Professional Documents
Culture Documents
072 Siódmy Wojownik - Sebastian Miernicki
072 Siódmy Wojownik - Sebastian Miernicki
PAN SAMOCHODZIK
I...
SIÓDMY WOJOWNIK
1
WSTĘP
Był grudzień 1944 roku. W zamku Treuburg Artur siedział przed kominkiem. Czekał na
przybycie swego ucznia. W tym czasie z miasteczka w dolinie wyjechał konwój kilku
pojazdów pancernych z czarnymi krzyżami wymalowanymi na pokrytych fantazyjnymi
plamami bokach. W transporterach tłoczyli się żołnierze ubrani w plamiaste mundury, z
emblematami błyskawic na kołnierzach, uzbrojeni w karabiny z charakterystycznymi
łukowatymi magazynkami i pistolety maszynowe.
Oficer w pierwszym pojeździe uśmiechnął się widząc koło drogi dwudziestoletniego
Herkulesa, miejscowego dziwaka, którego nie chciał nawet Wehrmacht, rozpaczliwie w
tych dniach potrzebujący nowych zaciągów żołnierzy na front.
Dwie godziny przed północą konwój zatrzymał się, żołnierze wysiedli i rozpoczęli
wspinaczkę. Po czterech godzinach dotarli w pobliże skał, przeszli między nimi, brodzili
w śniegu sięgającym po kolana. Potem wysłano dwuosobowy zwiad, który został wykryty
przez posterunek w baszcie bramnej i ostrzelany.
Żołnierze rozpoczęli brutalny szturm. Gdy jedni ostrzeliwali z karabinów maszynowych
okna baszty, inni podłożyli ładunek wybuchowy przy furcie. Kiedy nastąpił wybuch, na
dziedziniec wrzucono granaty. Potem doświadczeni żołnierze przeczesywali kolejne
pomieszczenia zamku likwidując opór nielicznej służby. Wszyscy szturmujący wiedzieli,
kto jest ich celem, mieli jego fotografie. Ten człowiek przepadł jak kamień, w wodę.
Kilku żołnierzy weszło do piwnicy i tam go znaleźli. Bronił się w małym pomieszczeniu na
końcu korytarza. Strzelał do nich. Dowódca operacji nakazał szturm i pochwycenie go
żywcem. SS-mani karnie rzucili się przed siebie. Kilku padło rannych, jeden doskoczył do
Artura ściskającego jakieś metalowe pudło. Zaraz potem nastąpił wybuch, potem kolejne
i zamek na kilkadziesiąt lat opustoszał.
Gdy po kilku godzinach oddział szturmowy dotarł do transporterów, zastał tylko
martwych kierowców i spalone pojazdy. Od tego czasu niemieccy żołnierze częściej
spotykali takie widoki. Ktoś atakował oddziały niemieckie i likwidował pojedynczych
żołnierzy, czasem nawet całe patrole. Mówiono, że to jakiś oddział partyzancki, może
radzieccy spadochroniarze, ale starzy ludzie znający legendy opowiadali, że to wrócił Duch
Gór.
2
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zamarłem w bezruchu i czekałem na to, co się stanie. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi,
że dzikie zwierzę nie zaatakuje człowieka. Z drugiej strony wilk był w pułapce i pewnie na
swój zwierzęcy sposób wiedział, że sidła założył człowiek. Nagle zdałem sobie sprawę, że
były tu dwa wilki. Ten, którego pysk miałem przed sobą, bronił tego drugiego, mniejszego,
który usiłował odczołgać się, ale druciana pętla zaciskała się na jego brzuchu.
- To takie buty - mruknąłem.
To mruknięcie sprawiło, że wilk zamilkł.
- No tak... - mówiłem widząc, jak wilk zamknął paszczę i zaczyna mi się ciekawie
przyglądać. Pamiętałem z poradników kynologicznych, że do psów trzeba przemawiać
tonem rozkazującym, ale aby je uspokoić, najlepiej wypowiadać się hamując emocje,
beznamiętnie. - Nie patrz się lak na mnie - zwróciłem się do wilka. - Usłyszałem
cierpiętnicze tony tego młodego wilczka i przyszedłem pomóc. Zdziwiony? - zapytałem
przekrzywiając głowę w ten sam sposób jak to uczynił wilk. - Nie wszyscy ludzie są źli, a ja
pomogę twemu młodemu przyjacielowi i sobie pójdę. Dobzie? - zniekształciłem ostatnie
słowo, by zabrzmiało tak, jakby mówiło je sepleniące dziecko.
W odpowiedzi wilk polizał mnie po twarzy. Zrobił to tak szybko, że przestraszony
odsunąłem się z opóźnieniem. Gdy po jego przyjacielskim geście wycofałem się, on zastygł
przypatrując mi się czujnym wzrokiem.
- No, stary... - znowu mówiłem spokojnym tonem. - Najpierw warczysz, jakbyś chciał
odgryźć mi głowę, potem liżesz po policzkach i skąd mam wiedzieć, co ty naprawdę
masz zamiar zrobić?
Brwi nad oczami wilka zbiegły się do środka czoła i zwierzak wyglądał jakby teraz był
mocno nad czymś zadumany. - Uwolnię kolegę i sobie pójdę? Dobzie? - zagadnąłem.
Wilk obejrzał się na towarzysza, położył uszy po sobie i podkulił ogon.
- Zaraz wrócę, tylko wezmę latarkę - powiedziałem wycofując się.
Znalazłem ją przy wejściu i wróciłem do kryjówki. Młody, mający niecały rok wilczek
wplątał się w pętlę, która przy każdym jego ruchu zaciskała się na brzuchu.
- Kolego, wlazłeś w pułapkę na zające - przemawiałem zdejmując z niego drut.
Jednocześnie przyglądałem się starszemu wilkowi. Ze zdziwieniem zauważyłem, że
była to wilczyca i w dodatku nie był to czystej krwi wilk - to był malamut! Pies
zaprzęgowy rodem z obszarów polarnych, doskonały biegacz, silny, odporny na mróz.
- Zgubiliście drogę do domu - powiedziałem oglądając brzuch młodego psa.
Wilczyca zaczęła niespokojnie kręcić się w kółko między gałązkami.
- Chłopaczek - tym razem uważnie obejrzałem spodnią stronę zwierzęcia - ma
niegroźne rany, ale mam dobrą maść na takie otarcia.
Wyczołgałem się po plecak i wróciłem do rannego zwierzaka. Wilczyca unikała mnie
stając na granicy kręgu światła latarki i tylko przypatrywała mi się błyszczącymi oczyma.
Gdy przyłożyłem dłoń z maścią do brzucha wilczka, ten natychmiast zbliżył pysk do ręki i
uważnie powąchał specyfik. Potem położył się na boku i czekał na koniec mych zabiegów.
- Słuchaj, kolego - wyjąłem z apteczki bandaż - założę ci opatrunek. Wiem, że go
zedrzesz, ale lepiej, żeby jak najdłużej osłaniał tę maść przed ziemią...
Gdy zacząłem obwijać wilczka bandażem wilczyca wycofała się i zniknęła w mroku.
Tylko chwilę było słychać jak biegnie po śniegu. Wilczek wyglądał na umęczonego, więc z
plecaka wyjąłem konserwę mięsną i otworzyłem ją kładąc mu przed nosem. Podniósł łeb,
skrzydła nosa poruszyły się nieznacznie i przysiągłbym, że na jego twarzy odmalował się
niesmak.
- No co? - byłem oburzony. - Sympatyczny kolego, zdechniesz, ale nie zjesz czegoś, w
czym jest mięso wieprzowe, skórki wieprzowe, sól i... - odczytywałem z etykiety - tyle tych
substancji z „E" na początku. Chyba masz rację, ale ludzie to jedzą...
Wilczek z obojętną miną odwrócił pysk od konserwy.
- Uważaj, bo sobie kark skręcisz - roześmiałem się. - Czekaj, tu mam coś jeszcze.
Bomba kaloryczna: „boczek konserwowy", bez konserwantów!
Otworzyłem drugą puszkę i wspaniały aromat rozszedł się w powietrzu. Ucho wilczka
ożyło, powstało i ciekawie obróciło się w moją stronę. Zaraz też nos wyczuł zapach i po
chwili wilczek ciekawie wpatrywał się we mnie.
- Gościnność to polska cecha narodowa - oznajmiłem podsuwając mu puszkę. - Może
akurat wpadłeś tu z czeskiej strony granicy?
Wilczek podniósł się i zanurzył pysk w puszce. Scyzorykiem odkrawałem sobie kawałki
z konserwy, którą wzgardziło zwierzę i zastanawiałem się, co powinienem robić. Gdy na
moment wyjrzałem spod parasola gałęzi, ujrzałem, że świat wokół zamienił się w białą
puszystą pustynią, nad którą dominowała ruchoma ściana z padającego śniegu. W takich
warunkach dalsza wędrówka nie miała sensu.
Wilczek wylizywał zawartość puszki przesuwając ją do pnia świerku, by mu dalej nie
uciekała. Zebrałem suche gałązki i w zagłębieniu rozpaliłem malutkie ognisko. Postawiłem
na nim metalowy kubek, do którego nalałem wody i wsypałem garść liści herbaty.
Najedzony wilczek położył pysk na złożonych przednich łapach i przyglądał się temu co
robię, a czasami jego wzrok na dłużej zatrzymywał się na ogniu.
- Czeka nas ciężka noc - stwierdziłem. - Czuję, że będzie zimno. Ty masz solidne futro w
standardowym wyposażeniu, a ja tylko kocyk termiczny za dodatkową opłatą -
żartowałem sam z siebie naigrywając się z języka reklam samochodów. Wiedziałem, że w
tej sytuacji tylko dobry humor mógł mnie uratować przed katastrofą. - Umiesz dorzucać do
ognia?
Wilczek trwał właśnie w tej jednej z licznych chwil, gdy wpatrywał się w ogienek
wypełzający na ściany kubka.
- Trudno, nie będę spał - pokiwałem głową. - I tak bym nie zasnął niespokojny o zamiary
twoich współbraci.
Zapadła cisza, w której z rzadka trzaskały palące się gałązki, a wiatr z przeciągłym
świstem raz na jakiś czas wdzierał się do naszej kryjówki zostawiając na igłach skry
topiącego się śniegu. Tak trwaliśmy godzinę. Napiłem się herbaty, szczelniej owinąłem
kocem i czekałem. Było mi zimno, ale i zaczynało się robić jakoś dziwnie lekko. Zasypiałem,
ale gdy tylko upadały moje powieki, wilczek zaczynał wyć. Przebudzałem się, a on milkł. Za
którymś razem jednak uparcie trwałem z zamkniętymi oczami i w końcu usnąłem.
Obudziło mnie gwałtowne szturchanie. Błyskawicznie otworzyłem oczy spodziewając się, że
to sfora wilczka przyszła pożreć mnie na śniadanie. Jednak to co ujrzałem przeraziło mnie
bardziej niż stado wilków. Nade mną pochylał się mężczyzna o przeraźliwie szpetnej
twarzy. Lewa strona ust skosem obniżała się w kierunku brody, lewe oko przez
opadnięcie skóry na policzku wyglądało jak wybałuszona piłka pingpongowa. Do tego miał
wielką, kwadratową szczękę, czoło z łukami brwiowymi tworzące nad oczodołami wielki
nawis. Jego siwe włosy, długimi, przetłuszczonymi strąkami zwisały mu na twarz. Był
szeroki w barach, ubrany w zwykłe płócienne spodnie, wysokie buty, gruby sweter i kurtkę z
ciemnego sukna. W ręku miał gruby kij. Mógł mieć około sześćdziesięciu, ale i więcej lat.
- Budź się, człeku! - mówił.
Poczułem jaki jestem sztywny, po prostu przemarznięty.
- Szaleńcze! - wrzeszczał na mnie. - Nie śpij, bo umrzesz!
- Nie śpię - wyszeptałem.
Starzec przytknął mi do ust manierkę i wlał mi solidny haust gorzałki. Zakrztusiłem się.
- Wstawaj, rusz się - szarpnął mnie.
Zerknąłem w kierunku wilczka, który w tym momencie radośnie zawył, a z oddali, z mroku
odpowiedziało mu wycie innego wilka.
- Jesteś dziecko fortuny, że cię wilki ratują- stwierdził starzec. - Chodź, zagubiony
wędrowcze...
Zachęcałem wilczka, żeby szedł ze mną ale ten bezradnie tylko ciągnął tylne łapy za sobą,
przednimi drapiąc ściółkę. Wodą z butelki zalałem żar ogniska i wziąłem wilczka pod
pachę. Tak wyczołgałem się na zewnątrz mojego schronienia. Napadało już trzydzieści
centymetrów śniegu, ale bardziej mnie zszokował wygląd mojego ratownika. Miałby około
dwóch metrów wzrostu, gdyby się wyprostował, ale on miał wielki garb. Do tego, jak
zauważyłem, utykał na lewą nogę.
- Dasz radę go nieść? - zapytał mnie patrząc na wilczka pod pachą. - Trochę waży to
młode bydlę. Może wilki nie ciebie, tylko jego chciały uratować? Daj go...
Wyszarpnął mi wilczka i podpierając się kosturem powędrował w mrok. Szedłem trzymając się
jego śladów. Szliśmy około pół godziny i dotarliśmy do niewielkiej chaty wybudowanej w
jarze o średnicy około pięćdziesięciu metrów. Dom do wysokości metra miał ściany z
kamieni, a wyżej z drewna. Miał poddasze z oknami wysokości blisko metra i grubymi
okiennicami. Wchodziło się do niego przez werandę po kamiennych schodkach. Za
drzwiami wejściowymi od razu była duża izba z kuchnią w kącie, kominkiem pośrodku i
drzwiami do jakiegoś pokoju z boku. Na lewo od wejścia były strome drewniane schody
prowadzące na poddasze. Drewniane meble były stare, proste. Przed kominkiem stały dwa
fotele. Jedną ze ścian zajmowały półki ze starymi książkami. W kuchni oprócz pieca
kuchennego był kredens, specjalny blat do przyrządzania potraw, prosty zlew z kranem i
stół z czterema krzesłami. W kominku palił się słaby ogień, ale w domu było ciepło.
Starzec położył wilka przy ścianie obok wejścia.
- Tu będzie mu dobrze - powiedział. - Ty siadaj przy kominku.
Spełniłem jego polecenie, a on poszedł do kuchni. Wrócił z dużym kubkiem pełnym
herbaty pachnącej dodatkiem rozgrzewającym z rumu.
- Pij, mieszczuchu - mruknął.
Sam usiadł na drugim fotelu. Też trzymał kubek i wzniósł go w niemym toaście.
- Skąd pan wie, że jestem mieszczuchem? - zapytałem.
- Tylko taki ktoś wybrałby się w taką pogodę w góry i został w lesie na noc -
odpowiedział.
- Zajmowałem się wilczkiem - tłumaczyłem się.
- A jak się tu znalazłeś?
- Szedłem do zamku Treuburg.
Zauważyłem, że starzec z trudem opanował zdziwienie.
- Czemu wybrałeś tę drogę? - wypytywał.
- Bo mi się spieszyło. Wiem, pośpiech to zły doradca.
- Tak - przyznał starzec. - Jesteś przyjacielem nowego właściciela?
- Kolegą. Daleko stąd do zamku?
- Dwadzieścia minut marszu... przy dobrej pogodzie.
- A przy takiej jak ta?
- Dwa razy tyle. Chcesz tam iść zaraz? Radzę poczekać do rana. Spojrzałem na
zegarek. Była trzecia.
- Mogę u pana poczekać do rana? - poprosiłem.
- Tak. Możesz spać na górze.
- Dziękuję panu za ratunek - powiedziałem wyciągając do niego dłoń.
On siedział nieporuszony.
- To wilki cię uratowały - odparł.
- Czemu pan tak mówi?
- Siedziałem sobie przy kominku, gdy na schodach zaczął mi wyć wilk. Wyszedłem do
niego, a on odbiegł parę metrów i patrzył na mnie. Gdy zamknąłem drzwi, znowu wył, a gdy
wyszedłem, zaczął biegać w kółko, jakby mnie chciał dokądś zaprowadzić. Pierwszy raz
widziałem coś takiego, więc się ubrałem i poszedłem za nim. Gdy był blisko kępy świerków,
w której spałeś, znowu wył, a odpowiedział mu ten wilczek. Między gałązkami dostrzegłem
twoje ognisko i wtedy ten duży wilk uciekł.
- Zdumiewające - szepnąłem. - To była wilczyca, może matka tego tam - ruchem głowy
wskazałem na śpiącego przy drzwiach zwierzaka.
- To była królowa wilków - stwierdził starzec.
- Jaka królowa?
- Kilka lat temu do jednego z gospodarzy koło Borowic na wypoczynek przyjechała
para takich młodych naukowców z Warszawy. Mieli ze sobą młodą sukę rasy polarnych
psów. Jakoś tak wyszło, że wyjechali pokłóceni, a psa zostawili u rolnika. Chłop zagonił go
do pilnowania stada krów i pewnej nocy przyszło stado wilków. Ta suka chyba z nimi
walczyła, bo cała była rano skrwawiona, ale wataha i tak zagryzła cielaka. Chłop się
wściekł, wziął drąga i zaczął bić psa. Był zły, że suka nie szczekała na alarm, a przecież te
rasy nie potrafią szczekać. Tego samego dnia uciekła do lasu. Potem leśnicy opowiadali, że w
lesie znaleźli zagryzionego dorodnego wilka, że stadem kieruje jakaś dziwna wilczyca,
pojawiały się dziwne z wyglądu młode wilki. Unikały ludzi, ale skutecznie bawiły się z nimi
w kotka i myszkę. Gdy myśliwemu ranna zwierzyna uciekła w las, to wilki pierwsze ją
dopadały, polującemu zostawiając rozszarpane ochłapy. Po dwóch latach, temu samemu
gospodarzowi, od którego uciekła suka, wilki zagryzły stado krów, a okręg łowiecki nie
chciał wypłacić odszkodowania, bo ślady pogryzień wskazywały, że to były psy. Tę samą
wilczycę widziano po stronie czeskiej, a zapuszczała się nawet na Ukrainę.
- Znała ludzi i dlatego tak dziwnie patrzyła, gdy do niej mówiłem - wtrąciłem.
- Gadałeś z nią? - starzec się uśmiechnął.
- Chciałem ją jakoś uspokoić...
- Jak ci na imię?
- Paweł.
- Dobry z ciebie człowiek, Pawle - starzec pokiwał głową. - Idź spać, a ja zajmę się tym
wilczkiem. Pokój na górze jest przygotowany... W górach zawsze może przybłąkać się jakiś
podróżny - odpowiedział na moje nieme pytanie.
Wziąłem plecak i wspiąłem się do wygodnego pokoju na poddaszu. Stały tam dwa
łóżka, między którymi był przeprowadzony przewód kominowy z kominka, dzięki temu i
tu było ciepło. Pod ścianami stały niskie szafki, toaletka i kufry. W przygotowanej
misce z wodą umyłem twarz i ręce i z przyjemnością skryłem się pod grubą kołdrą. Gdy
tylko przytknąłem głowę do chłodnej poduszki, natychmiast zasnąłem.
Przebudzenie było gwałtowne. Nagle przed oczami stanęły mi wszystkie wydarzenia od
chwili gdy wyszedłem z Karpacza i obudziłem się, żeby sprawdzić, czy to wszystko nie
było snem. Była ósma. Z dołu słyszałem odgłosy krzątania się starca po kuchni i
popiskiwanie wilczka. Zerwałem się z łóżka. Przemyłem oczy, poprawiłem wygląd patrząc
w lustro toaletki, ubrałem się i zszedłem do izby na dole.
U wejścia na schody czekał na mnie wilczek. Gdy mnie zobaczył, niemrawo poruszył
ogonem.
- Witaj - szepnąłem gładząc go po łbie. - Dzień dobry - przywitałem starca.
- Dobry, będziesz miał ładną pogodę na wędrówkę - odpowiedział. - Wyjdziesz na szczyt
jaru i zobaczysz zamek. Nie zgubisz drogi.
- Czy mogę na razie zostawić wilczka u pana? Zapytam kolegę, czy go weźmie na
podleczenie...
- Zostaw go u mnie.
- Nie będzie to dla pana kłopot?
- Nie. Myślę, że wrócisz po niego, a jak nie, to sam wybierze, czy wróci do swoich,
chociaż teraz pewnie i tak by go nie przyjęli.
- Będzie pachniał człowiekiem? - domyśliłem się.
- Będzie śmierdział... - powiedział twardym tonem starzec - zdradą! To zdrajca. Wiesz,
co zwykle robią wilki złapane we wnyki, sidła?
- Nie.
- Odgryzają sobie łapy, odchodzą i szukają dobrego miejsca na śmierć. Taka jest brutalna
prawda. To mięczak...
Spojrzałem na wilczka, który zdawał się słuchać wywodu starca z pokorą, z podwiniętym
ogonem i z potulnie stulonymi uszami.
- To mieszczuch... - wtrąciłem.
Starzec spojrzał na mnie, na wilczka i zrozumiawszy moją aluzję uśmiechnął się.
- Tak jakby... - starzec wolno pokiwał głową, ale mówił już łagodnym tonem. - Zjedzmy
śniadanie - zaprosił mnie do stołu.
Gdy usiadłem, podał mi kubek kawy. Na desce do krojenia leżał bochen razowego
chleba, a obok na talerzu pokrojone plastry szynki pachnącej czosnkiem i bazylią oraz
oscypek. Jadłem wolno dyskretnie przypatrując się starcowi. W świetle dnia bijącego zza
okna widziałem jak bardzo był brzydki. Zmarszczki podeszłego wieku krzyżowały się z
bliznami, które wyglądały tak, jakby kiedyś uległ poważnemu poparzeniu. Biła od niego
zadziwiająca pewność siebie i siła.
- Jak to się stało, że pan tu zamieszkał? - zapytałem go.
- Chciałem uciec od ludzi - usłyszałem.
- Czy ktoś zrobił panu krzywdę?
- Czy o to co się dzieje możemy mieć pretensje do siebie samych, innych ludzi, czy... -
znacząco zawiesił głos i zerknął ku górze.
- Chyba do nikogo.
- Więc uciekłem w to ustronie przed „nikim". Przez lata nikt tu się nie kręcił, aż zjawił
się ten dziwny człowiek i kupił zamek.
- Pan go nie lubi?
- Czy jest sens, żebym ci o tym mówił, skoro to twój kolega?
- Nie.
Po śniadaniu założyłem kurtkę i starzec wytłumaczył mi, jak dojść do zamku.
- Jeszcze raz dziękuję za wszystko - powiedziałem żegnając się i podając rękę
starcowi.
Tym razem uścisnął ją.
- Jak nazwiesz swojego nowego przyjaciela? - zapytał wskazując na wilczka patrzącego
na mnie tęsknym wzrokiem.
- Lupus - odparłem.
