Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 161

Za czasów Jagiellonów

Polska potężna była

Słyszano wiele dzwonów

Hołdu godzina biła

Gdy kwiat Krzyżaków usiekł

Jagiełło z wojakami
Gdzie komtur wielki uległ

rycerzom z ich szarżami.


Zaś nasz król Zygmunt Stary

Wyróżniał się honorem

W zacności wychowany
Wierności był on wzorem.

Gdy Zygmunt August chory,

Niepomny rad od matron,


Z Barbarą wszedł w amory
Bezpotomnie został tron.
Wstęp

Wizerunek dynastii Jagiellonów funkcjonujący do dziś w świadomości większości


współczesnych Polaków zawdzięczamy głównie szlachcie, która, w miarę jak słabła
pozycja Rzeczpospolitej na arenie międzynarodowej, coraz bardziej gloryfikowała epokę
jagiellońską. Ów okres jawił się im jako czas największej potęgi Polski, państwa
sięgającego od Bałtyku aż po Morze Czarne, w którym w zgodzie żyli obok siebie nie
tylko Polacy i Litwini, ale także Rusini, Żydzi i Ormianie, katolicy, prawosławni,
protestanci oraz inni innowiercy, na czele z tatarskimi muzułmanami, których do Polski
sprowadził założyciel dynastii Władysław Jagiełło. Rządzący owym państwem jawili się
jako jeden z najpotężniejszych, o ile nie najpotężniejszy, monarszych rodów Europy –
byli postrzegani jako rozdający karty w całej Europie Środkowej. Z czasem więc pamięć
o „złotym wieku Jagiellonów”, za jaki uznano okres panowania potomków Jagiełły, stała
się wręcz częścią naszej narodowej świadomości.
Kiedy jednak za ocenę tego okresu w naszych dziejach zabrali się trzeźwo myślący
historycy, okazało się, że nasi antenaci patrzyli na jagiellońską potęgę przez różowe
okulary. Państwo, którym władali przedstawiciele czterech pokoleń tej dynastii, było
rzeczywiście rozległe i potężne, a z Jagiellonami musieli się liczyć niemal wszyscy
władcy ówczesnej Europy, marzący o skoligaceniu się z potężnym domem jagiellońskim,
ale stanowczo zbyt wiele szans, jakie stanęły wówczas przed władcami Polski, zostało
zaprzepaszczonych, głównie za sprawą nadmiernie pasywnej polityki i unikania
konfliktów zbrojnych. Wielu historyków zwraca uwagę na zupełnie niepotrzebne
uwikłanie Polski w walkę o panowanie w Czechach i na Węgrzech, które ostatecznie i tak
przypadło Habsburgom. Poza tym, ze względu na fakt, iż Jagiellonowie –
w przeciwieństwie do Piastów – byli władcami elekcyjnymi, prawo do tronu „kupowali”
coraz większymi przywilejami dla szlachty, która stała się warstwą dominującą, z wielką
szkodą dla mieszczaństwa, o chłopach nie wspominając. Z czasem zakres swobód
szlacheckich był tak wielki, że ostatecznie doprowadziło to do upadku państwa.
Jednak cokolwiek złego powiedzieć o Jagiellonach, trzeba przyznać, iż jako
królowie byli władcami kompromisu i tolerancji, pozytywnie wyróżniając się na tle
ówczesnej Europy. Udało im się też dokonać rzeczy pozornie niemożliwej – połączyć
w jeden zwarty organizm państwowy dwa tak bardzo różniące się od siebie, i to niemal
pod każdym względem, kraje: Wielkie Księstwo Litewskie, będące ich dziedziczną
domeną, oraz Królestwo Polskie, w którym przyszło im panować z woli obywateli. A nie
doszłoby do tego, gdyby władcy z tej dynastii (z małymi wyjątkami) nie byli
zwolennikami, często krytykowanej przez współczesnych historyków, idei dobrowolnych
i pokojowych związków między państwami.
Tematem niniejszej publikacji nie jest jednak polityka Jagiellonów ani ich sukcesy
czy porażki na arenie międzynarodowej, ale ich życie uczuciowe. Dlatego zamiast
skomplikowanych tajników sprawowania rządów poznamy kobiety, które były ich
żonami lub nałożnicami, ujawnimy perypetie małżeńskie władców, począwszy od
skomplikowanych spraw dotyczących zawarcia związku małżeńskiego, a skończywszy
na intymnych sekretach jagiellońskiej alkowy. Wbrew pozorom bowiem kwestia pożycia
królewskiej pary była sprawą wagi państwowej, która interesowała nawet samego
papieża. Zgodne małżeńskie relacje dwojga członków różnych dynastii – w związkach
z reguły pieczętowanych umowami między państwami – były wszak gwarantem pokoju
w Europie. O tym, jak istotna była to kwestia, przekonuje chociażby przykład Jadwigi,
a dokładniej jej małżeństwa z Wilhelmem Habsburgiem. Przecież o to, czy ten związek
został skonsumowany, czy nie, spierano się przez wiele stuleci w całej Europie.
A i Kościół poświęcił tej sprawie sporo uwagi.
Opierając się na podręcznikach historii, można wysnuć wniosek, że Jagiellonowie,
poza Zygmuntem Augustem, byli dość nudnymi władcami, a w ich życiu trudno byłoby
szukać jakichś obyczajowych sensacji, wszak byli wiernymi mężami i, w przeciwieństwie
chociażby do Augusta II Mocnego, nie utrzymywali tabunu nałożnic i kochanek. Ale to
tylko pozory. Okazuje się, że życie miłosne władców z tej dynastii kryje wiele
niespodzianek, zagadek i tajemnic – i właśnie o nich opowiada niniejsza publikacja.
Pokłon Trzech Króli z tryptyku Matki Boskiej Bolesnej z kaplicy Świętokrzyskiej na
Wawelu. Król po lewej stronie to prawdopodobnie Władysław Jagiełło
ROZDZIAŁ 1

