Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 125

SEBASTIAN MIERNICKI

PAN SAMOCHODZIK
I...
SIÓDMY WOJOWNIK

1
WSTĘP

Był grudzień 1944 roku. W zamku Treuburg Artur siedział przed kominkiem. Czekał na
przybycie swego ucznia. W tym czasie z miasteczka w dolinie wyjechał konwój kilku
pojazdów pancernych z czarnymi krzyżami wymalowanymi na pokrytych fantazyjnymi
plamami bokach. W transporterach tłoczyli się żołnierze ubrani w plamiaste mundury, z
emblematami błyskawic na kołnierzach, uzbrojeni w karabiny z charakterystycznymi
łukowatymi magazynkami i pistolety maszynowe.
Oficer w pierwszym pojeździe uśmiechnął się widząc koło drogi dwudziestoletniego
Herkulesa, miejscowego dziwaka, którego nie chciał nawet Wehrmacht, rozpaczliwie w
tych dniach potrzebujący nowych zaciągów żołnierzy na front.
Dwie godziny przed północą konwój zatrzymał się, żołnierze wysiedli i rozpoczęli
wspinaczkę. Po czterech godzinach dotarli w pobliże skał, przeszli między nimi, brodzili
w śniegu sięgającym po kolana. Potem wysłano dwuosobowy zwiad, który został wykryty
przez posterunek w baszcie bramnej i ostrzelany.
Żołnierze rozpoczęli brutalny szturm. Gdy jedni ostrzeliwali z karabinów maszynowych
okna baszty, inni podłożyli ładunek wybuchowy przy furcie. Kiedy nastąpił wybuch, na
dziedziniec wrzucono granaty. Potem doświadczeni żołnierze przeczesywali kolejne
pomieszczenia zamku likwidując opór nielicznej służby. Wszyscy szturmujący wiedzieli,
kto jest ich celem, mieli jego fotografie. Ten człowiek przepadł jak kamień, w wodę.
Kilku żołnierzy weszło do piwnicy i tam go znaleźli. Bronił się w małym pomieszczeniu na
końcu korytarza. Strzelał do nich. Dowódca operacji nakazał szturm i pochwycenie go
żywcem. SS-mani karnie rzucili się przed siebie. Kilku padło rannych, jeden doskoczył do
Artura ściskającego jakieś metalowe pudło. Zaraz potem nastąpił wybuch, potem kolejne
i zamek na kilkadziesiąt lat opustoszał.
Gdy po kilku godzinach oddział szturmowy dotarł do transporterów, zastał tylko
martwych kierowców i spalone pojazdy. Od tego czasu niemieccy żołnierze częściej
spotykali takie widoki. Ktoś atakował oddziały niemieckie i likwidował pojedynczych
żołnierzy, czasem nawet całe patrole. Mówiono, że to jakiś oddział partyzancki, może
radzieccy spadochroniarze, ale starzy ludzie znający legendy opowiadali, że to wrócił Duch
Gór.

2
ROZDZIAŁ PIERWSZY

SPOTKANIE Z KOLEGĄ ZE SZKOLNEJ ŁAWY * ZAMEK ŻELAZNEGO * WYJAZD


DO TORUNIA * KTO SZANTAŻUJE PROFESORA? * NA ODSIECZ NAPADNIĘTEMU
* POŚCIG DO MOSTU KOLEJOWEGO * STOWARZYSZENIE „EXITUSIAN"

Na ulicach Warszawy jesienna mgła rozpaczliwie rozpraszana światłami reflektorów


samochodowych oblepiała wszystko swą wilgocią. Wydawało się, że jest mitologicznym
potworem gotowym na rozkaz bogów porwać człowieka na Olimp i uczynić to
niepostrzeżenie. W takiej szarówce każda mijana brama kamienicy zdawała się być ciemną
czeluścią piekieł, wejściem do labiryntu z Minotaurem. Ludzie wyłaniali się z tej mlecznej
waty niczym duchy, by zaraz zniknąć jak postacie widzów wokół karuzeli. Była późna jesień i
skończyłem pracę. Jako detektyw Departamentu Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i
Sztuki razem z panem Tomaszem, zwanym Panem Samochodzikiem, zajmowałem się
poszukiwaniem skradzionych i zaginionych dzieł sztuki. Miałem nienormowany czas pracy,
co w praktyce oznaczało zajęte ciepłe miesiące, które spędzałem w terenie, i ponurą zimę,
najczęściej przesiedzianą za biurkiem lub w bibliotece.
Dziś wyszedłem z pracy o szesnastej nie mając żadnych planów na popołudnie. Takich
dni nienawidziłem, bo bezczynność zdawała mi się bardziej męczącą niż nawet najdłuższy
bieg czy wspinaczka górska. Zmierzałem do księgarni mając nadzieję, że znajdę tam
nową, interesującą mnie pozycję. Nagle z mgły wyłoniła się znajoma mi twarz, ale zaraz
zniknęła. Zatrzymałem się usiłując wyłowić z pamięci imię mężczyzny, którego
widziałem przed chwilą. Gdy tak stałem zamyślony, ktoś mnie klepnął w ramię.
- Daniec! Stary byku! - przywitał mnie ten sam człowiek.
Był moim rówieśnikiem, z początkami łysiny, nieco zaokrąglony. Nie miał żadnej
charakterystycznej cechy, a wyróżniało go tylko wesołe spojrzenie piwnych oczu. Patrzyłem
na niego usiłując przypomnieć sobie jego imię, bo podwórkowy pseudonim doskonale
pamiętałem. Nazywaliśmy go „Żelazny".
- Paweł Daniec?! - upewniał się mój stary kolega. - Skoczek?
- Żelazny? - odezwałem się. - Przepraszam, ale nie pamiętam, jak masz na imię...
- Jak to „jak”?! Żelazny - kolega klepnął mnie w ramię. - Kopę lat! Dobrze, że udało
mi się ciebie złapać.
- Szukałeś mnie?
- Jasne! Chodźmy na jakieś piwko...
- Nie piję...
- Ja właściwie też - Żelazny machnął ręką. - To chodźmy na kawę.
Staliśmy zaledwie kilkadziesiąt metrów od miłej, niewielkiej kawiarenki z
zapewniającymi spokój boksami, gdzie atmosferę tworzył orientalny wystrój wnętrza i
łagodna muzyka instrumentalna. Żelazny wybrał boks w kącie, w cieniu. Złożyliśmy
zamówienie i po chwili kelnerka przyniosła niewielki prymus z czajniczkiem, w którym
parzyła się kawa, oraz dwie porcelanowe filiżanki. Moja przedstawiała Chińczyków
pracujących na polu ryżowym, a Żelaznemu trafił się widok z dawnego Singapuru.
- Czemu mnie szukałeś? - zapytałem Żelaznego.
- Bo pracujesz w Ministerstwie Kultury i Sztuki, zawsze byłeś taki porządny -
roześmiał się odpowiadając.
- Nie zgadzam się na taki numer jak ten z dziennikiem - odpowiedziałem.
Starałem się, żeby mój głos brzmiał żartobliwie, ale też by Żelazny zrozumiał subtelną
groźbę. Pamiętam, jak w siódmej klasie podstawówki Żelazny włamał się wieczorem, po
lekcjach, do pokoju nauczycielskiego. Zbliżał się koniec roku i okno było otwarte, bo
sprzątaczka przechodząc do kolejnych pomieszczeń chciała, żeby ta sala się wywietrzyła.
Żelaznemu groziło pozostanie w tej samej klasie i to z kilku przedmiotów. Zawsze był
naszym klasowym łobuzem, ale kilka razy ratował kolegów z opresji, gdy starsze oprychy,
których dobrze znał, chciały coś od któregoś z nas. Słyszałem nawet, że Żelazny pomagał
ojcu w pracy, czyli w jakichś podejrzanych interesach. W czasie tej draki z dziennikiem
wmówił mi, że chce tylko zrobić mały dowcip i postawił mnie na czatach. W
rzeczywistości zabrał dziennik, schował pod kurtką i uciekliśmy. Nazajutrz, gdy wyszło
na jaw zniknięcie dziennika, do szkoły przyjechała milicja. Ktoś doniósł, że widziano mnie
poprzedniego dnia wieczorem w okolicach szkoły i milicjanci z dyrektorem przesłuchiwali
nas. Na przemian straszyli i prosili. Milczałem, bo gorszym od wszystkich kar wydawało mi
się wydanie przyjaciela. Zostałem wyrzucony z harcerstwa, groziło mi pozostawienie w
siódmej klasie na drugi rok, relegowanie do innej szkoły. Wreszcie, po dwóch dniach, gdy
wciąż milczałem, nasz dyrektor postanowił zastosować zasadę odpowiedzialności
zbiorowej i chciał całej mojej klasie obniżyć sprawowanie, a oceny na świadectwach
wystawić po egzaminach zorganizowanych dla nas w szkole. Wiadomo, że takie egzaminy
mogły oznaczać tylko jedno: posadzenie na drugi rok słabych i średnich uczniów, a najlepsi
mieli szansę przejść z o wiele gorszymi ocenami. Wtedy się złamałem i postanowiłem
zdradzić Żelaznego. Z Żelaznym spotkaliśmy się pod drzwiami gabinetu dyrektora, bo on
też uznał, że ma dość ukrywania prawdy.
- Przypominasz sobie, co nam wtedy Cezar powiedział? - Żelazny domyślił się, o czym
myślałem.
- Żelazny, jesteś trupem! - powtórzyłem słowa naszego dyrektora, którego nazywaliśmy
„Cezarem" z racji jego zainteresowań starożytnością.
- A pamiętasz, co wtedy mówił ten major? - Żelazny śmiał się.
Miał dobry powód, bo zrobił jeden z najlepszych dowcipów, jaki pamiętam z wojska.
Byłem wtedy na poligonie, gdzie kwatermistrzostwem zajmowała się jednostka, w której
służył Żelazny. Był szefem jednej z kuchni i pewien major oskarżył go o okradanie
naszych żołnierskich porcji. Koledzy mówili później, że Żelazny oszukiwał oficerów
dając im mniej mięsa. Ten major postanowił sprawdzić ilość „wkładki" w grochówce,
zanurzył wielką chochlę w dymiącej zupie, sięgnął dna, gdzie zwykle lokowały się
kiełbaski i wyciągnął łychę, w której leżał... granat i to bez zawleczki. Podobno oficer
zemdlał. Okazało się, że Żelazny miał granat ćwiczebny, który zmyślnie umocował do
chochli tuż przed inspekcją i major musiał odkryć granat.
- Major, gdy się ocknął, oznajmił: „Żelazny, jesteś trupem" - odpowiedziałem.
- Wielu od tamtej pory powtarzało te słowa - Żelazny z zadumą pokiwał głową.
- A co porabiałeś przez te wszystkie lata?
- Stary, gdybyś wiedział, to byś się wstydził, że miałeś takiego kumpla - Żelazny nagle
posmutniał. - Trafiłem do piekła, a potem się tylko staczałem. Mam jeszcze trochę
oszczędności, kupiłem zamek Treuburg w Karkonoszach, prawie na granicy z Czechami.
- Co chcesz z nim zrobić? - zaniepokoiłem się.
- Normalnie, wyremontować i zrobić tam schronisko.
- I pewnie potrzebna ci jakaś decyzja, więc postanowiłeś odkurzyć starą znajomość... -
zadrwiłem posądzając Żelaznego o kolejną kombinację.
- Co ty! - Żelazny nalał sobie drugą filiżankę kawy i do środka wrzucił dwie kostki
cukru.-Tamten Żelazny odszedł, nie ma go. Jestem uczciwy do szpiku kości. Mam
wszystkie zgody i pełne poparcie konserwatora zabytków, ale nie ma on żadnych dokumentów
dotyczących obiektu. Rozumiesz? Żadnych starych zdjęć, planów, zapisków, opisów, nic!
Gdy tworzono w nowym województwie rejestr zabytków, poproszono archiwa niemieckie
o pomoc, ale jedyne czego się dowiedzieli, że to była siedziba starego szlacheckiego rodu,
która miała wielu właścicieli. Ci utrzymywali obiekt w należytym stanie, ale nie uważali za
konieczne informować kogokolwiek o tym, co się dzieje w tym miejscu. Po wojnie wokół
tego miejsca kręcili się różni poszukiwacze skarbów, ale słyszałem, że albo wpadali w
ręce wojska pilnującego naszych granic albo przytrafiały im się dziwne wypadki. To
miejsce dzikie i odludne.
- Chcesz, żebym poszukał czegokolwiek na temat tego twojego zamku Treuburg? -
upewniałem się.
- Tak.
- Nic więcej?
- Nic. Muszę na podstawie jakichś rysunków rozpocząć remont.
- To duży obiekt?
- Średni. Ma dwie wieże, mur wkomponowany w skały, dwa skrzydła mieszkalne
połączone gankiem.
- Poszukam - obiecałem. - Jak cię znaleźć? Masz telefon?
- Mieszkam tam na takiej prowincji, że ze światem porozumiewam się tylko za pomocą
radiostacji - opowiadał Żelazny. - Pod sam zamek można podobno dojechać tylko przez dwa
letnie miesiące w roku, o ile nie pada przez tydzień. Nie wiem, bo sam tam mieszkam od
miesiąca. Po prostu, jak coś będziesz miał, to przyjeżdżaj. Zawsze ktoś jest na miejscu, a
przy okazji obejrzysz, może coś podpowiesz, bo znalazłem tam dziwną rzecz...
Przyjąłem zaproszenie i zapłaciłem rachunek. Pożegnałem się z Żelaznym dostrzegając w
nim jakąś przemianę. Wciąż był wesołkiem, ale zdawał się w głębi duszy ukrywać jakąś
mroczną tajemnicę. Gdy skierowałem się na stację metra, zadzwonił do mnie pan
Tomasz.
- Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale może mógłbyś do mnie przyjść na chwilę? -
poprosił mnie Pan Samochodzik.
Oczywiście zgodziłem się i po czterdziestu minutach marszu byłem w jego kawalerce
na Starówce. Pan Tomasz był starym kawalerem, pedantycznie dbał o porządek, nawet o
dziwo kupił sobie telewizor. Większość umeblowania jego skromnego lokum zajmowały
półki z książkami.
- Pawle, jutro pojedziesz do Torunia - powiedział, gdy usiadłem w fotelu. - Zadzwonił
do mnie dawny przyjaciel, który stał się ofiarą szantażu, a właściwie ktoś chce go
zastraszyć, żeby coś od niego uzyskać.
- Przyznam, że nie rozumiem - stwierdziłem. - Pana przyjaciel mówi szyfrem.
- Sam jestem zaskoczony jego zachowaniem, bo to nadzwyczaj spokojny człowiek,
profesor, historyk i religioznawca. Jedyne co mi wyjawił, to określenie „apokaliptycy" i że
ma jutro wieczorem spotkanie z nimi w ruinach zamku w Toruniu.
- Kim są owi „apokaliptycy"? - zapytałem.
- Nie wiem - pan Tomasz wzruszył ramionami. - To musi być jakaś nowa sekta, której
obyczaje związane są zapewne z którąś z biblijnych apokalips. Szukałem informacji o
nich w swoich książkach, ale niczego nie znalazłem. Dowiesz się zapewne czegoś o tym
towarzystwie od pana profesora.
- O której godzinie ma być to spotkanie na zamku? - dopytywałem się.
- O dwudziestej.
- Czy profesor wie, że przyjadę?
- Nie. Rozmawialiśmy bardzo krótko i bardzo ogólnie, bo mój przyjaciel bał się
podsłuchu.
- To jak przekazał panu informację o miejscu i godzinie spotkania?
- Zaproponował, żebyśmy się zobaczyli w tym samym miejscu i o tej samej porze co
przed dwudziestu laty. Odmówiłem, żeby zmylić podsłuchujących. Ty tam pojedziesz. Tu
pan Tomasz podał mi jedną ze swoich książek - masz zdjęcie mojego przyjaciela.
Profesor Adam Świderkowski był współautorem książki o kulturze Azji Mniejszej w
epoce wczesnochrześcijańskiej. Spojrzałem na jego zdjęcie na ostatniej stronie okładki. Ten
staruszek o pogodnej twarzy, łagodnym uśmiechu i niebieskich oczach skrytych za
grubymi szkłami okularów miał być ofiarą szantażu ze strony jakiejś dziwnej organizacji?
- Poczytaj - pan Tomasz zachęcał mnie. - To bardzo ciekawa lektura.
- Nie wiem, czy zdążę...
- Zdążysz, w pociągu - stwierdził pan Tomasz.
- A wehikuł? - dopytywałem się o nasze służbowe auto.
Nasz wehikuł był już trzecim pojazdem pana Tomasza. Pierwszy wehikuł uległ
zniszczeniu w wypadku na przejeździe kolejowym. Potem mieliśmy nowoczesnego jeepa
grand cherokee, który zużył się przez lata eksploatacji. Z pomocą przyszedł nam pewien
zaprzyjaźniony mechanik, który ze starej karoserii i silnika z rozbitego auta rajdowego
skonstruował drugi wehikuł.
- Stoi w warsztacie - wyjaśnił pan Tomasz. - Zepsuł się jakiś podzespół, który trzeba
wymieniać i teraz czekamy na jego dostawę...
Zrezygnowany wzruszyłem ramionami. Nie chodziło mi o wygodę przejazdu do
Torunia, ale o możliwość swobodnego poruszania się na miejscu. Wziąłem pożyczoną mi
przez pana Tomasza książkę i pojechałem do domu. Spakowałem torbę podróżną,
sprawdziłem, o której rano jedzie pociąg do Torunia i ułożyłem się do snu.
Nazajutrz wyjechałem do Torunia. W drodze nie czytałem książki, tylko studiowałem
plan Torunia i piłem kawę z termosu. Jeszcze jadąc pociągiem zarezerwowałem sobie
pokój w hotelu na obrzeżach toruńskiej Starówki. Nocleg nie należał tam do najtańszych, ale
ułatwiał mi stworzenie alibi typowego turysty. Wysiadłem na dworcu i bulwarem wzdłuż brzegu
Wisły toczącej szare, ponure wody, pod dawnymi murami miejskimi pomaszerowałem do
hotelu „Czarny Tulipan", usytuowanego blisko Krzywej Wieży i rodzinnego domu
Mikołaja Kopernika. Było południe, więc poszedłem na spacer. Ubrany w płaszcz, ciemne
spodnie i marynarkę, koszulę z krawatem i eleganckie pantofle wyglądem niczym nie
różniłem się od wielu młodych mężczyzn krążących po mieście. Mogłem być
biznesmenem, który po załatwieniu interesów poszedł na spacer, studentem przed ważnym
egzaminem czy wykładowcą na miejscowym Uniwersytecie Mikołaja Kopernika.
Poszedłem na spacer w kierunku Rynku Staromiejskiego. Po drodze w sklepie firmowym
kupiłem dwie paczki toruńskich pierników. Ulicą Szeroką oglądając witryny sklepów
szedłem w kierunku ruin zamku. Skręciłem w Podmurną, gdzie obejrzałem Basztę
Monstrancję i przez furtę wyszedłem na mury nad dawną fosą. Widziałem z nich ruiny
zamku krzyżackiego. Wybudowano go w pierwszej połowie XIII wieku. Po bitwie pod
Grunwaldem znalazł się w rękach polskich, a na początku wojny trzynastoletniej zburzyli
go mieszczanie. Od tamtej pory nie został odbudowany, a do dziś zachowały się
fragmenty murów i piwnice.
Zszedłem z tarasu i fosą przeszedłem w okolice zamku. Nie wchodziłem na dziedziniec,
tylko obszedłem mury zamku górnego, obejrzałem gdanisko i prowadzący do niego ganek,
chwilę uwagi poświęciłem panoramie Wisły. Zastanawiałem się, gdzie powinienem ukryć
się, by spokojnie obserwować spotkanie profesora. Byłem pewien, że złoczyńcy
zaprowadzą profesora Świderkowskiego na taras pod gankiem do gdaniska lub od strony
Wisły. Oba te miejsca mogłem obserwować ukryty na zamku lub w kawiarni znajdującej
się w przeszklonym pawilonie obok zamku. Jego wielkie szyby kontrastowały z
czerwienią cegieł zamku, ale dawały mi dobre pole do obserwacji. Poszedłem do środka
lokalu i u szefowej zamówiłem stolik z dobrym widokiem na zamek na godzinę
dziewiętnastą trzydzieści.
- Bardzo mi zależy na tym spotkaniu, bo przyjdzie ktoś specjalny - znacząco
uśmiechnąłem się do szefowej dając jej do zrozumienia, że to będzie randka.
Widocznie zrobiłem dobre wrażenie na kobiecie, bo zaraz na upatrzonym stoliku pojawiła
się karteczka oznaczająca rezerwację. Wracając do hotelu kupiłem dwa bukiety kwiatów, w
restauracji zjadłem obiad, a potem w pokoju hotelowym czekałem na odpowiednią porę.
Zmieniłem koszulę na świeżą, zjadłem lekkostrawną kolację i z bukietami kwiatów
powędrowałem do kawiarni. Mniejszy bukiet podarowałem szefowej, wdzięczny za
okazaną pomoc. Sam usiadłem przy stoliku, zamówiłem kawę i czekałem. Udając
zainteresowanie architekturą zamku podszedłem do okna i ustawiłem zamykające je
klamki w takiej pozycji, by jednym pchnięciem odsunąć wielką taflę szkła. O dwudziestej
w świetle ulicznych lamp zobaczyłem przygarbioną sylwetkę profesora Świderkowskiego.
Jednocześnie podeszła do mnie szefowa kawiarni.
- Nie przyszła? - dopytywała się patrząc na drugi bukiet. - Pewnie się spóźni... -
próbowała mnie pocieszyć.
- Byliśmy umówieni na dwudziestą- odpowiedziałem. - Przyszedłem wcześniej, bo nie
chciałem się spóźnić.
Szefowa uśmiechnęła się i wróciła na swoje miejsce za barem. Udając
zniecierpliwionego narzeczonego spoglądałem co jakiś czas na zegarek, a jednocześnie
obserwowałem profesora Świderkowskiego. Pięć minut po dwudziestej ujrzałem trzech
mężczyzn zbliżających się ulicą Przedzamcze do zamku i stojącego tam profesora. Wszyscy
trzej byli ubrani w długie, ciemne płaszcze. Ich wypolerowane buty błyskały odbitym świa-
tłem latarni. Każdy z nich miał inne nakrycie głowy: kapelusz, staromodną czapkę z
daszkiem i wełnianą czapkę.
Z portfela wyjąłem pieniądze na pokrycie rachunku i spory napiwek. Czekałem w każdej
chwili gotów do wyjścia. Mężczyźni podeszli do profesora, zagadnęli go i już we czwórkę,
spacerem przeszli na taras między murami dawnego zamku górnego i murkiem na skarpie
nad Wisłą.
- Może podać panu coś jeszcze? - zagadnęła szefowa.
- Nie, już pójdę - odparłem wstając i podsuwając w jej stronę pieniądze.
- Proszę się nie spieszyć... - prosiła mnie szefowa widząc, że szybko zakładam płaszcz.
- Tam ktoś napadł tego staruszka - odpowiedziałem ruszając w stronę okna.
Szkoda było czasu na bieg do schodów. Widziałem, że mężczyzna w wełnianej czapce
zamierzył się pięścią na profesora Świderkowskiego. Pchnąłem okno i wyskoczyłem na
zewnątrz. Za sobą usłyszałem krzyk szefowej kawiarni, który zaalarmował mężczyzn.
Obejrzeli się w moją stronę. Biegłem w ich kierunku, więc zdecydowali się uciec dookoła
murów zamkowych. Gdy podbiegłem do profesora Świderkowskiego, oni znikali za
rogiem.
- Panie profesorze, przysłał mnie pan Tomasz - mówiłem do oszołomionego naukowca.
- Niech pan poczeka na mnie w kawiarni.
Rzuciłem się w pogoń za mężczyznami. Gdy wybiegłem za róg, słyszałem tupot ich nóg,
jak biegli w kierunku wyjścia z terenu wokół zamku. W ciemnościach przeskoczyłem
przez schodki pod gankiem gdaniska i wybiegłem na ulicę Przedzamcze. W oddali
widziałem, jak dwaj mężczyźni, w kapeluszu i w czapce z daszkiem, wbiegli na ulicę
Szeroką i jeden pobiegł w lewo, drugi w prawo. Bliżej, przy schodach do fosy
zauważyłem cień tego w wełnianej czapce. Pobiegłem za nim. Myślałem, że przebiegnie
fosę na drugą stronę, między kamieniczki, ale on wybrał ciemność i zbiegł w kierunku
Wisły. Z daleka widziałem jego cień w bramie, gdy zatrzymał się i obejrzał w moją
stronę. Potem ruszył w prawo.
Gdy on wbiegał w kolejną bramę prowadzącą do ulicy Portowej, ja mijałem
majestatyczną budowlę Dworu Mieszczańskiego i Baszty Wartowni. Kilka sekund później
przebiegłem pod łukiem Bramy Mostowej i ujrzałem cień tego człowieka na
nadwiślańskim bulwarze. Kierował się w stronę mostu kolejowego.
Przebiegłem przez ulicę i ruszyłem jego tropem. Wyraźnie się zmęczył, skoro zwalniał,
ale zastanawiało mnie, czemu zbiega ku Wiśle? Od wody wiało przeraźliwym zimnem.
Wieczorny, jesienny wiatr chłodził spocone czoło. Powoli zbliżałem się do faceta, który
wyraźnie słabł. W końcu stojąc na piątym od wody stopniu zatrzymał się i ciężko dysząc
pochylił się.
- Stój! Nie ruszaj się! - krzyknąłem.
Przyspieszyłem, by złapać go za kark i wtedy on błyskawicznie obrócił się i
niespodziewanie kopnął mnie w kolano. Nie za mocno, ale na tyle, że zabolało, straciłem
równowagę i przewróciłem się na bok, a potem sturlałem po schodach do wody. Udało
mi się utrzymać rękoma na nadbrzeżu, ale zmoczyłem sobie nogi do połowy łydki. Gdy
podciągałem się na ląd, on już był na górze. Nawet się nie obejrzał. Skoczyłem wściekły w
pościg za nim. Błyskawicznie pokonałem te kilkanaście schodów i zobaczyłem bandytę
zaledwie kilkanaście metrów od siebie, gdy szedł w kierunku dworca. Przechodząc przez
ulicę obejrzał się i zobaczył mnie.
Zaczął uciekać, a ja go goniłem. Biegliśmy po chodniku poniżej murów dawnej twierdzy
toruńskiej. Jego kroki były lekkie, a moim towarzyszyło chlupotanie wody. Mokre nogawki
owijały się wokół łydek. Miałem ochotę zrzucić płaszcz, całe to eleganckie ubranie.
Przebiegliśmy przez puste ulice na plac przed dworcem.
- Bandyta! - próbowałem zainteresować uciekinierem taksówkarzy na postoju, ale ci
akurat odjeżdżali albo postanowili „nie widzieć" zdarzenia.
W drzwiach budynku dworca mignęły żółte kamizelki patrolu policyjnego. Mężczyzna
skręcił w prawo, a ja biegłem za nim. Minęliśmy jakiś bar i uciekinier przeskoczył siatkę
odgradzającą ślepą uliczkę od torowiska. Stojąc na torach rozejrzał się i ruszył w kierunku
mostu. Wbiegłem tam za nim. Minęliśmy stare przyczółki mostowe i biegliśmy chrzęsz-
cząc butami na kamieniach, potykając się o podkłady. Wbiegliśmy na część mostu nad
Wisłą. W dole widać było sieć kratownic i ciemną wodę, w której połyskiwały jasne
punkty świateł z brzegu.
Facet był kilka metrów przede mną. Po bokach mieliśmy barierki, elementy
konstrukcyjne mostu. Gdyby jechał pociąg, nie było gdzie uciekać. Gdy tylko o tym
pomyślałem, usłyszałem za sobą szum. Obejrzałem się. Przez dworzec przejeżdżał pociąg
towarowy. Pędził prosto na nas.
W tym momencie przeciwnik natarł na mnie. Chwycił mnie od tyłu jakby chciał mnie
udusić.
Byliśmy na wysokości pierwszego przęsła od wschodniej strony mostu. Maszynista
dostrzegł nas w światłach i włączył syrenę. Był około pięćdziesięciu metrów od nas. Po
przejechaniu pięciu metrów zaczął hamować, lecz kilkaset ton składu pociągu mogło w
najlepszym razie zatrzymać się dopiero wtedy, gdy lokomotywa wjeżdżała na drugi
brzeg.
- Zabijesz nas! - syknąłem do bandyty.
Ten przycisnął mocniej. Pociąg ryczał i przejechał kolejne pięć metrów. Szarpnąłem się,
ale żelazny uścisk nie zelżał. Ukląkłem chcąc w ten sposób pozbyć się napastnika. Ten
jednak rzucił się na moje plecy i przygniótł mnie. Pociąg był już piętnaście metrów od nas.
Zgrzytały hamulce, a syrena wyła jak opętana. Leżałem na środku torów rozpaczliwie
próbując wymyślić jakieś wyjście z sytuacji. Gdy lokomotywa była już tylko kilka
metrów od nas, dostrzegłem przerażoną twarz maszynisty i w tym momencie uścisk zelżał.
Natychmiast przeturlałem się na bok. Rozpaczliwie przeskoczyłem przez tor i znalazłem się
pod kratownicą, a za chwilę wyleciałem za most. W ostatniej chwili chwyciłem się jakieś
żelaznej belki i zawisłem nad wodą. Widziałem, że bandzior stał na poręczy, tyłem do wody.
Pęd jadącego pociągu zepchnął go i machając rękoma człowiek ten poleciał do wody.
Wisząc obserwowałem, co się z nim stanie. Powinien był zginąć, ale on w powietrzu
przybrał odpowiednią pozycję i mimo że zleciał z wysokości kilkudziesięciu metrów
przeżył. Rozległ się plusk, gdy uderzył o powierzchnię, na chwilę zniknął pod wodą, a
potem walcząc z prądem skierował się do brzegu. Nie miałem zamiaru pójść w jego
ślady, więc wciągnąłem się na most. Pociąg już stanął. Biegłem po szerokiej na
dwadzieścia centymetrów poręczy przy torze łapiąc od czasu do czasu równowagę i
odpychając się od ścian wagonów. Tak dobiegłem do przęsła na lądzie. Tam znalazłem
piorunochron poprowadzony od strony wody i zjechałem na chodnik pod mostem.
Pobiegłem w kierunku pobliskich krzaków i stamtąd wyszedłem spokojnym krokiem nie
zwracając uwagi na krzyki ludzi na moście i promienie latarek omiatające jego
konstrukcję.
Na wysokości Bramy Mostowej zszedłem nad wodę i tam umyłem sobie ręce, twarz,
obtarłem chustką zabrudzone ubranie. Potem poszedłem do kawiarenki, gdzie, jak miałem
nadzieję, czekał na mnie profesor Świderkowski.
Przywitała mnie szefowa lokalu bezgłośnymi brawami.
- Ale ich pan pogonił - chwaliła mnie. - A ta pana dziewczyna chyba nie przyszła,
patrzyłam, czy nie będzie tu jakiejś samotnej dziewczyny...
- Trudno - uśmiechnąłem się. - Dziękuję, że zaopiekowała się pani tym staruszkiem -
dodałem kierując się do stolika zajętego przez profesora. - Dobry wieczór - przywitałem
się z nim. - Nazywam się Paweł Daniec.
Staruszek skinął mi głową. Usiadłem obok niego i poprosiłem kelnerkę o coś zimnego do
picia.
- Pan jest współpracownikiem pana Tomasza? - zapytał mnie staruszek.
- Tak.
- Czemu pana nie było tak długo?
- Próbowałem złapać jednego z tych bandytów.
- Schwytał go pan?
- Niestety, uciekł.
- Może to i dobrze…
- Nic panu nie zrobili?
- Nie, tylko postraszyli. Dostali to czego chcieli, więc chyba dadzą mi spokój.
- To byli ci „apokaliptycy"?
- Raczej ludzie, którzy ich szukają.
- Kim są ci „apokaliptycy"?
Profesor poprawił się w krześle, przetarł okulary chusteczką i pochylił się w moją
stronę, żeby mówić szeptem.
- Bardziej pasowałoby określenie, jakie stosowali oni sami: Exitusianie - od słowa
„exitus"...
- „Koniec życia" - przetłumaczyłem.
- Tak. Ich dążeniem jest spełnienie się Apokalipsy według świętego Jana...
- Straszni ludzie - stwierdziłem.
- Wcale nie. Nazywani są też siedmioma wojownikami lub strażnikami. Ich symbolem
są dwa krzyżujące się ostrzami miecze i położona w poprzek włócznia o ostrzach na obu
końcach drzewca. Powstaje w ten sposób litera „A" - jak „apokalipsa".
- Czy to wygląda mniej więcej tak? - zapytałem wyjmując z kieszeni serwetkę, na której
wczoraj Żelazny narysował mi symbol znaleziony na murze jego zamku.
Profesor Świderkowski widząc ten rysunek zbladł i przestraszonym wzrokiem spojrzał
na mnie.
- Skąd pan to ma? Gdzie to pan widział? - pytał przerażony.
- Znajomy prosił, żebym dowiedział się, co to oznacza - wyjaśniałem. - Jak sądzę, to nie
zbieg okoliczności, że wczoraj nawiązał ze mną kontakt.
- Raczej nie - stwierdził naukowiec.
- Czego od pana chcieli ci ludzie?
- Wiedzieli, że mam trochę materiałów na temat Exitusian. Gdzieś, blisko naszych
współczesnych granic, założyli jeden ze swych zamków - strażnic. Ci ludzie szukają
śladów siódmego wojownika, który odpowiadał za ten zamek i chcieli wiedzieć, jak on
się nazywa.
- Treuburg, co w wolnym tłumaczeniu oznacza „wierny gród" - domyśliłem się.
- Skąd pan wie o tym zamku? - staruszek był wystraszony.
- Wiem też, gdzie on się znajduje - dodałem.
ROZDZIAŁ DRUGI

NIEUFNY POLICJANT * SIEDMIU WOJOWNIKÓW * BLONDYNKA W POCIĄGU *


WYPRAWA DO ZAMKU TREUBURG * DROGA NA SKRÓTY * WILK W PUŁAPCE

Moją rozmowę z profesorem Świderkowskim przerwało przybycie policjantów.


Trzydziestolatek w skórzanej kurtce podszedł do baru, a szefowa kawiarni wskazała w
kierunku naszego stolika. Funkcjonariusz zbliżając się do nas bacznie mi się przyglądał.
- Dobry wieczór panom, jestem z policji... - powiedział okazując nam odznakę. - To
pana napadli jacyś osobnicy w okolicach zamku? - zapytał patrząc na profesora.
- Tak - przyznał naukowiec.
- A pan ruszył za jednym z nich w pościg, który zakończył się na moście kolejowym? -
policjant uśmiechnął się.
Biła od niego pewność siebie i miałem wielką ochotę skłamać, tylko po to, aby utrzeć
mu nosa, bo wiedziałem, że nikt nie potrafiłby mi udowodnić udziału w bójce na torach.
Maszynista widział nas w świetle reflektorów, ale przypuszczałem, że i tak, zszokowany po
zajściu, nie potrafiłby nas rozpoznać. Niestety, sam także nie widziałem twarzy mężczyzny w
czapce. Denerwowała mnie ta buta policyjnego detektywa, ale postanowiłem powiedzieć
prawdę. Wpierw przeprosiłem profesora i odszedłem z policjantem na bok. Pokazałem
mu swoją legitymację służbową, podałem numer telefonu wysokiego rangą oficera w
Komendzie Głównej Policji, który dzięki umowie z naszym departamentem był
informowany o moich poczynaniach i doskonale mnie znał. Policjant z Torunia
zadzwonił do kolegi w Warszawie i tamten potwierdził, że „niestety, Daniec ma czasami
niekonwencjonalne metody działania".
- Ciekawe - mruknął policjant. - Dużo ma pan kolegów w pracy?
- Nie, pracuję najczęściej sam - odpowiedziałem.
- To dobrze, nie chciałbym, żeby po Polsce krążyło więcej takich szaleńców jak pan -
odparł salutując niedbale.
Profesor Świderkowski umówił się, że nazajutrz złoży w komendzie policji stosowne
wyjaśnienia w sprawie napadu i zostałem z naukowcem sam na sam. Wyszliśmy z kawiarni i
powędrowaliśmy opustoszałymi uliczkami toruńskiej Starówki w kierunku domu profesora.
Mieszkał przy ulicy Staromiejskiej, blisko Krzywej Wieży. Zajmował poddasze starej kamie-
nicy. Do jego mieszkania prowadziły drewniane, trzeszczące, pachnące świeżą pastą
schody. Poręcze miały łagodne zagłębienia od wielu dziesiątków, a może i setek lat
użytkowania.
Mieszkanie naukowca przypominało ciasną zapchaną półkami z książkami bibliotekę, w
którejś ktoś przez zupełny przypadek postawił wielki fotel, stoliczek z telewizorem,
leżankę, biurko i szafę na ubrania.
- Proszę, niech pan usiądzie - profesor gestem zaprosił mnie na fotel. - Herbatki się pan
napije? Mam do niej konfitury malinowe...
- Z przyjemnością- odpowiedziałem rozglądając się z ciekawością po tytułach książek
na półkach.
Profesor przeszedł do malutkiego aneksu kuchennego, zagotował wodę w czajniku i po
chwili wrócił z dwoma kubkami, słoikiem konfitur i czajniczkiem, w którym parzyły się
torebki herbaty ekspresowej.
- Dziękuję panu za ratunek - powiedział profesor. - Zupełnie nie rozumiałem, o co chodzi
tym ludziom.
- Proszę mi opowiedzieć całą historię ich kontaktów z panem - poprosiłem trzymając
kubek w obu dłoniach i nadstawiając nos ku aromatowi herbaty z malinami.
- Miesiąc temu opublikowałem w pewnym angielskim piśmie artykuł dotyczący Księgi
Objawienia, czyli jak to się mówi potocznie Apokalipsy świętego Jana - opowiadał profesor.
- Chodziło o pewne aspekty historii adresatów listów z drugiego i trzeciego rozdziału
omawianej księgi. W artykule wspomniałem też o powstałym w Azji Mniejszej związku
Exitusian.
- Tych siedmiu wojowników? - upewniałem się.
- Tak.
- Wspominał pan, że ten tajny związek powstał w celu doprowadzenia do wypełnienia się
opisywanej przez świętego Jana apokalipsy. W jakim celu?
- Och, to bardzo proste! Przez setki lat nasze rozumienie słowa „apokalipsa" nabrało
zupełnie innego znaczenia niż miało przed wiekami. Pan zna grekę?
- Trochę... - odpowiedziałem niepewnie.
- Co według pana wiedzy oznacza słowo „apokalypsis"?
- Apokalipsę?
Profesor uśmiechnął się widząc moje zachowanie godne bardziej początkującego
studenta niż współpracownika Pana Samochodzika.
- To „odsłonięcie", w domyśle - pewnej tajemnicy. W gruncie rzeczy to gatunek literacki,
który powstał około II wieku przed narodzinami Chrystusa i przetrwał do drugiego wieku
naszej ery. Jeżeli poczyta pan na przykład Ewangelię według świętego Łukasza, w rozdziale
dwudziestym pierwszym też znajdzie pan opisy apokalipsy, zagłady... ale są tam słowa: „A
gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze
odkupienie". Rozumie pan różnicę? My się boimy apokalipsy jako zapowiedzi pokuty za
grzechy, ale w zamyśle autorów ksiąg biblijnych nadejście Królestwa Bożego to początek
nowego życia, a więc apokalipsa ma dawać nadzieję!
- W jaki sposób Exitusianie chcieli doprowadzić do spełnienia się... - po tym wywodzie
nie wiedziałem, jakiego użyć słowa.
- Ha! - profesor siedział na brzegu leżanki i zapatrzył się na grzbiety książek zgromadzonych
w równych rzędach, gdzieś w cieniu, nad moją głową. - I tu jest problem. Bo o działalności
tego związku wiemy bardzo mało. Nazywali siebie „wojownikami prawdy" albo
„strażnikami". Na początku było ich siedmiu, czy też siedem było grup, które swe nazwy
wybrały od siedmiu kościołów w Azji Mniejszej wymienionych w Księdze Objawienia: Efez,
Smyrna, Pergamon, Tiatyra, Sardes, Filadelfia i Laodycea. Wie pan, czemu było ich
siedmiu?
- Nie.
- Apokalipsy są pisane językiem pełnym symboli. Siedem to liczba doskonała, pełna.
Sześć w takim razie to niedoskonałość, dwanaście oznacza Izrael, cztery to świat, tysiąc to
mnóstwo. To tylko pojedyncze przykłady. Jednym z elementów Apokalipsy świętego Jana są
Bestie. U niego są dwie, a w Księdze Daniela są cztery. Ich symbolika, interpretacja kim są,
zależą od indywidualnej wyobraźni czytającego i doprawdy nie wiem, jak na tę sprawę
patrzyli Exitusianie. Ich związek powstał najprawdopodobniej około IV wieku naszej ery,
właśnie w Azji Mniejszej, ale sądzę, że jego założycielami nie byli rdzenni mieszkańcy tych
regionów. Celem organizacji było pokonanie wszystkich Bestii, by mogła wypełnić się
apokalipsa...
- Sugeruje pan, że siedmiu ludzi czy też siedem grup prowadziło jakieś zakulisowe
gry... - wtrąciłem się zdumiony.
- Niekoniecznie - profesor Świderkowski pokręcił głową. - Będąc w Berlinie w
archiwum dawnego muzeum królewieckiego znalazłem relację z przesłuchania pewnego
oficera armii napoleońskiej schwytanego po bitwie pod Waterloo w 1815 roku.
Przesłuchujący go oficer pruski stosował brutalne metody śledcze, ale to nie pomagało.
Dopiero groźba wybicia całej pobliskiej wioski zmusiła tego młodzieńca do mówienia.
Stwierdził on, że jest uczniem szóstego wojownika Exitusian i jego zadaniem było obalenie
Napoleona. Śmieszne, prawda? Niech pan sobie przypomni, jakie dziwne przypadki miały
miejsce w czasie bitwy, jak pewien francuski oficer zdradził Wellingtonowi, głównemu
przeciwnikowi Napoleona, plany cesarza. Jak znaczące było nie dotarcie pewnego łącznika
na miejsce; jak francuscy kirasjerzy nie dostrzegli okrytego płaszczem marszałka Gebharda
von Blüchera, dowódcy dywizji pruskich, którego zastąpił błyskotliwy hrabia August von
Gneisenau; jak zabrakło gwoździ do zaczopowania otworów lontowych armat brytyjskich?
Prusacy rozstrzelali Francuza uznając go za obłąkanego.
- Czemu Napoleon był wrogiem Exitusian? - zdziwiłem się.
- Z jednej strony, bo obalił stary ład w Europie, ale jednocześnie stał się symbolem
nowego, cesarskiego!
- Napoleon był ucieleśnieniem biblijnej Bestii? To czyste szaleństwo!
Profesor Świderkowski zamilkł i zamyślił się.
- Widzi pan, to rzeczywiście szaleństwo - powiedział po chwili. - Czy ludzie jednak nie
czynili bardziej szalonych rzeczy? Nie chce pan, to niech pan nie wierzy...
Czułem, że naukowiec przestał mi ufać widząc mój sceptycyzm wobec jego teorii.
- Sugeruje pan, że oni walczyli ze wszystkim, co uważali za zło? - zapytałem.
- Dokładnie tak - przyznał profesor. - W 1815 roku Europa miała już dość wojen.
Wcześniej Napoleonowi parę razy powinęła się noga, jego powrót na sławne z historii
„sto dni" mógł w oczach ówczesnych doprowadzić do niepotrzebnego rozlewu krwi.
Napoleon i tak już zrobił swoje, bo nawet po jego odejściu Europa nie była już tym samym
kontynentem co wcześniej.
- A ślady działań Exitusian?
- Trzeba szukać w momentach zwrotnych w historii...
- A ci ludzie... - wtrąciłem się - pana odnaleźli i czego chcieli?
- W tym artykule napisałem, że prawdopodobnie gdzieś w polskich górach był zamek
spadkobierców tradycji Exitusian. Słyszałem o tym, kiedy podczas jednej z konferencji w
Niemczech spałem w jednym pokoju z austriackim profesorem, synem oficera strzelców
górskich w okresie drugiej wojny światowej. Ojciec opowiedział mu kiedyś historię, którą
ten profesor mi powtórzył. Dotyczyła ona szturmu na pewien zamek w górach na Śląsku.
Strzelcy górscy po wyłamaniu bramy mieli przepuścić do środka SS-manów. Ten zamek
nazywał się Treuburg. I tę nazwę chcieli poznać ci ludzie, a straszyli mnie, że stanie się
coś złego mojej córce, która studiuje w Anglii...
- Czemu jeden z nich usiłował pana uderzyć?
- Chciał wiedzieć, gdzie jest to miejsce. Pan to podobno wie?
- Tak... - chciałem opowiedzieć o dokładnej lokalizacji.
- Nie chcę tego wiedzieć! - stanowczo powiedział profesor. - Wie pan, nie jestem już
młody, żeby uganiać się za takimi tajemnicami, tym bardziej że zajmują się tym tak
niebezpieczni ludzie.
Przeczuwałem, że trzem osobnikom szybko uda się zlokalizować zamek Treuburg, więc
postanowiłem czym prędzej tam pojechać i raz jeszcze stawić im czoła. Ciekawiło mnie
tylko, czy Żelazny był z nimi w zmowie? Podziękowałem profesorowi za przekazane mi
informacje, pożegnałem go i poprosiłem, by nazajutrz nie zapomniał pójść złożyć zeznania.
Wyszedłem na ulicę i najpierw skręciłem w prawo, w kierunku głównego wejścia na
toruńską Starówkę. Postanowiłem przejść do swojego hotelu wybierając trasę
oświetloną, gdzie nikt nie mógł mnie zaskoczyć atakiem z ciemności. Przy okazji mogłem
w miarę spokojnie zrelacjonować szefowi przebieg wydarzeń. Zadzwoniłem do niego z
mojego telefonu komórkowego. Pan Samochodzik spokojnie wysłuchał mojej opowieści
wtrącając krytyczne uwagi dotyczące nadmiernego ryzyka, jakie ponosiłem ścigając
jednego z mężczyzn.
- Panie Tomaszu, czy wehikuł będzie naprawiony, żebym mógł nim pojechać do
Żelaznego? - zapytałem na koniec.
- Niestety, nie - odpowiedział szef. - Musisz sobie jakoś poradzić bez samochodu. I masz
uważać na siebie...
Życzyłem szefowi dobrej nocy i skręciłem w uliczkę prowadzącą do hotelu, w którym
wynajmowałem pokój. Gdy byłem już w swoim lokum, zadzwoniłem na informację
kolejową, potem autobusową. Dowiedziałem się, że jeszcze w nocy odjeżdża autobus do
Wrocławia, skąd rano mogłem pociągiem pojechać do Jeleniej Góry. Zadzwoniłem do
kuchni i poprosiłem o przygotowanie mi kilku kanapek oraz dzbanka kawy. Wykąpałem
się, przebrałem w koszulę, bluzę i dżinsy, jakie miałem w torbie, i zszedłem do recepcji. Tam
zapłaciłem rachunek, otrzymałem prowiant i recepcjonistka napełniła w kuchni mój
termos kawą. Zamówiłem taksówkę na dworzec i po godzinie jechałem już autobusem,
który mknął przez uśpioną Polskę na południe. Wkrótce usnąłem i obudziłem się w samą
porę, kiedy autobus wjeżdżał do Wrocławia. Tam po blisko godzinie oczekiwania
wsiadłem do pociągu jadącego do Jeleniej Góry. W piętrowym wagonie znalazłem pusty
boks i rozłożyłem się ze śniadaniem. Kanapki przyjemnie pachniały plastrami wołowiny, a
aromat kawy rozpłynął się w powietrzu. Gdy pociąg odjechał z jakiejś mniejszej stacji, obok
zajmowanego przeze mnie siedzenia stanęła młoda kobieta z dużym plecakiem.
- Mogę tu usiąść? - zapytała wskazując na siedzenie naprzeciw mnie.
Przyjrzałem się jej uważnie. Rzucało się w oczy, że była nieziemsko piękna. Miała
bardzo jasne włosy łagodnymi falami spływające jej do ramion. Gdy zdjęła grubą czapkę z
pomponem, okazało się, że pod spodem skrywała się cała chmara niesfornych loków. Ich
barwa i delikatny nieład nadawały całej jej twarzy rys anielski i łobuzerski jednocześnie.
Niewinności dodawały jej oczy o odcieniu głębokiego błękitu, nad którymi rysowały się,
jakby pociągnięte cienkim pędzlem, ciemne brwi. Jej okrągła twarz, odrobinę pulchne
policzki, pełne, malinowe wargi były nietknięte makijażem. Może po prostu na wycieczki
nie malowała się? Jej sportową sylwetkę tylko podkreślały wąskie wojskowe spodnie
wpuszczone w wysokie wojskowe buty i ciepła kurtka ściągnięta w pasie taśmami od
plecaka. Jej wiek oceniałem na około trzydziestu lat.
- Oczywiście! - odpowiedziałem zrywając się z miejsca. Nieporadnie usiłowałem jej
pomóc zdjąć plecak.
- Dam sobie radę - stwierdziła rzucając mi harde spojrzenie. Postawiła plecak na
podłodze, próbowała go podnieść, by wcisnąć na półkę z bagażami. Wtedy łagodnie wyjąłem
go z jej dłoni i sam spróbowałem. Plecak był wielki i ciężki i nie mieścił się na półce.
- Trzeba go zostawić na podłodze - zadecydowałem. - Co pani tam dźwiga?
- Omnia mea mecum porto - odpowiedziała.
- Nie wygląda pani na rzymskiego legionistę - żartowałem, bo dziewczyna zacytowała
powiedzenie rzymskich legionistów, którzy zwykli byli w marszu nosić ze sobą wszystko,
co do nich należało. - Nie wykluczam jednak, że jest pani równie wojownicza...
- Pan lubi dużo gadać - usłyszałem.
Aż usiadłem z wrażenia. Widocznie uznała, że próbuję ją podrywać, a przecież
chciałem tylko być uprzejmy! Odrobinę urażony odwinąłem kolejną kanapkę i wtedy
zauważyłem spojrzenie blondynki. Widząc, że patrzę na nią, uciekła wzrokiem za okno.
Wiedziałem, że oferta poczęstunku zostanie odrzucona ze wzgardą, więc jadłem, czując jak
każdy kęs zamienia się w breję bez smaku, bo było mi głupio tak się objadać specjałami w
obecności głodnej i do tego tak uroczej istoty. Nie lubię długo żywić urazy o błahostki i
byłem gotów podzielić się z podróżniczką swymi dobrami. Nalałem kubek kawy i
przesunąłem go po stoliku w kierunku blondynki.
- Może ma pani ochotę? - zachęcałem. - Sam nie dam rady wypić zawartości całego
termosu...
Blondynka przyjęła napój i po chwili także kanapkę, a potem drugą. Była głodna i z
trudem hamowała się, by nie było widać jak bardzo. Przyjrzałem się jej plecakowi. Nie
widziałem rysującego się pod materiałem charakterystycznego kształtu plastykowej butelki z
wodą mineralną, którą tak chętnie piją kobiety w podróży. To było dziwne, bo przecież
mogła sobie kupić coś do picia, do jedzenia. To oznaczało, że blondynka wyjechała skądś w
pośpiechu, jechała długo i to było dziwne, bo czy jedzie się na górską wycieczkę nie
przygotowując się do takiej podróży, nie przygotowując sobie prowiantu? Świadczyły też o
tym eleganckie kolczyki kontrastujące diamentowymi błyskami z szarym, wełnianym
swetrem, który miała na sobie.
- Dokąd pani jedzie? - zapytałem ją.
- Niech pan powie pierwszy.
- Do Karpacza.
- Ja też.
- Będzie pani wędrowała po górach?
- Tak. A pan też wybiera się w góry?
- Tak.
- Tylko z taką torbą? - zdziwiła się patrząc na mój bagaż. - Słyszałam, że mężczyźni
zabierają mało ubrań, ale chyba zmianę bielizny pan zabrał? - roześmiała się.
- Owszem. Mam też marynarkę, pantofle...
- Pan szykuje się na bal?
- Wyjdę w góry na krótki spacer i muszę wracać do pracy.
- A czym pan się zajmuje?
- Jestem urzędnikiem - odparłem z godnością.
- Dlatego te kanapki i kawusia... - blondynka śmiała się - To dobre przyzwyczajenia z
wyjazdów w delegacje. Pewnie żona panu to przygotowała?
- Nie mam żony.
- To wkrótce pan ją znajdzie, bo szkoda, żeby marnował się taki talent kulinarny.
Roześmiałem się z żartu blondynki. Ona spojrzała na zegarek. Wyjrzałem za okno.
Pociąg leniwie sunął przecinając nurt rzeki Bóbr.
- To na razie! - oznajmiła blondynka.
- Już pani wysiada? - zdziwiłem się. - Przecież nawet nie dojechaliśmy do Jeleniej
Góry.
- Przypomniało mi się, że muszę coś wcześniej załatwić.
Pomogłem jej założyć plecak i potem wyjrzałem do niej przez okno.
Raz obejrzała się i widząc mnie pomachała do mnie ręką. Gdy pociąg wyjeżdżał z
dworca, wzrokiem poszukiwałem tablicy informacyjnej, co to za stacja. Blondynka
wysiadła w Janowicach Wielkich.
Z dworca w Jeleniej Górze prywatnym busem dojechałem do Karpacza. Sezon zimowy
nie rozpoczął się jeszcze na dobre, więc bez trudu znalazłem wolny pokój w tanim hotelu.
Tam zostawiłem torbę z ubraniem. Wziąłem ze sobą tylko mały plecak i w pobliskim sklepie
zrobiłem sobie zapas jedzenia i wody. Zbliżało się południe i wiedziałem, że nie wrócę na
noc do hotelu, o czym uprzedziłem recepcjonistkę. Przewidywałem, że przenocuję u
Żelaznego. Busem podjechałem w okolice świątyni Wang. To jedna z atrakcji Karpacza,
jeden z dwudziestu ocalałych kościołów romańskich, który wybudowano w XII wieku we
wsi Vang w południowej Norwegii. Kiedy w 1841 roku planowano rozbiórkę tego obiektu,
król pruski Fryderyk Wilhelm IV kupił świątynię, sprowadził ją w częściach do Berlina, skąd
staraniem hrabiny von Reden z Bukowca przeniesiono ją do Karpacza. Odbudowano ją i
przekazano ewangelikom w 1844 roku. Dobudowano dzwonnicę. Najstarszymi,
oryginalnymi elementami kościoła są sosnowe słupy i kolumny pokryte pismem
runicznym.
Zaczął padać deszcz i grube krople bębniły o kaptur mojej kurtki. Poprawiłem tylko
plecak i ruszyłem pod górę wyłożonym kamieniami traktem prowadzącym do stóp Śnieżki.
Oprócz deszczu wokół mnie zgęstniała mgła. Nie podobały mi się te warunki pogodowe, ale
miałem nadzieję, że skoro będę trzymał się głównie szlaków turystycznych, nie zgubię się
i co najwyżej trochę przemarznę. Po kilkudziesięciu minutach marszu dotarłem do
rozwidlenia szlaków. Niebieski przez dwa schroniska i kocioł Małego Stawu prowadził do
Śnieżki. Żółty i zielony mogły zaprowadzić mnie nad Kocioł Wielkiego Stawu, skąd
czerwonym szlakiem mogłem dojść na Śnieżkę. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie
zbliżał się moment zejścia ze szlaków, a zauważyłem niepokojące zjawisko - deszcz
zamarzał tworząc na butach, na kurtce cienką i kruchą warstwę lodu. To oznaczało, że
wyżej w górach, na kamieniach będzie śmiertelnie niebezpieczna ślizgawka.
Rozejrzałem się i we mgle dostrzegłem daszek wiaty, w której mogli skryć się turyści.
Tam postanowiłem odpocząć. Napiłem się wody, zjadłem kilka kawałków czekolady i
wyjąłem szkic, który zostawił mi Żelazny rysując, jak mogę najszybciej dojść do jego
zamku. Odpoczywałem pół godziny i zdziwiłem się, kiedy spostrzegłem, że przez ten czas
mgła przerzedziła się. Chrzęszcząc butami na zamarzniętej trawie wróciłem na drogę i
dalej maszerowałem niebieskim szlakiem. Nie minęło pięć minut, jak wchodząc na
niewielkie wzniesienie drogi, znalazłem się w miejscu, skąd widziałem szczyt Śnieżki i
pokryte śniegiem zbocza Kotła Małego Stawu. Miałem wielką ochotę zawrócić, ale
przecież nie było sposobu, żeby inaczej uprzedzić Żelaznego. Wspominał o radiostacji,
ale nie miałem pojęcia, jak go wywołać, na którym kanale, o jakiej porze. Westchnąłem
tylko i poszedłem w kierunku schroniska „Samotnia". W XVII wieku stał tam domek
strażnika pilnującego hodowli pstrągów, a schronisko powstało pod koniec XIX wieku i
modernizowano je w latach dwudziestych XX wieku. Prowadziła do niego ścieżka w
iglastym lesie wyłożona dużymi kamieniami. W środku było pusto i tylko kartka na
drzwiach informowała, że schronisko jest zamknięte. Wróciłem do ścieżki i maszerowałem )
dalej ostrożnie stawiając kroki, by się nie pośliznąć. W lesie poszukałem dwóch solidnych
drągów, nożem zaostrzyłem ich końce i z takimi kijkami poruszałem się znacznie szybciej.
Wyjście z lasu do Kotła Małego Stawu przypominało wyjście z przytulnego zapiecka
wprost do tundry. Uśpione, przygotowane do zimowania krzewy trzeszczały i chrobotały,
gdy idąc wąską ścieżką ocierałem się o ich gałęzie. Grudki zmarzniętego śniegu
zsypywały się z nich niczym bryłki sklejonego cukru. Byłem sam w tej górskiej głuszy.
Kłębki mgły wiatr przeganiał po kotle raz zasłaniając, raz odsłaniając widok na położone
wyżej schronisko Strzechy Akademickiej i szczyt Śnieżki.
Znad skalnej krawędzi Kotła sunęły chmury deszczowe, co chwila przesłaniając
najwyższą górę Karkonoszy. Z wewnętrznej kieszeni wyjąłem szkic narysowany przez
Żelaznego. Przezornie włożyłem go do woreczka foliowego i teraz miałem mapę odporną
na deszcz. Według tego, co narysował Żelazny, musiałem odnaleźć wąską ścieżkę na
szczyt skalnej ściany, znajdującą się w połowie drogi między obydwoma Kotłami.
Gdybym postanowił iść dookoła, nadrabiałbym trzy-cztery godziny drogi, a mnie przecież
się spieszyło.
Po kwadransie dostrzegłem miejsce, o które chodziło Żelaznemu i z niedowierzaniem
pokręciłem głową. Ścieżka była iluzją! To była droga wspinaczkowa, z daleka widoczna
jako łatwe przejście - rodzaj wyższych schodów. Z bliska okazało się to być drogą
stworzoną dla kozicy. Wyjąłem mapę tej okolicy i porównałem ją ze szkicem Żelaznego.
Liczyłem, ile czasu będę potrzebował na dojście do zamku. Gdybym teraz zawrócił,
mógłbym dojść do schroniska Żelaznego najprędzej wieczorem. Musiałem zaryzykować.
Pocieszałem się, że pogoda się poprawiła i przestało padać, a wiatr trochę zelżał. Napiłem
się wody, zjadłem kawałek czekolady, dociągnąłem paski plecaka i ruszyłem pod górę.
Pokonanie pierwszych kamieni poszło mi sprawnie. Do przejścia miałem około trzystu
metrów po ścianie, w linii prostej. W kilku miejscach, gdzie był lód, musiałem zwolnić lub
wręcz szukać drogi okrężnej. Gdy doszedłem do połowy, dostrzegłem przed sobą wąskie
przejście - około trzydziestu metrów, po półce szerokości najwyżej dwudziestu
centymetrów. Stanąłem twarzą do skały i krok za krokiem przesuwałem się, próbując nie
oglądać się za siebie. Gdy byłem w połowie tej makabrycznej drogi, zaczął prószyć śnieg,
a wielkie, sklejone płatki osiadały mi na czubku nosa. Roztopione ciepłem ciała spływały
szeroką strugą na wargi i brodę, gdzie znowu zamarzały. Czułem, jak na czole zastygają mi
krople potu i kruszą się, gdy tylko marszczę czoło. Palce w rękawiczkach wbijałem w
szpary w skale, by dobrze się trzymać. Nagle gdy stawiałem prawą stopę, poczułem, jak
ześlizguje się po zaokrąglonej i pokrytej lodem ściance skały. Na moment straciłem
równowagę, przestraszyłem się, ale odruchowo zaciśnięte palce utrzymały mnie. Widziałem,
jak wsunięte pod płachtę zamykającą główną kieszeń plecaka kije wyleciały i poszybowały w
dół. Usłyszałem tylko suche trzaski, gdy pękały i łamały się. Znalazłem dobry punkt oparcia
dla prawej stopy i tak trwałem czekając, aż serce przestanie mi bić jak oszalałe.
Kiedy tak stałem, kątem oka widziałem, jak świat wokół mnie zamienił się w krainę
wirujących płatów śniegu, w którym jedynym dźwiękiem był cichy świst wiatru.
Wiedziałem, że muszę czym prędzej zejść z tej półki, z tej ściany. Gdy dotarłem do końca
półki, znalazłem się na początku stromej, ale nieoblodzonej ścieżki. Szedłem pochylony,
prawie na czworakach, asekurując się rękoma. Gdy tak przeszedłem następne sto metrów,
nastąpiło kompletne załamanie pogody. Ciemne chmury pokryły niebo, śnieg wciskał się
pod kaptur i tuż, tuż przed oczami zdawał się wykonać swój szaleńczy taniec. Wiatr wiał
silnie, z góry, jakby chciał mnie zepchnąć. Czułem, że przemarzłem, zdrętwiały mi palce, na
policzkach utworzyła się warstwa lodu.
Po omacku szukałem dobrej kryjówki i w końcu znalazłem płytką wnękę między
skałami. Miałem w plecaku koc termiczny, rozwinąłem go i zrobiłem sobie z niego zasłonę.
Pod nim grzałem się mając nadzieję, że wkrótce śnieg przestanie padać. Siedząc w kucki
jadłem czekoladę zasłuchany w szum na zewnątrz koca. Szybko z zakamarków mojej nory
wychodziły owady zwabione ciepłem i światłem latarki. Gdy po godzinie wyjrzałem
spod koca, leżała na nim kilkucentymetrowa warstwa świeżego puchu. Wokół była tylko
biel. Śnieg padał tworząc w powietrzu skośne białe pasy. Ścieżka na szczyt zniknęła i
mogłem się tylko domyślać, którędy prowadziła. Musiałem jednak iść, bo nie mogłem
przecież w takim miejscu czekać na roztopy. Ostrożnie ruszyłem w drogę. Tym razem do-
pisało mi szczęście i bez większych potknięć dotarłem na górę.
Obejrzałem się za siebie i wokół dostrzegłem tylko mrok. Zdumiony spojrzałem na
zegarek. Była szesnasta! Do zamku w sprzyjających okolicznościach mogłem dojść
najprędzej o dziewiętnastej. Wyjąłem kompas i szkic od Żelaznego. Teraz miałem
wędrować w kierunku zachodnim po ścieżce w lesie. Tylko gdzie ona była, skoro wokół
leżała warstwa śniegu. Wzrokiem szukałem szerszej przerwy między drzewami, lecz nie
widziałem dalej niż tam, dokąd sięgała latarka. Wypatrzyłem przejście i wszedłem do
lasu. Zorientowałem się, że chyba dobrze trafiłem. Mijałem płytkie jary, pojedyncze skałki i
byłem na skraju jakiejś łąki, gdy usłyszałem skowyt psa. Poświeciłem latarką, lecz nie
mogłem niczego dostrzec. Gdy promień musnął kępę gęsto rosnących świerków, pies
zaskowyczał.
Pobiegłem przez śnieg w tamtą stronę. Byłem prawie pewien, że to jakiś zabłąkany pies wpadł
w pułapkę kłusowników. Im byłem bliżej, tym pies głośniej wył i niespodzianie ten dźwięk
urwał się. Na śniegu nie było widać tropów, ale zauważyłem pod nisko wiszącymi gałęziami
rodzaj wejścia. Zdjąłem plecak, klęknąłem i odłożyłem latarkę, bo przeszkadzała mi w czołganiu
się. Jej światło słabo przebijało się między ażurem igiełek. Już dotykałem szarych łap psa,
który usiłował odsunąć się ode mnie. I wtedy tuż przed moją twarzą pojawiła się rozwarta
paszcza wilka. Białe zęby lśniły, z jego gardzieli bił odór trawionego mięsa. Warkot
wydawany przez wilka paraliżował, a jego oczy nieruchomo spoczywały na mojej twarzy.
Skulony, oparty rękoma na ziemi, nie miałem nawet możliwości obrony się przed atakiem.
ROZDZIAŁ TRZECI