Przyklęknąłem przed wilczkiem i gładziłem go po głowie.
- Lupus, przyjdę do ciebie i wtedy zdecydujesz, co chcesz robić - powiedziałem do
wilczka. - Lupus, obiecuję, że przyjdę.
- Lupus - starzec powtórzył imię. - Ładnie i miejmy nadzieję, że trafnie go nazwałeś.
Zszedłem po schodkach, wyszedłem z jaru w kierunku północno-wschodnim, skręciłem
w prawo, na szczyt jego wschodniej ściany i wszedłem między skały nazwane Mnichami.
Rzeczywiście, trzydziestometrowej wysokości wypiętrzenia skalne przypominały
kształtem grupę medytujących, zakapturzonych mnichów, można było przejść między
nimi w kierunku południowo-zachodnim. Skały zajmowały obszar szerokości ponad stu
metrów stanowiąc granicę między jarem z chatą starca a wyniesieniem, na którym stał
zamek. Gdy tylko wyszedłem zza ściany ostatniego z Mnichów, ujrzałem piękny widok.
Zamek Treuburg postawiono na skalnym półwyspie. Z trzech stron otaczała go
przepaść, kocioł o ścianach wysokości stu pięćdziesięciu metrów. Od mojej strony
odgradzały go skały, między którymi było wąskie na dwa metry przejście, zwane
Czarcimi Wrotami, bo jego ściany miały czerwono-czarne zabarwienie. Zza skał widać
było spiczasty czubek wieży bramnej, za nią garb skrzydła mieszkalnego i w końcu igłę
wysokiej wieży zwieńczonej krenelażem. Aż westchnąłem z wrażenia, bo warownia
znajdowała się w miejscu tak niedostępnym i pięknym zarazem. Na prawo od Czarcich
Wrót, w płytkim wąwozie szemrał strumień, który spływał do jaru z chatą starca i dalej,
do Kotła Wielkiego Stawu.
Przeszedłem Czarcie Wrota i wszedłem na ścieżkę prowadzącą do bramy. Jej skrzydło
uchyliło się i wyszedł do mnie Żelazny.
- No, stary, nie spodziewałem się ciebie tak szybko - przywitał mnie. - Musiałeś wyjść
z doliny w nocy, żeby tu dotrzeć tak wcześnie.
- Nocowałem u twojego sąsiada z jaru - wyjaśniłem.
- U Quasimodo? - roześmiał się. - Jesteś straszny farciarz, skoro cię nie zjadł na
kolację...
Quasimodo, garbus z Notre Dame opisany w powieści Wiktora Hugo, głuchy, zezowaty,
krzywonogi - to był bardzo złośliwy przydomek.
- To bardzo przyjazny człowiek - zauważyłem.
Żelazny nic nie odpowiedział, tylko wciągnął mnie do zamku. Przeszliśmy przez
bramę, minęliśmy jedne drzwi z lewej strony i weszliśmy w drugie. Zaraz z sieni
skręciliśmy w prawo, do kuchni, gdzie w piecu kuchennym wesoło trzaskał ogień.
- Zjemy śniadanie i pogadamy - powiedział Żelazny.
- Jadłem u staruszka, ale możesz mi dać herbaty.
- „Z prądem"? - Żelazny łobuzersko przymrużył oko wyjmując butelkę gorzałki z
szafki.
- Nie, wystarczy z cukrem.
Żelazny przygotował jajecznicę, którą i mnie nałożył na talerz.
- Dowiedziałeś się czegoś o historii mojego zamku? - zapytał mnie Żelazny, gdy jedliśmy.
- Nim odpowiem, musisz mi powiedzieć, czy słyszałeś kiedykolwiek o Exitusianach?
- To jakaś sekta?
- Raczej tajny związek.
- I oni tu byli?
- Nie wiem, ale ludzie interesujący się ich historią szukają tego zamku...
W miarę jak opowiadałem moje przygody od spotkania z nim, oczy Żelaznego robiły
się coraz większe z wrażenia i niedowierzania. Znałem go na tyle, by wiedzieć, że
fascynacja tajemniczymi postaciami z przeszłości mieszała się w jego umyśle ze
strachem przed problemami.
- ...I muszę wiedzieć, czy to przypadek, że zgłosiłeś się do mnie w tym samym czasie,
kiedy dziwni osobnicy zaczęli straszyć profesora Świderkowskiego? - zapytałem na
koniec.
- Stary, znasz mnie...-Żelazny dłubał widelcem w zimnej jajecznicy. - Różne rzeczy
robiłem w przeszłości, ale z takimi świrami nigdy bym się nie zadawał... Nie, nie znam
tych gości... Wierz mi.
Wierzyłem mu.
- Co mam zrobić, jak tu przyjdą? - zapytał Żelazny. - Nawet jakbym się zamknął i
wzywał pomocy, to najszybciej ktokolwiek dotrze tu po kilku godzinach.
- A Quasimodo? - podpowiedziałem. - Jak z nim żyjesz?
- Toleruje moją obecność i jeszcze nie zasadza się na mnie z nożem przy Mnichach.
Jakby co, może by mi pomógł, ale to starzec.
- Musisz ich wpuścić i wezwać mnie.
-Nim tu dojedziesz z Warszawy, chłopaki rozpłyną się, a mnie znajdziesz na dole po
wiosennych roztopach...
- Jeśli ich wpuścisz jak zwykłych turystów, to nic ci nie zrobią. Po prostu nie stawaj im
na drodze, tylko obserwuj.
- Dobrze. Obejrzysz zamek?
Z ochotą się zgodziłem. Tak jak wspomniałem, zamek zajmował czubek skalnego jęzora
głęboko wrzynającego się w Kocioł Janiński. Do zamku wchodziło się przez Czarcie Wrota,
potem po kamiennych, stromych schodkach do bramy pod wieżą ze spiczastym,
czworobocznym dachem i pomieszczeniem nad wejściem. Na prawo od bramy był
kamienny mur gruby na dwa metry, zlewający się ze skałami. Z korytarza bramnego
prowadziły drzwi do niewielkiego pomieszczenia, z którego schodami wchodziło się na
pierwsze piętro północnego skrzydła. Tam z korytarza wchodziło się do komnaty nad
bramą, łazienki i dwóch sal. Okna korytarza wychodziły na dziedziniec. Między łazienką
a pierwszym z pokoi była klatka schodowa prowadząca na parter, gdzie znajdowały się
kuchnia i łazienka. Z kuchni można było wejść na mały, trójkątny dziedziniec ze studnią i
drewnianym składzikiem wtulonym między mur nad przepaścią, okrągłą wieżę i wschodnie
skrzydło.
Do wschodniego skrzydła wchodziło się z głównego dziedzińca. Na parterze były dwa
puste pomieszczenia, klatka schodowa, a pod schodami wejście do najniższej kondygnacji
wieży. Na pierwszym piętrze były trzy komnaty, korytarz z oknami wychodzącymi na
dziedziniec. Oba skrzydła były połączone na pierwszym piętrze drewnianym, odsłoniętym
gankiem.
Wieża miała sześć zamkniętych kondygnacji i poziom na szczycie. Na parterze był agregat
prądotwórczy i zejście do piwnic. Na kolejne piętra wchodziło się po drewnianych
schodach. Na trzecim piętrze było urządzone pomieszczenie radiostacji, bo wyżej deski
podłóg były za słabe. Na szczycie Żelazny ustawił antenę. Każde piętro wieży miało okna
wychodzące na cztery strony świata - były to dawne strzelnice.
- Czeka mnie masa roboty - stwierdził Żelazny, gdy staliśmy na wieży i patrzyliśmy na
okolicę.
Śnieżka wydawała się być na wyciągnięcie ręki. Karpacz leżał jak u stóp. Kocioł
Wielkiego Stawu tylko zwiększał uczucie, że zamek stoi nad skrajem ogromnej
przepaści.
- Tak, ale stan zamku nie jest najgorszy - odpowiedziałem. - Włożyłeś tu dużo pracy.
- Pomożesz mi? - prosił Żelazny. - Przyjechałbyś na święta, odpoczął w górach, a przy
okazji podpowiedziałbyś, co i jak tu zrobić...
- Dobrze - zgodziłem się.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Żelazny miał sztuczną choinkę i pudło ozdób. Uroczysta kolacja miała odbyć się tego
wieczora w sali na parterze wschodniego skrzydła, na prawo od wejścia z dziedzińca.
Wchodziło się do niej z tej samej sieni, z której drzwi prowadziły do wieży i pokoju
zajmowanego przez Żelaznego. Komnata miała duży kominek w rogu, obok okna
wychodzącego na dziedziniec. Nad przepaść był wysunięty niewielki balkon opierający
się na dwóch kamiennych zębach wystających ze skały. Był z niego oszałamiający widok
na Kocioł Jański. Tam, w przeciwległym rogu do kominka, miała stanąć choinka, na prawo
od wyjścia na balkon. Stałem na środku pomieszczenia wpatrując się w mozaikę z
marmurowych płytek na podłodze, w stare meble: wielki stół w kształcie elipsy opierający
się na czterech nogach stylizowanych na lwie łapy; dwanaście krzeseł - dzie-
więtnastowiecznych kopii foteli średniowiecznych, prostych i surowych w wyglądzie, a
jednocześnie dodających dostojeństwa zasiadającym w nich osobom; kredens z ciemnego
drewna inkrustowany listwami drewna orzechowego. Ten ostatni mebel nie był piękny, był
wręcz brzydki. Ktoś go sztucznie przyczernił i na tym tle elementy drewna orzecha
włoskiego i to w bardzo rzadkiej odmianie z południa Francji wyglądały jak przysłowiowy
kwiatek przy kożuchu.
Kominek wyróżniał się demonicznymi pyskami zwierząt umieszczonymi wokół otworu
paleniska. Domyślałem się, że przy palącym się ogniu na ścianach powstawały fantastyczne
drgające wzory, ale nie potrafiłem wyobrazić sobie, jak na coś takiego można było patrzeć
każdego wieczora.
- Ładny wzorek? - zapytał Żelazny przesuwając butem po marmurowej posadzce.
- Ładny. Skąd wziąłeś taki drogi materiał?
- Stąd, musiałem tylko dokupić jakieś trzy metry kwadratowe, bo tyle brakowało -
odpowiadał Żelazny. - Resztę wybrałem z tej ruiny.
W tej sali tylko kominek ocalał. Jest wyrzeźbiony z jednego kawałka piaskowca, który
sięga do posadzki piwnicy i brakuje mu pół metra do pierwszego piętra.
- To jest taki ogromny kawał skały? - byłem zdumiony.
- Połowy tych ścian - Żelazny pokazał na tę do sieni i tę od strony dziedzińca - też są z
tego samego fragmentu piaskowca. Nie dziwię się, że to ocalało.
Kolega przyniósł choinkę i teraz ustawiał ją w kącie prostując druty ukryte w
sztucznych gałązkach. Do komnaty weszły Różyczka i Pożyczka. Ta druga niosła ozdoby.
Pomagałem dziewczynom stroić choinkę, a Żelazny otworzył drzwi prowadzące na balkon
i stanął w progu głęboko wdychając świeże i o dziwo ciepłe powietrze.
- Żyć, nie umierać - westchnął po chwili. - Dla takich chwil warto żyć. Wiecie, co
najbardziej lubiłem w świętach?
- Prezenty - domyśliła się Różyczka.
- Jak byłem kajtasem, to tak - przyznał Żelazny. - Potem lubiłem ten świąteczny spokój.
Wiecie, gdy od rana każdy miał coś do roboty, z kuchni dochodziły smakowite zapachy.
Potem było wypatrywanie pierwszej gwiazdki, dzielenie się opłatkiem i wspólna wieczerza.
Cała rodzina siadała do wspólnego stołu. Te prezenty... przestały być ważne, gdy do-
strzegłem, że bratanice dostają od dziadków lepsze, droższe prezenty... Po latach najmilej
wspominałem te pierwsze, wspólne zachłyśnięcie się barszczem z uszkami.
- U mnie to była tragedia - wyznała Różyczka. - Jestem córką mamy z pierwszego
małżeństwa i cała rodzina taty patrzyła na mnie krzywo. Na prezenty od nich nie miałam co
liczyć. Za to zawsze babcia od strony mamy dogadywała mamie, jak to brat, czyli mój
wujek, dobrze zarabia, i że tata jest taki ciapa... Au rodziny taty w czasie Wigilii jadłam
śledzie z ziemniakami... straszne!
- Najlepiej pamiętam Wigilie u babci - i ja włączyłem się do wspomnień. - Od rana
obowiązywał ścisły post, którego pilnowała królująca w kuchni prababcia. Na gorącej
płycie kuchni leżały świeżo upieczone gigantyczne pierogi z kapustą i z grzybami lub z
makiem. Obok leżała drożdżówka. Wszyscy starali się podkraść te smakołyki, a że
zdobywca takiego kąska był zaraz obstąpywany przez resztę, trzeba się było dzielić. Nikt
się nie najadł, ale głodni byliśmy wszyscy po równo. Przed wyjściem na Pasterkę babcia
dawała każdemu po łyku wina malinowego własnej produkcji. Kiedy miałem dwanaście
lat, dała mi pierwszego, małego łyczka i nigdy więcej od niej nie dostałem następnego, bo
kolejnego lata zmarła we śnie. W czasie Pasterki starsze dzieciaki wspinały się na chór,
gdzie na wąskich ławeczkach obok organisty siadało się ciasno, będąc wciśniętym między
sąsiadów, najlepiej jak była to jakaś ładna dziewczyna...
- Ale z pana podrywacz... - rzuciła Pożyczka.
- Przypomniało mi się coś jeszcze! - krzyknąłem. - Babcia zawsze między gałązki
sztucznej choinki wkładała gałązki prawdziwego świerku. Gdy lampki choinkowe się
rozgrzeją, to zapach lasu jest intensywniejszy... Ubiorę się i pójdę po gałązki -
zaoferowałem się.
- Leć! - Żelazny kiwnął głową.
- Pójdę z panem! - zawołała Pożyczka.
Wychodząc z komnaty słyszałem, jak Różyczka dziwiła się, że jej koleżanka nie boi się
towarzystwa „takiego podrywacza jak pan Paweł".
Pobiegłem do siebie i założyłem ciepłe ubranie oraz buty. Niestety, kurtka suszyła się
po spieraniu z niej plam krwi. Czekałem na Pożyczkę przy bramie. Przyszła po kilku
minutach i wyszliśmy za bramę. Na furcie zobaczyłem nową rzecz - duży dzwonek
wiszący na grubym sznurze.
- Mój pomysł - pochwaliła się Pożyczka.
- Bardzo dobry-pochwaliłem ją. - Może komuś uratuj e życie - uśmiechnąłem się.
Pomogłem dziewczynie zejść po kamiennych schodach. Poruszała się zgrabnie, ale
jednocześnie jakby nie ufała każdemu swemu krokowi nie wiedząc, co czeka na nią pod
śniegiem. Na spacer założyła może zbyt lekką o tej porze roku jesienną kurteczkę, beret z
daszkiem i długi, gruby szalik. Dłonie chroniły wełniane rękawice z jednym palcem, nie
uwierzycie, połączone sznurkiem wpuszczonym w rękawy kurtki. Jej blade zwykle
policzki natychmiast okryły się różowymi, stworzonymi przez mróz rumieńcami. Na jej
ustach zobaczyłem grubą warstwę wazeliny chroniącą wargi przed popękaniem.
Przeszliśmy przez Czarcie Wrota i zmrużyliśmy oczy przed słońcem, którego promienie
odbijające się w śniegu wyglądały jak dywan z diamentów i brylantów, z rzadka
przetykany drobinkami rubinów.
Najbliższe świerki były w lesie powyżej Mnichów i kotlinki z domkiem Quasimodo.
Gdy tak szliśmy, zastanawiałem się, czy nie powinniśmy zaprosić starca na wieczerzę.
Podzieliłem się tą myślą z Pożyczką.
- To piękny pomysł, ale czy on będzie chciał przyjść? - dziewczyna wyraziła
wątpliwość. - Do tego, czy...
- Potraficie ukryć to, co myślicie o jego wyglądzie? - domyśliłem się.
- Nie tak... - Pożyczka odparła z wahaniem. - Żelazny i chłopaki są w porządku, tylko...
Różyczka... wie pan, ona czasami zachowuje się bardzo dziwnie, wygłupia się, wtedy
może palnąć jakąś głupotę.
- Wydaje mi się, że ten staruszek widział w życiu wiele rzeczy i wygłup nastolatki
specjalnie go nie zdziwi - odpowiedziałem. - Kiedy wrócimy do zamku, to zapytam
Żelaznego, czy mogę zaprosić Quasimodo.
Doszliśmy do pierwszych świerków i urwaliśmy kilka gałązek. Gdy wracaliśmy do
zamku, jeszcze przed Czarcimi Wrotami, nagle z boku, ze śnieżnej zaspy podnieśli się
Żelazny, Różyczka i chłopcy. Nim zdążyliśmy cokolwiek zrobić, obrzucili nas śnieżkami.
Błyskawicznie odłożyłem gałązki i zacząłem zgarniać śnieg na kule. Pożyczka robiła to
samo, ale jej rękawiczki błyskawicznie przemokły. Rzuciłem jej swoje, nieprzemakalne, w
których niewygodnie mi się robiło śnieżki. Po kilku minutach rzucania wszyscy byliśmy
oblepieni śniegiem i spoceni. Teren walki wyglądał jak powierzchnia Księżyca zryta
małymi kraterami. Pożyczka już pociągała nosem - miała początki kataru - mimo to
dzielnie walczyła i moim wzorem wykopała sobie małą norkę, z której prowadziła ogień.
Walka zakończyła się szarżą oddziału Żelaznego na nasze pozycje i wielkim wytarzaniem
się w śniegu.
- Może zaprosimy Quasimodo? - zaproponowałem Żelaznemu, gdy odpoczywaliśmy po
zapasach.
- Tak - pokiwał głową.
Poszedłem sam zaprosić starca, a reszta towarzystwa wróciła na zamek doprowadzić
swój wygląd do porządku, ogrzać się i zakończyć przygotowania do wieczerzy.
Przeszedłem między Mnichami, po śladach zostawionych przed południem przez Jarla i
Morgana. Ze zdziwieniem dostrzegłem, że obaj skręcili do chaty Quasimodo. Ze śniegu
odczytałem, że podeszli do drzwi, potem jeden z nich - domyślam się, że Morgan -
obszedł chatę, a następnie obaj ruszyli w dół. Późniejsze tropy wskazywały, że po nich
do chaty, z lasu, od strony zachodniego zbocza zszedł jeszcze ktoś, kto wszedł do chaty.
Zbliżyłem się do drzwi i mocno w nie zapukałem. Po chwili otworzył mi Quasimodo i
ponuro mi się przyglądał.
- Dzień dobry! - przywitałem go.
- Dobry - warknął najwidoczniej niezadowolony z mojego najścia.
- Chcieliśmy pana zaprosić na wieczerzę wigilijną do zamku - powiedziałem.
- Po co?
- Na wspólną wieczerzę...
- Myślisz, że jestem głodny?
- Nie. Pan wie, że nie o to przecież chodzi...
- A o co?
Staruszek najwyraźniej był w złym humorze i nie wiedziałem, czy mam z nim dalej
rozmawiać, czy już powinienem wracać.
- Chciałem, żeby pan tego wieczora nie czuł się samotny - odparłem.
- Uważasz, że potrzebuję towarzystwa?
- Nie wiem, ale to taki wyjątkowy dzień, że...
- To był twój pomysł? - przerwał mi staruszek.
- Tak.
- Chcesz się w ten sposób odwdzięczyć?
- Też, ale...
- Co ci się, synku, stało w policzek?
Nikt dawno nie mówił do mnie „synku" i czułem się zmieszany.
- Lupus mnie zranił-odpowiedziałem.
- Uciekł do swoich?
- Wybrał ich - to lepsze określenie.
- W nocy słyszałem wycie wilków, a rano znalazłem masę krwi. To ty zakrwawiony
wracałeś na zamek?
- Tak.
- Lupus walczył z wilkami o ciebie?
- Raczej o siebie. Jeden z wilków go zaatakował, ale nie pozwoliłem Lupusowi go
zagryźć.
- Dziwny z ciebie człowiek - Quasimodo przyglądał mi się. - Obudziłeś straszne
demony... Dziękuję za zaproszenie - skinął mi głową na pożegnanie.
- Przyjdzie pan?
- Może.
- Pan chyba niedawno był na zamku?
- Czemu tak uważasz? - zdziwił się.
Nie chciałem od razu zdradzić się ze swoimi podejrzeniami, więc ugryzłem się w język.
- Wyjdę po pana. O której?
- Ty lepiej w nocy nigdzie nie wychodź! Już raz cię szukałem.
Starzec zamknął drzwi. Odniosłem wrażenie, że na koniec naszej rozmowy był już
weselszy, mimo tych dziwnych słów o demonach. W dwadzieścia minut doszedłem na
zamek, wykąpałem się, przebrałem i zszedłem do kuchni, by zaoferować swoją pomoc.
- Niech pan rozłoży nakrycia - rozkazała mi Różyczka. - Zastawa jest w kredensie w
komnacie balowej.
Do pomocy na ochotnika zgłosił się Gwóźdź. Zdziwił się, że wyłożyłem o jedno nakrycie
więcej niż jest mieszkańców zamku.
- Dla Mikołaja? - zastanawiał się.
- Stara tradycja nakazuje, by przygotować jedno miejsce dla niespodziewanego gościa -
wyjaśniłem.
- A będzie taki?
- To zawsze jest niespodzianka.
O moim pomyśle zaproszenia starca wiedzieli tylko Pożyczka i Żelazny, ale nikt nie
mógł być pewnym, czy Quasimodo przyjdzie.
Gdy przygotowałem zastawę stołową, zobaczyłem, że na dziedziniec wyszli Jarl i
Morgan. Pierwsze kroki kierowali do kuchni. Wybiegłem na dziedziniec i zawołałem
Norwega. Razem weszliśmy do sieni i dał mi to, o co go rano prosiłem.
- Będzie szczęśliwa - Jarl promiennie się uśmiechnął.
Było umówione, że kolacja wigilijna rozpocznie się, gdy Żelazny zadzwoni dzwonkiem
u wrót zamku. Na razie panował spokój. W swoim pokoju schowałem pudełko od Jarla i
powędrowałem na szczyt wieży. Chciałem chwilę pobyć sam.
Wpatrywałem się w świat dokoła otulony przedwieczorną szarówką i nastawiałem
policzek do podmuchów chłodnego wiatru. Czułem pieczenie wokół rany i wiedziałem, że
zrobiłem błąd nie idąc od razu do lekarza. Teraz nie chciałem mieszkańcom psuć
świątecznego nastroju i musiałem jakoś wytrzymać do rana. Ból był tak silny, że zupełnie nie
myślałem o rozwiązaniu zagadki zamku i o tym, co znaczyły słowa zapisane na pierwszej
stronie Biblii znalezionej w piwnicy czy dziwne wypadki na wieży z udziałem Puzia. Na
zachodzie, między chmurami zabłysła gwiazda i wtedy usłyszałem dzwonienie przy
bramie.