Perypetie miłosne króla Władysława Jagiełły

Jadwiga Andegaweńska – kobieta-król

Narzeczona Wilhelma

Niewesołe było życie kobiety-króla, Jadwigi Andegaweńskiej, która od 15


października 1384 roku łaskawie panowała w Polsce, posługując się od dnia koronacji
tytułem „Jadwiga, z Bożej łaski król Polski, pani i dziedziczka ziemi krakowskiej,
sandomierskiej, sieradzkiej, łęczyckiej, Kujaw i Pomorza”. Z braku należnych insygniów
— wywiezionych do Budy za sprawą ojca dziewczynki, Ludwika Węgierskiego,
poprzedniego władcy Polski — zwieńczono jej głowę tak zwaną koroną królowych.
W chwili koronacji miała około dziesięciu lat. Nie oznacza to oczywiście, że ster rządów
w państwie spoczął w rękach dziecka. Andegawenka, podobnie jak jej starsza siostra
Maria, łaskawie panująca na Węgrzech, nie sprawowała rzeczywistej władzy. Wszystkie
ważniejsze decyzje podejmowali za nią urzędnicy, natomiast władzę dzierżyli małopolscy
możnowładcy, pochodzący ze szkoły politycznej Kazimierza Wielkiego. Andegawenkę
przygotowywano do przejęcia władzy, zapoznając ją stopniowo z zasadami dyplomacji,
polityki i trudnej sztuki sprawowania rządów. Pilnie uczyła się też polskiego i wkrótce
opanowała go na tyle dobrze, że zażyczyła sobie, by tłumaczyć dla niej na ten język
zagraniczne księgi i aby sporządzano w nim wszelkiego rodzaju rękopisy.
Niewykluczone, że przybywając na Wawel, młodziutka władczyni miała już opanowane
przynajmniej podstawy mowy swoich nowych poddanych. Nie zapominajmy, że zarówno
jej babka po kądzieli, jak i po mieczu były piastowskimi księżniczkami. Co prawda
wątpliwe jest, aby Jadwiga, podobnie jak jej dwie starsze siostry — zmarła w wieku lat
ośmiu Katarzyna oraz starsza od bohaterki naszej opowieści o dwa lata Maria — miały
kontakt z babcią ze strony matki, Elżbietą kujawską, ale z całą pewnością wpływ na ich
wychowanie miała ich babka ze strony ojca — Elżbieta Łokietkówna.
Trudno zresztą, żeby było inaczej. Elżbieta, córka polskiego króla, Władysława
Łokietka, i siostra Kazimierza Wielkiego, ostatniego Piasta na tronie Polski, była jedną
z najbardziej wpływowych kobiet ówczesnej Europy. Jako żona króla Węgier, Karola
Roberta, cieszyła się władzą równą mężowi, a kiedy ten poważnie zachorował, skutecznie
go zastąpiła, praktycznie przejmując ster rządów w państwie. Nie zrezygnowała z tego
nawet po jego śmierci, kiedy na tron wstąpił jej syn, zaledwie szesnastoletni Ludwik.
Młody monarcha teoretycznie był już zdolny do sprawowania rządów, ale nie czuł się
jeszcze pewnie na tronie potężnego państwa i nie miał nic przeciwko temu, by korzystać
z pomocy swojej matki. Elżbieta, podobnie jak to było za panowania jej męża, została
więc oficjalnym doradcą swego królewskiego syna i nie wyszła z tej roli do końca życia
Ludwika. Z czasem stworzyła z nim zgrany duet, a historycy spierają się po dziś dzień,
które z nich grało w tym władczym zespole pierwsze skrzypce. Wydaje się, że
w początkowym okresie panowania Ludwika władzę dzierżyła Łokietkówna, by z czasem
stopniowo przekazywać ją monarsze. Jednak król, nawet mając pełnię władzy, nigdy nie
podejmował żadnych działań bez porozumienia ze swoją matką.
To głównie jej zawdzięczał też koronę Polski, która przypadła mu po śmierci jego
wuja, Kazimierza Wielkiego, w 1370 roku. Jednak na tym nie skończyła się rola Elżbiety.
Władca, który nie znosił ani naszego kraju, ani ponurej, jego zdaniem, rezydencji
wawelskiej, ale nie miał zamiaru oddawać władzy, powierzył jej arcytrudne zadanie
zapewnienia sukcesji w Polsce jednej z jego córek. Pozornie było to niemożliwe do
realizacji, gdyż ówczesne prawo nie przewidywało dziedziczenia tronu państwa polskiego
przez kobiety, ale Elżbieta nie zawiodła syna — ostatecznie panowie polscy uznali w jego
córce następczynię tronu. Zgodnie z wolą monarchy początkowo władzę miała objąć jego
najstarsza córka, Katarzyna, ale kiedy ta zmarła w dzieciństwie, rola ta przypadła drugiej
pod względem starszeństwa — Marii, natomiast najmłodsza Jadwiga miała panować na
Węgrzech.
Sprawę ewentualnego dziedzictwa komplikował fakt, że Kazimierz bynajmniej nie
zmarł bezpotomnie. Pozostawił po sobie dwie córki z ostatniego małżeństwa z Jadwigą
żagańską — Annę i Jadwigę, aczkolwiek nikt, nawet sam Kazimierz jeszcze za życia, nie
planował, żeby osadzić na tronie którąkolwiek z nich. I to nie tylko ze względu na
obowiązujące prawo, zgodnie z którym władzę dziedziczono po mieczu, ale też na
skomplikowaną sytuację matrymonialną ostatniego Piasta. Tak się bowiem złożyło, iż
z punktu widzenia prawa kanonicznego jego córki były dziećmi z nieprawego łoża. Król
Kazimierz poślubił ich matkę, kiedy jeszcze żyła jego poprzednia małżonka — Adelajda.
W rezultacie korona piastowska trafiła na skronie Ludwika, ojca Jadwigi, który w naszej
rodzimej historiografii znany jest jako Ludwik Węgierski. Zanim jednak do tego doszło,
na wszelki wypadek monarcha pozbył się potencjalnych konkurentek do tronu, córek
Kazimierza Wielkiego, które, już po pogrzebie ich ojca, a swego poprzednika na
wawelskim stolcu, zabrał do Budy i oddał pod opiekę swojej małżonki. Gdy tylko dorosły
na tyle, by mogły stanąć na ślubnym kobiercu, wydano je za mąż. Złośliwy los spłatał
jednak figla Ludwikowi — w przyszłości córka jednej z nich, Anny, zostanie królową
Polski, ale o tym opowiemy w dalszej części niniejszej publikacji. Ludwik wywiózł
z Polski nie tylko obie królewny: nad Dunaj trafiły też polskie insygnia koronacyjne, ze
słynnym Szczerbcem na czele. Z kolei matka monarchy, Elżbieta, pracowała nad tym, by
zapewnić następstwo tronu jednej ze swoich wnuczek.
Chociaż, jak już wcześniej wspomniano, na władcę Polski Ludwik za życia
wyznaczył najpierw swoją najstarszą córkę, a po jej przedwczesnej śmierci średnią —
Marię — tej ostatniej także nie było dane zasiąść na stolcu w Krakowie. Węgrzy po
śmierci swego króla zignorowali jego ostatnią wolę, obwołując królową właśnie Marię,
a nie Jadwigę. A ponieważ jednym z warunków panowania córki zmarłego Ludwika
w Polsce było jej stałe zamieszkanie w naszym kraju, co nie byłoby możliwe, gdyby
jednocześnie sprawowała władzę w Polsce i na Węgrzech, polscy możnowładcy nie mieli
innego wyjścia, jak tylko powołać na tron młodszą siostrę Marii, Jadwigę. I tak
młodziutka Jadwiga została królem Polski. Nie obyło się przy tym bez perturbacji,
ponieważ jej matka, owdowiała Elżbieta Bośniaczka, nie miała najmniejszej ochoty
wysyłać swojej najmłodszej latorośli nad Wisłę, o co bezustannie dopominali się polscy
panowie. A upominali się dość długo, gdyż negocjacje w sprawie przyjazdu
Andegawenki trwały, bagatela, dwa lata. Być może przyczyną obiekcji był młody wiek
dziewczynki. Która matka odważyłaby się wysłać w nieznane swoje ośmioletnie dziecko?
Wszak Elżbieta, pomimo że była półkrwi Polką, nigdy naszego kraju nawet nie
odwiedziła, znała go jedynie z opowieści matki i teściowej oraz z relacji męża, który nie
wyrażał się o nim najlepiej, podobnie zresztą jak o swoich polskich poddanych.
Ostatecznie jednak Bośniaczka skapitulowała i wyprawiła Jadwigę w drogę do Polski,
gdzie czekał na nią tron i nowe obowiązki władczyni, do których młodziutka
Andegawenka od dawna była przygotowywana, zarówno przez ojca, jak i babkę.
Z nieznanych powodów węgierska królowa razem z córką nie odesłała polskich
insygniów koronacyjnych, ale polscy panowie, szczęśliwi, że obrana przez nich władczyni
wreszcie przybędzie na Wawel, machnęli na to ręką.
Niewiele brakowało, a sprawy skomplikowałyby się jeszcze bardziej, chrapkę na
koronę Polski miał bowiem książę mazowiecki, Piast z krwi i kości, Siemowit IV,
wspierany zresztą przez niechętną Andegawenom opozycję wielkopolską. Kiedy sprawy
zaszły już za daleko i perspektywa objęcia przez niego władzy w Polsce stawała się coraz
bardziej mglista, książę postanowił uciec się do podstępu, który znacznie ułatwiłby mu