WILCZYCA I WILCZEK * W KRYJÓWCE POD ŚWIERKAMI * STARZEC Z GÓR *


ZAMEK TREUBURG I QUASIMODO * WIDOK Z WIEŻY

Zamarłem w bezruchu i czekałem na to, co się stanie. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi,
że dzikie zwierzę nie zaatakuje człowieka. Z drugiej strony wilk był w pułapce i pewnie na
swój zwierzęcy sposób wiedział, że sidła założył człowiek. Nagle zdałem sobie sprawę, że
były tu dwa wilki. Ten, którego pysk miałem przed sobą, bronił tego drugiego, mniejszego,
który usiłował odczołgać się, ale druciana pętla zaciskała się na jego brzuchu.
- To takie buty - mruknąłem.
To mruknięcie sprawiło, że wilk zamilkł.
- No tak... - mówiłem widząc, jak wilk zamknął paszczę i zaczyna mi się ciekawie
przyglądać. Pamiętałem z poradników kynologicznych, że do psów trzeba przemawiać
tonem rozkazującym, ale aby je uspokoić, najlepiej wypowiadać się hamując emocje,
beznamiętnie. - Nie patrz się lak na mnie - zwróciłem się do wilka. - Usłyszałem
cierpiętnicze tony tego młodego wilczka i przyszedłem pomóc. Zdziwiony? - zapytałem
przekrzywiając głowę w ten sam sposób jak to uczynił wilk. - Nie wszyscy ludzie są źli, a ja
pomogę twemu młodemu przyjacielowi i sobie pójdę. Dobzie? - zniekształciłem ostatnie
słowo, by zabrzmiało tak, jakby mówiło je sepleniące dziecko.
W odpowiedzi wilk polizał mnie po twarzy. Zrobił to tak szybko, że przestraszony
odsunąłem się z opóźnieniem. Gdy po jego przyjacielskim geście wycofałem się, on zastygł
przypatrując mi się czujnym wzrokiem.
- No, stary... - znowu mówiłem spokojnym tonem. - Najpierw warczysz, jakbyś chciał
odgryźć mi głowę, potem liżesz po policzkach i skąd mam wiedzieć, co ty naprawdę
masz zamiar zrobić?
Brwi nad oczami wilka zbiegły się do środka czoła i zwierzak wyglądał jakby teraz był
mocno nad czymś zadumany. - Uwolnię kolegę i sobie pójdę? Dobzie? - zagadnąłem.
Wilk obejrzał się na towarzysza, położył uszy po sobie i podkulił ogon.
- Zaraz wrócę, tylko wezmę latarkę - powiedziałem wycofując się.
Znalazłem ją przy wejściu i wróciłem do kryjówki. Młody, mający niecały rok wilczek
wplątał się w pętlę, która przy każdym jego ruchu zaciskała się na brzuchu.
- Kolego, wlazłeś w pułapkę na zające - przemawiałem zdejmując z niego drut.
Jednocześnie przyglądałem się starszemu wilkowi. Ze zdziwieniem zauważyłem, że
była to wilczyca i w dodatku nie był to czystej krwi wilk - to był malamut! Pies
zaprzęgowy rodem z obszarów polarnych, doskonały biegacz, silny, odporny na mróz.
- Zgubiliście drogę do domu - powiedziałem oglądając brzuch młodego psa.
Wilczyca zaczęła niespokojnie kręcić się w kółko między gałązkami.
- Chłopaczek - tym razem uważnie obejrzałem spodnią stronę zwierzęcia - ma
niegroźne rany, ale mam dobrą maść na takie otarcia.
Wyczołgałem się po plecak i wróciłem do rannego zwierzaka. Wilczyca unikała mnie
stając na granicy kręgu światła latarki i tylko przypatrywała mi się błyszczącymi oczyma.
Gdy przyłożyłem dłoń z maścią do brzucha wilczka, ten natychmiast zbliżył pysk do ręki i
uważnie powąchał specyfik. Potem położył się na boku i czekał na koniec mych zabiegów.
- Słuchaj, kolego - wyjąłem z apteczki bandaż - założę ci opatrunek. Wiem, że go
zedrzesz, ale lepiej, żeby jak najdłużej osłaniał tę maść przed ziemią...
Gdy zacząłem obwijać wilczka bandażem wilczyca wycofała się i zniknęła w mroku.
Tylko chwilę było słychać jak biegnie po śniegu. Wilczek wyglądał na umęczonego, więc z
plecaka wyjąłem konserwę mięsną i otworzyłem ją kładąc mu przed nosem. Podniósł łeb,
skrzydła nosa poruszyły się nieznacznie i przysiągłbym, że na jego twarzy odmalował się
niesmak.
- No co? - byłem oburzony. - Sympatyczny kolego, zdechniesz, ale nie zjesz czegoś, w
czym jest mięso wieprzowe, skórki wieprzowe, sól i... - odczytywałem z etykiety - tyle tych
substancji z „E" na początku. Chyba masz rację, ale ludzie to jedzą...
Wilczek z obojętną miną odwrócił pysk od konserwy.
- Uważaj, bo sobie kark skręcisz - roześmiałem się. - Czekaj, tu mam coś jeszcze.
Bomba kaloryczna: „boczek konserwowy", bez konserwantów!
Otworzyłem drugą puszkę i wspaniały aromat rozszedł się w powietrzu. Ucho wilczka
ożyło, powstało i ciekawie obróciło się w moją stronę. Zaraz też nos wyczuł zapach i po
chwili wilczek ciekawie wpatrywał się we mnie.
- Gościnność to polska cecha narodowa - oznajmiłem podsuwając mu puszkę. - Może
akurat wpadłeś tu z czeskiej strony granicy?
Wilczek podniósł się i zanurzył pysk w puszce. Scyzorykiem odkrawałem sobie kawałki
z konserwy, którą wzgardziło zwierzę i zastanawiałem się, co powinienem robić. Gdy na
moment wyjrzałem spod parasola gałęzi, ujrzałem, że świat wokół zamienił się w białą
puszystą pustynią, nad którą dominowała ruchoma ściana z padającego śniegu. W takich
warunkach dalsza wędrówka nie miała sensu.
Wilczek wylizywał zawartość puszki przesuwając ją do pnia świerku, by mu dalej nie
uciekała. Zebrałem suche gałązki i w zagłębieniu rozpaliłem malutkie ognisko. Postawiłem
na nim metalowy kubek, do którego nalałem wody i wsypałem garść liści herbaty.
Najedzony wilczek położył pysk na złożonych przednich łapach i przyglądał się temu co
robię, a czasami jego wzrok na dłużej zatrzymywał się na ogniu.
- Czeka nas ciężka noc - stwierdziłem. - Czuję, że będzie zimno. Ty masz solidne futro w
standardowym wyposażeniu, a ja tylko kocyk termiczny za dodatkową opłatą -
żartowałem sam z siebie naigrywając się z języka reklam samochodów. Wiedziałem, że w
tej sytuacji tylko dobry humor mógł mnie uratować przed katastrofą. - Umiesz dorzucać do
ognia?
Wilczek trwał właśnie w tej jednej z licznych chwil, gdy wpatrywał się w ogienek
wypełzający na ściany kubka.
- Trudno, nie będę spał - pokiwałem głową. - I tak bym nie zasnął niespokojny o zamiary
twoich współbraci.
Zapadła cisza, w której z rzadka trzaskały palące się gałązki, a wiatr z przeciągłym
świstem raz na jakiś czas wdzierał się do naszej kryjówki zostawiając na igłach skry
topiącego się śniegu. Tak trwaliśmy godzinę. Napiłem się herbaty, szczelniej owinąłem
kocem i czekałem. Było mi zimno, ale i zaczynało się robić jakoś dziwnie lekko. Zasypiałem,
ale gdy tylko upadały moje powieki, wilczek zaczynał wyć. Przebudzałem się, a on milkł. Za
którymś razem jednak uparcie trwałem z zamkniętymi oczami i w końcu usnąłem.
Obudziło mnie gwałtowne szturchanie. Błyskawicznie otworzyłem oczy spodziewając się, że
to sfora wilczka przyszła pożreć mnie na śniadanie. Jednak to co ujrzałem przeraziło mnie
bardziej niż stado wilków. Nade mną pochylał się mężczyzna o przeraźliwie szpetnej
twarzy. Lewa strona ust skosem obniżała się w kierunku brody, lewe oko przez
opadnięcie skóry na policzku wyglądało jak wybałuszona piłka pingpongowa. Do tego miał
wielką, kwadratową szczękę, czoło z łukami brwiowymi tworzące nad oczodołami wielki
nawis. Jego siwe włosy, długimi, przetłuszczonymi strąkami zwisały mu na twarz. Był
szeroki w barach, ubrany w zwykłe płócienne spodnie, wysokie buty, gruby sweter i kurtkę z
ciemnego sukna. W ręku miał gruby kij. Mógł mieć około sześćdziesięciu, ale i więcej lat.
- Budź się, człeku! - mówił.
Poczułem jaki jestem sztywny, po prostu przemarznięty.
- Szaleńcze! - wrzeszczał na mnie. - Nie śpij, bo umrzesz!
- Nie śpię - wyszeptałem.
Starzec przytknął mi do ust manierkę i wlał mi solidny haust gorzałki. Zakrztusiłem się.
- Wstawaj, rusz się - szarpnął mnie.
Zerknąłem w kierunku wilczka, który w tym momencie radośnie zawył, a z oddali, z mroku
odpowiedziało mu wycie innego wilka.
- Jesteś dziecko fortuny, że cię wilki ratują- stwierdził starzec. - Chodź, zagubiony
wędrowcze...
Zachęcałem wilczka, żeby szedł ze mną ale ten bezradnie tylko ciągnął tylne łapy za sobą,
przednimi drapiąc ściółkę. Wodą z butelki zalałem żar ogniska i wziąłem wilczka pod
pachę. Tak wyczołgałem się na zewnątrz mojego schronienia. Napadało już trzydzieści
centymetrów śniegu, ale bardziej mnie zszokował wygląd mojego ratownika. Miałby około
dwóch metrów wzrostu, gdyby się wyprostował, ale on miał wielki garb. Do tego, jak
zauważyłem, utykał na lewą nogę.
- Dasz radę go nieść? - zapytał mnie patrząc na wilczka pod pachą. - Trochę waży to
młode bydlę. Może wilki nie ciebie, tylko jego chciały uratować? Daj go...
Wyszarpnął mi wilczka i podpierając się kosturem powędrował w mrok. Szedłem trzymając się
jego śladów. Szliśmy około pół godziny i dotarliśmy do niewielkiej chaty wybudowanej w
jarze o średnicy około pięćdziesięciu metrów. Dom do wysokości metra miał ściany z
kamieni, a wyżej z drewna. Miał poddasze z oknami wysokości blisko metra i grubymi
okiennicami. Wchodziło się do niego przez werandę po kamiennych schodkach. Za
drzwiami wejściowymi od razu była duża izba z kuchnią w kącie, kominkiem pośrodku i
drzwiami do jakiegoś pokoju z boku. Na lewo od wejścia były strome drewniane schody
prowadzące na poddasze. Drewniane meble były stare, proste. Przed kominkiem stały dwa
fotele. Jedną ze ścian zajmowały półki ze starymi książkami. W kuchni oprócz pieca
kuchennego był kredens, specjalny blat do przyrządzania potraw, prosty zlew z kranem i
stół z czterema krzesłami. W kominku palił się słaby ogień, ale w domu było ciepło.
Starzec położył wilka przy ścianie obok wejścia.
- Tu będzie mu dobrze - powiedział. - Ty siadaj przy kominku.
Spełniłem jego polecenie, a on poszedł do kuchni. Wrócił z dużym kubkiem pełnym
herbaty pachnącej dodatkiem rozgrzewającym z rumu.
- Pij, mieszczuchu - mruknął.
Sam usiadł na drugim fotelu. Też trzymał kubek i wzniósł go w niemym toaście.
- Skąd pan wie, że jestem mieszczuchem? - zapytałem.
- Tylko taki ktoś wybrałby się w taką pogodę w góry i został w lesie na noc -
odpowiedział.
- Zajmowałem się wilczkiem - tłumaczyłem się.
- A jak się tu znalazłeś?
- Szedłem do zamku Treuburg.
Zauważyłem, że starzec z trudem opanował zdziwienie.
- Czemu wybrałeś tę drogę? - wypytywał.
- Bo mi się spieszyło. Wiem, pośpiech to zły doradca.
- Tak - przyznał starzec. - Jesteś przyjacielem nowego właściciela?
- Kolegą. Daleko stąd do zamku?
- Dwadzieścia minut marszu... przy dobrej pogodzie.
- A przy takiej jak ta?
- Dwa razy tyle. Chcesz tam iść zaraz? Radzę poczekać do rana. Spojrzałem na
zegarek. Była trzecia.
- Mogę u pana poczekać do rana? - poprosiłem.
- Tak. Możesz spać na górze.
- Dziękuję panu za ratunek - powiedziałem wyciągając do niego dłoń.
On siedział nieporuszony.
- To wilki cię uratowały - odparł.
- Czemu pan tak mówi?
- Siedziałem sobie przy kominku, gdy na schodach zaczął mi wyć wilk. Wyszedłem do
niego, a on odbiegł parę metrów i patrzył na mnie. Gdy zamknąłem drzwi, znowu wył, a gdy
wyszedłem, zaczął biegać w kółko, jakby mnie chciał dokądś zaprowadzić. Pierwszy raz
widziałem coś takiego, więc się ubrałem i poszedłem za nim. Gdy był blisko kępy świerków,
w której spałeś, znowu wył, a odpowiedział mu ten wilczek. Między gałązkami dostrzegłem
twoje ognisko i wtedy ten duży wilk uciekł.
- Zdumiewające - szepnąłem. - To była wilczyca, może matka tego tam - ruchem głowy
wskazałem na śpiącego przy drzwiach zwierzaka.
- To była królowa wilków - stwierdził starzec.
- Jaka królowa?
- Kilka lat temu do jednego z gospodarzy koło Borowic na wypoczynek przyjechała
para takich młodych naukowców z Warszawy. Mieli ze sobą młodą sukę rasy polarnych
psów. Jakoś tak wyszło, że wyjechali pokłóceni, a psa zostawili u rolnika. Chłop zagonił go
do pilnowania stada krów i pewnej nocy przyszło stado wilków. Ta suka chyba z nimi
walczyła, bo cała była rano skrwawiona, ale wataha i tak zagryzła cielaka. Chłop się
wściekł, wziął drąga i zaczął bić psa. Był zły, że suka nie szczekała na alarm, a przecież te
rasy nie potrafią szczekać. Tego samego dnia uciekła do lasu. Potem leśnicy opowiadali, że w
lesie znaleźli zagryzionego dorodnego wilka, że stadem kieruje jakaś dziwna wilczyca,
pojawiały się dziwne z wyglądu młode wilki. Unikały ludzi, ale skutecznie bawiły się z nimi
w kotka i myszkę. Gdy myśliwemu ranna zwierzyna uciekła w las, to wilki pierwsze ją
dopadały, polującemu zostawiając rozszarpane ochłapy. Po dwóch latach, temu samemu
gospodarzowi, od którego uciekła suka, wilki zagryzły stado krów, a okręg łowiecki nie
chciał wypłacić odszkodowania, bo ślady pogryzień wskazywały, że to były psy. Tę samą
wilczycę widziano po stronie czeskiej, a zapuszczała się nawet na Ukrainę.
- Znała ludzi i dlatego tak dziwnie patrzyła, gdy do niej mówiłem - wtrąciłem.
- Gadałeś z nią? - starzec się uśmiechnął.
- Chciałem ją jakoś uspokoić...
- Jak ci na imię?
- Paweł.
- Dobry z ciebie człowiek, Pawle - starzec pokiwał głową. - Idź spać, a ja zajmę się tym
wilczkiem. Pokój na górze jest przygotowany... W górach zawsze może przybłąkać się jakiś
podróżny - odpowiedział na moje nieme pytanie.
Wziąłem plecak i wspiąłem się do wygodnego pokoju na poddaszu. Stały tam dwa
łóżka, między którymi był przeprowadzony przewód kominowy z kominka, dzięki temu i
tu było ciepło. Pod ścianami stały niskie szafki, toaletka i kufry. W przygotowanej
misce z wodą umyłem twarz i ręce i z przyjemnością skryłem się pod grubą kołdrą. Gdy
tylko przytknąłem głowę do chłodnej poduszki, natychmiast zasnąłem.
Przebudzenie było gwałtowne. Nagle przed oczami stanęły mi wszystkie wydarzenia od
chwili gdy wyszedłem z Karpacza i obudziłem się, żeby sprawdzić, czy to wszystko nie
było snem. Była ósma. Z dołu słyszałem odgłosy krzątania się starca po kuchni i
popiskiwanie wilczka. Zerwałem się z łóżka. Przemyłem oczy, poprawiłem wygląd patrząc
w lustro toaletki, ubrałem się i zszedłem do izby na dole.
U wejścia na schody czekał na mnie wilczek. Gdy mnie zobaczył, niemrawo poruszył
ogonem.
- Witaj - szepnąłem gładząc go po łbie. - Dzień dobry - przywitałem starca.
- Dobry, będziesz miał ładną pogodę na wędrówkę - odpowiedział. - Wyjdziesz na szczyt
jaru i zobaczysz zamek. Nie zgubisz drogi.
- Czy mogę na razie zostawić wilczka u pana? Zapytam kolegę, czy go weźmie na
podleczenie...
- Zostaw go u mnie.
- Nie będzie to dla pana kłopot?
- Nie. Myślę, że wrócisz po niego, a jak nie, to sam wybierze, czy wróci do swoich,
chociaż teraz pewnie i tak by go nie przyjęli.
- Będzie pachniał człowiekiem? - domyśliłem się.
- Będzie śmierdział... - powiedział twardym tonem starzec - zdradą! To zdrajca. Wiesz,
co zwykle robią wilki złapane we wnyki, sidła?
- Nie.
- Odgryzają sobie łapy, odchodzą i szukają dobrego miejsca na śmierć. Taka jest brutalna
prawda. To mięczak...
Spojrzałem na wilczka, który zdawał się słuchać wywodu starca z pokorą, z podwiniętym
ogonem i z potulnie stulonymi uszami.
- To mieszczuch... - wtrąciłem.
Starzec spojrzał na mnie, na wilczka i zrozumiawszy moją aluzję uśmiechnął się.
- Tak jakby... - starzec wolno pokiwał głową, ale mówił już łagodnym tonem. - Zjedzmy
śniadanie - zaprosił mnie do stołu.
Gdy usiadłem, podał mi kubek kawy. Na desce do krojenia leżał bochen razowego
chleba, a obok na talerzu pokrojone plastry szynki pachnącej czosnkiem i bazylią oraz
oscypek. Jadłem wolno dyskretnie przypatrując się starcowi. W świetle dnia bijącego zza
okna widziałem jak bardzo był brzydki. Zmarszczki podeszłego wieku krzyżowały się z
bliznami, które wyglądały tak, jakby kiedyś uległ poważnemu poparzeniu. Biła od niego
zadziwiająca pewność siebie i siła.
- Jak to się stało, że pan tu zamieszkał? - zapytałem go.
- Chciałem uciec od ludzi - usłyszałem.
- Czy ktoś zrobił panu krzywdę?
- Czy o to co się dzieje możemy mieć pretensje do siebie samych, innych ludzi, czy... -
znacząco zawiesił głos i zerknął ku górze.
- Chyba do nikogo.
- Więc uciekłem w to ustronie przed „nikim". Przez lata nikt tu się nie kręcił, aż zjawił
się ten dziwny człowiek i kupił zamek.
- Pan go nie lubi?
- Czy jest sens, żebym ci o tym mówił, skoro to twój kolega?
- Nie.
Po śniadaniu założyłem kurtkę i starzec wytłumaczył mi, jak dojść do zamku.
- Jeszcze raz dziękuję za wszystko - powiedziałem żegnając się i podając rękę
starcowi.
Tym razem uścisnął ją.
- Jak nazwiesz swojego nowego przyjaciela? - zapytał wskazując na wilczka patrzącego
na mnie tęsknym wzrokiem.
- Lupus - odparłem.
Przyklęknąłem przed wilczkiem i gładziłem go po głowie.
- Lupus, przyjdę do ciebie i wtedy zdecydujesz, co chcesz robić - powiedziałem do
wilczka. - Lupus, obiecuję, że przyjdę.
- Lupus - starzec powtórzył imię. - Ładnie i miejmy nadzieję, że trafnie go nazwałeś.
Zszedłem po schodkach, wyszedłem z jaru w kierunku północno-wschodnim, skręciłem
w prawo, na szczyt jego wschodniej ściany i wszedłem między skały nazwane Mnichami.
Rzeczywiście, trzydziestometrowej wysokości wypiętrzenia skalne przypominały
kształtem grupę medytujących, zakapturzonych mnichów, można było przejść między
nimi w kierunku południowo-zachodnim. Skały zajmowały obszar szerokości ponad stu
metrów stanowiąc granicę między jarem z chatą starca a wyniesieniem, na którym stał
zamek. Gdy tylko wyszedłem zza ściany ostatniego z Mnichów, ujrzałem piękny widok.
Zamek Treuburg postawiono na skalnym półwyspie. Z trzech stron otaczała go
przepaść, kocioł o ścianach wysokości stu pięćdziesięciu metrów. Od mojej strony
odgradzały go skały, między którymi było wąskie na dwa metry przejście, zwane
Czarcimi Wrotami, bo jego ściany miały czerwono-czarne zabarwienie. Zza skał widać
było spiczasty czubek wieży bramnej, za nią garb skrzydła mieszkalnego i w końcu igłę
wysokiej wieży zwieńczonej krenelażem. Aż westchnąłem z wrażenia, bo warownia
znajdowała się w miejscu tak niedostępnym i pięknym zarazem. Na prawo od Czarcich
Wrót, w płytkim wąwozie szemrał strumień, który spływał do jaru z chatą starca i dalej,
do Kotła Wielkiego Stawu.
Przeszedłem Czarcie Wrota i wszedłem na ścieżkę prowadzącą do bramy. Jej skrzydło
uchyliło się i wyszedł do mnie Żelazny.
- No, stary, nie spodziewałem się ciebie tak szybko - przywitał mnie. - Musiałeś wyjść
z doliny w nocy, żeby tu dotrzeć tak wcześnie.
- Nocowałem u twojego sąsiada z jaru - wyjaśniłem.
- U Quasimodo? - roześmiał się. - Jesteś straszny farciarz, skoro cię nie zjadł na
kolację...
Quasimodo, garbus z Notre Dame opisany w powieści Wiktora Hugo, głuchy, zezowaty,
krzywonogi - to był bardzo złośliwy przydomek.
- To bardzo przyjazny człowiek - zauważyłem.
Żelazny nic nie odpowiedział, tylko wciągnął mnie do zamku. Przeszliśmy przez
bramę, minęliśmy jedne drzwi z lewej strony i weszliśmy w drugie. Zaraz z sieni
skręciliśmy w prawo, do kuchni, gdzie w piecu kuchennym wesoło trzaskał ogień.
- Zjemy śniadanie i pogadamy - powiedział Żelazny.
- Jadłem u staruszka, ale możesz mi dać herbaty.
- „Z prądem"? - Żelazny łobuzersko przymrużył oko wyjmując butelkę gorzałki z
szafki.
- Nie, wystarczy z cukrem.
Żelazny przygotował jajecznicę, którą i mnie nałożył na talerz.
- Dowiedziałeś się czegoś o historii mojego zamku? - zapytał mnie Żelazny, gdy jedliśmy.
- Nim odpowiem, musisz mi powiedzieć, czy słyszałeś kiedykolwiek o Exitusianach?
- To jakaś sekta?
- Raczej tajny związek.
- I oni tu byli?
- Nie wiem, ale ludzie interesujący się ich historią szukają tego zamku...
W miarę jak opowiadałem moje przygody od spotkania z nim, oczy Żelaznego robiły
się coraz większe z wrażenia i niedowierzania. Znałem go na tyle, by wiedzieć, że
fascynacja tajemniczymi postaciami z przeszłości mieszała się w jego umyśle ze
strachem przed problemami.
- ...I muszę wiedzieć, czy to przypadek, że zgłosiłeś się do mnie w tym samym czasie,
kiedy dziwni osobnicy zaczęli straszyć profesora Świderkowskiego? - zapytałem na
koniec.
- Stary, znasz mnie...-Żelazny dłubał widelcem w zimnej jajecznicy. - Różne rzeczy
robiłem w przeszłości, ale z takimi świrami nigdy bym się nie zadawał... Nie, nie znam
tych gości... Wierz mi.
Wierzyłem mu.
- Co mam zrobić, jak tu przyjdą? - zapytał Żelazny. - Nawet jakbym się zamknął i
wzywał pomocy, to najszybciej ktokolwiek dotrze tu po kilku godzinach.
- A Quasimodo? - podpowiedziałem. - Jak z nim żyjesz?
- Toleruje moją obecność i jeszcze nie zasadza się na mnie z nożem przy Mnichach.
Jakby co, może by mi pomógł, ale to starzec.
- Musisz ich wpuścić i wezwać mnie.
-Nim tu dojedziesz z Warszawy, chłopaki rozpłyną się, a mnie znajdziesz na dole po
wiosennych roztopach...
- Jeśli ich wpuścisz jak zwykłych turystów, to nic ci nie zrobią. Po prostu nie stawaj im
na drodze, tylko obserwuj.
- Dobrze. Obejrzysz zamek?
Z ochotą się zgodziłem. Tak jak wspomniałem, zamek zajmował czubek skalnego jęzora
głęboko wrzynającego się w Kocioł Janiński. Do zamku wchodziło się przez Czarcie Wrota,
potem po kamiennych, stromych schodkach do bramy pod wieżą ze spiczastym,
czworobocznym dachem i pomieszczeniem nad wejściem. Na prawo od bramy był
kamienny mur gruby na dwa metry, zlewający się ze skałami. Z korytarza bramnego
prowadziły drzwi do niewielkiego pomieszczenia, z którego schodami wchodziło się na
pierwsze piętro północnego skrzydła. Tam z korytarza wchodziło się do komnaty nad
bramą, łazienki i dwóch sal. Okna korytarza wychodziły na dziedziniec. Między łazienką
a pierwszym z pokoi była klatka schodowa prowadząca na parter, gdzie znajdowały się
kuchnia i łazienka. Z kuchni można było wejść na mały, trójkątny dziedziniec ze studnią i
drewnianym składzikiem wtulonym między mur nad przepaścią, okrągłą wieżę i wschodnie
skrzydło.
Do wschodniego skrzydła wchodziło się z głównego dziedzińca. Na parterze były dwa
puste pomieszczenia, klatka schodowa, a pod schodami wejście do najniższej kondygnacji
wieży. Na pierwszym piętrze były trzy komnaty, korytarz z oknami wychodzącymi na
dziedziniec. Oba skrzydła były połączone na pierwszym piętrze drewnianym, odsłoniętym
gankiem.
Wieża miała sześć zamkniętych kondygnacji i poziom na szczycie. Na parterze był agregat
prądotwórczy i zejście do piwnic. Na kolejne piętra wchodziło się po drewnianych
schodach. Na trzecim piętrze było urządzone pomieszczenie radiostacji, bo wyżej deski
podłóg były za słabe. Na szczycie Żelazny ustawił antenę. Każde piętro wieży miało okna
wychodzące na cztery strony świata - były to dawne strzelnice.
- Czeka mnie masa roboty - stwierdził Żelazny, gdy staliśmy na wieży i patrzyliśmy na
okolicę.
Śnieżka wydawała się być na wyciągnięcie ręki. Karpacz leżał jak u stóp. Kocioł
Wielkiego Stawu tylko zwiększał uczucie, że zamek stoi nad skrajem ogromnej
przepaści.
- Tak, ale stan zamku nie jest najgorszy - odpowiedziałem. - Włożyłeś tu dużo pracy.
- Pomożesz mi? - prosił Żelazny. - Przyjechałbyś na święta, odpoczął w górach, a przy
okazji podpowiedziałbyś, co i jak tu zrobić...
- Dobrze - zgodziłem się.
ROZDZIAŁ CZWARTY

TELEFON OD KRÓTKOFALOWCA * ZABIERAM LUPUSA * MIESZKAŃCY ZAMKU


TREUBURG * POKÓJ NAD BRAMĄ * ZNALEZISKO W PIWNICY * NOWI GOŚCIE *
KŁÓTNIA Z ŻELAZNYM

Słowa dotrzymałem. Jeszcze tego samego dnia wróciłem do Karpacza i rano


dojechałem do domu, lecz na przełomie listopada i grudnia wróciłem do Żelaznego na
kilka dni. Wtedy przywiozłem mu kilka książek o konserwacji zabytków. Przygotowania do
otwarcia schroniska, choć prowadzone tylko przez Żelaznego, nabierały tempa. Uważał, że
w połowie stycznia otworzy gościnne podwoje zamku.
Niestety, nie zastałem starca z jaru i nie zobaczyłem wilczka, ale Żelazny twierdził, że rósł
jak na drożdżach i nie było widać po nim, że był ranny. W czasie długich, ciemnych
wieczorów kolega opowiadał, jak według własnego pomysłu odbudował górne piętra
skrzydeł zamku, bo gdy go kupił, jedyną całą budowlą była wieża. Musiał tu sprowadzić
cieśli i robotników znających stare techniki budowlane i wspólnie odbudowali
pomieszczenia. Teraz Żelazny po ułożeniu instalacji elektrycznej zajmował się malowaniem
i meblowaniem pokoi. W jednym z pokoi na parterze wschodniego skrzydła miał cały stos
łóżek, krzeseł, stołów i szafek do skręcenia. Pod koniec grudnia planował spenetrować
piwnice, zawalone rozbitymi gratami i gruzem.
Znowu zostawiłem kolegę i wróciłem do Warszawy. Kończył się rok, trzeba było pisać
sprawozdania, pan Tomasz był zajęty walką o budżet dla naszego departamentu na kolejny
rok. Koledzy i koleżanki przygotowywali się do świąt Bożego Narodzenia, a potem do
zabawy sylwestrowej. Coś ciągnęło mnie do zamku Treuburg, w góry. Prawie
zapomniałem o tajemniczych osobnikach, którzy szantażowali profesora
Świderkowskiego. Miałem nadzieję, że zrezygnowali z poszukiwań, bo też i czego oni mogli
tam szukać?
W poniedziałek wieczorem, na dwa dni przed Wigilią zadzwonił mój telefon.
- Halo? - powiedziałem podnosząc słuchawkę.
- Pan Paweł Daniec? - usłyszałem młodzieńczy głos.
- Tak, kto mówi?
- Quinek342, mam wiadomość od Żelaznego. Uwaga, czytam: „Paweł, przyjeżdżaj,
coś znalazłem. Żelazny". To czołgiem...
- Jakim czołgiem?
- Zamiast „czołem" mówi się teraz „czołgiem", to jak „cze" zamiast „cześć", czy „nara"
w miejsce „na razie". Gdzie pan pracuje, że nie wie, jak się teraz mówi?
- W muzeum...
- I wszystko jasne...
- Poczekaj Qui... coś tam! Wybacz, że nie zapamiętałem. Skąd znasz Żelaznego?
- Z radia. Gadamy przez radio. Muszę kończyć, bo mój ukochany operator skasuje
mnie za drugi impuls... Cze!
- Cze - odpowiedziałem już do głuchego telefonu.
Natychmiast zadzwoniłem do szefa z pytaniem, czy mogę wyjechać w góry.
- Jedź! - krótko odpowiedział pan Tomasz..
- A wehikuł?
- Bierz. Bez sensu, żebyś spędzał teraz czas za biurkiem tworząc kolejne raporty...
Powodzenia i uważaj na siebie!
- Szefie!
- Tak?
- Wesołych Świąt! Chyba się nie zobaczymy przed Bożym Narodzeniem...
- Wesołych Świąt. Do zobaczenia.
Po chwili byłem już zajęty pakowaniem ekwipunku. Tym razem lepiej przygotowałem się do
wyprawy. O piątej wyjechałem z Warszawy zmierzając na południe. W wehikule, mimo
brezentowego dachu, nie czuło się chłodu, bo nagrzewnica działała pełną parą. Słuchałem w
radio koncertu kolęd i przypatrywałem się zaśnieżonemu krajobrazowi. Niespiesznie, w
południe dojechałem do Karpacza. Wehikuł zostawiłem na parkingu obok świątyni Wang.
Pojazd okryłem brezentem. Dźwigając duży plecak ze stelażem ruszyłem do zamku
Treuburg. Tym razem poszedłem dłuższą trasą i koło osiemnastej mijałem jar z chatą starca.
Gdy tylko zbliżyłem się do domostwa, ze środka usłyszałem radosny skowyt. Zastukałem
w drzwi i zaraz w progu stanął starzec, a Lupus podbiegł i zaczął obwąchiwać moje nogi.
- Przyszedłeś po niego? - zapytał starzec wskazując na wilczka.
- Chyba już czas - odpowiedziałem.
- Co z nim zrobisz?
- Jutro pójdę z nim do lasu.
- Myślisz, że dokona słusznego wyboru, że jest gotów?
- Nawet ludzie nie potrafią podejmować tylko dobrych decyzji.
- A co z nim zrobisz, gdy wybierze... - starzec zawahał się.
- Zdradę? - podpowiedziałem. - Zostanie u pana lub na zamku. Tu mu będzie lepiej niż
w mieście, gdzie pracuję.
- Lupus, idź i pilnuj swego wybawcy - starzec powiedział do wilczka.
Muszę dodać, że przez niecałe dwa miesiące wilczek wyrósł na potężnego, silnego
samca. Stał się szerszy, silniejszy, a jego pysk nie był już tak młodzieńczo szczupły. Jedynie
oczy pozostałe te same, siwe z niebieskimi kropkami.
- Chodź, Lupus! - zawołałem na wilczka.
Dwadzieścia minut później byliśmy już w zamku Treuburg. Przed bramą Żelazny
wymiótł śnieg, a do wejścia prowadziła wąska ścieżka wydeptana w półmetrowej
warstwie białego puchu.
- To jest to bydlę, które Quasimodo trenował? - powiedział Żelazny na widok Lupusa.
- Jak trenował? - zdziwiłem się.
- Ludzie z doliny opowiadali, że chodził z wilkiem po zakupy. Obładowywał go sakwami,
w które pakował zakupione produkty. Do tego zwierzak podobno przegonił dwa
rotweilery jakiegoś faceta. Pewien napakowany mięśniak w dresie napuścił swoje
„pieszczoszki" na dzikusa stojącego przed sklepem i po kilku sekundach gorzko żałował
tego pomysłu.
- Toś ty taki? - zerknąłem na Lupusa, który tylko raz machnął ogonem.
- Wejdź! - Żelazny szerzej otworzył furtę w bramie. - Przygotowałem ci pokój w wieży
bramnej. Masz stamtąd widok na zamek i południową część Kotła Jańskiego. Będziesz
miał dość miejsca dla siebie i... psinki.
Weszliśmy w najbliższe drzwi i klatką schodową dotarliśmy na pierwsze piętro, gdzie z
korytarza prowadziły drzwi do mojego lokum. Stały tam piec kaflowy, duże łóżko,
sekretarzyk, dwie szafy, komoda, półki z książkami, stół i trzy krzesła.
- Poszukam jakiegoś starego koca na legowisko dla Lupusa - powiedział Żelazny. -
Rozgość się i przyjdź do kuchni na kolację. Będzie gotowa za pół godziny. Będą tam
wszyscy, to poznasz moich pracowników. Nara...
Nim zdążyłem zapytać o cokolwiek, wyszedł. W jednej z szaf leżały rzeczy Żelaznego,
więc swoje ułożyłem w drugiej. Domyślałem się, że gościnnie użyczył mi swojej kwatery.
Najpierw poszedłem do łazienki na pierwszym piętrze północnego skrzydła i po krótkim
prysznicu założyłem świeże ubranie i zszedłem do kuchni. Lupus został w komnacie.
Wiele zmieniło się w wystroju kuchni, gdzie teraz centralną część zajmował długi stół
i ławy. Żelazny siedział na honorowym miejscu u szczytu. Było tu czysto, położono
nową glazurę i terakotę. Oprócz Żelaznego była czwórka młodych ludzi w wieku
licealnym. Najchudszy z nich, wysoki prawie na dwa metry z krótkimi, ciemnymi
włosami, haczykowatym nosem i wyłupiastymi oczami, krzątał się przy piecu. Ubrany w
koszulę flanelową, spodnie i fartuch mieszał drewnianą łychą w garnku pełnym fasolki w
sosie pomidorowym. Przy stole siedział puszysty młodzian o twarzy cherubinka. Nosił
wielkie okulary i miał na sobie poplamione robocze ubranie. Dwie dziewczyny stały przy
oknie wychodzącym na północ. Na mój widok odwróciły się do mnie. Prezentowały typ
urody najczęściej spotykany obecnie na naszych ulicach. Były wysokie, z wyraźnymi
kobiecymi kształtami. Jedna z nich, blondynka o twarzy anioła, długich, bardzo jasnych
włosach, na odsłoniętym ramieniu miała wytatuowaną różyczkę. Druga była brunetką, z
włosami ściągniętymi w kucyk. Na nosie miała okulary i w przeciwieństwie do koleżanki
nie nosiła biżuterii.
- Gwóźdź - Żelazny wskazał na młodzieńca przy kuchni - Puzio - ukłonił mi się puszysty
młodzian - Różyczka i Pożyczka - brunetka dygnęła. - To cała ekipa. Kochani, to jest Paweł
Daniec, który dołączył do nas z wilkiem o imieniu Lupus. Paweł ukończył studia na historii
sztuki, więc doradzi nam tu w paru sprawach, a poza tym to mój kumpel z dzieciństwa.
Domyślałem się, że Różyczka była ową blondynką z tatuażem, a brunetkę nazywano
Pożyczką. Ciekawiło mnie dlaczego.
- Siadaj - Żelazny wskazał mi miejsce po swojej prawej stronie. Życzyliśmy sobie
„smacznego" i zaczęliśmy jeść kolację.
- Co ciekawego znalazłeś? - zapytałem Żelaznego.
- Zobaczysz, jak zjemy - odpowiedział. - Kiedy to odgrzebałem w piwnicy, niczego nie
ruszałem czekając na ciebie.
- To z pewnością skarb - szydziła Różyczka.
- A tym trzeba będzie podzielić się z państwem - dodał Puzio tonem prymusa.
- Gorzej jak to mina-pułapka - mruknął ponurym tonem Gwóźdź. - Słyszałem, że naziści
robiąc skrytki na skarby przygotowywali takie pułapki. Jak wybuchnie, to będziemy jak te
golce na śniegu i nikt nam tu nie pomoże... chyba, że Quasimodo.
Czekałem, co teraz powie Pożyczka, ale ona milczała. W skupieniu jadła i wydawało się,
że jest bardziej klientką ekskluzywnej restauracji, niż zajada fasolkę gdzieś w górach.
- Zobaczysz, oko ci zbieleje - zapewniał mnie Żelazny.
Gdy zjedliśmy, poszliśmy do wieży i zeszliśmy po kamiennych schodkach do piwnic.
Częściowo były wykute w skale, a częściowo sklepione kamieniami i cegłami. Ze
zdziwieniem przyglądałem się tej kombinacji, aż zrozumiałem jej przyczynę. Występ skalny,
na którym zbudowano zamek, nie stanowił jednolitej całości, tylko przerwy między skałami,
które wyglądały zapewne jak Mnichy koło jaru z chatą Quasimodo, wypełniono ziemią,
zamurowano kamieniami, na tym postawiono warownię. Podziemia z pewnością wykonano
w pierwszej kolejności, a więc były one najstarszą częścią fortecy. Zaraz na końcu schodów
znaleźliśmy się w niewielkiej komnacie, z której dwa korytarze wychodziły: jeden na
południe, drugi na zachód. Południowy był zamknięty, a Żelazny poprowadził mnie
zachodnim. Włączyliśmy latarki i ruszyliśmy szerokim na metr przejściem. Po kilku
metrach z prawej strony ujrzałem okienko prowadzące do studni.
- Na dole studni bije źródełko, które już jako strumień wypływa ze skał na prawo od
Czarcich Wrót - wyjaśnił mi Żelazny. - Czujesz ten chłód? Latem jest tu taka sama
temperatura.
Szliśmy po ceglanej podłodze mijając nisze z lewej strony i zauważywszy, że nad nami
strop był wykonany z cegieł uznałem, iż jesteśmy pod północnym skrzydłem zamku. Z
moich wyliczeń wynikało, że pod łazienką.
- Tu jest straszny zawał gruzu, który zaczęliśmy uprzątać - opowiadał Żelazny
pokazując na stos kamieni i zwęglonego drewna. - Dwa metry dalej znaleźliśmy to... -
wskazał na szkielet.
Zauważyłem, że młodzież do tej pory depcząca mi po piętach teraz cofnęła się. Wziąłem
latarkę Żelaznego i podszedłem do resztek jakiegoś człowieka. To był żołnierz, sądząc po
resztkach zetlałego munduru i patkach na kołnierzu, podoficer z formacji SS. Obok niego
leżał zardzewiały schmeisser, a kości palców były zaciśnięte na niewielkiej metalowej
szkatułce z wygrawerowaną wielką literą„A" złożoną z dwóch mieczy i włóczni.
- I co? - zapytał Żelazny.
- Najpierw był silny wybuch, a potem przygniótł go gruz - powiedziałem oglądając
pogruchotane kości.
- Nie mówiłem... - jęknął Gwóźdź. - Wszyscy wylecimy w powietrze...
Uważnie obejrzałem szkielet sprawdzając, czy skrzynka nie została zaminowana, a
potem ostrożnie wyjąłem ją z dłoni szkieletu.
- Trzeba będzie go pochować - zwróciłem się do Żelaznego. - Nie ma nieśmiertelnika,
więc pozostaje nam wykonać żołnierską mogiłę, gdzieś w lasku...
- Dobra - mruknął Żelazny nie odrywając wzroku od szkatułki. - Otwórz ją!
- Zrobimy to w kuchni - odpowiedziałem.
Wróciliśmy do ciepłego pomieszczenia. Wszyscy skupili się wokół stołu, przy którym
mieliśmy otworzyć skrzyneczkę.
- Jak ją otworzyć? - zapytał Żelazny oglądając jej ścianki, wieczko i spód. -Nie ma
zamka, haczyka, nic!
Z kieszeni wyjąłem małą składaną lupę i tak przypatrywałem się znalezisku. Wszystkie
złączenia ścianek były przemyślnie zakamuflowane jako motyw roślinny, ale
zauważyłem, że metalowe puzderko kształtem przypominało grubą księgę, a to kojarzyło
mi się z Biblią. Ułożyłem szkatułkę na stole i delikatnie położyłem dłoń na literze „A". Pod
środkowym palcem poczułem, jak czubek litery zapada się pod wpływem nacisku.
- Będzie pan próbował czarów? - dziwił się Puzio.
- To tajna broń Hitlera, Pandora - Waffe - ponurym głosem stwierdził Gwóźdź. - Pan
naciśnie, a na zewnątrz wydostaną się straszliwe zarazki i zabiją nas wszystkich.
Docisnąłem, a cała litera „A" zapadła się. Coś zgrzytnęło i wieko odskoczyło jak
okładka książki. Ostrożnie uchyliłem je i w środku zobaczyliśmy Biblię.
- Po niemiecku - powiedział Żelazny, gdy ją wyjął i przekartkował. - Szwabski gotyk... O
co tu chodzi?
Łagodnie wyjąłem mu księgę z rąk i otworzyłem ją na stronie tytułowej.
- Będąc w Efezie, odnajdź drogę do Smyrny i Pergamonu, a potem do Sardes, a w
każdym z nich poszukaj tego co trzeba i tak mądrzejszy wróć do Efezu, by zdobyć Twój
znak - odczytałem zapisek napisany odręcznie, po łacinie.
- Skarb! -krzyknął Puzio. - Znamy klucz do skarbu!
- Pewnie dojście będzie zaminowane - stwierdził fatalistycznie Gwóźdź.
- Żaden skarb - uspokajałem ich. - To być może tylko wskazówka ofiarodawcy tej książki,
by w jakiś sposób, dzięki temu kluczowi, szukał natchnienia w Biblii. W dawnych wiekach
lubiano takie zabiegi.
- W dawnych, a kiedy tę Biblię wydano? - zaciekawił się Żelazny.
- W 1914 roku - odparłem, gdy odnalazłem datę.
- Czas Wielkiej Wojny - mruknął Żelazny.
Na chwilę zapanowało milczenie, które niespodzianie przerwało czyjeś walenie do
bramy. Zaraz zawył Lupus.
- Goście! - ucieszył się Żelazny. - Lećmy im otworzyć.
Gospodarz schroniska i młodzież pobiegli otworzyć bramę, a ja udałem się do swojego
pokoiku. Tam przepisałem zdanie ze strony tytułowej do swojego notesu. Przekartkowałem
Biblię szukając innych notatek, ale tak jak przypuszczałem - nie było ich. Obejrzałem
szycie grzbietu i okładki w poszukiwaniu skrytki, ale nie znalazłem tam żadnych śladów.
Wziąłem Biblię i z Lupusem u nogi zszedłem do kuchni. Przy stole siedziało dwóch
obcych ludzi. Jeden z nich był siwym, wysokim, szczupłym mężczyzną o bladoniebieskich
oczach. Połowę jego twarzy znaczyły blizny po leczeniu po oparzeniu, podobnie jak
wierzch prawej dłoni. Miał głębokie zmarszczki na twarzy, inteligentne spojrzenie i z
zainteresowaniem przyglądał się szkatułce. Ubrany był w doskonałe, markowe stroje
produkowane specjalnie dla uprawiających turystykę górską. Jego kolega był niższy, miał
rzadkie, rude, kręcone włosy, mały angielski wąsik i nos noszący ślady wielu bójek. Był w
podobnym wieku jak siwy, ale ubrany był w znoszone ubranie, z tego co zauważyłem, z
demobilu brytyjskiej armii.
- Panowie Jarl S. i Morgan - Żelazny przedstawił ich.
Wyższy i siwy był Jarlem, Norwegiem, właścicielem firmy wydobywającej ropę
naftową, a Morgan, Szkotem, jego towarzyszem w podróżach.
- Ciekawe znalezisko - odezwał się Jarl pokazując na szkatułkę.
Rozmawialiśmy po angielsku, bo ten język był znany również młodzieży i Żelaznemu.
- Tak od razu zainteresował pana ten skarb? - zdziwiłem się.
- Byłem ciekaw, co było tak ważnego, że przez pół godziny nikt nie otwierał mi bramy -
odparł Norweg. - Mało nie zamarzłem na kość.
- Był pan kiedyś w Toruniu? - zapytałem.
Norweg spojrzał na Szkota, a ten tylko wzruszył ramionami.
- Toruń to miasto, gdzie urodził się Kopernik? - dopytywał się Jarl.
- Tak - kiwnąłem głową.
- Słyszałem o nim, ale tam nie byłem. Wybieramy raczej miejsca rzadko uczęszczane
przez turystów.
- A jak panowie tu trafili? - Żelazny przerwał moje przesłuchanie.
- Jakiś człowiek z chaty na dole powiedział nam, że tu jest schronisko, a za późno było
na schodzenie do doliny - tłumaczył Jarl.
- A czego panowie tu szukali? - wypytywałem.
- Paweł, przestań! - Żelazny warknął po polsku. - Ludzi wystraszysz. Ty wiesz, kto to
jest? Ile on ma kasy? Pokaż im lepiej tę Biblię...
Nie czekając na mój gest sam wyrwał mi księgę i podał ją Norwegowi.
- ...A to było w środku - dodał przymilnie kłaniając się przed turystą.
Żelazny zapędził dziewczyny do przygotowania kolacji. Zauważyłem, że nawet milczący,
toczący wokół posępnym wzrokiem Szkot z ciekawością czytał adnotację na stronie
tytułowej. Czytał! Znajomość łaciny we współczesnym świecie była rzadkością, a tu
Szkot, wyglądający na zwykłego pomagiera lub ochroniarza norweskiego milionera
interesował się zdaniem napisanym na pierwszej stronie Biblii.
- Ciekawe, czy on zna norweski? - Jarl zagadnął do swojego kolegi uważnie mi się
przyglądając.
Udałem, że nie zrozumiałem. Szkot odpowiedział w nieznanym mi języku, który
przypominał brzmieniem irlandzki.
- Lupus! - zawołałem na wilczka, który obwąchiwał nogi wszystkich i zaprzyjaźniał się
z głaszczącym go Puziem.
- Ładne imię dla psa - zauważył Norweg.
-To półkrwi wilk - odpowiedziałem.
- Pan zrozumiał, co tu jest napisane? - Jarl wskazał na księgę i notatkę w łacinie.
- Pewnie, od razu nam to przetłumaczył - zdradziła mnie Różyczka podając milionerowi
talerz z parującą jajecznicą.
Norweg podziękował jej uśmiechem i spojrzeniem, z którego każda młoda kobieta
wyczytałaby niemy komplement dotyczący jej urody. Różyczka udała, że wzrok o tyle lat
starszego od niej mężczyzny nie zrobił na niej wrażenia, ale zaraz, jak tylko podeszła do
kuchni, przy której stała Pożyczka, zaczęła chichotać.
Pożyczka podeszła z kolacją do Szkota. Ten poprawił wąsa, przyjrzał się figurze
dziewczyny.
- Dziękuję - wychrypiał po polsku. Pożyczka aż podskoczyła z wrażenia.
- O rany, to pan mówi po polsku? - ucieszyła się.
- Sorry - Szkot pokręcił głową i przemawiał po angielsku. - Znam tylko kilka zwrotów, ale
jesteś tak ładna, że chciałem ci zrobić przyjemność - Szkot zarechotał zadowolony ze
strachu, jaki malował się na twarzy Pożyczki.
Biedna dziewczyna była zaskoczona takimi słowami, być może pierwszy raz w życiu jakiś
mężczyzna tak do niej mówił.
- Niech pan da jej spokój - poprosiłem,
Szkot spojrzał na mnie z wrogością, a potem wzruszył ramionami i zaczął jeść.
- Przeproś panią - Norweg wydał Szkotowi polecenie.
Szkot bez dyskusji wstał, wytarł usta chustką, podszedł do Pożyczki, klęknął przed nią,
chwycił jej dłoń i ją ucałował, nim dziewczyna zmartwiała ze strachu zdążyła cokolwiek
zrobić.
- Najmocniej panią przepraszam - powiedział Morgan. - To się więcej nie powtórzy.
Szkot wstał i wrócił na swoje miejsce przy stole. W kuchni zapanowała pełna
zdumienia cisza. Nagle Pożyczka rzuciła ścierkę do zlewu i wybiegła do schodów na
pierwsze piętro.
- Wariatka - mruknęła Różyczka, ale pobiegła za koleżanką.
- Masz pilnować tej młodej dziewczyny, żeby jej nawet włos z głowy nie spadł - Jarl po
norwesku pouczał przyjaciela. - Czy to jasne?
- Tak jest!
- Dobranoc państwu! - powiedziałem kłaniając się wszystkim obecnym.
Przywołałem Lupusa i poszedłem z nim do swojej kwatery. Żelazny w piwnicy, za
zamkniętymi drzwiami, na lewo od zejścia do podziemi, przygotował kotłownię, ale mój
pokój nie miał kaloryferów, tylko piec kaflowy. Żelazny uważał, że i tak przez większość
roku będzie mieszkał sam, to po co ma ogrzewać całe schronisko, skoro może tylko swój
pokój.
Musiałem dołożyć drewna do słabego już ognia. Wilczek wybrał sobie najchłodniejsze
miejsce pod ścianą, jak najdalej od pieca. Tam rzuciłem mu koc, a sam usiadłem przy
sekretarzyku i wpatrywałem się w zdanie przepisane z Biblii. Moje myśli były
zaprzątnięte jednak nowymi gośćmi Żelaznego. Czemu przybyli akurat teraz, gdy
znaleźliśmy szkatułkę? Czy oni potrafią odszyfrować znaczenie tego zdania? Czemu
Żelazny nie pozwolił mi ich dokładnie przepytać?
W pokoju szybko zrobiło się ciepło. Lupus rozciągnął się na podłodze i spał z jednym
uchem podniesionym. Z głębi zamku dochodziły mnie niewyraźne głosy rozmów, wesołe
okrzyki Żelaznego. Wreszcie mój kolega przyszedł do mnie.
- Uważam, że przegiąłeś - powiedział.
- Z czym? - zdziwiłem się.
- Mogłeś wystraszyć tego Norwega. To dziany gość i do tego pierwszy w moim schronisku.
Stary, ty wiesz, co on mi zaproponował, jak obejrzał zamek?
- Spółkę.
- Skąd wiesz? - Żelazny aż wyprostował się w krześle. - Podsłuchiwałeś?
- Nie, to podobne do takich typów jak ten Jarl.
- Jakich typów, o czym ty gadasz?!
- Jestem w osiemdziesięciu procentach pewny, że Morgan to facet, który chciał uderzyć
profesora Świderkowskiego, i za którym potem goniłem na most kolejowy w Toruniu. Nie
mam innych dowodów poza przeczuciem. To oznacza, że Jarl, jego mocodawca też tam
był...
- Sugerujesz, że to kanciarze i bandyci? - przerwał mi Żelazny.
- Nie. Norweg może rzeczywiście być milionerem, który z nieznanych mi powodów
interesuje się tym zamkiem. Tacy ludzie jak on są przekonani, że wszystkich można
kupić. Jego ogłada, miłe słówka, przyjaźń, oferta wciągnięcia cię do spółki to tylko owcza
skóra skrywająca wilka. Gdy przyjdzie odpowiedni moment...
- Wymyślasz! - krzyknął Żelazny. - Dotąd uważałem, że ta praca detektywa zrobiła z
ciebie tylko niegroźnego dziwaka, ale teraz widzę, że powinieneś się leczyć...
- Skoro tak mówisz, chyba jutro muszę się stąd wyprowadzić?
- Żebyś wiedział! - krzyknął Żelazny mierząc we mnie palcem.
- Bez urazy, dziękuję ci za pomoc, ale gdy mam taką okazję, ty... ty... - nie wiedział co
powiedzieć i skoczył do drzwi, by wyjść.
Za drzwiami ujrzałem Morgana. Złapany nagle w szparę światła z mojego pokoju
padającą na ciemny korytarz zaczął nerwowo szukać w kieszeniach zapałek i w końcu
przypalił sobie krótkie i cienkie cygaro. Ukłonił się nam i zszedł do korytarza bramnego.
- Wiem, co zaraz powiesz! - Żelazny odwrócił się do mnie. - Wiedz, że nie chcę
słuchać tych bzdur.
Zamknął za sobą drzwi i po chwili jego kroki ucichły na korytarzu.
- Co o tym myślisz, Lupusie? - zapytałem wilczka. - Jutro Wigilia, a ty będziesz musiał
zdecydować. Ja też. Może cała ta sprawa nie jest warta zachodu, może nie powinienem
zadzierać z kolegą?
Lupus tylko mlasnął językiem i spod przymrużonych powiek przyglądał mi się, by po
chwili zasnąć. I ja położyłem się do łóżka. Wsunąłem się w śpiwór i przykryłem kocami.
Uśpiły mnie trzaski ognia w piecu i równy oddech śpiącego wilczka. Obudziłem się w środku
nocy usłyszawszy przeraźliwy ryk, jakby ktoś mordował jakieś zwierzę.
- Lupus! - krzyknąłem, bo to on jako pierwszy przyszedł mi do głowy jako ofiara
strasznych praktyk. Wilczek stał na środku pokoju z pyskiem odwróconym w kierunku
wieży.
Wyskoczyłem ze śpiwora i wybiegłem na korytarz. Stali tam już Gwóźdź, Różyczka i
Pożyczka, którzy zajmowali pokoje na pierwszym piętrze północnego skrzydła.
- Gdzie śpią ci nowi? - zapytałem ich.
- We wschodnim skrzydle, na piętrze, w sali z balkonem - odpowiedział Gwóźdź. - To
pewnie Puzio spadł z wieży.
Pobiegłem za młodymi, których na drewnianym ganku wyprzedził Lupus. Przy klatce
schodowej spotkaliśmy Norwega i Szkota. Obaj byli ubrani w stroje do snu w tych
warunkach: kalesony i ciepłe podkoszulki. Przez okno wychodzące na dziedziniec
widziałem biegnącego przez podwórko Żelaznego.
Wtem zza kamiennej ściany doszedł nas odgłos jakby spadało coś dużego i
metalowego.
- Puzio! - jęknęła Pożyczka.
Rzuciliśmy się do schodów, na dole spotkaliśmy się z Żelaznym i razem wbiegliśmy do
wieży.
ROZDZIAŁ PIĄTY