Zbiegłem do swojej komnaty, chwyciłem pakunek i pobiegłem do sali balowej, gdzie
wszyscy mieszkańcy zeszli się na kolację przebrani o ile to było możliwe w takich
warunkach w jak najbardziej eleganckie ubrania. Korzystając z zamieszania, gdy młodzi
ludzie rozstawiali półmiski z jedzeniem i wazy z barszczem, podłożyłem swoje pudełeczko
pod choinkę. Stanęliśmy kręgiem wokół stołu, a Żelazny jako gospodarz rozdał wszystkim
kawałki opłatka. Wtedy przy furtce zadzwonił dzwonek.
- Kto to? - zdziwiła się Różyczka.
- To on? - upewniał się Żelazny patrząc w moją stronę.
- Chyba tak... - odparłem niepewnie.
Wybiegłem na dziedziniec i do bramy. Na zewnątrz rzeczywiście stał Quasimodo, w
ciemnych spodniach, kozakach i rozpiętej kurtce, spod której wyglądała biała koszula i
krawat!
- Pomyślałem, że ten dzwonek to znak - staruszek powiedział niepewnie.
- Tak, proszę, niech pan wejdzie - zapraszałem go.
Gdy go prowadziłem przez dziedziniec, przyglądał się wszystkiemu z
zainteresowaniem. W sieni wschodniego skrzydła zostawił kurtkę i wtedy okazało się, że na
koszulę założył ładny, moherowy pulower. Był starannie ogolony, pachniał bardzo dobrą
wodą kolońską, miał starannie przycięte i uczesane włosy. Gdy go wprowadziłem do
komnaty zapanowała cisza.
- Za zgodą naszego gospodarza zaprosiłem na wieczerzę mojego wybawcę -
wyjaśniłem. - Usiądzie pan między mną i Pożyczką? - zaproponowałem staruszkowi.
Jednak nim siedliśmy, wszyscy łamaliśmy się opłatkiem składając sobie życzenia.
- Żebyś znalazł sobie wreszcie fajną babkę - życzył mi Żelazny.
- Obyś miał szczęście zobaczyć kolejne gwiazdy wigilijne - powiedział Morgan, a to co
mówił brzmiało jak stare szkockie powiedzenie i groźba jednocześnie.
- Żebyś z każdej podróży wracał mądrzejszy - rzekł mi Quasimodo.
Zauważyłem, że starzec łamiąc się opłatkiem z Puziem z dziwną troską spoglądał w oczy
chłopca. Potem Quasimodo podszedł do choinki, pod którą dołożył do niewielkiej
piramidki dwa małe pudełka.
Zasiedliśmy do wieczerzy i wpierw jedliśmy barszcz z uszkami. Pierożki z lekko
pikantnym nadzieniem kontrastowały z zupą o bardzo łagodnym w smaku, a w konsystencji
przypominającej krem. Wszyscy obecni nie mogli się nachwalić talentu dziewczyn, które
przygotowały ten przysmak; Żelazny zajął się daniami z ryb, a chłopcy utarli kutię.
Naszymi smakołykami najbardziej zafascynowani byli zagraniczni goście. Quasimodo jadł
spokojnie i widoczne było, że pomimo iż teraz mieszkał w samotności, kiedyś bywał w
dobrze wychowanym towarzystwie. Zdawał się sprawiać wrażenie człowieka bywałego
w salonach arystokracji - biła od niego jakaś dziwna pewność siebie, dostojeństwo i siła.
Rozmawiał ze wszystkimi pełen pogody - nie był tak szorstki, jakim go pamiętałem. Jego
znajomość języka angielskiego była dobra, ale mówił wolno dobierając słowa.
- Skąd pan tak dobrze zna język wyspiarzy? - zapytał go Jarl.
- Mój ojciec służył w polskiej pancernej dywizji generała Maczka, a po wojnie został w
Anglii, tam się wychowałem, a przyjechaliśmy tu z mamą dopiero czterdzieści parę lat
temu - odpowiedział staruszek.
Gdy zaspokoiliśmy pierwszy głód, Jarl postanowił zabawić się w Świętego Mikołaja i
rozdawać prezenty.
- Tu jest coś dla pewnej uroczej, wspaniałej i nad wyraz skromnej damy - mówił
Norweg unosząc pakuneczek, który kazałem mu kupić w mieście. - Jest to prezent od
kogoś, kto pani zawdzięcza życie - Jarl podał pudełko Pożyczce.
Dziewczyna wyjrzała zza Quasimodo i podziękowała mi uśmiechając się. Wszyscy byli
zajęci sprawdzaniem co dostali i ona rozpakowywała paczkę wyjaśniając staruszkowi, jak
mi pomogła dzisiejszej nocy. Gdy zobaczyła flakonik perfum „Chanel No 5", różany pąs
okrył jej twarz.
- To kosztowało majątek - szepnęła.
- Pani jest tego warta - powiedział do niej Jarl przeciskając się w moją stronę. - Dla
pana Pawła mam dwie paczuszki - rzekł wręczając mi prezenty.
Pierwszym okazał się kompas używany przez szwajcarską armię, wyglądający i
pewnie działający tak jak wyglądał - solidnie.
- Przyda się - powiedział Quasimodo nachylając się w moją stronę.
- Z pewnością- przyznałem.
Widziałem, że drugim prezentem od starca obdarzony został Żelazny - dostał rakietnicę i
pudełko rakiet, też z demobilu, szwajcarskiej armii. Drugim prezentem dla mnie, tym
razem od Żelaznego, była skórzana, szeroka obroża z tabliczką z wyrytym na niej
imieniem „Lupus".
- Wróci do ciebie - pocieszał mnie Żelazny wesoło szczerząc zęby.
Pozostali obdarowali siebie płytami, książkami i innymi drobnymi upominkami. Na koniec
Jarl wyjął zza choinki wielkie pudło. Kolorowy papier był zamoczony.
- W imieniu Mikołaja przepraszam za wilgotne plamy, ale niełatwo takie rzeczy
przyciągnąć tu na górę - żartował Norweg. - To dar dla Puzia.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że w środku jest nowiutki, lśniący puzon.
Wszyscy sobie zdawali sprawę, że fundatorem podarunku jest Jarl, tylko dlaczego? To
pytanie cisnęło się wszystkim na usta. Puzio zaniemówił z wrażenia i jak dziecko
pluszaka, tak on głaskał puzon.
- Rany, to... nie mogę tego przyjąć... - wyjąkał. - To jest przeraźliwie drogie - powiedział do
Norwega. - Skąd pan wziął puzon takiej firmy? To najlepszy producent...
- Miej pretensje do Mikołaja, że tak zaszalał-Norweg z szerokim uśmiechem na twarzy
rozłożył ręce w geście bezradności. - Jak znam tego dżentelmena, a spośród państwa
mieszkam chyba najbliżej jego rezydencji, można rzec po sąsiedzku, Święty Mikołaj
reklamacji nie przyjmuje. Pozostaje tylko życzyć ci samych sukcesów - Jarl pogłaskał Pu-
zia po głowie.
Wszyscy byli zdumieni gestem norweskiego milionera. Puzio zapewne znał się na
instrumentach i jeżeli mówił, że dostał puzon drogiej marki, to było tak w rzeczywistości.
Chyba na ten moment czekał Żelazny i z kredensu wyjął małe kieliszki i kryształową
karafkę z płynem ciemnokrwistej barwy.
- Paweł opowiadając o malinowym winie babci przypomniał mi, że mam tu coś na
specjalne okazje - z dumą pokazał karafkę. - To wino z miejscowych zasobów, które
ocalało w piwniczce, podobnie jak kilka innych...
Młodzi ludzie u progu pełnoletności odmówili poczęstunku. Jarl i Morgan z ogromnym
zainteresowaniem posmakowali wina. Quasimodo napił się go z wyraźną przyjemnością.
Jak dla mnie było za ciężkie, zbyt wytrawne.
- To wino warte jest majątek - stwierdził Jarl.
- Pan zna się na winach? - zapytałem go.
- Troszeczkę - odpowiedział tamten.
Pod wpływem mocnego alkoholu krew zaczęła mi szybciej krążyć, a ból w policzku
stał się pulsujący. Czułem, jak rośnie mi temperatura, a potem po plecach przechodzą
dreszcze.
- Paweł! - krzyknął Żelazny. - Co ci jest?
W mojej głowie narastał niepokojący huk, jakby bijące serce było wielkim bębnem
zbliżającym się do moich oczu, które zaczęły boleć. Miałem wrażenie, jakby ktoś zalewał mi
uszy galaretą, przez którą z wolna dochodziły dźwięki zaniepokojonych biesiadników.
„Wino było zatrute" - przyszło mi na myśl.
Czułem, jakbym zapadał się w siebie i stawał się lekki. Jednocześnie na klatce piersiowej
zaciskała się niewidzialna obręcz. Quasimodo mocno objął mnie ramieniem i coś mówił do
pozostałych. Gwałtownym ruchem zerwał opatrunek na moim policzku i wtedy nawet ja,
mdlejąc poczułem ten straszliwy smród bijący z rany. Widziałem, jak Pożyczka i
Różyczka w pierwszej chwili z obrzydzeniem odwróciły wzrok. Puzio mało nie zemdlał.
Szkot z niedowierzaniem pokręcił głową.
Starzec i Żelazny wyprowadzili mnie na dziedziniec, gdzie chłód i świeże powietrze
orzeźwiły mnie.
- Człowieku! - krzyczał do mnie Żelazny. - Idziemy do szpitala! Baran, osioł! Jak można
się doprowadzić do takiego stanu?!
- Jak będziecie schodzić, to zajdźcie do mnie - poprosił Quasimo-do.
Wrócił do sieni po swoją kurtkę i powędrował do bramy. W tym czasie mieszkańcy zamku
dołączyli do mnie i każdy na swój sposób starał się mnie pocieszać i pytał, jak się czuję. Po
kilku minutach przyszedł ubrany w ciepłe ubranie Żelazny, z plecakiem, z moimi
rzeczami, z odzieżą dla mnie, z latarkami.
- Ciekawe, czy dasz radę dojść - warczał pomagając mi założyć ciepłą flanelową
koszulę, bluzę z kapturem, a na nią wojskową kurtkę.
- My pomożemy - odezwał się Jarl. - W Karpaczu mamy samochód.
- Dam radę - zapewniałem Norwega i jednocześnie mrugnąłem do Żelaznego tak, by
tylko on to widział.
- W Karpaczu mam znajomego taksówkarza - Żelazny kłamał jak z nut. - Jest mi
winien przysługę, zna trasę do szpitala na pamięć i w dodatku jest bratem ordynatora.
Paweł będzie miał w szpitalu jak pączek w maśle.
Pożyczka przyniosła termos z gorącą herbatą i wcisnęła mi go do ręki.
- Niech pan się nie zgubi - Gwóźdź zdążył mi wręczyć kompas od Quasimodo.
Wyszliśmy z zamku. Czułem się już o wiele lepiej, ale pieczenie w policzku było z
każdą minutą dotkliwsze. Żelazny na moment zostawił mnie przy wejściu do kotlinki z
chatą starca. Wrócił po trzech minutach.
- Maść z ziółek - zadrwił wkładając mały słoiczek do plecaka. - Chodź, staruszku! -
pomógł mi wstać.
Szliśmy wygodnym szlakiem, w dół, w świetle księżyca przyświecając sobie latarkami.
Gdyby nie ból, byłby to wspaniały spacer, gdy szliśmy tak jakby zawieszeni między
śniegiem, w nocnym blasku wyglądającym jak bladoniebieska pościel, a ciemną doliną,
której światła wydawały się być słabymi ogniskami.
Zatrzymywaliśmy się trzy razy na trwające kwadrans postoje. Wtedy Żelazny zapalał
papierosa i przyglądał się ranie. Za każdym razem z niedowierzaniem odwracał wzrok
wąchając smród zebranej ropy i marszczył nos.
Do Karpacza doszliśmy około trzeciej. Żelazny zdjął brezent zakrywający wehikuł.
Silnik zapalił po kilku próbach uruchomienia go korbą zakręconą przez Żelaznego. Cóż
znaczą nawet najlepsze technologie przy kilku mroźnych dniach bezruchu. Wiele aut
wtedy staje bezradnych, zamarzniętych, ale konstruktor przewidział i tę ewentualność
umożliwiając rozruch korbą.
- Jarl ze swoją terenówką to mały pikuś przy twoim smoku - stwierdził Żelazny wsiadając
na fotel obok mnie i wierzchem dłoni wycierając pot z czoła.
Rzucił korbę na tylne siedzenie i pomacał brezentowy dach.
- Przesadziłeś z tą ascezą- dodał.-Ale nie musiałeś dopłacać za klimatyzację -
roześmiał się. - Masz ją za darmo. Ile wyciąga? - zagadnął patrząc na prędkościomierz. -
Dwieście czterdzieści kilometrów na godzinę? Niezły szpan. Jak pojedziesz z góry, z
wiatrem i z tego dachu zrobisz żagiel...
- Wybacz, przyjacielu, ale nie każdy samochód wygląda jak norweski milioner... -
pozwoliłem sobie na uszczypliwą uwagę.
- Nie obrażaj się za swój wehikuł, ale chyba wiesz, jak wygląda... Jarl to jednak w
porządku gość. Popatrz, jaki prezent zrobił Puziowi.
- Ciekawe dlaczego?
- I zatruł pite przez ciebie wino... - Żelazny starał się przedrzeźniać ton mojego głosu. -
Paweł, zaczynasz dziwaczeć. Już nie rozmawiajmy o tym...
- Jasne - przytaknąłem.
Dojechaliśmy do szpitala w Jeleniej Górze, gdzie Żelazny zaprowadził mnie na izbę
przyjęć. Dyżur miała akurat młoda, średniego wzrostu, ciemnowłosa lekarka. Miała zielone
oczy pod cienkimi, wymodelowanymi brwiami. Makijaż jej odrobinę trójkątnej twarzy nie
rzucał się w oczy i był dobrany z gustem. Włosy sięgające poniżej uszu, z prostą grzywką
tworzyły okrągłą ramkę łagodząc ostre rysy. Do tego nosiła okulary z cienkimi, okrągłymi
ramkami. Była w swej delikatnej urodzie piękna. Tylko rzuciła okiem na ranę.
- Jak to się stało? - zapytała.
- Wilk go ugryzł, pani Kasiu - odezwał się Żelazny, który imię lekarki odczytał z jej
identyfikatora.
- To prawda? - upewniała się patrząc mi w oczy.
- Tak - przyznałem. - Zrobił to niechcący.
- Chciał pan być jak Kevin Costner w „Tańczącym z wilkami"? - zadrwiła. - Teraz
gorzko pan tego pożałuje, bo czeka pana długa hospitalizacja. Zaczniemy od czyszczenia
rany... Dziękuję panu... - zwróciła się do Żelaznego. - Pana kolega zostanie tu na dłużej...
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Lekarze z obchodu wyszli i w moim pokoju została tylko lekarka. Spojrzała na mnie z
troską.
- Co pan wykombinował? - zapytała.
- Nic - jak chłopiec na dywaniku u dyrektora szkoły spuściłem wzrok.
- Stał się pan cudownie wyleczonym? Nie wierzę w takie medyczne czary-mary.
Przecież sama widziałam pana wyniki i tę ranę.
- Może to pani zabiegi tak mi pomogły, a mój stan nie był taki ciężki? - odparłem z
uśmiechem.
- A dokąd się panu tak spieszy? Czemu tak bardzo chce pan wyjść ze szpitala?
- Mówiłem już pani, że muszę coś ważnego załatwić...
- Zdumiewające - z niedowierzaniem przyglądała się mojemu policzkowi.
Ja ani na moment nie odrywałem od niej oczu. W tym swoim zdziwieniu była taka
dziewczęca. W pracy spotykałem różne kobiety: demoniczne, silne, słabe, najczęściej
inteligentne. Z nimi wszystkimi można było jechać na wycieczkę, szukać skarbów,
zamieszkać pod namiotem lub w ekskluzywnym hotelu. Były idealnymi towarzyszami w
czasie przygód, a jeśli sprawiały kłopoty, to było to tak naturalne, że po jakimś czasie
wszystkie związane z nimi problemy traktowało się jako świetne przygody. Jeśli były
wrogami, to niezwykle groźnymi. Pani Kasia była inna. Jej uroda miała w sobie coś z
jabłoni, która dopiero rozkwita, ale już można się było spodziewać miłych wiosennych
wieczorów spędzonych w jej cieniu i smacznych, wspaniałych owoców. Była typem
kobiety, która zdawała się nigdy nie starzeć, wciąż zachowując tę świeżość. Miała
wspaniałe brązowe oczy, które w słonecznym świetle nabierały niesamowitej barwy
ciemnego miodu, a każdy jej ruch przywodził na myśl damy z przedwojennych balów. Nie
dziwiłem się, że Żelazny oszalał na jej punkcie.
- O czym pan myśli? - spytała przypatrując mi się i przechylając lekko głowę. Miała
przy tym pobłażliwy uśmiech, jakby czytała w moich myślach.
- O pani - przyznałem się. - Muszę być z panią szczery, bo mi pani bardzo pomogła.
Wczoraj - opowiadając wyjąłem słoiczek maści od Quasimodo - gdy pani powiedziała o
moim długim pobycie w szpitalu, postanowiłem spróbować tego. To dar od człowieka,
który mi raz uratował życie, a i teraz, jak się okazało, pomógł mi.
Lekarka wzięła do ręki słoiczek, powąchała i roztarta na palcu odrobinę tego specyfiku.
- To zioła - pokiwała głową. - Widocznie ten pan zna się lepiej na medycynie niż my
wszyscy tutaj. Może pan wyjść ze szpitala, ale niech pan bierze leki, jakie panu przepiszę i
gdyby stan rany pogorszył się, niech pan się do nas zgłosi.
Z kieszeni fartucha wyjęła bloczek recept i na jednej zaczęła pisać, co mam kupić w
aptece.
- Niech pan smaruje się tą maścią - dodała dając mi zapisaną kaligraficznym pismem
karteczkę.
- Będzie pani na zabawie sylwestrowej u Żelaznego?
- Nie wiem... a pan? - dopytywała się nieśmiało.
- Tak, o ile kolega mnie stamtąd nie wyrzuci - roześmiałem się.
- Czemu miałby to zrobić?
- Obaj będziemy chcieli zawłaszczyć sobie panią na ten wyjątkowy wieczór -
odpowiedziałem udając, że to żart.
- Do widzenia - powiedziała wstając.
- Do zobaczenia - odparłem. - Mam nadzieję.
W ciągu godziny załatwiłem wszystkie formalności związane z wypisaniem na własną
prośbę i mogłem wyjść. Na parkingu przypomniałem sobie, że jest zima. Co prawda
świeciło słońce, ale nawet przy bezwietrznej pogodzie było mroźno. Ostrożnie, plecakiem
starłem warstwę śniegu, która zebrała się na drzwiczkach wehikułu. Otworzyłem je,
wrzuciłem bagaż do środka i z podłogi za fotelem kierowcy wyjąłem szczotkę, taką jak do
zamiatania podłogi. Potem uruchomiłem samochód, który tym razem nie potrzebował
pomocy z kręceniem korbą.
Gdy silnik się grzał, ja ścierałem grube zaspy z wehikułu.
- To pana samochód? - usłyszałem za sobą zaciekawiony głos pani Kasi.
- Tak.
- Duży - stwierdziła widząc tylko pokrytą śniegiem sylwetkę.
- Może panią gdzieś podwieźć? - zaproponowałem.
- A mógłby pan? - ucieszyła się.
- Oczywiście.
Moją radość z faktu, że będę mógł z tą uroczą lekarką spędzić nieco więcej czasu
mąciło to, że widziałem, jak zmienia się jej wyraz twarzy, gdy spod bieli zaczyna
wyrastać szkaradna postura wehikułu.
- Nie jest może ładny, ale dla moich potrzeb wystarczy-wyjaśniałem.
- Skąd pan go wytrzasnął?
- Z wysypiska śmieci - próbowałem żartować. - To naprawdę dobry samochód, tylko
jego karoserii nie zaprojektował znany plastyk, a zwykły mechanik, dla którego
najważniejsza była funkcjonalność pojazdu.
- Pewnie w środku kryje jakieś wspaniałe gadżety? - zaglądała przez szybki do kabiny.
- Nie ma klimatyzacji, tylko dobrą nagrzewnicę, a latem staje się kabrioletem. Nie
zdarzyło mi się jeszcze, bym jadąc nim wpadł w poślizg czy zakopał się na wiejskiej
drodze - zachwalałem wehikuł.
Otworzyłem drzwiczki przed panią Kasią i ta usiadła ciekawie lustrując wnętrze.
- Pewnie Spartanie byliby dumni z takiej konstrukcji - stwierdziła.
- Widoczne mam w sobie kroplę krwi tego wojowniczego ludu.
Ruszyliśmy i pani Kasia pilotowała mnie wprost pod dom w willowej dzielnicy.
- Dziękuję - powiedziała wysiadając.
- Czy pani przyjdzie do nas na sylwestra? Mógłbym po panią wyjść...
- Dam sobie radę - lekarka zamknęła drzwiczki i pomachała mi ręką na pożegnanie.
Moim pierwszym zadaniem było znalezienie sobie dobrej bazy wypadowej, blisko
obranych celów podróży. Niestety, był to taki moment sezonu zimowego, gdy chyba
wszystkie kwatery w Jeleniej Górze i w okolicach były zajęte. Pojechałem dalej na północ i
między Siedlęcinem a Wleniem znalazłem wolny pokój w gospodarstwie
agroturystycznym.
- Ale tylko na jedną noc - zastrzegła się gospodyni.
Była to niska kobieta z dużym brzuchem. Jej mąż, mężczyzna o ponurym obliczu tylko
mnie otaksował wzrokiem i zaraz wrócił do chyba ulubionego zajęcia - oglądania filmu
w telewizji. W moim pokoju jeszcze było czuć smród dymu z papierosów po
poprzednich mieszkańcach pokoju - członkach rodziny, których widziałem
wyjeżdżających z podwórza.
Umeblowanie lokum było dostatnie, jeśli cofnąłbym się o kilkanaście lat, gdy we
wszystkich polskich mieszkaniach królowały meblościanki, z wielkimi przeszklonymi
półkami na domowe kryształy, skarby przywożone z dawnych krajów demokracji ludowej
w nieznanym mi celu. Wersalka oczywiście żałośnie skrzypnęła protestując, gdy się na
niej na próbę rozciągnąłem. Fotele, używane tylko od święta i podczas ważnych meczów
polskiej reprezentacji, były w o wiele lepszym stanie. Mnie w tej chwili najbardziej
interesowała łazienka, w której zniknąłem na pół godziny biorąc prysznic. Na razie nie
goliłem się - ze względu na skaleczony policzek. Potem na ranę nałożyłem maść,
założyłem opatrunek, spakowałem potrzebne mi rzeczy do torby na ramię, ubrałem się i
wyszedłem.