zwieńczenie skroni koroną. Sprytny i zdesperowany Siemowit miał zamiar
najzwyczajniej w świecie porwać Jadwigę. Zasadził się na nią na trakcie węgierskim,
nieopodal Niedzicy, na drodze przejazdu jej orszaku. Wbrew pozorom ten projekt miał
niemałe szanse powodzenia — porywanie młodych panien było dość powszechne
w średniowieczu i określane łacińskim mianem raptus puellae. Chociaż powszechnie
potępiane, a nawet karane gardłem, stanowiło pewną formę zawarcia małżeństwa.
Niestety książę miał błędne informacje co do przyjazdu Jadwigi i przez kilka dni na
próżno czekał na nią w zasadzce…
Trudno powiedzieć, czy przyzwyczajona do gwarnego i pełnego życia dworu
w Budzie dziewczynka dobrze czuła się na Wawelu, pozbawiona towarzystwa matki
i starszej siostry. Musiała przedwcześnie dorosnąć i borykać się z trudami władzy,
a właściwie przygotowaniami do przyszłych rządów, a to mogło załamać niejednego,
nawet starszego od niej młodzieńca. W tej sytuacji prawdziwym pocieszeniem stała się
dla niej wiara. Od dziecka wychowywano ją w bojaźni bożej i kulcie świętych,
szczególnie św. Ludwika, patrona Andegawenów. Była pod wpływem dzieła czeskiego
dominikanina i teologa Henryka Bitterfelda z Brzegu, zatytułowanego De contemplatione
et vita activa, opisującego życie dwóch sióstr Łazarza — świętych Marty i Marii. Jej
ideałem stało się tym samym połączenie życia kontemplacyjnego, którego przykładem
była biografia Marii, i czynnego, jakie wiodła Marta. Dlatego ściany wawelskiej Kurzej
Stopki, gdzie, jak przypuszczają historycy, mieściła się kaplica władczyni, po dziś dzień
zdobią monogramy utworzone ze splecionych dwóch liter M, które tłumaczy się właśnie
jako skrót imion „Marta” i „Maria”. Wiadomo też, że Jadwiga żywiła szczególną cześć
dla Najświętszego Sakramentu i wyjątkowo często modliła się w wawelskiej katedrze
przed ołtarzem św. Erazma, gdzie przechowywano Eucharystię. Wzorem patrona swojej
rodziny, św. Ludwika, przez całe życie otaczała opieką ubogich, nie szczędząc środków
na jałmużnę.
Nie była jednak, jak przekazała potomnym tradycja, ascetką, której obce były
przyjemności świata doczesnego. Wręcz przeciwnie, umiała je docenić. Jak już
wspomniano, była zapaloną amazonką i w siodle potrafiła spędzać całe godziny, kochała
też muzykę, dlatego za jej czasów na Wawelu nigdy nie brakowało muzykantów. Bardzo
lubiła stroje. Co prawda nie zachowały się żadne wizerunki ani opisy ubiorów przez nią
noszonych, ale można przypuszczać, że nosiła suknie szyte według mody francuskiej,
która panowała na dworze w Budzie. Suknie tego typu były z reguły obcisłe, z pasem na
biodrach, obowiązkowo ozdabianym klejnotami, który oddzielał luźną spódnicę od
dopasowanej góry. Wiemy, że na potrzeby władczyni oraz jej fraucymeru zatrudnieni byli
krawiec oraz cały sztab hafciarzy. Modne były także lekkie chusty upinane na głowie,
często zaprasowywane w drobne fałdy, które w następnym stuleciu przybrały formę
czepców. Być może nosiła też korzno, jak nazywano w tych czasach polską odmianę
płaszcza, wzorowanego na modzie bizantyjskiej, obszytego na brzegach złotymi
elementami, a na zimę podszywanego futrem.
Przyszła święta nie była też, jak się często sądzi, uosobieniem łagodności — wręcz
przeciwnie, łatwo wpadała w gniew i, kiedy zachodziła taka potrzeba, potrafiła pokazać
pazurki. Dowiodła tego zwłaszcza, kiedy ważyły się losy jej zamęścia. Jak się okazało,
polscy panowie postanowili wydać swoją nową władczynię za mąż, wybierając jej
małżonka zgodnie z polską racją stanu. Problem polegał jednak na tym, że Jadwiga,
przynajmniej teoretycznie, była już mężatką, i to od dobrych kilku lat!
Gdybyśmy jakimś cudem mogli się przenieść w czasie do epoki średniowiecza,
a konkretnie do dnia 15 czerwca 1378 roku, do ulokowanego między wysokimi
wzgórzami zamku Hainburg nad Dunajem, położonego zaledwie dwanaście kilometrów
od Bratysławy, bylibyśmy świadkami niezwykłej, przynajmniej jak na współczesne
standardy, ceremonii zaślubin. Wówczas bowiem arcybiskup ostrzyhomski Dymitr
pobłogosławił sakrament małżeństwa… dwójki dzieci, z których jedno, panna młoda,
węgierska królewna Jadwiga, miała zaledwie cztery bądź — jak chcą niektórzy historycy
— pięć lat, natomiast pan młody, Wilhelm Habsburg — osiem. Dla nas, żyjących w XXI
wieku, fakt łączenia węzłem małżeńskim dzieci może być czymś szokującym i nagannym,
ale w średniowieczu nikt nie widział w tym nic złego. Wręcz przeciwnie, taka ceremonia,
określana terminem sponsalia pro futuro lub sponsalia de futuro, czyli „zaręczyny na
przyszłość”, była powszechnie praktykowana przez dynastie europejskie, i to nie tylko
w średniowieczu. Jej cel był jeden: przypieczętowanie małżeństwem zawartych wcześniej
sojuszy. Chociaż jak sama nazwa wskazuje, były to zaręczyny, ceremonia miała formę
i charakter ślubu, a po osiągnięciu wieku dojrzałego przez zaręczonych nie odprawiono
ponownie ceremonii małżeństwa. Formalnie jednak związek uznawano za zawarty
dopiero po nocy poślubnej, a więc po jego skonsumowaniu, do którego mogło dojść, gdy
oboje narzeczeni osiągnęli tak zwany wiek sprawny, przy czym w wypadku dziewcząt
było to dwanaście lat, a w przypadku chłopców — czternaście. Konieczne było, aby oboje
wyrazili zgodę na pożycie, w przeciwnym wypadku małżeństwo zostawało
unieważnione. Co ciekawe, zdaniem Tomasza z Akwinu można było dopuścić do
konsumpcji małżeństwa nawet pół roku przed osiągnięciem przez jednego z małżonków
wieku sprawnego.
Pół biedy, jeżeli w łożu spotykała się para nastolatków, ale sprawy przybierały
dramatyczny obrót, kiedy do alkowy młodziutkiej, zaledwie dwunastoletniej,
niedoświadczonej dziewczyny trafiał mężczyzna będący w wieku jej ojca lub, co gorsza,
dziadka. Wówczas noc poślubna mogła zmienić się w prawdziwy koszmar. Poza tym
organizm tak młodej kobiety nie jest przystosowany ani do ciąży, ani do rodzenia dzieci,
dlatego nader często dochodziło do poronień lub śmierci w czasie porodu czy połogu.
A jeżeli nawet dziewczyna przeżyła, to traumatyczne doświadczenie mogło jej na zawsze
zohydzić zarówno pożycie seksualne, jak i macierzyństwo.
Kwestia pożycia na razie nie zaprzątała jednak głowy Andegawenki, aczkolwiek
ona sama uważała się, jeżeli nie za żonę, to przynajmniej za oficjalną narzeczoną
Wilhelma. Oczywiście nie miała nic do powiedzenia w kwestii wyboru kandydata na
męża, decyzję za nią podjął jej ojciec, postanawiając wydać swoją najmłodszą córkę za
syna członka tak zwanej linii leopoldyjskiej Habsburgów, arcyksięcia Leopolda III,
władającego leżącą w środkowej Europie Styrią (obecnie część tej historycznej krainy
należy do Austrii, a część do Słowenii). Z propozycją matrymonialną dla córki Ludwika,
zaangażowanego w tym czasie w wojnę z Wenecją, wystąpił ojciec narzeczonego,
arcyksiążę Leopold III, człowiek cieszący się opinią osoby niezbyt zrównoważonej
i słynący z wyjątkowo wybuchowego charakteru.
Po opisanej wyżej ceremonii zaślubin (lub — jak kto woli — uroczystych zaręczyn)
nastąpiły symboliczne pokładziny, a po nich bale i zabawy, które ciągnęły się przez dwa
tygodnie. Najmniej zadowoleni byli chyba sami państwo młodzi, zbyt mali, aby bawić się
ze wszystkimi, i chyba w ogóle niezdający sobie sprawy, w czym tak naprawdę biorą
udział. Parę narzeczonych położono razem na łożu, oczywiście zapiętych po szyję, a mały
Wilhelm tak się przejął całą tą uroczystością, że z wrażenia… puściły mu zwieracze,
skutkiem czego trzeba było czym prędzej wymyć mu pupę i zmienić książęce pludry.
Trzeba przyznać, że Jadwiga miała początkowo sporo szczęścia, los sprzyjał jej
bardziej niż innym dziewczętom z europejskich rodów panujących: dostał się jej za
narzeczonego chłopiec niewiele od niej starszy, ładny i, w przeciwieństwie do
wybuchowego Leopolda, ułożony i dbający o maniery. Nie na darmo współcześni nadali
mu przydomek Uprzejmy. Młoda Andegawenka mogła z optymizmem patrzeć