PUZIO NA WIEŻY * TAJEMNICZE ŚLADY * POLOWANIE NA DUCHA * WALKA


LUPUSA * RANA NA POLICZKU * PRZYSŁUGA JARLA

Wbiegliśmy po schodach na pierwszy poziom wieży, potem drugi, trzeci i wpadliśmy do


pomieszczenia radiostacji. Na podłodze leżał puzon. Brzegi tuby były poobijane i trochę
pogięte. Na szczycie schodów prowadzących na piąte piętro siedział Puzio i płakał. Już
rozumiałem, że chłopak miał dlatego przezwisko Puzio, bo grał na puzonie. Dziwiło mnie,
co się stało, że nastolatek tak się rozpłakał.
- Puzio, co ci się stało? - Pożyczka usiadła obok Puzia i objęła go ramieniem.
My tłoczyliśmy się na schodach i czekaliśmy na relację, lecz zamiast niej usłyszeliśmy
jeszcze głośniejsze chlipanie. Obejrzałem się, by w półmroku ujrzeć twarze mieszkańców
zamku. Norweg czujnie rozglądał się po wszystkich i gdy nasze spojrzenia spotkały się,
on odwrócił wzrok. Szkot zszedł do biurka, na którym stała radiostacja i przyglądał się
sprzętowi. Różyczka przyglądała się Puziowi, a Gwóźdź z troską spoglądał na twarz
kolegi. Również Żelazny przepychał się na górę, by porozmawiać z chłopcem.
Wykorzystałem okazję i z Lupusem u nogi wszedłem na kolejne piętro. Miało ono
niewielkie dziury w murze, przez które do środka wdzierał się chłodny wiatr. Z kieszeni
wyjąłem latarkę i oglądałem schodki. Potem wszedłem jeszcze wyżej, na piętro tuż pod
tarasem wieńczącym wieżę i znowu świeciłem na stopnie. W końcu wdrapałem się na
szczyt wieży i przyglądałem się śladom stóp widocznym na świeżym śniegu. Potem
podszedłem do blank i wyjrzałem na zewnątrz.
W świetle księżyca okolica wyglądała jak krajobraz rodem z horroru. Na bieli śniegu
ciemne linie drzew, załomy skał tworzyły mroczne, wyraziste kreski. Śnieg skrzył się
różnokolorowymi drobinami dodając temu surowemu widokowi odrobinę bajkowości.
Gdzieś w dole, pomiędzy nisko wiszącymi chmurami, błyskały światła miast, a nad nami, na
niebie, nieruchomo tkwiły gwiazdy świecące swymi drgającymi, zimnymi płomieniami,
które wyglądały jak nadawane z oddali sygnały alfabetu Morse'a.
- Węszysz? - usłyszałem za sobą głos Żelaznego.
- Tak - odparłem. - Co się stało Puziowi?
- Przestraszył się czegoś, ot co - Żelazny wzruszył ramionami.- Pomyślał, że na zamku
jest duch tego SS-mana. Zastanawiam się, czy niepotrzebnie nie zaraziłeś go...
- Co robił tu, w nocy, sam na wieży z puzonem? - przerwałem koledze.
- Ćwiczył.
- Ćwiczył? - zdziwiłem się.
- Chłopak chciał na sylwestra zagrać coś z wieży, by poniosło się po górach jak hejnał
mariacki.
- Opowiedział, co widział?
- Jakiś cień. To wina twojego nastawienia, szukania we wszystkim tajemnic i zagadek...
- Cienie nie zostawiają śladów - powiedziałem. - Chodź.
Poprowadziłem Żelaznego na schody.
- Tu stał Puzio, gdy ćwiczył - pokazałem koledze odciski podeszew butów chłopca na
tarasie i stopniach na szczycie. - Zobaczył coś i rzucił w to puzonem - zaprowadziłem
Żelaznego do zejścia z szóstego na piąte piętro. - Tu puzon uderzył tym ruchomym
ramieniem - wskazałem wyraźną rysę w drewnie. - Tu stał ten cień, uchylił się i starł
ramieniem kurz ze ściany-poświeciłem latarką. - Widzisz tę łukowatą rysę? Cień, jak
mówisz, kopnął instrument na dół, do pomieszczenia radiostacji, a potem uciekł, potknął
się o instrument, który jeszcze raz ze złością uderzył nogą i puzon zawędrował aż tam,
gdzie go znaleźliśmy, wydając przy tym ten przeraźliwy jęk.
Żelazny oglądał ślady i słuchał mego wywodu. Myślałem, że uwierzył mi.
- Bajki! - warknął. - Jedni wierzą w latające talerze, a ty w szybujące puzony!
Zbiegł po schodach, a ja podążyłem za nim. Puzio nadal siedział na schodach, a
Pożyczka z Różyczką próbowały go zaprowadzić do pokoju, bo nam wszystkim zaczęło
doskwierać dojmujące zimno panujące w wieży.
Przyszło mi do głowy, czy na puzonie nie zostały odciski palców „ducha" czy też „cienia",
ale właśnie ujrzałem, jak Morgan wyciera instrument rękawem swej ciepłej pidżamy i
podaje puzon Puziowi.
- Proszę - powiedział po polsku.
Byłem pewien, że wszystkie odciski palców zostały starannie wytarte, ale i nabrałem
pewności, iż to nowi lokatorzy zamku byli przyczyną tak gwałtownej reakcji Puzia.
Zeszliśmy wszyscy do kuchni, gdzie dziewczyny zagotowały wodę na herbatę. Przyglądałem
się ubraniom Szkota i Norwega wypatrując śladów otarć o ścianę; sprawdziłem, jakie mieli
buty na sobie. Ich pidżamy były czyste, a na nogach mieli ciepłe kapcie. Takie obuwie nie
mogło zostawić łukowatej rysy na podłodze w wieży. Obu spotkaliśmy na górnym piętrze
wschodniego skrzydła. Nie mieli szans zdążyć zbiec z wieży i przebrać się. Młodzież
wybiegła z pokoi w tym samym czasie co ja. Za nami przybiegł Żelazny i on jeden był ubrany
w spodnie, bluzę i ciężkie buciory, w jakich chodził cały dzień, ale widziałem go przecież na
dziedzińcu, gdy biegł do wieży. Do tego przypomniałem sobie jeszcze, że kiedy spotkaliśmy
Jarla i Morgana w wieży, słyszeliśmy jak spada coś metalowego - puzon. Może moja teoria nie
była słuszna? Może na zamku był ktoś jeszcze? Na razie się nie odzywałem i czekałem na
opowieść Puzia.
- Normalnie ćwiczyłem sobie na górze - opowiadał chłopiec popijając herbatę z sokiem
malinowym. - Było zimno i nie chciałem, żeby usta przymarzły mi do ustnika, więc co
jakiś czas schodziłem do wieży, żeby się ogrzać. Jak tak raz zszedłem, zobaczyłem jakiś
cień. Stał pod schodami, przestraszyłem się i zleciałbym na podłogę, ale to coś mnie
złapało. Było wielkie i włochate, strasznie sapało...
- Wilkołak - wtrącił Gwóźdź. - Lupus pana Pawła to wilkołak.
Stwierdzenie było tak sugestywne, że wszyscy zerknęli w kierunku śpiącego w kącie
Lupusa. On tylko otworzył prawe oko i widząc, że patrzę na niego przyjaźnie, poruszył
ogonem, a potem znowu zamknął ślepia.
- Poczułem straszne zimno - Puzio kontynuował opowieść.
- Zombie - rzucił Gwóźdź głośno siorbiąc herbatę. - Kiedyś widziałem taki film, jak
wampiry, zombie i wilkołaki zabiły wszystkich na zamku, oprócz jednej kobiety, która ich
wszystkich wystrzelała, a na koniec okazała się być czarownicą...
- Gdyby była czarownicą, to by nie musiała strzelać - zauważyła Pożyczka.
- To był film, ale życie pisze najlepsze scenariusze i wszyscy tu zginiemy - oznajmił
Gwóźdź.
- Może przestaniesz nas straszyć? - Żelazny grzecznie chciał poskromić fantazję
młodzieńca.
- Mówcie co chcecie, ale niedługo zostaniemy tu odcięci od świata i wtedy zacznie się
horror - powiedział obrażony, nim zamilkł.
- Opowiadaj - Pożyczka zachęcała Puzia.
- Wtedy puzon poleciał w dół, a to coś pobiegło za nim - szybko dopowiedział Puzio. -
Bałem się zejść, a potem wy przybiegliście.
- Czemu nie widzieliśmy tego ducha wbiegając na górę? - Różyczka zadała pytanie,
które nam wszystkim cisnęło się na usta.
Niemożliwym było, by ktokolwiek z nas był owym duchem. Nikt nie potrafiłby tak
szybko zbiec i zaraz, jak gdyby nigdy nic, dołączyć do nas. To oznaczało, że albo Puzio
miał przewidzenia, albo na zamku był ktoś jeszcze. I chyba to samo pomyśleli wszyscy
inni. W ciszy, jaka zapanowała, odezwał się tylko Gwóźdź.
- A nie mówiłem? - rzucił.
Wstałem od stołu, skinąłem na Lupusa, który natychmiast przybiegł do mnie i
poszliśmy do mojego pokoju. Tam założyłem ciepłe ubranie, wziąłem latarkę z
silniejszym światłem i powędrowałem do wieży. Idąc przez dziedziniec widziałem przez
firanę padających wielkich płatków śniegu, że wszyscy wciąż siedzą w kuchni. Tylko
Morgan zwrócił na mnie uwagę. Wspiąłem się na wieżę, do czwartego piętra. Tam
obejrzałem okna. W pomieszczeniu radiostacji, w otwory strzelnic były wstawione okna
z brudnymi szybami. Wyżej dopiero przygotowywano otwory na wstawienie framug.
Sprawdziłem zamknięcie okien i stwierdziłem, że nie można ich było otworzyć. Zszedłem
na trzecie piętro i tam, na kamiennym parapecie okna od strony dachu wschodniego
skrzydła zauważyłem brak grubej pierzyny śnieżnego puchu, która była na wszystkich
oknach w wieży. Nacisnąłem klamkę i skrzydło otworzyło się bez trudu. Wyjrzałem na
dach, ale na nim brakowało odcisków butów. Po co ktoś miałby przeciskać się przez
okienko, żeby potem zniknąć bez śladu.
- Lupus! - zawołałem wilczka wskazując na parapet. - Szukaj!
Lupus powąchał wskazane miejsce, pomachał ogonem i spojrzał na mnie.
- No, szukaj! - zachęcałem go.
Lupus stał obok mnie, radośnie wywiesił jęzor i czekał. Widocznie szkolenie u
Quasimodo nie obejmowało tropienia. Bezradnie rozglądałem się i wtedy zwróciłem uwagę
na starą szafę stojącą w kącie. Podszedłem do niej i uchyliłem jedno skrzydło drzwi. W
środku było pusto i tym bardziej były widoczne w kurzu dwa odciski butów.
- Mam cię! - powiedziałem sam do siebie.
Zadowolony zatarłem dłonie.
- Lupus, idziemy zapolować na ducha - powiedziałem do wilczka.
Kiedy wyszliśmy na dziedziniec, okazało się, że śnieg pada z większą mocą. Naciągnąłem
czapkę na uszy, zawiązałem pod brodą sznurki kaptura i wyszliśmy za bramę. Włączyłem
latarkę i penetrując zaśnieżoną przestrzeń pomiędzy zamkowymi murami a skałami
Czarcich Wrót szukałem śladów tajemniczego gościa. Byłem pewien, że przeczekał, aż
wszyscy wbiegną na górę, do Puzia, wyszedł z kryjówki w szafie i uciekł z zamku. Śnieg
sypał tak mocno, że mógł dawno zasypać odciski podeszew, ale miałem nadzieję, że pozostaną
chociaż niewyraźne wgłębienia. Lupus szedł za mną i nie przejawiał najmniejszej ochoty do
tropienia. Tak dotarłem do samych Czarcich Wrót i powędrowałem dalej. Wszędzie, przede
mną królowała gładka, biała płaszczyzna nietkniętego śniegu. Rozglądałem się na
wszystkie strony. Zerknąłem na szczyty skał i moją uwagę zwróciło to, że śnieg na czubkach
był wyraźnie poruszony, jakby ktoś tamtędy szedł.
Zadzierając głowę obszedłem Czarcie Wrota i dotarłem do jaru, którym płynął strumień.
Wiedziałem, że dalej skręcał do kotlinki z domem Quasimodo. Na ścianach skał
Czarcich Wrót dochodzących do samej wody było widać, że ktoś tu się ześlizgiwał,
wprost do potoku. Chciał zgubić trop i uniemożliwić ewentualną pogoń. Musiał być
wyjątkowo wytrzymałym człowiekiem, skoro najpierw ryzykował przejście z murów na
skały, szedł po nich i tu zsunął się do wody. Pewnie wędrował dalej korytem, by nigdzie nie
zostawić śladów. Byłem pewien, że na swoim podwórku potrafił skutecznie zamaskować
wszystkie swoje kroki.
- Lupus, wracamy! - zawołałem wilczka, który z ciekawością rozglądał się po okolicy.
Ciągnęło go do wolności, ale przecież nie trzymałem go na smyczy i mógł uciec.
- Masz ochotę wrócić do swoich? - zwróciłem się do Lupusa.
Ten zerknął na mnie i nastawił uszy. Dopiero po ułamku sekundy i do mnie dotarł odgłos
dalekiego, głębokiego wycia wilków. Lupus podskoczył na tylnych łapach i z jego paszczy
wydobyło się podobne, nieco rozpaczliwe wycie. Było tak głośne, że odruchowo zatkałem
uszy i odsunąłem się od wilczka. Lupus zamilkł na chwilę i odwrócił się w kierunku zamku.
Skierowałem w tamtą stronę promień latarki, ale niczego prócz wirujących płatków śniegu
nie widziałem. Wycie wilków mieszało się z leniwym pogwizdywaniem wiatru i trzaskiem
drzew w lesie, kołyszących się w rytm jego podmuchów.
- Fatalna noc dla człowieka, ale dobra dla wilków - mruknąłem. - Lupus, nadszedł czas
decyzji. Możesz wrócić do swoich.
Lupus prowadził swój wilczy dialog, a odgłosy jego towarzyszy stawały się coraz bliższe. W
pewnym momencie, gdy poświeciłem dookoła, zobaczyłem sforę kilku wilków, która
otaczała mnie i Lupusa luźnym kręgiem.
- Lupus, zaprosiłeś ich na kolację? - żartowałem sam sobie dodając otuchy.
Wtedy z kręgu wyszła wilczyca i podeszła do mnie. Ominęła Lupusa i wpierw
powąchała moje nogawki. Stałem nieruchomo, a ona obeszła mnie cicho powarkując.
Potem odeszła do Lupusa. Ten jak dziecko na widok matki próbował podskoczyć
zapraszając ją do zabawy, ale ona tylko błyskawicznie chwyciła go zębami za krtań i tak
trzymając postawiła na łapy. Lupus zaraz zmienił się. Jego pysk nie przypominał już
tamtego szczenięcego sprzed kilku tygodni, ale nagle zdawał się mężnieć. Lupus stanął
lekko pochylony, a jego ogon zesztywniał.
Z kręgu, mimo skowytu wiatru dobiegało mnie ciche warczenie. Powiodłem światłem po
oczach wilków. Kilka z nich cofnęło się. Wilczyca odeszła do stada i wtedy w stronę Lupusa
skoczył jeden z wilków. W kilku susach dopadł wilczka i chwycił go za kark. Szarpnął nim
na boki. Lupus w pierwszej chwili zawył, na śnieg prysnęły krople krwi.
- Lupus! - krzyknąłem świecąc na walczących. - Do mnie!
Zrobiłem krok, ale wtedy zauważyłem kątem oka, że pozostałe wilki otaczają mnie
ciasnym kręgiem o promieniu zaledwie dwóch metrów. Przystanąłem rozumiejąc, że
według wilków nie powinienem wtrącać się do tej potyczki. Lupus z przeciwnikiem na karku
przysiadł, zwarł się w sobie i nagle wyskoczył jak zwolniony z gigantycznej sprężyny. Wilk
wystraszył się tego ruchu i puścił kark Lupusa. Nie złapał równowagi i spadł na plecy, a
wtedy Lupus stanął nad nim i z głośnym, przeraźliwym warkotem zbliżył swe ostre zęby do
krtani leżącego. Teraz tamten zamarł w bezruchu. Wyglądali jak dwaj rzymscy gladiatorzy,
przy czym Lupus był zwycięzcą oczekującym od widowni znaku, czy ma dokończyć
krwawe dzieło. Wilczek stał i spoglądał po kręgu wilków.
- Lupus, zostaw go - odezwałem się. - Puść go!
Wilki jakby otrzeźwiały i na dźwięk mojego głosu zbiły się w gromadę. Teraz nie
przypominały groźnej watahy, ale stado gotowe do pierzchnięcia do ucieczki lub szaleńczej
szarży. Emocje wilków zdawały się przypominać akrobatę wędrującego po cienkiej linie. Nie
wiedziałem, czego można się teraz po nich spodziewać, chociaż ufałem swemu rozumowi
podpowiadającemu, że to raczej niemożliwe, aby wilki zaatakowały człowieka. Bałem się
o Lupusa, którego mogła spotkać sroga kara za zwycięstwo, gdyby reszta stada rzuciła
się na niego.
- Lupus, oni ciebie nie chcą, musisz wrócić do mnie - przemawiałem.- Lupus, nigdy już
nie będziesz wilkiem. Chodź do mnie...
O dziwo, wilczek mnie posłuchał. Jego przeciwnik zdumiony tym, że jeszcze żyje, trwał
nieruchomo, aż gdy Lupus odszedł dostatecznie daleko, zerwał się i z podwiniętym
ogonem czmychnął w mrok. Za nim, leniwym truchtem odeszła reszta stada z wilczycą na
czele. Lupus tylko rozpaczliwie zawył i w tym wyciu było tyle bólu, tyle lęku, że
przyklęknąłem przy wilczku i przytuliłem go jak płaczące dziecko. On wtedy nagle,
wściekłym ruchem zahaczył mnie górnym kłem o skórę na policzku i rozorał ją. Potem
pobiegł za wilkami.
Mnie zrobiło się słabo. Ciepła krew lała się z rany i ciemną plamą zastygała na kurtce.
Próbując ręką powstrzymać krwawienie pobiegłem w kierunku Czarcich Wrót.
Wbiegłem w szparę, ale okazało się, że źle trafiłem - znalazłem się w ślepej uliczce.
Zawróciłem, skręciłem w prawo, ale dotarłem do skał, którymi okazały się Mnichy. W
ciemnościach nie było widać świateł zamku, biegłem po omacku, mało widząc, bo oko
nad raną odruchowo trzymałem zamknięte. Bieg w zaspie szybko mnie zmęczył.
Spociłem się, na przemian wstrząsały mną dreszcze i robiło mi się duszno. W końcu
jakimś cudem znalazłem właściwą drogę. Pośliznąłem się na kamiennych schodach
prowadzących do zamkowej bramy i wreszcie dopadłem jej i nacisnąłem klamkę. Furta
była zamknięta! Waliłem w nią lewą ręką, prawą wciąż trzymając przy ranie. Nie miałem
sił krzyczeć, więc tylko stukałem. Niespodzianie spod pachy wyśliznęła mi się latarka i
upadła na kamienie pod śniegiem tak nieszczęśliwie, że pękł drucik w żarówce i nie
miałem już światła.
W kieszeni bluzy, pod kurtką miałem drugą latarkę, ołówkową. Wyjąłem ją i wetknąłem
do ust. jednocześnie lewą ręką próbując wyszukać w scyzoryku odpowiednie ostrze,
żeby otworzyć zamek. Niestety, ktoś zostawił przekręcony klucz, którego nie udało się
wypchnąć z dziurki. Moje ponowne walenie dało tylko efekt podobny do rzucania
śnieżkami ze świeżego śniegu. Tłukłem obiema pięściami, ale wtedy nowe strugi krwi
wylewały się z rozciętego policzka.
Z rozpaczą sięgnąłem po śnieg i przytknąłem go do rany, żeby zimno uśmierzyło
pieczenie i zmniejszyło krwawienie. Wtedy straszliwie mnie zabolało, zawyłem i bez sił
usiadłem. W tym momencie uchyliła się furta i ostrożnie, z trwogą w oczach wyjrzała
Pożyczka.
- Co się panu stało?! - krzyknęła.
Podbiegła do mnie, dotknęła mojej twarzy, żeby lepiej mi się przyjrzeć, ale gdy jej ciepłe
palce trafiły na wilgotne plamy krwi, odskoczyła. Powoli wstałem i opierając się o ściany
wszedłem na zamek. Dziewczyna starannie zamknęła bramę i wzięła klucz ze sobą.
Podtrzymywała mnie za ramię i zaprowadziła do pustej kuchni. Było w niej jeszcze ciepło.
Pożyczka posadziła mnie przy stole, postawiła na kuchni garnek z wodą i pomagała mi
zdjąć kurtkę.
- Co się panu stało? Gdzie jest Lupus? - wypytywała.
- To Lupus-jęknąłem.
- Ugryzł pana? Co mu się stało? Może pan mu coś zrobił? W tym momencie do kuchni
wkroczył Żelazny i na mój widok zamarł w pół kroku.
- Z kim się biłeś?! - wrzasnął. - Gdzieś ty był?
Nie odpowiadałem na pytania czekając, aż Pożyczka przemyje i opatrzy ranę. Żelazny
obejrzał pamiątkę, jaką mi pozostawił Lupus.
- Nie jest źle - ocenił. - Nie przeciął policzka na wylot, ale będziesz miał gustowną
bliznę, jakieś cztery centymetry. Jutro, a właściwie dziś musisz zejść do lekarza, żeby ci to
zszył i zrobił parę zastrzyków. Podejrzewam, że nikt nie szczepił Lupusa chociażby przeciw
wściekliźnie.
Wtedy do kuchni zszedł Gwóźdź. Gdy mnie zobaczył, zbladł.
- Wampir czy wilkołak? - wykrztusił pytanie.
O ile wcześniej mogło się zdawać, że specjalnie chce nas nastraszyć swymi ponurymi
wizjami, o tyle teraz mówił serio, jakby wierzył w istnienie takich stworów.
- Moja bezmyślność - odpowiedziałem.
Gwóźdź usiadł przy stole i z otwartą buzią, jak małe dziecko słuchał opowieści o moich
poszukiwaniach w wieży i na zewnątrz zamku.
- Czemu Lupus pana ugryzł? - dziwiła się Pożyczka.
- Pamiętam, jak miałem szesnaście lat i kłóciłem się z rodzicami - odezwał się Żelazny. -
W mojej klasie w liceum było kilka dzieciaków bogatych rodziców, które prawie co sobota
robiły imprezy u kogoś, bo akurat jego starzy gdzieś wyjeżdżali. Na takich imprezkach można
było posmakować wszystkich zakazanych owoców... Wiesz, jak to jest... Chciałem tam
chodzić, ale mój ojciec nie pozwalał. To był tramwajarz. Zawsze wracał z roboty zmachany,
spocony. W kąt rzucał gazetę, którą w ciągu dnia zdążył na pętlach kilka razy przeczytać,
jadł obiad i opadał na kanapę przed telewizorem. Zawsze myślałem, że za mało znał życie i
chciał, żebym tylko myślał o nauce i pracy. Co zrobić - Żelazny wzruszył ramionami - wiałem
z domu, a rano gdy wracałem, ojciec czekał na mnie ze swoim skórzanym pasem, a potrafił
nieźle pociągnąć. Teraz wiem, że wtedy nie potrafiliśmy ze sobą rozmawiać. Szybko, po
ukończeniu liceum zwiałem z domu. Różne rzeczy w życiu robiłem, niektórych mi wstyd.
Wróciłem do domu po prawie dziesięciu latach i ojciec już nie żył. Nie zdążyłem mu powiedzieć,
że miał rację, bo to jego proste i uczciwe życie było sto razy więcej warte niż ludzie, do
których wtedy uciekałem. Lupus przeszedł swą wilczą inicjację i nie tyle musiał pokonać
wroga, ile wybrać właściwą drogę dla siebie. Ludzie mają z tym problem, a co dopiero
zwierzę kierujące się instynktem...
- Zwierzęta też myślą - wtrąciła Pożyczka.
- Czasami to bardzo inteligentne bestie - przyznał Żelazny. -Lupus i tak stał się
wyrzutkiem... Paweł, musisz jutro iść do lekarza. Pójdziesz?
- I tak chyba powinienem wyjechać?
Pożyczka i Gwóźdź wyczuli, że między mną i Żelaznym doszło do jakiegoś spięcia.
Kolega zamyślił się. Palcem wodził po bruzdach na blacie stołu, śladach po wbitych
nożach, a potem westchnął.
- Zostań chociaż do końca świąt - powiedział. - Przecież jesteśmy kumplami... -
wyciągnął do mnie dłoń na zgodę.
Uścisnąłem ją zastanawiając się, jaka może być przyczyna takiej zmiany nastroju
Żelaznego.
- No, dzieciaki! - klasnął w dłonie. - Zmykać do łóżek. Jutro Wigilia i mogą tu
trafić już pierwsi turyści.
Gdy Pożyczka i Gwóźdź poszli do swoich pokoi, wyszliśmy z Żelaznym na
dziedziniec. Weszliśmy do korytarza bramnego i stanęliśmy w cieniu oparci o chłodne
wrota.
- Kto zamknął bramę za tobą? - zapytał Żelazny.
- Nie wiem. Wyszedłem jakieś... - zerknąłem na zegarek - trzy godziny temu!
- Co ty tyle czasu robiłeś na śniegu?!
- Szukałem śladów... - opowiedziałem mu o swoich podejrzeniach związanych z kryjówką
w szafie w wieży.
- Nieźle - Żelazny zapalił papierosa osłaniając dłońmi płomyk zapałki.
Wypuścił kłąb śmierdzącego dymu i wpatrywał się we wschodnie skrzydło zamku.
- Morgan też nie może spać - powiedział Żelazny.
Powstrzymałem się przed tym, by nie zerknąć w kierunku okien.
- Ktoś cię nie lubi, skoro chciał, żebyś zamarzł - kontynuował Żelazny. - Ciekawe czemu?
Widocznie wie, kim jesteś, a to jednoznacznie rzuca złe światło na naszych podróżnych z
północnych krajów. Pożyczka uratowała ci życie. Zauważyłem, że ta dziewczyna zawsze
sprawdza, czy wszystkie drzwi są zamknięte na noc. Słyszałem, jak się krzątała, dłuższy
czas szukała czegoś w kuchni - tam przy drzwiach wisi w nocy klucz od bramy. Rzucił
niedopałek do metalowego kosza i łagodnie objął mnie ramieniem.
- Idź spać - zachęcał mnie. - Jutro czeka cię wyprawa do doliny i powrót na Wigilię.
Nawet nie próbuj zwiać! - pogroził mi palcem jednocześnie wesoło mrużąc oko.
- Powiedz mi jeszcze jedną rzecz.
- Tak?!
- Czemu Pożyczkę właśnie tak nazywacie?
- Bo to zaledwie zadatek na kobietę - Żelazny roześmiał się - Rozumiesz? Taka szara
myszka... Głupio byłoby ją nazywać Zadatkiem, więc wymyśliliśmy Pożyczkę.
Powędrowałem do swojego pokoju. Ogień w piecu nieco przygasł i poczułem w
powietrzu obcy zapach - dobrego tytoniu, jakby ktoś z zapaloną fajką lub cygarem wszedł do
zajmowanej przeze mnie komnaty.
Rozejrzałem się sprawdzając, czy tajemniczy gość nie penetrował zawartości szafek,
sekretarzyka, ale wszystko wyglądało na nietknięte przez obcego. Zamknąłem drzwi,
przekręciłem klucz w zamku, dołożyłem drewna do pieca, rozebrałem się i skryłem w
łóżku. Natychmiast zasnąłem mimo pieczenia policzka. Za oknem, na listwach okiennic
wiatr wygrywał swe ponure symfonie tak przypominające wycie Lupusa. Mimo bólu, jaki
mi sprawił, czułem niepokój o niego.
Przebudziłem się nagle. Leżałem odkryty, a pot przesiąkł przez ubranie i momentalnie stał
się wilgotnym, ciężkim, zimnym pancerzem. Przebrałem się, poszedłem do toalety. Tam w
lustrze obejrzałem ranę. Wyglądała fatalnie. Wzdłuż ciemnej pręgi pojawiły się drobne,
czerwone cętki na sinych smugach. Umyłem twarz i starannie założyłem opatrunek. Potem
zszedłem do kuchni, gdzie byli już wszyscy mieszkańcy zamku. Morgan i Jarl jedli śniadanie.
Towarzyszył im Żelazny pijący kawę. Dziewczyny stały przy kuchni, a chłopcy wycierali
talerze i sztućce - zapewne na uroczystą wieczerzę.
- Jak policzek? - zapytał mnie Żelazny.
- Dobrze, nic mi nie będzie - odpowiedziałem.
- Może to obejrzę? - troskliwie zaproponował Morgan. - Trochę znam się na takich
ranach, bo wielokrotnie chodziłem na polowania i niejedno już widziałem...
- Nie, dziękuję za troskę - ukłoniłem się.
Usiadłem przy stole, a Pożyczka podała mi herbatę i trzy kanapki z serem.
- My dostaliśmy tylko z masłem - poinformował mnie Żelazny.
- Babcia uczyła mnie, że w Wigilię trzeba pościć - mruknęła Pożyczka.
- Ty jesteś ranny, to dostałeś ser - żartował Żelazny.
- Najecie się w ciągu dnia, a wieczorem będziecie grymasić - rzuciła Różyczka.
- Panowie zostają z nami? - zwróciłem się do Norwega i Szkota.
- Tak, tylko zejdziemy do doliny, ale zaraz wracamy - odpowiedział Jarl. - Chyba
zostanę tu na dłużej. Podoba mi się to miejsce - uśmiechnął się do Żelaznego.
- I są tu ładne widoki - Morgan znacząco spojrzał na dziewczyny.
Różyczka odgadła, o czym mówi Szkot i uśmiechnęła się zalotnie poprawiając włosy.
- Gdybym był młodszy, to bym tu zapewne zapuścił korzenie. - Morgan rzucił śmiejąc się.
- Panowie zejdą do Karpacza? - upewniałem się.
- Musimy załatwić jedną sprawę i nie wiem, czy czasem nie będziemy musieli pojechać
dalej - uprzejmie odparł Jarl.
- Będę mógł pana prosić o pewną przysługę? - zapytałem.
- Oczywiście - odparł Norweg.
Szybko pochłonąłem swoje kanapki i pobiegłem do pokoju, z którego wziąłem portfel. Po
kwadransie Morgan i Jarl w ciepłych ubraniach zmierzali do bramy. Na moment
zatrzymałem Norwega i wyłuszczyłem, o co mi chodzi. Nie chciał ode mnie wziąć
pieniędzy zapewniając, że dla niego to drobiazg. Dopiero wobec zapewnienia, że to dla
mnie sprawa honoru, przyjął banknoty. Gdy tylko zniknęli za załomem skały Czarcich
Wrót, obok mnie zjawił się Żelazny.
- Co z nimi załatwiałeś? - zapytał.
- Nic ważnego.
-Ty... - przede mną znowu stał ten młodzieńczy, zawadiacki kumpel - prawdziwy
Żelazny.
Wyjaśniłem mu, o co prosiłem Jarla, a kolega roześmiał się.
- Oczywiście nie idziesz do lekarza - stwierdził.
- Nie.
- Uparty osioł - zrezygnowany pokręcił głową. - Chodźmy ubierać choinkę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY

SALA BALOWA * UBIERANIE CHOINKI * ZAPRASZAMY QUASIMODO NA


WIECZERZĘ WIGILJNĄ * WIGILIA I PREZENTY * NOCNY MARSZ DO KARPACZA
* U LEKARZA

Żelazny miał sztuczną choinkę i pudło ozdób. Uroczysta kolacja miała odbyć się tego
wieczora w sali na parterze wschodniego skrzydła, na prawo od wejścia z dziedzińca.
Wchodziło się do niej z tej samej sieni, z której drzwi prowadziły do wieży i pokoju
zajmowanego przez Żelaznego. Komnata miała duży kominek w rogu, obok okna
wychodzącego na dziedziniec. Nad przepaść był wysunięty niewielki balkon opierający
się na dwóch kamiennych zębach wystających ze skały. Był z niego oszałamiający widok
na Kocioł Jański. Tam, w przeciwległym rogu do kominka, miała stanąć choinka, na prawo
od wyjścia na balkon. Stałem na środku pomieszczenia wpatrując się w mozaikę z
marmurowych płytek na podłodze, w stare meble: wielki stół w kształcie elipsy opierający
się na czterech nogach stylizowanych na lwie łapy; dwanaście krzeseł - dzie-
więtnastowiecznych kopii foteli średniowiecznych, prostych i surowych w wyglądzie, a
jednocześnie dodających dostojeństwa zasiadającym w nich osobom; kredens z ciemnego
drewna inkrustowany listwami drewna orzechowego. Ten ostatni mebel nie był piękny, był
wręcz brzydki. Ktoś go sztucznie przyczernił i na tym tle elementy drewna orzecha
włoskiego i to w bardzo rzadkiej odmianie z południa Francji wyglądały jak przysłowiowy
kwiatek przy kożuchu.
Kominek wyróżniał się demonicznymi pyskami zwierząt umieszczonymi wokół otworu
paleniska. Domyślałem się, że przy palącym się ogniu na ścianach powstawały fantastyczne
drgające wzory, ale nie potrafiłem wyobrazić sobie, jak na coś takiego można było patrzeć
każdego wieczora.
- Ładny wzorek? - zapytał Żelazny przesuwając butem po marmurowej posadzce.
- Ładny. Skąd wziąłeś taki drogi materiał?
- Stąd, musiałem tylko dokupić jakieś trzy metry kwadratowe, bo tyle brakowało -
odpowiadał Żelazny. - Resztę wybrałem z tej ruiny.
W tej sali tylko kominek ocalał. Jest wyrzeźbiony z jednego kawałka piaskowca, który
sięga do posadzki piwnicy i brakuje mu pół metra do pierwszego piętra.
- To jest taki ogromny kawał skały? - byłem zdumiony.
- Połowy tych ścian - Żelazny pokazał na tę do sieni i tę od strony dziedzińca - też są z
tego samego fragmentu piaskowca. Nie dziwię się, że to ocalało.
Kolega przyniósł choinkę i teraz ustawiał ją w kącie prostując druty ukryte w
sztucznych gałązkach. Do komnaty weszły Różyczka i Pożyczka. Ta druga niosła ozdoby.
Pomagałem dziewczynom stroić choinkę, a Żelazny otworzył drzwi prowadzące na balkon
i stanął w progu głęboko wdychając świeże i o dziwo ciepłe powietrze.
- Żyć, nie umierać - westchnął po chwili. - Dla takich chwil warto żyć. Wiecie, co
najbardziej lubiłem w świętach?
- Prezenty - domyśliła się Różyczka.
- Jak byłem kajtasem, to tak - przyznał Żelazny. - Potem lubiłem ten świąteczny spokój.
Wiecie, gdy od rana każdy miał coś do roboty, z kuchni dochodziły smakowite zapachy.
Potem było wypatrywanie pierwszej gwiazdki, dzielenie się opłatkiem i wspólna wieczerza.
Cała rodzina siadała do wspólnego stołu. Te prezenty... przestały być ważne, gdy do-
strzegłem, że bratanice dostają od dziadków lepsze, droższe prezenty... Po latach najmilej
wspominałem te pierwsze, wspólne zachłyśnięcie się barszczem z uszkami.
- U mnie to była tragedia - wyznała Różyczka. - Jestem córką mamy z pierwszego
małżeństwa i cała rodzina taty patrzyła na mnie krzywo. Na prezenty od nich nie miałam co
liczyć. Za to zawsze babcia od strony mamy dogadywała mamie, jak to brat, czyli mój
wujek, dobrze zarabia, i że tata jest taki ciapa... Au rodziny taty w czasie Wigilii jadłam
śledzie z ziemniakami... straszne!
- Najlepiej pamiętam Wigilie u babci - i ja włączyłem się do wspomnień. - Od rana
obowiązywał ścisły post, którego pilnowała królująca w kuchni prababcia. Na gorącej
płycie kuchni leżały świeżo upieczone gigantyczne pierogi z kapustą i z grzybami lub z
makiem. Obok leżała drożdżówka. Wszyscy starali się podkraść te smakołyki, a że
zdobywca takiego kąska był zaraz obstąpywany przez resztę, trzeba się było dzielić. Nikt
się nie najadł, ale głodni byliśmy wszyscy po równo. Przed wyjściem na Pasterkę babcia
dawała każdemu po łyku wina malinowego własnej produkcji. Kiedy miałem dwanaście
lat, dała mi pierwszego, małego łyczka i nigdy więcej od niej nie dostałem następnego, bo
kolejnego lata zmarła we śnie. W czasie Pasterki starsze dzieciaki wspinały się na chór,
gdzie na wąskich ławeczkach obok organisty siadało się ciasno, będąc wciśniętym między
sąsiadów, najlepiej jak była to jakaś ładna dziewczyna...
- Ale z pana podrywacz... - rzuciła Pożyczka.
- Przypomniało mi się coś jeszcze! - krzyknąłem. - Babcia zawsze między gałązki
sztucznej choinki wkładała gałązki prawdziwego świerku. Gdy lampki choinkowe się
rozgrzeją, to zapach lasu jest intensywniejszy... Ubiorę się i pójdę po gałązki -
zaoferowałem się.
- Leć! - Żelazny kiwnął głową.
- Pójdę z panem! - zawołała Pożyczka.
Wychodząc z komnaty słyszałem, jak Różyczka dziwiła się, że jej koleżanka nie boi się
towarzystwa „takiego podrywacza jak pan Paweł".
Pobiegłem do siebie i założyłem ciepłe ubranie oraz buty. Niestety, kurtka suszyła się
po spieraniu z niej plam krwi. Czekałem na Pożyczkę przy bramie. Przyszła po kilku
minutach i wyszliśmy za bramę. Na furcie zobaczyłem nową rzecz - duży dzwonek
wiszący na grubym sznurze.
- Mój pomysł - pochwaliła się Pożyczka.
- Bardzo dobry-pochwaliłem ją. - Może komuś uratuj e życie - uśmiechnąłem się.
Pomogłem dziewczynie zejść po kamiennych schodach. Poruszała się zgrabnie, ale
jednocześnie jakby nie ufała każdemu swemu krokowi nie wiedząc, co czeka na nią pod
śniegiem. Na spacer założyła może zbyt lekką o tej porze roku jesienną kurteczkę, beret z
daszkiem i długi, gruby szalik. Dłonie chroniły wełniane rękawice z jednym palcem, nie
uwierzycie, połączone sznurkiem wpuszczonym w rękawy kurtki. Jej blade zwykle
policzki natychmiast okryły się różowymi, stworzonymi przez mróz rumieńcami. Na jej
ustach zobaczyłem grubą warstwę wazeliny chroniącą wargi przed popękaniem.
Przeszliśmy przez Czarcie Wrota i zmrużyliśmy oczy przed słońcem, którego promienie
odbijające się w śniegu wyglądały jak dywan z diamentów i brylantów, z rzadka
przetykany drobinkami rubinów.
Najbliższe świerki były w lesie powyżej Mnichów i kotlinki z domkiem Quasimodo.
Gdy tak szliśmy, zastanawiałem się, czy nie powinniśmy zaprosić starca na wieczerzę.
Podzieliłem się tą myślą z Pożyczką.
- To piękny pomysł, ale czy on będzie chciał przyjść? - dziewczyna wyraziła
wątpliwość. - Do tego, czy...
- Potraficie ukryć to, co myślicie o jego wyglądzie? - domyśliłem się.
- Nie tak... - Pożyczka odparła z wahaniem. - Żelazny i chłopaki są w porządku, tylko...
Różyczka... wie pan, ona czasami zachowuje się bardzo dziwnie, wygłupia się, wtedy
może palnąć jakąś głupotę.
- Wydaje mi się, że ten staruszek widział w życiu wiele rzeczy i wygłup nastolatki
specjalnie go nie zdziwi - odpowiedziałem. - Kiedy wrócimy do zamku, to zapytam
Żelaznego, czy mogę zaprosić Quasimodo.
Doszliśmy do pierwszych świerków i urwaliśmy kilka gałązek. Gdy wracaliśmy do
zamku, jeszcze przed Czarcimi Wrotami, nagle z boku, ze śnieżnej zaspy podnieśli się
Żelazny, Różyczka i chłopcy. Nim zdążyliśmy cokolwiek zrobić, obrzucili nas śnieżkami.
Błyskawicznie odłożyłem gałązki i zacząłem zgarniać śnieg na kule. Pożyczka robiła to
samo, ale jej rękawiczki błyskawicznie przemokły. Rzuciłem jej swoje, nieprzemakalne, w
których niewygodnie mi się robiło śnieżki. Po kilku minutach rzucania wszyscy byliśmy
oblepieni śniegiem i spoceni. Teren walki wyglądał jak powierzchnia Księżyca zryta
małymi kraterami. Pożyczka już pociągała nosem - miała początki kataru - mimo to
dzielnie walczyła i moim wzorem wykopała sobie małą norkę, z której prowadziła ogień.
Walka zakończyła się szarżą oddziału Żelaznego na nasze pozycje i wielkim wytarzaniem
się w śniegu.
- Może zaprosimy Quasimodo? - zaproponowałem Żelaznemu, gdy odpoczywaliśmy po
zapasach.
- Tak - pokiwał głową.
Poszedłem sam zaprosić starca, a reszta towarzystwa wróciła na zamek doprowadzić
swój wygląd do porządku, ogrzać się i zakończyć przygotowania do wieczerzy.
Przeszedłem między Mnichami, po śladach zostawionych przed południem przez Jarla i
Morgana. Ze zdziwieniem dostrzegłem, że obaj skręcili do chaty Quasimodo. Ze śniegu
odczytałem, że podeszli do drzwi, potem jeden z nich - domyślam się, że Morgan -
obszedł chatę, a następnie obaj ruszyli w dół. Późniejsze tropy wskazywały, że po nich
do chaty, z lasu, od strony zachodniego zbocza zszedł jeszcze ktoś, kto wszedł do chaty.
Zbliżyłem się do drzwi i mocno w nie zapukałem. Po chwili otworzył mi Quasimodo i
ponuro mi się przyglądał.
- Dzień dobry! - przywitałem go.
- Dobry - warknął najwidoczniej niezadowolony z mojego najścia.
- Chcieliśmy pana zaprosić na wieczerzę wigilijną do zamku - powiedziałem.
- Po co?
- Na wspólną wieczerzę...
- Myślisz, że jestem głodny?
- Nie. Pan wie, że nie o to przecież chodzi...
- A o co?
Staruszek najwyraźniej był w złym humorze i nie wiedziałem, czy mam z nim dalej
rozmawiać, czy już powinienem wracać.
- Chciałem, żeby pan tego wieczora nie czuł się samotny - odparłem.
- Uważasz, że potrzebuję towarzystwa?
- Nie wiem, ale to taki wyjątkowy dzień, że...
- To był twój pomysł? - przerwał mi staruszek.
- Tak.
- Chcesz się w ten sposób odwdzięczyć?
- Też, ale...
- Co ci się, synku, stało w policzek?
Nikt dawno nie mówił do mnie „synku" i czułem się zmieszany.
- Lupus mnie zranił-odpowiedziałem.
- Uciekł do swoich?
- Wybrał ich - to lepsze określenie.
- W nocy słyszałem wycie wilków, a rano znalazłem masę krwi. To ty zakrwawiony
wracałeś na zamek?
- Tak.
- Lupus walczył z wilkami o ciebie?
- Raczej o siebie. Jeden z wilków go zaatakował, ale nie pozwoliłem Lupusowi go
zagryźć.
- Dziwny z ciebie człowiek - Quasimodo przyglądał mi się. - Obudziłeś straszne
demony... Dziękuję za zaproszenie - skinął mi głową na pożegnanie.
- Przyjdzie pan?
- Może.
- Pan chyba niedawno był na zamku?
- Czemu tak uważasz? - zdziwił się.
Nie chciałem od razu zdradzić się ze swoimi podejrzeniami, więc ugryzłem się w język.
- Wyjdę po pana. O której?
- Ty lepiej w nocy nigdzie nie wychodź! Już raz cię szukałem.
Starzec zamknął drzwi. Odniosłem wrażenie, że na koniec naszej rozmowy był już
weselszy, mimo tych dziwnych słów o demonach. W dwadzieścia minut doszedłem na
zamek, wykąpałem się, przebrałem i zszedłem do kuchni, by zaoferować swoją pomoc.
- Niech pan rozłoży nakrycia - rozkazała mi Różyczka. - Zastawa jest w kredensie w
komnacie balowej.
Do pomocy na ochotnika zgłosił się Gwóźdź. Zdziwił się, że wyłożyłem o jedno nakrycie
więcej niż jest mieszkańców zamku.
- Dla Mikołaja? - zastanawiał się.
- Stara tradycja nakazuje, by przygotować jedno miejsce dla niespodziewanego gościa -
wyjaśniłem.
- A będzie taki?
- To zawsze jest niespodzianka.
O moim pomyśle zaproszenia starca wiedzieli tylko Pożyczka i Żelazny, ale nikt nie
mógł być pewnym, czy Quasimodo przyjdzie.
Gdy przygotowałem zastawę stołową, zobaczyłem, że na dziedziniec wyszli Jarl i
Morgan. Pierwsze kroki kierowali do kuchni. Wybiegłem na dziedziniec i zawołałem
Norwega. Razem weszliśmy do sieni i dał mi to, o co go rano prosiłem.
- Będzie szczęśliwa - Jarl promiennie się uśmiechnął.
Było umówione, że kolacja wigilijna rozpocznie się, gdy Żelazny zadzwoni dzwonkiem
u wrót zamku. Na razie panował spokój. W swoim pokoju schowałem pudełko od Jarla i
powędrowałem na szczyt wieży. Chciałem chwilę pobyć sam.
Wpatrywałem się w świat dokoła otulony przedwieczorną szarówką i nastawiałem
policzek do podmuchów chłodnego wiatru. Czułem pieczenie wokół rany i wiedziałem, że
zrobiłem błąd nie idąc od razu do lekarza. Teraz nie chciałem mieszkańcom psuć
świątecznego nastroju i musiałem jakoś wytrzymać do rana. Ból był tak silny, że zupełnie nie
myślałem o rozwiązaniu zagadki zamku i o tym, co znaczyły słowa zapisane na pierwszej
stronie Biblii znalezionej w piwnicy czy dziwne wypadki na wieży z udziałem Puzia. Na
zachodzie, między chmurami zabłysła gwiazda i wtedy usłyszałem dzwonienie przy
bramie.
Zbiegłem do swojej komnaty, chwyciłem pakunek i pobiegłem do sali balowej, gdzie
wszyscy mieszkańcy zeszli się na kolację przebrani o ile to było możliwe w takich
warunkach w jak najbardziej eleganckie ubrania. Korzystając z zamieszania, gdy młodzi
ludzie rozstawiali półmiski z jedzeniem i wazy z barszczem, podłożyłem swoje pudełeczko
pod choinkę. Stanęliśmy kręgiem wokół stołu, a Żelazny jako gospodarz rozdał wszystkim
kawałki opłatka. Wtedy przy furtce zadzwonił dzwonek.
- Kto to? - zdziwiła się Różyczka.
- To on? - upewniał się Żelazny patrząc w moją stronę.
- Chyba tak... - odparłem niepewnie.
Wybiegłem na dziedziniec i do bramy. Na zewnątrz rzeczywiście stał Quasimodo, w
ciemnych spodniach, kozakach i rozpiętej kurtce, spod której wyglądała biała koszula i
krawat!
- Pomyślałem, że ten dzwonek to znak - staruszek powiedział niepewnie.
- Tak, proszę, niech pan wejdzie - zapraszałem go.
Gdy go prowadziłem przez dziedziniec, przyglądał się wszystkiemu z
zainteresowaniem. W sieni wschodniego skrzydła zostawił kurtkę i wtedy okazało się, że na
koszulę założył ładny, moherowy pulower. Był starannie ogolony, pachniał bardzo dobrą
wodą kolońską, miał starannie przycięte i uczesane włosy. Gdy go wprowadziłem do
komnaty zapanowała cisza.
- Za zgodą naszego gospodarza zaprosiłem na wieczerzę mojego wybawcę -
wyjaśniłem. - Usiądzie pan między mną i Pożyczką? - zaproponowałem staruszkowi.
Jednak nim siedliśmy, wszyscy łamaliśmy się opłatkiem składając sobie życzenia.
- Żebyś znalazł sobie wreszcie fajną babkę - życzył mi Żelazny.
- Obyś miał szczęście zobaczyć kolejne gwiazdy wigilijne - powiedział Morgan, a to co
mówił brzmiało jak stare szkockie powiedzenie i groźba jednocześnie.
- Żebyś z każdej podróży wracał mądrzejszy - rzekł mi Quasimodo.
Zauważyłem, że starzec łamiąc się opłatkiem z Puziem z dziwną troską spoglądał w oczy
chłopca. Potem Quasimodo podszedł do choinki, pod którą dołożył do niewielkiej
piramidki dwa małe pudełka.
Zasiedliśmy do wieczerzy i wpierw jedliśmy barszcz z uszkami. Pierożki z lekko
pikantnym nadzieniem kontrastowały z zupą o bardzo łagodnym w smaku, a w konsystencji
przypominającej krem. Wszyscy obecni nie mogli się nachwalić talentu dziewczyn, które
przygotowały ten przysmak; Żelazny zajął się daniami z ryb, a chłopcy utarli kutię.
Naszymi smakołykami najbardziej zafascynowani byli zagraniczni goście. Quasimodo jadł
spokojnie i widoczne było, że pomimo iż teraz mieszkał w samotności, kiedyś bywał w
dobrze wychowanym towarzystwie. Zdawał się sprawiać wrażenie człowieka bywałego
w salonach arystokracji - biła od niego jakaś dziwna pewność siebie, dostojeństwo i siła.
Rozmawiał ze wszystkimi pełen pogody - nie był tak szorstki, jakim go pamiętałem. Jego
znajomość języka angielskiego była dobra, ale mówił wolno dobierając słowa.
- Skąd pan tak dobrze zna język wyspiarzy? - zapytał go Jarl.
- Mój ojciec służył w polskiej pancernej dywizji generała Maczka, a po wojnie został w
Anglii, tam się wychowałem, a przyjechaliśmy tu z mamą dopiero czterdzieści parę lat
temu - odpowiedział staruszek.
Gdy zaspokoiliśmy pierwszy głód, Jarl postanowił zabawić się w Świętego Mikołaja i
rozdawać prezenty.
- Tu jest coś dla pewnej uroczej, wspaniałej i nad wyraz skromnej damy - mówił
Norweg unosząc pakuneczek, który kazałem mu kupić w mieście. - Jest to prezent od
kogoś, kto pani zawdzięcza życie - Jarl podał pudełko Pożyczce.
Dziewczyna wyjrzała zza Quasimodo i podziękowała mi uśmiechając się. Wszyscy byli
zajęci sprawdzaniem co dostali i ona rozpakowywała paczkę wyjaśniając staruszkowi, jak
mi pomogła dzisiejszej nocy. Gdy zobaczyła flakonik perfum „Chanel No 5", różany pąs
okrył jej twarz.
- To kosztowało majątek - szepnęła.
- Pani jest tego warta - powiedział do niej Jarl przeciskając się w moją stronę. - Dla
pana Pawła mam dwie paczuszki - rzekł wręczając mi prezenty.
Pierwszym okazał się kompas używany przez szwajcarską armię, wyglądający i
pewnie działający tak jak wyglądał - solidnie.
- Przyda się - powiedział Quasimodo nachylając się w moją stronę.
- Z pewnością- przyznałem.
Widziałem, że drugim prezentem od starca obdarzony został Żelazny - dostał rakietnicę i
pudełko rakiet, też z demobilu, szwajcarskiej armii. Drugim prezentem dla mnie, tym
razem od Żelaznego, była skórzana, szeroka obroża z tabliczką z wyrytym na niej
imieniem „Lupus".
- Wróci do ciebie - pocieszał mnie Żelazny wesoło szczerząc zęby.
Pozostali obdarowali siebie płytami, książkami i innymi drobnymi upominkami. Na koniec
Jarl wyjął zza choinki wielkie pudło. Kolorowy papier był zamoczony.
- W imieniu Mikołaja przepraszam za wilgotne plamy, ale niełatwo takie rzeczy
przyciągnąć tu na górę - żartował Norweg. - To dar dla Puzia.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że w środku jest nowiutki, lśniący puzon.
Wszyscy sobie zdawali sprawę, że fundatorem podarunku jest Jarl, tylko dlaczego? To
pytanie cisnęło się wszystkim na usta. Puzio zaniemówił z wrażenia i jak dziecko
pluszaka, tak on głaskał puzon.
- Rany, to... nie mogę tego przyjąć... - wyjąkał. - To jest przeraźliwie drogie - powiedział do
Norwega. - Skąd pan wziął puzon takiej firmy? To najlepszy producent...
- Miej pretensje do Mikołaja, że tak zaszalał-Norweg z szerokim uśmiechem na twarzy
rozłożył ręce w geście bezradności. - Jak znam tego dżentelmena, a spośród państwa
mieszkam chyba najbliżej jego rezydencji, można rzec po sąsiedzku, Święty Mikołaj
reklamacji nie przyjmuje. Pozostaje tylko życzyć ci samych sukcesów - Jarl pogłaskał Pu-
zia po głowie.
Wszyscy byli zdumieni gestem norweskiego milionera. Puzio zapewne znał się na
instrumentach i jeżeli mówił, że dostał puzon drogiej marki, to było tak w rzeczywistości.
Chyba na ten moment czekał Żelazny i z kredensu wyjął małe kieliszki i kryształową
karafkę z płynem ciemnokrwistej barwy.
- Paweł opowiadając o malinowym winie babci przypomniał mi, że mam tu coś na
specjalne okazje - z dumą pokazał karafkę. - To wino z miejscowych zasobów, które
ocalało w piwniczce, podobnie jak kilka innych...
Młodzi ludzie u progu pełnoletności odmówili poczęstunku. Jarl i Morgan z ogromnym
zainteresowaniem posmakowali wina. Quasimodo napił się go z wyraźną przyjemnością.
Jak dla mnie było za ciężkie, zbyt wytrawne.
- To wino warte jest majątek - stwierdził Jarl.
- Pan zna się na winach? - zapytałem go.
- Troszeczkę - odpowiedział tamten.
Pod wpływem mocnego alkoholu krew zaczęła mi szybciej krążyć, a ból w policzku
stał się pulsujący. Czułem, jak rośnie mi temperatura, a potem po plecach przechodzą
dreszcze.
- Paweł! - krzyknął Żelazny. - Co ci jest?
W mojej głowie narastał niepokojący huk, jakby bijące serce było wielkim bębnem
zbliżającym się do moich oczu, które zaczęły boleć. Miałem wrażenie, jakby ktoś zalewał mi
uszy galaretą, przez którą z wolna dochodziły dźwięki zaniepokojonych biesiadników.
„Wino było zatrute" - przyszło mi na myśl.
Czułem, jakbym zapadał się w siebie i stawał się lekki. Jednocześnie na klatce piersiowej
zaciskała się niewidzialna obręcz. Quasimodo mocno objął mnie ramieniem i coś mówił do
pozostałych. Gwałtownym ruchem zerwał opatrunek na moim policzku i wtedy nawet ja,
mdlejąc poczułem ten straszliwy smród bijący z rany. Widziałem, jak Pożyczka i
Różyczka w pierwszej chwili z obrzydzeniem odwróciły wzrok. Puzio mało nie zemdlał.
Szkot z niedowierzaniem pokręcił głową.
Starzec i Żelazny wyprowadzili mnie na dziedziniec, gdzie chłód i świeże powietrze
orzeźwiły mnie.
- Człowieku! - krzyczał do mnie Żelazny. - Idziemy do szpitala! Baran, osioł! Jak można
się doprowadzić do takiego stanu?!
- Jak będziecie schodzić, to zajdźcie do mnie - poprosił Quasimo-do.
Wrócił do sieni po swoją kurtkę i powędrował do bramy. W tym czasie mieszkańcy zamku
dołączyli do mnie i każdy na swój sposób starał się mnie pocieszać i pytał, jak się czuję. Po
kilku minutach przyszedł ubrany w ciepłe ubranie Żelazny, z plecakiem, z moimi
rzeczami, z odzieżą dla mnie, z latarkami.
- Ciekawe, czy dasz radę dojść - warczał pomagając mi założyć ciepłą flanelową
koszulę, bluzę z kapturem, a na nią wojskową kurtkę.
- My pomożemy - odezwał się Jarl. - W Karpaczu mamy samochód.
- Dam radę - zapewniałem Norwega i jednocześnie mrugnąłem do Żelaznego tak, by
tylko on to widział.
- W Karpaczu mam znajomego taksówkarza - Żelazny kłamał jak z nut. - Jest mi
winien przysługę, zna trasę do szpitala na pamięć i w dodatku jest bratem ordynatora.
Paweł będzie miał w szpitalu jak pączek w maśle.
Pożyczka przyniosła termos z gorącą herbatą i wcisnęła mi go do ręki.
- Niech pan się nie zgubi - Gwóźdź zdążył mi wręczyć kompas od Quasimodo.
Wyszliśmy z zamku. Czułem się już o wiele lepiej, ale pieczenie w policzku było z
każdą minutą dotkliwsze. Żelazny na moment zostawił mnie przy wejściu do kotlinki z
chatą starca. Wrócił po trzech minutach.
- Maść z ziółek - zadrwił wkładając mały słoiczek do plecaka. - Chodź, staruszku! -
pomógł mi wstać.
Szliśmy wygodnym szlakiem, w dół, w świetle księżyca przyświecając sobie latarkami.
Gdyby nie ból, byłby to wspaniały spacer, gdy szliśmy tak jakby zawieszeni między
śniegiem, w nocnym blasku wyglądającym jak bladoniebieska pościel, a ciemną doliną,
której światła wydawały się być słabymi ogniskami.
Zatrzymywaliśmy się trzy razy na trwające kwadrans postoje. Wtedy Żelazny zapalał
papierosa i przyglądał się ranie. Za każdym razem z niedowierzaniem odwracał wzrok
wąchając smród zebranej ropy i marszczył nos.
Do Karpacza doszliśmy około trzeciej. Żelazny zdjął brezent zakrywający wehikuł.
Silnik zapalił po kilku próbach uruchomienia go korbą zakręconą przez Żelaznego. Cóż
znaczą nawet najlepsze technologie przy kilku mroźnych dniach bezruchu. Wiele aut
wtedy staje bezradnych, zamarzniętych, ale konstruktor przewidział i tę ewentualność
umożliwiając rozruch korbą.
- Jarl ze swoją terenówką to mały pikuś przy twoim smoku - stwierdził Żelazny wsiadając
na fotel obok mnie i wierzchem dłoni wycierając pot z czoła.
Rzucił korbę na tylne siedzenie i pomacał brezentowy dach.
- Przesadziłeś z tą ascezą- dodał.-Ale nie musiałeś dopłacać za klimatyzację -
roześmiał się. - Masz ją za darmo. Ile wyciąga? - zagadnął patrząc na prędkościomierz. -
Dwieście czterdzieści kilometrów na godzinę? Niezły szpan. Jak pojedziesz z góry, z
wiatrem i z tego dachu zrobisz żagiel...
- Wybacz, przyjacielu, ale nie każdy samochód wygląda jak norweski milioner... -
pozwoliłem sobie na uszczypliwą uwagę.
- Nie obrażaj się za swój wehikuł, ale chyba wiesz, jak wygląda... Jarl to jednak w
porządku gość. Popatrz, jaki prezent zrobił Puziowi.
- Ciekawe dlaczego?
- I zatruł pite przez ciebie wino... - Żelazny starał się przedrzeźniać ton mojego głosu. -
Paweł, zaczynasz dziwaczeć. Już nie rozmawiajmy o tym...
- Jasne - przytaknąłem.
Dojechaliśmy do szpitala w Jeleniej Górze, gdzie Żelazny zaprowadził mnie na izbę
przyjęć. Dyżur miała akurat młoda, średniego wzrostu, ciemnowłosa lekarka. Miała zielone
oczy pod cienkimi, wymodelowanymi brwiami. Makijaż jej odrobinę trójkątnej twarzy nie
rzucał się w oczy i był dobrany z gustem. Włosy sięgające poniżej uszu, z prostą grzywką
tworzyły okrągłą ramkę łagodząc ostre rysy. Do tego nosiła okulary z cienkimi, okrągłymi
ramkami. Była w swej delikatnej urodzie piękna. Tylko rzuciła okiem na ranę.
- Jak to się stało? - zapytała.
- Wilk go ugryzł, pani Kasiu - odezwał się Żelazny, który imię lekarki odczytał z jej
identyfikatora.
- To prawda? - upewniała się patrząc mi w oczy.
- Tak - przyznałem. - Zrobił to niechcący.
- Chciał pan być jak Kevin Costner w „Tańczącym z wilkami"? - zadrwiła. - Teraz
gorzko pan tego pożałuje, bo czeka pana długa hospitalizacja. Zaczniemy od czyszczenia
rany... Dziękuję panu... - zwróciła się do Żelaznego. - Pana kolega zostanie tu na dłużej...
ROZDZIAŁ SIÓDMY

ZOSTAJĘ W SZPITALU * CZY ŻELAZNY MNIE ZDRADZIŁ? * MAŚĆ OD QUASIMODO


* DZIEJE SIEDMIU KOŚCIOŁÓW * PODRÓŻE PALCEM PO MAPIE * DOBROCZYNNE
ZIÓŁKA

Żelazny podał mi plecak z moimi rzeczami i poklepał mnie po ramieniu.


- No, przyjacielu, jak zostajesz w tak cudownych rączkach doktor Kasi, to nic ci się nie
stanie - mówił do mnie, ale w rzeczywistości czarował pięknymi słówkami urodziwą
lekarkę. - Czeka cię pewnie seria bolesnych zastrzyków w brzuch... - smutno pokiwał
głową.
- Zobaczymy - rzuciła pani Kasia uśmiechając się pod nosem.
- Wpadnę do ciebie później - powiedział Żelazny wychodząc z izby przyjęć.
Gdy lekarka nie patrzyła, dotknąłem rany na policzku i natychmiast tego pożałowałem.
Zabolało i moje palce trafiły na coś miękkiego, przypominającego konsystencją galaretę i aż
mną wstrząsnęły dreszcze z obrzydzenia, do jakiego stanu się doprowadziłem.
- Pięknie, prawda? - szydziła lekarka, która zauważyła zmianę na mojej twarzy i
uniesioną rękę. - Naprawdę wilk pana tak podrapał?
- Ugryzł, właściwie zahaczył zębem - uściśliłem i opowiedziałem jej historię Lupusa.
Ona w tym czasie starannie czyściła ranę. Nie spieszyło jej się, bo nawet najbardziej
chory nie opuszczałby chyba domu w świąteczną noc, więc lekarka miała nadzwyczaj
spokojny dyżur.
- Ładnie się panu odwdzięczył - powiedziała na koniec mojej opowieści.
- Specjalnie nie mam do niego o to pretensji - odparłem. - Wybrał to, co uważał za
lepsze...
- ...ale pan myśli, że on wróci? - weszła mi w słowo.
- Tak. Nie potrafię wytłumaczyć, skąd to moje przekonanie, ale czuję, że będzie mnie
pamiętał i...
- Pan jest sentymentalny - roześmiała się lekarka. - Dużo kobiet udało się panu tym
oczarować?
- Nie, jeszcze nie znalazłem tej właściwej, chociaż żyję złudzeniami, że może kiedyś...
- Ten wilk pana zranił, a pan wciąż marzy? Ta historia niczego pana nie nauczyła?
- Kobiety są jak wilki? - zażartowałem.
- Nie, trzeba umieć dobierać sobie przyjaciół. Pana kolega...
- Wiedziałem, że zrobił na pani wrażenie - udawałem zrozpaczonego. - To ja miałem
swoją raną wzbudzić w pani współczucie i... - żartowałem, ale głos mi uwiązł w gardle
na widok igły ze strzykawką.
Lekarka tylko uśmiechnęła się widząc efekt, jaki u mnie wywołało to narzędzie. Nie
jestem strachliwy, ale nigdy nie lubiłem zastrzyków. Żeby sobie ulżyć w takich chwilach
starałem się nie patrzeć, ale zróbcie to, gdy ktoś wam robi zastrzyk w policzek. Nie
możecie zacisnąć powiek, bo skóra musi być naciągnięta.
Zmuszony byłem się przyglądać jak igła, z tej perspektywy wielka jak otwór lufy
czołgowego działa, zbliża się do policzka, potem poczułem delikatne ukłucie i pieczenie,
gdy lekarstwo rozlało się pod skórą.
- I już! - powiedziała lekarka delikatnie ocierając mi pot z czoła.
- Teraz położymy pana na oddziale, na obserwację...
Znalazłem się sam w czteroosobowej sali. Formalności zajęły tyle czasu, że gdy
kładłem się do łóżka, w szpitalu zaczęła się krzątanina przy wydawaniu śniadań. Nie
miałem ochoty na jedzenie, tylko na sen. Skulony w kłębek, pod chłodną pościelą
zasnąłem nie bacząc na to, co się wokół mnie dzieje.
Gdy się obudziłem, wpierw usłyszałem wesołą konwersację dwóch osób, potem
rozpoznałem głosy Żelaznego i doktor Kasi. Oboje siedzieli na parapecie okiennym.
Lekarka śmiała się z dowcipów mojego kolegi, ale gdy tylko poruszyłem się, odskoczyła
od niego jak oparzona.
- Obudził się nasz wilkołak - wesoło przywitał mnie Żelazny. - Strach teraz będzie ciebie
dotykać - żartował. - Pani Kasia mówiła, że zostaniesz w szpitalu przynajmniej do Nowego
Roku. Próbki z ran zostały oddane do laboratorium. Wieczorem znany będzie wynik.
Zaprosiłem panią doktor do nas na zamek na sylwestra.
- Pan tylko tak żartuj e z tym zamkiem... - lekarka broniła się przed zaproszeniem.
- Nie żartuje - powiedziałem poważnym tonem. - Mój kolega to wyjątkowy żartowniś,
ale z tym zamkiem to prawda. Jest właścicielem fortecy położonej wysoko w górach.
- Naprawdę? - pani Kasia z większym zainteresowaniem spoglądała na Żelaznego.
- Z mojego zamku nigdy nie żartuję - Żelazny ukłonił się jak dworzanin udając, że
zamiata kapeluszem podłogę. - Zaproszenie też było jak najzupełniej serio.
- Może się skuszę - lekarka uśmiechnęła się. - A mogę przyjść z koleżanką?
- Dwie boginie na raz? - Żelazny był wniebowzięty. - Będę prawdziwie zaszczycony...
- Świry - parsknęła pani Kasia. - Poczekajcie, pójdę po wyniki do laboratorium.
Wyszła zamykając za sobą drzwi.
- Niezła - westchnął Żelazny. - Fajna babka i do tego wolna. Cud, że taka bakalia się
jeszcze uchowała...
- Casanova - sapnąłem.
- Zawsze zazdrościłeś mi powodzenia - Żelazny roześmiał się.
- Będziesz miał jak wrócić na zamek? - zapytałem go, gdy już się uspokoiłem.
Nie mogłem się śmiać, bo policzek dotkliwie mnie piekł.
- Jarl i Morgan jeżdżą swoją terenówką po okolicy, to mnie zabiorą ze sobą, jak będą
wracali - odpowiedział Żelazny.
- Czego oni tu szukają? - zdziwiłem się. - Spotkałeś ich?
- Przyjechali do szpitala, żeby się dowiedzieć co z tobą- opowiadał Żelazny. - Zmartwili
się, że poleżysz w szpitalu. Pokazałem im twój wehikuł, pośmieliśmy się, pochwalili się
swoją terenówką i powiedzieli, że będą szukać skarbu.
- Jakiego?!
- Tego z naszego zamku, do którego klucz był zapisany w Biblii...
- Zdrajco, czemu im o tym powiedziałeś?! -wybuchnąłem.
- Zaraz „zdrajco". Zachowujesz się jak przysłowiowy pies ogrodnika, co sam nie zje i
innym nie da. Leżysz w szpitalu i nigdzie nie możesz się ruszyć? Tak! Wiesz, o jaki skarb
chodzi? Nie! Czy on rzeczywiście istnieje? Nikt tego nie wie! Oni mają zajęcie, a ja zarobek, bo
nocują u mnie. Co oni znajdą w ciągu krótkich dni, gdy codziennie będą schodzić z zamku i
wracać do niego na noc? Ile czasu im zostanie na poszukiwania? Zastanów się! Pobawią się
chłopcy, posiedzą do sylwestra i wyjadą szczęśliwi...
Tyradę Żelaznego przerwało wejście pani Kasi niosącej wydruk komputerowy z
wynikami badań.
- Mam dla pana złe wiadomości - oznajmiła patrząc w moją stronę.
- Już nie będzie go pani leczyła? - żartował Żelazny.
- To też. Dziś zaczynam urlop i wracam po Nowym Roku. Panie Pawle, niestety, ma
pan poważne zakażenie i czeka pana długie leczenie. Nie wiem, czy nie będzie to musiało
się skończyć operacją i przeszczepem skóry, ale to dopiero za jakiś czas, gdy uporamy się z
bakteriami. Tu nie mamy odpowiednio silnego antybiotyku, żeby je zwalczyć. Zostanie
sprowadzony dopiero na jutrzejszy ranek. Kuracja musi potrwać w najlepszym razie dwa
tygodnie, z czego tydzień pozostanie pan w szpitalu, bo nie mamy pewności, jak rozwinie
się sytuacja. Bardzo rai przykro, ale taka jest smutna prawda.
- To niemożliwe! - usiadłem wzburzony. - Nie mogę tu zostać! Muszę wracać do pracy!
Lekarka podeszła do mnie, pochyliła się i uśmiechnęła. Miałem wrażenie, że chce mnie
uspokoić, ale ona tylko jednym palcem dotknęła mojej skroni. Podskoczyłem z bólu.
- Teraz zakażenie sięga do tego miejsca - stwierdziła rzeczowo. - Jest pan ciekaw, co
będzie dalej? Ja też. Może opiszę pana przypadek w jakimś piśmie lekarskim - drwiła. -
Nic pan na to nie poradzi. Naprawdę bardzo mi przykro.
Nawet Żelazny spoważniał.
- Lepiej tu zostań, stary - wykrztusił po chwili.
Powoli ułożyłem się na poduszce i zapatrzyłem w poszarzały sufit. Chyba
rzeczywiście musiałem tu tkwić.
- Chciałabym teraz zostać sama z panem Pawłem, żeby...
- Jasne - Żelazny pokiwał głową. - Muszę lecieć na spotkanie z Norwegiem, bo nie
mogę zostawić dzieciaków na dłużej samych na zamku. Paweł, pod łóżkiem zostawiłem
ci trochę żarcia, bo wiadomo, na szpitalnym wikcie nie pożyjesz. Cześć! A panią Kasię
pewnie ujrzę na moim zamku na zabawie sylwestrowej? Obowiązują stroje najzupełniej
dowolne... Paweł, trzymaj się!
Żelazny wybiegł.
- Wszystko będzie dobrze, tylko potem zostanie panu... - długo szukała odpowiedniego
słowa- ...kosmetyka.
- Mam tylko jedno pytanie - chwyciłem ją za rękę. - Czy będę mógł w ciągu dnia
wychodzić ze szpitala?
- Drogi panie - lekarka łagodnie wysunęła swoją dłoń z mojego uścisku - szpital to nie
hotel.
- Muszę... -prosiłem.
Pani Kasia zamyśliła się i zerknęła na drzwi, które skrzypnęły i otworzyły się.
- Zaraz przyjdę - lekarka powiedziała do kogoś.
Obejrzałem się, ale ktoś już puścił klamkę i została tylko maleńka szparka między
framugą a drzwiami. Przez nią widziałem ludzi w szlafrokach i pidżamach chodzących po
szpitalnym korytarzu i zaraz do mych nozdrzy doleciał zapach zupy jarzynowej.
- Pani doktor, muszę wyjść, niezależnie od tego, co pani powie i jakie
to przyniesie skutki dla mojego zdrowia - tłumaczyłem.
Nie ma chyba ciekawszej rzeczy dla kobiety niż czyjaś tajemnica. Pani Kasia słuchała
mnie z uwagą.
- Jestem kimś w rodzaju detektywa pracującego w Ministerstwie Kultury i Sztuki -
tłumaczyłem. - Pewni ludzie chcą oszukać mojego przyjaciela, którego już zdążyła pani
poznać...
- Żelaznego? - upewniała się.
- Tak-potwierdziłem zdziwiony, że poznała już pseudonim mojego kolegi.
- Jak chcą go oszukać?
- Chcą ukraść pewne dzieło sztuki ukryte w jego zamku.
Lekarka wstała i ręką wygładziła fartuch.
- Pan jest chyba szalony - stwierdziła. - Nie wierzę panu, ale co mnie to w sumie
obchodzi? Może pan się wypisać ze szpitala, zamieszkać w hotelu i przychodzić do nas na
zabiegi i zmianę opatrunku. Wybór należy do pana - ruszyła w kierunku drzwi. - Przyjdę
jeszcze jutro rano - dodała. - Niech pan się dobrze zastanowi.
Wyszła i zostałem sam jak palec. Pół godziny później przyszła pracownica szpitala
roznosząca posiłki, zostawiła talerze z obiadem i wyszła. Wróciła po kolejnych trzydziestu
minutach, by bez słowa zabrać talerze. Leżałem wpatrując się w sufit, w ściany, na puste
łóżka i myślałem nad tym, co robią w tej chwili Norweg i Szkot. Zerknąłem na zegarek.
Była piętnasta, więc zapewne wracali na zamek, by zdążyć przed nadejściem zupełnych
ciemności. Sądziłem, że ci dwaj dotarliby do fortecy Żelaznego i po ciemku, ale musieli
przed nim grać kogoś zupełnie innego.
Położyłem się i zacząłem zastanawiać nad słowami mającymi prowadzić do skrytki lub
skarbu: „Będąc w Efezie, odnajdź drogę do Smyrny i Pergamonu, a potem do Sardes, a
w każdym z nich poszukaj tego co trzeba i tak mądrzejszy wróć do Efezu, by zdobyć
Twój znak".
Z tego co pamiętałem, Efez, Smyrna, Pergamon i Sardes były miastami w Azji
Mniejszej, ale co one mogły mieć wspólnego z zagadką?. Czy należało wyjechać do
Turcji na poszukiwania? Przypuszczałem, że nie.
Jeżeli była to zagadka przygotowana przez członka grupy Apokaliptyków czyli Exitusian,
do tego skierowana do innego uczestnika tego stowarzyszenia, to zapewne był to szyfr
zrozumiały dla obydwu. Najprościej było go oprzeć na Biblii, a wręcz na Księdze
Objawienia. Tam należało szukać wyjaśnienia! Tym bardziej że przecież to zdanie
zapisano na karcie tytułowej Biblii, którą przechowywano w specjalnej szkatułce i na
której najwyraźniej bardzo zależało martwemu SS-manowi.
Wstałem i zaraz zakręciło mi się w głowie. Przysiadłem na moment, a potem założyłem
na swój dres szpitalny szlafrok i wyszedłem na korytarz.
- Siostro! - zaczepiłem jedną z pielęgniarek. - Czy w szpitalu jest biblioteka?
- Jest, ale dziś zamknięta, bo przecież święta... A czego pan potrzebuje?
- Biblii.
Przyjrzała mi się uważnie.
- Źle się pan czuje? - zapytała z troską. - Może chce pan porozmawiać z księdzem?
- Poproszę, jeśli to nie będzie mu sprawiało kłopotu - przytaknąłem. - Jestem tu -
wskazałem na wejście do swojej sali.
Usiadłem i czekałem na przyjście kapelana. Pojawił się po kilkunastu minutach.
- Szczęść Boże, w czym mogę panu służyć? - zapytał.
Był młodym, pulchniutkim blondynkiem w okularach. Z jego rumianego oblicza chyba ani
na moment nie znikał łagodny uśmiech.
- Co się panu stało w twarz? - dopytywał się.
- Wilk mnie ugryzł - odpowiedziałem. - Wdarło się jakieś zakażenie...
- Paskudna sprawa... i to w święta.
- Czy może ksiądz pożyczyć mi Biblię? - poprosiłem.
- Oczywiście, ale...
- Jest mi bardzo potrzebna - wyjaśniałem.
Duchowny ściskał Biblię niepewny, czy mi ją pożyczyć, bo zapewne moja prośba
wydała mu się dziwną.
- Jutro oddam albo jeszcze dziś wieczorem, jeśli ksiądz będzie w szpitalu - zapewniałem.
- Dobrze - ksiądz oddał mi księgę. - Z Bogiem - powiedział żegnając się.
Nim przestąpił próg mojej sali, już szukałem Apokalipsy według świętego Jana i zacząłem
ją czytać, wers po wersie. Z rozmowy z profesorem Świderkowskim pamiętałem, że w
tajnym związku było siedmiu wojowników, a każdy miał imię przybrane od nazwy jednego
z siedmiu miast występujących w Księdze Objawienia. Dlaczego w zagadce mowa jest
tylko o czterech? Jak pamiętałem, według mistycznego języka Apokalipsy siedem było
liczbą doskonałą, a cztery oznaczało cały świat. Należało więc zapewne szukać
wskazówek na całym świecie, a może tylko na cztery strony świata? Czy autor tej
wskazówki chciał adresata tych słów wysłać w podróż dookoła świata? Może miała to być
symboliczna wyprawa po nauki lub do świętych miejsc? Czym w końcu miał być znak,
który można było odnaleźć w Efezie?
Pytania mnożyły się i nie potrafiłem na razie na nie odpowiedzieć. Postanowiłem
zanotować sobie informacje zawarte w Apokalipsie świętego Jana na temat tych
wymienionych czterech miast. Dalej zapisywałem zapamiętane z historii dane o tych
miejscach.
Efez był najważniejszym miastem okręgu, w którym znajdowało się siedem kościołów,
był stolicą rzymskiej Azji. Podczas drugiej i trzeciej podróży misyjnej zawitał do niego
apostoł Paweł. W czasach rzymskich miasto było poświęcone bogini Dianie,
identyfikowanej z Artemidą. Kult Diany wywodził się z barbarzyńskich obrzędów, wśród
których były i ofiary z ludzi.
Kolejnym miastem na trasie podróży adresata wskazówki miała być Smyrna, obecnie
Izmir, leżąca kilkadziesiąt kilometrów na północ od Efezu. Smyrna była bogatym miastem
założonym przez Greków, które swą ekonomiczną potęgę zbudowało na handlu. Biskupem
Smyrny przed męczeńską śmiercią był Polikarp. Kościół w Smyrnie miał być biednym i
cierpiącym, bo odmówił uczestnictwa w kulcie cesarza rzymskiego.
Pergamon to miejsce, które mnie, historykowi sztuki, kojarzy się głównie ze sztuką
rzeźbiarską. „Umierający Gal" to dzieło, które powstało w tym mieście i jest uważane za
przykład realizmu w starożytnej sztuce. Wielka biblioteka tego miasta miała liczyć
dwieście tysięcy rękopisów i gdy Ptolemeusz Filadelfos, władca Egiptu, bojąc się, by nic nie
przyćmiło sławy Biblioteki Aleksandryjskiej, zakazał eksportu papirusu, to
Pergamończycy mieli wynaleźć pergamin. W księdze Apokalipsy jest mowa o „tronie
szatana" w tym mieście. Może chodziło o wielki ołtarz Zeusa wybudowany na
piętnastometrowej wysokości podwyższeniu?
Sardes to miasto, które wzbogaciło się na handlu. To tu w VI wieku przed narodzinami
Chrystusa panował Krezus - obecnie symbol wielkiego bogactwa. W Sardes, dzięki
bogatym mecenasom działały tajemnicze kulty starożytnego Wschodu. Między innymi
był tam kult Kybele, którego wyznawcy wierzyli w możliwość przywrócenia życia po
śmierci. W Księdze Objawienia jest mowa o kilku takich, którzy „nie zabrudzili swych
strojów", co można interpretować, że pozostali wierni Chrystusowi. Czytałem też kiedyś,
że w Sardes archeolodzy znaleźli ślady ogromnej świątyni Artemidy i chrześcijańskiego
kościoła z IV wieku przed naszą erą. Miasto zostało zniszczone wskutek najazdu
Mongołów Tamerlana.
Krytycznie przyglądałem się moim notatkom i zastanawiałem, jak mogą mi te informacje
pomóc w rozwiązaniu zagadki. Wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Sięgnąłem
po swój plecak. Żelazny spakował do niego kilka najpotrzebniejszych rzeczy, ale i
zostawił to, co miałem tam spakowane do bocznych kieszeni. Między innymi dzięki temu
miałem swój notatnik, długopis i mapę najbliższej okolicy. Nim ją wyjąłem, ręką
namacałem słoiczek z maścią od Quasimodo. Przypomniałem sobie słowa lekarki o
czekającym mnie długim pobycie w szpitalu. W chwili gdy czułem podniecenie, bo
wydawało mi się, że podążam dobrą ścieżką ku rozwiązaniu zagadki, hospitalizacja była
mi nie na rękę. Oczywiście postanowiłem spróbować cudownego lekarstwa od starca z
gór.
Odkręciłem pokrywkę słoiczka i nieufnie powąchałem jego zawartość o brunatnej
barwie. Intensywnie pachniała jakimś nieznanym mi ziołem i korą. Ostrożnie zagarnąłem
trochę mikstury i rozsmarowałem ją pocierając o siebie kciuk i palec wskazujący. Czułem
drobne granulki, co mogło świadczyć o domowym ucieraniu leku. Nieco odsłoniłem
opatrunek i na pokrytą śluzem ranę nałożyłem trochę maści.
Potem rozłożyłem mapę i zacząłem na nią patrzeć szukając sam nie wiedziałem czego.
Miałem nadzieję, że natknę się na jakieś interesujące miejsce o nazwie, która przykuje
moją uwagę. Przypominało to wędrówkę po labiryncie Minotaura bez nici Ariadny.
Byłem przekonany, że w słowach zapisanych na pierwszej stronie Biblii był klucz,
konkretna wskazówka, może nawet wyznaczony szlak podróży i wcale nie trzeba było
jechać do Turcji, by poznać rozwiązanie.
Na razie postanowiłem odszukać kapelana i oddać mu jego własność. Znalazłem go, gdy
z gitarą na kolanach siedział na oddziale dziecięcym, grał i śpiewał ze wszystkimi kolędy.
Gdy zobaczył mnie, klasnął w dłonie.
- Dzieciaczki! - zawołał do zebranych. - Szykujcie się do kolacji, potem dobranocka i
spać. A... nie zapomnijcie o wieczornej modlitwie. Na razie, brzdące!
Oczywiście dzieci nie wypuściły go tak szybko i musiałem jeszcze poczekać
kwadrans.
- Znalazł pan to czego szukał? - zapytał mnie duchowny odbierając Biblię.
- Tak, ale wciąż mam wiele pytań - odpowiedziałem szczerze.
- Słucham, może w czymś panu pomogę?
- To nie takie pytania... - zakłopotany machnąłem ręką.
- Wie pan, Biblia może nas wiele nauczyć, ale też nie uzurpuje sobie praw do
wszechwiedzy. To my, dzięki wierze, musimy sami wybrać odpowiednią drogę.
- Mnie bardziej chodzi o rozwiązanie pewnej zagadki...
- Quiz biblijny? - uśmiechnął się ksiądz.
- Tak jakby. Chodzi o siedem kościołów z Azji Mniejszej wymienionych w Księdze
Objawienia.
- Zapraszam do mnie, mam tam trochę literatury teologicznej...
Niezręcznie mi było odmówić, więc powędrowałem za księdzem.
Zajmował niewielkie pomieszczenie, w którym na regale stały książki. On włączył czajnik,
by zagotować wodę na herbatę, a ja przeglądałem grzbiety grubych tomów. Moją uwagę
zwrócił wydany w języku angielskim „Atlas czasów biblijnych". Była tam chronologia,
rozdziały poświęcone poszczególnym ewangeliom i księgom Biblii oraz mapki. Te
zainteresowały mnie najbardziej. Odszukałem tę obejmującą obszar Azji Mniejszej.
Szybko nad brzegiem Morza Egejskiego odnalazłem Efez, dalej na północ Smyrnę,
idąc dalej, po prostej Pergamon i Sardes na południowy zachód od Pergamonu.
Zapamiętałem ich ułożenie i odłożyłem książkę na półkę. Już gdy oglądałem mapę w
atlasie, przypomniała mi się ta moja, turystyczna mapa Sudetów i domyśliłem się, jak
powinienem szukać.
- Serdecznie dziękuję księdzu za pomoc - powiedziałem do duchownego.
- Cieszę się, że mogłem panu w czymś pomóc - odpowiedział.
Życzyłem mu spokojnej nocy i wróciłem do swojego lokum, gdzie na
stoliku czekała kolacja: dwie kanapki z pasztetem i już wystygła herbata.
Pochłonąłem posiłek jednocześnie oglądając mapę. Wiedziałem już, czemu Jarl i
Morgan jeżdżą na wycieczki po okolicy, ale nie wiedziałem, czy wpadli na ten sam pomysł
co ja. Nazajutrz musiałem wyjść ze szpitala, by zdążyć przed nimi lub przynajmniej
pokrzyżować ich plany.
Około dwudziestej przyszła do mnie pielęgniarka, by zmienić mi opatrunek. Była młoda,
ale wyglądała jakby trenowała podnoszenie ciężarów. Spojrzała na mnie wrogo, potem
na plastry przytrzymujące gazę. Psychicznie przygotowałem się na to, co miało teraz
nastąpić, czyli brutalne szarpnięcie, żeby oderwać plastry.
Szarpnięcie rzeczywiście było, ale opatrunek odszedł od rany zadziwiająco lekko. Na
gazie pozostała tylko wielka żółta, kleista plama. Pielęgniarka wyrzuciła to do kosza z
wyraźnym obrzydzeniem.
- Aleś pan sobie dogodził - mruknęła.
Obmyła policzek, zdezynfekowała, zrobiła zastrzyk, nasypała jakiegoś proszku i
wszystko zakleiła. Gdy tylko wyszła gasząc światło w pokoju i życząc mi „dobrej nocy",
natychmiast wyjąłem maść od Quasimodo i wepchnąłem ją pod opatrunek. Potem
ułożyłem się do snu i szybko zasnąłem odrobinę drżąc, nie mogąc się doczekać
następnego dnia, który miał pokazać, czy przeczucie mnie nie myliło.
Obudziła mnie ta sama siostra, która była w moim pokoju wieczorem. Tym razem
przyniosła tacę ze śniadaniem i z hukiem postawiła ją na stolik.
- Proszę! - oznajmiła i wyszła trącając biodrem moje łóżko tak silnie, że zaskoczony o
mało nie sturlałem się na podłogę. - Smacznego! - rzuciła ponuro, na moment zatrzymując
się w progu.
Z niepokojem oglądałem poranny posiłek, spodziewając się po takim powitaniu ukrytej w
nim trucizny. Na talerzyku leżały trzy kromki chleba, trójkącik serka topionego i plasterek
kiełbasy. W kubku parowała kawa zbożowa. Szybko pochłonąłem smakołyki i zacząłem
pakować plecak. W porze obchodu położyłem się do łóżka i czekałem na przyjście lekarzy.
Grupę trzech panów oprowadzała pani Kasia.
- To pacjent przyjęty z zakażeniem po ugryzieniu przez wilka - wyjaśniła kolegom.
- Będziemy mieli wilkołaka-zażartował młody, z bródką w przyciemnionych okularach,
z wyrazem twarzy zarozumiałego prymusa.
Ordynator i koledzy nie mogli oprzeć się ciekawości i postanowili koniecznie obejrzeć
ranę.
- Skaleczenie było wczoraj mocno zaropiałe, wyniki badań laboratoryjnych wykazały
obecność bardzo groźnych bakterii odpowiedzialnych za procesy gnilne i zakażenie
krwioobiegu - opowiadała zbliżając się do mnie jak do niezwykłego eksponatu w muzeum
osobliwości. - Wypisałam formularz zamówienia specjalnego leku, który sprowadzimy aż z
magazynów Wojskowej Akademii Medycznej w Warszawie. Na razie postanowiłam
zostawić pacjenta w szpitalu na obserwacji. Panie Pawle - zwróciła się do mnie - to może
zaboleć, ale niech pan wytrzyma.
Mocno szarpnęła za opatrunek, a ten odszedł od policzka jakby był z gumy.
- O! - wyrwało się pani Kasi.
- Co on tam ma? - zainteresował się ordynator.
Starszy pan poprawił okulary na nosie i pochylił się do mojego policzka. Wąchał go i
oglądał. Poprosił jednego z lekarzy o kawałek waty i gdy jego młodszy kolega wykonał
polecenie, ten delikatnie dotknął wacikiem szramy. Ucieszyłem się, bo nie zabolało!
Ordynator powąchał brunatną maź.
- Pan coś wkładał pod gazę? - zapytał mnie.
Milczałem, ale na razie tylko postanowiłem zrobić zdziwioną minę.
- To jakieś ziółka - ocenił ordynator oglądając ranę. - To jak? - wypytywał mnie.
- Czy mogę wyjść ze szpitala? - poprosiłem nie zwracając uwagi na doktora.
Zauważyłem, że wszyscy przyglądali mi się z uwagą. Najbardziej zdziwiona była pani
Kasia. Wstałem i podszedłem do lustra nad umywalką. Rękawem szlafroka przetarłem je i
przyglądałem się własnemu policzkowi. Maść Quasimodo zdziałała cuda. Nie zasklepiła
rozcięcia, ale teraz było ono pokryte cienką warstwą ciemnej skorupy, a nie wodnistą,
śmierdzącą mazią.
- Cokolwiek to jest, jest bardzo dobre - ordynator pokiwał głową.
- Nie wiem, jak to wytłumaczyć - szepnęła pani Kasia.
- Będzie chyba pani musiała zawrzeć bliższą znajomość z naszym niezwykłym
pacjentem - mruknął ordynator.
ROZDZIAŁ ÓSMY

ZALETY WEHIKUŁU * NOWA KWATERA * WIEŻA RYCERSKA W SIEDLĘCINIE *


TROPEM TEMPLARIUSZY * AUTOSTOPOWICZKA PRZY DRODZE DO WLENIA *
CZY WLEŃ TO ODPOWIEDNIK SMYRNY? * CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY WERS
DZIEJÓW APOSTOLSKICH