- Kto pana tak poharatał? - zapytała gospodyni, gdy uzgodniłem z nią porę mojego
powrotu i kolacji.
- Na stoku jakiś początkujący narciarz, gdy się wywrócił, przejechał mi końcem kijka po
policzku - wymyśliłem na poczekaniu.
Miejsce mojego noclegu wydawało mi nie najciekawsze, ale i tak nie miałem szans
znalezienia lepszego. Wsiadłem do wehikułu i ruszyłem na południe, do Siedlęcina.
Zapytacie pewnie dlaczego? W atlasie biblijnym kapelana w szpitalu zobaczyłem, że z
Efezu droga prowadziła prawie idealnie na północ, a dalej w tym samym kierunku do
Pergamonu, a potem na południowy wschód do Sardes. Spojrzałem na mapę Sudetów i
uznając, że zamek Treuburg to Efez, bo przecież to w nim była pierwsza wskazówka
zapisana na stronie tytułowej Biblii, należało szukać dalszych informacji w miejscu
położonym na północ, tak jak Smyrna względem Efezu. Idealną lokalizacją wydawał się
Siedlęcin. To niewielka wieś w dolinie Bobru z dwoma kościołami i dobrze zaopatrzonym
sklepem, w którym kupiłem pęto smacznej kiełbasy i bułki. Siedziałem w wehikule
zaparkowanym na stromym odcinku lokalnej drogi i patrzyłem na cel mej podróży: wieżę
rycerską w Siedlęcinie.
Z zewnątrz wyglądała dość ponuro. Wysoki na ponad dwadzieścia metrów gmach na
planie prostokąta wieńczył czterospadowy dach. Małe okienka z tej perspektywy
przypominały otwory strzelnicze. Budynek wyglądał raczej jak więzienie. Z szaroburą
gotycką budowlą kontrastowały otynkowane na pomarańczowo zabudowania folwarczne,
powstałe zapewne w XIX stuleciu.
Skończyłem posiłek i powędrowałem po śniegu ku wieży. Z dala widać było dzieci
bawiące się, lepiące bałwana i obrzucające się śnieżkami. Z kranu pod lipą wisiał sopel.
Przy bramie do budynków folwarcznych zobaczyłem kartkę z napisem: „Kasa". Gdy
wszedłem w ciemny, niski, korytarz z pomarańczową lamperią, w moje nozdrza
uderzyły zapachy bigosu i zupy jarzynowej oraz smród dymu papierosowego. Deski
podłogi umyte przed świętami, ale dawno niemalowane, cicho skrzypiały, gdy stawiałem
kroki, których odgłos ginął w ciemnych zaułkach przejścia. Na drzwiach po prawej
stronie dojrzałem kartkę, na której napisano: „Kasa, bilet wstępu - 2 zł".
Zastukałem w drzwi, szerokie, ciężkie, zakończone u góry łukiem. Gdy otworzył je
niewysoki mężczyzna z krótką bródką, szopą ciemnych włosów i zagadkowym
uśmiechem, zauważyłem, że wrota do jego „fortecy" były też niezwykle grube.
- Dzień dobry - ukłoniłem się. - Czy można zwiedzić wieżę? - zapytałem.
- Oczywiście, zaraz panu otworzę - odparł.
Zniknął w swoim lokum zostawiając uchylone drzwi, zza których słychać było dźwięk
strzelaniny w filmie w telewizorze oraz czuło się aromat świeżo przygotowanej kawy.
Młodzian pojawił się po chwili z parującym kubkiem i wielkim kluczem w dłoni.
Poprowadził mnie ku maleńkiemu, wyłożonemu kamieniami dziedzińcowi, z którego po
schodach weszliśmy do sieni wieży. Kupiłem bilet wstępu. Zwróciłem uwagę na to, jak
grube były tu ściany.
- W piwnicy ściany mają grubość do sześciu metrów - wyjaśnił mi młodzieniec. - Niech
pan sobie obejrzy piwnice i spotkamy się na pierwszym piętrze.
Wszedł po szerokich drewnianych schodach, a ja schylając głowę zszedłem do
piwniczek. Były tu dwa pomieszczenia. To po lewej było nisko sklepione i ponure, a po
prawej przypominało łaźnię z kamiennymi korytami wzdłuż ścian. Uważnie obejrzałem
ściany, strop i podłogę, a następnie wróciłem na parter. Tu była niewielka komnata z
klepiskiem - zapewne dawniej wartownia. Powędrowałem na pierwsze piętro, gdzie był
punkt sprzedaży pamiątek w ogromnej sieni, drugi pokój za ścianą z desek i jeszcze jedna
komnata, duża prawie jak boisko do koszykówki.
Byłem zdumiony widząc, że na całym piętrze był tylko jeden - fakt, że ogromny - piec i
nie widać było słupów.
- Wspaniałe, co? - młodzieniec przyglądał się memu zachwytowi.
- Oprowadzę pana po wieży i pokażę panu coś jeszcze lepszego... - otworzył drzwi do
wielkiej komnaty, której ściany pokrywały wyblakłe malowidła.
Stanąłem przy sznurze odgradzającym je od zwiedzających i zacząłem się przyglądać
namalowanym scenom.
- Zgadnie pan, co to jest? - zagadnął mnie przewodnik.
- Nie wiem - przyznałem. - To oryginalne, gotyckie?
- Tak, to legenda o Lancelocie, a są tu jeszcze sceny przedstawiające fundację klasztoru
cystersów w Krzeszowie oraz świętego Krzysztofa z Dzieciątkiem na ramieniu. Wieża
powstała prawdopodobnie w czasach Henryka I Jaworsko - Świdnickiego i miała służyć
obronie przeprawy szlaku na północ. Gdy potem trasy karawan kupieckich uległy
zmianie, obiekt stracił na znaczeniu. Pierwszym znanym z imienia mieszkańcem wieży
był rycerz Jenschim Roeden, który przebywał tu w XV wieku. Wtedy wieś nazywała się
Zedlitz.
- Kiedy wykonano ten żywot Lancelota?
- Około roku 1345 freski namalował nieznany artysta. Wiadomo, że na świecie powstało
dwadzieścia podobnych, ale ten jedyny został wykonany metodą na suchym tynku.
Podobno to jeden z nielicznych zachowanych do naszych czasów. W 1880 roku Wilhelm
Cloze opisał te freski, a w 1936 roku teczkę konserwatorską przygotował Joachim
Drobek. Po wojnie był tu PGR i skład nawozów, potem spichrz. Ściany pobielono i
freski zniknęły, aż gdy upadło gospodarstwo rolne przybył tu historyk sztuki, który
wydobył malowidła na światło dzienne.
- Niebywałe - ze zdumieniem kręciłem głową i przyglądałem się ścianom.
- Można zapytać, jak pan tu trafił? - przewodnik przerwał ciszę, która zapadła.
- Jestem historykiem sztuki i pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki - przedstawiłem się
wyjmując legitymację. - Znalazłem się tu trochę przypadkowo...
- Aha - wykrztusił młodzian zapewne przestraszony, że przyjechałem na jakąś kontrolę.
- Czy byli tu u pana niedawno dwaj panowie... - opisałem Jarla i Morgana.
- Byli, a co się stało?
- Nic ważnego, czy pamięta pan, co ich najbardziej interesowało?
- Freski. Proszę powiedzieć, o co chodzi, bo zaniepokoił mnie pan swoimi pytaniami...
- Czy mogę? - zapytałem wymownie wskazując na sznur.
- Oczywiście.
Młodzian odsunął się i stojąc kilka metrów za mną przyglądał się moim poczynaniom.
Najpierw starannie poszukałem jakiegokolwiek śladu znaku Exitusian, ale zdałem sobie
sprawę, że ten kto przygotowywał zagadkę nie mógł na średniowiecznym fresku
domalowywać swoich wskazówek. Były one ukryte w jego wymowie. Przechadzałem się
w tę i z powrotem przyglądając się malowidłom i nie potrafiłem niczego wymyślić. Wróci-
łem do przewodnika i poprosiłem go, by pokazał mi resztę wieży. Zwiedziliśmy więc
pozostałe dwa piętra, ogromne hale, przy czym dopiero na najwyższym poziomie
ujrzałem słupy podtrzymujące belki stropu, a właściwie konstrukcji dachu - drewnianej
plątaniny, kunsztu średniowiecznych budowniczych.
- Imponujące - stwierdziłem patrząc w górę.
- O co chodzi z tymi pana znajomymi? - dopytywał się przewodnik.
- To są znajomi, których zachęcałem do odwiedzenia tego miejsca, które wypatrzyłem
na mapie - odpowiedziałem.
Nie chciałem niepotrzebnie niepokoić tego człowieka, a przeczuwałem, że nie
wchodziło tu w grę włamanie do jakiejś skrytki w wieży. Chodziło raczej o symbolikę
tego miejsca, a najprawdopodobniej fresków.
- Dziękuję za pomoc - powiedziałem na pożegnanie ściskając dłoń przewodnika.
Gdy wyszedłem na dwór, było już ciemno i nie miało sensu jechanie gdziekolwiek
indziej. Musiałem wrócić do swej kwatery. Pojechałem jeszcze do Jeleniej Góry, gdzie
zrobiłem drobne zakupy spożywcze i wróciłem do wynajętego pokoju. Gospodyni podała mi
na kolację parówki, jajecznicę, trochę świątecznego bigosu i mocną herbatę. Zjadłem to
wszystko z prawdziwą przyjemnością i idąc do pokoju na piętrze zapytałem gospodarzy,
czy mają Biblię. Mieli i pożyczyli mi ją.
Usiadłem w fotelu przy niskim stoliczku i wpatrując się w segment, na półki z lśniącymi
kryształami, w których pewnie kiedyś leżały herbatniki i królowe polskich stołów - śliwki w
czekoladzie - myślałem i to intensywnie. To była podróż przez zakamarki ułomnej pamięci,
wędrówka w ślepe uliczki i poszukiwanie niewidocznych powiązań. Sam nie wiem, kiedy
zasnąłem i przyśnił mi się templariusz przepasujący się dziwnym skórzanym pasem,
wyszywanym złotem i drogimi kamieniami. Ze stolika obok mnie wziął dwie księgi i
odszedł z nimi w ciemność. Ocknąłem się i zaraz zacząłem podążać tropem templariuszy.
I wtedy właśnie zaczęły otwierać się ukryte tunele w labiryncie, w którym starałem się
szukać rozwiązania.
Trop templariuszy był dobry, bo święty Krzysztof wiązał się z jedną z legend o
templariuszach, gdy jeden z braci zakonnych po bitwie zabrał na swojego rumaka brata
zakonnego, pod którym padł jego koń. Bardzo obciążonego wierzchowca z pasażerami
mogły dognać oddziały Saracenów, ale jednak zaryzykował. To było wyraźne nawiązanie
do opowieści o świętym Krzysztofie, patronie podróżnych, który przenosił pielgrzymów
przez rzekę. Drugim nawiązaniem był Lancelot, a właściwie twórca opowieści o jego
przygodach: Krystian z Troyes, urodzony około 1135 roku. Większość życia spędził w
Szampanii lub Flandrii. Jego pierwszą wielką opowieścią był „Eryk i Enida", powstała
około 1162 roku. Maria, hrabina Szampanii, w 1164 roku poślubiła Henryka I Szczodrego,
odziedziczyła po matce „dwór literacki", w skład którego wchodził również Krystian z
Troyes. Zapewne znał on templariuszy, bo w mieście jego narodzin powstała pierwotna
„Reguła" zakonu, a w całej Szampanii roi się od komandorii templariuszy. To on w
poemacie o Percievalu napisał: Ów stan czcigodny, ów stan od miecza. Sam Bóg go
stworzył wydając rozkazy. Zaiste to Zakon rycerski i winien istnieć bez zmazy...
Wtedy przypomniał mi się czytany w czasie studiów rozdział Zygmunta Czernego w
„Arcydziełach francuskiego średniowiecza", a także „Chretien de Troyes" Gustava
Cohena. Krystian w poemacie o Lancelocie stworzył nowych bohaterów - „błędnych
rycerzy", bo we wcześniejszych dziełach Artur i rycerze Okrągłego Stołu przypominali
bardziej dwór Karola Wielkiego. To u Krystiana rycerze pędzą przez pustkowia, by
walczyć ze wszelkim złem - tak jak templariusze, którzy stanowili straż w Ziemi Świętej.
U Krystiana towarzystwo Artura stanowi rodzaj zakonu, bo jego druhowie nie składają
mu tradycyjnego hołdu lennego, tylko kładą u stóp Artura miecze, jakby ofiarowując swój
oręż w walce ze złem - zupełnie jak Exitusianie!
Czułem ciepło płynące po plecach, bo zdawało mi się, że jestem bliski rozwiązania
zagadki, ale chociaż byłem na dobrej drodze, nadal nie widziałem celu, nagrody, choćby
strzępka informacji. Byłem pewien, że wybrałem dobry kierunek. Przed snem jeszcze
raz przeczytałem Księgę Objawienia.
Rano zjadłem śniadanie, zapłaciłem za nocleg i wyjechałem do Wlenia. Zamek we
Wleniu był następnym punktem leżącym na północ od Siedlęcina. Pasował do mojej
koncepcji i uważałem, że Wleń to odpowiednik Pergamonu.
W sobotni ranek świat wokół nas opanowała gęsta zadymka i byłem chyba jedynym
kierowcą, który wybrał się w podróż po tej drodze. Ledwie przejechałem kilkaset metrów,
ujrzałem na poboczu obok tunelu kolejowego postać w kożuszku, z wielką torbą na
ramieniu, dającą znak ręką, żebym ją podwiózł. Usłużnie zatrzymałem się obok niej i wtedy
zobaczyłem, że to pani Kasia. Jej zdumienie też było ogromne, bo zapewne rozpoznała
kształt wehikułu dopiero wtedy, gdy byłem kilka metrów od niej.
- Dzień dobry! -przywitałem ją. - Dokąd pani jedzie?
- Do Wlenia, umówiłam się tam z koleżanką, a PKS nie przyjechał...
- Niech pani wsiada - zaprosiłem ją.
Wsiadła i zdjęła kapturek. - Ale u pana w samochodzie przytulnie - szepnęła zacierając
ręce.
- Nie będę pani przypominał, czym mój wehikuł był dla pani wczoraj.
- Ale pan pamiętliwy...
- Kobiety potrafią pamiętać dłużej.
- Przepraszam - rzuciła lekarka.
- Ja się nie gniewam, ale on... - uśmiechając się spojrzałem na deskę rozdzielczą.
- Ciebie też przepraszam - dodała pani Kasia gładząc miejsce wokół kratek nawiewu.
Jechaliśmy bardzo wolno do miasteczka. Cały czas byłem skupiony na drodze, bo
przecież nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć. Panna Monika, sekretarka pana
Tomasza, wróciła kiedyś z zajęć kursu na prawo jazdy zdumiona, że instruktor
powiedział jej: „Musi pani jeździć tak, jakby inni chcieli panią zabić". Chyba niestety
miał rację.
- Jak pana policzek? - zagadnęła mnie lekarka.
- Goi się - powiedziałem.
Często smarowałem ranę maścią i rzeczywiście była w lepszym stanie. Teraz w miejscu
rozciętej skóry powstała przezroczysta błona.
- Co pana sprowadza do Wlenia? - zapytała mnie lekarka.
- Pewna zagadka... Chcę po prostu zobaczyć zamek.
- W taką pogodę? - dziwiła się.
- Będę sam.
- Lubi pan samotność?
- Czasami jest dobra.
- A po zwiedzeniu zamku co pan będzie robił?
- Wrócę na zamek kolegi.
- To będzie pan jechał przez Jelenią Górę?
- Tak.
- Zabierze mnie pan ze sobą? Umówiłam się z koleżanką, pójdziemy do kawiarni, a za dwie
- trzy godziny będę mogła jechać. W razie czego poczeka pan na mnie?
Czy był na świecie mężczyzna, który potrafiłby odmówić takiej prośbie?
Wysadziłem panią Kasię na rynku obok klasycystycznego ratusza i podjechałem w
pobliże torów kolejowych, za którymi widać było górę zamkową z ruinami zamku na
szczycie. Zatrzymałem się na terenie przy-kolejowym. W tę poświąteczną sobotę, w taką
zadymkę i tak nikt pewnie nie pracował. Z wehikułu zabrałem plecak z małym zapasem
żywności, potrzebnymi mi narzędziami, liną oraz dwa składane kijki narciarskie.
Sprawdzały się bardzo dobrze w czasie wędrówek po zaśnieżonych szlakach pomagając w
marszu, służąc jako sondy, gdy trzeba było szukać dziur i szczelin.
Przeszedłem przez tory, między domkami jednorodzinnymi odnalazłem ścieżkę oznaczoną
na drzewach jako szlak turystyczny. Wchodziłem wschodnim zboczem góry, która jak
czytałem w przewodniku miała 360 metrów nad poziomem morza i była zbudowana z
lawy, która wylała się z kambryjskiego morza i zastygła 550 milionów lat temu.
Szybko doszedłem na szczyt i wkrótce przechodząc przez furtkę znalazłem się na
dziedzińcu nieistniejącego zamku. Do naszych czasów ocalała odbudowana chyba
cylindryczna wieża i ruiny pomieszczeń na parterze. Wszedłem do wieży, w której były
spiralne, drewniane schody. W połowie drogi dostrzegłem odciśnięte ślady butów dwóch
mężczyzn. Rzecz jasna natychmiast przyszli mi do głowy Jarl i Morgan, którzy mogli
wejść na zamek od zachodniej strony góry. Gdy odchyliłem klapę na górze i wszedłem na
pomost otoczony wybetonowanym krenelażem, obejrzałem teren wokół mnie. Przestało
padać i doskonale widziałem nawet Wleń i okoliczne szczyty. Na dole nie było widać
żadnych, poza moimi, tropów. Oznaczało to, że ktoś był na zamku, nim zaczęło padać, a
więc zapewne wczoraj. Czy Norweg i Szkot mieli nade mną jeden dzień przewagi?
Rękawicą wytarłem śnieg na murku i wyjąłem z plecaka kanapki, które sobie wcześniej
przygotowałem oraz termos z herbatą od gospodarzy, u których mieszkałem. Jadłem, piłem
i dumałem. Czemu ktoś miałby tu szukać kolejnych wskazówek? Może chodziło o jakiś
epizod z historii zamku? Założył go najprawdopodobniej książę jaworsko-świdnicki
Bolesław Łysy w pierwszej połowie XIII wieku, później był on rozbudowany przez Bolka
I. W XIV wieku znalazł się w rękach rodów rycerskich i w XVI wieku ufortyfikowano go,
lecz został zniszczony w czasie wojny trzydziestoletniej. W tym zamku lubiła przebywać
święta Jadwiga, ale potem jego panem był Bolesław Rogatka, syn Henryka Pobożnego i
Anny Czeskiej. Gdy jego ojciec walczył w bitwie pod Legnicą własną piersią zasłaniając
Europę przed najazdem hord tatarskich, Bolesław Rogatka organizował we Lwówku
pierwszy na Śląsku turniej rycerski. Potem wdał się w konflikt z braćmi, a jego życie było
pełne ekscesów i wybryków godnych najgorszego bezecnika. W połowie XIII wieku
Bolesław Rogatka stracił majątek i wędrował po Śląsku jak żebrak w towarzystwie grajka
Surriana i kochanicy Zofii de Doren. W październiku 1256 roku uprowadził biskupa
wrocławskiego Tomasza I. Bolesław Rogatka porwał go do Wlenia oczekując okupu.
Doczekał się klątwy. Gdy ten plan się nie powiódł, porwał Henryka IV Probusa. Książę
hulaka i rozbójnik zmarł w 1278 roku. Jednak epizod z porwaniem biskupa przywiódł mi
na myśl wydarzenia ze Smyrny, której biskupem był Polikarp, zmarły męczeńską śmiercią.
Skoro Wleń miałby być Smyrną, co było Pergamonem? W Księdze Objawienia
Pergamon był przedstawiony jako miasto z tronem szatana. Przyznam, że straciłem
orientację i zagadka zdawała mi się wymykać.
Poszukiwania w ruinach, wśród zasp nie miały sensu i wróciłem do wehikułu.
Pojechałem na ryneczek i tam zaparkowałem moje auto. Zobaczyłem otwarty sklep z
dewocjonaliami i poszedłem, żeby tam kupić egzemplarz Biblii. Wróciłem z nim do
ciepłego wnętrza samochodu i czekałem czytając. Wkrótce znalazłem to czego szukałem i co
wydawało mi się kolejną wskazówką.
Polikarp umęczony w Smyrnie był uczniem apostoła Jana. W Dziejach Apostolskich w
szóstym rozdziale opisano jak dwunastu apostołów pobłogosławiło siedmiu diakonów o
imionach: Szczepan, Filip, Prochor, Nikanor, Tymon, Parmen, Mikołaj. Szczepana
oskarżono o bluźnierstwo przeciw Bogu i Mojżeszowi i wkrótce ukamienowano. W jego
mowie szukałem słów mogących być pomocnymi w rozwiązaniu zagadki i w odnalezieniu
ewentualnej skrytki. Takie znalazłem w czterdziestym dziewiątym wersie (siedem razy
siedem!), a brzmiały one następująco:
Wtedy zobaczyłem, jak w moim kierunku zmierza pani Kasia, która po chwili żegna się
z dziewczyną w kurtce z kapturem, której twarz wydała mi się znajoma.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Próbowałem przyjrzeć się koleżance pani Kasi, ale dziewczyna szybko zniknęła za
rogiem najbliższej kamienicy.
- Dziękuję, że pan zaczekał - rzuciła zdyszana lekarka. - Pan czyta Biblię? - zdziwiła
się.
- Tak - poważnie kiwnąłem głową. - Kim jest pani koleżanka?
- Spodobała się panu?
- Może.
- A wczoraj wmawiał mi pan, że gotów jest bić się o mnie ze swoim kolegą.
- To nadal jest aktualne - uśmiechnąłem się. - To powie mi pani coś o swojej koleżance?
- Poznałam ją niedawno, w górach, w czasie wchodzenia na Śnieżkę...
- Która z was pierwsza rozpoczęła rozmowę?
- Nie pamiętam. Szliśmy grupą lekarzy i jeden z moich kolegów zaczepił ją, gdy
samotnie wspinała się ścieżką. Wie pan, jak to jest... Wszyscy zaczęli ją adorować i
potrzebowała delikatnej ochrony...
- No tak... - mruknąłem nieprzekonany.