w przyszłość, licząc, że z obiecanym małżonkiem połączy ją głębokie uczucie. Co prawda
miłość w królewskich stadłach była w owych czasach zjawiskiem nader rzadkim, ale
zarówno rodzice władczyni, jak i jej dziadkowie ze strony ojca tworzyli zgodne,
kochające się związki. Ludwika i Elżbietę Bośniaczkę połączyło wielkie uczucie, które
zaprowadziło ich na ślubny kobierzec, natomiast miłość w małżeństwie Elżbiety
Łokietkówny i Karola Roberta przyszła z czasem. Dlaczego więc Jadwiga, mając
w perspektywie związek z młodym Habsburgiem, miałaby sądzić, że w jej przypadku
będzie inaczej? Tymczasem przewrotny los, wyręczając się w tym przypadku polskimi
panami, szykował jej bardzo przykrą niespodziankę.
Okazało się bowiem, że małżeństwo z Habsburgiem zupełnie nie odpowiada
interesom Polski, która w obliczu niebezpieczeństwa ze strony państwa zakonnego
widziała swoją przyszłość w sojuszu z Wielkim Księstwem Litewskim, państwem co
prawda pogańskim, ale nadzwyczaj skutecznie opierającym się atakom Krzyżaków. Żądni
władzy rycerze w białych płaszczach ozdobionych czarnym krzyżem, którym udało się
stworzyć potężne państwo ze stolicą w Malborku, zagrażali suwerenności naszego kraju.
Zresztą podobny problem doskwierał już pradziadkowi Jadwigi, Władysławowi
Łokietkowi, który ożenił swego syna z litewską księżniczką Aldoną. Teraz jednak sprawy
musiały iść dalej i sojusz z Polską, przypieczętowany oczywiście małżeństwem władców
obu krajów, musiał się wiązać z chrystianizacją Księstwa Litewskiego.
Dziś, po wielu wiekach, nie zdołamy powiedzieć, kto pierwszy wystąpił
z propozycją przymierza. Co więcej, historycy obu państw przypisują tę inicjatywę
drugiemu z partnerów. Tymczasem plany matrymonialne dotyczące Jadwigi niezbyt
przypadły do gustu samej zainteresowanej ani jej potencjalnemu teściowi Leopoldowi
II. Ojciec Wilhelma, dowiedziawszy się o zamiarach panów polskich i ich poparciu przez
Bośniaczkę, czym prędzej wyjechał na Węgry, by wybić jej z głowy pomysł zerwania
zaręczyn. A że był człowiekiem stanowczym i porywczym, zapewne urządził władczyni
karczemną awanturę. Ta zaś, przyparta do muru, ostatecznie zgodziła się dotrzymać
wcześniejszych zobowiązań i wysłała do Krakowa Władysława Opolczyka z zadaniem
dopilnowania pomyślnego obrotu spraw. O decyzji matki Jadwigi wiemy z tak zwanego
aktu budzyńskiego, znanego niestety jedynie z kilku późniejszych wydań, dlatego jak
dotąd nie udało się ustalić dokładnej daty jego sporządzenia. Wynika z niego, że Elżbieta
Bośniaczka zleciła księciu Władysławowi Opolczykowi wyjazd do Krakowa, oczywiście
w towarzystwie Wilhelma, oraz dopilnowanie skonsumowania małżeństwa.
Narzeczonego Jadwigi przezornie nie wpuszczono na zamek i młody Habsburg
zmuszony był do skorzystania z gościnności jednego z nielicznych zwolenników jego
mariażu z Andegawenką. Zamieszkał w domu niejakiego Gniewosza z Dalewic,
usytuowanym nieopodal wawelskiego wzgórza. Mimo owych perturbacji młodzi
spotykali się bez przeszkód. Jadwiga, oczywiście w towarzystwie dwórek, opuszczała od
czasu do czasu swoją siedzibę, by zobaczyć się z Wilhelmem w klasztorze franciszkanów,
gdzie specjalnie dla władczyni i jej narzeczonego urządzano huczne zabawy, na co
panowie polscy pracujący nad sojuszem z Litwą patrzyli z niekłamanym niepokojem.
Tymczasem negocjacje z księstwem dobrnęły do szczęśliwego finału i 14 sierpnia
w Krewie wielki książę litewski potwierdził ustalenia dotyczące małżeństwa,
zobowiązując się jednocześnie do wypłacenia Habsburgom dwustu tysięcy florenów
odszkodowania za zerwanie zaręczyn.
Kiedy wieści o sfinalizowaniu porozumienia dotarły do zwolenników Habsburga,
ci postanowili czym prędzej doprowadzić do konsumpcji jego małżeństwa z Jadwigą. Jak
twierdzi Długosz, a w tej kwestii raczej możemy mu zawierzyć, władczyni, „chcąc
wypełnić polecenie ojca, ujęta nadto zaletami zacnego młodzieńca, gorąco pragnęła
poślubić raczej tego, którego dobrze znała, niż nieznanego i nigdy niewidzianego
barbarzyńcę”1. Dnia 24 sierpnia doszło do incydentu, który mógł zrujnować tak starannie
wypracowany przez panów polskich sojusz polsko-litewski: młody Habsburg, wspierany
przez Opolczyka, opanował zamek wawelski, oficjalnie ogłaszając zawarcie małżeństwa
z Jadwigą. Z okazji ślubu, a faktycznie konsumpcji małżeństwa, uwolniono, jak
nakazywał uświęcony tradycją zwyczaj, kilku więźniów. Młoda władczyni była zapewne
uszczęśliwiona takim obrotem sprawy, czego nie można było powiedzieć
o możnowładcach małopolskich.
To właśnie oni postanowili stanąć na drodze do szczęścia młodziutkiej Jadwigi.
Pod wodzą kasztelana krakowskiego, Dobiesława z Kurozwęk, zdobyli zamek
i najzwyczajniej w świecie wygnali nieszczęsnego Wilhelma. Tak przynajmniej twierdzi
historiografia polska. Tymczasem kronikarze austriaccy upierają się, jakoby młody
Habsburg cudem uszedł z życiem, gdyż rycerze polscy planowali jego zabójstwo. Na
młodzieńca miał zasadzić się skrytobójca, któremu zlecono zasztyletowanie księcia
udającego się do alkowy Jadwigi. Uratowała go ponoć sama władczyni, która ponagliła
ukochanego do ucieczki. Inna wersja głosi, jakoby słudzy Andegawenki spuścili
Wilhelma w koszu z okien komnaty swej pani. W każdym razie, uszedłszy cało z opresji,
książę bynajmniej nie zamierzał rezygnować z przyrzeczonej mu przez zmarłego króla
Ludwika żony, dlatego zamiast brać nogi za pas i salwować się ucieczką do ojczystego
kraju, ukrył się w domu Morsztynów, przychylnej mu rodziny krakowskich mieszczan.
Taką wersję wydarzeń podaje nasz dziejopis, Długosz, twierdząc jednocześnie, że
wcześniej doszło do fizycznego zbliżenia między Jadwigą a młodym Habsburgiem.
W swojej kronice otwarcie pisze, że polska władczyni długo opierała się przed
małżeństwem z władcą Litwy, ponieważ „po złożeniu przysięgi małżeńskiej przez
piętnaście dni ze wspomnianym księciem Austrii Wilhelmem bywała w łożnicy i że
doszło nawet do fizycznego spełnienia małżeństwa”2. Panów polskich obwinia kronikarz
o to, że „nie wzdragając się przed występkiem cudzołóstwa, doprowadzili do związania
opierającej się kobiety z poganinem”3. Przy tym, że małżeństwo zostało skonsumowane,
do końca życia upierał się także sam Wilhelm, podobnie zresztą jak jego krewni. Ba, na
jednym z arrasów znajdujących się w muzeum historycznym w Wiedniu widnieje
wizerunek Wilhelma wraz z jego dwiema żonami — Jadwigą i późniejszą Joanną, którą
poślubił dopiero po śmierci Andegawenki.
Historycy po dziś dzień zachodzą w głowę, ile prawdy jest w twierdzeniu, że
małżeństwo Jadwigi i Wilhelma zostało rzeczywiście skonsumowane. Co prawda
Długosz był przekonany, że tak właśnie było, ale pamiętajmy, że kronikarz urodził się
dwadzieścia lat po opisywanych wydarzeniach. Siłą rzeczy swoją relację opierał na
krążących po Krakowie niesprawdzonych plotkach i pomówieniach, zapewne
podsycanych przez jego przełożonego, Zbigniewa Oleśnickiego, który jako jeden
z nielicznych nie darzył Andegawenki zbytnią sympatią, chociaż nigdy nie miał okazji
poznać jej osobiście. Nie można ufać też relacjom innych europejskich kronikarzy, którzy
w większości w ten czy inny sposób byli związani z rosnącym w potęgę rodem
Habsburgów. Dlatego z dużą rezerwą należy odnosić się do rewelacji Leopolda
Stainreutera, który w swojej Kronice 95 panowań twierdzi wręcz, iż Wilhelm nie tylko
w Krakowie obcował cieleśnie z Andegawenką, ale też został obwołany królem.
Podobnie ostrożnie trzeba potraktować relację austriackiego dyplomaty i filozofa
Tomasza Ebendorfera, piszącego, iż Elżbieta Bośniaczka „oddała córkę Jagielle na
sprostytuowanie”4. Poza Długoszem istnieje jeszcze jedno rodzime źródło, na podstawie
którego można byłoby domniemywać, że między młodymi doszło jednak do zbliżenia —
Dopełnienie szamotulskie, w którym znajdujemy informacje o powalaniu pościeli przez
Habsburga. Niektórzy historycy uważają, że nieszczęsnemu młodzieńcowi, podobnie jak