Lekarze z obchodu wyszli i w moim pokoju została tylko lekarka. Spojrzała na mnie z
troską.
- Co pan wykombinował? - zapytała.
- Nic - jak chłopiec na dywaniku u dyrektora szkoły spuściłem wzrok.
- Stał się pan cudownie wyleczonym? Nie wierzę w takie medyczne czary-mary.
Przecież sama widziałam pana wyniki i tę ranę.
- Może to pani zabiegi tak mi pomogły, a mój stan nie był taki ciężki? - odparłem z
uśmiechem.
- A dokąd się panu tak spieszy? Czemu tak bardzo chce pan wyjść ze szpitala?
- Mówiłem już pani, że muszę coś ważnego załatwić...
- Zdumiewające - z niedowierzaniem przyglądała się mojemu policzkowi.
Ja ani na moment nie odrywałem od niej oczu. W tym swoim zdziwieniu była taka
dziewczęca. W pracy spotykałem różne kobiety: demoniczne, silne, słabe, najczęściej
inteligentne. Z nimi wszystkimi można było jechać na wycieczkę, szukać skarbów,
zamieszkać pod namiotem lub w ekskluzywnym hotelu. Były idealnymi towarzyszami w
czasie przygód, a jeśli sprawiały kłopoty, to było to tak naturalne, że po jakimś czasie
wszystkie związane z nimi problemy traktowało się jako świetne przygody. Jeśli były
wrogami, to niezwykle groźnymi. Pani Kasia była inna. Jej uroda miała w sobie coś z
jabłoni, która dopiero rozkwita, ale już można się było spodziewać miłych wiosennych
wieczorów spędzonych w jej cieniu i smacznych, wspaniałych owoców. Była typem
kobiety, która zdawała się nigdy nie starzeć, wciąż zachowując tę świeżość. Miała
wspaniałe brązowe oczy, które w słonecznym świetle nabierały niesamowitej barwy
ciemnego miodu, a każdy jej ruch przywodził na myśl damy z przedwojennych balów. Nie
dziwiłem się, że Żelazny oszalał na jej punkcie.
- O czym pan myśli? - spytała przypatrując mi się i przechylając lekko głowę. Miała
przy tym pobłażliwy uśmiech, jakby czytała w moich myślach.
- O pani - przyznałem się. - Muszę być z panią szczery, bo mi pani bardzo pomogła.
Wczoraj - opowiadając wyjąłem słoiczek maści od Quasimodo - gdy pani powiedziała o
moim długim pobycie w szpitalu, postanowiłem spróbować tego. To dar od człowieka,
który mi raz uratował życie, a i teraz, jak się okazało, pomógł mi.
Lekarka wzięła do ręki słoiczek, powąchała i roztarta na palcu odrobinę tego specyfiku.
- To zioła - pokiwała głową. - Widocznie ten pan zna się lepiej na medycynie niż my
wszyscy tutaj. Może pan wyjść ze szpitala, ale niech pan bierze leki, jakie panu przepiszę i
gdyby stan rany pogorszył się, niech pan się do nas zgłosi.
Z kieszeni fartucha wyjęła bloczek recept i na jednej zaczęła pisać, co mam kupić w
aptece.
- Niech pan smaruje się tą maścią - dodała dając mi zapisaną kaligraficznym pismem
karteczkę.
- Będzie pani na zabawie sylwestrowej u Żelaznego?
- Nie wiem... a pan? - dopytywała się nieśmiało.
- Tak, o ile kolega mnie stamtąd nie wyrzuci - roześmiałem się.
- Czemu miałby to zrobić?
- Obaj będziemy chcieli zawłaszczyć sobie panią na ten wyjątkowy wieczór -
odpowiedziałem udając, że to żart.
- Do widzenia - powiedziała wstając.
- Do zobaczenia - odparłem. - Mam nadzieję.
W ciągu godziny załatwiłem wszystkie formalności związane z wypisaniem na własną
prośbę i mogłem wyjść. Na parkingu przypomniałem sobie, że jest zima. Co prawda
świeciło słońce, ale nawet przy bezwietrznej pogodzie było mroźno. Ostrożnie, plecakiem
starłem warstwę śniegu, która zebrała się na drzwiczkach wehikułu. Otworzyłem je,
wrzuciłem bagaż do środka i z podłogi za fotelem kierowcy wyjąłem szczotkę, taką jak do
zamiatania podłogi. Potem uruchomiłem samochód, który tym razem nie potrzebował
pomocy z kręceniem korbą.
Gdy silnik się grzał, ja ścierałem grube zaspy z wehikułu.
- To pana samochód? - usłyszałem za sobą zaciekawiony głos pani Kasi.
- Tak.
- Duży - stwierdziła widząc tylko pokrytą śniegiem sylwetkę.
- Może panią gdzieś podwieźć? - zaproponowałem.
- A mógłby pan? - ucieszyła się.
- Oczywiście.
Moją radość z faktu, że będę mógł z tą uroczą lekarką spędzić nieco więcej czasu
mąciło to, że widziałem, jak zmienia się jej wyraz twarzy, gdy spod bieli zaczyna
wyrastać szkaradna postura wehikułu.
- Nie jest może ładny, ale dla moich potrzeb wystarczy-wyjaśniałem.
- Skąd pan go wytrzasnął?
- Z wysypiska śmieci - próbowałem żartować. - To naprawdę dobry samochód, tylko
jego karoserii nie zaprojektował znany plastyk, a zwykły mechanik, dla którego
najważniejsza była funkcjonalność pojazdu.
- Pewnie w środku kryje jakieś wspaniałe gadżety? - zaglądała przez szybki do kabiny.
- Nie ma klimatyzacji, tylko dobrą nagrzewnicę, a latem staje się kabrioletem. Nie
zdarzyło mi się jeszcze, bym jadąc nim wpadł w poślizg czy zakopał się na wiejskiej
drodze - zachwalałem wehikuł.
Otworzyłem drzwiczki przed panią Kasią i ta usiadła ciekawie lustrując wnętrze.
- Pewnie Spartanie byliby dumni z takiej konstrukcji - stwierdziła.
- Widoczne mam w sobie kroplę krwi tego wojowniczego ludu.
Ruszyliśmy i pani Kasia pilotowała mnie wprost pod dom w willowej dzielnicy.
- Dziękuję - powiedziała wysiadając.
- Czy pani przyjdzie do nas na sylwestra? Mógłbym po panią wyjść...
- Dam sobie radę - lekarka zamknęła drzwiczki i pomachała mi ręką na pożegnanie.
Moim pierwszym zadaniem było znalezienie sobie dobrej bazy wypadowej, blisko
obranych celów podróży. Niestety, był to taki moment sezonu zimowego, gdy chyba
wszystkie kwatery w Jeleniej Górze i w okolicach były zajęte. Pojechałem dalej na północ i
między Siedlęcinem a Wleniem znalazłem wolny pokój w gospodarstwie
agroturystycznym.
- Ale tylko na jedną noc - zastrzegła się gospodyni.
Była to niska kobieta z dużym brzuchem. Jej mąż, mężczyzna o ponurym obliczu tylko
mnie otaksował wzrokiem i zaraz wrócił do chyba ulubionego zajęcia - oglądania filmu
w telewizji. W moim pokoju jeszcze było czuć smród dymu z papierosów po
poprzednich mieszkańcach pokoju - członkach rodziny, których widziałem
wyjeżdżających z podwórza.
Umeblowanie lokum było dostatnie, jeśli cofnąłbym się o kilkanaście lat, gdy we
wszystkich polskich mieszkaniach królowały meblościanki, z wielkimi przeszklonymi
półkami na domowe kryształy, skarby przywożone z dawnych krajów demokracji ludowej
w nieznanym mi celu. Wersalka oczywiście żałośnie skrzypnęła protestując, gdy się na
niej na próbę rozciągnąłem. Fotele, używane tylko od święta i podczas ważnych meczów
polskiej reprezentacji, były w o wiele lepszym stanie. Mnie w tej chwili najbardziej
interesowała łazienka, w której zniknąłem na pół godziny biorąc prysznic. Na razie nie
goliłem się - ze względu na skaleczony policzek. Potem na ranę nałożyłem maść,
założyłem opatrunek, spakowałem potrzebne mi rzeczy do torby na ramię, ubrałem się i
wyszedłem.
- Kto pana tak poharatał? - zapytała gospodyni, gdy uzgodniłem z nią porę mojego
powrotu i kolacji.
- Na stoku jakiś początkujący narciarz, gdy się wywrócił, przejechał mi końcem kijka po
policzku - wymyśliłem na poczekaniu.
Miejsce mojego noclegu wydawało mi nie najciekawsze, ale i tak nie miałem szans
znalezienia lepszego. Wsiadłem do wehikułu i ruszyłem na południe, do Siedlęcina.
Zapytacie pewnie dlaczego? W atlasie biblijnym kapelana w szpitalu zobaczyłem, że z
Efezu droga prowadziła prawie idealnie na północ, a dalej w tym samym kierunku do
Pergamonu, a potem na południowy wschód do Sardes. Spojrzałem na mapę Sudetów i
uznając, że zamek Treuburg to Efez, bo przecież to w nim była pierwsza wskazówka
zapisana na stronie tytułowej Biblii, należało szukać dalszych informacji w miejscu
położonym na północ, tak jak Smyrna względem Efezu. Idealną lokalizacją wydawał się
Siedlęcin. To niewielka wieś w dolinie Bobru z dwoma kościołami i dobrze zaopatrzonym
sklepem, w którym kupiłem pęto smacznej kiełbasy i bułki. Siedziałem w wehikule
zaparkowanym na stromym odcinku lokalnej drogi i patrzyłem na cel mej podróży: wieżę
rycerską w Siedlęcinie.
Z zewnątrz wyglądała dość ponuro. Wysoki na ponad dwadzieścia metrów gmach na
planie prostokąta wieńczył czterospadowy dach. Małe okienka z tej perspektywy
przypominały otwory strzelnicze. Budynek wyglądał raczej jak więzienie. Z szaroburą
gotycką budowlą kontrastowały otynkowane na pomarańczowo zabudowania folwarczne,
powstałe zapewne w XIX stuleciu.
Skończyłem posiłek i powędrowałem po śniegu ku wieży. Z dala widać było dzieci
bawiące się, lepiące bałwana i obrzucające się śnieżkami. Z kranu pod lipą wisiał sopel.
Przy bramie do budynków folwarcznych zobaczyłem kartkę z napisem: „Kasa". Gdy
wszedłem w ciemny, niski, korytarz z pomarańczową lamperią, w moje nozdrza
uderzyły zapachy bigosu i zupy jarzynowej oraz smród dymu papierosowego. Deski
podłogi umyte przed świętami, ale dawno niemalowane, cicho skrzypiały, gdy stawiałem
kroki, których odgłos ginął w ciemnych zaułkach przejścia. Na drzwiach po prawej
stronie dojrzałem kartkę, na której napisano: „Kasa, bilet wstępu - 2 zł".
Zastukałem w drzwi, szerokie, ciężkie, zakończone u góry łukiem. Gdy otworzył je
niewysoki mężczyzna z krótką bródką, szopą ciemnych włosów i zagadkowym
uśmiechem, zauważyłem, że wrota do jego „fortecy" były też niezwykle grube.
- Dzień dobry - ukłoniłem się. - Czy można zwiedzić wieżę? - zapytałem.
- Oczywiście, zaraz panu otworzę - odparł.
Zniknął w swoim lokum zostawiając uchylone drzwi, zza których słychać było dźwięk
strzelaniny w filmie w telewizorze oraz czuło się aromat świeżo przygotowanej kawy.
Młodzian pojawił się po chwili z parującym kubkiem i wielkim kluczem w dłoni.
Poprowadził mnie ku maleńkiemu, wyłożonemu kamieniami dziedzińcowi, z którego po
schodach weszliśmy do sieni wieży. Kupiłem bilet wstępu. Zwróciłem uwagę na to, jak
grube były tu ściany.
- W piwnicy ściany mają grubość do sześciu metrów - wyjaśnił mi młodzieniec. - Niech
pan sobie obejrzy piwnice i spotkamy się na pierwszym piętrze.
Wszedł po szerokich drewnianych schodach, a ja schylając głowę zszedłem do
piwniczek. Były tu dwa pomieszczenia. To po lewej było nisko sklepione i ponure, a po
prawej przypominało łaźnię z kamiennymi korytami wzdłuż ścian. Uważnie obejrzałem
ściany, strop i podłogę, a następnie wróciłem na parter. Tu była niewielka komnata z
klepiskiem - zapewne dawniej wartownia. Powędrowałem na pierwsze piętro, gdzie był
punkt sprzedaży pamiątek w ogromnej sieni, drugi pokój za ścianą z desek i jeszcze jedna
komnata, duża prawie jak boisko do koszykówki.
Byłem zdumiony widząc, że na całym piętrze był tylko jeden - fakt, że ogromny - piec i
nie widać było słupów.
- Wspaniałe, co? - młodzieniec przyglądał się memu zachwytowi.
- Oprowadzę pana po wieży i pokażę panu coś jeszcze lepszego... - otworzył drzwi do
wielkiej komnaty, której ściany pokrywały wyblakłe malowidła.
Stanąłem przy sznurze odgradzającym je od zwiedzających i zacząłem się przyglądać
namalowanym scenom.
- Zgadnie pan, co to jest? - zagadnął mnie przewodnik.
- Nie wiem - przyznałem. - To oryginalne, gotyckie?
- Tak, to legenda o Lancelocie, a są tu jeszcze sceny przedstawiające fundację klasztoru
cystersów w Krzeszowie oraz świętego Krzysztofa z Dzieciątkiem na ramieniu. Wieża
powstała prawdopodobnie w czasach Henryka I Jaworsko - Świdnickiego i miała służyć
obronie przeprawy szlaku na północ. Gdy potem trasy karawan kupieckich uległy
zmianie, obiekt stracił na znaczeniu. Pierwszym znanym z imienia mieszkańcem wieży
był rycerz Jenschim Roeden, który przebywał tu w XV wieku. Wtedy wieś nazywała się
Zedlitz.
- Kiedy wykonano ten żywot Lancelota?
- Około roku 1345 freski namalował nieznany artysta. Wiadomo, że na świecie powstało
dwadzieścia podobnych, ale ten jedyny został wykonany metodą na suchym tynku.
Podobno to jeden z nielicznych zachowanych do naszych czasów. W 1880 roku Wilhelm
Cloze opisał te freski, a w 1936 roku teczkę konserwatorską przygotował Joachim
Drobek. Po wojnie był tu PGR i skład nawozów, potem spichrz. Ściany pobielono i
freski zniknęły, aż gdy upadło gospodarstwo rolne przybył tu historyk sztuki, który
wydobył malowidła na światło dzienne.
- Niebywałe - ze zdumieniem kręciłem głową i przyglądałem się ścianom.
- Można zapytać, jak pan tu trafił? - przewodnik przerwał ciszę, która zapadła.
- Jestem historykiem sztuki i pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki - przedstawiłem się
wyjmując legitymację. - Znalazłem się tu trochę przypadkowo...
- Aha - wykrztusił młodzian zapewne przestraszony, że przyjechałem na jakąś kontrolę.
- Czy byli tu u pana niedawno dwaj panowie... - opisałem Jarla i Morgana.
- Byli, a co się stało?
- Nic ważnego, czy pamięta pan, co ich najbardziej interesowało?
- Freski. Proszę powiedzieć, o co chodzi, bo zaniepokoił mnie pan swoimi pytaniami...
- Czy mogę? - zapytałem wymownie wskazując na sznur.
- Oczywiście.
Młodzian odsunął się i stojąc kilka metrów za mną przyglądał się moim poczynaniom.
Najpierw starannie poszukałem jakiegokolwiek śladu znaku Exitusian, ale zdałem sobie
sprawę, że ten kto przygotowywał zagadkę nie mógł na średniowiecznym fresku
domalowywać swoich wskazówek. Były one ukryte w jego wymowie. Przechadzałem się
w tę i z powrotem przyglądając się malowidłom i nie potrafiłem niczego wymyślić. Wróci-
łem do przewodnika i poprosiłem go, by pokazał mi resztę wieży. Zwiedziliśmy więc
pozostałe dwa piętra, ogromne hale, przy czym dopiero na najwyższym poziomie
ujrzałem słupy podtrzymujące belki stropu, a właściwie konstrukcji dachu - drewnianej
plątaniny, kunsztu średniowiecznych budowniczych.
- Imponujące - stwierdziłem patrząc w górę.
- O co chodzi z tymi pana znajomymi? - dopytywał się przewodnik.
- To są znajomi, których zachęcałem do odwiedzenia tego miejsca, które wypatrzyłem
na mapie - odpowiedziałem.
Nie chciałem niepotrzebnie niepokoić tego człowieka, a przeczuwałem, że nie
wchodziło tu w grę włamanie do jakiejś skrytki w wieży. Chodziło raczej o symbolikę
tego miejsca, a najprawdopodobniej fresków.
- Dziękuję za pomoc - powiedziałem na pożegnanie ściskając dłoń przewodnika.
Gdy wyszedłem na dwór, było już ciemno i nie miało sensu jechanie gdziekolwiek
indziej. Musiałem wrócić do swej kwatery. Pojechałem jeszcze do Jeleniej Góry, gdzie
zrobiłem drobne zakupy spożywcze i wróciłem do wynajętego pokoju. Gospodyni podała mi
na kolację parówki, jajecznicę, trochę świątecznego bigosu i mocną herbatę. Zjadłem to
wszystko z prawdziwą przyjemnością i idąc do pokoju na piętrze zapytałem gospodarzy,
czy mają Biblię. Mieli i pożyczyli mi ją.
Usiadłem w fotelu przy niskim stoliczku i wpatrując się w segment, na półki z lśniącymi
kryształami, w których pewnie kiedyś leżały herbatniki i królowe polskich stołów - śliwki w
czekoladzie - myślałem i to intensywnie. To była podróż przez zakamarki ułomnej pamięci,
wędrówka w ślepe uliczki i poszukiwanie niewidocznych powiązań. Sam nie wiem, kiedy
zasnąłem i przyśnił mi się templariusz przepasujący się dziwnym skórzanym pasem,
wyszywanym złotem i drogimi kamieniami. Ze stolika obok mnie wziął dwie księgi i
odszedł z nimi w ciemność. Ocknąłem się i zaraz zacząłem podążać tropem templariuszy.
I wtedy właśnie zaczęły otwierać się ukryte tunele w labiryncie, w którym starałem się
szukać rozwiązania.
Trop templariuszy był dobry, bo święty Krzysztof wiązał się z jedną z legend o
templariuszach, gdy jeden z braci zakonnych po bitwie zabrał na swojego rumaka brata
zakonnego, pod którym padł jego koń. Bardzo obciążonego wierzchowca z pasażerami
mogły dognać oddziały Saracenów, ale jednak zaryzykował. To było wyraźne nawiązanie
do opowieści o świętym Krzysztofie, patronie podróżnych, który przenosił pielgrzymów
przez rzekę. Drugim nawiązaniem był Lancelot, a właściwie twórca opowieści o jego
przygodach: Krystian z Troyes, urodzony około 1135 roku. Większość życia spędził w
Szampanii lub Flandrii. Jego pierwszą wielką opowieścią był „Eryk i Enida", powstała
około 1162 roku. Maria, hrabina Szampanii, w 1164 roku poślubiła Henryka I Szczodrego,
odziedziczyła po matce „dwór literacki", w skład którego wchodził również Krystian z
Troyes. Zapewne znał on templariuszy, bo w mieście jego narodzin powstała pierwotna
„Reguła" zakonu, a w całej Szampanii roi się od komandorii templariuszy. To on w
poemacie o Percievalu napisał: Ów stan czcigodny, ów stan od miecza. Sam Bóg go
stworzył wydając rozkazy. Zaiste to Zakon rycerski i winien istnieć bez zmazy...
Wtedy przypomniał mi się czytany w czasie studiów rozdział Zygmunta Czernego w
„Arcydziełach francuskiego średniowiecza", a także „Chretien de Troyes" Gustava
Cohena. Krystian w poemacie o Lancelocie stworzył nowych bohaterów - „błędnych
rycerzy", bo we wcześniejszych dziełach Artur i rycerze Okrągłego Stołu przypominali
bardziej dwór Karola Wielkiego. To u Krystiana rycerze pędzą przez pustkowia, by
walczyć ze wszelkim złem - tak jak templariusze, którzy stanowili straż w Ziemi Świętej.
U Krystiana towarzystwo Artura stanowi rodzaj zakonu, bo jego druhowie nie składają
mu tradycyjnego hołdu lennego, tylko kładą u stóp Artura miecze, jakby ofiarowując swój
oręż w walce ze złem - zupełnie jak Exitusianie!
Czułem ciepło płynące po plecach, bo zdawało mi się, że jestem bliski rozwiązania
zagadki, ale chociaż byłem na dobrej drodze, nadal nie widziałem celu, nagrody, choćby
strzępka informacji. Byłem pewien, że wybrałem dobry kierunek. Przed snem jeszcze
raz przeczytałem Księgę Objawienia.
Rano zjadłem śniadanie, zapłaciłem za nocleg i wyjechałem do Wlenia. Zamek we
Wleniu był następnym punktem leżącym na północ od Siedlęcina. Pasował do mojej
koncepcji i uważałem, że Wleń to odpowiednik Pergamonu.
W sobotni ranek świat wokół nas opanowała gęsta zadymka i byłem chyba jedynym
kierowcą, który wybrał się w podróż po tej drodze. Ledwie przejechałem kilkaset metrów,
ujrzałem na poboczu obok tunelu kolejowego postać w kożuszku, z wielką torbą na
ramieniu, dającą znak ręką, żebym ją podwiózł. Usłużnie zatrzymałem się obok niej i wtedy
zobaczyłem, że to pani Kasia. Jej zdumienie też było ogromne, bo zapewne rozpoznała
kształt wehikułu dopiero wtedy, gdy byłem kilka metrów od niej.
- Dzień dobry! -przywitałem ją. - Dokąd pani jedzie?
- Do Wlenia, umówiłam się tam z koleżanką, a PKS nie przyjechał...
- Niech pani wsiada - zaprosiłem ją.
Wsiadła i zdjęła kapturek. - Ale u pana w samochodzie przytulnie - szepnęła zacierając
ręce.
- Nie będę pani przypominał, czym mój wehikuł był dla pani wczoraj.
- Ale pan pamiętliwy...
- Kobiety potrafią pamiętać dłużej.
- Przepraszam - rzuciła lekarka.
- Ja się nie gniewam, ale on... - uśmiechając się spojrzałem na deskę rozdzielczą.
- Ciebie też przepraszam - dodała pani Kasia gładząc miejsce wokół kratek nawiewu.
Jechaliśmy bardzo wolno do miasteczka. Cały czas byłem skupiony na drodze, bo
przecież nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć. Panna Monika, sekretarka pana
Tomasza, wróciła kiedyś z zajęć kursu na prawo jazdy zdumiona, że instruktor
powiedział jej: „Musi pani jeździć tak, jakby inni chcieli panią zabić". Chyba niestety
miał rację.
- Jak pana policzek? - zagadnęła mnie lekarka.
- Goi się - powiedziałem.
Często smarowałem ranę maścią i rzeczywiście była w lepszym stanie. Teraz w miejscu
rozciętej skóry powstała przezroczysta błona.
- Co pana sprowadza do Wlenia? - zapytała mnie lekarka.
- Pewna zagadka... Chcę po prostu zobaczyć zamek.
- W taką pogodę? - dziwiła się.
- Będę sam.
- Lubi pan samotność?
- Czasami jest dobra.
- A po zwiedzeniu zamku co pan będzie robił?
- Wrócę na zamek kolegi.
- To będzie pan jechał przez Jelenią Górę?
- Tak.
- Zabierze mnie pan ze sobą? Umówiłam się z koleżanką, pójdziemy do kawiarni, a za dwie
- trzy godziny będę mogła jechać. W razie czego poczeka pan na mnie?
Czy był na świecie mężczyzna, który potrafiłby odmówić takiej prośbie?
Wysadziłem panią Kasię na rynku obok klasycystycznego ratusza i podjechałem w
pobliże torów kolejowych, za którymi widać było górę zamkową z ruinami zamku na
szczycie. Zatrzymałem się na terenie przy-kolejowym. W tę poświąteczną sobotę, w taką
zadymkę i tak nikt pewnie nie pracował. Z wehikułu zabrałem plecak z małym zapasem
żywności, potrzebnymi mi narzędziami, liną oraz dwa składane kijki narciarskie.
Sprawdzały się bardzo dobrze w czasie wędrówek po zaśnieżonych szlakach pomagając w
marszu, służąc jako sondy, gdy trzeba było szukać dziur i szczelin.
Przeszedłem przez tory, między domkami jednorodzinnymi odnalazłem ścieżkę oznaczoną
na drzewach jako szlak turystyczny. Wchodziłem wschodnim zboczem góry, która jak
czytałem w przewodniku miała 360 metrów nad poziomem morza i była zbudowana z
lawy, która wylała się z kambryjskiego morza i zastygła 550 milionów lat temu.
Szybko doszedłem na szczyt i wkrótce przechodząc przez furtkę znalazłem się na
dziedzińcu nieistniejącego zamku. Do naszych czasów ocalała odbudowana chyba
cylindryczna wieża i ruiny pomieszczeń na parterze. Wszedłem do wieży, w której były
spiralne, drewniane schody. W połowie drogi dostrzegłem odciśnięte ślady butów dwóch
mężczyzn. Rzecz jasna natychmiast przyszli mi do głowy Jarl i Morgan, którzy mogli
wejść na zamek od zachodniej strony góry. Gdy odchyliłem klapę na górze i wszedłem na
pomost otoczony wybetonowanym krenelażem, obejrzałem teren wokół mnie. Przestało
padać i doskonale widziałem nawet Wleń i okoliczne szczyty. Na dole nie było widać
żadnych, poza moimi, tropów. Oznaczało to, że ktoś był na zamku, nim zaczęło padać, a
więc zapewne wczoraj. Czy Norweg i Szkot mieli nade mną jeden dzień przewagi?
Rękawicą wytarłem śnieg na murku i wyjąłem z plecaka kanapki, które sobie wcześniej
przygotowałem oraz termos z herbatą od gospodarzy, u których mieszkałem. Jadłem, piłem
i dumałem. Czemu ktoś miałby tu szukać kolejnych wskazówek? Może chodziło o jakiś
epizod z historii zamku? Założył go najprawdopodobniej książę jaworsko-świdnicki
Bolesław Łysy w pierwszej połowie XIII wieku, później był on rozbudowany przez Bolka
I. W XIV wieku znalazł się w rękach rodów rycerskich i w XVI wieku ufortyfikowano go,
lecz został zniszczony w czasie wojny trzydziestoletniej. W tym zamku lubiła przebywać
święta Jadwiga, ale potem jego panem był Bolesław Rogatka, syn Henryka Pobożnego i
Anny Czeskiej. Gdy jego ojciec walczył w bitwie pod Legnicą własną piersią zasłaniając
Europę przed najazdem hord tatarskich, Bolesław Rogatka organizował we Lwówku
pierwszy na Śląsku turniej rycerski. Potem wdał się w konflikt z braćmi, a jego życie było
pełne ekscesów i wybryków godnych najgorszego bezecnika. W połowie XIII wieku
Bolesław Rogatka stracił majątek i wędrował po Śląsku jak żebrak w towarzystwie grajka
Surriana i kochanicy Zofii de Doren. W październiku 1256 roku uprowadził biskupa
wrocławskiego Tomasza I. Bolesław Rogatka porwał go do Wlenia oczekując okupu.
Doczekał się klątwy. Gdy ten plan się nie powiódł, porwał Henryka IV Probusa. Książę
hulaka i rozbójnik zmarł w 1278 roku. Jednak epizod z porwaniem biskupa przywiódł mi
na myśl wydarzenia ze Smyrny, której biskupem był Polikarp, zmarły męczeńską śmiercią.
Skoro Wleń miałby być Smyrną, co było Pergamonem? W Księdze Objawienia
Pergamon był przedstawiony jako miasto z tronem szatana. Przyznam, że straciłem
orientację i zagadka zdawała mi się wymykać.
Poszukiwania w ruinach, wśród zasp nie miały sensu i wróciłem do wehikułu.
Pojechałem na ryneczek i tam zaparkowałem moje auto. Zobaczyłem otwarty sklep z
dewocjonaliami i poszedłem, żeby tam kupić egzemplarz Biblii. Wróciłem z nim do
ciepłego wnętrza samochodu i czekałem czytając. Wkrótce znalazłem to czego szukałem i co
wydawało mi się kolejną wskazówką.
Polikarp umęczony w Smyrnie był uczniem apostoła Jana. W Dziejach Apostolskich w
szóstym rozdziale opisano jak dwunastu apostołów pobłogosławiło siedmiu diakonów o
imionach: Szczepan, Filip, Prochor, Nikanor, Tymon, Parmen, Mikołaj. Szczepana
oskarżono o bluźnierstwo przeciw Bogu i Mojżeszowi i wkrótce ukamienowano. W jego
mowie szukałem słów mogących być pomocnymi w rozwiązaniu zagadki i w odnalezieniu
ewentualnej skrytki. Takie znalazłem w czterdziestym dziewiątym wersie (siedem razy
siedem!), a brzmiały one następująco:

Niebo jest tronem moim,


A ziemia podnóżkiem stóp moich;
Jaki dom zbudujecie mi,
mówi Pan,
Albo jakie jest miejsce
odpocznienia mego?

Wtedy zobaczyłem, jak w moim kierunku zmierza pani Kasia, która po chwili żegna się
z dziewczyną w kurtce z kapturem, której twarz wydała mi się znajoma.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

WIZYTA U QUASIMODO * PODCHODZIMY WILKI * DZIELNA WILCZYCA *


LOS LUPUSA * KULT KYBELE I CZARNY KAMIEŃ * ZAMEK BOLCZÓW *
SPOTKANIE Z JARLEM I ORGANEM

Próbowałem przyjrzeć się koleżance pani Kasi, ale dziewczyna szybko zniknęła za
rogiem najbliższej kamienicy.
- Dziękuję, że pan zaczekał - rzuciła zdyszana lekarka. - Pan czyta Biblię? - zdziwiła
się.
- Tak - poważnie kiwnąłem głową. - Kim jest pani koleżanka?
- Spodobała się panu?
- Może.
- A wczoraj wmawiał mi pan, że gotów jest bić się o mnie ze swoim kolegą.
- To nadal jest aktualne - uśmiechnąłem się. - To powie mi pani coś o swojej koleżance?
- Poznałam ją niedawno, w górach, w czasie wchodzenia na Śnieżkę...
- Która z was pierwsza rozpoczęła rozmowę?
- Nie pamiętam. Szliśmy grupą lekarzy i jeden z moich kolegów zaczepił ją, gdy
samotnie wspinała się ścieżką. Wie pan, jak to jest... Wszyscy zaczęli ją adorować i
potrzebowała delikatnej ochrony...
- No tak... - mruknąłem nieprzekonany.
Dojechaliśmy do Jeleniej Góry i odwiozłem lekarkę pod dom. Było już wczesne
popołudnie. Około piętnastej zaczynało szarzeć i szybko zapadał zmrok. Zastanawiałem
się, czy powinienem wracać na zamek, czy szukać dalej w interesujących mnie
miejscach. Postanowiłem wrócić do Żelaznego i jego towarzyszy na górze. Byłem teraz
lepiej przygotowany do górskiej wędrówki i nawet po ciemku, idąc dłuższą drogą mogłem
dotrzeć tam bezpiecznie.
Pojechałem do Karpacza, który przypominał gwiazdkowy Disneyland. Wszędzie widać
było świecące się choinki, girlandy kolorowych świateł, ludzi w mikołajkowych czapkach,
zaspy śniegu, pojedyncze zaprzęgi z saniami. Zatrzymałem wehikuł w tym samym
miejscu co poprzednio, zabrałem potrzebne mi rzeczy i jeszcze za dnia rozpocząłem
wędrówkę. Minąłem Pielgrzymy, trzy grupy granitowych skał wysokie na 25 metrów. Później
minąłem Słonecznik, grupę ostańców - granitowych ciosów, z których jeden
przypominał sylwetkę człowieka. Wedle legend był to diabeł, który chciał kamieniami
zasypać Wielki Staw. Zmęczony przysiadł na chwilę i wtedy rozbrzmiały dzwony na Anioł
Pański, a sługa ciemności zastygł na wieki.
Było ciemno i niebo było przesłonięte nisko przesuwającymi się czarnymi chmurami
przypominającymi potargane wiatrem skrzydła fantastycznych smoków. Gdy z daleka
usłyszałem wycie wilków, zamarłem w pierwszej chwili wystraszony. Pojawiła się
irracjonalna myśl, że zaraz wilki przybiegną, by dokończyć rozpoczęte przez Lupusa
dzieło. Musiałem pokonać ten lęk i ruszyć dalej. Około dziewiętnastej dotarłem do
wejścia do kotlinki, w której stała chatka Quasimodo. Postanowiłem go odwiedzić i
podziękować za maść. Wszedłem po schodkach i zastukałem. Gdy otworzył drzwi, nie
wydawał się być zdziwionym.
- Nareszcie - mruknął i gestem zaprosił mnie do środka. Nie rozumiejąc w czym rzecz,
wszedłem do chaty.
- Witam - lekko ukłoniłem się. - Czemu mówi pan „nareszcie"?
- Maść podziałała?
- Tak.
- Wiedziałem, że tak będzie, ale to wczoraj spodziewałem się twojego przyjścia.
- Czemu akurat wczoraj? - dziwiłem się.
- Chciałbyś okazać mi wdzięczność i dowiedzieć się, co to za specyfik - Quasimodo
roześmiał się zadowolony.
Ryczał na cały głos, a jego śmiech był pełen jakiejś zdumiewającej, okrutnej siły. Jak
pamiętam swoje wyobrażenia diabła z dzieciństwa, to właśnie tak powinien śmiać się
potwór rodem z piekieł.
- Co pana tak śmieszy? - zapytałem zdziwiony jego śmiechem.
- Bo ludzie są tak przewidywalni... Nie gniewaj się, ale za każdym razem gdy ktoś robi
to, co zdołałem przewidzieć, bardzo mnie to cieszy.
- Dziękuję za maść - powiedziałem. - Okazała się cudowna i lekarze nie mogli się
nadziwić jej skuteczności. Niech pan powie, z czego pan zrobił to lekarstwo?
- Nie powiem. Siadaj - wskazał mi fotel.
Odłożyłem plecak, zdjąłem wierzchnie ubranie i usiadłem przy kominku. Quasimodo
usiadł naprzeciw mnie i nachylił się w moją stronę. W świetle ognia jego starcza,
pomarszczona, zniekształcona twarz wygląda strasznie, ale on patrzył mi w oczy
swoimi, w których odbijały się pomarańczowe ogniki.
- Wyleczyłem twoje ciało, ale muszę jeszcze wyleczyć twoją duszę -oznajmił.
- Co pan chce zrobić? - nieco się wystraszyłem.
- Zobaczysz Lupusa.
- Pan go złapał w pułapkę?
- Sam w nią wpadł. Prześpisz się na górze, zbudzę cię po północy i ruszymy.
- Dokąd?
- Zobaczysz.
Nie miałem sił odmówić starcowi, chociaż bałem się tego, co mi mógł przygotować.
Poszedłem jednak na górę, do tego samego pokoju, w którym spałem, gdy poprzednio u
niego nocowałem. Tym razem w pomieszczeniu poczułem delikatny zapach czereśni, nie był
mdły, lecz mile drażnił węch. W sypialni wszystko było wysprzątane. Nie było tu śladów
niczyjej bytności. Do tego było ciepło. Rozebrałem się do snu, umyłem w misce i
położyłem na łóżku. Było tak przyjemnie, że nie musiałem przykrywać się kołdrą.
Wydawało mi się, że Quasimodo potrząsa moim ramieniem, nim zamknąłem oczy.
- Ubieraj się - szepnął. - Bądź gotów na brodzenie w śniegu.
Założyłem spodnie dresowe, na nie wojskowe drelichy, a do tego wysokie, sznurowane
buty, podkoszulek, bluzę z kapturem i sweter. Wziąłem jeszcze kurtkę, szalik, czapkę i
rękawiczki.
Gdy zszedłem, zauważyłem, że Quasimodo przygotował kilka łuczyw.
- Po co to, przecież możemy zabrać latarki? - zwróciłem uwagę staruszkowi.
- Nikt nie boi się światła latarki, za to ogień to żywioł, który może cię obronić -
powiedział Quasimodo.
Podał mi płócienny worek na łuczywa i duży chlebak. Sam wziął sztucer - przeróbkę z
niemieckiego karabinu mauzer używanego w czasie wojny przez Wehrmacht. Mnie
podał ciężki dryling. Nie mówiąc słowa wyszedł. Na dworze zatrzymał się i przyjrzał mi
się krytycznie. Wróciliśmy do sieni.
- Zdejmij kurtkę, dam ci tę - podał mi starą, ale jeszcze dobrą kurtkę z demobilu
Bundeswehry. - W tych swoich ortalionach ładnie się będziesz ślizgał ze zbocza.
Kazał mi też zdjąć szalik, bo za bardzo pachniał wodą po goleniu i dał swój, wełniany.
Nowoczesne rękawice też musiałem zamienić na skórzane z wierzchu i wełniane w
środku, z pętelką, żeby uwiązać je do guzika na rękawie kurtki.
Wyszliśmy i Quasimodo od razu narzucił ostre tempo. Ledwo za nim nadążałem
obciążony łuczywami, chlebakiem i drylingiem.
- Po co nam ta broń? - wysapałem, gdy dotarliśmy na niewielką łączkę.
- Żeby zabić Lupusa...
- ...ale... - próbowałem zaprotestować.
- Tylko gdy cię znowu zaatakuje. Przyjaciół, którzy cię zdradzili, powinieneś zabijać.
- Mam strzelać do ludzi? - oburzyłem się.
- Lupus jest tylko zwierzęciem i kieruje się instynktem - tłumaczył mi Quasimodo
zatrzymując się. - Do niego przemówisz w prosty sposób. Na dobro odpowie dobrem, na
agresję - agresją. Jeżeli chcesz z nim rozmawiać, musisz używać jego języka. Z ludźmi
jest ten problem, że mają rozum i gdy robią innym krzywdę, to tak jakby ich umysł
opanowała bestia. Czynią to z rozmysłem, tak aby cię zabolało jak najmocniej, nie znają
litości. Wilk zagryza ofiarę od razu, nie torturuje jej. Nie każę ci zabijać ludzi, tylko
wspomnienia o nich. Lepiej zostaw ich samym sobie...
- Czemu mam nie odpowiadać im tym samym?
- Bo obudzisz w sobie tę samą bestię, którą mają twoi wrogowie. Gdy raz to zrobisz,
ta złość jak robak będzie cię zżerała od środka. Będziesz żył, ale to będzie życie z bestią,
która może pewnego dnia zapanować nad tobą. Lepiej chyba pozostać dobrym?
- Tak. Chyba nie chce pan, żebym to ja strzelał do Lupusa?
- Jestem pewien, że nie strzelisz... - Quasimodo lekceważąco machnął ręką.
Szliśmy jeszcze godzinę, sam nie wiem w jakim kierunku. W pewnym momencie, na
leśnej przecince Quasimodo podszedł do mnie z wielkim, myśliwskim nożem w ręku.
- Odwróć się - warknął.
Wykonałem polecenie jednocześnie starając się zobaczyć, co on wyprawia. Czubkiem
noża podniósł klapę chlebaka i nadział na niego kawał jeszcze ociekającego krwią mięsa.
Zamachnął się i rzucił to na zasypaną drogę. Zaraz to samo zrobił z kolejnymi
kilogramowymi kawałkami mięsa. Chlebak był pusty.
- Tam! - Quasimodo wskazał mi zbocze oddalone od mięsa o sto metrów.
Poszliśmy na szczyt obchodząc go szerokim łukiem. W zaspie śnieżnej wymościliśmy
sobie wygodne legowiska. Ja położyłem się na chlebaku, Quasimodo na torbie od łuczyw.
Przed sobą ułożyliśmy broń i czekaliśmy. Starzec czerpał garść śniegu i wkładał go do ust
długo ssąc.
- Mogliśmy wziąć coś do jedzenia - zauważyłem.
- Żebyś śmierdział smakowitą kiełbasą na odległość? - skrytykował mnie Quasimodo. -
Śnieg zaspokaja pragnienie i powoduje, że twój oddech nie odznacza się kłębkiem pary,
która łatwiej doleci do nozdrzy drapieżnika. Leż i czekaj, a dostaniesz kolejną lekcję.
Leżeliśmy godzinę, gdy usłyszałem nieodległe wycie wilka. Było to tak zaskakujące,
że aż podskoczyłem.
- Lupus - szepnął Quasimodo.
Jak na życzenie chmury rozproszyły się i polanę zalało światło bijące od księżyca.
Wyraźnie widziałem krwawe kąski i zbliżającą się do nich przykurczoną sylwetkę wilka.
Nawet z takiej odległości widziałem, że miał poszarpane futro z krwawymi skrzepami i
kulał na przednią lewą łapę. Podszedł do mięsa i nieufnie je wąchał. Potem wyprostował
się. Jego uszy obracały się, ogon zesztywniał równolegle do ziemi, a jego nozdrza zwróciły
się w naszą stronę.
Quasimodo objął mnie i mocno przycisnął do ziemi. Lupus nachylił się do mięsa, otworzył
paszczę i błysnęły jego kły. Wtedy zdarzyło się coś niespodziewanego. Spomiędzy drzew
wypadła tyraliera kilku wilków. Lupus próbował porwać kawał i uciec, ale był za wolny i
jeden z wilków wyrwał mu zdobycz i ze złością jednym ruchem pyska odrzucił ją daleko.
Pozostałe wilki odpędzały Lupusa, a gdy rozpaczliwie głodny rzucał się między nie, w
kierunku tego co wyłożył Quasimodo, wilki gryzły Lupusa, a ten bronił się i lała się krew.
Nie mogłem na to patrzeć i przyłożyłem policzek do kolby, a palec ułożyłem na
spuście. Właśnie Lupus odskoczył od stada i piszcząc krążył z podkulonym ogonem.
-Ten strzał będzie nieodwracalnym krokiem - szepnął Quasimodo nachylając mi się do
ucha. Jego oddech, każde słowo było jak trzepot skrzydeł nietoperza i z trudem
powstrzymałem się, by nie odsunąć się od starca. - Nieodwracalnym dla ciebie i dla
niego.
Bezradnie patrzyłem na kolejne daremne próby Lupusa. Po mojej zmarzniętej twarzy
ciekły łzy. Byłem wściekły i co chwila skostniały palec dotykał spustu i za każdym razem
powstrzymywałem się. Z każdą chwilą rozumiałem słowa starca. Wiedział, że stado nie
zaakceptowało Lupusa, że ten chodzi głodny i nie potrafi sam sobie upolować zdobyczy.
Dlatego wyłożył dla niego mięso, żeby mi pokazać, że stado chce zmusić Lupusa do walki
o przetrwanie, bo chce, by w pełni pogodził się z prawami stada, których Lupus nie
rozumiał. W momencie gdy ugryzł mnie w policzek, jakby ponownie narodził się jako wilk,
ale dla niego było już za późno, by zapomnieć o tym, co przeżył żyjąc u Quasimodo. Lupus na
swój wilczy sposób był wewnętrznie rozdarty, bo nie potrafił wrócić do grupy i
wydawało mu się, że nie może wrócić do ludzi. Mój strzał oznaczałby ingerencję w
wybór, jakiego dokonał, gdy wybrał wilczą wolność, gdy nie chciał już mojej opieki. Tym
strzałem mogłem wypłoszyć wilki, które od tej pory unikałyby Lupusa jak ognia.
Jeden z wilków trącił łapą mięso na drodze, a ta jak zamarznięta bryła potoczyła się w
zaspę śnieżną. Wtedy tuż za naszymi plecami rozległo się wycie, radosne, zwycięskie, tak
silne, że obaj usiedliśmy wystraszeni. Quasimodo wyjął z kieszeni zapalniczkę, starą na
benzynę i zapalił łuczywo. Podał mi je i sam zapalił drugie.
Wilki na drodze widziały pewnie tylko dwa ognie i czekały na to, co się wydarzy. My
najpierw ujrzeliśmy pod gałązkami świerków dwa błyszczące ślepia, a potem wilka -
wilczycę, przywódcę stada. Była trzy metry od nas, gotowa do ataku, a my w bezruchu
siedzieliśmy wyciągając w jej stronę płonące końce łuczyw. Obejrzałem się na
Quasimodo. Ten lekko się uśmiechał. Wtedy wilczyca cofnęła się o kilka kroków, mięśnie
pod jej futrem zastygły, a potem wyskoczyła do przodu jakby zwolniona na niewidzialnej
sprężynie. Biegła na nas. Z wystawioną pochodnią schyliłem głowę między ramiona i
wtedy poczułem tylko lodowaty podmuch na karku, a następnie usłyszałem tąpnięcie w
śniegu. Obejrzałem się na zbocze. Wilczyca zbiegała do swoich. Wilki umknęły w mrok i
tylko Lupus został na chwilę na drodze.
Wyjrzałem na niego, a on patrzył w naszą stronę. Potem żałośnie zajęczał i kulejąc
pobiegł za stadem. Wściekły wbiłem pochodnie w śnieg.
- Czemu kazał mi pan tu przyjść i na to patrzeć?! - wrzasnąłem na Quasimodo. - To
nazywa pan leczeniem duszy?! Mówił pan, że zwierzęta nie znają tortur, a to co robiły z
Lupusem, to co to było?!
Quasimodo wyjął zza pazuchy dwa cygara i jedno położył mi na kolanach. Swoje zapalił od
ognia, zaciągnął się i położył na plecach zapatrzony w księżyc.
- Czemu nie strzeliłeś do wilków? - zapytał mnie.
- Nie chciałem... Nie wiem - przyznałem po chwili.
- Nie chciałeś go zdradzić - stwierdził Quasimodo. - Nie masz dzieci, to nie znasz tego
uczucia, gdy twój podrostek zachłystuje się wolnością i może zrobić błąd. Gdy spróbujesz
mu pomóc ominąć rafę, on uzna, że podcinasz mu skrzydła. Gdy zostawisz; go samego,
może wpaść w poważne tarapaty.
- I tak źle, i tak niedobrze. Co mogłem zrobić?
- Nic, musisz pogodzić się z rolą, jaką sobie wybrał. Człowieka możesz przygotować
do życia, ale, wybacz, ja wilka nie nauczę polować.
- Co stanie się z Lupusem?
- Nie wiem. Na razie ciągnie się za stadem, nie umie polować w grupie, z nagonką, stado
zostawia mu same kości, bez szpiku. Sam musiałby mieć duże szanse, żeby coś dopaść.
Przez te dni śledziłem ich poczynania. Dają mu ostrą szkołę. Może paść z głodu, może
podejść pod jakąś zagrodę i tam zginąć, może w końcu sam coś upoluje, jeśli pierwszy
upatrzy dobrą ofiarę, a reszta podchwyci jego wyzwanie.
- Czyli ma jakąś szansę?
- Może też wrócić do ciebie...
Rozpakowałem cygaro i przypaliłem je od ognia. Wypuściłem wielki kłąb dymu i oparty
o ukryty pod śniegiem kamień patrzyłem na księżyc.
- Czemu ona nas tak zaszła od tyłu? - zapytałem.
- Udowodniła, jaka jest silna i mądra - odparł Quasimodo. - Wilki są bardzo inteligentne,
bo wiedzą, czym jest strach i współdziałanie. Popatrz, sparaliżowała nas samym
wyciem...
- Fakt, nie byliśmy w stanie nic zrobić.
- Gdy wilk upatrzy ofiarę, nawołuje resztę stada. Zwierzęta w lesie słyszą te
nawoływania, zaczynają się bać, bo wiedzą, co to znaczy. Zaczynają uciekać i robią błąd.
Gdy stado dobrze współpracuje, nie ma zwierzyny, która im umknie.
Wokół księżyca utworzyła się zjawisko zwane halo, ale my nie czuliśmy tego mrozu.
Leżeliśmy w śniegu ćmiąc cygara i zapalając kolejne pochodnie. Było mi tu dobrze, gdy
cały świat zdawał się zamarzać, a my tak trwaliśmy zapatrzeni w niebo, w ciszy,
zasłuchani w nasze myśli. W tej długiej chwili trwania wszystkie ważne dotąd sprawy
wydawały mi się bardzo odległe. Obudziło się we mnie przekonanie, że Lupus w końcu
znajdzie swoje miejsce na ziemi.
- Przyjdzie czas, gdy wszystko się ułoży - pocieszał mnie Quasimodo wstając.
Zdusił pochodnie w ogniu, poprawił cygaro w ustach i ruszył w kierunku swojej chaty.
Podążyłem za nim, utrzymując jego szybkie tempo. Wróciliśmy do chaty między szóstą i
siódmą. Gdy wypiłem przy kominku duży kubek herbaty z miodem, jadłem pyszną,
wędzoną kiełbasę z jelenia, zagryzałem to chlebem domowego wypieku, szybko nabierałem
sił i wcale nie chciało mi się spać.
- Nie idziesz spać? - zdziwił się starzec, gdy zjedliśmy, a ja nie poszedłem do pokoju
na górze.
- Muszę coś jeszcze załatwić w dolinie - odpowiedziałem.
- Powiedz, czego szukasz?
- Jak każdy, jakiegoś skarbu.
Starzec uśmiechnął się pobłażliwie.
- Najczęściej największe skarby mamy obok siebie i je tracimy - powiedział. - Lupus
miał ciebie... Idź i uważaj na to, co czynisz.
Słowa starca były bardzo tajemnicze, ale przecież mieszkał tu sam tyle lat i świat, jaki
widział, był inny od tego, jakim my go widzimy, zabiegani, wiecznie poszukujący, ścigający
się.
- Mam u pana ogromny dług - mówiłem podając mu dłoń na pożegnanie.
Uścisnął ją mocno.
- Jestem pewien, że spłacisz go - odparł.
Schodziłem do wehikułu i dumałem nad tym, co wybrać jako cel podróży. Powinienem
teraz szukać lokalnego odpowiednika Sardes. Skoro jednak autor zagadki pomieszał
Smyrnę z Pergamonem, co mogło być Sardes? To miasto było znane z kultu Kybele. Było
to frygijskie żeńskie bóstwo ziemi i urodzajności pól, zwane również Magna Mater Deum
- Wielką Macierzą. Jej symbolem był czarny kamień umieszczony w świątyni na Palatynie.
Często przedstawiano ją jadącą wozem zaprzężonym w lwy. We Frygii kult Kybele
związany był z Attysem, który w przystępie świętego szału dokonał samookaleczenia i
umarł, ale odżył w zrodzonej z jego krwi roślinności. Kult Attysa i Kybele usankcjonowany
przez cesarza Klaudiusza przybierał formę igrzysk zwanych „ludi Megalenses", urządzanych
w marcu, kiedy rozpoczynała się wiosna, dla uczczenia śmierci i zmartwychwstania.
Podobno obrzędy wtajemniczonych miały charakter uczty, orgii i chrztu krwi. Sardes to
także miasto, gdzie ostało się kilku niesplamionych obrzędami pogańskimi, było jednym z
pierwszych miejsc religii chrześcijańskiej i zostało zniszczone przez Tamerlana.
Patrząc na mapę okolicy i szukając miejsc charakterystycznych natychmiast
wytypowałem dwa: zamek Sokolec oraz zamek Bolczów. Jako cel wyprawy wybrałem ten
drugi. Zapytacie pewnie czemu? Nie miałem stuprocentowej pewności, ale koleżanką pani
Kasi była ta sama blondynka, którą poznałem w pociągu i która wysiadła w Janowicach
Wielkich, leżących na północ od zamku. Nie wierzyłem w zbiegi okoliczności, bo to nie był
przypadek, że była we Wleniu i na mój widok po prostu umknęła. Zwykła ciekawość
kazałaby jej poznać właściciela tak pokracznego pojazdu, w dodatku znajomego
koleżanki, człowieka, którego pogryzł wilk. Drugim powodem wyboru zamku Bolczów
była jego historia. Inicjatywa budowy tej warowni przypisywana jest Clericusowi Bolcze,
dworzaninowi Bolka II świdnickiego lub Albrechtowi Bawarskiemu. Pierwszy raz zamek
został zniszczony, gdy w 1433 roku wrocławscy i świdniccy mieszczanie pogromili
ukrywających się tu husytów. W XVI wieku zamek kupił Ludwig Jodok Dietz (Decjusz),
dworzanin Zygmunta Starego, inwestujący w górnictwo miedzi. Potem Bolczów należał
do rodu Schaffgotschów i podczas wojny trzydziestoletniej Szwedzi zburzyli warownię
poszukując legendarnych skarbów. Od XIX wieku zamek był atrakcją turystyczną;
odwiedzili go i król Fryderyk Wilhelm III, i caryca Aleksandra.
Zamek Sokolec ma podobną historię, tyle że zostało z niego o wiele mniej niż z
Bolczowa. Jednak to w Bolczowie Szwedzi szukali skarbów, to on został zniszczony w
czasie wojen religijnych.
Przez Jelenią Górę pojechałem do Janowic Wielkich, tam zaparkowałem obok wejścia
na zielony szlak i powędrowałem pod górę. Wspinaczka zajęła mi godzinę. Im wyżej
wchodziłem, tym większa była mgła w bukowym lesie. Zdawała się krążyć wokół mnie jak
rzucająca zaklęcia czarownica, a skały na górze, które mijałem, jawiły mi się jako ruiny zam-
ku. Gdy jednak wyszedłem na szczyt grzbietu, moim oczom ukazała się prawdziwa
warownia, nie cała, bo i tak jej zakątki zazdrośnie okrywała mgła.
Przed drewniany mostek i bramę wchodziło się na dziedziniec zamku niskiego, chroniony
przez bastion. Zachwycało wykorzystanie jako elementów fortyfikacji naturalnych skał.
Kamienne mury były wklejone między ostre zęby. To połączenie sprawiało, że zamek
wyglądał bardzo groźnie.
Przez kolejną bramę przeszedłem na dziedziniec zamku średniego i z niego
wędrowałem schodkami po fragmentach murów, by po śliskich kamieniach wspiąć się na
punkt widokowy - formację skalną przerobioną przez dawnych budowniczych na skałę.
Tu mogłem obejrzeć, jak zapewne powstała konstrukcja zamku Treuburg - także
ulokowanego na skałach.
Jednak tym co zaszokowało mnie na szczycie wieży był czarny głaz, na którym wyryto
emblemat Exitusian. Zdumiony oparłem się o mur i patrzyłem nie dowierzając własnym
oczom. Po co wystawiono znak w tak widocznym miejscu? Przecież wśród turystów mógł
być ktoś znający jego symbolikę. Może to był fałszywy trop, a może potwierdzenie, że
jestem na dobrej drodze do zrozumienia zagadki.
Zrzuciłem plecak i zbliżyłem się do litery „A". Była wyryta kilkadziesiąt lat temu, może
sto, ale nie wcześniej ani później. Pozostałyby niewidoczna, gdyby nie mgła, która swym
wilgotnym ciepłem topiła śnieg i wielkie krople spływające po kamieniach odsłoniły znak
umieszczony na kamieniu, tuż przy warstwie leżącej na szczycie ziemi. Miałem wielkie
szczęście, że przy takiej pokrywie śnieżnej znalazłem to miejsce.
Gdy tak klęczałem, usłyszałem czyjeś kroki na mokrym śniegu. Ostrożnie wyjrzałem na
dziedziniec. Oto szli Jarl i Morgan. Obaj z plecakami, obaj rozglądający się na boki.
Szybko się ukryłem i nasłuchiwałem. Rozmawiali po norwesku.
- Ciekawe, kto tu jest? - zastanawiał się Morgan.
- Pewnie jakiś turysta, którego bardzo wystraszymy swoim widokiem - roześmiał się
Jarl.
- Mówię ci, że to ten muzealnik. Pamiętasz, co mówił Żelazny? Ten Daniec wypisał się ze
szpitala i przepadł jak kamień w wodę. To nieprawda. Jestem pewien, że w nocy był u tego
starca, jak schodziliśmy, zauważyłem podobne do tych odciski butów na ścieżce.
- Cicho bądź! - warknął Jarl. - On tu jest! Widzisz, że nie wychodził.
- Może jest jakieś inne wyjście?
Mogłem się ujawnić albo rozpaczliwie szukać drogi ucieczki. To drugie wchodziło w grę,
gdybym chciał coś ukryć, ale moje ślady prowadziły prosto na wieżę. Musiałem zakryć
znak!
„Nie, lepiej go zostawię i zobaczę, jaka będzie ich reakcja" - pomyślałem.
Wychyliłem się zza murku wieży i spojrzałem w dół.
- Hej! - krzyknąłem. - Witam na zamku Bolczów!
Morgan spodziewał się mnie w tym miejscu, ale i tak jego zaskoczenie było aż nazbyt
widoczne. Za to Jarl zachował zimną krew.
- Jest tam coś ciekawego? - zapytał.
- Wspaniałe widoki - odpowiedziałem.
Najpierw szybko cicho się naradzili, a potem zaczęli wspinać się do mnie po
kamiennych schodach. Przez moment nie widziałem ich i wtedy usłyszałem dziwny
dźwięk, jakby ktoś odkręcał manierkę, a potem chlupot w rytm czyichś kroków. Jak się
okazało na szczycie, był to Morgan. Zdając sobie sprawę, że strasznie hałasuje, na moich
oczach wypił resztę wody.
- Rzeczywiście ładnie tu - mruknął Jarl. - Czemu pan tu przyjechał?
- Rana mi się dobrze goi, wypisałem się ze szpitala i zamierzałem jeszcze zobaczyć ten
zamek - odpowiedziałem. - Dziś chcę wrócić na zamek do Żelaznego.
Norweg i Szkot wymienili spojrzenia.
- To dobrze - mruknął Szkot.
- Czemu? - sam nie wiem, z jakiego powodu poczułem niepokój.
Głos Morgana był z jednej strony smutny, ale i pełen jakiejś zadziorności, jakby z trudem
hamował radość.
- Pana przyjaciel leży w szpitalu w Jeleniej Górze - oznajmił Jarl.
- Żelazny?! - krzyknąłem. - Co mu się stało?!
- Miał wypadek - rzucił Szkot wpatrując się w literę na czarnym kamieniu, którą
właśnie zauważył.
- Zawaliło się pod nim rusztowanie - wyjaśnił Jarl. - Wczoraj rano zwieźliśmy pana
przyjaciela toboganem do szlaku, skąd zabrali go ratownicy GOPR-u i podwieźli do
karetki. Byliśmy dziś u niego rano w szpitalu. Leży cały w gipsie. Próbował dzwonić do
pana, ale pan chyba wyłączył telefon komórkowy?
Z kieszeni plecaka wyjąłem dawno nieużywany aparat i włączyłem go. Szybko
otrzymałem informację o nagranych wiadomościach na moją automatyczną sekretarkę.
Wszystkie były od Żelaznego. Informował mnie, co się stało, ale na długo w mej pamięci
pozostało to, co powiedział na koniec jednego z nagrań.
- Miałeś rację - mówił Żelazny. - Uważaj na Jarla i Morgana, są śmiertelnie
niebezpieczni.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