Dojechaliśmy do Jeleniej Góry i odwiozłem lekarkę pod dom. Było już wczesne
popołudnie. Około piętnastej zaczynało szarzeć i szybko zapadał zmrok. Zastanawiałem
się, czy powinienem wracać na zamek, czy szukać dalej w interesujących mnie
miejscach. Postanowiłem wrócić do Żelaznego i jego towarzyszy na górze. Byłem teraz
lepiej przygotowany do górskiej wędrówki i nawet po ciemku, idąc dłuższą drogą mogłem
dotrzeć tam bezpiecznie.
Pojechałem do Karpacza, który przypominał gwiazdkowy Disneyland. Wszędzie widać
było świecące się choinki, girlandy kolorowych świateł, ludzi w mikołajkowych czapkach,
zaspy śniegu, pojedyncze zaprzęgi z saniami. Zatrzymałem wehikuł w tym samym
miejscu co poprzednio, zabrałem potrzebne mi rzeczy i jeszcze za dnia rozpocząłem
wędrówkę. Minąłem Pielgrzymy, trzy grupy granitowych skał wysokie na 25 metrów. Później
minąłem Słonecznik, grupę ostańców - granitowych ciosów, z których jeden
przypominał sylwetkę człowieka. Wedle legend był to diabeł, który chciał kamieniami
zasypać Wielki Staw. Zmęczony przysiadł na chwilę i wtedy rozbrzmiały dzwony na Anioł
Pański, a sługa ciemności zastygł na wieki.
Było ciemno i niebo było przesłonięte nisko przesuwającymi się czarnymi chmurami
przypominającymi potargane wiatrem skrzydła fantastycznych smoków. Gdy z daleka
usłyszałem wycie wilków, zamarłem w pierwszej chwili wystraszony. Pojawiła się
irracjonalna myśl, że zaraz wilki przybiegną, by dokończyć rozpoczęte przez Lupusa
dzieło. Musiałem pokonać ten lęk i ruszyć dalej. Około dziewiętnastej dotarłem do
wejścia do kotlinki, w której stała chatka Quasimodo. Postanowiłem go odwiedzić i
podziękować za maść. Wszedłem po schodkach i zastukałem. Gdy otworzył drzwi, nie
wydawał się być zdziwionym.
- Nareszcie - mruknął i gestem zaprosił mnie do środka. Nie rozumiejąc w czym rzecz,
wszedłem do chaty.
- Witam - lekko ukłoniłem się. - Czemu mówi pan „nareszcie"?
- Maść podziałała?
- Tak.
- Wiedziałem, że tak będzie, ale to wczoraj spodziewałem się twojego przyjścia.
- Czemu akurat wczoraj? - dziwiłem się.
- Chciałbyś okazać mi wdzięczność i dowiedzieć się, co to za specyfik - Quasimodo
roześmiał się zadowolony.
Ryczał na cały głos, a jego śmiech był pełen jakiejś zdumiewającej, okrutnej siły. Jak
pamiętam swoje wyobrażenia diabła z dzieciństwa, to właśnie tak powinien śmiać się
potwór rodem z piekieł.
- Co pana tak śmieszy? - zapytałem zdziwiony jego śmiechem.
- Bo ludzie są tak przewidywalni... Nie gniewaj się, ale za każdym razem gdy ktoś robi
to, co zdołałem przewidzieć, bardzo mnie to cieszy.
- Dziękuję za maść - powiedziałem. - Okazała się cudowna i lekarze nie mogli się
nadziwić jej skuteczności. Niech pan powie, z czego pan zrobił to lekarstwo?
- Nie powiem. Siadaj - wskazał mi fotel.
Odłożyłem plecak, zdjąłem wierzchnie ubranie i usiadłem przy kominku. Quasimodo
usiadł naprzeciw mnie i nachylił się w moją stronę. W świetle ognia jego starcza,
pomarszczona, zniekształcona twarz wygląda strasznie, ale on patrzył mi w oczy
swoimi, w których odbijały się pomarańczowe ogniki.
- Wyleczyłem twoje ciało, ale muszę jeszcze wyleczyć twoją duszę -oznajmił.
- Co pan chce zrobić? - nieco się wystraszyłem.
- Zobaczysz Lupusa.
- Pan go złapał w pułapkę?
- Sam w nią wpadł. Prześpisz się na górze, zbudzę cię po północy i ruszymy.
- Dokąd?
- Zobaczysz.
Nie miałem sił odmówić starcowi, chociaż bałem się tego, co mi mógł przygotować.
Poszedłem jednak na górę, do tego samego pokoju, w którym spałem, gdy poprzednio u
niego nocowałem. Tym razem w pomieszczeniu poczułem delikatny zapach czereśni, nie był
mdły, lecz mile drażnił węch. W sypialni wszystko było wysprzątane. Nie było tu śladów
niczyjej bytności. Do tego było ciepło. Rozebrałem się do snu, umyłem w misce i
położyłem na łóżku. Było tak przyjemnie, że nie musiałem przykrywać się kołdrą.
Wydawało mi się, że Quasimodo potrząsa moim ramieniem, nim zamknąłem oczy.
- Ubieraj się - szepnął. - Bądź gotów na brodzenie w śniegu.
Założyłem spodnie dresowe, na nie wojskowe drelichy, a do tego wysokie, sznurowane
buty, podkoszulek, bluzę z kapturem i sweter. Wziąłem jeszcze kurtkę, szalik, czapkę i
rękawiczki.
Gdy zszedłem, zauważyłem, że Quasimodo przygotował kilka łuczyw.
- Po co to, przecież możemy zabrać latarki? - zwróciłem uwagę staruszkowi.
- Nikt nie boi się światła latarki, za to ogień to żywioł, który może cię obronić -
powiedział Quasimodo.
Podał mi płócienny worek na łuczywa i duży chlebak. Sam wziął sztucer - przeróbkę z
niemieckiego karabinu mauzer używanego w czasie wojny przez Wehrmacht. Mnie
podał ciężki dryling. Nie mówiąc słowa wyszedł. Na dworze zatrzymał się i przyjrzał mi
się krytycznie. Wróciliśmy do sieni.
- Zdejmij kurtkę, dam ci tę - podał mi starą, ale jeszcze dobrą kurtkę z demobilu
Bundeswehry. - W tych swoich ortalionach ładnie się będziesz ślizgał ze zbocza.
Kazał mi też zdjąć szalik, bo za bardzo pachniał wodą po goleniu i dał swój, wełniany.
Nowoczesne rękawice też musiałem zamienić na skórzane z wierzchu i wełniane w
środku, z pętelką, żeby uwiązać je do guzika na rękawie kurtki.
Wyszliśmy i Quasimodo od razu narzucił ostre tempo. Ledwo za nim nadążałem
obciążony łuczywami, chlebakiem i drylingiem.
- Po co nam ta broń? - wysapałem, gdy dotarliśmy na niewielką łączkę.
- Żeby zabić Lupusa...
- ...ale... - próbowałem zaprotestować.
- Tylko gdy cię znowu zaatakuje. Przyjaciół, którzy cię zdradzili, powinieneś zabijać.
- Mam strzelać do ludzi? - oburzyłem się.
- Lupus jest tylko zwierzęciem i kieruje się instynktem - tłumaczył mi Quasimodo
zatrzymując się. - Do niego przemówisz w prosty sposób. Na dobro odpowie dobrem, na
agresję - agresją. Jeżeli chcesz z nim rozmawiać, musisz używać jego języka. Z ludźmi
jest ten problem, że mają rozum i gdy robią innym krzywdę, to tak jakby ich umysł
opanowała bestia. Czynią to z rozmysłem, tak aby cię zabolało jak najmocniej, nie znają
litości. Wilk zagryza ofiarę od razu, nie torturuje jej. Nie każę ci zabijać ludzi, tylko
wspomnienia o nich. Lepiej zostaw ich samym sobie...
- Czemu mam nie odpowiadać im tym samym?
- Bo obudzisz w sobie tę samą bestię, którą mają twoi wrogowie. Gdy raz to zrobisz,
ta złość jak robak będzie cię zżerała od środka. Będziesz żył, ale to będzie życie z bestią,
która może pewnego dnia zapanować nad tobą. Lepiej chyba pozostać dobrym?
- Tak. Chyba nie chce pan, żebym to ja strzelał do Lupusa?
- Jestem pewien, że nie strzelisz... - Quasimodo lekceważąco machnął ręką.
Szliśmy jeszcze godzinę, sam nie wiem w jakim kierunku. W pewnym momencie, na
leśnej przecince Quasimodo podszedł do mnie z wielkim, myśliwskim nożem w ręku.
- Odwróć się - warknął.
Wykonałem polecenie jednocześnie starając się zobaczyć, co on wyprawia. Czubkiem
noża podniósł klapę chlebaka i nadział na niego kawał jeszcze ociekającego krwią mięsa.
Zamachnął się i rzucił to na zasypaną drogę. Zaraz to samo zrobił z kolejnymi
kilogramowymi kawałkami mięsa. Chlebak był pusty.
- Tam! - Quasimodo wskazał mi zbocze oddalone od mięsa o sto metrów.
Poszliśmy na szczyt obchodząc go szerokim łukiem. W zaspie śnieżnej wymościliśmy
sobie wygodne legowiska. Ja położyłem się na chlebaku, Quasimodo na torbie od łuczyw.
Przed sobą ułożyliśmy broń i czekaliśmy. Starzec czerpał garść śniegu i wkładał go do ust
długo ssąc.
- Mogliśmy wziąć coś do jedzenia - zauważyłem.
- Żebyś śmierdział smakowitą kiełbasą na odległość? - skrytykował mnie Quasimodo. -
Śnieg zaspokaja pragnienie i powoduje, że twój oddech nie odznacza się kłębkiem pary,
która łatwiej doleci do nozdrzy drapieżnika. Leż i czekaj, a dostaniesz kolejną lekcję.
Leżeliśmy godzinę, gdy usłyszałem nieodległe wycie wilka. Było to tak zaskakujące,
że aż podskoczyłem.
- Lupus - szepnął Quasimodo.
Jak na życzenie chmury rozproszyły się i polanę zalało światło bijące od księżyca.
Wyraźnie widziałem krwawe kąski i zbliżającą się do nich przykurczoną sylwetkę wilka.
Nawet z takiej odległości widziałem, że miał poszarpane futro z krwawymi skrzepami i
kulał na przednią lewą łapę. Podszedł do mięsa i nieufnie je wąchał. Potem wyprostował
się. Jego uszy obracały się, ogon zesztywniał równolegle do ziemi, a jego nozdrza zwróciły
się w naszą stronę.
Quasimodo objął mnie i mocno przycisnął do ziemi. Lupus nachylił się do mięsa, otworzył
paszczę i błysnęły jego kły. Wtedy zdarzyło się coś niespodziewanego. Spomiędzy drzew
wypadła tyraliera kilku wilków. Lupus próbował porwać kawał i uciec, ale był za wolny i
jeden z wilków wyrwał mu zdobycz i ze złością jednym ruchem pyska odrzucił ją daleko.
Pozostałe wilki odpędzały Lupusa, a gdy rozpaczliwie głodny rzucał się między nie, w
kierunku tego co wyłożył Quasimodo, wilki gryzły Lupusa, a ten bronił się i lała się krew.
Nie mogłem na to patrzeć i przyłożyłem policzek do kolby, a palec ułożyłem na
spuście. Właśnie Lupus odskoczył od stada i piszcząc krążył z podkulonym ogonem.
-Ten strzał będzie nieodwracalnym krokiem - szepnął Quasimodo nachylając mi się do
ucha. Jego oddech, każde słowo było jak trzepot skrzydeł nietoperza i z trudem
powstrzymałem się, by nie odsunąć się od starca. - Nieodwracalnym dla ciebie i dla
niego.
Bezradnie patrzyłem na kolejne daremne próby Lupusa. Po mojej zmarzniętej twarzy
ciekły łzy. Byłem wściekły i co chwila skostniały palec dotykał spustu i za każdym razem
powstrzymywałem się. Z każdą chwilą rozumiałem słowa starca. Wiedział, że stado nie
zaakceptowało Lupusa, że ten chodzi głodny i nie potrafi sam sobie upolować zdobyczy.
Dlatego wyłożył dla niego mięso, żeby mi pokazać, że stado chce zmusić Lupusa do walki
o przetrwanie, bo chce, by w pełni pogodził się z prawami stada, których Lupus nie
rozumiał. W momencie gdy ugryzł mnie w policzek, jakby ponownie narodził się jako wilk,
ale dla niego było już za późno, by zapomnieć o tym, co przeżył żyjąc u Quasimodo. Lupus na
swój wilczy sposób był wewnętrznie rozdarty, bo nie potrafił wrócić do grupy i
wydawało mu się, że nie może wrócić do ludzi. Mój strzał oznaczałby ingerencję w
wybór, jakiego dokonał, gdy wybrał wilczą wolność, gdy nie chciał już mojej opieki. Tym
strzałem mogłem wypłoszyć wilki, które od tej pory unikałyby Lupusa jak ognia.
Jeden z wilków trącił łapą mięso na drodze, a ta jak zamarznięta bryła potoczyła się w
zaspę śnieżną. Wtedy tuż za naszymi plecami rozległo się wycie, radosne, zwycięskie, tak
silne, że obaj usiedliśmy wystraszeni. Quasimodo wyjął z kieszeni zapalniczkę, starą na
benzynę i zapalił łuczywo. Podał mi je i sam zapalił drugie.
Wilki na drodze widziały pewnie tylko dwa ognie i czekały na to, co się wydarzy. My
najpierw ujrzeliśmy pod gałązkami świerków dwa błyszczące ślepia, a potem wilka -
wilczycę, przywódcę stada. Była trzy metry od nas, gotowa do ataku, a my w bezruchu
siedzieliśmy wyciągając w jej stronę płonące końce łuczyw. Obejrzałem się na
Quasimodo. Ten lekko się uśmiechał. Wtedy wilczyca cofnęła się o kilka kroków, mięśnie
pod jej futrem zastygły, a potem wyskoczyła do przodu jakby zwolniona na niewidzialnej
sprężynie. Biegła na nas. Z wystawioną pochodnią schyliłem głowę między ramiona i
wtedy poczułem tylko lodowaty podmuch na karku, a następnie usłyszałem tąpnięcie w
śniegu. Obejrzałem się na zbocze. Wilczyca zbiegała do swoich. Wilki umknęły w mrok i
tylko Lupus został na chwilę na drodze.
Wyjrzałem na niego, a on patrzył w naszą stronę. Potem żałośnie zajęczał i kulejąc
pobiegł za stadem. Wściekły wbiłem pochodnie w śnieg.
- Czemu kazał mi pan tu przyjść i na to patrzeć?! - wrzasnąłem na Quasimodo. - To
nazywa pan leczeniem duszy?! Mówił pan, że zwierzęta nie znają tortur, a to co robiły z
Lupusem, to co to było?!
Quasimodo wyjął zza pazuchy dwa cygara i jedno położył mi na kolanach. Swoje zapalił od
ognia, zaciągnął się i położył na plecach zapatrzony w księżyc.
- Czemu nie strzeliłeś do wilków? - zapytał mnie.
- Nie chciałem... Nie wiem - przyznałem po chwili.
- Nie chciałeś go zdradzić - stwierdził Quasimodo. - Nie masz dzieci, to nie znasz tego
uczucia, gdy twój podrostek zachłystuje się wolnością i może zrobić błąd. Gdy spróbujesz
mu pomóc ominąć rafę, on uzna, że podcinasz mu skrzydła. Gdy zostawisz; go samego,
może wpaść w poważne tarapaty.
- I tak źle, i tak niedobrze. Co mogłem zrobić?
- Nic, musisz pogodzić się z rolą, jaką sobie wybrał. Człowieka możesz przygotować
do życia, ale, wybacz, ja wilka nie nauczę polować.
- Co stanie się z Lupusem?
- Nie wiem. Na razie ciągnie się za stadem, nie umie polować w grupie, z nagonką, stado
zostawia mu same kości, bez szpiku. Sam musiałby mieć duże szanse, żeby coś dopaść.
Przez te dni śledziłem ich poczynania. Dają mu ostrą szkołę. Może paść z głodu, może
podejść pod jakąś zagrodę i tam zginąć, może w końcu sam coś upoluje, jeśli pierwszy
upatrzy dobrą ofiarę, a reszta podchwyci jego wyzwanie.
- Czyli ma jakąś szansę?
- Może też wrócić do ciebie...
Rozpakowałem cygaro i przypaliłem je od ognia. Wypuściłem wielki kłąb dymu i oparty
o ukryty pod śniegiem kamień patrzyłem na księżyc.
- Czemu ona nas tak zaszła od tyłu? - zapytałem.
- Udowodniła, jaka jest silna i mądra - odparł Quasimodo. - Wilki są bardzo inteligentne,
bo wiedzą, czym jest strach i współdziałanie. Popatrz, sparaliżowała nas samym
wyciem...
- Fakt, nie byliśmy w stanie nic zrobić.
- Gdy wilk upatrzy ofiarę, nawołuje resztę stada. Zwierzęta w lesie słyszą te
nawoływania, zaczynają się bać, bo wiedzą, co to znaczy. Zaczynają uciekać i robią błąd.
Gdy stado dobrze współpracuje, nie ma zwierzyny, która im umknie.
Wokół księżyca utworzyła się zjawisko zwane halo, ale my nie czuliśmy tego mrozu.
Leżeliśmy w śniegu ćmiąc cygara i zapalając kolejne pochodnie. Było mi tu dobrze, gdy
cały świat zdawał się zamarzać, a my tak trwaliśmy zapatrzeni w niebo, w ciszy,
zasłuchani w nasze myśli. W tej długiej chwili trwania wszystkie ważne dotąd sprawy
wydawały mi się bardzo odległe. Obudziło się we mnie przekonanie, że Lupus w końcu
znajdzie swoje miejsce na ziemi.
- Przyjdzie czas, gdy wszystko się ułoży - pocieszał mnie Quasimodo wstając.
Zdusił pochodnie w ogniu, poprawił cygaro w ustach i ruszył w kierunku swojej chaty.
Podążyłem za nim, utrzymując jego szybkie tempo. Wróciliśmy do chaty między szóstą i
siódmą. Gdy wypiłem przy kominku duży kubek herbaty z miodem, jadłem pyszną,
wędzoną kiełbasę z jelenia, zagryzałem to chlebem domowego wypieku, szybko nabierałem
sił i wcale nie chciało mi się spać.
- Nie idziesz spać? - zdziwił się starzec, gdy zjedliśmy, a ja nie poszedłem do pokoju
na górze.
- Muszę coś jeszcze załatwić w dolinie - odpowiedziałem.
- Powiedz, czego szukasz?
- Jak każdy, jakiegoś skarbu.
Starzec uśmiechnął się pobłażliwie.
- Najczęściej największe skarby mamy obok siebie i je tracimy - powiedział. - Lupus
miał ciebie... Idź i uważaj na to, co czynisz.
Słowa starca były bardzo tajemnicze, ale przecież mieszkał tu sam tyle lat i świat, jaki
widział, był inny od tego, jakim my go widzimy, zabiegani, wiecznie poszukujący, ścigający
się.
- Mam u pana ogromny dług - mówiłem podając mu dłoń na pożegnanie.
Uścisnął ją mocno.
- Jestem pewien, że spłacisz go - odparł.
Schodziłem do wehikułu i dumałem nad tym, co wybrać jako cel podróży. Powinienem
teraz szukać lokalnego odpowiednika Sardes. Skoro jednak autor zagadki pomieszał
Smyrnę z Pergamonem, co mogło być Sardes? To miasto było znane z kultu Kybele. Było
to frygijskie żeńskie bóstwo ziemi i urodzajności pól, zwane również Magna Mater Deum
- Wielką Macierzą. Jej symbolem był czarny kamień umieszczony w świątyni na Palatynie.
Często przedstawiano ją jadącą wozem zaprzężonym w lwy. We Frygii kult Kybele
związany był z Attysem, który w przystępie świętego szału dokonał samookaleczenia i
umarł, ale odżył w zrodzonej z jego krwi roślinności. Kult Attysa i Kybele usankcjonowany
przez cesarza Klaudiusza przybierał formę igrzysk zwanych „ludi Megalenses", urządzanych
w marcu, kiedy rozpoczynała się wiosna, dla uczczenia śmierci i zmartwychwstania.
Podobno obrzędy wtajemniczonych miały charakter uczty, orgii i chrztu krwi. Sardes to
także miasto, gdzie ostało się kilku niesplamionych obrzędami pogańskimi, było jednym z
pierwszych miejsc religii chrześcijańskiej i zostało zniszczone przez Tamerlana.
Patrząc na mapę okolicy i szukając miejsc charakterystycznych natychmiast
wytypowałem dwa: zamek Sokolec oraz zamek Bolczów. Jako cel wyprawy wybrałem ten
drugi. Zapytacie pewnie czemu? Nie miałem stuprocentowej pewności, ale koleżanką pani
Kasi była ta sama blondynka, którą poznałem w pociągu i która wysiadła w Janowicach
Wielkich, leżących na północ od zamku. Nie wierzyłem w zbiegi okoliczności, bo to nie był
przypadek, że była we Wleniu i na mój widok po prostu umknęła. Zwykła ciekawość
kazałaby jej poznać właściciela tak pokracznego pojazdu, w dodatku znajomego
koleżanki, człowieka, którego pogryzł wilk. Drugim powodem wyboru zamku Bolczów
była jego historia. Inicjatywa budowy tej warowni przypisywana jest Clericusowi Bolcze,
dworzaninowi Bolka II świdnickiego lub Albrechtowi Bawarskiemu. Pierwszy raz zamek
został zniszczony, gdy w 1433 roku wrocławscy i świdniccy mieszczanie pogromili
ukrywających się tu husytów. W XVI wieku zamek kupił Ludwig Jodok Dietz (Decjusz),
dworzanin Zygmunta Starego, inwestujący w górnictwo miedzi. Potem Bolczów należał
do rodu Schaffgotschów i podczas wojny trzydziestoletniej Szwedzi zburzyli warownię
poszukując legendarnych skarbów. Od XIX wieku zamek był atrakcją turystyczną;
odwiedzili go i król Fryderyk Wilhelm III, i caryca Aleksandra.
Zamek Sokolec ma podobną historię, tyle że zostało z niego o wiele mniej niż z
Bolczowa. Jednak to w Bolczowie Szwedzi szukali skarbów, to on został zniszczony w
czasie wojen religijnych.
Przez Jelenią Górę pojechałem do Janowic Wielkich, tam zaparkowałem obok wejścia
na zielony szlak i powędrowałem pod górę. Wspinaczka zajęła mi godzinę. Im wyżej
wchodziłem, tym większa była mgła w bukowym lesie. Zdawała się krążyć wokół mnie jak
rzucająca zaklęcia czarownica, a skały na górze, które mijałem, jawiły mi się jako ruiny zam-
ku. Gdy jednak wyszedłem na szczyt grzbietu, moim oczom ukazała się prawdziwa
warownia, nie cała, bo i tak jej zakątki zazdrośnie okrywała mgła.