w dzieciństwie w czasie pokładzin w zamku Hainburg, po prostu puściły nerwy i doszło
do defekacji. Część jednak twierdzi, że na prześcieradle znaleziono ślady spermy.
Współcześni historycy wątpią, że między młodym Habsburgiem a Andegawenką
doszło do jakiegokolwiek zbliżenia, skłaniając się raczej ku temu, iż w komnacie
wawelskiej miały miejsce symboliczne pokładziny. Zresztą nawet odrzuciwszy wszelkie
polityczne dywagacje i przypatrzywszy się sprawie z praktycznego punktu widzenia, też
należałoby w to powątpiewać. Para niedoświadczonych nastolatków, dosłownie
„zapędzona” do alkowy przez Opolczyka, zapewne nie wiedziała, co ma ze sobą począć.
Jadwiga była wciąż dziewicą i chyba nikt jej nie uświadomił, czego można oczekiwać od
mężczyzny w łożu. A Wilhelm? Miał dopiero piętnaście lat i wątpliwe, by miał już za
sobą inicjację seksualną, dlatego zapewne dość nieporadnie zabierał się do
wyegzekwowania swoich małżeńskich praw, a jego młodziutka żona nie bardzo mogła
mu w tym dopomóc. Być może przebiegły Opolczyk zadbał o to, by książę przeżył swój
pierwszy raz, zanim trafi do alkowy władczyni — z jakąś rozwiązłą mieszczką bądź
nierządnicą z domu publicznego, których w żadnym europejskim mieście, na czele ze
stolicą państwa zakonnego, Malborkiem, nie brakowało (w ówczesnym Krakowie
działały aż trzy przybytki tego typu, ulokowane obok obecnego Gródka, w miejscu
zwanym Bełza). To jednak raczej nie zdołało go uczynić od razu mistrzem ars amandi.
W sypialni Jadwigi mogło więc dojść co najwyżej do jakichś nieporadnych pieszczot,
i być może to właśnie było przyczyną, dla której niedoświadczony i podniecony
młodzieniec pobrudził pościel spermą. Nie świadczy to jednak bynajmniej, że zdołał
zdeflorować władczynię. Zresztą zapewnienie o nieuprawomocnieniu się związku
Andegawenki i Habsburga składają niezależnie od siebie dwa źródła z epoki: Kalendarz
kapituły krakowskiej oraz Katalog opatów żagańskich.
Panowie małopolscy skutecznie przegnali Wilhelma, ale nasza władczyni nie
zamierzała się poddawać i postanowiła walczyć o swoją młodzieńczą miłość. Jadwiga
zdecydowała się opuścić zamek i wyjechać z narzeczonym, a właściwie mężem, na Śląsk.
Na przeszkodzie stanęła jej jednak zamknięta na cztery spusty brama. I wówczas do głosu
doszedł wybuchowy charakter młodziutkiej dziewczyny, która bez najmniejszego
wahania chwyciła leżący nieopodal topór i usiłowała nim porąbać furtę wawelską. Na
szczęście w porę pojawił się podskarbi koronny Dymitr z Goraja, który padł przed
władczynią na kolana i począł ją błagać, by zaniechała swego zamiaru i wróciła do
komnat. Musiał być bardzo przekonujący, ponieważ Jadwiga odłożyła topór
i zrezygnowana dała się odprowadzić do komnaty.
Taką wersję wydarzeń podaje Długosz, ale historycy wątpią w jej prawdziwość.
Patrząc na ówczesne topory, należałoby się z nimi zgodzić. Trudno bowiem sobie nawet
wyobrazić jedenastolatkę podnoszącą do góry taki ciężar, a co dopiero próbującą rąbać
nim drewnianą bramę! Jednak owa historia nie jest tak nieprawdopodobna, jakby się
z pozoru mogło wydawać. Zarówno z zachowanych przekazów z epoki, jak i z badania
zwłok władczyni, które miało miejsce w XX stuleciu, wiemy, że Jadwigę trudno byłoby
zaliczyć do kobiet drobnych i delikatnych. Wręcz przeciwnie, była przynajmniej o głowę
wyższa od większości mężczyzn z jej otoczenia, co oczywiście nie znaczy, że była
olbrzymką. W czasach, w których przyszło jej żyć, przeciętny wzrost ludzi wynosił
niewiele ponad 163 centymetry, a Jadwiga już jako dorosła kobieta mierzyła
prawdopodobnie około 170–172 centymetrów wzrostu, była więc, jak na ówczesne
standardy, wysoka jak wieża. Nawiasem mówiąc, taki wzrost był uważany za wyjątkowy
dowód łaski bożej. Wiemy też, że Andegawenka należała do osób o mocnej budowie
ciała, być może była także silniejsza niż jej rówieśniczki. Średniowieczne przekazy
wspominają o damach dysponujących siłą i tężyzną godną współczesnych strongmanów.
Nie brak wśród nich nawet osób z rodziny władczyni. Taką kobietą, obdarzoną niemal
nadludzką siłą, była chociażby Elżbieta pomorska, wnuczka Kazimierza Wielkiego, którą
królewski dziadek wydał za cesarza Karola IV Luksemburskiego. Siedemnastoletnia
dziewczyna w dniu ślubu znacznie górowała wzrostem nad swoim małżonkiem, zresztą
mężczyzną wyjątkowo mizernego wzrostu, w dodatku była wyjątkowo silna. Jak
relacjonuje kronikarz, „gdy jej w Krakowie na weselu przyniesiono nową, grubą
podkowę, tak ją rozłomiła, jakby była z jakiego drzewa słabego uczyniona. Potem
kuchenne tasaki i inne dość mocne zwijała, jakby z lipowego drzewa robione były,
a pancerz wziąwszy, jako koszulę wiotką od wierzchu do końca rozdarła”5. Inna
Piastówna, Cymbarka, córka wspomnianego wyżej księcia Siemowita IV, budziła
powszechny zachwyt nie tylko oryginalną urodą, ale też niezwykłą tężyzną. Jeżeli wierzyć
świadectwom z epoki, do popisowych numerów mazowieckiej księżniczki, którymi
zabawiała gości swego ojca, należało wbijanie dłonią gwoździ w ścianę, łamanie podków
i rozbijanie orzechów, w czym przypominała nieco Jagienkę z Krzyżaków, z tym że
Cymbarka łupała orzechy dłonią, podczas gdy bohaterka z powieści Sienkiewicza
używała do tego zupełnie innej części ciała…
Być może także Jadwiga dysponowała takimi niezwykłymi umiejętnościami. Poza
tym, chcąc podążyć za ukochanym, działała w wielkim stresie, a to, jak wiadomo,
niejednokrotnie wydobywa z człowieka zaskakujące pokłady siły i energii. Po incydencie
z toporem załamana władczyni udała się do swoich komnat, ale nie zabawiła tam długo.
Zdesperowana postanowiła swoim zwyczajem poszukać ukojenia w modlitwie, dlatego
poszła prosto do katedry i upadła na kolana, by prosić o radę Jezusa, którego wizerunek
widniał na czarnym krucyfiksie. I wówczas rozmodlona Jadwiga miała usłyszeć głos
mówiący: „Ratuj Litwę!”. Tak przynajmniej twierdzi tradycja chrześcijańska.
Prawdopodobnie pobożna Jadwiga uznała to za ofiarę, którą musi złożyć na rzecz
szerzenia wiary chrześcijańskiej. Pomimo że darzyła zakon niekłamaną sympatią, którą
wcześniej zdążył zaszczepić w niej ojciec, i wciąż wierzyła w szczerość intencji
krzyżackich, to przebywając na Wawelu, musiała dowiedzieć się o dwulicowości rycerzy
w białych płaszczach ozdobionych czarnym krzyżem. Wiemy z całą pewnością, że w jej
bogatym księgozbiorze znajdowało się łacińskie i polskie tłumaczenie Objawień świętej
Brygidy, zwanej „wielką mistyczką Północy”, żyjącej w latach 1303–1373. Święta za
życia słynęła z zupełnie niezwykłej jak na kobietę odwagi, ważyła się bowiem napominać
władców tego świata, duchownych, a nawet hierarchów Kościoła, z samym papieżem na
czele. Pisała listy do kolejnych następców św. Piotra rezydujących w Awinionie,
w ostrych słowach wzywając ich do powrotu do Rzymu. Szczególnie ostro krytykowała
zakon krzyżacki, jako jedna z nielicznych przejrzawszy rzeczywiste zamiary rycerzy
w białych płaszczach. Według świętej objawiający się jej Chrystus miał osobiście potępić
Krzyżaków: „Mówię ci więc, że pszczołami powinni być owi Krzyżacy, których
postawiłem na skraju ziem chrześcijańskich. Lecz oto walczą przeciwko mnie, nie dbają
bowiem o dusze i nie litują się nad ciałami tego ludu, który z błędów nawrócił się na wiarę
katolicką. Gnębią go pracami, pozbawiają wolności, nie pouczają w wierze, pozbawiają
sakramentów i na większą boleść wtrącają do piekła, niż gdyby był pozostał
w pogaństwie! A jeśli toczą bój, to jedynie dla rozszerzenia swej pychy i chciwości!
Dlatego przyjdzie czas, kiedy wyłamane będą zęby ich, prawa ręka będzie im ucięta
i chromieje prawa noga, aby żyli i poznali siebie!”6. O ile młodziutka Jadwiga, wielce
poważająca zakon, mogła nie wierzyć panom polskim, o tyle świętej, do której
przemawiał Chrystus, musiała zaufać. Dlatego uznała, że lepiej będzie, jeżeli za jej sprawą
Litwa zostanie przyjęta na łono Kościoła.
Ten „pogański pies Jagal”