ŻELAZNY W SZPITALU * POWRÓT NA ZAMEK TREUBURG * ŚLADY YETI *


NADEJŚCIE MROZÓW * ZAKUPY W KARPACZU * PIERWSZY BUNT * DECYZJA
NORWEGA

Byłem sam w odludnej okolicy z ludźmi, przed którymi ostrzegał mnie Żelazny. Skoro
mówił mi, że są niebezpieczni, widocznie sam ich o coś podejrzewał, może nawet o to,
że byli sprawcami jego wypadku.
- Muszę pojechać do Żelaznego - powiedziałem.
Uważnie obserwując Norwega i Szkota założyłem plecak i rozłożyłem kijek narciarski.
Stanąłem u szczytu schodów prowadzących z wieży i przyglądałem się stopniom.
Przeczucie ostrzegało mnie przed niebezpieczeństwem czyhającym w tym miejscu. Stopnie
były wąskie, zbudowane z wyślizganych przez wieki kamieni i pokryte śniegiem.
Ostrożnie schodziłem podpierając się lewą ręką o ścianę skały, najpierw opierając kijek
obok miejsca, koło którego miałem postawić prawą nogę. Ostrze mojej podpory łagodnie
wbijało się w śnieg i stanowiło stabilne oparcie.
Nagle, gdy czubek kijka dotknął śniegu, z dziury trysnęła woda. Gdybym tam postawił
nogę, z pewnością pośliznąłbym się i zjechał po schodach z wysokości kilku metrów. Czy
ten dziwny dźwięk, jaki słyszałem, gdy Jarl i Morgan wchodzili na wieżę, to była woda
wylewana z manierki? Może to był przypadek? Obejrzałem się. Przy wejściu na taras
wieży stał Morgan.
- Wszystko w porządku? - spytał.
- Tak, uważajcie na schodach. Są bardzo śliskie - odpowiedziałem.
- Ma pan czym dojechać do szpitala?
- Zostawiłem wehikuł na dole.
- Te pokraczne cudactwo? - wtrącił się zaciekawiony Jarl. - Zastanawiałem się, do kogo
to należy, ale powinienem się domyślić, że do muzealnika.
Obaj się roześmieli.
- Niech pan uważa, bo się rozsypie - Morgan udzielił mi życzliwej rady.
Ostrożnie zszedłem na dziedziniec i pognałem do wehikułu. Nim wsiadłem do środka,
sprawdziłem, czy Morgan niczego w nim nie uszkodził, ale pojazd był cały i odjechałem
do Jeleniej Góry, do dobrze znanego mi szpitala. Żelazny leżał na innym niż ja oddziale, z
tułowiem, prawą nogą i ręką w gipsie, na wyciągach.
- Nareszcie! - zawołał na mój widok.
- Jak się czujesz? - zapytałem go.
- Nie uwierzysz, ale pierwszy raz jestem w gipsie. Ten bezruch i niemoc są
denerwujące...
- Domyślam się - ze współczuciem pokiwałem głową. - Co ci jest?
- Złamane - stuknął zdrową ręką w gips na usztywnionej ręce i nodze. - Tu coś
poprzesuwane - wskazał na plecy - i pęknięte żebra, a do tego serce.
- Co ty mówisz? Czemu?
- Pani Kasia przyjdzie na zamek, a mnie tam nie będzie...
- Myśl o swoim zdrowiu - znacząco popukałem go w czoło. - Jak to się stało?
- Dokładnie nie wiem. Wieczorem w piątek ustawiłem rusztowanie przy południowym
narożniku, blisko baszty bramnej. Rano wszedłem na nie, zdjąłem kilka mniejszych, luźno
trzymających się kamieni, położyłem obok siebie i nagle wszystko runęło. Stary, nie wiem, co
się stało. W jednej chwili patrzyłem sobie na Czarcie Wrota, a po chwili brakowało mi
tchu i leżałem przygnieciony rusztowaniem i kamieniami. Potem Jarl i Morgan postanowili
zwieźć mnie na pogotowie. Pożyczka uprosiła ich, by uruchomili radio i zawiadomili GOPR.
Nim wyjechaliśmy, zasnąłem albo straciłem przytomność i obudziłem się, gdy już
zjeżdżaliśmy. Nie otwierałem oczu, ale wszystko słyszałem. Najpierw jadący z przodu
Jarl syknął coś w rodzaju „Seneka" i nagle, na łeb na szyję zjechaliśmy gdzieś na bok i
zatrzymaliśmy się. Któryś z nich zatkał mi ręką usta i czekali w milczeniu. Wreszcie
Norweg coś warknął i obaj wyprowadzili tobogan na szlak i dojechaliśmy do czekających
ratowników GOPR.
- To nie było „Seneka", tylko „senex" - poprawiłem kolegę. - To w języku łacińskim
oznaczało „starca".
- To pewnie szedł Quasimodo - domyślił się Żelazny.
Z kolei ja opowiedziałem o swoich przygodach w ostatnich dniach, a Żelazny słuchał
opowieści jak małe dziecko z otwartą buzią.
- Tam na schodach to była zasadzka - ocenił wydarzenie w Bolczowie. - Ale te
podchody wilka z Quasimodo... ta wilczyca... Stary, mówię ci, to niesamowite... - ze
zdumieniem kręcił głową. - Musisz wrócić na zamek i pilnować go przed tymi draniami.
Jestem pewien, że coś kombinują i domyślają się, czego ta zagadka z Biblii dotyczy. Oni
wiedzą, czego trzeba szukać i na tym czymś bardzo im zależy. Pojedziesz na zamek?
- Pojadę - obiecałem.
- Musisz zrobić zapas jedzenia. Weźmiesz tobogan i zjedziesz do sklepu. Jeśli dobrze
żyjesz z Quasimodo, to on ci pomoże. Weź któregoś z chłopaków do pomocy. Gdy
zobaczysz, że ci dwaj faceci zaczynają szaleć, zabieraj dzieciaki z góry i odeślij je do
domu. Niech oni szukają czego chcą, nie walcz z nimi, bo sam nie dasz rady.
Pierwszy raz widziałem Żelaznego tak wzburzonego. Bywał wściekły, zły na kogoś,
ale teraz... to był zupełnie inny człowiek.
- Zrobię jak mówisz - zapewniałem go.
Zostawiłem go na pół godziny, by zrobić zakupy w pobliskim sklepie i donieść choremu
soki, słodycze, gazety - słowem rzeczy, które mogły mu być w najbliższych dniach
potrzebne. Potem on mocno ścisnął mi dłoń i życzył powodzenia.
Wehikułem dojechałem w moje miejsce do parkowania niedaleko świątyni Wang,
okryłem auto plandeką i ruszyłem do zamku. Musiałem się spieszyć, bo powoli się
ściemniało, ale na szczęście drogę już znałem prawie na pamięć.
W czasie szybkiego marszu zgrzałem się nie tylko z powodu tempa, jakie sobie
narzuciłem, ale od sybillistycznych wizji, jakie mnie po drodze nawiedzały. Bałem się, co
Jarl i Morgan mogli zrobić z zamkiem pod nieobecność Żelaznego.
Gdy dotarłem do bramy, załomotałem kołatką i otworzyła mi Pożyczka w towarzystwie
uzbrojonych w jakieś pręty Gwoździa i Puzia.
- To pan! - ucieszyła się dziewczyna. - Ten Norweg i Szkot nie wrócili i mieliśmy tu sami
zostać na noc...
- Witajcie i odłóżcie broń - poprosiłem chłopców. - Zamkniemy bramę i pójdziemy do
kuchni na herbatę.
Gdy weszliśmy do ciepłego pomieszczenia, nawet Różyczka ucieszyła się na mój widok.
- Byłem u Żelaznego - opowiadałem, gdy na stole przede mną pojawił się kubek
gorącej, czarnej jak smoła herbaty i kilka kanapek z boczkiem i musztardą. - Cały jest w
gipsie i długo poleży w szpitalu. Na razie ja obejmę władzę w tym miejscu i oczekuję
absolutnego posłuszeństwa. Czy to jasne?
- Tak jest! - zgodnie odkrzyknęli Pożyczka i Puzio.
- Chce pan tu wprowadzić rządy junty? - zapytał Gwóźdź. - Pewnie pierwszy punkt
zajęć dziennych to będzie gimnastyka na dziedzińcu i kąpiel w wodzie ze studni...
- To pierwsze wcale by wam nie zaszkodziło - przyznałem. - Jeżeli komuś nie
odpowiada to co mówię, może odejść... - znacząco zawiesiłem głos patrząc na
Różyczkę, która stała z założonymi rękoma oparta o kredens i zerkała na podłogę.
- Zastanawiam się tylko, co nas to jeszcze strasznego czeka? - powiedziała Różyczka. -
Pana ugryzł wilk, Żelazny się połamał. Ci zagraniczniacy zostawili nas tu samych i
pewnie nie wrócą na noc, więc gdyby nie pan, bylibyśmy skazani na... Wie pan, jak się
baliśmy?
- Domyślam się - kiwnąłem głową. - Jeżeli będziemy działać zgodnie, razem, nic
złego się nie stanie. Działy się tu dziwne rzeczy, ale...
Przerwałem, bo nagle usłyszeliśmy ogłuszający gwizd i za oknem zobaczyliśmy jak cały
dziedziniec nagle pojaśniał. Wyjrzałem przez okno w kuchni i zobaczyłem jak śnieg
stopniał w kilku miejscach, gdzie zostały ciemne plamy, a na ich krawędziach jeszcze chwilę
drgały słabe płomyki.
- Co to było? - zapytała przerażona Pożyczka.
- Duchy - odpowiedział jej Gwóźdź. - Czytałem, że w taki sposób z ziemi wyłażą
upiory.
- Daj spokój i nie strasz ludzi - próbowałem uspokoić chłopca.
Do końca nie byłem pewien, czy wierzy w to co mówi, czy próbuje tylko wszystkich
straszyć.
- Chodźmy obejrzeć te duchy - powiedziałem.
Szedłem pierwszy. Za mną maszerował mocno zainteresowany zjawiskiem Gwóźdź.
Dziewczyny i Puzio przezornie pozostali w progu.
- Yeti! - wykrzyknął Gwóźdź widząc na śniegu coś, co wyglądało jak odciski butów, tyle
że bez żadnego wzoru.
Dotknąłem krawędzi śladów. Śnieg był pokryty cienką warstwą lodu.
- Boisz się? - zapytałem Gwoździa, który z ciekawością przyglądał się moim
poczynaniom.
Pośrodku dziedzińca zaczerpnąłem garść śniegu z tropu i powąchałem.
- Nie boję się - wyszeptał Gwóźdź. - Benzyna? - zgadywał.
- Coś w tym rodzaju - przyznałem z uśmiechem. - Czemu tak ich straszysz? - zapytałem
szeptem.
- Przez Różyczkę.
- Co ona ma z tym wspólnego?
- Wie pan, to taka primadonna dyskotek. Przewraca się jej w głowie od tych facetów,
którzy ją podrywają. Koleś bez BMW nie ma u niej szans....
- Ale tobie się też podoba - wtrąciłem z uśmiechem i kolejno oglądałem wszystkie
dziury.
- No co pan... - Gwóźdź wydawał się być oburzonym.
- Przecież sam przyznałeś, że dla niej te wszystkie strachy...
- Tak, ale chodzi o to, żeby wreszcie zdjęła tę maskę lalki i pokazała się, jaka jest
naprawdę...
- Czasami pod takimi maskami nie ma niczego - zauważyłem. - To nie maska, to jej
prawdziwa twarz, więc zastanów się, czy warto... Jest jeszcze coś... - zatrzymałem się
podnosząc stopiony krążek plastyku i oglądając go. - Mój kolega, który jeździ na safari
mawia, że czasami zasadzając się na piękną, szybką antylopę upoluje się coś innego. Nie
będzie to piękna zdobycz, którą można chwalić się przed kolegami, ale lwica, z którą
trzeba nauczyć się żyć. Kolega w Afryce poznał swoją przyszłą żonę. Przez kilkanaście
lat żyli w tym samym mieście, ale spotkali się dopiero w hotelu w Mombasie - na koniec
opowieści łobuzersko mrugnąłem okiem.
Gwóźdź zamyślił się i zapatrzył w wejście do północnego skrzydła.
- I co? - krzyknęła Pożyczka.
- Możecie podejść i obejrzeć - odpowiedziałem.
Ruszyli niepewnie i z nieufnością podeszli do pierwszego tropu, potem do kolejnego i
tak dotarli do wschodniego skrzydła.
- To zrobili Norweg i Szkot? - upewniał się Gwóźdź.
- Nie mamy na to żadnych dowodów - odparłem. - Ktoś z pomocą zwykłego budzika w
najprostszym zegarku elektronicznym, jednorazówce, jaką można kupić za kilka złotych na
każdym targowisku, przygotował zapalnik. Ślady ducha to nic innego jak wełniane wkładki
do butów nasączone łatwopalnym płynem. Zostały połączone wełnianym lontem, który
podobnie jak wkładki spalił się i został tylko ten zegareczek.
- Rany! - westchnął Gwóźdź. - Po co to wszystko?
- Żeby nastraszyć mieszkańców zamku.
- Po co?
- Co byście zrobili, gdybyście tu byli sami i zobaczyli to coś na dziedzińcu?
- Zwiali w środku nocy - stwierdził Gwóźdź. - Ale kto...
- Możesz podejrzewać, ale nie dziel się tą wiedzą z nikim - ostrzegłem go. - Prawda nie
musi być jednak taka straszna.
- Teraz naprawdę zaczynam się bać...
Chłopiec przerwał, bo zbliżali się do nas pozostali mieszkańcy zamku.
- Duch? - odezwała się Pożyczka. - Nie wierzę w nie, ale to wygląda
nieprawdopodobnie. Ktoś chciałby nam zrobić taki dowcip?
- Pewnie Gwóźdź zrobił widowisko i teraz udaje mądralę - Różyczka oskarżyła kolegę.
- To nie ja - zapewniał chłopak.
- Ani ja - zastrzegł się Puzio.
- Ty się boisz własnego cienia - roześmiała się Różyczka.
- To Żelazny - zwaliłem winę na kolegę. - Znam go, pewnie chciał wam zrobić taki
dowcip, ale nieoczekiwanie sam znalazł się w szpitalu. Pamiętam, że w młodości robił
niezłe numery.
Nawet Gwóźdź się uspokoił, tylko ja nabrałem pewności, że widowisko obliczone było na
wzbudzenie popłochu wśród młodzieży. Zamek stałby opustoszały przynajmniej do jutra rana,
a być może tyle czasu wystarczyłoby na rozwiązanie zagadki.
Zagnałem młodzież do kuchni, gdzie znowu przygotowaliśmy sobie herbatę.
- Jutro z Gwoździem pójdziemy do sklepu zrobić zapasy - zapowiadałem. - W tym
czasie reszta zrobi generalne porządki na zamku. Czy to jasne?
- Tak jest! - krzyknął chórek.
- Pobudka o szóstej trzydzieści - wydawałem rozkazy. - Dziewczyny robią śniadanie, a
chłopcy pomogą mi przy kotłowni. Teraz umyć się i spać!
Rozeszliśmy się do swoich pokoi. Ja swój odwiedziłem tylko po to, aby zostawić tam
plecak i założyć ubranie robocze. Trzeba było napalić w piecu, żeby dzieciakom w nocy
nie było zimno i woda w rurach nie pozamarzała. Kotłownia była pod wschodnim
skrzydłem, a wchodziło się do niej przez wieżę. Nim zszedłem do piwnicy, sprawdziłem,
czy agregat pracuje prawidłowo. Był sterowany komputerem. Miał zasilać wielkie
akumulatory, sam je ładował w odpowiednim czasie i sam się wyłączał. W pomieszczeniu
było dostatecznie ciepło, by ropa w przewodach nie zamarzła. Zastanawiałem się w tym
momencie, ile sił i środków wymagało od Żelaznego zorganizowanie życia na tym zamku i
jak on wniósł lub wwiózł tutaj te wszystkie rzeczy?
W piwnicy panował chłód, ale i tak było o wiele cieplej niż na dworze. Żelazny miał
rację - w piwnicach panowała stała temperatura. Przypomniałem sobie o szkielecie
leżącym na końcu wyrobiska pod północnym skrzydłem i otworzyłem metalowe drzwi
po lewej stronie. Za nimi była kotłownia, też sterowana komputerem, z ogromnym
piecem, do którego wkładało się tylko drewno, a maszyna sama wszystkim sterowała.
Był tu zapas opału - wielkie krążki pni, niektóre pocięte, te o mniejszej średnicy całe.
Wysypałem popiół i do paleniska wrzuciłem trochę drewna.
Nie miałem latarki, więc penetrację piwnic zostawiłem sobie na następny dzień. Teraz
zapaliłem światło na schodach w wieży i powędrowałem do pomieszczenia z radiostacją.
Był tu grzejnik olejowy i piecyk popularnie zwany kozą. Napaliłem w piecyku i zdjąłem
koc termiczny, jakim Żelazny okrywał sprzęt. Zbliżała się północ, a ja uruchomiłem sprzęt.
Włączyłem nadajnik, potem podłączony do niego komputer. Jak się zorientowałem,
mogłem przez radio rozmawiać lub nadawać komunikaty alfabetem Morse'a, co było o
tyle ułatwione, że nie musiałem wystukiwać szyfru, tylko słowa wpisywałem z
klawiatury. Wśród częstotliwości zapisanych w pamięci komputera odnalazłem
Quinka342 i zacząłem go wywoływać.
- Zgłaszam się - usłyszałem w słuchawkach zaspany głos.
- Cze Quinek! - przywitałem go. - Nadaję z maszyny naszego wspólnego kumpla,
Żelaznego...
- Żelazny?
- Dzwoniłeś do mnie przed świętami. Jestem tym muzealnikiem...
- Aaa... To była wiadomość od Irona68.
- Iron leży w szpitalu. Miał wypadek.
- Co się stało?
- Spadł z rusztowania. Będę potrzebował twojej pomocy w pewnej sprawie. Prześlesz
tekst, jaki ci nadam na numer faksu, który ci podam. Dobrze?
- Dużo tego będzie?
- Nie.
Quinek pouczył mnie, jak wysłać wiadomość, ustaliliśmy czas i po dwudziestu
minutach schodziłem z wieży do siebie. Najpierw sprawdziłem, czy brama jest zamknięta.
Gdy znowu wszedłem do swojego lokum, musiałem napalić w piecu i dopiero około
pierwszej w nocy zasnąłem. Byłem tak zmęczony, że nawet jakby po zamku chodziły
bataliony duchów, a młodzież darła się wniebogłosy, to bym dalej spał.
- Komendant zamku zaspał! - obudziły mnie słowa Gwoździa.
Stał obok łóżka w towarzystwie Puzia i obaj z troską patrzyli na mnie.
Spojrzałem na zegarek. Była za kwadrans siódma.
- Przepraszam, pracowałem do późna - próbowałem się wytłumaczyć.
Odłożyłem kołdrę na bok i zaraz tego pożałowałem. W pokoju było zimno.
- Przyszły mrozy - z powagą stwierdził Puzio.
Dopiero teraz do mnie dotarło, że obaj mieli na sobie oprócz grubych bluz roboczych z
polaru, rękawice, szaliki i czapki z nausznikami podszytymi futerkiem.
- Ile? - zapytałem.
- Na termometrze na oknie w kuchni jest minus dwadzieścia - spokojnie stwierdził
Gwóźdź.
- Biegniemy grzać, bo tu umrzemy! - krzyknąłem ubierając się szybko.
Mróz, gdy nie wieje wiatr, nie jest taki dokuczliwy, ale do pracy niezbędne są rękawice.
Z chłopcami wnosiliśmy do piwnicy kloce drewna składowane na dziedzińcu, które w
kotłowni ciąłem piłą łańcuchową. W pół godziny napaliliśmy w piecu i mieliśmy
przygotowany spory zapas drewna. Potem umyliśmy się i pomaszerowaliśmy na śniadanie.
- Nasze kwatermistrzynie powinny przygotować listę zakupów - powiedziałem patrząc
na stos grzanek i dwa słoiki z dżemem.
- Ustaliłyśmy... - zaczęła Różyczka przedrzeźniając ton mojego głosu.
- Chciałyśmy zaproponować... - nieśmiało wtrąciła Pożyczka.
- Chodzi o dyżury w kuchni - twardo obwieściła Różyczka. - Cały czas mam spędzać
w kuchni?! Zrób śniadanie, obiad, kolację... W kółko to samo i te same twarze. Pan
Żelazny obiecywał mi, że będą tu goście, wesołe towarzystwo, a ja miałam być
recepcjonistką...
- Miałyśmy pracować na zmiany - zauważyła Pożyczka.
- Jak tak dalej pójdzie, to będzie mój pierwszy sylwester, kiedy nie będę miała tipsów! -
zaszlochała Różyczka.
- A co to takiego? - zapytałem chrupiąc grzankę z dżemem i popijając ją lurowatą kawą.
Różyczka nie odpowiedziała. Rzuciła coś w rodzaju „Ciemniak!" i wybiegła.
- Przygotuję listę potrzebnych rzeczy - powiedziała Pożyczka.
Jedliśmy z chłopcami śniadanie, a między zębami chrzęściły nam poprzypalane kawałki
chleba. Kartka, jaką otrzymałem po kilku minutach od Pożyczki, była zapisana drobnym
maczkiem.
- Oprócz sań weźmiemy jeszcze plecaki - powiedziałem do Gwoździa. - Umiesz jeździć
na nartach?
Chłopak tylko skinął głową. Po kwadransie byliśmy gotowi do drogi, ciepło ubrani,
wyposażeni w narty i tobogany z magazynu Żelaznego. Pożyczka ze specjalnej kasetki
wydała nam pieniądze na zakupy i mogliśmy ruszyć w drogę.
Gwóźdź doskonale sobie dawał radę na nartach i szybko dotarliśmy do Karpacza.
Tam, koło świątyni Wang spotkaliśmy Jarla i Morgana.
- Wracają panowie na zamek? - zapytałem ich.
- Planujemy spędzić tam Nowy Rok, jeśli to nie sprawi kłopotu... - powiedział Jarl.
- Zapraszam, w końcu Żelazny po to otworzył schronisko, żeby przyjmować gości -
odparłem. - Idziemy po zakupy, może panowie mogliby nam pomóc w drodze powrotnej? -
zaproponowałem.
Nie chciałem, żeby mogli sami, beze mnie przebywać na zamku. Bez zbędnych
ceregieli zgodzili się, mieli przecież sanie, którymi zwieźli Żelaznego, mieli swoje narty. W
ciągu godziny zrobiliśmy zakupy i objuczeni towarami upakowanymi w toboganach i w
plecakach ruszyliśmy w drogę powrotną. Zadziwiała mnie doskonała kondycja fizyczna
Norwega. Po Szkocie, zapewne mieszkańcu tamtejszych górskich rejonów można się
było spodziewać takiej siły. Ciągnęli swoje sanie bez najmniejszego trudu, równo
stawiając kroki. Ta wędrówka w mroźne przedpołudnie, po pustym szlaku sprawiała nam
wszystkim ogromną przyjemność.
- Pan lubi robić zakupy? - zapytał mnie Jarl.
- To konieczność, mieszkam sam i nie ma kto tego za mnie zrobić - odpowiedziałem.
- Ja lubię robić zakupy - przyznał się Norweg. - Dawniej nawet nie pozwalałem żonie,
póki jeszcze żyła, chodzić do sklepu. Pamiętam, jak była w ciąży i biegałem rano po świeże
pieczywo, mleko, wodę mineralną. Robiąc większe zakupy wracałem objuczony jak
dromader, ale byłem dumny...
- Atawizm - roześmiałem się. - To poczucie myśliwego wracającego z polowania...
- Tak - Jarl uśmiechnął się.
Czułem, że ten uśmiech był związany bardziej nie z moimi słowami, ale z miłymi
wspomnieniami, jakie obudziło w nim mówienie o żonie.
- Czemu pan się nie ożenił? - wypytywał mnie Morgan.
- Praca - krótko wyjaśniłem. - Ona zabiera mi za dużo czasu, oznacza częste wyjazdy w
teren, niekiedy na długo.
- A teraz jest pan w pracy? - zaciekawił się Norweg.
- Po części. Miałem pomóc koledze przy renowacji zamku, ale muszę przez jakiś czas
opiekować się i budowlą, i młodymi pracownikami kolegi.
- Rozumiem - Norweg pokiwał głową.
Około południa wróciliśmy na zamek. Do piętnastej byłem zajęty rozpakowaniem
zakupów. Pomagała mi Pożyczka i razem chowaliśmy prowiant do zamrażarek, lodówek,
szafek, magazynu produktów suchych.
- Super! - stwierdziła Pożyczka ramieniem ocierając pot z czoła i odgarniając
pojedyncze kosmyki włosów opadające na oczy. - Czemu pan to robi? - zapytała
przyglądając mi się uważnie.
Teraz przypominała moją polonistkę z podstawówki, starą pannę z mysim ogonkiem
warkocza, którą widywaliśmy przechadzającą się po parku z tomikiem poezji, gdy jej
koleżanki przed Dniem Nauczyciela szły do fryzjera. Ona potrafiła rozmarzyć się, gdy
Żelazny fantazjował interpretując wiersz Czesława Miłosza i ostro przyglądała się znad
okularów przepytywanemu delikwentowi, który nie pamiętał, co na obiad podawano w
Soplicowie.
- Co? - zachowałem się identycznie jak nieuk wyrwany nagle do odpowiedzi.
- Został pan tu. Chodzi o tę zagadkę? - usiadła na podłodze opierając się o zamrażarkę i
prostując nogi na deskach magazynu.
- Nie potrafię cię okłamać. Chodzi o zagadkę, ale także i o was. Przecież nie możecie
tu mieszkać sami...
- Ten Norweg i Szkot polują na to samo co pan?
- Nie wiem, ale chyba tak.
- To oni zwalili pana Żelaznego z rusztowania?
- Nie wiem, ale dobrze, że mi przypomniałaś, bo muszę sprawdzić to rusztowanie...
- Niech pan się nie trudzi...
Zatrzymałem się w pół kroku i spojrzałem na dziewczynę pytająco.
- Rusztowanie było z metalowych elementów, ale opierało się na drewnianych
podkładkach i miało drewniane podesty - opowiadała dziewczyna. - Ten Szkot po wypadku
powiedział, że trzeba to posprzątać, bo znowu ktoś będzie miał wypadek. Wyglądał na
bardzo poruszonego zdarzeniem. Kliny podstawy rusztowania i podest zaniósł do
kotłowni... Myśli pan, że...
Bezradnie rozłożyłem ręce.
- To dziwny człowiek ten Szkot - kontynuowała Pożyczka. - Zna trochę język polski.
Pamięta pan jego zachowanie pierwszego wieczora? Wyglądało to tak, jakby był nie
kolegą, ale sługą Norwega. Pan też jest jakiś dziwny.
- O! - krzyknąłem zdumiony oskarżeniem.
- Pojawia się pan i znika. Gryzie pana wilk i jednego dnia ląduje pan w szpitalu, a po
dwóch dniach tryskający zdrowiem wraca na zamek...
- Uratowała mnie maść od Quasimodo - tłumaczyłem się.
- Pan przyjaźni się z tym starcem?
- Chyba on mnie lubi.
Pożyczka wstała i podeszła do mnie. Łagodnie spojrzała mi w oczy i w tym momencie
nie wyglądała jak nastolatka, lecz jak doświadczona kobieta. W jej oczach było wiele
mądrości. Stała tak blisko mnie, że zdawało się, iż przekroczyła pewną bardzo delikatną
granicę, ale ona tylko położyła mi rękę na ramieniu.
- Radzę panu, niech pan będzie z nami szczery - powiedziała. Stanęła w progu magazynu
i odwróciła się. - Tipsy są dla dziewczyny bardzo ważne, też chciałabym je mieć - dodała i
wyszła.
Z magazynu powędrowałem do kotłowni, żeby poszukać resztek drewna z rusztowania i
dorzucić do ognia. Oczywiście, tak jak mówiła Pożyczka, nie było tam nawet jednego
kawałka deski z rusztowania.
Potem udałem się do radiostacji, ale Quinek nic nie nadesłał, mimo że odbiornik cały czas
pracował oczekując na specjalny kod, który uruchamiał nagrywanie wiadomości.
Zszedłem do kuchni i tam zastałem już wszystkich w doskonałych humorach, a
przyczyną tego był Jarl, który przywiózł i otworzył butelkę dobrego, białego, lekkiego w
smaku reńskiego wina i poczęstował nim młodzież.
- Postanowiliśmy, że jutro wszyscy wyruszamy na spacer po górach - oznajmił
Norweg. - Zamkniemy zamek i idziemy. Pan też!
ROZDZIAŁ JEDENASTY

KTO POWINIEN RZĄDZIĆ? * KONTUZJA MORGANA * WYJŚCIE DO ZAMKU


CHOJNIK * WYZNANIE NORWEGA * ZAROZUMIAŁA PANNA * DUCH GÓR *
WEZWANIE POMOCY

W pierwszej chwili aż mnie oszołomiło to co ujrzałem. Byłem zdumiony, że młodzież tak


szybko zapomniała o tym, kto ją częstuje winem, że może to Jarl był sprawcą wypadku
Żelaznego i widowiska z ogniami na dziedzińcu. Zdenerwowało mnie także to, że
Norweg częstuje młodych ludzi alkoholem.
- Niech pan się z nami napije - zaproponował Morgan podając mi kieliszek.
- Dziękuję, nie piję - odpowiedziałem. - Moim zdaniem, młodzież też nie powinna pić.
Puzio i Pożyczka zmieszani odstawili swoje kieliszki. Gwóźdź zapatrzył się w swój.
- Alkohol jest przyczyną wielu chorób, jak na przykład marskość wątroby - oznajmił z
powagą. - Jednak część lekarzy uważa, że wino pite w niewielkich ilościach dobrze
stymuluje pracę układu krążenia, a ostatnie wydarzenia na zamku poważnie nadwątliły
kondycję mojego serca - jednym haustem przełknął resztkę wina.
- Pan chyba nie ma żadnego prawa nam rozkazywać? - zapytała Różyczka i
ostentacyjnie dolała sobie wina.
- Inaczej się chyba umawialiśmy - przypomniałem dziewczynie.
- Nie znam żadnych decyzji Żelaznego, a pan Jarl miał wejść z nim w spółkę, więc
gdyby tak się stało, to byłby naszym drugim szefem - powiedziała dziewczyna ze
złośliwym uśmiechem.
Jarl był zadowolony z tych słów, ale zaraz jego twarz stała się poważna.
- Nie kłóćcie się - odezwał się Norweg. - Pan Żelazny wyznaczył na swojego następcę
pana Pawła i nie mamy powodu, żeby nie wierzyć panu Pawłowi. Nie ma w tej decyzji nic
dziwnego, bo przecież obaj znają się z czasów szkolnych, są przyjaciółmi. Zgadzam się z
panem Pawłem, że nie powinienem tak pochopnie częstować winem młodych ludzi.
W kulturze śródziemnomorskiej jest trochę inaczej, ale...
- Dziękuję panu za poparcie - przerwałem wywód Norwega.
Wiedziałem, że Jarl wygrał tę słowną batalię o serca młodych ludzi, bo to on wystąpił tu
jako mentor i jego głos był w tej rozmowie najważniejszy. Jego wywód na temat wina miał
tylko wykazać, że on jest tolerancyjny, a ja jestem tradycjonalistą broniącym młodzieży
dostępu do atrybutu dorosłości, jakim według wielu młodych ludzi jest alkohol.
- Niestety, ja nie pójdę z państwem na wycieczkę, bo ktoś musi zostać na zamku
choćby po to, aby pilnować zostawionych tu dóbr, utrzymywać ogień w piecu i nakarmić
ewentualnych turystów - stwierdziłem.
Norweg zamyślił się.
- Ma pan rację - przyznał po chwili. - Bardzo liczyłem na pański udział w wycieczce, bo
zawsze byłoby bezpieczniej...
- A dokąd chce pan zabrać naszych młodych przyjaciół? - zapytałem.
- Do zamku Chojnik.
- To prawie osiem kilometrów stąd i to w linii prostej! - wykrzyknąłem zdziwiony. - Chce
pan przejść tam i z powrotem w ciągu jednego dnia? Po górach? W głębokim śniegu?
- Na nartach czemu nie - rzucił Jarl. - Planowałem wyjść jeszcze przed świtem.
Pójdziemy po szlakach, a w razie czego zatrzymamy się na zamku.
- Zgoda - westchnąłem zrezygnowany. - Wstanę o piątej i zrobię wam śniadanie.
Wyszedłem z kuchni na dziedziniec. Natychmiast mróz jak wielka lodowa ściana
przeniknął przez moje ubranie do skóry. Było tak zimno, że aż prawie dusiło przy głębszym
wdechu. Przy tym było bezwietrznie i tylko gwiazdy z zakątków wszechświata mrugały.
Sprawdziłem bramę i poszedłem do swojego pokoju, a następnie ruszyłem do kotłowni,
gdzie odnalazła mnie Pożyczka.
- Czemu nie chce pan zostawić zamku? - zapytała. Stała w progu kotłowni, oparta o
framugę, owinięta rozpinanym z przodu swetrem. - Niech pan powie, czego się pan tak
obawia?
- Niczego - odpowiedziałem dokładając jeszcze jedną szczapę drewna.
- To niech pan z nami pójdzie.
- Pójdę - odpowiedziałem z przekonaniem.
- Fajnie! Zostawi pan zamek pusty? - zreflektowała się po chwili.
- On będzie bardzo dobrze strzeżony - smutno się uśmiechnąłem.
- Przez kogo?
- Zobaczysz - powiedziałem delikatnie wypychając dziewczynę z pomieszczenia, gdy
wychodziłem do piwnicy.
- Czemu pan nie powie?
- Jeśli zachowasz to co mówiłem w tajemnicy, to jutro zobaczysz, co wymyśli Norweg.
Idź spać!
- Idę. Ale z pana sobek!
Gdy dziewczyna wyszła z piwnicy, zamknąłem drzwi od środka, z kieszeni wyjąłem
latarkę i powędrowałem w głąb piwnic. Interesowało mnie to co znajdowało się za wciąż
leżącym na gruzie ciałem SS-mana. Spędziłem tam kwadrans i wyszedłem z podziemi
niezadowolony, bo nie znalazłem niczego ciekawego, a raczej wciąż nie wiedziałem,
czego powinienem szukać.
Wyszedłem na dziedziniec i zobaczyłem żółtą poświatę, bijącą przez okna z kuchni.
Zajrzałem przez pokryte lodem szyby. To Pożyczka stała przy kuchence gazowej. Była już
północ, we wszystkich oknach było ciemno, na zamku panowała cisza, a ona nie spała.
Wszedłem do kuchni.
- Czemu jeszcze nie śpisz? - zapytałem zaciągając się wspaniałym zapachem kotletów
schabowych. - Dla kogo to smażysz?
- Dla nas, na drogę - odpowiedziała.
Spojrzałem na talerz pełen smakowitych porcji, na deskę do krojenia, na której leżało
jeszcze kilka i na patelnię, gdzie rumieniły się dwa smaczne olbrzymy.
- Idź spać, ja dokończę - poprosiłem dziewczynę.
- Da pan sobie radę? - pytała odchodząc od patelni.
- Jasne, w końcu jestem starym kawalerem - zażartowałem.
Ona roześmiała się i poszła do siebie. Dokończyłem smażenia, umyłem naczynia i
odstawiłem miskę z kotletami na szafkę w pobliże okna. Przykryłem je czystą ściereczką.
Były jeszcze za ciepłe na chowanie ich do lodówki, a w kuchni w nocy i tak nie było
gorąco, więc mogły spokojnie poleżeć kilka godzin do rana.
Kiedy znalazłem się w pokoju, dołożyłem drewna do pieca, zapaliłem lampkę przy
sekretarzyku, rozłożyłem mapę i swoje notatki. Szybko na mapie odnalazłem szlak
wybrany przez Norwega. Nie była to trudna trasa i przy wczesnym wyjściu z zamku i
niepomyleniu drogi możliwa do pokonania w ciągu dnia. Zastanawiało mnie, czemu Jarl
chciał udać się na zamek Chojnik? Warownia znajduje się na górze niedaleko Jeleniej
Góry między zamkiem Treuburg a Siedlęcinem. Przypomniałem sobie słowa zagadki: „Będąc
w Efezie, odnajdź drogę do Smyrny i Pergamonu, a potem do Sardes, a w każdym z nich
poszukaj tego co trzeba i tak mądrzejszy wróć do Efezu, by zdobyć Twój znak". Skoro
Treuburg był Efezem, a Siedlęcin okazał się być Pergamonem, to może Chojnik należało
traktować jako Smyrnę, drugi etap podróży, i mój wypad do zamku Wleń był niepotrzebny.
W tej sytuacji lokalizacja Bolczowa pasowała do mojej teorii. Czemu wcześniej nie
zwróciłem uwagi na Chojnik? Bo był za bardzo na zachód od linii Treuburg – Siedlęcin
-Wleń, czyli jak uważałem Efez - Smyrna - Pergamon. Może to jednak Norweg miał
rację? Czemu w takim razie chciał mnie zabrać na tę wyprawę?
Wiedziałem, że od rana będę musiał zachować jak największa czujność. Nastawiłem
sobie budzik, przygotowałem ubranie, spakowałem kilka rzeczy do plecaka i ułożyłem się
do snu.
Wielki budzik zadzwonił, zdawało mi się, że chwilę po tym jak zamknąłem oczy.
Zaraz zerwałem się z łóżka i po porannej toalecie zszedłem do kuchni, gdzie... już był
Morgan! Kulejąc krzątał się przygotowując śniadanie. Zdziwiony patrzyłem na jego
kostkę obwiązaną bandażem.
- Gdy wracaliśmy do pokoju, jakoś krzywo stanąłem na schodku... - tłumaczył się Szkot.
- Nie dam rady iść do tego zamku, to chyba pan będzie musiał iść... dla dobra dzieciaków,
bo w razie czego Jarl sam sobie nie da rady.
- Jasne - pokiwałem głową. Od wczoraj byłem pewien, że Jarl i Morgan wymyślą jakąś
sztuczkę, żeby jeden z nich sam został na zamku. To Jarl miał iść z nami, bo robił
przyjemniejsze wrażenie na młodzieży i w drodze powrotnej mógł z racji swojego wieku
opóźniać nasz marsz. - Może trzeba z tym pojechać na pogotowie? - udawałem
zatroskanego.
- Nie, miałem takie kontuzje już wcześniej - Morgan lekceważąco machnął ręką. - Do
jutra będzie w porządku. Zerknąłem na kalendarz wiszący na ścianie.
- Dobrze, bo jutro jest sylwester - uśmiechnąłem się.
Pomogłem mu w przygotowaniu posiłku i prowiantu na drogę. Kiedy wszyscy zeszli już
do kuchni, zobaczyli gotowe kanapki i woreczki zjedzeniem oraz litrowe termosy z kawą
lub herbatą. Gdy jedliśmy przy stole, Morgan opowiedział, co się stało.
Pożyczka siedząca naprzeciw mnie, pod stołem mocno kopnęła mnie w kostkę.
- Pan Paweł pójdzie z wami - Szkot oznajmił na koniec swej opowieści.
- Szkoda, że to takie okoliczności sprawiły, że biorę udział w tym spacerze, ale z
przyjemnością przejdę się do Chojnika - powiedziałem.
Po śniadaniu ze składziku obok wieży, na dziedzińcu ze studnią, wyjęliśmy ze Szkotem
narty i kijki. Żelazny miał tam duży zapas sprzętu, bo chciał oprócz schroniska
uruchomić tu wypożyczalnię nart biegowych. Po szóstej nasza szóstka gotowa była do
marszu. Każdy miał plecak z jedzeniem i ubraniem. Wybraliśmy sobie narty i
wyszliśmy z zamku, a Morgan zamknął za nami bramę.
- Skąd pan wiedział? - syknęła Pożyczka słysząc jak Szkot zamyka zasuwę.
Jarl prowadził, za nim szli Różyczka, Puzio, Gwóźdź i w pewnej odległości za nimi ja z
Pożyczką.
- Tak musiało być - odparłem.
- On udaje, że skręcił kostkę?
- Tak.
- Ten Szkot teraz będzie szukał skarbu?
- Tak.
- A pan się nie boi zostawić go samego?
- Nie.
- Nie?!
- Nie.
- I nie powie mi pan dlaczego?
- Nie.
- Szkoda, że mi pan nie ufa.
Doszliśmy w miejsce, gdzie próbowałem wypuścić Lupusa na wolność. Przypomniałem
to sobie, widząc znajomą okolicę i tropy wilków.
- Wilki?! - krzyczał ucieszony czymś Jarl.
Przypięliśmy narty do butów i ruszyliśmy w drogę. Było coś wspaniałego w tym marszu,
gdy wszyscy wykonywaliśmy w tym samym tempie te same ruchy, dokoła nas budził się
zimowy dzień w górach, a my wędrowaliśmy przy świetle zapalonych latarek
umocowanych na czołach.
Norweg miał duże doświadczenie narciarskie i kontrolując nasz marsz według wskazań
kompasu od Quasimodo wiedziałem, że szliśmy w dobrym kierunku. Jarl bez trudu
odnajdywał drogi w lesie torując nam doskonale drogę. Po godzinie zmieniłem go na
czele grupy. Około ósmej doszliśmy do oznaczonego szlaku prowadzącego w kierunku
Przesieki.
Teraz mogliśmy wędrować korzystając z kolein w śniegu wyżłobionych przez opony
samochodów.
Gdy dotarliśmy do Przesieki, zdjęliśmy narty. Opowiedziałem wszystkim, jak po wojnie w
okolicach tej miejscowości odkryto przywiezione tu przez Niemców z warszawskiej
Zachęty obrazy Jana Matejki. Zatrzymaliśmy się na szczycie wzniesienia o nazwie Złoty
Widok, gdzie chwilę podziwialiśmy dwumetrowej wysokości kamień z wykutymi znakami
dłoni i krzyżami. Młodzi zeszli do Wodospadu Podgórnej, a przy kamieniu zostałem sam z
Jarlem.
- Pasjonujący znak przeszłości - Norweg wodził dłonią po znakach.
- Tak - przyznałem.
- Jak pan myśli, co one oznaczają?
- Nie wiem - przyznałem się.
- To znaki żywych i umarłych - opowiadał Jarl. - Dawniej prości ludzie nie mieli żadnego
podpisu, swojego znaku, prócz pracy swych rąk, z tego jedynie mogli być dumni. Gdy
odchodzili na zawsze, zostawał po nich tylko krzyż.
- Pan lubi historię?
- Bardzo, najbardziej.
- Czemu?
- Bo nadała sens mojemu życiu.
- Nie rozumiem.
- Po śmierci żony nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Mam ogromny majątek i
mógłbym założyć drugą rodzinę, zapewnić dostatnie życie dzieciom z pierwszego i
drugiego małżeństwa. Mój syn został mnichem buddyjskim, a córka pracuje jako lekarka
dla ONZ. Moja fortuna zostanie podzielona między klasztor i fundacje ONZ? Czy
potrafiłbym tak mocno, jak moją żonę, kochać inną kobietę? Czy ona trwałaby przy mnie
tak samo jak moja żona, która była moim wsparciem, gdy budowałem swój koncern?
Musiałem znaleźć inny sens życia i wtedy odkryłem go w...
- Exitusianach - wtrąciłem.
- Tak... to znaczy kto to jest? Nie zrozumiałem pana za dobrze... Słyszałem głosy
nadchodzącej młodzieży.
- Chyba nie powinien pan tak udawać, a nadszedł dobry moment, byśmy szczerze ze
sobą porozmawiali.
Jarl spojrzał mi w oczy. Nie były tak chłodne i agresywne jak Morgana. Były szare jak
sierść wilka i biło od nich dziwne ciepło.
- Chyba rzeczywiście nadszedł czas powiedzenia sobie prawdy - stwierdził Jarl.
Przyłożył dłoń do wyrytego w skale odcisku, a potem sięgnął po swój plecak i narty.
Młodzi byli zafascynowani dziesięciometrowej wysokości kaskadą wody, jaką widzieli.
Wzięli bagaże i narty i wszyscy poszliśmy za Norwegiem. Nie wchodziliśmy do Przesieki,
tylko omijając ją powędrowaliśmy zielonym szlakiem ku Chojnikowi. Wspinaliśmy się do
zamku od południa. Na szczyt dotarliśmy z kilkoma postojami około południa.
Wreszcie gdy wyszliśmy na w miarę wygodną drogę pod górę, ujrzeliśmy wysoko,
między pniami, szarobiałą, kamienną budowlę. To był zamek Chojnik. Wybudowano go w
XIV wieku w miejscu umocnionego dworu myśliwskiego. Po śmierci budowniczego
warowni Bolka II, księżna Agnieszka, wdowa, przekazała fortecę rodowi
Schaffgotschów. W 1675 roku od pioruna na zamku wybuchł pożar, a można rodzina
przeniosła swoją siedzibę do Cieplic. Na przełomie XVIII i XIX wieku ruiny stały się
obiektem wycieczek. Już od 1822 roku działała firma tragarzy, którzy wnosili bogatych
turystów na szczyt w lektykach. Dawniej warownia miała przedzamcze, zamek dolny,
średni z dwiema wieżami i górny z cylindryczną wieżą. Do dziś zachowały się mury i
główna wieża, w której po metalowych i drewnianych schodach można wejść na szczyt i
podziwiać wspaniałe widoki Karkonoszy.
- Wspaniałe miejsce na zamek - stwierdził Jarl, gdy przechodziliśmy pod wieżą bramną,
w której była kasa.
- Doskonałe miejsce na pokutę pewnej zarozumiałej panny - dodałem.
Oczywiście musiałem opowiedzieć legendę o Kunegundzie, która jako warunek
zamążpójścia postawiła, że kandydat na męża musi konno objechać mury. Kolejni
absztyfikanci stawiali się na zamek, korzystali z uroków jednodniowego pobytu u boku
pięknej panny, potem wsiadali na rumaka i ginęli w przepaści wokół zamku. Pewnego dnia
stawił się jednak bohater w czarnej zbroi, który nie korzystając z gościnności Kunegundy
wjechał na mury, objechał je i wyjechał z zamku nie obdarzając szlachetnie urodzonej nawet
jednym spojrzeniem. Kunegundę tak gryzło sumienie i czuła się tak upokorzona, że w
końcu rzuciła się z murów zamkowych.
- Kogoś mi ta Kunegunda przypomina - mruknął Puzio.
- Ciekawe kogo? - zainteresowała się Różyczka.
W tym momencie wszyscy roześmieli się i nawet Jarl pojął, w czym rzecz. Kupiliśmy
bilety wstępu i zwiedziliśmy zamek. Norweg zażyczył sobie pamiątkowe zdjęcie przy
pręgierzu. Potem na zamku wysokim wspięliśmy się na wieżę i z jej szczytu patrzyliśmy na
wspaniały krajobraz wokół nas. Pogoda nam dopisała i słońce swym światłem ozłociło
połacie śniegu, intensywnie niebieskie niebo odcinało się od ciemnych kresek lasów. Świat
jawił się jako wielka szachownica czarnych pól wiosek, miast, zagajników, i tych barwy
kości słoniowej, na których miejscami widać było pojedynczych narciarzy.
Patrzyłem w kierunku zamku Treuburg zastanawiając się, co teraz tam robi Morgan i z
Gwoździem na podstawie mapy ustalaliśmy, jakie widzimy szczyty gór. Za naszymi
plecami, przy wschodniej krawędzi stali Jarl i Pożyczka. Nasłuchiwałem, o czym
rozmawiają.
- O czym pan myśli patrząc na te góry? - dziewczyna zapytała Norwega.
- O ukrytych skarbach - odpowiedział Jarl.
- Czemu? Szuka pan jakiegoś skarbu?
- Tak, a te góry to miejsce, gdzie mieszka Duch Gór. W starych księgach, w których
opisywano losy walońskich górników poszukujących w okolicach Śnieżki złota, występuje
postać nazywana Rubezahl, ale już wcześniej, w XIII wieku, wspominano o
zamieszkujących Karkonosze olbrzymach. Stąd te góry nazywano Riesengebirge - Góry
Olbrzymów.
- Czym zajmował się Duch Gór?
- Był bardzo złośliwy. Przeszkadzał w poszukiwaniach skarbów, w przebraniu mnicha
mylił wędrowcom drogi, przepędzał zielarzy, piekarzom zamieniał chleb w kamienie.
Podobno składano mu ofiary z czarnych kogutów i to jeszcze w XIX wieku.
We mnie aż wszystko zagotowało się w środku. Przecież wspomnienie o olbrzymach w
kronikach z XIII wieku pokrywa się z datą budowy Treuburga! Jak pamiętałem co mówił
profesor Świderkowski o Exitusianach, uważali się oni za spadkobierców tradycji siedmiu
strażników - aniołów, przedstawianych też jako... olbrzymy. To nie mógł być zbieg
okoliczności! Nie wierzyłem w istnienie bajkowych olbrzymów, ale członkowie
tajemniczego stowarzyszenia zakładając warownię mogli zadbać o stworzenie
odpowiedniej miejscowej legendy. W tamtych czasach te okolice były przecież bezludne i
jak sądziłem, im dłużej takimi pozostały - tym lepiej było dla Exitusian. Podanie o
straszliwym duchu było najlepszym sposobem w tamtych czasach, by skutecznie
odstraszyć ciekawskich.
Zeszliśmy z wieży, oglądaliśmy jeszcze zakamarki zamku i na dziedzińcu podzamcza
zjedliśmy nasz prowiant. Po posiłku Jarl poczęstował mnie cygarem. Siedząc pod
drewnianym daszkiem wiaty patrzyliśmy na młodych ludzi, którzy postanowili stoczyć bój
na śnieżki.
- Pan słyszał, co mówiłem o Duchu Gór? - odezwał się Jarl.
- Tak. To jego pan szuka?
- Właściwie jego znaku.
- Cóż to za znak?
- Nic cennego. Wiem, że pan jest muzealnikiem i nie pozwoli, by jakikolwiek skarb
wyjechał z pana kraju. Obiecuję panu, że interesuje mnie tylko ta jedna rzecz.
- Czemu jest tak ważna dla pana?
- Powiem panu wieczorem - obiecał Norweg. Wstał. - Młodzieży! - krzyknął. - Pora
wracać!
Zebraliśmy nasze rzeczy i rozpoczęliśmy drogę powrotną. Kiedy wyszliśmy w
pustkowia za Przesieką, zaczęła się psuć pogoda. Najpierw jak na bożonarodzeniowej
pocztówce zaczął sypać drobny śnieg, potem taki z większymi, posklejanymi płatkami.
Zaproponowałem, byśmy na wszelki wypadek, by nie pogubić się, powiązali się
kawałkiem liny, jaki miałem w plecaku. Norweg przystał na ten pomysł. Teraz to ja
prowadziłem naszą grupę, a Norweg był na końcu. Osobiście każdemu założyłem pas, do
którego umocowany był karabińczyk i przez niego przeprowadziłem linę. Jeden jej koniec
miałem ja, drugi Jarl.
Była piętnasta i zaczęło ciemnieć. Sypiący się z ciemnoszarego nieba śnieg ze
wzmagającym się wiatrem zacinał w nas ukośnie. Nasze ślady z przedpołudnia
momentalnie zniknęły. Byliśmy wśród lasów, ale nie było sensu wracać, tym bardziej że nie
chciałem, by Morgan na dłużej został sam na zamku.
Narzuciłem szybsze tempo, ale nikt nie narzekał, bo pogoda już dała się wszystkim we
znaki. Po dwudziestej, pokryci śniegiem, bardziej przypominający bałwany, waliliśmy do
bramy zamku Treuburg, a Morgan bardzo szybko nam otworzył. W przejściu bramnym
każdego otrzepywał ze śniegu, dziewczynom pomógł nieść plecaki. W sieni zdjęliśmy mokre
kurtki, zostawiliśmy plecaki i narty. Potem każdy poszedł do swojego pokoju, by przebrać
się. Po kilku minutach wszyscy siedzieliśmy w kuchni, gdzie ogień buzował w piecu
kuchennym. Każdy z nas trzymał gorące kubki z herbatą z sokiem malinowym. Jarl
opowiadał Morganowi o naszej wycieczce. Szkot podał nam też kolację, zrobił pyszny
gulasz, ostro przyprawiony z gęstym ciemnym sosem.
To była chwila, gdy wszyscy byli szczęśliwi i dumni, że daliśmy radę przejść tę trasę, nie
zgubiliśmy drogi, nikt się nie zgubił i nie poddaliśmy się pogodzie.
- Słyszałem w radio, że idzie załamanie pogody - powiedział Morgan.
Spojrzałem na niego zdziwiony. Tu, na górze dobrze odbierało radio w kuchni, ale tylko
na częstotliwościach czeskich radiostacji.
- Skorzystałem z radia na wieży - tłumaczył się Szkot. - Wysłuchałem prognozy pogody
w BBC. Znam się na radiostacjach takich jak ta na górze.
- Jaką pogodę zapowiadano? - dopytywałem się.
- Mróz do minus trzydziestu stopni i potężne opady śniegu.
Pokiwałem głową na znak, że zrozumiałem. Dostrzegłem jeszcze jeden aspekt sprawy.
Gdyby taka pogoda panowała także jutro, bylibyśmy odcięci od świata, bo wędrówka na
zamek lub do doliny byłaby bardzo uciążliwa.
- Czy noga jeszcze pana boli? - zapytałem z troską. Szkot spojrzał na zabandażowaną
stopę.
- Już mniej - odpowiedział.
Po kolacji zmęczeni wędrówką młodzi ludzie poszli do pokoi, aby wcześniej położyć
się spać. Ja powędrowałem do wieży, do radiostacji. Urządzenie rzeczywiście było
nastawione na rozgłośnię BBC. Sprawdziłem w komputerze, czy nadeszła wiadomość,
której się spodziewałem. Była i przeczytałem ją z uwagą. Odniosłem wrażenie, że ktoś
wyciął z niej pojedyncze fragmenty. Szukając w danych o plikach odkryłem, że ktoś, to
znaczy Morgan, podczas naszej nieobecności, przeredagował ją. Prosiłem pana Tomasza
o dossier Jarla, ale uzyskałem tylko zdawkowe informacje.
Natychmiast przygotowałem komunikat dla Quinka, by powtórzył wysłaną do mnie
wiadomość. Była dwudziesta pierwsza i postanowiłem na moment wyjść na szczyt wieży.
Stanąłem po kolana w śniegu i rozglądałem się dokoła. Wszędzie panowały ciemności, z
których jak duchy wypadały na mnie wielkie płatki śniegu. Miały czerwonawy odcień od
błyskającego na maszcie światła ostrzegawczego.
Nagle w ciemnościach od zachodniej strony zauważyłem błysk. To ktoś świecił latarką
robiąc nią wielkie koła. Potem usłyszałem huk przypominający wybuch sylwestrowej
petardy. Wiatr przeciągle gwizdał przerywając swym świstem ten odległy odgłos. Z
kieszeni spodni wyjąłem kompas i sprawdziłem kierunek, z którego widać było to światło.
Stałem tak jeszcze minutę, potem drugą. Nie miałem wątpliwości. Ktoś potrzebował
pomocy. Znak koła był nadawany we wszystkich kierunkach. Zagubiony turysta obracał się
w kółko, zapewne co jakiś czas rzucał petardy i w ten sposób wzywał naszej pomocy. Byłem
pewien, że chodziło o nas, bo w pobliżu nie było innego schroniska. Była jeszcze szansa, że
Quasimodo usłyszał wybuch i też ruszył na pomoc.
Zbiegłem z wieży i w sieni wschodniego skrzydła spotkałem Jarla.
- Co się stało? - zapytał widząc moją minę.
- Ktoś zgubił się w górach i potrzebuje naszej pomocy - odpowiedziałem.
- Ubieram się i ruszamy - odparł Norweg.
Wbiegłem na pierwsze piętro i gankiem dostałem się do północnego skrzydła.
Zapukałem do pokoju chłopców. - Tak? - w progu stanął Gwóźdź ubrany w pidżamę.
- Ubieraj się! Ktoś się zgubił w śnieżycy niedaleko naszego zamku.
Chłopak tylko skinął głową. Pobiegłem do swojego pokoju i założyłem ciepłe ubranie.
Zabrałem też dwa koce. Po chwili w holu obok kuchni pakowałem do plecaka koce,
latarki, linę. Przyszli tam wszyscy mieszkańcy zamku.
- Jak ich odnajdziemy? - zapytał mnie Gwóźdź.
- Znam kierunek kompasowy - odparłem. - Panie Morgan, pan z Puziem ustawi na
dziedzińcu reflektor, który jest w składziku w wieży, tam gdzie jest agregat. Proszę
wycelować go na wschód w niebo, żebyśmy wiedzieli gdzie jest zamek. Dziewczyny
napalcie w piecu i gotujcie herbatę.
Gdy tylko wyszliśmy za bramę zamku, okazało się, jak trudna to będzie wędrówka.
Śnieg miejscami sięgał nam do kolan, a gdy wyszliśmy za Czarcie Wrota, były miejsca, gdy
zapadaliśmy się w białym puchu po pas.
Gwóźdź wrócił po specjalną łopatę do śniegu. Szliśmy gęsiego i na przemian ja z
chłopcem machaliśmy łopatą, a Jarl pilnował naszego kursu na kompasie. Gdy po kilku
minutach obejrzałem się, zobaczyłem, że Morgan wykonał polecenie i biały snop światła bił
w niebo ponad nami.
ROZDZIAŁ DWUNASTY