Przed drewniany mostek i bramę wchodziło się na dziedziniec zamku niskiego, chroniony
przez bastion. Zachwycało wykorzystanie jako elementów fortyfikacji naturalnych skał.
Kamienne mury były wklejone między ostre zęby. To połączenie sprawiało, że zamek
wyglądał bardzo groźnie.
Przez kolejną bramę przeszedłem na dziedziniec zamku średniego i z niego
wędrowałem schodkami po fragmentach murów, by po śliskich kamieniach wspiąć się na
punkt widokowy - formację skalną przerobioną przez dawnych budowniczych na skałę.
Tu mogłem obejrzeć, jak zapewne powstała konstrukcja zamku Treuburg - także
ulokowanego na skałach.
Jednak tym co zaszokowało mnie na szczycie wieży był czarny głaz, na którym wyryto
emblemat Exitusian. Zdumiony oparłem się o mur i patrzyłem nie dowierzając własnym
oczom. Po co wystawiono znak w tak widocznym miejscu? Przecież wśród turystów mógł
być ktoś znający jego symbolikę. Może to był fałszywy trop, a może potwierdzenie, że
jestem na dobrej drodze do zrozumienia zagadki.
Zrzuciłem plecak i zbliżyłem się do litery „A". Była wyryta kilkadziesiąt lat temu, może
sto, ale nie wcześniej ani później. Pozostałyby niewidoczna, gdyby nie mgła, która swym
wilgotnym ciepłem topiła śnieg i wielkie krople spływające po kamieniach odsłoniły znak
umieszczony na kamieniu, tuż przy warstwie leżącej na szczycie ziemi. Miałem wielkie
szczęście, że przy takiej pokrywie śnieżnej znalazłem to miejsce.
Gdy tak klęczałem, usłyszałem czyjeś kroki na mokrym śniegu. Ostrożnie wyjrzałem na
dziedziniec. Oto szli Jarl i Morgan. Obaj z plecakami, obaj rozglądający się na boki.
Szybko się ukryłem i nasłuchiwałem. Rozmawiali po norwesku.
- Ciekawe, kto tu jest? - zastanawiał się Morgan.
- Pewnie jakiś turysta, którego bardzo wystraszymy swoim widokiem - roześmiał się
Jarl.
- Mówię ci, że to ten muzealnik. Pamiętasz, co mówił Żelazny? Ten Daniec wypisał się ze
szpitala i przepadł jak kamień w wodę. To nieprawda. Jestem pewien, że w nocy był u tego
starca, jak schodziliśmy, zauważyłem podobne do tych odciski butów na ścieżce.
- Cicho bądź! - warknął Jarl. - On tu jest! Widzisz, że nie wychodził.
- Może jest jakieś inne wyjście?
Mogłem się ujawnić albo rozpaczliwie szukać drogi ucieczki. To drugie wchodziło w grę,
gdybym chciał coś ukryć, ale moje ślady prowadziły prosto na wieżę. Musiałem zakryć
znak!
„Nie, lepiej go zostawię i zobaczę, jaka będzie ich reakcja" - pomyślałem.
Wychyliłem się zza murku wieży i spojrzałem w dół.
- Hej! - krzyknąłem. - Witam na zamku Bolczów!
Morgan spodziewał się mnie w tym miejscu, ale i tak jego zaskoczenie było aż nazbyt
widoczne. Za to Jarl zachował zimną krew.
- Jest tam coś ciekawego? - zapytał.
- Wspaniałe widoki - odpowiedziałem.
Najpierw szybko cicho się naradzili, a potem zaczęli wspinać się do mnie po
kamiennych schodach. Przez moment nie widziałem ich i wtedy usłyszałem dziwny
dźwięk, jakby ktoś odkręcał manierkę, a potem chlupot w rytm czyichś kroków. Jak się
okazało na szczycie, był to Morgan. Zdając sobie sprawę, że strasznie hałasuje, na moich
oczach wypił resztę wody.
- Rzeczywiście ładnie tu - mruknął Jarl. - Czemu pan tu przyjechał?
- Rana mi się dobrze goi, wypisałem się ze szpitala i zamierzałem jeszcze zobaczyć ten
zamek - odpowiedziałem. - Dziś chcę wrócić na zamek do Żelaznego.
Norweg i Szkot wymienili spojrzenia.
- To dobrze - mruknął Szkot.
- Czemu? - sam nie wiem, z jakiego powodu poczułem niepokój.
Głos Morgana był z jednej strony smutny, ale i pełen jakiejś zadziorności, jakby z trudem
hamował radość.
- Pana przyjaciel leży w szpitalu w Jeleniej Górze - oznajmił Jarl.
- Żelazny?! - krzyknąłem. - Co mu się stało?!
- Miał wypadek - rzucił Szkot wpatrując się w literę na czarnym kamieniu, którą
właśnie zauważył.
- Zawaliło się pod nim rusztowanie - wyjaśnił Jarl. - Wczoraj rano zwieźliśmy pana
przyjaciela toboganem do szlaku, skąd zabrali go ratownicy GOPR-u i podwieźli do
karetki. Byliśmy dziś u niego rano w szpitalu. Leży cały w gipsie. Próbował dzwonić do
pana, ale pan chyba wyłączył telefon komórkowy?
Z kieszeni plecaka wyjąłem dawno nieużywany aparat i włączyłem go. Szybko
otrzymałem informację o nagranych wiadomościach na moją automatyczną sekretarkę.
Wszystkie były od Żelaznego. Informował mnie, co się stało, ale na długo w mej pamięci
pozostało to, co powiedział na koniec jednego z nagrań.
- Miałeś rację - mówił Żelazny. - Uważaj na Jarla i Morgana, są śmiertelnie
niebezpieczni.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Byłem sam w odludnej okolicy z ludźmi, przed którymi ostrzegał mnie Żelazny. Skoro
mówił mi, że są niebezpieczni, widocznie sam ich o coś podejrzewał, może nawet o to,
że byli sprawcami jego wypadku.
- Muszę pojechać do Żelaznego - powiedziałem.
Uważnie obserwując Norwega i Szkota założyłem plecak i rozłożyłem kijek narciarski.
Stanąłem u szczytu schodów prowadzących z wieży i przyglądałem się stopniom.
Przeczucie ostrzegało mnie przed niebezpieczeństwem czyhającym w tym miejscu. Stopnie
były wąskie, zbudowane z wyślizganych przez wieki kamieni i pokryte śniegiem.
Ostrożnie schodziłem podpierając się lewą ręką o ścianę skały, najpierw opierając kijek
obok miejsca, koło którego miałem postawić prawą nogę. Ostrze mojej podpory łagodnie
wbijało się w śnieg i stanowiło stabilne oparcie.
Nagle, gdy czubek kijka dotknął śniegu, z dziury trysnęła woda. Gdybym tam postawił
nogę, z pewnością pośliznąłbym się i zjechał po schodach z wysokości kilku metrów. Czy
ten dziwny dźwięk, jaki słyszałem, gdy Jarl i Morgan wchodzili na wieżę, to była woda
wylewana z manierki? Może to był przypadek? Obejrzałem się. Przy wejściu na taras
wieży stał Morgan.
- Wszystko w porządku? - spytał.
- Tak, uważajcie na schodach. Są bardzo śliskie - odpowiedziałem.
- Ma pan czym dojechać do szpitala?
- Zostawiłem wehikuł na dole.
- Te pokraczne cudactwo? - wtrącił się zaciekawiony Jarl. - Zastanawiałem się, do kogo
to należy, ale powinienem się domyślić, że do muzealnika.
Obaj się roześmieli.
- Niech pan uważa, bo się rozsypie - Morgan udzielił mi życzliwej rady.
Ostrożnie zszedłem na dziedziniec i pognałem do wehikułu. Nim wsiadłem do środka,
sprawdziłem, czy Morgan niczego w nim nie uszkodził, ale pojazd był cały i odjechałem
do Jeleniej Góry, do dobrze znanego mi szpitala. Żelazny leżał na innym niż ja oddziale, z
tułowiem, prawą nogą i ręką w gipsie, na wyciągach.
- Nareszcie! - zawołał na mój widok.
- Jak się czujesz? - zapytałem go.
- Nie uwierzysz, ale pierwszy raz jestem w gipsie. Ten bezruch i niemoc są
denerwujące...
- Domyślam się - ze współczuciem pokiwałem głową. - Co ci jest?
- Złamane - stuknął zdrową ręką w gips na usztywnionej ręce i nodze. - Tu coś
poprzesuwane - wskazał na plecy - i pęknięte żebra, a do tego serce.
- Co ty mówisz? Czemu?
- Pani Kasia przyjdzie na zamek, a mnie tam nie będzie...
- Myśl o swoim zdrowiu - znacząco popukałem go w czoło. - Jak to się stało?
- Dokładnie nie wiem. Wieczorem w piątek ustawiłem rusztowanie przy południowym
narożniku, blisko baszty bramnej. Rano wszedłem na nie, zdjąłem kilka mniejszych, luźno
trzymających się kamieni, położyłem obok siebie i nagle wszystko runęło. Stary, nie wiem, co
się stało. W jednej chwili patrzyłem sobie na Czarcie Wrota, a po chwili brakowało mi
tchu i leżałem przygnieciony rusztowaniem i kamieniami. Potem Jarl i Morgan postanowili
zwieźć mnie na pogotowie. Pożyczka uprosiła ich, by uruchomili radio i zawiadomili GOPR.
Nim wyjechaliśmy, zasnąłem albo straciłem przytomność i obudziłem się, gdy już
zjeżdżaliśmy. Nie otwierałem oczu, ale wszystko słyszałem. Najpierw jadący z przodu
Jarl syknął coś w rodzaju „Seneka" i nagle, na łeb na szyję zjechaliśmy gdzieś na bok i
zatrzymaliśmy się. Któryś z nich zatkał mi ręką usta i czekali w milczeniu. Wreszcie
Norweg coś warknął i obaj wyprowadzili tobogan na szlak i dojechaliśmy do czekających
ratowników GOPR.
- To nie było „Seneka", tylko „senex" - poprawiłem kolegę. - To w języku łacińskim
oznaczało „starca".
- To pewnie szedł Quasimodo - domyślił się Żelazny.
Z kolei ja opowiedziałem o swoich przygodach w ostatnich dniach, a Żelazny słuchał
opowieści jak małe dziecko z otwartą buzią.
- Tam na schodach to była zasadzka - ocenił wydarzenie w Bolczowie. - Ale te
podchody wilka z Quasimodo... ta wilczyca... Stary, mówię ci, to niesamowite... - ze
zdumieniem kręcił głową. - Musisz wrócić na zamek i pilnować go przed tymi draniami.
Jestem pewien, że coś kombinują i domyślają się, czego ta zagadka z Biblii dotyczy. Oni
wiedzą, czego trzeba szukać i na tym czymś bardzo im zależy. Pojedziesz na zamek?
- Pojadę - obiecałem.
- Musisz zrobić zapas jedzenia. Weźmiesz tobogan i zjedziesz do sklepu. Jeśli dobrze
żyjesz z Quasimodo, to on ci pomoże. Weź któregoś z chłopaków do pomocy. Gdy
zobaczysz, że ci dwaj faceci zaczynają szaleć, zabieraj dzieciaki z góry i odeślij je do
domu. Niech oni szukają czego chcą, nie walcz z nimi, bo sam nie dasz rady.
Pierwszy raz widziałem Żelaznego tak wzburzonego. Bywał wściekły, zły na kogoś,
ale teraz... to był zupełnie inny człowiek.
- Zrobię jak mówisz - zapewniałem go.
Zostawiłem go na pół godziny, by zrobić zakupy w pobliskim sklepie i donieść choremu
soki, słodycze, gazety - słowem rzeczy, które mogły mu być w najbliższych dniach
potrzebne. Potem on mocno ścisnął mi dłoń i życzył powodzenia.
Wehikułem dojechałem w moje miejsce do parkowania niedaleko świątyni Wang,
okryłem auto plandeką i ruszyłem do zamku. Musiałem się spieszyć, bo powoli się
ściemniało, ale na szczęście drogę już znałem prawie na pamięć.
W czasie szybkiego marszu zgrzałem się nie tylko z powodu tempa, jakie sobie
narzuciłem, ale od sybillistycznych wizji, jakie mnie po drodze nawiedzały. Bałem się, co
Jarl i Morgan mogli zrobić z zamkiem pod nieobecność Żelaznego.
Gdy dotarłem do bramy, załomotałem kołatką i otworzyła mi Pożyczka w towarzystwie
uzbrojonych w jakieś pręty Gwoździa i Puzia.
- To pan! - ucieszyła się dziewczyna. - Ten Norweg i Szkot nie wrócili i mieliśmy tu sami
zostać na noc...
- Witajcie i odłóżcie broń - poprosiłem chłopców. - Zamkniemy bramę i pójdziemy do
kuchni na herbatę.
Gdy weszliśmy do ciepłego pomieszczenia, nawet Różyczka ucieszyła się na mój widok.
- Byłem u Żelaznego - opowiadałem, gdy na stole przede mną pojawił się kubek
gorącej, czarnej jak smoła herbaty i kilka kanapek z boczkiem i musztardą. - Cały jest w
gipsie i długo poleży w szpitalu. Na razie ja obejmę władzę w tym miejscu i oczekuję
absolutnego posłuszeństwa. Czy to jasne?
- Tak jest! - zgodnie odkrzyknęli Pożyczka i Puzio.
- Chce pan tu wprowadzić rządy junty? - zapytał Gwóźdź. - Pewnie pierwszy punkt
zajęć dziennych to będzie gimnastyka na dziedzińcu i kąpiel w wodzie ze studni...
- To pierwsze wcale by wam nie zaszkodziło - przyznałem. - Jeżeli komuś nie
odpowiada to co mówię, może odejść... - znacząco zawiesiłem głos patrząc na
Różyczkę, która stała z założonymi rękoma oparta o kredens i zerkała na podłogę.
- Zastanawiam się tylko, co nas to jeszcze strasznego czeka? - powiedziała Różyczka. -
Pana ugryzł wilk, Żelazny się połamał. Ci zagraniczniacy zostawili nas tu samych i
pewnie nie wrócą na noc, więc gdyby nie pan, bylibyśmy skazani na... Wie pan, jak się
baliśmy?
- Domyślam się - kiwnąłem głową. - Jeżeli będziemy działać zgodnie, razem, nic
złego się nie stanie. Działy się tu dziwne rzeczy, ale...
Przerwałem, bo nagle usłyszeliśmy ogłuszający gwizd i za oknem zobaczyliśmy jak cały
dziedziniec nagle pojaśniał. Wyjrzałem przez okno w kuchni i zobaczyłem jak śnieg
stopniał w kilku miejscach, gdzie zostały ciemne plamy, a na ich krawędziach jeszcze chwilę
drgały słabe płomyki.
- Co to było? - zapytała przerażona Pożyczka.
- Duchy - odpowiedział jej Gwóźdź. - Czytałem, że w taki sposób z ziemi wyłażą
upiory.
- Daj spokój i nie strasz ludzi - próbowałem uspokoić chłopca.
Do końca nie byłem pewien, czy wierzy w to co mówi, czy próbuje tylko wszystkich
straszyć.
- Chodźmy obejrzeć te duchy - powiedziałem.
Szedłem pierwszy. Za mną maszerował mocno zainteresowany zjawiskiem Gwóźdź.
Dziewczyny i Puzio przezornie pozostali w progu.
- Yeti! - wykrzyknął Gwóźdź widząc na śniegu coś, co wyglądało jak odciski butów, tyle
że bez żadnego wzoru.
Dotknąłem krawędzi śladów. Śnieg był pokryty cienką warstwą lodu.
- Boisz się? - zapytałem Gwoździa, który z ciekawością przyglądał się moim
poczynaniom.
Pośrodku dziedzińca zaczerpnąłem garść śniegu z tropu i powąchałem.
- Nie boję się - wyszeptał Gwóźdź. - Benzyna? - zgadywał.
- Coś w tym rodzaju - przyznałem z uśmiechem. - Czemu tak ich straszysz? - zapytałem
szeptem.
- Przez Różyczkę.
- Co ona ma z tym wspólnego?
- Wie pan, to taka primadonna dyskotek. Przewraca się jej w głowie od tych facetów,
którzy ją podrywają. Koleś bez BMW nie ma u niej szans....
- Ale tobie się też podoba - wtrąciłem z uśmiechem i kolejno oglądałem wszystkie
dziury.
- No co pan... - Gwóźdź wydawał się być oburzonym.
- Przecież sam przyznałeś, że dla niej te wszystkie strachy...
- Tak, ale chodzi o to, żeby wreszcie zdjęła tę maskę lalki i pokazała się, jaka jest
naprawdę...
- Czasami pod takimi maskami nie ma niczego - zauważyłem. - To nie maska, to jej
prawdziwa twarz, więc zastanów się, czy warto... Jest jeszcze coś... - zatrzymałem się
podnosząc stopiony krążek plastyku i oglądając go. - Mój kolega, który jeździ na safari
mawia, że czasami zasadzając się na piękną, szybką antylopę upoluje się coś innego. Nie
będzie to piękna zdobycz, którą można chwalić się przed kolegami, ale lwica, z którą
trzeba nauczyć się żyć. Kolega w Afryce poznał swoją przyszłą żonę. Przez kilkanaście
lat żyli w tym samym mieście, ale spotkali się dopiero w hotelu w Mombasie - na koniec
opowieści łobuzersko mrugnąłem okiem.
Gwóźdź zamyślił się i zapatrzył w wejście do północnego skrzydła.
- I co? - krzyknęła Pożyczka.
- Możecie podejść i obejrzeć - odpowiedziałem.
Ruszyli niepewnie i z nieufnością podeszli do pierwszego tropu, potem do kolejnego i
tak dotarli do wschodniego skrzydła.
- To zrobili Norweg i Szkot? - upewniał się Gwóźdź.
- Nie mamy na to żadnych dowodów - odparłem. - Ktoś z pomocą zwykłego budzika w
najprostszym zegarku elektronicznym, jednorazówce, jaką można kupić za kilka złotych na
każdym targowisku, przygotował zapalnik. Ślady ducha to nic innego jak wełniane wkładki
do butów nasączone łatwopalnym płynem. Zostały połączone wełnianym lontem, który
podobnie jak wkładki spalił się i został tylko ten zegareczek.
- Rany! - westchnął Gwóźdź. - Po co to wszystko?
- Żeby nastraszyć mieszkańców zamku.
- Po co?
- Co byście zrobili, gdybyście tu byli sami i zobaczyli to coś na dziedzińcu?
- Zwiali w środku nocy - stwierdził Gwóźdź. - Ale kto...
- Możesz podejrzewać, ale nie dziel się tą wiedzą z nikim - ostrzegłem go. - Prawda nie
musi być jednak taka straszna.
- Teraz naprawdę zaczynam się bać...
Chłopiec przerwał, bo zbliżali się do nas pozostali mieszkańcy zamku.
- Duch? - odezwała się Pożyczka. - Nie wierzę w nie, ale to wygląda
nieprawdopodobnie. Ktoś chciałby nam zrobić taki dowcip?
- Pewnie Gwóźdź zrobił widowisko i teraz udaje mądralę - Różyczka oskarżyła kolegę.
- To nie ja - zapewniał chłopak.
- Ani ja - zastrzegł się Puzio.
- Ty się boisz własnego cienia - roześmiała się Różyczka.
- To Żelazny - zwaliłem winę na kolegę. - Znam go, pewnie chciał wam zrobić taki
dowcip, ale nieoczekiwanie sam znalazł się w szpitalu. Pamiętam, że w młodości robił
niezłe numery.
Nawet Gwóźdź się uspokoił, tylko ja nabrałem pewności, że widowisko obliczone było na
wzbudzenie popłochu wśród młodzieży. Zamek stałby opustoszały przynajmniej do jutra rana,
a być może tyle czasu wystarczyłoby na rozwiązanie zagadki.
Zagnałem młodzież do kuchni, gdzie znowu przygotowaliśmy sobie herbatę.
- Jutro z Gwoździem pójdziemy do sklepu zrobić zapasy - zapowiadałem. - W tym
czasie reszta zrobi generalne porządki na zamku. Czy to jasne?
- Tak jest! - krzyknął chórek.
- Pobudka o szóstej trzydzieści - wydawałem rozkazy. - Dziewczyny robią śniadanie, a
chłopcy pomogą mi przy kotłowni. Teraz umyć się i spać!
Rozeszliśmy się do swoich pokoi. Ja swój odwiedziłem tylko po to, aby zostawić tam
plecak i założyć ubranie robocze. Trzeba było napalić w piecu, żeby dzieciakom w nocy
nie było zimno i woda w rurach nie pozamarzała. Kotłownia była pod wschodnim
skrzydłem, a wchodziło się do niej przez wieżę. Nim zszedłem do piwnicy, sprawdziłem,
czy agregat pracuje prawidłowo. Był sterowany komputerem. Miał zasilać wielkie
akumulatory, sam je ładował w odpowiednim czasie i sam się wyłączał. W pomieszczeniu
było dostatecznie ciepło, by ropa w przewodach nie zamarzła. Zastanawiałem się w tym
momencie, ile sił i środków wymagało od Żelaznego zorganizowanie życia na tym zamku i
jak on wniósł lub wwiózł tutaj te wszystkie rzeczy?
W piwnicy panował chłód, ale i tak było o wiele cieplej niż na dworze. Żelazny miał
rację - w piwnicach panowała stała temperatura. Przypomniałem sobie o szkielecie
leżącym na końcu wyrobiska pod północnym skrzydłem i otworzyłem metalowe drzwi
po lewej stronie. Za nimi była kotłownia, też sterowana komputerem, z ogromnym
piecem, do którego wkładało się tylko drewno, a maszyna sama wszystkim sterowała.
Był tu zapas opału - wielkie krążki pni, niektóre pocięte, te o mniejszej średnicy całe.
Wysypałem popiół i do paleniska wrzuciłem trochę drewna.
Nie miałem latarki, więc penetrację piwnic zostawiłem sobie na następny dzień. Teraz
zapaliłem światło na schodach w wieży i powędrowałem do pomieszczenia z radiostacją.
Był tu grzejnik olejowy i piecyk popularnie zwany kozą. Napaliłem w piecyku i zdjąłem
koc termiczny, jakim Żelazny okrywał sprzęt. Zbliżała się północ, a ja uruchomiłem sprzęt.
Włączyłem nadajnik, potem podłączony do niego komputer. Jak się zorientowałem,
mogłem przez radio rozmawiać lub nadawać komunikaty alfabetem Morse'a, co było o
tyle ułatwione, że nie musiałem wystukiwać szyfru, tylko słowa wpisywałem z
klawiatury. Wśród częstotliwości zapisanych w pamięci komputera odnalazłem
Quinka342 i zacząłem go wywoływać.