Litwa jawiła się współczesnym Andegawenki jako kraj dziki, porośnięty lasami,
a przede wszystkim pogański, w którym lud oddawał cześć nie tylko kamiennym bożkom,
ale także drzewom i wężom. Jak pisze Długosz, najważniejsze w ich religii były „ogień,
który uważali za wieczny, a który kapłani podsycali we dnie i w nocy, dorzucając drwa,
gaje, które uważali za święte, oraz żmije i węże, w których według nich mieszkają
i ukrywają się bóstwa”7. Poza tym Litwini byli bardzo kłopotliwymi sąsiadami, ponieważ
jak zauważył Paweł Jasienica, z czasem „rozwinęła się tam skłonność do łupieżczej
ekspansji, będącej właściwie czymś w rodzaju działalności gospodarczej, a nie
politycznej”8. Było to o tyle uzasadnione, że litewskie i żmudzkie ziemie były dość ubogie
i nie mogły wyżywić całej ludności, dlatego najprostszym sposobem na zdobycie środków
do życia okazały się wyprawy na kraje ościenne. Zgodnie z naszym stanem wiedzy w XIII
stuleciu Litwini najechali ziemie polskie sześć razy, natomiast ruskie — aż osiemnaście.
Nic dziwnego, że u swoich sąsiadów Litwini mieli opinię prymitywnych barbarzyńców,
co jednak nie do końca było zgodne z prawdą.
Zalążki państwa litewskiego uformowały się już na przełomie XI i XII wieku,
a w ciągu dwóch następnych stuleci Litwinom udało się stworzyć naprawdę ogromne, bo
sięgające od Bałtyku po czarnomorskie stepy i dochodzące niemalże do bram Księstwa
Moskiewskiego, państwo. Owo państwo, pomimo że zewsząd otaczały je kraje
chrześcijańskie, uparcie trwało w pogaństwie, zresztą ku niepomiernej radości państwa
krzyżackiego, gdyż zakon właśnie dzięki istnieniu pogan-Litwinów zyskiwał rację bytu.
Pod płaszczykiem szerzenia chrześcijaństwa rabował, mordował, palił i rósł w siłę.
A propaganda zakonna uparcie przedstawiała władców Litwy, w tym także księcia
Jagiełłę, jako bluźnierców, z lubością tytułując litewskiego władykę „pogańskim psem
Jagalem”.
Zatrzymajmy tu się na chwilę i poświęćmy nieco uwagi imieniu przyszłego króla
Polski. Jak się okazuje, jego pisownia różni się w zależności od dokumentów. I tak —
Krzyżacy używali form: „Jagal”, „Jagel” lub „Jagello”, natomiast w litewskich źródłach
pisanych w języku ruskim imię to występuje jako „Jagajło”, natomiast ówcześni Polacy,
a więc także i ci z otoczenia Andegawenki, używali zlatynizowanych form: „Jagalo”,
„Jagello”. Sam książę w dokumentach sporządzonych przed rokiem 1386 podawał swoje
imię w zapisie: „Jagal” bądź „Jagalo”. Według współczesnych językoznawców
i historyków wszystkie wyżej wymienione odmiany pisowni można sprowadzić do
podstawowej formy w języku litewskim: „Jogaila”. Jej oboczność to „Jogéla”, od której
najprawdopodobniej wywodzi się polska wymowa „Jagiełło”. Owo imię, nadane księciu
zapewne przez jego ojca, Olgierda, według Pawła Jasienicy w języku litewskim oznacza
doskonałego jeźdźca, natomiast językoznawca Jan Otrębski wykłada znaczenie imienia
Jagiełło jako: „mężniejszy, bardziej od innych sposobny”.
Co ciekawe, Władysław Jagiełło jest bodaj jedynym władcą Polski, który doczekał
się swoistego „odmłodzenia” w naszej historiografii. Tak się bowiem składa, że nie
dysponujemy żadnymi źródłami historycznymi dotyczącymi daty urodzin monarchy,
wiemy jedynie, że schedę po swoim ojcu, Olgierdzie, objął w 1377 roku, ale nie wiadomo,
ile miał wówczas lat. Większość starszych opracowań historycznych i biografii
Władysława Jagiełły datuje jego narodziny na okres pomiędzy rokiem 1331 a 1351,
natomiast nowsze opracowania biograficzne przesuwają datę urodzin Jagiełły na rok
1362, dzięki czemu nasz władca został odmłodzony przynajmniej o dziesięć lat. Właśnie
taka data widnieje w internetowej Wikipedii, a także we wszystkich biogramach władcy
zamieszczanych w sieci. Aczkolwiek i dziś zdarzają się historycy mający zupełnie inne
zdanie w tej kwestii. Ci, powołując się na dość niejasną informację zawartą w memoriale
Witolda z 1390 roku, iż „książę Jagiełło po ojca zgonie był nader młody”, odmładzają go
o kolejne dziesięć lat… Zawierając ślub z Jadwigą Andegaweńską, miałby według tej
rachuby zaledwie dwadzieścia cztery lata, co zadałoby kłam wielowiekowej tradycji
przypisującej Jadwidze wielkie poświęcenie, polegające na rezygnacji z małżeństwa
z młodym Wilhelmem na rzecz starszego Jagiełły. Większość znawców tematu uważa
jednak to za zbyt daleko posunięte „odmłodzenie”, jeżeli bowiem przyjąć jeszcze
późniejszą datę urodzin naszego władcy, oznaczałoby to, że w chwili przejęcia władzy po
Olgierdzie Jagiełło miałby zaledwie piętnaście lat. Tymczasem na ówczesnej Litwie
mężczyznę uznawano za pełnoletniego po ukończeniu przez niego osiemnastu lat i wydaje
się to mało prawdopodobne, aby odpowiedzialny władca przekazał tron takiemu
„gołowąsowi”, zwłaszcza że chłopiec nie był jedynakiem. Ponadto, według
niepotwierdzonej tradycji, młody Jagiełło brał udział w bitwie pod Rudawą w 1370 roku,
co raczej nie byłoby możliwe, gdyby urodził się w roku 1362 — miałby wówczas
zaledwie osiem lat. Najbardziej prawdopodobna data narodzin pierwszego na tronie
polskim Jagiellona to okres pomiędzy 1351 a 1352 rokiem. Zgodnie z tą teorią Jagiełło,
obejmując władzę na Litwie, miałby już dwadzieścia sześć lat, a poślubiając
Andegawenkę — trzydzieści pięć, byłby więc mężczyzną nie pierwszej młodości, ale
ciągle młodym, aczkolwiek przez nastoletnią wówczas władczynię mógł być postrzegany
jako zgrzybiały starzec.
Jednak to nie koniec niespodzianek w biografii tego władcy. Istnieje bowiem spore
prawdopodobieństwo, że Jagiełło wcale nie był poganinem, tylko chrześcijaninem
obrządku wschodniego. Jego matką była księżna twerska Julianna, córka wielkiego
księcia Aleksandra, która z całą pewnością wyznawała prawosławie. Co prawda wszystko
wskazuje na to, że dzieci księżnej, pomimo że ich matka była chrześcijanką, trwały
w pogaństwie, a jej synowie władali ziemiami rdzennie litewskimi, ale istnieje pogląd,
jakoby Julianna ochrzciła Jagiełłę w obrządku wschodnim krótko po jego narodzinach.
Jeżeli tak było w istocie, litewski książę przed ślubem z Jadwigą nie był poganinem, ale
mimo to, jako schizmatyk, musiał ponownie przyjąć chrzest, tym razem w obrządku
łacińskim. Jednak pewne późniejsze czyny Jagiełły, już jako króla polskiego, uwiecznione
ku pamięci potomnych przez Długosza, mogą świadczyć o jego pogańskich korzeniach.
Poza tym jego ojciec, Olgierd, pragnął, aby pogańskimi terenami władał książę wierny
wierze przodków, dlatego zapewne nie mógł zgodzić się na chrzest syna w obrządku
wschodnim, który wyznawała jego żona. Bezspornym faktem jednak jest, że na dworze
Giedyminowiczów, rodu, z którego wywodzili się władcy Litwy, z Jagiełłą na czele,
krzyżowały się wpływy kultury pogańskiej, bizantyjskiej i łacińskiej. Przyszły mąż
Jadwigi nie mógł być więc, jak pokazywała go krzyżacka propaganda, prymitywnym
barbarzyńcą. Wiadomo z całą pewnością, iż był wielbicielem wschodniego malarstwa,
bardzo lubił też muzykę i właśnie tę pasję dzieliła z nim Jadwiga.
Jednak plotki rozsiewane przez zakon krzyżacki i szerzone przez przeciwników
małżeństwa władczyni z litewskim księciem zrobiły swoje. Nieszczęsna dziewczyna
z niekłamanym niepokojem oczekiwała na przyjazd swojego przyszłego małżonka. Co
gorsza pewien „życzliwy” dworzanin doniósł jej, iż oblubieniec jest kosmaty jak dziki
niedźwiedź. Tego było stanowczo za wiele dla młodej Jadwigi: co innego poślubić
poganina, by nawrócić go na chrześcijaństwo, a co innego dzielić łoże z jakimś
włochatym stworem — na takie poświęcenie zapewne nie byłoby jej stać. Być może
resztki zdrowego rozsądku podpowiadały jej, że w tych opowieściach, jadowicie
sączonych jej do ucha, jest sporo przesady, ale wyobraźni okiełznać nie mogła. W końcu
zdesperowana nastolatka postanowiła sama przekonać się, jak wygląda mężczyzna,
którego panowie polscy przewidzieli na jej męża. Pod błahym pretekstem wysłała jednego
ze swoich najbardziej zaufanych dworzan — Zawiszę Czerwonego z Oleśnicy —
z delikatnym zadaniem dokonania oglądu jej przyszłego małżonka. Nie wiadomo, czy
Jagiełło domyślił się, w jakim celu poseł przybył na jego dwór, czy też miał skądś
informacje na ten temat, a może Zawisza wywiązał się z zadania nader nieudolnie, zbyt
badawczo przyglądając się władcy, ale książę zaprosił go do… łaźni. Tam wysłannik
Andegawenki mógł dokonać dokładnych oględzin księcia i, zapewne ku niekłamanej
uldze władczyni, w swojej relacji napisał: „książę Jagiełło jest wzrostu średniego,
szczupłej postawy, budowę ciała ma składną i przystojną, wejrzenie wesołe, twarz ściągłą,
bynajmniej nieszpetną, obyczaje poważne i książęcej godności odpowiednie”9.
Nadszedł w końcu dzień, w którym monarchini mogła osobiście przekonać się, jak
wygląda jej przyszły małżonek. 12 lutego 1386 roku książę przyjechał wreszcie na
Wawel. Andegawenka przyjęła go w jednej ze swoich komnat, a towarzyszyło jej
wówczas dwóch dostojników, których obecność mogła nieco dziwić, zważywszy na
poprzedni stosunek obu panów do projektu mariażu i planów unii z Litwą — a byli to
Władysław Opolczyk oraz książę mazowiecki Siemowit IV. Długosz twierdzi, iż władca
Litwy, ujrzawszy Jadwigę, dosłownie oniemiał z zachwytu: „Na widok jej niezwykłej
urody — jeśli bowiem chodzi o urodę, to uważano, że na całym świecie nie miała sobie
wówczas równej — przejęty podziwem następnego dnia posyła jej […] wielkiej wartości
dary”10. W tym przypadku uroda przyszłej panny młodej miała oczywiście drugorzędne
znaczenie i do ślubu doszłoby, nawet jeżeli Jadwiga byłaby najbrzydszą panną w okolicy,
wszak w posagu wnosiła koronę Polski.
Zatrzymajmy się na chwilę przy powabach naszej władczyni. Długosz nie mógł jej
dokładnie opisać, gdyż nie miał okazji jej oglądać osobiście, nie zachowały się też żadne
relacje osób, które ją znały, nie istnieją nawet wiersze sławiące jej urodę. Musiała być
bardzo ładna, skoro o jej piękności mówiono na dworach w całej Europie. Monarchini
urodę zapewne odziedziczyła po swojej matce, Elżbiecie Bośniaczce, aczkolwiek istnieją
świadectwa, że nie była aż tak ładna jak żona Ludwika. Więcej informacji mogłaby dać
cyfrowa rekonstrukcja jej twarzy na podstawie jej czaszki bądź rysunku czaszki
monarchini sporządzonego w 1887 roku przez mistrza Jana Matejkę, obecnego przy
otwarciu trumny Andegawenki. W 1942 roku, kiedy ponownie otwarto jej grobowiec,
dokonano bardziej szczegółowych oględzin jej szczątków, a właściwie jej szkieletu. Na
podstawie pomiarów kości oszacowano wówczas wzrost królowej na 172–182
centymetry, ustalono, iż miała proporcjonalną budowę ciała oraz bardzo wąską i wysoką
miednicę, co mogło wywołać spore komplikacje przy porodzie. Na czaszce znaleziono
resztki włosów koloru blond, o lekko rudawym odcieniu.
Jeżeli jednak Jadwiga za życia uchodziła za piękność, to musiała odpowiadać
kanonom epoki. A w czasach, w jakich przyszło jej żyć i panować, powszechna była
krępa budowa ciała, więc za osoby wyjątkowo piękne uważano ludzi smukłych
i wysokich, co odnosiło się zarówno do kobiet, jak i do mężczyzn. Przez cały okres
średniowiecza w Europie, w tym także w Polsce, za prawdziwe piękności uchodziły
blondynki lub panie o rudawym, a nawet rudym kolorze włosów. W wiekach średnich
obfity biust uważany był za poważny mankament kobiecej urody, dlatego posiadaczkom
takowych zalecano bandażowanie piersi, co musiało się odbić negatywnie na zdrowiu
ówczesnych kobiet. W związku z powyższym można postawić tezę, że średniowieczne
piękności przypominać musiały współczesne wychudzone, czasem wręcz anorektyczne,
modelki. Niezmiernie istotna była jasna, nieskalana bliznami czy opalenizną cera oraz
prosty nos, niewielkie usteczka i wypukłe, wręcz wysokie czoło, uważane za oznakę
inteligencji. Posiadanie wysokiego czoła było tak istotnym elementem damskiej urody, że
ówczesne elegantki pracowicie wyskubywały sobie włosy, by osiągnąć właśnie taki efekt.
Ale ta moda na dobre rozpanoszyła się dopiero w połowie następnego stulecia, dlatego
Jadwiga nie mogła jej hołdować.
Znacznie więcej informacji mamy na temat wyglądu Jagiełły. Wiemy, że nie
prezentował on typu męskiej urody, który przyprawia młode panny o drżenie serca. Był
niewysokim, łysiejącym brunetem, z wystającą górną wargą, o pogodnej twarzy
i zaskakująco niskim, wręcz tubalnym głosie. Uwagę zwracały jego oczy: „czarne i małe,
które nigdy nie pozostawały bez ruchu, ale były ciągle jakoś rozbiegane i kręciły się
w swych oczodołach”11. Spośród innych mężczyzn z otoczenia Andegawenki wyróżniało
go gładkie oblicze — litewski władca codziennie starannie się golił. Jeszcze jako władca
Litwy każdego dnia brał kąpiel i nie zaniechał tego zwyczaju jako król Polski. Według
świadectw z epoki był człowiekiem o pogodnym usposobieniu, stroniącym od alkoholu.
Śmiało można postawić tezę, że był abstynentem, gdyż nie pijał innych napojów prócz
wody, co mogło być spowodowane strachem przed otruciem — w wodzie znacznie
trudniej rozpuścić truciznę niż w alkoholu, który zabija jej smak. Obawy władcy nie były
bezzasadne. W średniowieczu, zwłaszcza na Litwie i Rusi, z lubością sięgano po truciznę,
traktując ją jako narzędzie walki politycznej.
Zanim Jagiełło zjawił się w Krakowie, dowiódł swoich dyplomatycznych
zdolności, wysyłając do stolicy państwa zakonnego w Malborku posła z informacją
o planach przyjęcia chrztu w obrządku łacińskim, jednocześnie prosząc… wielkiego
mistrza na ojca chrzestnego. W ten sposób dał zwierzchnikowi Krzyżaków wyraźnie do
zrozumienia, że dalsze zabiegi zakonu w celu nawrócenia pogańskiej Litwy są już zbędne.
Niedobrana para?