NA RATUNEK TURYSTOM * BLONDYNKA I LEKARKA * LAWINA * SZCZERA


ROZMOWA PRZY KOMINKU * BESTIE Z PRZESZŁOŚCI

Ten, kto kiedykolwiek odśnieżał chodniki, swoje podwórko, próbował zrobić to co my,
ten wie, jak trudne i męczące jest to zajęcie. Moje uczucia były tym gorsze, że
widziałem jak za nami, świeżo przekopana ścieżka znika pod warstwą nowego śniegu.
Powrót mógł być jeszcze gorszy.
- Daleko widziałeś to światło?! - Jarl przekrzykiwał zawodzący wiatr, który potrafił
wśliznąć się pod kurtki nawet przez najmniejsze dziurki, muskał nas po twarzach, które
próbowaliśmy ukryć pod kapturami.
- Wydaje mi się, że pół kilometra! - odpowiedziałem. - Jeśliby byli dalej, pewnie bym ich
nie zobaczył!
Jarl tylko pokiwał głową. W takiej śnieżycy zobaczenie czegoś co było dalej niż sto
metrów było niemożliwe. To, że zobaczyłem sygnały wędrowców możemy zawdzięczać
tylko temu, iż byłem na wieży.
Po dwudziestu minutach dotarliśmy do niewielkiego, ale gęstego zagajnika świerków.
Mogliśmy go obchodzić albo przedzierać się przez niego, bez możliwości kopania
przejścia.
- Musimy iść na przełaj, bo potem nie złapiemy kierunku z kompasu! - krzyknąłem do
towarzyszy.
Rzuciłem się pierwszy, rękoma wyłamując drobne suche gałązki świerków, brodząc w
śniegu, padając w niego, czasami czołgając się. Zagajnik miał najwyżej pięćdziesiąt
metrów szerokości, ale przeprawa przez niego zajęła nam dziesięć minut. Gdy wyszliśmy z
lasku, na prawo od nas zobaczyliśmy światełko. Teraz słyszeliśmy też dźwięk gwizdka.
Obejrzałem się w kierunku zamku. Światło wciąż było doskonale widoczne.
Wyrwałem łopatę z rąk Gwoździa i kopałem jak szalony. Wystarczało mi dwa razy odrzucić
śnieg i robiłem kolejny krok. Czułem, jak pot zalewa mi czoło pod czapką, jak para z
oddechu osiada szronem na szaliku, ale spieszyłem się, bo odgłos gwizdka słabł, a światło
latarki już nie zataczało pełnych kół, tylko łuki. Z każdym machnięciem łopaty, z każdym
kolejnym krokiem byłem bliżej wzywających pomocy. Wydawali się być na wyciągnięcie
ręki, zaledwie trzydzieści metrów dzieliło nas od nich. Byłem gotów rzucić się w ich
kierunku bez kopania ścieżki, ale w tym momencie Jarl mocno chwycił mnie za ramię.
- Stój! - krzyknął.
- Co jest?! - wściekły obróciłem się do niego.
- Podetniesz lawinę - odpowiedział.
Norweg miał w ręku latarkę o bardzo silnym świetle. Nad nami zobaczyłem łachy śniegu
o charakterystycznym rysunku przypominającym piaskowe wydmy. Byliśmy na zboczu i
tylko grubej warstwie śniegu zawdzięczaliśmy, że jeszcze nie zjeżdżaliśmy po stromym
stoku. Teraz Norweg poświecił w kierunku turystów. Promień dochodził do nich pokazując
jednego leżącego na śniegu z czekanem w jednej dłoni i latarką w drugiej. Do czekana
przywiązana była lina ginąca w nawisie śnieżnym nad dziesięciometrową skałą.
- Zatrzymali się, gdy poczuli, że się zgubili, rzucili petardę i lawina porwała jednego z
nich - Jarl ocenił sytuację.
Z plecaka wyjąłem linę, przewiązałem się w pasie, a drugi koniec dałem Norwegowi.
- Pójdę po nich - powiedziałem.
Zdjąłem plecak i położyłem się na śniegu. Czołgałem się w kierunku turystów. Co
chwila spoglądałem na górę, na czekającą na najmniejszy nasz błąd lawinę i wtedy
zwalniałem. Gdy spoglądałem w kierunku nawisu śnieżnego, serce biło mi żywszym
rytmem. Na moment śnieg przestał padać i wtedy w świetle mojej czołówki zobaczyłem,
że gdyby zerwała się lawina, zatrzymałbym się na drzewach rosnących kilkanaście metrów
niżej, bo lina była teraz rozciągnięta na zbyt dużą odległość. Byłem pięć metrów od
turystów i wtedy ten, który trzymał latarkę spojrzał w moją stronę i zobaczyłem twarz
blondynki, tej samej, którą poznałem w pociągu.
- Tam jest pani Kasia? - zapytałem wskazując na koniec liny ginący nad przepaścią.
Dziewczyna tylko skinęła głową. Podczołgałem się do niej i ostrożnie wyjąłem czekan z
jej dłoni.
- Zmykaj! - rozkazałem blondynce. - Czołgaj się ostrożnie!
Wykonała moje polecenia. Obserwowałem, jak porusza się światełko latarki, którą
wsunęła do kieszeni z przodu kurtki. Dłonią odgarniałem śnieg. Na szczęście tu na
zboczu, na skałach, nie było go zbyt wiele i czterdzieści centymetrów niżej znalazłem dwa
skalne zęby, między które wsunąłem czekan blokując go w ten sposób. Wtedy na linie, którą
byłem przewiązany, poczułem drgania. Obejrzałem się. To drobne strumyki śniegu nacierały
w dół zbocza, zaraz miało runąć kilka ton śniegu, który mógł porwać blondynkę, mnie
przywiązanego do liny oraz Jarla i Gwoździa usiłujących nas asekurować. Zdjąłem
rękawiczki i szybko rozplotłem supły na linie wokół mojego pasa. W samą porę. Gdy
Jarl zobaczył, że odwiązałem linę, postanowił brutalnie pociągnąć trzymającą się liny
blondynkę, która nie miała szans sama uciec przed lawiną, tym bardziej że w zaspie nie
mogła biec.
Koniec niebiesko - czerwonej liny zniknął mi z oczu w lawinie jak wąż kryjący się w
norze. Masy śniegu porwały rzucone niedbale rękawiczki, przesunęły się zaledwie dwa
metry ode mnie i runęły z hukiem łamiąc gałęzie w lasku poniżej. Na dłuższą chwilę
ogarnęła mnie biała mgła z uniesionych w powietrze drobinek lodu i śnieżnego pyłu.
Miałem uczucie, jakbym nagle został wrzucony do komory krioterapii. W tej samej
chwili usłyszałem krzyk kobiety i lina przy czekanie zaczęła drgać.
Po omacku, trzymając się liny, poczołgałem się nad krawędź skały. Metr od krawędzi
wisiała przywiązana do liny pani Kasia z plecakiem. Nawis wokół niej zaczął się
zsuwać teatralnie opuszczając pojedyncze, kilkukilogramowe, białe bryły.
- Jestem tu! - krzyknąłem do lekarki. Zadarła głowę i uśmiechnęła się.
- Niech mnie pan ratuje! - prosiła.
- Zaraz panią wciągnę - pocieszałem ją.
Obejrzałem się w stronę Jarla. Między mną a stanowiskiem Norwega było wielkie
usypisko śniegu. Widziałem, że stały tam trzy osoby, więc blondynka była bezpieczna.
Zacząłem ciągnąć linę, na której wisiała lekarka. Pomogłem jej przeczołgać się przez
krawędź skały i przejść kilka metrów w bezpieczne miejsce. Chwyciłem czekan i
położyłem się obok niej.
Byłem już bardzo zmęczony i musiałem chwilę odpocząć. Pani Kasia też nie wyglądała
na gotową do dalszej wędrówki.
- Szłyście do nas na imprezę sylwestrową? - zapytałem.
- Tak - usłyszałem odpowiedź. - Zabłądziłyśmy.
- Ma pani pecha, bo Żelazny leży w pani szpitalu, a panie szybko z góry nie zejdą do
najbliższego miasta.
- Co mu się stało?
- Spadł z rusztowania. Pani koledzy zabezpieczyli połamane kości gipsem i teraz
Żelazny przypomina mumię.
- Szkoda.
- Szkoda, ale na zamku i tak jest doborowe towarzystwo.
- To znaczy?
- Na przykład ja.
- Ktoś jeszcze?
- Norweski milioner i milczący, kulawy Szkot. O, będzie mogła pani obejrzeć jego
skręconą kostkę!
- To się na coś przydam.
- Z pewnością- powiedziałem wstając.
Jarl stał po drugiej stronie śnieżnego zawału i oglądał go. Latarką dał mi znak, że mogę
przechodzić. Sprawdziłem wiązanie liny na pasie lekarki i pomogłem jej stanąć na nogi.
- Niech pani idąc nie stawia równych kroków - tłumaczyłem jej. - Proszę nie stawiać
stóp w jednej linii, możliwie jak najszerzej i niech pani nie zachowuje tempa marszu,
robi przerwy. Jest mała szansa, by mogła nas pociągnąć druga lawina, ale trzeba
zachować czujność.
Pani Kasia posłuchała mnie i w miarę szybko dotarliśmy do Norwega. Jarl i ja
zamieniliśmy się z kobietami plecakami, bo ich były o wiele cięższe i ruszyliśmy do
zamku. Tym razem mając promień reflektora jak sygnał latarni wskazujący drogę
mogliśmy obejść zagajnik, a i kopanie przejścia szło nam łatwiej, niż przypuszczałem, tym
bardziej że od strony zamku ruszyła w naszym kierunku odsiecz: Morgan i Puzio. Po
północy usiedliśmy wszyscy w kuchni.
Byłem tak zmęczony, że nie miałem sił unieść kubka z herbatą. Ręce mi drżały, było mi
przeraźliwie zimno. Dłonie były różowo - fioletowe. Pożyczka troskliwie włożyła je do
miednicy z zimną wodą i przytknęła mi do ust kubek.
- To jest pani Kasia, lekarka, która zajęła się moją raną po moim przyjeździe do
szpitala - przedstawiłem pierwszą z nowo przybyłych pań. - Drugą panią poznałem
kiedyś w pociągu, ale nie wyznała mi swojego imienia.
- Pan podrywa kobiety w pociągach? - zainteresowała się Różyczka.
- Marion - przedstawiła się blondynka.
- Marian? - zdziwił się Gwóźdź.
- Marion, jak żona Robin Hooda - powiedział Morgan.
Po kolei przedstawiłem paniom mieszkańców zamku. Różyczka poszła do
wschodniego skrzydła przygotować paniom pokój nad składzikiem, w którym mieszkał
Żelazny, na tym samym piętrze, na którym mieszkali Jarl i Morgan. Gdy panie Kasia i
Marion zostały zakwaterowane, poszedłem do swojego pokoju, zdjąłem kurtkę i spodnie,
założyłem spodnie od dresu i rzuciłem się na łóżko. Zmarznięte dłonie skryłem pod siebie.
Czułem jak ranny policzek pulsuje mi, gdy wracało do niego normalne krążenie krwi.
Zasnąłem bardzo szybko. W nocy wydawało mi się, że słyszę wycie wilka, ale nie
zwracałem na to uwagi. Obudziły mnie delikatne potrząsanie za ramię i zapach kawy.
- Panie Pawle - rozpoznałem głos pani Kasi.
Otworzyłem oczy i przewróciłem się na plecy. Za oknem wychodzącym na dziedziniec
widziałem tylko szare niebo i wirujące płatki śniegu. Okno od strony Czarcich Wrót było
pokryte lodem. Lekarka postawiła kubek z kawą na szafce obok łóżka. Sama siedziała na
krześle i gdy się obudziłem, delikatnie wzięła w ręce moje dłonie.
- Ma pan szczęście - powiedziała dotykając skóry, która miała intensywnie różową
barwę. - Czemu był pan bez rękawiczek?
Opowiedziałem jej, jak je straciłem. Wtedy pani Kasia zamilkła i przyglądała mi się
dłuższą chwilę.
- Gdyby pan nie odwiązał liny, to Marion porwałaby lawina? - upewniała się.
- Mnie również - zauważyłem.
- I mnie? - upewniała się lekarka.
- Pewnie tak.
- Jest pan bardzo dziwnym mężczyzną...
- Nie rozmawiajmy o tym - poprosiłem ją. - Dziękuję za kawę...
- Mam sobie iść?
- Chyba nie chce pani oglądać, jak się będę przebierał?
- Nie.
Wstała, odstawiła krzesło na miejsce, podeszła do łóżka i nachyliła się nade mną.
Pocałowała mnie w skroń nad chorym policzkiem.
- Dziękuję - szepnęła. - Rana dobrze się goi?
- Tak-odparłem oszołomiony.
Ona się tylko uśmiechnęła i wyszła. Wstałem z łóżka, napiłem się mocnej kawy i
poszedłem do łazienki. Umyty, przebrany zszedłem do kuchni. Było pusto, tylko na stole leżał
talerz z kanapkami, które zjadłem popijając je ciepłą wodą z czajnika.
Po śniadaniu poszedłem do kotłowni. Mijając salę balową słyszałem za zamkniętymi
drzwiami śmiechy mieszkańców zamku. Widocznie dla nich zabawa sylwestrowa już się
zaczęła. W kotłowni dorzuciłem drewna do pieca. Potem powędrowałem do pomieszczenia
radiostacji, lecz w pamięci komputera nie znalazłem nowych zapisów wiadomości.
Wszedłem na górę. Z trudem odchyliłem klapę i wyszedłem na szczyt wieży. Świat wokół
wyglądał jak wielka pierzyna. Drzewa przypominały patyki z nawiniętą na nie cukrową watą.
Zszedłem do holu i wtedy otworzyły się drzwi. W progu stanęła Marion.
- To pan - powiedziała nieśmiało.
- Przepraszam - roześmiałem się widząc jej zakłopotanie.
- Jeszcze panu nie podziękowałam.
- Nie trzeba, to był nasz obowiązek...
- Już dwa razy pan mi pomógł.
- A pani dwa razy przede mną uciekła. Czemu nie chciała pani ze mną porozmawiać we
Wleniu?
- Nie chciałam przeszkadzać Kaśce, bo pomyślałam, że jesteście parą. Nie wiem, czy
by się ucieszyła widząc, że znam jej faceta - wymyślała na poczekaniu.
- Dobrze - westchnąłem zrezygnowany. - Tam już trwa zabawa sylwestrowa?
- Tak, szkoła tańca. W końcu czeka nas cała noc i coś musimy w tym czasie robić. A
pan tańczy?
- Chyba mam lepsze poczucie rytmu niż to potrafię okazać - uniosłem ręce, jakbym się
poddawał.
Marion roześmiała się.
- Spróbuję wieczorem wykrzesać z pana tancerza - zapowiedziała.
- Poddam się pani woli bez walki - odparłem.
W tym momencie drzwi sali balowej otworzyły się i dołączyli do nas pozostali
mieszkańcy zamku. Jarl stanął obok mnie i przyjacielsko objął ramieniem.
- Panie Pawle, jest szansa, że tej nocy na zamku wydarzą się niesamowite rzeczy -
przemówił. - Udało mi się przekonać panie, że ich miejsce jest w kuchni i zgodziły się
przygotować przekąski, bo przecież nie możemy tylko tańczyć. Grupa seniorów, to
znaczy pan, ja i Morgan, będzie mogła w spokoju wypalić cygaro przy kominku i
porozmawiać o ważnych sprawach.
Kasia poprowadziła młodzież do kuchni, za nimi powędrowała blondynka, która miała
wyraźną ochotę zostać z nami. Szkot wszedł po schodach na pierwsze piętro i zostałem z
Norwegiem sam na sam. Wtedy on spojrzał mi w oczy.
- To chyba dobra pora na rozmowę? - powiedział.
- Na szczerą rozmowę zawsze jest dobra pora - odparłem.
- Proszę - zaprosił mnie gestem do środka komnaty.
W kominku trzaskały drwa, a przed nim stały dwa fotele. Między nimi był niski
stoliczek ze szklanym blatem. Za oknami panowała ciemność i tylko po ścianach
tańczyły fantastyczne potwory - cienie z rzeźb na kominku. Szczerzyły swe straszliwe
gęby, krzywiły się, jakby naśmiewały się z nas - maluczkich zawieszonych w kamiennej
łupinie nad skrajem przepaści.
Usiadłem w fotelu z prawej strony, a Norweg obok mnie. Na stoliku leżało pudełko z
cygarami. Milioner otworzył je i poczęstował mnie. Podejrzewałem, że był to element
teatru, jaki chciał tu stworzyć Norweg. Wziąłem je i zauważyłem znak świadczący, że
powstały w Hawanie. Może nie w tej fabryce, w której produktach lubował się Ernest
Hemingway, ale i tak były pewnie przeraźliwie drogie. Zapaliliśmy i wtedy do sali
wszedł Morgan niosąc butelkę whisky i dwie szklanki. Postawił to na stoliku i wyszedł.
- Kim dla pana jest Morgan? - zapytałem Norwega.
- Przyjacielem.
- Odnoszę wrażenie, że zachowuje się jak sługa.
- To tylko wrażenie - zapewniał mnie Norweg.
- Pan interesuje się historią Exitusian? - zapytałem wypuszczając wielki kłąb dymu.
Jarl nalał nam whisky i wziął do ręki szklankę. Upił drobny łyk delektując się
smakiem alkoholu.
- Tak - potwierdził po chwili.
- I to pan napadł profesora Świderkowskiego w Toruniu?
- Moje przyznanie się i tak nie ma żadnego znaczenia wobec braku dowodów.
- Mieliśmy rozmawiać szczerze - przypomniałem Norwegowi.
- Tak, byłem tam - skinął głową.
- Czemu pan tak z nim postępował? Profesor był śmiertelnie wystraszony.
- To był jedyny sposób, żeby przemówił. Wtedy już wiedzieliśmy, że pan tam jest i
podejrzewaliśmy...
- Skąd pan wie, kim jestem? - przerwałem mu.
- Od dawna obserwowaliśmy pana poczynania. Enuncjacje prasowe na pana temat są
bardzo rzadkie, ale potrafią zwrócić uwagę ludzi zajmujących się tematyką historyczną.
W każdym z nas chyba jest mały diabełek podsycający ogień pod kotłem z próżnością i
teraz ten psotnik rozdmuchiwał ten płomień dumy, którą usiłowałem skryć.
- Miło mi to słyszeć, ale na przyszłość postaram się o większą dyskrecję - stwierdziłem.
- Wszystko zależy od tego, czego pan oczekuje po swojej pracy.
Na chwilę zapanowała cisza. Tylko nad naszymi głowami słychać było kroki, zapewne
to po pokoju krążył Morgan.
- Kim był ten trzeci osobnik, który był w Toruniu? - zapytałem.
- Znajomy, mój współpracownik.
- Jak to się stało, że panowie odnaleźli zamek Treuburg?
- Wiedzieliśmy, że jest to gdzieś w Sudetach, w Karkonoszach...
- Za sprawą opowieści o tym Duchu Gór?
- Tak. Trzeba było wytypować tylko ten właściwy obiekt...
-...I panowie odwiedzali wszystkie zamki? - domyśliłem się.
- Tak, w to miejsce trafiliśmy przypadkowo, ale znalezisko, o którym opowiadał
Żelazny, położenie tego zamku nad tą przepaścią, jego budowa... to wszystko
wskazywało, że to był strzał w dziesiątkę.
- Czemu zainteresowali pana Exitusianie?
- Chciałbym ich odnaleźć.
- To oni wciąż działaj ą?
- Tak, dawno nie mieli synodu, ostatni odbył się w 1940 roku w Szwajcarii.
- Skąd pan o tym wie?
- Ależ pan niecierpliwy - Jarl uśmiechnął się i znowu przystawił szklankę do ust. - Jak
pan wie, celem działań Apokaliptyków jest pokonanie bestii. Ostatnie bestie to byli Hitler i
Stalin, chociaż świat wciąż dostarcza nam nowych przerażających postaci. Pierwszą bestią,
jaka musiała zginąć, było pogańskie imperium rzymskie, które zginęło pod naporem
pogańskich ludów. Jego samoubóstwienie w bogactwie musiało wzbudzić zazdrość całego
ówczesnego świata. Było jak milioner, wydający fortunę na zabezpieczenie się przed
złodziejami, którzy próbują go obrabować, bo sami nie mają nic do stracenia. To nie było
trudne zadanie dla Exitusian, którzy mieli swych agentów rozsianych w różnych
częściach Europy.
- Jak oni działali?
- Było ich siedmiu. Siedmiu wojowników, a każdy miał imię od jednego z kościołów w
Azji Mniejszej wymienionych w Księdze Objawienia. Każdy z nich w jakimś wieku,
najprawdopodobniej 49 lat, wybierał dwudziestoośmioletniego ucznia, którego szkolił przez
następne 21 lat, aż ten doszedł do doskonałości i sam mógł szkolić następcę. Jedną z
pierwszych czynności nowego ucznia i nowego mistrza jest pochowanie starego mistrza,
który - jak pan pewnie sobie wyliczył - umiera w wieku siedemdziesięciu lat.
- Chyba za dużo w tym mistycyzmu - zauważyłem.
- Kult liczby siedem w kontekście symboliki Apokalipsy świętego Jana ma chyba jakiś
sens?
- A skąd ma pan taką wiedzę na temat ich zachowań?
- Z dokumentów hitlerowskiego wywiadu, a właściwie pewnej komórki SS. Zaraz panu
to wytłumaczę. Exitusianie jako wodzowie, doradcy dowódców pogańskich plemion,
wiedząc od członków stowarzyszenia, gdzie są słabe punkty imperium rozebrali je jak
budowlę z klocków. Niech pan zauważy, że po okresie wędrówek ludów, we wczesnym
średniowieczu wiele plemion stworzyło wolne, silne narody i wtedy...
- Zaczęły się sny o potędze, o odbudowie imperium - dopowiedziałem.
- Właśnie. Wkrótce zaczął się okres krucjat. Początkowo krzyżowcy szli do boju z
niewiernymi gnani wiarą i chęcią wzbogacenia się, odkupienia swych win, a potem... - Jarl
zawiesił głos.
- Królestwo Jerozolimskie stało się miniaturą Imperium Rzymskiego z ciągłą walką o
władzę, przejmowaniem bliskowschodniego stylu życia z całym przepychem, zakony
rycerskie stworzone do walki zajęły się polityką i bogaceniem się.
- Tak jest. Pierwszą ofiarą Exitusian stali się templariusze. Był to też czas, gdy powstał
zamek Treuburg, bo Apokaliptycy, którzy mieli swe siedziby w Anglii, Niemczech, Francji,
Hiszpanii, Włoszech, w Cesarstwie Bizantyjskim zainteresowali się Słowianami dostrzegając
ich niewykorzystaną siłę. Polska przecież wkrótce stała się lokalną potęgą i przez kilka
wieków swego istnienia potrafiła skutecznie stawić czoła zdawałoby się potężniejszym
przeciwnikom. Nadszedł czas wojen religijnych, jeden z najbardziej krwawych w dziejach
Europy i nie było sposobu, by zatrzymać kolejne przejawy wykorzystywania religii jako
narzędzia walki. Tylko prawdziwe bestie mogły wymyślić inkwizycję, stosy, pogromy
innowierców...
- Zaraz! - przerwałem zdumiony. - To Apokaliptycy nie stawali tylko po stronie
Kościoła rzymskokatolickiego?
- Stawali. Byli ludźmi głęboko wierzącymi, ale żadna religia nie zakłada niszczenia ludzi
wyznających inną wiarę. Pan zdaje się zapomina, że przez wiele wieków przed reformacją
i kontrreformacją ludzie różnych wyznań potrafili żyć obok siebie w symbiozie. Ten duch
religijnej zaciekłości, która była przykrywką dla realizacji doraźnych celów politycznych,
był drugą bestią po czasach imperialnego rozpasania.
- Co było trzecią bestią?
- Korona.
- To znaczy?
- Okres rewolucji francuskiej i amerykańskiej doprowadził do zapiekłej chęci
zdławienia wszelkich ruchów wolnościowych. Na pana miejscu, jako polskiego historyka,
zastanowiłbym się, czy na obiadach czwartkowych u Stanisława Poniatowskiego nie
bywał któryś z Exitusian, bo wy, Polacy, byliście wtedy na dobrej drodze ku
pozytywnym zmianom społecznym. To korona brytyjska walczyła z amerykańskimi
powstańcami i to nie był przypadek, że na pierwszy front walki Apokaliptycy wybrali
stosunkowo bezludny region świata. Zapewne nie spodziewali się, że to co przyniesie
wolność i równość osadnikom spowoduje również zagładę pierwotnych mieszkańców
północnoamerykańskiego kontynentu. Napoleon był dzieckiem rewolucji, które chętnie
korzystało z jej osiągnięć, ale sam mianował się cesarzem. Stawał się bestią...
- I dlatego pod Waterloo... - uśmiechnąłem się.
- Tak, to pierwszy udokumentowany dowód działalności Exitusian. Apokaliptycy
stawali na czele loży masońskich, rewolucji...
- Lenin? - zażartowałem.
- Nie, to nie w stylu Exitusian - zaprzeczył Jarl. - To kukułcze jajo podrzucone
Rosjanom przez Niemców zrodziło straszliwego potwora. Niech pan przypomni sobie hasła
Wiosny Ludów i Komuny Paryskiej. Wolność, równość, braterstwo - to najstarsze i
najpiękniejsze zasady, jakie kiedykolwiek mógł stworzyć człowiek...
Popiłem trochę whisky. Alkohol zapiekł mnie w gardle, dym drażnił mi krtań, ale wciąż
ćmiłem cygaro. Zastanawiałem się, ile w tym co mówił Jarl było prawdy. Przecież historia
Europy i świata nie mogła być sprawką siedmiu ludzi i ich wychowanków. Nasza przeszłość
przypominała jednak wciąż zmagania dobra ze złem, gdy to drugie często na długo
zyskiwało przewagę i jakieś pojedyncze zdarzenie sprawiało, że stary porządek upadał.
- Pierwsza wojna światowa... - wyszeptałem.
- Krwawa, straszliwa, ale po niej zapanował porządek, którego miała pilnować Liga
Narodów - przyłączył się Norweg. - Wy, Polacy, po tej wojnie wywalczyliście wolność i
niepodległość, ale już wtedy rodziła się najstraszliwsza bestia - zbrodnicze systemy
totalitarne. Po wybuchu drugiej wojny światowej, w 1940 roku, jeszcze przed niemiecką
inwazją na Francję, Apokaliptycy ostatni raz spotkali się w siedmiu. Było to w Szwajcarii, w
alpejskiej gospodzie „Zum Wilden Hirsch", blisko granicy z Niemcami. Wiedzieli, że muszą
doprowadzić do konfrontacji Hitlera ze Stalinem, by dwie głowy tej samej bestii zżarły się
nawzajem. To było zadanie Efezu, którego jedną z siedzib był Treuburg. Wiem, że
hitlerowcy polowali na członków stowarzyszenia we Francji i w Skandynawii. Obaj
uciekli, tylko Efez, pilnujący, by Hitler wciąż trwał w swym szaleństwie wojny na dwa
fronty, był tu. Po zamachu na Hitlera, w czasie przesłuchań, jeden ze schwytanych
spiskowców wskazał rezydenta tego miejsca jako członka spisku, którego celem było
obalenie Hitlera. Wtedy ktoś w SS skojarzył pewne fakty. Jak panu wspominałem, w SS
prowadzono dokładne studia nad Apokaliptykami, przestudiowano setki wydarzeń hi-
storycznych i biografii. Szukano najmniejszych śladów ich działalności i efekty tej pracy
były zdumiewające. Fragment opracowania, które powstało tylko w trzech egzemplarzach,
poznałem i świat jaki znam wydaje mi się zupełnie innym niż na przykład panu.
- Kim był człowiek, który mieszkał na tym zamku?
- Wiem, że na imię miał Artur. To wszystko. Został po nim tylko jego znak, którego pan i ja
szukamy.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY

CO JEST ZNAKIEM? * TRON SZATANA * RAPORT SS * ROLA ARTURA W DRUGIEJ


WOJNIE ŚWIATOWEJ * POWRÓT LUPUSA * BAL SYLWESTROWY * ZEPSUTA
RADIOSTACJA

- Jaki znak? - usłyszeliśmy za sobą pytanie.


Obaj wystraszeni obejrzeliśmy się za plecy i zobaczyliśmy stojącą w progu blondynkę.
Nie wiedziałem, co powiedzieć i spojrzałem na Jarla. Ten uśmiechnął się, wstał i podszedł
do Marion.
- Pani zechce się do nas przyłączyć? - zaprosił ją.
Grzecznie, przytrzymując jej dłoń jak w tańcu zaprowadził ją do fotela. Ustąpiłem mu
swój, a sobie przyniosłem krzesło.
- Właśnie z panem Pawłem odkryliśmy, że łączy nas wspólne poszukiwanie tego
samego skarbu - Jarl opowiadał Marion. - Pani chyba za bardzo nie wierzy w ukryte
kosztowności, skrzynie złota i tego typu rzeczy?
- Oczywiście, że nie - roześmiała się Marion. - Zastanawia mnie jednak, czemu panowie
tak w to wierzą?
- Będąc w Polsce słyszałem kiedyś takie powiedzenie, że „chodzi o to, aby gonić
króliczka". W mężczyznach siedzą, jak w starych dziuplach, mali chłopcy i w
odpowiednim momencie uciekają z kryjówek... Ciągnie nas przygoda, chęć zmierzenia
się z zagadką i oczywiście skarb...
- Który ustawi nas do końca życia - wtrąciłem się.
- Z kim pan, stary kawaler, chce się ustawiać? - uszczypliwie zapytała Marion.
- Jeszcze nie jestem taki stary - broniłem się.
- Ale już za późno, żeby wychować pana na dobrego kandydata do ożenku - Marion
wciąż nie szczędziła mi złośliwości. - Powiecie mi, czego właściwie szukacie?
- Pasa - odparł Jarl.
- Pasa? - zdziwiłem się.
- Ozdobnego, podobno magicznego - tłumaczył nam Norweg. - Brzmi to
nieprawdopodobnie, ale to prawda. Exitusianie na swoje synody zakładali pasy. Nie wiem,
jak one wyglądały... Skoro miały mieć moc magiczną, to pewnie były jakoś zdobione.
- Czy ma pan tekst tego raportu komórki wywiadu SS o Exitusianach? - zapytałem.
Jarl wstał, podszedł do kredensu, na którego blacie leżała gruba, biała, zaklejona koperta.
Podał mi ją.
- To kopia dla pana - powiedział. - W środku jest przepisany tekst i fotokopie
poszczególnych stron nagrane na płytę CD.
- Sprowadził się pan na zamek z gotową kopią? - powątpiewałem.
- Tak. Po spotkaniu w Toruniu wiedziałem, że pan tu przyjedzie. Teraz nadeszła
chwila, by pan opowiedział o swoich odkryciach, jakich pan dokonał podczas swych
podróży po okolicy.
Marion dotąd nachylona w kierunku kominka, przy którego ogniu grzała sobie dłonie,
wyprostowała się.
- Panowie rozmawiacie serio? - dopytywała się. - Wybaczcie, ale panów dyskusja
wygląda jak dialog z powieści szpiegowskiej.
We trójkę roześmieliśmy się.
- Pani Marion, przypominamy bardziej członków angielskiego klubu dżentelmenów, którzy
w centrum Londynu rozprawiają o egipskich hieroglifach - żartował Jarl. - To debata
czysto akademicka.
- Aha - Marion rozparła się wygodnie, założyła nogę na nogę i słuchała dalej.
- Pierwszy znak to słowa ze strony tytułowej Biblii znalezionej w piwnicach zamku -
przemówiłem. - Napisano tam: „Będąc w Efezie, odnajdź drogę do Smyrny i Pergamonu,
a potem do Sardes, a w każdym z nich poszukaj tego co trzeba i tak mądrzejszy wróć do
Efezu, by zdobyć Twój znak". Ten znak to pas, jak pan mówi, zapewne należący do Artura,
który wśród Exitusian znany był jako Efez i tak zapewne nazywała się w ich kręgu jego
siedziba, czyli ten zamek.. Autor zapisku każe nam odbyć podróż i wrócić do punktu
wyjścia, czyli tu...
- Mądrzejszym o wiedzę zdobytą w innych miejscach - dopowiedział Jarl. - Wie pan, co
jeszcze zwróciło moją uwagę na to, że Treuburg to Efez?
- Nie wiem.
- To mały zamek położony wysoko w górach, gdzie mało kto dotarłby konno - tłumaczył
Jarl. - Nie wiem, gdzie na dziedzińcu mogłyby stanąć stajnie dla przynajmniej kilku koni?
W czasach rzymskich Efez był poświęcony bogini Dianie, a do jej świątyni nie wolno było
wprowadzać koni - było to związane z przekazami w mitach. Ustalił pan, że kierując się
wskazówkami ze strony tytułowej egzemplarza Biblii znalezionego w piwnicy zamku,
trzeba pojechać do Smyrny - Siedlęcina, Wlenia - Pergamonu i zamku Bolczów - Sardes.
Zastanawiałem się nad Chojnikiem, ale to chyba fałszywy trop.
- Raczej tak - przyznałem. - Ze Smyrną i Pergamonem jednak sytuacja uległa zmianie,
bo to Wleń był miejscem, które okazało się mieć w zagadce związek ze Smyrną, a
Siedlęcin z Pergamonem.
- Niech pan mi to wyjaśni, bo nie dostrzegłem żadnego związku między tymi
miejscami. W Siedlęcinie moją uwagę zwróciła ta historia z freskami o Lancelocie. We
Wleniu porwanie biskupa Tomasza mogło jakoś nawiązywać do męczeństwa biskupa
Polikarpa w Smyrnie.
- Był pan bardzo blisko - potwierdziłem. - W Siedlęcinie - Pergamonie punktem
zaczepienia jest Lancelot, a właściwie twórca legendy o „błędnych rycerzach”, Krystian z
Troyes, który znał templariuszy i pośrednio wychwalał ich pisząc: Ów stan czcigodny, ów
stan od miecza. Sam Bóg go stworzył wydając rozkazy. Zaiste to Zakon rycerski I winien
istnieć bez zmazy...
- Zaraz, zaraz! - przerwał mi skoncentrowany Jarl przykładając dłoń do czoła. - To takie
proste! Powinni byli istnieć bez zmazy, ale gdy doszło do procesu templariuszy i likwidacji
ich zakonu, oskarżono ich o odstępstwa od wiary, czczenie Bafometa, który w kolejnych
przekazach, z biegiem lat przybierał postać pół - szatana, kozła i człowieka. Wie pan, że
stało się tak za sprawą zwykłej pomyłki brata służebnego z Montpezat, który przed
przesłuchującą go komisją zeznawał z trudem. Biegle znał tylko swój rodzimy
langwedocki dialekt i zamiast „Mahomet" powiedział „Bafomet". Wykorzystano fakt, że
templariusze nawiązywali kontakty z uczonymi ze świata islamskiego, stąd oskarżenia o
magię i co tam wyobraźnia ludzka tylko podpowiadała. A skazani na śmierć templariusze
umierali wymawiając imię Boga z uwielbieniem. „Tron szatana" z Pergamonu to złoty
cielec, ten Bafomet!
- Tak - przyznałem uśmiechając się. - Teraz z pewnością bez trudu wskaże pan związek
z Wleniem jako miejscem uwięzienia biskupa Tomasza i Smyrną, w której przed
męczeńską śmiercią swe obowiązki wykonywał biskup Polikarp...
- Nie potrafię nic nowego dopowiedzieć - przyznał się Jarl.
- Potrafi pan - uśmiechnąłem się. - Niech pan na śmierć Polikarpa spojrzy jako na
szykanowanie Kościoła, który w Smyrnie rzeczywiście był w złej sytuacji odmawiając
kultu cesarzowi rzymskiemu.
Jarl milczał zamyślony.
- Pierwszy męczennik... - podpowiadałem.
- Szczepan?
- Zaniechał pan studiowania Księgi Objawienia? - dziwiłem się. - Tam jest opisana jego
męczeńska śmierć i jego mowa...
- Pamiętam! - przerwał mi Jarl. - Szczepana oskarżono o bluźnierstwo przeciw Bogu i
Mojżeszowi! To nawiązanie do tego wątku z templariuszami?
- W pewnym sensie - pokiwałem głową. - To nić Ariadny, która ma pana poprowadzić do
celu. W mowie Szczepana szukałem słów, które można traktować jako wskazówkę jakiegoś
miejsca i znalazłem je w czterdziestym dziewiątym wersie...
- Tak, tak. To liczba doskonała: siedem pomnożone przez samą siebie... - Jarl szybko
wypił zawartość swojej szklanki. - Niech pan mówi, co tam było napisane.
Wyjąłem z kieszeni bluzy swój notatnik z luźno włożonymi w niego kartkami i
odczytałem wersy brzmiące tak:

Niebo jest tronem moim,


A ziemia podnóżkiem stóp moich;
Jaki dom zbudujecie mi, mówi Pan,
Albo jakie jest miejsce
odpocznienia mego?

Norweg zasłuchał się i zamyślił. Zauważyłem, że początkowo słuchająca nas ze


sceptycyzmem Marion teraz miała wyraz twarzy wyrażający absolutne zdumienie.
- Te słowa Szczepana to konkretna wskazówka czy tylko przenośnia? - zastanawiał się
Jarl. - Jak pan to rozumie?
- Nie wiem, co o tym sądzić - przyznałem się. - Wydaje mi się, że trzeba znaleźć punkt
zaczepienia wywodzący się z dziejów Smyrny, ale gdzie?
- A Bolczów to ten czarny kamień z literą „A"? - dopytywał się Jarl.
- Tak i fakt, że zamek ten był siedzibą powstałą z bogactwa jak Sardes i zniszczoną
przez szukających tu skarbów Szwedów, podobnie jak Mongołowie najechali starożytne
miasto...
- To jaką stamtąd mamy mieć wskazówkę? - zapytał Jarl.
- Czarny kamień i kult Kybele... - zacząłem, ale przerwało mi wejście pani Kasi i
Pożyczki.
- Koniec spiskowania po kątach! - lekarka klasnęła w dłonie. - Uczta jest gotowa, za
godzinę zaczynamy zabawę, a teraz niech wszyscy dobrze przygotują się do tej
szczególnej nocy.
To wejście było jak wyrwanie z głębokiego snu. Jarl zdawał się być oszołomiony tym co
usłyszał, gdy z nim rozmawiałem. Pod naciskiem pań musieliśmy zająć się przygotowaniami
do zabawy sylwestrowej. Wpierw zszedłem do kotłowni, sprawdziłem, czy mamy
dostateczny zapas opału, powędrowałem na górę wieży do pomieszczenia radiostacji, żeby
sprawdzić, czy nie przyszła nowa wiadomość dla mnie. Niestety, nic nie było. Napaliłem
w kozie i wróciłem do swojego pokoju. Otworzyłem kopertę i obejrzałem fotokopie
niemieckich raportów sporządzone w czasie wojny.
Był to fragment opracowania o człowieku, którego nazywano „Artur". Był on
pracownikiem niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jego ojciec był
przemysłowcem z Westfalii, ale syn dorobił się majątku zakładając własną firmę handlującą
towarami sprowadzanymi z Indii. W chwili dojścia Hitlera do władzy Artur wstąpił do
NSDAP i szybko znalazł pracę w strukturach niemieckiego Ministerstwa Spraw
Zagranicznych. Zajmował się sprawami związanymi z Dalekim Wschodem i tamtejszymi
posiadłościami brytyjskimi. Przy okazji spraw Azji interesował się Związkiem Radzieckim i
to on w części był odpowiedzialny za kontakty niemieckich przemysłowców z
radzieckimi fabrykami. W czasach hossy w handlu, jeszcze przed wielkim kryzysem z
końca lat dwudziestych XX wieku, nabył zamek Treuburg. Nie była to jego jedyna
inwestycja w nieruchomości.
W chwili wybuchu wojny Artur awansował do grona doradców Hitlera i
przygotowywał specjalne raporty dotyczące Anglii oraz ZSRR. Namawiał Hitlera do
przygotowań do operacji „Lew Morski" - desantu na Wielką Brytanię. Jego zdaniem, żeby
pokonać imperium, wystarczyło zająć wyspę. Kolonie natychmiast zerwałyby się do
walki o niepodległość. Wtedy też Niemcy mieli plany organizacji powstań Arabów w Iraku.
W powietrznej bitwie o Anglię Luftwaffe, chcąc zdobyć przewagę w powietrzu, musiała
walczyć z lotnictwem brytyjskim, gdy w tym czasie wojska lądowe wyspiarzy przechodziły
reorganizację i były dozbrajane. Piloci broniący wyspy nie tylko bronili angielskich miast,
ale i dawali niezbędny czas do przygotowań armii lądowej.
Artur tłumaczył też Hitlerowi potrzebę inwazji na Bałkany wiosną 1941 roku. Operacja
„Barbarossa" rozpoczęła się więc nie w maju, kiedy Wehrmacht uderzył na Grecję i
Jugosławię, lecz w czerwcu. Szanse na udany atak na Rosję pogrzebała tamtejsza
pogoda, a przecież na początku grudnia 1941 roku oddziały rozpoznawcze jednej z dywizji
Waffen - SS widziały przedmieścia Moskwy. Do zajęcia stolicy i opanowania sytuacji na
terenach okupowanych zabrakło półtora miesiąca, a więc czasu spędzonego przez
Wehrmacht na Bałkanach.
W tym miejscu brakowało kilku kartek i ostatnia fotokopia prezentowała tylko ostatnie
pół strony udowadniające, że Artur miał kontakty z ludźmi zamieszanymi w próby
obalenia Hitlera. W zamku Treuburg miał krótko przebywać Claus von Stauffenberg,
człowiek, który podłożył bombę w Gierłoży 20 lipca 1944 roku. Wtedy jednak Hitler
niemal cudem ocalał.
Jarl dołączył też kopię pisma napisanego odręcznie w języku niemieckim. Nagłówek pod
godłem Trzeciej Rzeszy głosił, że pismo powstało w osobistej kancelarii Himmlera i w
nieczytelnym podpisie można było dopatrzyć się inicjałów szefa SS. Napisał on tylko:
„Proszę schwytać Artura żywcem. Koniecznie należy zdobyć jego pas”.
Na oddzielnej kartce Jarl dopisał po angielsku: „SS zdobywszy pas chciało podstawić
jako Exitusianina swojego człowieka, poznać plany tej organizacji i ją zniszczyć. Pas był
znakiem rozpoznawczym Apokaliptyków”.
Odłożyłem notatki na blat sekretarzyka i zamyśliłem się. Słyszałem, jak za oknem
wychodzącym na Czarcie Wrota trzaska mróz, co przypominało kroki wielkoluda.
Zastanawiałem się, czy to co zawodziło w tle było wyciem wilków, czy niespokojnym
gwizdem wiatru. W kącie, pod szafą coś zachrobotało. Pewnie to była mysz szukająca
jedzenia. Uderzenia płatków śniegu o szybę brzmiały jak łomotanie taranów walących o
bramy oblężonego miasta.
Wyjrzałem przez okno w Kierunku Czarcich Wrót. Zobaczyłem na śniegu niską, szarą
sylwetkę wilka. Byłem pewien, że był to Lupus. Szybko ubrałem się i zbiegłem do bramy, z
trudem uchyliłem furtę i brodząc w śniegu pobiegłem w kierunku przesmyku między
skałami. Widząc wilka zatrzymałem się.
Lupus stał na trzęsących się łapach i ruszał łbem na boki jakby był oszołomiony. Po
prostu był wycieńczony.
- Lupus - szepnąłem klękając w śniegu. - Chodź do mnie... Zostaniesz na zamku...
Lupus słysząc mój głos lekko poruszył zwieszonym prawie do samej ziemi ogonem.
Niemrawo ruszył w moją stronę czujnie węsząc. Zastanawiałem się, czy nie będę tego
żałował, ale nachyliłem się do niego. On zbliżył się, ostrożnie powąchał moje dłonie,
twarz, a przede wszystkim obwąchał policzek. Potem liznął mnie po uchu i cicho jęknął.
Wyciągnąłem ręce, by go pogłaskać i przytulić, ale w tym momencie zobaczyłem dwa
cienie wilków stojących kilkanaście metrów dalej. Drapieżniki, stały i przyglądały się temu
co robimy. Odsunąłem się od Lupusa, choć ten chciał przylgnąć do mnie. Zatrzymałem go
gestem.
- Przyjacielu, twoi koledzy patrzą na ciebie - powiedziałem do Lupusa.
Ten spojrzał w stronę wilków. Bardziej poczułem niż zobaczyłem jak pręży mięśnie, jak
jeży mu się sierść na karku. Z cichym warknięciem rzucił się w ich stronę. Wilki czekały
tylko sekundę i czmychnęły do lasu. Lupus zatrzymał się w galopie i powoli, tym samym
zmęczonym krokiem podszedł do mnie.
- Wróciłeś? - zapytałem go.
Lupus ułożył się na śniegu zwinięty w kłębek i cicho jęczał.
- Poczekaj tu na mnie - rzuciłem w jego kierunku i pobiegłem do zamku. Wróciłem po
kilku minutach z nartami i toboganem. Ułożyłem na nim Lupusa, przypiąłem sobie narty i
zjechałem między Mnichami do kotlinki, w której stała chata Quasimodo.
Starzec otworzył natychmiast, jak tylko zapukałem. Nie odezwał się słowem widząc jak
wnoszę Lupusa.
- Pan jeden potrafi go uratować - powiedziałem. - Błagam, niech pan to zrobi.
Quasimodo zaczął szukać lekarstw i bandaży w kuchni, a ja ułożyłem Lupusa na
legowisku niedaleko kominka. Starzec opatrzył rany wilczka, posmarował swoimi
specyfikami, zabandażował. W tym czasie Lupus wypił miskę wody i zasnął.
- Sam wrócił? - zapytał starzec myjąc ręce.
- Tak - odpowiedziałem.
- To dobrze. Zostawisz go mnie?
- U pana nie stanie mu się żadna krzywda. Pan go lepiej zrozumie.
- Na zamku wszystko w porządku?
- Nadchodzi czas rozstrzygnięć - powiedziałem żegnając się. - Do zobaczenia w
Nowym Roku, obu szczęśliwszym niż ten stary.
Quasimodo tylko uścisnął mi dłoń. Pędem wracałem na zamek, bo przypomniałem
sobie o zabawie i postanowiłem zadbać o swój wygląd. Udałem się do łazienki. Po drodze
spotkałem Różyczkę w szlafroku, z ręcznikiem zawiniętym na głowie.
- Pan dopiero idzie? - zdziwiła się widząc mnie. - Wszyscy już tylko się ubierają i
zaczynamy. Na co pan czeka?
- Przynajmniej nie będzie tłoku - ręką uzbrojoną w kosmetyczkę wskazałem na drzwi
łazienki.
Różyczka machnęła ręką i pobiegła do pokoju. Po kąpieli, stojąc przed lustrem, ostrożnie
zdjąłem plaster z policzka. Rana powoli się zabliźniała i została tylko wąska, zaznaczona
różową pręgą szrama, która pewnie za dwa miesiące miała przypominać cienką kreskę.
Starannie przystrzygłem włosy na brodzie, potem się ogoliłem. Powoli przyzwyczaiłem się do
swego zbójeckiego wyglądu, ale uznałem, że bez zarostu wyglądam jednak lepiej.
W pokoju ubrałem się w dżinsy, koszulę i bluzę polarową zamiast marynarki. Nie
miałem pantofli, więc założyłem obuwie sportowe, bo przecież mieliśmy tańczyć. Do sali
balowej szedłem przez ganek, na którym spotkałem Puzia i Gwoździa niosących tace z
jedzeniem.
- Tak napadało, że nie da się przejść przez dziedziniec - powiedział Puzio. - Jak popada
tak całą noc, to znikniemy pod śniegiem.
Będąc we wschodnim skrzydle wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że śnieżne warstwy
sięgały już do połowy wysokości drzwi północnego skrzydła. Zszedłem do sali balowej,
gdzie byli już wszyscy panowie, ubrani jak ja - z wyjątkiem Jarla, który miał sztruksową
marynarkę i pantofle z miękkiej, brązowej skóry.
Staliśmy przy oknie podziwiając, jak na naszych oczach rośnie warstwa śniegu, gdy
otworzyły się drzwi sali balowej i usłyszeliśmy... stukot pantofelków na wysokim obcasie!
Do komnaty wkroczyły mieszkanki zamku, a ukazanie się każdej z nich w progu
przynosiło co chwila inne doznania. Kobiety w takich chwilach chcą wyglądać
szczególnie, może to przypominać bezmyślny wyścig, ale według mnie to było jak występ,
w którym widownią byliśmy my, a najlepszym komplementem nasze oszołomienie.
Kasia miała gustowny kostium w granatowym kolorze, Marion suknię z odsłoniętymi
ramionami i głębokim dekoltem. Różyczka zrobiła wszystko, by zaprezentować walory swej
urody odsłaniając ramiona, pępek, plecy, nogi do połowy ud. Pożyczka wyglądała
najskromniej w spodniach i żakiecie, ale za to makijaż zupełnie ją odmienił i gdzieś
zniknęła skromna dziewczyna, a pojawiła się prawie dojrzała kobieta. Obiecałem sobie, że
muszę opowiedzieć o tej metamorfozie Żelaznemu, kiedy odwiedzę go w szpitalu.
- Miłe panie! - głos zabrał Jarl. - Chyba wyrażę opinię nas wszystkich... - wskazał na
obecnych w sali panów - wyglądacie wspaniale!
Jarlowi łatwo było mówić. On jeden miał marynarkę i pantofle. Jak mogły nasze
adidasy pasować do sukienek i dekoltów? Po prostu czułem się nieswojo. Puzio chyba też,
bo co chwila krył się za którymś z nas.
- Będzie bal jak na „Titanicu" - stwierdził Gwóźdź.
Morgan otworzył butelkę wybornej malagi i poczęstował wszystkich, młodzieży dając
mniejsze porcje. Usiedliśmy do stołu, na którym były sałatki, kurczak na zimno, kanapki,
koreczki z oliwkami i sernik z brzoskwiniami. Jedliśmy, żartowaliśmy. Gdy Puzio włączył
magnetofon z muzyką, pierwsza do tańca zerwała się Marion.
- Porywam pana Pawła - oświadczyła.
Puzio na początek zabawy przygotował nastrojowe piosenki w wykonaniu Bryana Ferry z
„Roxy Music". Marion tańczyła wspaniale. Czułem jej silną dłoń z aksamitną skórą,
drgające pod suknią mięśnie i wspaniały zapach perfum, które przywodziły aromat świeżo
rozciętego grejpfruta.
- Słyszałam, że tę ranę zrobił panu wilk - powiedziała, gdy przebrzmiało kilka
pierwszych taktów piosenki. - Ładnie się zagoiła, a Kaśka mówiła, że strasznie pana
poharatał.
- Podobno tak było, ale ziółka plus talent pani Kasi zdziałały cuda - uśmiechnąłem się.
- Kaśka to szczęściara.
- Czemu?
- Pan i pana kumpel, właściciel zamku, zapraszaliście ją tu na sylwestra. Musiała się
wam bardzo spodobać.
- To piękna kobieta.
- Któremu bardziej się podoba?
- Żelaznemu - odpowiedziałem bez namysłu.
- Skąd ta pewność?
- Żelazny leży teraz w szpitalu i będzie potrzebował dobrej opieki... - zażartowałem.
- Kaśce też się spodobał.
- Nie mam u niej żadnych szans?
- Żadnych...
Zabrzmiała żywsza piosenka i teraz Marion wykonywała piruety, obracałem nią i po
skocznych rytmach dopiero przy następnej balladzie znowu mogliśmy rozmawiać. W tym
czasie zauważyłem, że Jarl tańczył z zamyśloną, obserwującą mnie i Marion, Kasią.
Morgan tańczył z Pożyczką, a Gwóźdź z Różyczką. Puzio w tym czasie przeglądał
zgromadzone płyty CD.
- Czemu nie mam u niej żadnych szans? - dopytywałem się nachylony do szyi Marion.
- Możemy sobie mówić po imieniu? - zaproponowała.
- Oczywiście.
- Bo jesteś mój.
Nie rozumiejąc tych słów spojrzałem w oczy Marion.
- Co to znaczy?
- Gdy tu szłyśmy, umówiłyśmy się, że Kaśka bierze Żelaznego, a ja ciebie.
- Myślałem, że jestem natrętnym pociągowym podrywaczem częstującym ludzi
kanapkami... - śmiałem się.
- Jesteś dobrym człowiekiem - Marion powiedziała poważnym tonem. - Liczę, że
zrobisz mi jutro pyszne śniadanie - zaśmiała się.
Ta zmiana jej głosu i zachowania od powagi do zachowania trzpiotki była zaskakująca.
- Skąd wiesz, jakim jestem człowiekiem? - zapytałem.
- Czuję to - tym razem brzmiało to smutno.
Tańczyliśmy wtuleni w siebie, jakby to nie był pierwszy wspólnie przez nas spędzony
wieczór. W tym tańcu nie było nic niestosownego, ale czułem się jakby Marion otaczała
mnie całą sobą. Była delikatna, miękka, zwinna i gibka jednocześnie. Mógłbym tak trwać
do końca życia, bo przy Marion miałem uczucie, jakbym był zmęczonym życiem marynarzem,
który wreszcie odnalazł cichy i spokojny port.
- Paweł - szepnęła Marion kładąc głowę na moim ramieniu.
- Tak?
- Obiecasz mi coś?
- Co tylko zechcesz, oprócz kwestii związanych z bezpieczeństwem zbiorów
muzealnych i...
- Nie o to mi chodzi, głuptasie - przyłożyła mi palec do ust.
- A o co?
- Wiem, co czułeś i o czym myślałeś...
Poczułem niepokój.
- Nie pozwól, by to uczucie ogarnęło cię bez reszty...
Miałem wrażenie, że chciała powiedzieć coś więcej, ale w tym momencie Puzio zrobił
krótką przerwę. Jarl porwał Marion do tańca, a ja teraz tańczyłem z Różyczką.
Dziewczyna miała ogromne doświadczenie z dyskotek, a przy przebojowych piosenkach,
jakie puścił Puzio, byłem jak kołek w płocie, wokół którego uwijała się Różyczka. Na
szczęście Pożyczka dostrzegła moją rozpaczliwą sytuację i sprytnie postarała się, byśmy
wszyscy tańczyli w kółeczku. Przy kolejnej porcji ballad tańczyłem z Kasią.
- Marion to fajna dziewczyna - zagadnęła mnie lekarka.
- Tak - przyznałem.
- Zrobiła na panu ogromne wrażenie.
- Czemu pani tak uważa?
W tym momencie udała mi się zgrabna figura taneczna, a Kasia ze stołu porwała dwa
kieliszki z winem.
- Może będziemy mówili sobie po imieniu? - zaproponowała.
Tańcząc wypiliśmy bruderszaft i odstawiliśmy puste naczynia. Policzki Kasi były
mocno zarumienione.
- Marion potrafi oczarować mężczyzn - stwierdziła Kasia.
- Ty też - zauważyłem.
- Ale to Marion... Ona potrafi przyciągać do siebie ludzi, jakby była czarownicą. Do tego
jest bardzo mądra, silna, sprytna... Fakt, że zabłądziłyśmy, utknęłyśmy przed lawiną, ale to
Marion dostrzegła niebezpieczeństwo, a przez mój błąd spadłam. Marion miała dość
refleksu, by mnie zatrzymać, dość siły, by utrzymać mnie w takiej pozycji kilka godzin i do
tego wezwać pomoc.
- Zgadza się - pokiwałem głową.
- Myślisz, że moglibyście być parą?
- Czemu uważasz, że powinniśmy...
- Widziałam wyraz twojej twarzy, gdy tańczyliście. Byłeś tu jedynym, oprócz tego
chudzielca - miała na myśli Gwoździa - szczęśliwym człowiekiem. Nawet Jarl to zauważył.
Tylko że wy nie pasujecie do siebie.
- Tak? A to dlaczego?
- Zamiast się wspierać, będziecie ze sobą rywalizować...
- Ty chyba jesteś rozczarowana, że nie ma tu Żelaznego? - postanowiłem zmienić temat.
- Szkoda, że go tu nie ma, ale zabawa i tak jest wspaniała. Przypuszczam, że z nim
byłoby weselej.
- O, tak - potwierdziłem.
Skończyła się muzyka i odprowadziłem Kasię do jej krzesła, a potem usiadłem na swoim
miejscu i szybko nalałem sobie kawy.
- Nie ma pan kondycji? - zagadnął mnie Jarl.
- Dawno nie tańczyłem - próbowałem się wytłumaczyć. - Ostatnio dużo pracuję i takie
tańce to dla mnie już raczej maraton taneczny.
Moje oświadczenie oczywiście wywołało drwiny. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że
Różyczka kiedyś brała udział w maratonie tanecznym, ale odpadła przez partnera. Za to
Gwóźdź doskonale czuł się na parkiecie i nie startował w zawodach tanecznych tylko z
powodu braku partnerki. Wspólnie uradziliśmy, że młodzi powinni zacząć trenować już tej
nocy.
Puzio po krótkiej przerwie znowu nastawił muzykę i tym razem bawiliśmy się wspólnie
popisując się figurami tanecznymi, czasami tylko dziwnymi krokami, minami, naśladując
taniec znanych aktorów z różnych filmów. Świetnymi tancerzami okazali się Jarl i Morgan,
ale Szkot częściej przedkładał przekąski i wino nad swawole na parkiecie. Około
dwudziestej trzeciej na chwilę opuściłem salę balową. Przez okno na pierwszym piętrze
wyjrzałem na dziedziniec. To co ujrzałem nie napawało mnie optymizmem. Warstwa śniegu
sięgała już powyżej parapetów okien kuchni, a to mogło oznaczać, że będziemy mieli w
razie pilnej potrzeby kłopoty z opuszczeniem zamku. Mróz rysował na szybach na
korytarzach grube warstwy lodu o fantastycznych kształtach. Zbiegłem na parter i
wbiegłem do wieży, do pomieszczenia z radiostacją. To co mnie tam uderzyło to smród
spalenizny i otwarte okienka. Monitor komputera miał rysę. Próbowałem uruchomić
radiostację, ale kontrolki zabłysły na moment i zaraz zgasły. Ujemne temperatury
wykończyły delikatny sprzęt, który musiał się zepsuć, ponieważ ktoś otworzył okienka i w
ciepłym dotąd pomieszczeniu zapanował chłód. Szok termiczny musiał być duży, skoro
ekran pękł. Zajrzałem do piecyka. Ktoś wodą zalał palenisko. To był sabotaż! Przy
mrozie, opadach śniegu, zepsutej radiostacji byliśmy tu odcięci od świata, skazani na
łaskę i niełaskę Jarla i Morgana.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY

DLA KOGO PRACUJE MARION? * NIEWOLNICY ŚNIEŻYCY * KONCERT PUZIA *


NOC Z MARION * PROPOZYCJA NIE DO ODRZUCENIA

Jeszcze raz obejrzałem radiostację. Było to niewielkie, nowoczesne urządzenie. Jeżeli


coś się w nim zepsuło, to zapewne trzeba było naprawić cały podzespół na jednej z płyt.
Nie wchodziła w grę wymiana uszkodzonego opornika, kondensatora czy układu scalonego.
Mimo to wszystko rozmontowałem i zaniosłem do swojego pokoju. Słyszałem, że w sali
balowej trwała zabawa, z chóralnym śpiewem refrenów znanych piosenek - Za trzecim
kursem gdy wchodziłem na pierwsze piętro wschodniego skrzydła, by przez ganek dostać
się do baszty nad bramą, zobaczyła mnie Marion, która wyszła na korytarz. Natychmiast
podbiegła do mnie.
- Co robisz? - zapytała zaniepokojona.
- Niosę radiostację - powiedziałem zgodnie z prawdą. Pod prawą pachą miałem pudło, w
lewej ręce zwoje kabli.
- Gdzie ją niesiesz? - dopytywała się.
- Do swojego pokoju, żeby odmarzła - odparłem.
- Pójdę z tobą.
Pomogła mi przytrzymując drzwi po drodze i gdy weszła do mojej komnaty, z
ciekawością się po niej rozejrzała. Od razu zauważyła monitor z pękniętym ekranem.
Dotknęła go i spojrzała na mnie zdziwiona.
- Gdzie ty trzymałeś ten sprzęt? - pytała z niedowierzaniem. - Elektronika to nie mięso,
żeby ją trzymać w zamrażarce.
- Była w dobrym, bezpiecznym miejscu w wieży - odpowiedziałem montując
radiostację.
- To jest dobre miejsce? Przecież tam panuje temperatura niewiele wyższa od tej na
zewnątrz!
- W pomieszczeniu z radiostacją był piecyk, grzejnik i okna...
- Ale?
-...ktoś się postarał, żeby piec zgasł, a okna były otwarte.
- Kto?
- Nie wiem.
- Nie wiesz? - patrzyła na mnie oburzona. - Łączysz sobie kabelki i udajesz, że nie
wiesz, ale ty po prostu mi nie ufasz!
- Naprawdę?!
Moje pytanie i moja mina chyba wystraszyły Marion. To jedno stwierdzenie wytrąciło ją z
równowagi, bo cofnęła się o krok, a wyraz jej twarzy złagodniał. To tak jakby lodowa maska
rozpłynęła się.
- Co masz na myśli?
- Czego szukałaś na zamkach w Bolczowie i we Wleniu?
- O co ci chodzi?
- Kiedy ostatnio byłaś w Toruniu?
- Co?!
- Profesor Świderkowski mocno przeżył spotkanie z tobą, Jarlem i Morganem.
Marion próbowała wrócić do stanu dawnej pewności siebie, ale bezskutecznie. Kiedy
uśmiechnąłem się triumfalnie, zrozumiała, że wygrałem i nie potrafiła dłużej udawać.
Wyglądała na zrezygnowaną. Usiadła przy stole z opuszczoną głową.
- Nie zachowuj się jak uczeń złapany przez nauczyciela na paleniu papierosów! -
strofowałem ją. - Będziesz teraz udawać skruchę? Może jeszcze powiesz, że Norweg zmusił
cię do współpracy?
- Nie - usłyszałem cichą odpowiedź.
- Więc co wymyślisz?
- Nic!
- Nic?! To po co tu jeszcze jesteś?
W ciszy jaka zapanowała dokończyłem podłączanie kabli i połączyłem radiostację z
gniazdkiem w ścianie. Nie zapaliła się nawet kontrolka wskazująca, że do sprzętu dociera
prąd. Ze złością wyrwałem wtyczkę z prądu. Marion spojrzała na mnie pytająco.
- Zepsuta na amen? - zapytała.
- Tak, powiedz swojemu pryncypałowi, że radio jest kaput! - wściekły usiadłem na łóżku.
- To nie jest mój szef!
- Gdyby tak nie było, to tak łatwo nie dopuściłby cię do swoich tajemnic, gdy
rozmawiałem z nim w sali balowej. Przyszłaś i po prostu dołączyłaś do nas odgrywając
niedowiarka?
Nie wiedziałem, czy mam czekać na rozwój wypadków na zamku, pozwolić Jarlowi na
działanie wiedząc, że przecież nas wszystkich i tak nie wymorduje. Po prostu nie chciał,
żebym mógł otrzymać pomoc z zewnątrz, a pogoda okazała się jego sprzymierzeńcem,
odcinając nas od świata. Marion wstała i podeszła do mnie. Podeszła tak blisko, że
biodrem prawie dotykała mojej głowy. Ręką przeczesała moje włosy i uklękła opierając się
na moim kolanie. Zajrzała mi w oczy.
- Paweł - szepnęła.
Nie odpowiadałem.
- To nie jest tak jak myślisz - powiedziała. - Błagam cię! Zaufaj mi. To gdy tańczyliśmy...
To co wtedy było między nami było prawdziwe. Jarla poznałam przypadkiem i wynajął mnie
jako przewodnika po Polsce. Przypadkowo wmieszał mnie w swoje sprawy, a potem
straszył, że będę ukarana za napaść na profesora, bo ty pewnie widziałeś moją twarz.
Potem poznałam cię w pociągu i...
- Poczułaś się pewnie, bo od razu nie wezwałem policji?
- Tak, ale wiedziałam, że jesteś dobrym człowiekiem i od tamtej pory myślałam, jak z
tobą porozmawiać, co zrobić, żebyś pomógł mi wyrwać się z tego układu...
W tym momencie do pokoju wpadł jak burza Gwóźdź. Spojrzał na stół z radiostacją i na
Marion klęczącą przede mną.
- O... sorry! - rzekł speszony. - Szukałem państwa, bo już za pięć minut północ.
Zniknął tak szybko jak się pojawił.
- Chyba musimy iść - stwierdziłem wstając.
Marion wstała i oparła się na moim ramieniu. Jak małżeństwo, właściciele zamku,
przeszliśmy do sali balowej. Przywitały tam nas same zaciekawione spojrzenia. Policzki
Marion barwą przypominały dojrzewające wiśnie. Morgan podał nam wysokie kieliszki z
szampanem marki Moet&Chandon, oczywiście z zapasów Jarla. Wspólnie wznieśliśmy
toast i życzyliśmy sobie udanego Nowego Roku, zdrowia i wszystkiego najlepszego.
- Panie Pawle - zwrócił się do mnie Jarl dyskretnie odprowadzając na bok. - Wygląda pan
z Marion na bardzo szczęśliwego... Gratuluję wyboru, to bardzo dobra dziewczyna.
- To nie jest tak jak pan myśli - pokręciłem głową. - Może dzięki Marion czułem się
szczęśliwy, ale pan jest powodem moich trosk z każdą chwilą większych.
- Co się stało? - Norweg wydawał się być zdziwionym.
- Radiostacja.
- Tak?
- Jest zepsuta.
- I to moja sprawka? - drwił Norweg.
- Wykonawcą był Morgan. Doprowadził do zniszczenia sprzętu przez mróz, ale i sam
przez otwory wentylacyjne włożył do skrzynki rozgrzane w piecu stalowe pręciki, które
poprzepalały części. To profesjonalna robota...
- Czemu Morgan miałby to robić?
- Żebym nie otrzymał pełnego dossier pana osoby.
- A ma pan niepełne?
- Tak.
- I czego się pan z niego dowiedział?
- Oprócz rzeczy, o których pan opowiadał, to że jest Pan kolekcjonerem dzieł sztuki,
szczególnym, bo u pana odnajdują się te, które uważane są za zaginione od czasu wojny.
- Plotki! - Jarl lekceważąco machnął ręką.
- Po co panu pas Exitusian?
- Chcę poznać tych niezwykłych ludzi. Zastąpię Artura i zwołam synod.
- Wie pan, jak to zrobić?
- Tak samo jak ostatni, ten w Szwajcarii, przez odpowiednie ogłoszenie w „Herald
Tribune". Niech pan mi nie przeszkadza, a nikomu na zamku nic się nie stanie i Marion
zostanie z panem. Moja w tym głowa...
- Pan mnie obraża! Nie potrzebuję pana pomocy, by Marion...
- Wierzę, przepraszam pana - Jarl uspokajająco położył mi dłoń na ramieniu. - Może
zawrzemy układ?
- Nie - odparłem zdecydowanie.
Podeszła do nas Kasia i przerwała naszą rozmowę. Złożyłem jej życzenia, bardziej
osobiste, podobnie jak młodzieży. Puzio włączył balladę i z Marion stanęliśmy naprzeciwko
siebie.
- Za zaufanie! - wzniosła toast.
- Za zaufanie! - odpowiedziałem, bo w jej oczach dostrzegłem dobrze mi znane ciepło.
Kwadrans po północy Puzio poprowadził nas na szczyt wieży. Chciał podnieść klapę, ale
nie dał rady, tak ciężka była warstwa śniegu. Stanął więc piętro niżej i przez otwarte
okienka niczym hejnalista z wieży Kościoła Mariackiego w Krakowie zagrał uroczystą
melodię własnej kompozycji. Brzmiało to jak utwór stworzony specjalnie na życzenie
miłośników festiwalu „Warszawska Jesień", ale nagrodziliśmy go oklaskami.
Bawiliśmy się do drugiej. Gwóźdź miał rację. To był bal jak na „Titanicu". Tej nocy nie
zaprzątałem myśli sprawami tajemnic zamku i chyba wszyscy to odczuli, bo zabawa była
przednia mimo rezerwy, jaką zachowywałem w stosunku do naszych zagranicznych gości.
Za oknem świstał wiatr, śnieg zacinał i jak werble wystukiwał rytm na szybach. Prawie cały
ten czas spędziłem z Marion.
Na koniec panowie odprowadzili panie do ich pokoi, ja poszedłem się przebrać i następnie
udałem się do kotłowni, by porządnie napalić w piecu. Wrzuciłem do paleniska dużo
drewna, ustawiłem temperaturę i wróciłem do siebie. Zadbałem o ciepło w moim pokoju,
wykąpałem się i zanurzyłem w śpiwór. Nie zdążyłem zasnąć, gdy uchyliły się drzwi i do
środka weszła postać z czymś długim i cienkim w dłoni, czymś co wyglądało jak nóż.
Leżałem w bezruchu, a cień zbliżał się do mnie i gdy stanął przy łóżku i pochylił nade mną,
zapaliłem lampkę. To była Marion ze świecą w dłoni. Przebrała się w pidżamę frotte.
- Chciałam przy świecy spędzić z tobą jeszcze jakiś czas - wyjaśniła.
Wstałem, odnalazłem w pokoju świecznik, zapaliłem świeczkę i zgasiłem lampkę.
Usiedliśmy na łóżku twarzami do siebie, oparci o drewniane wezgłowia, okryci tym samym
śpiworem i kocem. Rozmawialiśmy jeszcze godzinę wspominając dziecinne lata, jedząc
tabliczkę czekolady, jaką miałem w plecaku i jak ognia unikając tematu Norwega. Nie
pamiętam, które z nas zasnęło pierwsze. Spało mi się wspaniale, a obudziło mnie silne
potrząsanie za ramię. Nad łóżkiem stała rozhisteryzowana Pożyczka.
- Panie Pawle! - krzyczała.
W przeciwległym kącie łóżka poruszyła się Marion i nastolatka spojrzała na nią
podejrzliwie.
- Co się stało? - zapytałem przecierając oczy.
- Kocioł, kotłownia nie grzeje! - usłyszałem.
- Co?!
- Kaloryfery są zimne, woda w kranach zamarzła!
Błyskawicznie zerwałem się z łóżka. Nie bacząc na obecność kobiet przebrałem się w
normalny strój i wybiegłem na korytarz. Od razu poczułem chłód. Zerknąłem na zegarek.
Była jedenasta godzina nowego roku. W łazience na pierwszym piętrze zobaczyłem, że
rury były pokryte szronem, nie udało mi się nawet przekręcić kurka. Każdy mój oddech
odznaczał się kłębami pary, a lustro nad zlewem zniknęło pod lodową mozaiką.
- Gdzie jest Norweg?! - wrzasnąłem.
Pobiegłem przez ganek do pokoju zajmowanego przez obcokrajowców. Bez pukania
wkroczyłem do środka. Przywitał mnie Morgan, który bezceremonialnie rzucił się na mnie
z pięściami. Byłem tak wzburzony, że nie wdawałem się w potyczkę, tylko po uniku
wyrzuciłem Szkota na korytarz i zatrzasnąłem drzwi od pokoju zajmowanego przez
Norwega.
- Coście zrobili?! - krzyknąłem na Jarla siedzącego w fotelu, owiniętego w koce i
kołdrę, popijającego herbatę, która była przygotowana w termosie.
- Niech pan się tak nie denerwuje - próbował mnie uspokoić. - Niech pan oszczędza
energię. Na zewnątrz jest minus trzydzieści stopni. Jest zawieja śnieżna, a zaspy wokół
zamku uniemożliwiają, żeby ktokolwiek stąd wyszedł i zszedł do doliny. Te narty w kącie,
to jedyne całe na tym zamku - wskazał dwie pary stojące w kącie pokoju. - Przez
radiostację nie wezwie pan żadnej pomocy. Oczywiście wszystkie szkody zostaną
zrekompensowane panu Żelaznemu.
- Jak pan sobie wyobraża nasze przetrwanie w takich warunkach?
- Wezmę to, na czym mi zależy, i rozstaniemy się.
- Wziąłby pan bez próby zamrożenia nas wszystkich!
- Czy aby na pewno?
Bez słowa odwróciłem się, wyszedłem trzasnąwszy drzwiami i zszedłem do kotłowni. Po
drodze minąłem zdezorientowanych mieszkańców zamku. Marion przyłączyła się do mnie.
Podłoga w piwnicy była jednym wielkim lodowiskiem. Drzwi do pomieszczenia z piecem
otworzyłem po odstukaniu łopatą lodu, który zamroził wejście. W środku zobaczyłem, że
piec miał wyłączone palenisko i uszkodzoną rurę, którą dopływała woda do podgrzania w
piecu. Jednak cienki strumień wody wciąż się wylewał, wprost na zgromadzony opał.
- Ale nas załatwił - szepnęła Marion.
- Ciekaw jestem, po co przyszłaś do mnie w nocy? Czy nie po to, żeby nie zamarznąć i żeby
Morgan mógł swobodnie działać, gdy ja będę zajęty?
Marion zbladła, a potem poczerwieniała ze złości. Po chwili jednak opanowała się.
- Nie - odpowiedziała.
Zakręciłem zawór doprowadzający wodę do kotłowni. Bez słowa podałem jej kilka
szczap drewna. Pojęła, o co mi chodzi i powędrowała na parter. Szybko ustawił się
łańcuszek mieszkańców i w ten sposób uratowaliśmy część zapasów drewna przed
kompletnym zamoknięciem. Następnie wyłączyłem agregat, bo uznałem, że musimy
oszczędzać paliwo, a prądu zgromadzonego w akumulatorach na razie nam wystarczy.
Przez okno na pierwszym piętrze wyjrzałem na dziedziniec. Rzeczywiście, jakakolwiek
wyprawa do doliny bez nart nie miała sensu. Śnieg sięgał do połowy wysokości bramy. Prawie
kompletnie zakrył okna na parterze.
- Co teraz zrobimy? - zapytała mnie Pożyczka.
- Zabierzcie kołdry, koce, śpiwory, najpotrzebniejsze rzeczy osobiste i zanieście to
wszystko do kuchni. Tam rozpalimy ogień w piecu i przeczekamy mrozy. Mamy co jeść i
na razie czym palić, to jakoś przetrwamy.
Z chłopcami zacząłem nosić opał, a dziewczyny zajęły się przygotowaniem wygodnych
miejsc do spędzenia mrozów. Kiedy po dwóch godzinach w kuchni zrobiło się ciepło, a
każdy półleżał w legowisku, Kasia przypomniała sobie o obcokrajowcach.
- Co z Jarlem i Morganem? - zapytała. - Czemu tu nie przyszli?
Milczałem, a Marion wystąpiła jako mój rzecznik opowiadając o moich podejrzeniach.
- Powinniśmy ich skazać na banicję - stwierdził Gwóźdź.
- Zwiewajmy stąd - zaproponował Puzio.
- To niemożliwe! - Kasia pokręciła głową, w czym wtórowała jej Różyczka. -Tak
świetnie razem się bawiliśmy...
- Nieprawdopodobne - Pożyczka była wystraszona.
- Niestety, to prawda i jesteśmy więźniami tych panów - powiedziałem. - Nie mamy
wyjścia i musimy czekać, co zrobią. Znajdą to, po co przyszli i sobie pójdą. Możemy tylko
się modlić, żeby to stało się jak najszybciej...
- Właśnie, że nie! - do kuchni weszli Jarl i Morgan.
Obaj ubrani byli w ciepłe kurtki, czapki z nausznikami, jak turyści na górskiej wycieczce.
Wyglądali na zadowolonych z siebie.
- Bardzo mi przykro to mówić, ale to co pan Paweł mówi o mnie jest prawdą, chociaż
niepełną - Jarl usiadł na stole pośrodku kuchni. - Interesuje mnie znalezienie pewnej
rzeczy i to wszystko. Wścibstwo i upór pana Pawła zmusiły mnie do podjęcia radykalnych
kroków. Obiecuję, że wszystkie szkody pokryję z własnej kieszeni właścicielowi zamku,
którego zobowiążę, by także zrekompensował wszelkie straty swym młodym
pracownikom.
- To była marchewka, a co będzie kijem? - wychrypiał spod kołdry Gwóźdź.
- Kijem będzie układ - odpowiedział Norweg. - Jak długo tu wytrzymacie? Ile czasu
wytrzymacie z tym zapasem opału?
- Możemy palić meble - zauważył Gwóźdź.
- Skąd weźmiecie wodę?
- Ze studni, można ją czerpać w piwnicy - wyjaśniłem.
- Świetnie, ale ile czasu tak wytrzymacie? - Jarl uśmiechnął się. - Dzień, dwa, trzeciego
będziecie chcieli zejść do doliny. Ilu z was da radę tam dojść przez te zaspy? Pan Paweł,
Marion... ktoś jeszcze? Z Morganem mamy narty, na których zejdziemy w kilka godzin i
wyjeżdżając z Polski powiadomimy kogo trzeba o waszej sytuacji.
- Czego pan oczekuje w zamian? - zapytałem.
- Pańskiej pomocy.
- Nie - odpowiedziałem.
- Trudno - Jarl z rezygnacją wzruszył ramionami.
Norweg i Szkot wyszli z kuchni. Słyszeliśmy ich kroki nad głową, jak szli do
wschodniego skrzydła.
- Czemu pan się nie zgodził? - zdziwiła się Różyczka.
- Bo są w tak samo krytycznej sytuacji jak my - tłumaczyłem. - Mają narty, ale i tak nie
dadzą rady zejść do doliny, bo śnieg jest za miękki. Skoro chcą mojej pomocy, to znaczy, że
sami nie potrafią odkryć skrytki z tym, co ich tu interesuje. Chłopcy, weźcie puste
naczynia! Idziemy po wodę!
Wstałem, Gwóźdź i Puzio zrobili to samo. Wzięliśmy wiadro, kilka pustych butelek,
garnek i czajnik. Bez trudu przeszliśmy do piwnicy, na której końcu słychać było stukot,
gdy Jarl i Morgan buszowali w zasypanych gruzem częściach piwnicy. My przez okienko
wyciągnęliśmy wiadrem na łańcuchu wodę ze studni, nabraliśmy jej do naszych naczyń i
wróciliśmy do kuchni. Wspólnie przygotowaliśmy posiłek, termosy z herbatą i kawą. Około
czternastej najedzeni, zaopatrzeni w ciepłe napoje zanurzyliśmy się w swoich kocach i
kołdrach i leżeliśmy. Co jakiś czas ktoś dokładał szczapy do ognia, ale wciąż panowało
milczenie przerywane tylko trzaskami w piecu i łomotem w piwnicy.
Obserwowałem zmęczone i wystraszone twarze młodych ludzi, zabarwione przez blask
ognia na pomarańczowo. Zastanawiałem się, na ile mogłem ufać Marion, bo kto wie, czy
Jarl nie zostawił jej wśród nas jako szpiega. Różyczka próbowała włączyć radio, ale ono nie
działało. Termometr za oknem rozsypał korale rtęci z pękniętej rurki.
Po zmroku zjedliśmy kolację, przygotowaliśmy kolejne porcje herbaty. Wtedy z
niepokojem zauważyłem, jak szybko skurczył się nasz zapas opału. Była go zaledwie
połowa tego co w południe. W takim tempie mogło go starczyć najwyżej do końca
jutrzejszego dnia. Czy rzeczywiście mieliśmy zacząć palić meble? Do tego Puzio i
Pożyczka zaczęli kaszleć, a Kasia, która nie miała stetoskopu i nie mogła ich dobrze zbadać,
jedynie ze smutkiem pokręciła głową, podała im porcje wapna i witaminy C z apteczki.
Milczenie współtowarzyszy mnie przygnębiało.
- Pójdę do nich - powiedziałem wstając. - Jarl miał rację, długo tu nie wytrzymamy.
Moja decyzja została przyjęta z ulgą. Marion postanowiła pójść ze mną. Zdziwiona
przyglądała się, jak do chlebaka wkładam kilka rzeczy, biorę linę i latarki.
Odnaleźliśmy Jarla i Morgana w sali balowej przy kominku, w którym buzował ogień; oni
nie mieli skrupułów przed paleniem mebli.
- Witam sąsiadów! - Jarl wzniósł w naszą stronę szklaneczkę whisky. - Co was do nas
sprowadza? Może szklaneczkę czegoś na rozgrzewkę? Morgan, bądź tak dobry...
- Przyszedłem się dogadać - odpowiedziałem.
- Nareszcie - Jarl uśmiechnął się zadowolony. - Siadajcie państwo i mówcie.
- Po pierwsze, Morgan idzie do kuchni - stawiałem swoje warunki. - Nie chcę go mieć za
swoimi plecami, a wolę, żeby pilnował moich przyjaciół i chronił przed jakimkolwiek
nieszczęściem.
- Zgoda - Jarl kiwnął głową.
- Po drugie, da pan słowo honoru, że nikomu tu nie spadnie włos z głowy, bez względu
na to co się stanie - kontynuowałem.
- Zgoda.
- Po trzecie, pan zabierze tylko pas i będę pana ścigał jako zwykłego złodzieja -
obiecałem. - Po czwarte, po zejściu do doliny sprowadzi pan tu pomoc.
- Zgoda - uśmiechnął się Jarl. - Słowo, że dotrzymam warunków. Kiedy zaczynamy
poszukiwania?
- Możemy od zaraz, tylko... - wymownie spojrzałem na Morgana.
- Morgan, mój drogi... - Jarl zwrócił się do Szkota.
- Będę ich pilnował jak własnej rodziny - przyrzekł Szkot. Po chwili Morgan wziął kilka
swoich rzeczy i wyszedł.
- Co teraz? - zapytał Jarl.
- Możemy napić się whisky, bo trzeba jakoś doczekać, aż zgaśnie ogień w kominku -
odpowiedziałem.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

CZEKANIE W MROZIE * MIEJSCE ODPOCZYNKU I TRON * POTWORY


Z KOMINKA * PIĘĆ PASÓW * W PUŁAPCE * UCIECZKA Z PODZIEMI *
MISTRZ I UCZENNICA

Siedzieliśmy w milczeniu. Jarl spoczął w fotelu na wprost kominka. Marion wybrała


sobie krzesło, które przysunęła do ściany kominka i ubrana w kurtkę, zawinięta w koc, ze
szklanką whisky w dłoni przytuliła się do potwornych rzeźb. Wstała raz, żeby włączyć
muzykę z magnetofonu, bo cisza panująca w komnacie i na zamku chyba ją denerwowała.
Poczęstowałem się jednym z cygar Norwega, ustawiłem krzesło przed oknem
wychodzącym na Kocioł Jański i wpatrywałem się w wirujące w powietrzu płatki śniegu.
Ogień w kominku przygasał bardzo wolno. Oparłem nogi na parapecie i bujałem się na
krześle, które opierało się na podłodze tylko na tylnych nogach. Zdawało mi się, że widzę, jak
mróz powoli pełznie po kamiennej podłodze sali. Jarl często dolewał sobie whisky, potem pił
już tylko gorącą herbatę z termosu. Około dwudziestej trzeciej w komnacie było tak zimno,
że lekko drżałem. Wstałem i podszedłem do kominka. Marion spojrzała na mnie z
nadzieją, a Norweg z ciekawością.
- Już? - zapytał.
- Tak - przytaknąłem.
Podszedłem do kandelabru stojącego na środku stołu i zapaliłem wszystkie świeczki.
Świecznik ustawiłem na progu kominka.
- To dla lepszego efektu - wyjaśniłem.
- Pan wie, gdzie jest kryjówka? - dopytywał się Jarl.
- Mam tylko nadzieję, że znam początek drogi - odpowiedziałem.
- Uczciwi zawsze wybiorą dobrą ścieżkę.
- Proszę sobie darować te dygresje - mruknął Norweg. - Zawarliśmy układ i ufam, że
obaj jesteśmy dżentelmenami.
- Niech będzie - zgodziłem się. Wstałem i podszedłem do Marion.
- Powiedz, dokąd miał wpierw udać się poszukiwacz znaku zostawionego przez Artura?
- Do Smyrny, czyli Wlenia - odpowiedziała. - Ze Smyrny pochodził umęczony biskup
Polikarp, a we Wleniu uwięziono biskupa Tomasza...
- Tak, ale... - robiąc pauzę zawiesiłem głos. Jarl spojrzał na mnie zaskoczony.
- To pan nas okłamał? - zaniepokoił się.
- Nie - uśmiechnąłem się. - To my, niewtajemniczeni, musieliśmy jeździć, szukać i
błądzić. Dlatego autor zagadki pomieszał wszystko, zostawiając wskazówki dla człowieka
obznajomionego z tą okolicą i jego historią oraz z Biblią, zrozumiałe bez jeżdżenia.
- Sugerujesz, że zagadkę można rozwiązać nie wychodząc z zamku? - pytała Marion.
- Tak, człowiek wtajemniczony tego by dokonał - przyznałem.
- Wtajemniczony? - dziwił się Jarl. - Czyli kto?
- Uczeń Artura, to do niego skierowane są słowa zapisane w Biblii znalezionej w
piwnicy - tłumaczyłem.
- Ucznia nie ma, bo inaczej już by rozwiązał tę zagadkę - zauważył Jarl.
- Od czasu wojny zamek był ruiną i dopiero niedawno znaleziono wskazówki, jak
odszukać znak. Skąd pan wie, że uczeń Artura nie prowadzi poszukiwań?
- Pan? - twarz Jarla pobladła i wyglądał na wystraszonego. - To niemożliwe, jest pan za
młody. Żelazny to pana rówieśnik...
- Morgan - podpowiedziała Marion.
- Nie wiem - wzruszyłem ramionami. - Nie chodzi o mnie, bo nigdy nie należałem do
żadnych tajnych stowarzyszeń. Podzieliłem się z panem tylko moimi podejrzeniami.
- Morgan... - Jarl szeptał mrużąc oczy głęboko zamyślony. - Myśli pan, że ten uczeń zechce
wkroczyć w ostatniej chwili i zabrać znak?
- On chyba do niego należy? - przypomniałem Norwegowi.
Zagryzł tylko wargi i ponurym wzrokiem powiódł w kierunku niewidocznej kuchni, a
potem do drzwi. Wstał, podbiegł do nich i gwałtownie szarpnął jednym ze skrzydeł.
Jedyne co zobaczył w sieni to ciemności, a do nas doleciał lodowaty podmuch powietrza.
Zaraz potem umilkł magnetofon i zgasły reflektory, które paliły się na dziedzińcu. Z torby
wyjąłem latarkę i chciałem wyjść z sali balowej.
- Dokąd pan idzie? - zapytał mnie Jarl.
- Chcę uruchomić agregat prądotwórczy, bo... - przerwałem w pół zdania widząc wyraz
twarzy Norwega. - Agregat też uszkodziliście? - domyśliłem się.
- To było zanim zawarliśmy układ.
- Co się stało? - zaniepokoiła się Marion.
- Mamy jeszcze mniej czasu - rzuciłem. - Nasi zagraniczni goście postanowili
zniszczyć także agregat. Może powie pan, co jeszcze wymyśliliście?
- Nic więcej. Czekam, aż rozwiąże pan zagadkę - odparł Norweg wracając na fotel.
Usiadłem w fotelu i zapatrzyłem się na cienie rzucane przez światło ze świec. Potwory
z rzeźb kominkowych wydawały się jeszcze bardziej ohydne, wyglądały jakby pełzały po
ścianach. Marion dostrzegła na co patrzę i sama zapatrzyła się w te ruchome obrazy.
Wyjąłem notatki i zabrałem głos.
- Zacznijmy od słów Szczepana, pierwszego męczennika Kościoła, który powiedział:

Niebo jest tronem moim,


A ziemia podnóżkiem stóp moich;
Jaki dom zbudujecie mi, mówi Pan,
Albo jakie jest miejsce
odpocznienia mego?

Zamilkłem i spojrzałem na moich towarzyszy. Jarl wpatrywał się we mnie, a Marion ze


zmienioną twarzą na ściany.
- Niech pan powie, czego dotyczą te słowa? - zapytałem Jarla.
- Miejscem odpoczynku jest dom, a domem Pana jest kościół - odpowiedział Norweg. -
Trzeba poszukać, gdzie na zamku była kaplica?
- Blisko pan trafił - przyznałem. - Ale to są słowa Artura, który każe swojemu uczniowi
odpowiedzieć na pytanie: „ jakie jest miejsce odpocznienia mego?”.
- Ten zamek, jakby zawieszony w niebie, mający u swych stóp okoliczne ziemie - odezwała
się Marion. - Miejscem odpoczynku była najbardziej reprezentacyjna sala zamku, ta
komnata?
- Tak jest - pokiwałem głową. - Kolejną wskazówkę daje nam wizyta w Pergamonie, czyli
Siedlęcinie?
- Templariusze, Lancelot, zakon bez skazy... - Jarl próbował trafić.
- Co łączy dwa przekazy dotyczące Pergamonu oraz templariuszy? - podpowiadałem. -
Tron szatana i czczenie Bafometa - odpowiedziałem, gdy Marion i Jarl patrzyli na mnie
oczekując, co powiem. - Marion, co widzisz na ścianach?
Jarl dopiero teraz zdawał się zwracać większą uwagę na cienie.
- Sługi szatana krążące wokół jego tronu - odpowiedziała Marion.
- Kominek to tron...
Norweg zerwał się z fotela i podszedł do kominka. Oglądał rzeźby, mrużąc oczy,
próbował w półmroku dostrzec szczegóły, coś, co stanowiłoby kolejną wskazówkę.
- I co dalej? - zapytał po chwili prostując się.
Sięgnąłem pod kurtkę i z pochwy na pasie wyjąłem długi nóż. Jarl pobladł, Marion
cofnęła się o krok. Podałem broń rękojeścią w stronę Norwega.
- Niech pan teraz zrobi z bestią to, co zrobiłby z nią średniowieczny błędny rycerz -
poprosiłem.
Jarl obejrzał nóż, palcem przejechał po ostrzu i bezradnie stanął przed kominkiem.
- Powinienem zabić bestię, ale jak mam żelazem zniszczyć kamień? - pytał sam siebie.
Wtedy podeszła do niego Marion, wyjęła mu nóż z dłoni i jednym szybkim ruchem
wepchnęła ostrze w paszczę bestii umieszczonej pośrodku gzymsu. Metal zazgrzytał o
kamień i nic się nie stało.
- Brawo, Marion! - klasnąłem. - Tylko trzeba wybrać nie postać centralną, a tę o
najohydniejszej twarzy.
- Czemu? - zdziwił się Jarl.
Podszedłem do nich i zabrałem Marion broń.
- Tak się przyjęło, że szatan w naszej kulturze ma ludzką ale wstrętną twarz - wyjaśniłem. -
Ludzie uparli się, by prezentować zło z brzydotą w jednym szeregu. Pan jednak najlepiej
wie, że to co złe, wcale nie wygląda wstrętnie, wręcz potrafi urzec swym dziwnym
pięknem. Dlatego tak wielu ludzi wybiera łatwy zarobek, nie zawsze legalny. Wydaje im się,
że spryt i odwaga, jaką się przy okazji wykazali, to coś wspaniałego. Według Apokaliptyków to
zwycięstwo bestii, którą każdy z nas ma w sobie. Bestia potrafi być piękna...
To mówiąc uderzyłem nożem w pionową, wąską szparę między piersiami wyrzeźbionej z
boku kominka pięknej niewiasty w stroju rzymskim, niosącej w jednej ręce koszyk pełen
smakołyków, w drugiej zaś krótki miecz ociekający krwią. Ostrze wsunęło się na
głębokość pięciu centymetrów, ale nic się nie wydarzyło.
- Trzecia wskazówka - tłumaczyłem. - Sardes, kult Kybele połączony z ucztami i
chrztem krwi. Pogański obrzęd ku czci bestii ukryty w atrakcyjnej formie.
W tym momencie pchnąłem nóż jeszcze głębiej. Trafiłem na opór i czułem jak koniec
noża dotyka jakiegoś mechanizmu. Naparłem z całej siły i w kominku coś zazgrzytało.
Jarl natychmiast obejrzał ścianki kominka, dłużej przyglądał się ściance paleniska, która
wydawała się być fragmentem skały będącej dużą częścią zamku. Odsunąłem kandelabr
i z latarką w dłoni wszedłem do paleniska. Wzdłuż krawędzi ściany ukazały się rysy,
których wcześniej nie było. Jak należało otworzyć ukryte wejście? Zaparłem się i
mocno pchnąłem obiema rękoma. Płyta cofnęła się o dwa centymetry i dalej nawet nie
drgnęła.
- Zrobiliśmy jakiś błąd? - zmartwił się Jarl.
- Nie - odparłem grzebiąc w zestawie pogrzebaczy, które były wsunięte do specjalnej
kieszeni w dziurze w skale obok kominka.
Wybrałem jeden o płaskim ostrzu i zacząłem go wpychać w rysę po lewej stronie. Rysa
poszerzyła się, a potem zacząłem przesuwać płytę na zasadzie dźwigni. Po kilkunastu
sekundach udało się odsunąć ją w prawo. Okazało się, że była teraz wepchnięta we
wcześniej wykute szyny, jakie stosuje się w szafkach z przesuwanymi drzwiami. Z
przejścia biło stęchlizną. Widoczny tunel wykonany w skale, z kamiennymi schodami,
pozwalał osobie średniego wzrostu przejść jedynie mocno się schylając.
Podałem latarkę Marion.
- Idziemy? - zapytałem.
Oboje niepewnie skinęli głowami. Ruszyłem pierwszy, za mną Jarl, a na końcu
wędrowała Marion. Szedłem niepewnie stawiając kroki, opierając się jedną ręką o ścianę.
Po przejściu kilkunastu schodków znaleźliśmy się w tunelu wydrążonym w skale. Tylko z
prawej ściany mieliśmy prosty, ceglany mur oddzielający nas zapewne od piwnicy pod
północną częścią zamku. Mogliśmy wyprostować się i iść nie ocierając rękawami o
brudne skały i cegły.
Przeszliśmy około dwudziestu metrów i weszliśmy do niewielkiej sali o bokach długości
najwyżej trzech metrów. Pod ścianą przeciwległą do wejścia znajdowało się pięć
dziwnych kolumn, na których zawieszono cztery pasy i zwykły sznur. Pierwszy z lewej był
sznur z kilkoma węzłami, na prawo od niego skórzany pas z sakiewką. W niezamkniętej
sakiewce widać było złote monety z czasów rzymskich. Środkowy pas był najobficiej
ozdobiony. Na skórę nałożono warstwy atłasu i jedwabiu, a całość nabito złotymi
blachami w kształcie magicznych symboli, nadzianymi kamieniami szlachetnymi jak dobry
keks rodzynkami. Na sprzączce był widoczny napis w grece: „Efez". Drugim od prawej był
pas nabity metalowymi płytami, do którego umocowano pochwę z mieczem. Ostatni pas
był wykonany ze zwykłej skóry, ale był nabity srebrnymi ćwiekami układającymi się w
zapisane w grece nazwy siedmiu miast, zarazem imion Exitusian.
- Czemu jest ich pięć? - zapytała Marion.
- Trzeba wybrać ten właściwy - wyjaśniłem.
- A jak wybierzemy zły?
- To spotka nas kara.
Jarl bez namysłu podszedł do środkowego.
- Piękny, ozdobny, z napisem: „Efez" - szeptał dotykając go.
- Niech pan na razie go nie bierze - poprosiłem. - Te kolumny wykonane są z gliny. Z
tyłu widać haki, na których wiszą pasy. Te haki to zwykłe wykrzywione pręty, zapewne
część mechanizmu uruchamiającego pułapkę.
- Który pana zdaniem jest prawdziwy? - Jarl zwrócił się do mnie. Marion w tym czasie
stała w wejściu i po kolei świeciła na pasy.
- Kim byli Exitusianie? - odpowiedziałem pytaniem.
- Wojownikami, strażnikami... - Jarl podszedł do pasa z mieczem.
- Kiedy powstali?
Zdezorientowany Norweg zatrzymał się przy pasie z rzymskimi monetami w sakiewce.
- Po co powstali? - zadałem ostatnie pytanie.
Jarl odszedł od kolumn i świecił na pasy nie mogąc się zdecydować.
- Który pas by pan wybrał? - spytał mnie.
Poświeciłem na sznur z węzłami.
- Bieliźniany sznur? - kpił Norweg. - Exitusianie byli wspaniałymi ludźmi, dumnymi i
świadomymi swej siły. Byli i są współczesnymi magami.
- To sznur taki, jakim przepasywali się pielgrzymi i apostołowie wędrując i przynosząc
ludziom naukę o Chrystusie - wyjaśniałem. - Jest tam siedem węzłów - dodałem.
- To ten! - Jarl wskazał na pierwszy z prawej z napisami wykonanymi ze srebrnych
ćwieków.
Rzucił się do tamtej kolumny i zdjął pas z haków. Nie wydarzyło się nic, prócz
krótkiego błysku, który zauważyłem w szparze w ceglanym murze.
- Lont wybuchowy! - krzyknąłem. - Uciekajmy, zaraz to wszystko wybuchnie!
Skoczyłem w kierunku wyjścia z sali. Nie zdążyłem powstrzymać Marion. Ta złapała
sznur i zdjęła go z kolumny. W tym czasie Jarl próbował założyć swój pas.
- To pułapka! - wrzasnąłem na Norwega i pociągnąłem go za rękę.
Marion przebiegła obok mnie i pomknęła jak łania w kierunku schodów. Wyrwałem pas z
rąk Jarla, co zmusiło tego zaślepionego swoją ideą człowieka do pościgu za mną.
Wbiegliśmy do sali balowej i wtedy usłyszeliśmy wybuch dobiegający z dziedzińca. Nad
zamkiem uniosła się wielka chmura śniegu, brył lodu i opału zgromadzonego na placu.
- Odsuńmy się! - zawołałem odciągając Jarla i Marion od okna.
Zrobiłem to w samą porę, bo opadający lód i kawałki drewna wybiły szyby, a na podłogę
posypały się odłamki szkła. Teraz usłyszeliśmy kolejny wybuch. To zawaliła się baszta
bramna zamieniając się w kupę gruzu nie do przejścia.
- Dzieciaki w kuchni! - krzyknęliśmy z Marion. Wybiegliśmy z sali zostawiając Norwega.
Młodzież, Kasię i Morgana spotkaliśmy na ganku, gdy szli do nas niosąc plecaki.
- Ściany pękają i trzeba się było wycofać - wyjaśnił Szkot.
Wziąłem od niego swój bagaż i wróciliśmy do sali balowej. Morgan podbiegł do
swojego szefa i obejrzał jego zdobycz.
- Uciekajmy do wieży - proponowała Pożyczka. - Ona jest tak masywna, że przetrwa...
- Nie, pójdziemy do piwnicy - zdecydowałem.
Popychałem wszystkich, by schodzili jak najprędzej. Morgan prowadził oszołomionego
Jarla. W kilka sekund dobiegliśmy do miejsca, gdzie na gruzie leżały szczątki SS-mana.
- Nas czeka to samo - wyszeptał Gwóźdź.
- Zasłońcie oczy, nos i usta! - krzyknąłem odwracając się tyłem do przejścia.
Zaraz silny grzmot wstrząsnął posadami zamku, a na plecach poczułem silną falę
uderzeniową, która rzuciła mnie na ścianę. Dookoła nas zapanowały ciemności, gdy
wielka chmura pyłu ogarnęła nas. Potem słyszeliśmy, jak sypią się nad naszymi głowami
kamienie i cegły.
- Ale fajerwerki - usłyszałem Gwoździa. - Teraz na pewno ktoś po nas przyjdzie.
- Coście zrobili, że tak wszystko wybuchło? - pytała Kasia.
- Zgubiła nas chciwość jednego człowieka - odpowiedziałem.
Norweg leżał zasłonięty przez Morgana wciąż ściskając jak najcenniejszy skarb pas,
który wybrał.
- Marion! - krzyknąłem rozglądając się po piwnicy.
- Tu! - zobaczyłem błysk latarki w miejscu, gdzie były schody prowadzące do wieży.
- Co tam widzisz? - zapytałem.
- Nie mamy wyjścia, jesteśmy zasypani!
Jej krzyk usłyszeli wszyscy. Dziewczyny zaczęły płakać, chłopcy opukiwali ściany, Kasia
badała Norwega, a Morgan dołączył do Marion. Intensywnie myślałem, którędy możemy
wyjść, żeby się uratować. Wiedziałem, że strop piwnicy długo nie wytrzyma, bo leżą na
nim tony kamieni i śniegu, a do tego może być poważnie uszkodzony po kolejnych
wybuchach. Morgan wrócił do mnie.
- Zasypane - potwierdził. - Mury pękają - dodał. - Może gdzieś można wybić wyjście na
zewnątrz?
- Raczej nie - odparłem. - Aż dziw bierze, że pułapka z ładunkami wybuchowymi
przetrwała tyle lat, ale ktoś, kto ją przygotował, dobrze wszystko przemyślał. Zadbał, by
nikt żywy się stąd nie wydostał.
Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Pobiegłem do Marion, która wciąż mocowała się
z drzwiami prowadzącymi do wieży.
- Pomóż mi - rozkazałem jej wyjmując ze swojego plecaka liny, uprząż i sprzęt do
wspinaczki.
Otworzyłem drzwiczki prowadzące z piwnicy do cembrowiny studni. Jak
przewidywałem, jej otwór, zaledwie trzy metry wyżej, był odsłonięty. Studnię wykuto w
skale i bez trudu znalazłem szczeliny, w które wcisnąłem „kości" - specjalne blokady, do
których można umocować linę i tak utworzyć prowizoryczne stanowisko wspinaczkowe.
Marion i Morgan trzymali linę, a ja odchylony, stojąc na parapecie okienka, założyłem
jedną kość, wbiłem hak. Stanąłem na nim i wbiłem kolejny. Tak wspiąłem się do krawędzi
studni i znalazłem się na wielkim gruzowisku, jakim stał się zamek Treuburg.
Wieża osunęła się na wschodnie skrzydło zamieniając je w wielką kupę kamieni. Mury
zewnętrzne od strony Kotła Jańskiego runęły w przepaść. Za to od strony Czarcich Wrót było
kolejne usypisko gruzu i śniegu.
Było słychać lawiny kamieni toczących się po stoku Kotła i rozbijających się na jego
dnie. Wszędzie panowały ciemności, było zimno, a w promieniu latarki widać było tylko
kreski uciekających płatków śniegu.
- Jak tam? - pytał Morgan.
- Źle - odpowiedziałem.
- Tu też, mury pękają!
- Dawaj dzieciaki!
Mieliśmy jedną uprząż i drugą linę. Każdy, kto wychodził z piwnicy i miał wejść po
hakach, trzymał się liny, którą zostawiłem, i był przeze mnie asekurowany. Najpierw
wciągnąłem dziewczyny i Kasię, potem Jarla, Marion, chłopaków i na koniec Morgana.
Każdy kto znalazł się na powierzchni bał się zrobić choćby krok po niepewnym gruncie,
bo kamienie, cegły i śnieg tworzyły sterty niewygodne i niebezpieczne do chodzenia.
- Co robimy? - pytał Morgan patrząc jak zwijam liny.
- Idziemy czy czekamy? - odpowiedziałem pytaniem. Wyjąłem z plecaka rakietnicę i
rakiety, dar Quasimodo dla Żelaznego.
Szybko wystrzeliłem trzy czerwone rakiety, resztę zachowując na później.
- Zostajemy i czekamy na pomoc? - domyślił się Morgan.
- Na razie tak, ale... - przerwałem słysząc jak gdzieś w ciemnościach w przepaść runął
fragment zamku. - Idziemy i to jak najszybciej, bo zaraz z tymi ruinami znajdziemy się
kilkaset metrów niżej.
Ustawiłem wszystkich w kolumnę, na końcu której był Morgan. Zszokowanego Norwega
prowadziły Kasia i Pożyczka. Marion opiekowała się młodzieżą. Powiązałem nas liną i z
kijkiem w dłoni ruszyłem pierwszy przez gruzy w kierunku Czarcich Wrót.
Przeszedłem zaledwie cztery metry, gdy znalazłem się nad krawędzią krateru, jaki powstał
w miejscu, gdzie był dziedziniec. Musiałem jego brzegiem, jak najdalej od przepaści, przejść
w kierunku miejsca, gdzie kiedyś była brama.
W kilka minut dotarłem do ruin baszty bramnej. Za mną była Różyczka. Oparty na
czekanie i kijku obejrzałem się, by zobaczyć, jak radzą sobie pozostali. Widziałem równy
szereg, w którym każdy oprócz Norwega miał latarkę czołową lub zwykłą na sznurku,
zawieszoną na szyi. Nagle ten łańcuszek zadrżał, jego środek załamał się przy huku
spadających kamieni. To resztki północnego skrzydła zaczynały zsuwać się do Kotła.
Poczułem szarpnięcie, lina umocowana do uprzęży pociągnęła mnie w tył.
Pozostali byli przewiązani nią w pasie, więc teraz czuli ból odbierający siłę do walki o
utrzymanie równowagi.
Wbiłem czekan i czekałem, aż się o coś zahaczy. To samo zrobił Morgan, tylko że on
był już nad krawędzią. Między nim a Marion, rozpaczliwie szukającą jakiegokolwiek
oparcia dla swojego czekana, na linie zwisali Norweg, Kasia i Pożyczka.
Jakimś cudem zahamowałem. Szybko obwiązałem linę wokół czekana i pobiegłem przed
siebie. Potykałem się na kamieniach, belkach, ale w końcu dobiegłem do schodów
wykutych w skale, prowadzących kiedyś do bramy. Tam dzięki hakom i kościom
założyłem stabilne stanowisko. Zostawiłem tu plecak, wystrzeliłem rakietę i wróciłem do
reszty. Pomogłem Różyczce i chłopakom wejść. Kazałem im iść trzymając się liny.
Przypięty do liny dotarłem do Marion. Jej nogi zwisały nad przepaścią. Lina jeszcze
trzymała się na biodrach, ale przecież ona do spółki z Morganem utrzymywała ciężar trzech
osób.
Błyskawicznie przewiązałem jej linę do czekana uwalniając Marion, a potem zacząłem
wciągać Kasię i Pożyczkę. Z tą drugą wciągnąłem też koniec liny. Zaraz też zjawił się
Morgan.
- Gdzie Jarl? - zapytał podenerwowany.
- Oszalał - opowiadała Kasia. - Gdy spadliśmy w przepaść, wbił w ścianę hak, przywiązał
się do niego i odciął linę mówiąc, że Morgan go uratuje.
Szkot stanął nad krawędzią i ostrożnie wyjrzał. Gdy przeniósł ciężar ciała na prawą
nogę, runął w przepaść. Był ciężko ranny, bo na jego prawej nogawce, na wysokości
kolana widziałem wielką krwawą plamę. Koło nas leżał jego czekan. Był on przywiązany
dziesięciometrowym odcinkiem liny do uprzęży Morgana. Wspólnie z Marion zatrzymaliśmy
zjazd Szkota, ale usłyszeliśmy jak uderzył o ścianę. Marion wbiła czekan i czekała.
- Idźcie do bramy, tam jest lina - powiedziałem do Kasi i Pożyczki.
Powoli poszły we wskazanym przeze mnie kierunku. Przygotowałem się do zjazdu po
Morgana. Wpierw założyłem sobie stanowisko asekuracyjne, a mając nadzieję, że nie
dojdzie do kolejnego obsunięcia się gruzu, zjechałem wzdłuż liny Szkota. Najpierw
natknąłem się na Jarla. Zza niedomkniętej kurtki na piersiach wystawał mu pas. Norweg
wisiał na jednym haku, uwiązany do ściany i wpatrzony w skały.
- Halo! - krzyknąłem poszturchując nim.
Spojrzał na mnie pustym wzrokiem szaleńca. Bez słowa przywiązałem go do siebie i
razem z nim wróciłem do Marion. Na szczęście miałem do przejścia tylko dwa metry.
Następnie zjechałem po Morgana. Znalazłem go siedem metrów od brzegu przepaści.
Wisiał nieprzytomny, a na jego skroni widziałem głęboką ranę. Na szczęście oddychał.
Marion go wciągała, a ja go asekurowałem, by nie uderzał o skały. Gdy tak przeszliśmy
trzy metry, posypała się na nas lawina drobnych kamieni. Zasłoniłem Szkota, ale sam
poczułem dwa silne uderzenia na głowie. Zaraz też czapka z tyłu głowy zrobiła się dziwnie
mokra. Każdy centymetr wspinaczki ze Szkotem stawał się dla mnie trudny i gdyby nie
niebywała siła Marion, która nas podciągała, nie dałbym rady wejść. Miałem zawroty
głowy, gdy byłem na wyciągnięcie ręki od postrzępionych ścian dawnego północnego
skrzydła.
Wtedy pojawiła się nade mną twarz Quasimodo, który wyciągnął po mnie mocarne ręce
i bez trudu, jak piórko, wciągnął do siebie. Potem to samo zrobił z Morganem. Leżałem na
kupie gruzu półprzytomny i widziałem, jak Marion pokazywała starcowi sznur z siedmioma
węzłami, który wyniosła z piwnic, opowiadała coś pokazując na mnie, a potem Quasimodo
uściskał ją. Podszedł do mnie i nachylił się do mojej twarzy.
- Dziękuję ci. Jestem twoim dłużnikiem do końca życia - powiedział.
- Pan jest uczniem Artura? - zapytałem.
- Tak. Na imię mam Herkules.
- A to jest pana uczennica? - domyśliłem się patrząc tęsknie na Marion.
Starzec tylko dobrotliwie pokiwał głową.
ZAKOŃCZENIE

Obudziłem się leżąc na śniegu przy Czarcich Wrotach. Wokół było wielu ratowników
GOPR-u. Kasia opatrywała moją głowę, potem zrobiła mi zastrzyk przeciwbólowy i
zasnąłem. Kolejny raz obudziłem się, gdy ratownicy zwozili mnie samochodem do
karetki czekającej w Karpaczu. Stamtąd trafiłem do szpitala w Jeleniej Górze, gdzie
leżałem w tej samej sali co Żelazny. Wyszedłem na długo przed nim.
Quasimodo i Marion przepadli bez śladu, podobnie jak Morgan, który po prostu uciekł ze
szpitala. Został w nim Jarl, którego po miesięcznej obserwacji zabrano do specjalistycznej
kliniki w Norwegii. Podobno całkowicie stracił kontakt ze światem rzeczywistym.
Nie wiem, czy Puzio dorobił się kolejnego puzonu, czy Pożyczka została tym, kim
chciała, czy Gwóźdź z Różyczką wygrali swój konkurs tańca w parach. Dowiecie się
tego, gdy poszukacie ich, bo podobno można ich spotkać w tamtych okolicach.
Kasię i Żelaznego spotkałem na początku marca. Wysłali do mnie zaproszenie na
spotkanie w ruinach zamku Treuburg. Kiedy dotarłem w umówionym czasie, stali
przytuleni do siebie w Czarcich Wrotach i z uśmiechem czekali na mnie.
- Dotarłeś bez przeszkód? - Żelazny zapytał witając mnie. - Czemu nas tu wezwałeś?
Myślałem, że żenisz się z Marion.
- O czym ty mówisz, to wy do mnie pisaliście - odpowiedziałem zdziwiony. - Sądziłem,
że tu będzie impreza zaręczynowa.
- Zaręczyny dopiero planujemy - wtrąciła Kasia.
- Co tu się dzieje? - zastanawiał się Żelazny. - Może widziałeś coś dziwnego po
drodze?
- Tak, na szlaku minąłem jakiegoś niezłego modela - roześmiałem się na samo
wspomnienie. - Wyobraźcie sobie faceta w pantofelkach, garniturze i eleganckim
płaszczu, z teczką i parasolem pod pachą.
Oboje się roześmieli, ale Żelaznemu szybko mina zrzedła.
- On tu idzie - stwierdził patrząc ponad moją głową.
Obejrzałem się. Kolega miał rację. Elegant sapiąc wdrapywał się w naszą stronę. Miał
nie więcej niż trzydzieści pięć lat, łysinę jak polanę między czołem i zakolem czarnych
włosów, okulary w cienkiej oprawie i utytłane błotem odzienie.
- Pani Katarzyna? - skłonił głowę w kierunku lekarki.
- Tak - odpowiedziała.
- Pan Żelazny i pan Paweł? - zwrócił się do nas.
- Tak - zgodnie przytaknęliśmy.
- To dobrze - ukłonił się elegant. - Reprezentuję polską filię nowojorskiej firmy
adwokackiej Walther&Luger. Możemy gdzieś usiąść?
- Tak, przygotowałam mały kosz piknikowy - Kasia wskazała na przejście między
skałami.
Przeszliśmy przed ruiny zamku. Na schodach stały pieńki drewna ustawione jak
stoliczek i pufy. Usiedliśmy wokół drewnianego krążka. Kasia nalała nam kawę do
filiżanek z tworzywa sztucznego. Adwokat z ulgą przyjął poczęstunek, odsapnął i wyjął
papierową kopertę.
- W imieniu moich klientów, którzy pragną pozostać anonimowi, przekazuję państwu
następujące informacje... - zaczął prawnik.
- Zaraz, misiu - brutalnie przerwał mu Żelazny. - Chłopie, trzy tygodnie temu wyjęli
mnie z gipsu i chcesz powiedzieć, że to ty tu nas ściągnąłeś, żeby coś odczytać?
Elegant przestraszył się i zasłonił kopertą.
- Taka była wola moich klientów - szepnął.
- A gdyby twój klient kazał ci...
- Daj spokój, niech pan przeczyta to co mu kazano - uspokajałem Żelaznego.
- Dziękuję - adwokat obdarzył mnie wdzięcznym spojrzeniem. - Moi klienci pragną
przekazać panu Żelaznemu jako zadośćuczynienie czek na kwotę mającą pomóc w
remoncie zamku... - przerwał patrząc na ruiny. - To zrobił mój klient?
- Do spółki z nim - Żelazny wskazał mnie. Wiedziałem, że teraz już tylko żartuje chcąc
nastraszyć prawnika. - To Paweł, zwany Huraganem.
- Mój klient przekazuje też państwu Katarzynie i Żelaznemu prawo własności do domku w
pobliskiej kotlinie - kontynuował adwokat. - Pan Paweł otrzymuje zaś to... - podał mi
grubą kopertę. - Do zobaczenia państwu. Polecam państwu usługi naszej kancelarii, gdyby
to... - wykonał nieokreślony ruch rękaw kierunku ruin - miało się powtórzyć.
Prawnik chciał czym prędzej uciec do Karpacza, ale zatrzymałem go.
- Niech pan poczeka - prosiłem. - Czy istnieje możliwość, by pana kancelaria przekazała
naszym hojnym darczyńcom drobny przedmiot?
Mężczyzna zamyślił się zapewne kalkulując, czy może to zrobić i ewentualnie za ile.
- Misiu - wtrącił się Żelazny. - Ci ludzie zostawili w waszej kancelarii pewnie ładny kawał
grosza, więc teraz nie rób ceregieli i zrób przysługę. Gratis - rozumiesz to magiczne
słowo?
Prawnik zrobił obrażoną minę, ale wyczekująco spojrzał w moją stronę.
- Proszę im dać to - podałem adwokatowi obrożę z tabliczką z wyrytym na niej
napisem „Lupus", jaką mi sprezentował Żelazny.
Przedstawiciel kancelarii Walther&Luger przyjął przedmiot, schował go do koperty, którą
wsunął do kieszonki w neseserze. Wstał, ukłonił się i odszedł. Szybko zniknął nam z oczu
za załomem skał.
- My dostaliśmy niezłą sumkę i domek, a ty? - zagadnął Żelazny.
Otworzyłem swoją kopertę. W niej był zwykły rzemyk, taki do noszenia na szyi, z
siedmioma węzłami i ze srebrnym zapięciem. Był też egzemplarz „Herald Tribune", w
którym jedno z ogłoszeń zwoływało „zjazd siedmiu wspólników w wiadomym miejscu, od
dziś za dwa tygodnie".

KONIEC
®Darkman

You might also like