- Zgłaszam się - usłyszałem w słuchawkach zaspany głos.
- Cze Quinek! - przywitałem go. - Nadaję z maszyny naszego wspólnego kumpla,
Żelaznego...
- Żelazny?
- Dzwoniłeś do mnie przed świętami. Jestem tym muzealnikiem...
- Aaa... To była wiadomość od Irona68.
- Iron leży w szpitalu. Miał wypadek.
- Co się stało?
- Spadł z rusztowania. Będę potrzebował twojej pomocy w pewnej sprawie. Prześlesz
tekst, jaki ci nadam na numer faksu, który ci podam. Dobrze?
- Dużo tego będzie?
- Nie.
Quinek pouczył mnie, jak wysłać wiadomość, ustaliliśmy czas i po dwudziestu
minutach schodziłem z wieży do siebie. Najpierw sprawdziłem, czy brama jest zamknięta.
Gdy znowu wszedłem do swojego lokum, musiałem napalić w piecu i dopiero około
pierwszej w nocy zasnąłem. Byłem tak zmęczony, że nawet jakby po zamku chodziły
bataliony duchów, a młodzież darła się wniebogłosy, to bym dalej spał.
- Komendant zamku zaspał! - obudziły mnie słowa Gwoździa.
Stał obok łóżka w towarzystwie Puzia i obaj z troską patrzyli na mnie.
Spojrzałem na zegarek. Była za kwadrans siódma.
- Przepraszam, pracowałem do późna - próbowałem się wytłumaczyć.
Odłożyłem kołdrę na bok i zaraz tego pożałowałem. W pokoju było zimno.
- Przyszły mrozy - z powagą stwierdził Puzio.
Dopiero teraz do mnie dotarło, że obaj mieli na sobie oprócz grubych bluz roboczych z
polaru, rękawice, szaliki i czapki z nausznikami podszytymi futerkiem.
- Ile? - zapytałem.
- Na termometrze na oknie w kuchni jest minus dwadzieścia - spokojnie stwierdził
Gwóźdź.
- Biegniemy grzać, bo tu umrzemy! - krzyknąłem ubierając się szybko.
Mróz, gdy nie wieje wiatr, nie jest taki dokuczliwy, ale do pracy niezbędne są rękawice.
Z chłopcami wnosiliśmy do piwnicy kloce drewna składowane na dziedzińcu, które w
kotłowni ciąłem piłą łańcuchową. W pół godziny napaliliśmy w piecu i mieliśmy
przygotowany spory zapas drewna. Potem umyliśmy się i pomaszerowaliśmy na śniadanie.
- Nasze kwatermistrzynie powinny przygotować listę zakupów - powiedziałem patrząc
na stos grzanek i dwa słoiki z dżemem.
- Ustaliłyśmy... - zaczęła Różyczka przedrzeźniając ton mojego głosu.
- Chciałyśmy zaproponować... - nieśmiało wtrąciła Pożyczka.
- Chodzi o dyżury w kuchni - twardo obwieściła Różyczka. - Cały czas mam spędzać
w kuchni?! Zrób śniadanie, obiad, kolację... W kółko to samo i te same twarze. Pan
Żelazny obiecywał mi, że będą tu goście, wesołe towarzystwo, a ja miałam być
recepcjonistką...
- Miałyśmy pracować na zmiany - zauważyła Pożyczka.
- Jak tak dalej pójdzie, to będzie mój pierwszy sylwester, kiedy nie będę miała tipsów! -
zaszlochała Różyczka.
- A co to takiego? - zapytałem chrupiąc grzankę z dżemem i popijając ją lurowatą kawą.
Różyczka nie odpowiedziała. Rzuciła coś w rodzaju „Ciemniak!" i wybiegła.
- Przygotuję listę potrzebnych rzeczy - powiedziała Pożyczka.
Jedliśmy z chłopcami śniadanie, a między zębami chrzęściły nam poprzypalane kawałki
chleba. Kartka, jaką otrzymałem po kilku minutach od Pożyczki, była zapisana drobnym
maczkiem.
- Oprócz sań weźmiemy jeszcze plecaki - powiedziałem do Gwoździa. - Umiesz jeździć
na nartach?
Chłopak tylko skinął głową. Po kwadransie byliśmy gotowi do drogi, ciepło ubrani,
wyposażeni w narty i tobogany z magazynu Żelaznego. Pożyczka ze specjalnej kasetki
wydała nam pieniądze na zakupy i mogliśmy ruszyć w drogę.
Gwóźdź doskonale sobie dawał radę na nartach i szybko dotarliśmy do Karpacza.
Tam, koło świątyni Wang spotkaliśmy Jarla i Morgana.
- Wracają panowie na zamek? - zapytałem ich.
- Planujemy spędzić tam Nowy Rok, jeśli to nie sprawi kłopotu... - powiedział Jarl.
- Zapraszam, w końcu Żelazny po to otworzył schronisko, żeby przyjmować gości -
odparłem. - Idziemy po zakupy, może panowie mogliby nam pomóc w drodze powrotnej? -
zaproponowałem.
Nie chciałem, żeby mogli sami, beze mnie przebywać na zamku. Bez zbędnych
ceregieli zgodzili się, mieli przecież sanie, którymi zwieźli Żelaznego, mieli swoje narty. W
ciągu godziny zrobiliśmy zakupy i objuczeni towarami upakowanymi w toboganach i w
plecakach ruszyliśmy w drogę powrotną. Zadziwiała mnie doskonała kondycja fizyczna
Norwega. Po Szkocie, zapewne mieszkańcu tamtejszych górskich rejonów można się
było spodziewać takiej siły. Ciągnęli swoje sanie bez najmniejszego trudu, równo
stawiając kroki. Ta wędrówka w mroźne przedpołudnie, po pustym szlaku sprawiała nam
wszystkim ogromną przyjemność.
- Pan lubi robić zakupy? - zapytał mnie Jarl.
- To konieczność, mieszkam sam i nie ma kto tego za mnie zrobić - odpowiedziałem.
- Ja lubię robić zakupy - przyznał się Norweg. - Dawniej nawet nie pozwalałem żonie,
póki jeszcze żyła, chodzić do sklepu. Pamiętam, jak była w ciąży i biegałem rano po świeże
pieczywo, mleko, wodę mineralną. Robiąc większe zakupy wracałem objuczony jak
dromader, ale byłem dumny...
- Atawizm - roześmiałem się. - To poczucie myśliwego wracającego z polowania...
- Tak - Jarl uśmiechnął się.
Czułem, że ten uśmiech był związany bardziej nie z moimi słowami, ale z miłymi
wspomnieniami, jakie obudziło w nim mówienie o żonie.
- Czemu pan się nie ożenił? - wypytywał mnie Morgan.
- Praca - krótko wyjaśniłem. - Ona zabiera mi za dużo czasu, oznacza częste wyjazdy w
teren, niekiedy na długo.
- A teraz jest pan w pracy? - zaciekawił się Norweg.
- Po części. Miałem pomóc koledze przy renowacji zamku, ale muszę przez jakiś czas
opiekować się i budowlą, i młodymi pracownikami kolegi.
- Rozumiem - Norweg pokiwał głową.
Około południa wróciliśmy na zamek. Do piętnastej byłem zajęty rozpakowaniem
zakupów. Pomagała mi Pożyczka i razem chowaliśmy prowiant do zamrażarek, lodówek,
szafek, magazynu produktów suchych.
- Super! - stwierdziła Pożyczka ramieniem ocierając pot z czoła i odgarniając
pojedyncze kosmyki włosów opadające na oczy. - Czemu pan to robi? - zapytała
przyglądając mi się uważnie.
Teraz przypominała moją polonistkę z podstawówki, starą pannę z mysim ogonkiem
warkocza, którą widywaliśmy przechadzającą się po parku z tomikiem poezji, gdy jej
koleżanki przed Dniem Nauczyciela szły do fryzjera. Ona potrafiła rozmarzyć się, gdy
Żelazny fantazjował interpretując wiersz Czesława Miłosza i ostro przyglądała się znad
okularów przepytywanemu delikwentowi, który nie pamiętał, co na obiad podawano w
Soplicowie.
- Co? - zachowałem się identycznie jak nieuk wyrwany nagle do odpowiedzi.
- Został pan tu. Chodzi o tę zagadkę? - usiadła na podłodze opierając się o zamrażarkę i
prostując nogi na deskach magazynu.
- Nie potrafię cię okłamać. Chodzi o zagadkę, ale także i o was. Przecież nie możecie
tu mieszkać sami...
- Ten Norweg i Szkot polują na to samo co pan?
- Nie wiem, ale chyba tak.
- To oni zwalili pana Żelaznego z rusztowania?
- Nie wiem, ale dobrze, że mi przypomniałaś, bo muszę sprawdzić to rusztowanie...
- Niech pan się nie trudzi...
Zatrzymałem się w pół kroku i spojrzałem na dziewczynę pytająco.
- Rusztowanie było z metalowych elementów, ale opierało się na drewnianych
podkładkach i miało drewniane podesty - opowiadała dziewczyna. - Ten Szkot po wypadku
powiedział, że trzeba to posprzątać, bo znowu ktoś będzie miał wypadek. Wyglądał na
bardzo poruszonego zdarzeniem. Kliny podstawy rusztowania i podest zaniósł do
kotłowni... Myśli pan, że...
Bezradnie rozłożyłem ręce.
- To dziwny człowiek ten Szkot - kontynuowała Pożyczka. - Zna trochę język polski.
Pamięta pan jego zachowanie pierwszego wieczora? Wyglądało to tak, jakby był nie
kolegą, ale sługą Norwega. Pan też jest jakiś dziwny.
- O! - krzyknąłem zdumiony oskarżeniem.
- Pojawia się pan i znika. Gryzie pana wilk i jednego dnia ląduje pan w szpitalu, a po
dwóch dniach tryskający zdrowiem wraca na zamek...
- Uratowała mnie maść od Quasimodo - tłumaczyłem się.
- Pan przyjaźni się z tym starcem?
- Chyba on mnie lubi.
Pożyczka wstała i podeszła do mnie. Łagodnie spojrzała mi w oczy i w tym momencie
nie wyglądała jak nastolatka, lecz jak doświadczona kobieta. W jej oczach było wiele
mądrości. Stała tak blisko mnie, że zdawało się, iż przekroczyła pewną bardzo delikatną
granicę, ale ona tylko położyła mi rękę na ramieniu.
- Radzę panu, niech pan będzie z nami szczery - powiedziała. Stanęła w progu magazynu
i odwróciła się. - Tipsy są dla dziewczyny bardzo ważne, też chciałabym je mieć - dodała i
wyszła.
Z magazynu powędrowałem do kotłowni, żeby poszukać resztek drewna z rusztowania i
dorzucić do ognia. Oczywiście, tak jak mówiła Pożyczka, nie było tam nawet jednego
kawałka deski z rusztowania.
Potem udałem się do radiostacji, ale Quinek nic nie nadesłał, mimo że odbiornik cały czas
pracował oczekując na specjalny kod, który uruchamiał nagrywanie wiadomości.
Zszedłem do kuchni i tam zastałem już wszystkich w doskonałych humorach, a
przyczyną tego był Jarl, który przywiózł i otworzył butelkę dobrego, białego, lekkiego w
smaku reńskiego wina i poczęstował nim młodzież.
- Postanowiliśmy, że jutro wszyscy wyruszamy na spacer po górach - oznajmił
Norweg. - Zamkniemy zamek i idziemy. Pan też!
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Ten, kto kiedykolwiek odśnieżał chodniki, swoje podwórko, próbował zrobić to co my,
ten wie, jak trudne i męczące jest to zajęcie. Moje uczucia były tym gorsze, że
widziałem jak za nami, świeżo przekopana ścieżka znika pod warstwą nowego śniegu.
Powrót mógł być jeszcze gorszy.
- Daleko widziałeś to światło?! - Jarl przekrzykiwał zawodzący wiatr, który potrafił
wśliznąć się pod kurtki nawet przez najmniejsze dziurki, muskał nas po twarzach, które
próbowaliśmy ukryć pod kapturami.
- Wydaje mi się, że pół kilometra! - odpowiedziałem. - Jeśliby byli dalej, pewnie bym ich
nie zobaczył!
Jarl tylko pokiwał głową. W takiej śnieżycy zobaczenie czegoś co było dalej niż sto
metrów było niemożliwe. To, że zobaczyłem sygnały wędrowców możemy zawdzięczać
tylko temu, iż byłem na wieży.
Po dwudziestu minutach dotarliśmy do niewielkiego, ale gęstego zagajnika świerków.
Mogliśmy go obchodzić albo przedzierać się przez niego, bez możliwości kopania
przejścia.
- Musimy iść na przełaj, bo potem nie złapiemy kierunku z kompasu! - krzyknąłem do
towarzyszy.
Rzuciłem się pierwszy, rękoma wyłamując drobne suche gałązki świerków, brodząc w
śniegu, padając w niego, czasami czołgając się. Zagajnik miał najwyżej pięćdziesiąt
metrów szerokości, ale przeprawa przez niego zajęła nam dziesięć minut. Gdy wyszliśmy z
lasku, na prawo od nas zobaczyliśmy światełko. Teraz słyszeliśmy też dźwięk gwizdka.
Obejrzałem się w kierunku zamku. Światło wciąż było doskonale widoczne.
Wyrwałem łopatę z rąk Gwoździa i kopałem jak szalony. Wystarczało mi dwa razy odrzucić
śnieg i robiłem kolejny krok. Czułem, jak pot zalewa mi czoło pod czapką, jak para z
oddechu osiada szronem na szaliku, ale spieszyłem się, bo odgłos gwizdka słabł, a światło
latarki już nie zataczało pełnych kół, tylko łuki. Z każdym machnięciem łopaty, z każdym
kolejnym krokiem byłem bliżej wzywających pomocy. Wydawali się być na wyciągnięcie
ręki, zaledwie trzydzieści metrów dzieliło nas od nich. Byłem gotów rzucić się w ich
kierunku bez kopania ścieżki, ale w tym momencie Jarl mocno chwycił mnie za ramię.
- Stój! - krzyknął.
- Co jest?! - wściekły obróciłem się do niego.
- Podetniesz lawinę - odpowiedział.
Norweg miał w ręku latarkę o bardzo silnym świetle. Nad nami zobaczyłem łachy śniegu
o charakterystycznym rysunku przypominającym piaskowe wydmy. Byliśmy na zboczu i
tylko grubej warstwie śniegu zawdzięczaliśmy, że jeszcze nie zjeżdżaliśmy po stromym
stoku. Teraz Norweg poświecił w kierunku turystów. Promień dochodził do nich pokazując
jednego leżącego na śniegu z czekanem w jednej dłoni i latarką w drugiej. Do czekana
przywiązana była lina ginąca w nawisie śnieżnym nad dziesięciometrową skałą.
- Zatrzymali się, gdy poczuli, że się zgubili, rzucili petardę i lawina porwała jednego z
nich - Jarl ocenił sytuację.
Z plecaka wyjąłem linę, przewiązałem się w pasie, a drugi koniec dałem Norwegowi.
- Pójdę po nich - powiedziałem.
Zdjąłem plecak i położyłem się na śniegu. Czołgałem się w kierunku turystów. Co
chwila spoglądałem na górę, na czekającą na najmniejszy nasz błąd lawinę i wtedy
zwalniałem. Gdy spoglądałem w kierunku nawisu śnieżnego, serce biło mi żywszym
rytmem. Na moment śnieg przestał padać i wtedy w świetle mojej czołówki zobaczyłem,
że gdyby zerwała się lawina, zatrzymałbym się na drzewach rosnących kilkanaście metrów
niżej, bo lina była teraz rozciągnięta na zbyt dużą odległość. Byłem pięć metrów od
turystów i wtedy ten, który trzymał latarkę spojrzał w moją stronę i zobaczyłem twarz
blondynki, tej samej, którą poznałem w pociągu.
- Tam jest pani Kasia? - zapytałem wskazując na koniec liny ginący nad przepaścią.
Dziewczyna tylko skinęła głową. Podczołgałem się do niej i ostrożnie wyjąłem czekan z
jej dłoni.
- Zmykaj! - rozkazałem blondynce. - Czołgaj się ostrożnie!
Wykonała moje polecenia. Obserwowałem, jak porusza się światełko latarki, którą
wsunęła do kieszeni z przodu kurtki. Dłonią odgarniałem śnieg. Na szczęście tu na
zboczu, na skałach, nie było go zbyt wiele i czterdzieści centymetrów niżej znalazłem dwa
skalne zęby, między które wsunąłem czekan blokując go w ten sposób. Wtedy na linie, którą
byłem przewiązany, poczułem drgania. Obejrzałem się. To drobne strumyki śniegu nacierały
w dół zbocza, zaraz miało runąć kilka ton śniegu, który mógł porwać blondynkę, mnie
przywiązanego do liny oraz Jarla i Gwoździa usiłujących nas asekurować. Zdjąłem
rękawiczki i szybko rozplotłem supły na linie wokół mojego pasa. W samą porę. Gdy
Jarl zobaczył, że odwiązałem linę, postanowił brutalnie pociągnąć trzymającą się liny
blondynkę, która nie miała szans sama uciec przed lawiną, tym bardziej że w zaspie nie
mogła biec.
Koniec niebiesko - czerwonej liny zniknął mi z oczu w lawinie jak wąż kryjący się w
norze. Masy śniegu porwały rzucone niedbale rękawiczki, przesunęły się zaledwie dwa
metry ode mnie i runęły z hukiem łamiąc gałęzie w lasku poniżej. Na dłuższą chwilę
ogarnęła mnie biała mgła z uniesionych w powietrze drobinek lodu i śnieżnego pyłu.
Miałem uczucie, jakbym nagle został wrzucony do komory krioterapii. W tej samej
chwili usłyszałem krzyk kobiety i lina przy czekanie zaczęła drgać.
Po omacku, trzymając się liny, poczołgałem się nad krawędź skały. Metr od krawędzi
wisiała przywiązana do liny pani Kasia z plecakiem. Nawis wokół niej zaczął się
zsuwać teatralnie opuszczając pojedyncze, kilkukilogramowe, białe bryły.
- Jestem tu! - krzyknąłem do lekarki. Zadarła głowę i uśmiechnęła się.
- Niech mnie pan ratuje! - prosiła.
- Zaraz panią wciągnę - pocieszałem ją.
Obejrzałem się w stronę Jarla. Między mną a stanowiskiem Norwega było wielkie
usypisko śniegu. Widziałem, że stały tam trzy osoby, więc blondynka była bezpieczna.
Zacząłem ciągnąć linę, na której wisiała lekarka. Pomogłem jej przeczołgać się przez
krawędź skały i przejść kilka metrów w bezpieczne miejsce. Chwyciłem czekan i
położyłem się obok niej.
Byłem już bardzo zmęczony i musiałem chwilę odpocząć. Pani Kasia też nie wyglądała
na gotową do dalszej wędrówki.
- Szłyście do nas na imprezę sylwestrową? - zapytałem.
- Tak - usłyszałem odpowiedź. - Zabłądziłyśmy.
- Ma pani pecha, bo Żelazny leży w pani szpitalu, a panie szybko z góry nie zejdą do
najbliższego miasta.
- Co mu się stało?
- Spadł z rusztowania. Pani koledzy zabezpieczyli połamane kości gipsem i teraz
Żelazny przypomina mumię.
- Szkoda.
- Szkoda, ale na zamku i tak jest doborowe towarzystwo.
- To znaczy?
- Na przykład ja.
- Ktoś jeszcze?
- Norweski milioner i milczący, kulawy Szkot. O, będzie mogła pani obejrzeć jego
skręconą kostkę!
- To się na coś przydam.
- Z pewnością- powiedziałem wstając.
Jarl stał po drugiej stronie śnieżnego zawału i oglądał go. Latarką dał mi znak, że mogę
przechodzić. Sprawdziłem wiązanie liny na pasie lekarki i pomogłem jej stanąć na nogi.
- Niech pani idąc nie stawia równych kroków - tłumaczyłem jej. - Proszę nie stawiać
stóp w jednej linii, możliwie jak najszerzej i niech pani nie zachowuje tempa marszu,
robi przerwy. Jest mała szansa, by mogła nas pociągnąć druga lawina, ale trzeba
zachować czujność.
Pani Kasia posłuchała mnie i w miarę szybko dotarliśmy do Norwega. Jarl i ja
zamieniliśmy się z kobietami plecakami, bo ich były o wiele cięższe i ruszyliśmy do
zamku. Tym razem mając promień reflektora jak sygnał latarni wskazujący drogę
mogliśmy obejść zagajnik, a i kopanie przejścia szło nam łatwiej, niż przypuszczałem, tym
bardziej że od strony zamku ruszyła w naszym kierunku odsiecz: Morgan i Puzio. Po
północy usiedliśmy wszyscy w kuchni.
Byłem tak zmęczony, że nie miałem sił unieść kubka z herbatą. Ręce mi drżały, było mi
przeraźliwie zimno. Dłonie były różowo - fioletowe. Pożyczka troskliwie włożyła je do
miednicy z zimną wodą i przytknęła mi do ust kubek.
- To jest pani Kasia, lekarka, która zajęła się moją raną po moim przyjeździe do
szpitala - przedstawiłem pierwszą z nowo przybyłych pań. - Drugą panią poznałem
kiedyś w pociągu, ale nie wyznała mi swojego imienia.
- Pan podrywa kobiety w pociągach? - zainteresowała się Różyczka.
- Marion - przedstawiła się blondynka.
- Marian? - zdziwił się Gwóźdź.
- Marion, jak żona Robin Hooda - powiedział Morgan.
Po kolei przedstawiłem paniom mieszkańców zamku. Różyczka poszła do
wschodniego skrzydła przygotować paniom pokój nad składzikiem, w którym mieszkał
Żelazny, na tym samym piętrze, na którym mieszkali Jarl i Morgan. Gdy panie Kasia i
Marion zostały zakwaterowane, poszedłem do swojego pokoju, zdjąłem kurtkę i spodnie,
założyłem spodnie od dresu i rzuciłem się na łóżko. Zmarznięte dłonie skryłem pod siebie.
Czułem jak ranny policzek pulsuje mi, gdy wracało do niego normalne krążenie krwi.
Zasnąłem bardzo szybko. W nocy wydawało mi się, że słyszę wycie wilka, ale nie
zwracałem na to uwagi. Obudziły mnie delikatne potrząsanie za ramię i zapach kawy.
- Panie Pawle - rozpoznałem głos pani Kasi.
Otworzyłem oczy i przewróciłem się na plecy. Za oknem wychodzącym na dziedziniec
widziałem tylko szare niebo i wirujące płatki śniegu. Okno od strony Czarcich Wrót było
pokryte lodem. Lekarka postawiła kubek z kawą na szafce obok łóżka. Sama siedziała na
krześle i gdy się obudziłem, delikatnie wzięła w ręce moje dłonie.