15 lutego 1386 roku odbył się uroczysty chrzest Jagiełły udzielony mu przez
arcybiskupa Bodzantę, któremu asystował biskup krakowski Jan Radlica. Ponieważ
wielki mistrz zamiast przybyć z Malborka, by zostać ojcem chrzestnym nawróconego
księcia, wolał przygotowywać się do kolejnego najazdu na Litwę, ten zaszczytny
obowiązek spadł na barki Władysława Opolczyka. Matką chrzestną, zresztą współcześnie
nazywaną „matką chrzestną unii polsko-litewskiej”, została siostra Spytka z Melsztyna,
Jadwiga z Pilczy, której towarzyszyła piękna córka, Elżbieta.
Przyszły małżonek Andegawenki na chrzcie przyjął imię Władysław,
prawdopodobnie na cześć pradziadka Jadwigi, Władysława Łokietka. Razem z nim
ochrzczono także trzech innych Giedyminowiczów, w tym Witolda, brata stryjecznego
władcy, który na chrzcie otrzymał imię Aleksander, ale, w przeciwieństwie do Jagiełły,
nadal używał swojego pogańskiego imienia. Przy okazji raz na zawsze ukrócono aspiracje
księcia Siemowita do korony Polski. Mazowiecki władca złożył Jagielle hołd lenny,
a w zamian otrzymał posiadłość lenną na Rusi Halickiej oraz rękę ukochanej siostry
księcia — Aleksandry. Nawiasem mówiąc, Siemowit wyszedł całkiem nieźle na tej
zamianie, zyskał bowiem nie tylko nowe ziemie, ale także wspaniałą żonę, z którą zgodnie
przeżył wiele lat i doczekał się sporej gromadki potomstwa.
Decyzją Jagiełły po chrzcie zmieniono herb dynastyczny Giedyminowiczów:
Kolumnę, czyli trzy białe słupy w czerwonym polu, zastąpił podwójny Krzyż lub, jak go
nazywają niektórzy heraldycy, podwójnie przekreślony Krzyż. Był to nie tylko ukłon
w stronę Kościoła, ale też wyraz niezwykłego kultu, jaki nawrócony władca żywił dla
relikwii Krzyża Pańskiego. Tradycja głosi, że kiedy jeszcze jako poganin podróżował do
Krakowa, postanowił odwiedzić sanktuarium na Świętym Krzyżu w Górach
Świętokrzyskich, gdzie nieopatrznie dotknął swoją pogańską dłonią relikwii, za co
spotkała go kara w postaci uschnięcia ręki. Władzę w dłoni odzyskał, kiedy jako
zadośćuczynienie podarował sanktuarium bryłę złota. Nie wiadomo, co dokładnie stało
się na Świętym Krzyżu, ale musiało tam dojść do jakiegoś wstrząsającego dla Jagiełły
wydarzenia, które było przyczyną wyjątkowego nabożeństwa tego władcy dla relikwii
Krzyża.
Po chrzcie przyszła pora na ślub, który odbył się 18 lutego 1386 roku, oczywiście
w katedrze na Wawelu. Panna młoda otrzymała bardzo wystawną wyprawę, a spis rzeczy
wchodzących w jej skład zachował się do dzisiaj. Znajdowały się w niej trzy obszywane
złotem i perłami płaszcze: sobolowy, gronostajowy i popielicowy, dwanaście szub,
piętnaście naszyjników, dziesięć srebrnych mis, dwadzieścia pozłacanych kubków oraz
inne kosztowności i cenne przedmioty. Zanim jednak Andegawenka oddała swoją rękę
Litwinowi, musiała załatwić jeszcze jedną istotną kwestię: ogłosić swój związek
z Wilhelmem nieważnym. Po dopełnieniu tego obowiązku arcybiskup Bodzenta połączył
państwa młodych węzłem małżeńskim. Dopełnieniem całości była koronacja Władysława
Jagiełły na króla Polski, która odbyła się 4 marca 1386 roku, oczywiście również
w katedrze wawelskiej. Koronę na głowę władcy nałożył Bodzenta w obecności królowej
Jadwigi, biskupa krakowskiego Jana Radlicy i biskupa poznańskiego Dobrogosta.
Niestety regalia polskie wciąż spoczywały w skarbcu w Budzie, dlatego na potrzeby
uroczystości wykonano nowe insygnium.
Ponieważ Jadwiga jako prawowita dziedziczka królestwa, Piastówna po mieczu,
miała pełnię władzy w państwie, a Jagiełło koronowany na monarchę otrzymał takie same
uprawnienia, zaraz po koronacji zastosowano formę współrządów króla i królowej,
aczkolwiek właściwie należałoby powiedzieć: kobiety-króla i jej męża. Równorzędność
tych stanowisk sprawiła, że w przyszłości musieli potwierdzać sobie nawzajem wszelkie
sporządzane akty. Istniejąca dotychczas kancelaria królewska została zmieniona na
kancelarię króla, podczas gdy dla Jadwigi zorganizowano nową. Zgodnie z ustaleniami
historyków w gestii króla Władysława znajdowały się sprawy bieżące, podczas gdy jego
małżonka zajmowała się wszelkimi kwestiami związanymi z dziedziczeniem. Jeżeli
Jagiełło napotykał jakiekolwiek trudności, zawsze mógł liczyć na wsparcie Andegawenki,
która występowała też jako władczyni Wielkiego Księstwa Litewskiego i wraz z mężem
odbierała przysięgi udzielnych książąt lub zatwierdzała nadania króla Władysława.
A jak układały się stosunki w tym, pozornie zupełnie niedobranym, małżeńskim
stadle? Jeżeli wierzyć relacjom krzyżackim — nie najlepiej. Ponoć ilekroć król zbliżał się
do swojej małżonki, ona z gniewem odwracała się od niego. Rozżalony władca poprosił
o interwencję spowiednika swojej żony, Piotra Wysza, który w konfesjonale namawiał
władczynię do uległości wobec męża, ale na niewiele się to zdało. Jadwiga, odebrawszy
od kapłana nakaz posłuszeństwa wobec Jagiełły, nakazała mu milczenie, zerwała się
z klęczek i odeszła, nie spojrzawszy nawet na duchownego. W niektórych relacjach
można spotkać stwierdzenie, iż odeszła „od konfesjonału”, ale nie jest to zgodne
z prawdą, ponieważ konfesjonałów w ówczesnych świątyniach nie było. Ów mebel
kościelny, bez którego współcześni katolicy nie wyobrażają sobie spowiedzi, został
wprowadzony dopiero po soborze trydenckim, odbywającym się w połowie XVI stulecia.
Zadziwiające jest, jak wiele pokoleń historyków bezkrytycznie zawierzyło
propagandzie krzyżackiej wymierzonej w zakwestionowanie ważności małżeństwa
Jadwigi i Władysława, powtarzając owe niesprawdzone informacje i budując mit
nieszczęśliwej mężatki. Z pewnością od początku swego istnienia związek Jagiełły
z Andegawenką napotykał wiele trudności, wynikających nie tylko z różnicy wieku
między małżonkami, ale także z poważnych różnic kulturowych i obyczajowych. Nowy
król nie był nieokrzesanym i podobnym do zwierza barbarzyńcą, ale w niczym nie
przypominał elokwentnych i obdarzonymi dworskimi manierami średniowiecznych
dżentelmenów, z którymi jego małżonka miała okazję spotykać się na dworach Wiednia,
Budy, Wyszehradu, a nawet w Krakowie. Para początkowo nie mogła się dogadać, bo
chociaż Jadwiga była poliglotką, z pewnością nie posługiwała się litewskim, a jej mąż
porozumiewał się z otoczeniem w języku ruskim, a potem specyficzną mieszaniną
polsko-ruskiego. Andegawenka od wczesnych lat dziecinnych wprawiała się w pisaniu
i czytaniu, podczas gdy król Władysław do końca swych dni pozostał analfabetą.
Zachowały się co prawda listy Jagiełły, ale z całą pewnością nie wyszły one spod jego
pióra, zostały jedynie podyktowane nadwornym skrybom. Brak umiejętności czytania
i pisania nie był niczym niezwykłym u większości średniowiecznych władców, ale mogło
to razić wykształconą i oczytaną dziewczynę. Ponieważ jednak z relacji z epoki wynika,
iż Jagiełło czytał mapy, część historyków powątpiewa w jego analfabetyzm,
niewykluczone jednak, że ówczesnym ludziom znajomość liter była zbędna do
orientowania się w zapisach na mapach.
Mówiąc o małżeńskim stadle Jadwigi i Jagiełły, nie sposób nie poruszyć drażliwej