- Ma pan szczęście - powiedziała dotykając skóry, która miała intensywnie różową
barwę. - Czemu był pan bez rękawiczek?
Opowiedziałem jej, jak je straciłem. Wtedy pani Kasia zamilkła i przyglądała mi się
dłuższą chwilę.
- Gdyby pan nie odwiązał liny, to Marion porwałaby lawina? - upewniała się.
- Mnie również - zauważyłem.
- I mnie? - upewniała się lekarka.
- Pewnie tak.
- Jest pan bardzo dziwnym mężczyzną...
- Nie rozmawiajmy o tym - poprosiłem ją. - Dziękuję za kawę...
- Mam sobie iść?
- Chyba nie chce pani oglądać, jak się będę przebierał?
- Nie.
Wstała, odstawiła krzesło na miejsce, podeszła do łóżka i nachyliła się nade mną.
Pocałowała mnie w skroń nad chorym policzkiem.
- Dziękuję - szepnęła. - Rana dobrze się goi?
- Tak-odparłem oszołomiony.
Ona się tylko uśmiechnęła i wyszła. Wstałem z łóżka, napiłem się mocnej kawy i
poszedłem do łazienki. Umyty, przebrany zszedłem do kuchni. Było pusto, tylko na stole leżał
talerz z kanapkami, które zjadłem popijając je ciepłą wodą z czajnika.
Po śniadaniu poszedłem do kotłowni. Mijając salę balową słyszałem za zamkniętymi
drzwiami śmiechy mieszkańców zamku. Widocznie dla nich zabawa sylwestrowa już się
zaczęła. W kotłowni dorzuciłem drewna do pieca. Potem powędrowałem do pomieszczenia
radiostacji, lecz w pamięci komputera nie znalazłem nowych zapisów wiadomości.
Wszedłem na górę. Z trudem odchyliłem klapę i wyszedłem na szczyt wieży. Świat wokół
wyglądał jak wielka pierzyna. Drzewa przypominały patyki z nawiniętą na nie cukrową watą.
Zszedłem do holu i wtedy otworzyły się drzwi. W progu stanęła Marion.
- To pan - powiedziała nieśmiało.
- Przepraszam - roześmiałem się widząc jej zakłopotanie.
- Jeszcze panu nie podziękowałam.
- Nie trzeba, to był nasz obowiązek...
- Już dwa razy pan mi pomógł.
- A pani dwa razy przede mną uciekła. Czemu nie chciała pani ze mną porozmawiać we
Wleniu?
- Nie chciałam przeszkadzać Kaśce, bo pomyślałam, że jesteście parą. Nie wiem, czy
by się ucieszyła widząc, że znam jej faceta - wymyślała na poczekaniu.
- Dobrze - westchnąłem zrezygnowany. - Tam już trwa zabawa sylwestrowa?
- Tak, szkoła tańca. W końcu czeka nas cała noc i coś musimy w tym czasie robić. A
pan tańczy?
- Chyba mam lepsze poczucie rytmu niż to potrafię okazać - uniosłem ręce, jakbym się
poddawał.
Marion roześmiała się.
- Spróbuję wieczorem wykrzesać z pana tancerza - zapowiedziała.
- Poddam się pani woli bez walki - odparłem.
W tym momencie drzwi sali balowej otworzyły się i dołączyli do nas pozostali
mieszkańcy zamku. Jarl stanął obok mnie i przyjacielsko objął ramieniem.
- Panie Pawle, jest szansa, że tej nocy na zamku wydarzą się niesamowite rzeczy -
przemówił. - Udało mi się przekonać panie, że ich miejsce jest w kuchni i zgodziły się
przygotować przekąski, bo przecież nie możemy tylko tańczyć. Grupa seniorów, to
znaczy pan, ja i Morgan, będzie mogła w spokoju wypalić cygaro przy kominku i
porozmawiać o ważnych sprawach.
Kasia poprowadziła młodzież do kuchni, za nimi powędrowała blondynka, która miała
wyraźną ochotę zostać z nami. Szkot wszedł po schodach na pierwsze piętro i zostałem z
Norwegiem sam na sam. Wtedy on spojrzał mi w oczy.
- To chyba dobra pora na rozmowę? - powiedział.
- Na szczerą rozmowę zawsze jest dobra pora - odparłem.
- Proszę - zaprosił mnie gestem do środka komnaty.
W kominku trzaskały drwa, a przed nim stały dwa fotele. Między nimi był niski
stoliczek ze szklanym blatem. Za oknami panowała ciemność i tylko po ścianach
tańczyły fantastyczne potwory - cienie z rzeźb na kominku. Szczerzyły swe straszliwe
gęby, krzywiły się, jakby naśmiewały się z nas - maluczkich zawieszonych w kamiennej
łupinie nad skrajem przepaści.
Usiadłem w fotelu z prawej strony, a Norweg obok mnie. Na stoliku leżało pudełko z
cygarami. Milioner otworzył je i poczęstował mnie. Podejrzewałem, że był to element
teatru, jaki chciał tu stworzyć Norweg. Wziąłem je i zauważyłem znak świadczący, że
powstały w Hawanie. Może nie w tej fabryce, w której produktach lubował się Ernest
Hemingway, ale i tak były pewnie przeraźliwie drogie. Zapaliliśmy i wtedy do sali
wszedł Morgan niosąc butelkę whisky i dwie szklanki. Postawił to na stoliku i wyszedł.
- Kim dla pana jest Morgan? - zapytałem Norwega.
- Przyjacielem.
- Odnoszę wrażenie, że zachowuje się jak sługa.
- To tylko wrażenie - zapewniał mnie Norweg.
- Pan interesuje się historią Exitusian? - zapytałem wypuszczając wielki kłąb dymu.
Jarl nalał nam whisky i wziął do ręki szklankę. Upił drobny łyk delektując się
smakiem alkoholu.
- Tak - potwierdził po chwili.
- I to pan napadł profesora Świderkowskiego w Toruniu?
- Moje przyznanie się i tak nie ma żadnego znaczenia wobec braku dowodów.
- Mieliśmy rozmawiać szczerze - przypomniałem Norwegowi.
- Tak, byłem tam - skinął głową.
- Czemu pan tak z nim postępował? Profesor był śmiertelnie wystraszony.
- To był jedyny sposób, żeby przemówił. Wtedy już wiedzieliśmy, że pan tam jest i
podejrzewaliśmy...
- Skąd pan wie, kim jestem? - przerwałem mu.
- Od dawna obserwowaliśmy pana poczynania. Enuncjacje prasowe na pana temat są
bardzo rzadkie, ale potrafią zwrócić uwagę ludzi zajmujących się tematyką historyczną.
W każdym z nas chyba jest mały diabełek podsycający ogień pod kotłem z próżnością i
teraz ten psotnik rozdmuchiwał ten płomień dumy, którą usiłowałem skryć.
- Miło mi to słyszeć, ale na przyszłość postaram się o większą dyskrecję - stwierdziłem.
- Wszystko zależy od tego, czego pan oczekuje po swojej pracy.
Na chwilę zapanowała cisza. Tylko nad naszymi głowami słychać było kroki, zapewne
to po pokoju krążył Morgan.
- Kim był ten trzeci osobnik, który był w Toruniu? - zapytałem.
- Znajomy, mój współpracownik.
- Jak to się stało, że panowie odnaleźli zamek Treuburg?
- Wiedzieliśmy, że jest to gdzieś w Sudetach, w Karkonoszach...
- Za sprawą opowieści o tym Duchu Gór?
- Tak. Trzeba było wytypować tylko ten właściwy obiekt...
-...I panowie odwiedzali wszystkie zamki? - domyśliłem się.
- Tak, w to miejsce trafiliśmy przypadkowo, ale znalezisko, o którym opowiadał
Żelazny, położenie tego zamku nad tą przepaścią, jego budowa... to wszystko
wskazywało, że to był strzał w dziesiątkę.
- Czemu zainteresowali pana Exitusianie?
- Chciałbym ich odnaleźć.
- To oni wciąż działaj ą?
- Tak, dawno nie mieli synodu, ostatni odbył się w 1940 roku w Szwajcarii.
- Skąd pan o tym wie?
- Ależ pan niecierpliwy - Jarl uśmiechnął się i znowu przystawił szklankę do ust. - Jak
pan wie, celem działań Apokaliptyków jest pokonanie bestii. Ostatnie bestie to byli Hitler i
Stalin, chociaż świat wciąż dostarcza nam nowych przerażających postaci. Pierwszą bestią,
jaka musiała zginąć, było pogańskie imperium rzymskie, które zginęło pod naporem
pogańskich ludów. Jego samoubóstwienie w bogactwie musiało wzbudzić zazdrość całego
ówczesnego świata. Było jak milioner, wydający fortunę na zabezpieczenie się przed
złodziejami, którzy próbują go obrabować, bo sami nie mają nic do stracenia. To nie było
trudne zadanie dla Exitusian, którzy mieli swych agentów rozsianych w różnych
częściach Europy.
- Jak oni działali?
- Było ich siedmiu. Siedmiu wojowników, a każdy miał imię od jednego z kościołów w
Azji Mniejszej wymienionych w Księdze Objawienia. Każdy z nich w jakimś wieku,
najprawdopodobniej 49 lat, wybierał dwudziestoośmioletniego ucznia, którego szkolił przez
następne 21 lat, aż ten doszedł do doskonałości i sam mógł szkolić następcę. Jedną z
pierwszych czynności nowego ucznia i nowego mistrza jest pochowanie starego mistrza,
który - jak pan pewnie sobie wyliczył - umiera w wieku siedemdziesięciu lat.
- Chyba za dużo w tym mistycyzmu - zauważyłem.
- Kult liczby siedem w kontekście symboliki Apokalipsy świętego Jana ma chyba jakiś
sens?
- A skąd ma pan taką wiedzę na temat ich zachowań?
- Z dokumentów hitlerowskiego wywiadu, a właściwie pewnej komórki SS. Zaraz panu
to wytłumaczę. Exitusianie jako wodzowie, doradcy dowódców pogańskich plemion,
wiedząc od członków stowarzyszenia, gdzie są słabe punkty imperium rozebrali je jak
budowlę z klocków. Niech pan zauważy, że po okresie wędrówek ludów, we wczesnym
średniowieczu wiele plemion stworzyło wolne, silne narody i wtedy...
- Zaczęły się sny o potędze, o odbudowie imperium - dopowiedziałem.
- Właśnie. Wkrótce zaczął się okres krucjat. Początkowo krzyżowcy szli do boju z
niewiernymi gnani wiarą i chęcią wzbogacenia się, odkupienia swych win, a potem... - Jarl
zawiesił głos.
- Królestwo Jerozolimskie stało się miniaturą Imperium Rzymskiego z ciągłą walką o
władzę, przejmowaniem bliskowschodniego stylu życia z całym przepychem, zakony
rycerskie stworzone do walki zajęły się polityką i bogaceniem się.
- Tak jest. Pierwszą ofiarą Exitusian stali się templariusze. Był to też czas, gdy powstał
zamek Treuburg, bo Apokaliptycy, którzy mieli swe siedziby w Anglii, Niemczech, Francji,
Hiszpanii, Włoszech, w Cesarstwie Bizantyjskim zainteresowali się Słowianami dostrzegając
ich niewykorzystaną siłę. Polska przecież wkrótce stała się lokalną potęgą i przez kilka
wieków swego istnienia potrafiła skutecznie stawić czoła zdawałoby się potężniejszym
przeciwnikom. Nadszedł czas wojen religijnych, jeden z najbardziej krwawych w dziejach
Europy i nie było sposobu, by zatrzymać kolejne przejawy wykorzystywania religii jako
narzędzia walki. Tylko prawdziwe bestie mogły wymyślić inkwizycję, stosy, pogromy
innowierców...
- Zaraz! - przerwałem zdumiony. - To Apokaliptycy nie stawali tylko po stronie
Kościoła rzymskokatolickiego?
- Stawali. Byli ludźmi głęboko wierzącymi, ale żadna religia nie zakłada niszczenia ludzi
wyznających inną wiarę. Pan zdaje się zapomina, że przez wiele wieków przed reformacją
i kontrreformacją ludzie różnych wyznań potrafili żyć obok siebie w symbiozie. Ten duch
religijnej zaciekłości, która była przykrywką dla realizacji doraźnych celów politycznych,
był drugą bestią po czasach imperialnego rozpasania.
- Co było trzecią bestią?
- Korona.
- To znaczy?
- Okres rewolucji francuskiej i amerykańskiej doprowadził do zapiekłej chęci
zdławienia wszelkich ruchów wolnościowych. Na pana miejscu, jako polskiego historyka,
zastanowiłbym się, czy na obiadach czwartkowych u Stanisława Poniatowskiego nie
bywał któryś z Exitusian, bo wy, Polacy, byliście wtedy na dobrej drodze ku
pozytywnym zmianom społecznym. To korona brytyjska walczyła z amerykańskimi
powstańcami i to nie był przypadek, że na pierwszy front walki Apokaliptycy wybrali
stosunkowo bezludny region świata. Zapewne nie spodziewali się, że to co przyniesie
wolność i równość osadnikom spowoduje również zagładę pierwotnych mieszkańców
północnoamerykańskiego kontynentu. Napoleon był dzieckiem rewolucji, które chętnie
korzystało z jej osiągnięć, ale sam mianował się cesarzem. Stawał się bestią...
- I dlatego pod Waterloo... - uśmiechnąłem się.
- Tak, to pierwszy udokumentowany dowód działalności Exitusian. Apokaliptycy
stawali na czele loży masońskich, rewolucji...
- Lenin? - zażartowałem.
- Nie, to nie w stylu Exitusian - zaprzeczył Jarl. - To kukułcze jajo podrzucone
Rosjanom przez Niemców zrodziło straszliwego potwora. Niech pan przypomni sobie hasła
Wiosny Ludów i Komuny Paryskiej. Wolność, równość, braterstwo - to najstarsze i
najpiękniejsze zasady, jakie kiedykolwiek mógł stworzyć człowiek...
Popiłem trochę whisky. Alkohol zapiekł mnie w gardle, dym drażnił mi krtań, ale wciąż
ćmiłem cygaro. Zastanawiałem się, ile w tym co mówił Jarl było prawdy. Przecież historia
Europy i świata nie mogła być sprawką siedmiu ludzi i ich wychowanków. Nasza przeszłość
przypominała jednak wciąż zmagania dobra ze złem, gdy to drugie często na długo
zyskiwało przewagę i jakieś pojedyncze zdarzenie sprawiało, że stary porządek upadał.
- Pierwsza wojna światowa... - wyszeptałem.
- Krwawa, straszliwa, ale po niej zapanował porządek, którego miała pilnować Liga
Narodów - przyłączył się Norweg. - Wy, Polacy, po tej wojnie wywalczyliście wolność i
niepodległość, ale już wtedy rodziła się najstraszliwsza bestia - zbrodnicze systemy
totalitarne. Po wybuchu drugiej wojny światowej, w 1940 roku, jeszcze przed niemiecką
inwazją na Francję, Apokaliptycy ostatni raz spotkali się w siedmiu. Było to w Szwajcarii, w
alpejskiej gospodzie „Zum Wilden Hirsch", blisko granicy z Niemcami. Wiedzieli, że muszą
doprowadzić do konfrontacji Hitlera ze Stalinem, by dwie głowy tej samej bestii zżarły się
nawzajem. To było zadanie Efezu, którego jedną z siedzib był Treuburg. Wiem, że
hitlerowcy polowali na członków stowarzyszenia we Francji i w Skandynawii. Obaj
uciekli, tylko Efez, pilnujący, by Hitler wciąż trwał w swym szaleństwie wojny na dwa
fronty, był tu. Po zamachu na Hitlera, w czasie przesłuchań, jeden ze schwytanych
spiskowców wskazał rezydenta tego miejsca jako członka spisku, którego celem było
obalenie Hitlera. Wtedy ktoś w SS skojarzył pewne fakty. Jak panu wspominałem, w SS
prowadzono dokładne studia nad Apokaliptykami, przestudiowano setki wydarzeń hi-
storycznych i biografii. Szukano najmniejszych śladów ich działalności i efekty tej pracy
były zdumiewające. Fragment opracowania, które powstało tylko w trzech egzemplarzach,
poznałem i świat jaki znam wydaje mi się zupełnie innym niż na przykład panu.
- Kim był człowiek, który mieszkał na tym zamku?
- Wiem, że na imię miał Artur. To wszystko. Został po nim tylko jego znak, którego pan i ja
szukamy.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Obudziłem się leżąc na śniegu przy Czarcich Wrotach. Wokół było wielu ratowników
GOPR-u. Kasia opatrywała moją głowę, potem zrobiła mi zastrzyk przeciwbólowy i
zasnąłem. Kolejny raz obudziłem się, gdy ratownicy zwozili mnie samochodem do
karetki czekającej w Karpaczu. Stamtąd trafiłem do szpitala w Jeleniej Górze, gdzie
leżałem w tej samej sali co Żelazny. Wyszedłem na długo przed nim.
Quasimodo i Marion przepadli bez śladu, podobnie jak Morgan, który po prostu uciekł ze
szpitala. Został w nim Jarl, którego po miesięcznej obserwacji zabrano do specjalistycznej
kliniki w Norwegii. Podobno całkowicie stracił kontakt ze światem rzeczywistym.
Nie wiem, czy Puzio dorobił się kolejnego puzonu, czy Pożyczka została tym, kim
chciała, czy Gwóźdź z Różyczką wygrali swój konkurs tańca w parach. Dowiecie się
tego, gdy poszukacie ich, bo podobno można ich spotkać w tamtych okolicach.
Kasię i Żelaznego spotkałem na początku marca. Wysłali do mnie zaproszenie na
spotkanie w ruinach zamku Treuburg. Kiedy dotarłem w umówionym czasie, stali
przytuleni do siebie w Czarcich Wrotach i z uśmiechem czekali na mnie.
- Dotarłeś bez przeszkód? - Żelazny zapytał witając mnie. - Czemu nas tu wezwałeś?
Myślałem, że żenisz się z Marion.
- O czym ty mówisz, to wy do mnie pisaliście - odpowiedziałem zdziwiony. - Sądziłem,
że tu będzie impreza zaręczynowa.
- Zaręczyny dopiero planujemy - wtrąciła Kasia.
- Co tu się dzieje? - zastanawiał się Żelazny. - Może widziałeś coś dziwnego po
drodze?
- Tak, na szlaku minąłem jakiegoś niezłego modela - roześmiałem się na samo
wspomnienie. - Wyobraźcie sobie faceta w pantofelkach, garniturze i eleganckim
płaszczu, z teczką i parasolem pod pachą.
Oboje się roześmieli, ale Żelaznemu szybko mina zrzedła.
- On tu idzie - stwierdził patrząc ponad moją głową.
Obejrzałem się. Kolega miał rację. Elegant sapiąc wdrapywał się w naszą stronę. Miał
nie więcej niż trzydzieści pięć lat, łysinę jak polanę między czołem i zakolem czarnych
włosów, okulary w cienkiej oprawie i utytłane błotem odzienie.
- Pani Katarzyna? - skłonił głowę w kierunku lekarki.
- Tak - odpowiedziała.
- Pan Żelazny i pan Paweł? - zwrócił się do nas.
- Tak - zgodnie przytaknęliśmy.
- To dobrze - ukłonił się elegant. - Reprezentuję polską filię nowojorskiej firmy
adwokackiej Walther&Luger. Możemy gdzieś usiąść?
- Tak, przygotowałam mały kosz piknikowy - Kasia wskazała na przejście między
skałami.
Przeszliśmy przed ruiny zamku. Na schodach stały pieńki drewna ustawione jak
stoliczek i pufy. Usiedliśmy wokół drewnianego krążka. Kasia nalała nam kawę do
filiżanek z tworzywa sztucznego. Adwokat z ulgą przyjął poczęstunek, odsapnął i wyjął
papierową kopertę.
- W imieniu moich klientów, którzy pragną pozostać anonimowi, przekazuję państwu
następujące informacje... - zaczął prawnik.
- Zaraz, misiu - brutalnie przerwał mu Żelazny. - Chłopie, trzy tygodnie temu wyjęli
mnie z gipsu i chcesz powiedzieć, że to ty tu nas ściągnąłeś, żeby coś odczytać?
Elegant przestraszył się i zasłonił kopertą.
- Taka była wola moich klientów - szepnął.
- A gdyby twój klient kazał ci...
- Daj spokój, niech pan przeczyta to co mu kazano - uspokajałem Żelaznego.
- Dziękuję - adwokat obdarzył mnie wdzięcznym spojrzeniem. - Moi klienci pragną
przekazać panu Żelaznemu jako zadośćuczynienie czek na kwotę mającą pomóc w
remoncie zamku... - przerwał patrząc na ruiny. - To zrobił mój klient?
- Do spółki z nim - Żelazny wskazał mnie. Wiedziałem, że teraz już tylko żartuje chcąc
nastraszyć prawnika. - To Paweł, zwany Huraganem.
- Mój klient przekazuje też państwu Katarzynie i Żelaznemu prawo własności do domku w
pobliskiej kotlinie - kontynuował adwokat. - Pan Paweł otrzymuje zaś to... - podał mi
grubą kopertę. - Do zobaczenia państwu. Polecam państwu usługi naszej kancelarii, gdyby
to... - wykonał nieokreślony ruch rękaw kierunku ruin - miało się powtórzyć.
Prawnik chciał czym prędzej uciec do Karpacza, ale zatrzymałem go.
- Niech pan poczeka - prosiłem. - Czy istnieje możliwość, by pana kancelaria przekazała
naszym hojnym darczyńcom drobny przedmiot?
Mężczyzna zamyślił się zapewne kalkulując, czy może to zrobić i ewentualnie za ile.
- Misiu - wtrącił się Żelazny. - Ci ludzie zostawili w waszej kancelarii pewnie ładny kawał
grosza, więc teraz nie rób ceregieli i zrób przysługę. Gratis - rozumiesz to magiczne
słowo?
Prawnik zrobił obrażoną minę, ale wyczekująco spojrzał w moją stronę.
- Proszę im dać to - podałem adwokatowi obrożę z tabliczką z wyrytym na niej
napisem „Lupus", jaką mi sprezentował Żelazny.
Przedstawiciel kancelarii Walther&Luger przyjął przedmiot, schował go do koperty, którą
wsunął do kieszonki w neseserze. Wstał, ukłonił się i odszedł. Szybko zniknął nam z oczu
za załomem skał.
- My dostaliśmy niezłą sumkę i domek, a ty? - zagadnął Żelazny.
Otworzyłem swoją kopertę. W niej był zwykły rzemyk, taki do noszenia na szyi, z
siedmioma węzłami i ze srebrnym zapięciem. Był też egzemplarz „Herald Tribune", w
którym jedno z ogłoszeń zwoływało „zjazd siedmiu wspólników w wiadomym miejscu, od
dziś za dwa tygodnie".
KONIEC
®Darkman