kwestii pożycia intymnego tej pary. Małżeństwo Andegawenki z Olgierdowiczem zostało
z całą pewnością skonsumowane, o czym zaświadczają dokumenty z epoki. Nam,
żyjącym w XXI stuleciu, może wydawać się dziwne, że dokumentowano takie intymne
szczegóły z małżeńskiej alkowy, ale przez wiele wieków istniały nawet specjalne urzędy
dworskie prowadzące skrupulatne zapiski dotyczące pożycia seksualnego władców i ich
małżonek. W Chinach, gdzie cesarz dysponował całym haremem, obowiązki te wypełniał
cały sztab eunuchów.
W dobie średniowiecza sprawy pożycia intymnego, i to w każdym zakresie,
regulowały bardzo surowe normy i zakazy kościelne, którym podlegało nie tylko życie
seksualne szarych obywateli, ale też władców. Ci ostatni jednak specjalnie się
kościelnymi regułami nie przejmowali, ciesząc się rozkoszami seksu nie tylko z własną
małżonką, ale także z licznymi kochankami. Na szczęście Jagiełło nie należał do
rozpustników, aczkolwiek nie wydaje się, żeby współczesne kobiety miały czego
zazdrościć jego partnerkom. Ze źródeł historycznych można wywnioskować, że seks nie
należał do ulubionych rozrywek tego władcy. Śledząc jego poczynania wkrótce po ślubie
z Jadwigą i koronacji, można wręcz uznać, iż zaniedbywał swoją młodziutką żonę, nader
często bowiem wyjeżdżał z Krakowa, najczęściej na Litwę, gdzie krzewił
chrześcijaństwo, a jeszcze częściej na polowania, będące niekłamaną pasją monarchy.
Długosz pisze nawet ironicznie, że Jagiełło „był człowiekiem ograniczonym i prostym
oraz uchodził powszechnie [za zdatniejszego] do kierowania polowaniami niż do
sprawowania rządów”12, co jest bardzo niesprawiedliwą oceną tego władcy. Zresztą łowy
odgrywały niegdyś niebagatelną rolę także w polityce, o czym nasz dziejopis zdaje się nie
wiedzieć. Wszak to właśnie przy okazji łowów w nieprzebytych borach litewskich władca
prowadził ważne rozmowy z Witoldem oraz innymi osobistościami. W Polsce polował
w Puszczy Kozienickiej, lasach otaczających Kalisz lub w Puszczy Niepołomickiej.
Mówiąc o polowaniach, warto nadmienić, że obok koni (według zachowanych
dokumentów w stajni Jagiełły i jego małżonki znajdowało się ponad sto rumaków)
hodowano także dzikie zwierzęta, z których część wypuszczano podczas polowań, ale
zdarzało się, iż niektóre z nich trafiały do zagranicznych władców w charakterze
prezentów. Wiemy na przykład, że wspomniany niejednokrotnie w niniejszej publikacji
Zygmunt Luksemburski otrzymał w darze od Jagiełły tura.
Nie dysponujemy żadnym materiałem źródłowym opisującym pożycie seksualne
Jadwigi i Jagiełły, ale zapewne dla tak młodej dziewczyny musiał być to wyłącznie
przykry obowiązek. Swoje robił też lęk przed ciążą, jak najbardziej uzasadniony
w przypadku wciąż jeszcze dojrzewającej dziewczyny. Jak już wcześniej wspomniano,
wiele młodziutkich matek w owych czasach, wydając na świat dziecko, przypłacało to
życiem. Małżeństwo z całą pewnością zostało skonsumowane, skoro potwierdził to
wysłannik papieża Urbana VI, arcybiskup Raguzy (dzisiejszy Dubrownik), Maffiolus, ale
po nocy poślubnej małżonek mógł przez jakiś czas omijać alkowę Andegawenki, dając
jej czas, aby dorosła i dojrzała do owych „nieprzyjemnych” zadań. Przygotowując się do
napisania niniejszej publikacji, spotkałam się z opinią, że Jagiełło nie był w stanie
zaoferować swojej młodej żonie tego, czego kobieta oczekuje w małżeństwie. Tylko jakie
oczekiwania mogła mieć dwunastoletnia dziewczynka? Moim zdaniem, wbrew uparcie
powtarzanej legendzie, prawdziwym dramatem bohaterki naszej opowieści nie było
poświęcenie polegające na rezygnacji z miłości do Wilhelma, ale to, że na skutek splotu
wypadków została brutalnie wyrwana ze świata dzieciństwa i zmuszona do wypełniania
obowiązków władczyni i do życia dorosłej kobiety. Trzeba było mieć wyjątkowo mocną
psychikę, aby sobie z taką sytuacją poradzić. Wszystko wskazuje na to, że Jadwiga temu
sprostała, a pocieszeniem były dla niej religia i modlitwa. Nie zapominajmy też, że duży
wpływ na jej wychowanie musiała mieć jej babcia, Elżbieta Łokietkówna, prawdziwe
polityczne zwierzę, która potrafiła wytłumaczyć swoim wnuczkom, na czym polegają
obowiązki władczyni i jak wielkim brzemieniem jest władza.
Pojawia się pytanie, czy Jagiełło znajdował rozkosz w ramionach kochanek,
rekompensując sobie niedostatki pożycia ze swą młodziutką żoną. Wydaje się, że nie,
a jeżeli nawet, to robił to bardzo dyskretnie. Gdyby istniał chociażby cień podejrzenia, że
władca miał kochankę, krótki czy dłuższy romans, to z pewnością wytknąłby mu to
Długosz, który jednak o takich incydentach nie wspomina. Nie waha się natomiast
insynuować synowi Jagiełły, Władysławowi III Warneńczykowi, homoseksualizmu,
a przecież był to nie tylko król Polski, ale i starszy brat chlebodawcy dziejopisa,
Kazimierza Jagiellończyka! Zdaniem kronikarza znacznie większe zainteresowanie
sprawami łoża wykazywał stryjeczny brat króla, wielki książę Witold, który „do tego
stopnia szukał przygód z kobietami, że tak był lubieżny i skłonny do miłostek, że nieraz
już przed nadchodzącym zwycięstwem zostawiał wojsko na ziemi wroga. Przemierzając
wiele ziem i zmieniając konie wracał zwykle do żony i do nałożnic, by zaspokoić palącą
żądzę”13.
Kronikarz nie ma też najmniejszych oporów, by wytykać Władysławowi Jagielle
upodobanie do dziwnych, pogańskich praktyk. Ponoć monarcha, zanim opuścił swoje
komnaty, obracał się kilkakrotnie, a następnie rzucał za siebie pogiętą słomkę, a z braku
takowej — kilka włosów wyrwanych z odrastającej brody. Dziejopis wspomina też
o dziwnym incydencie, który miał miejsce krótko po przyjęciu chrztu, kiedy król podczas
wizyty w jednym z kościołów zobaczył figurę Chrystusa przygniatającego stopą diabła.
Rozkazał wówczas, by Jezusowi zapalić świecę, natomiast diabłu, tak na wszelki
wypadek — ogarek. To właśnie stąd wzięło się popularne powiedzenie „Panu Bogu
świeczkę, a diabłu ogarek”. Pamiętajmy, że ten świeżo nawrócony poganin wychowany
był w wierze swych litewskich przodków, którzy obok opiekuńczych dobrych bóstw
uznawali istnienie także bóstw złych, siejących grozę i zniszczenie, wymagających
stosownych ofiar w celu ich ułaskawienia. Być może władca myślał, że zapalając diabłu
mały ogarek, sprawi, iż Książę Ciemności nie będzie wodził go na pokuszenie.
Współcześni historycy uznają jednak przytoczoną historię za plotkę bądź zwyczajny
wymysł krzyżackiej propagandy, głoszącej wszem wobec, iż świeżo koronowany król
Polski jest kryptopoganinem.
Wszystko wskazuje jednak na to, że monarcha wyznawał nowo przyjętą wiarę
z gorliwością neofity. Z zachowanych przekazów wiemy, że w Wielką Środę udawał się
do kościoła, by tam oddawać się rozmyślaniom na temat zdrady Judasza. Miał też dość
osobliwy, nawet jak na surowe średniowieczne wielkopostne praktyki, zwyczaj unikania
w tym dniu towarzystwa kobiet — nie chciał z nimi wówczas rozmawiać, a nawet ich
widzieć. Jeżeli zdarzyło się, że w okresie Wielkiego Postu przebywał w Krakowie,
zawsze udzielał niezwykle hojnej jałmużny tamtejszemu szpitalowi Ducha Świętego.
Z kolei w Wielki Czwartek król, naśladując Chrystusa, mył stopy dwunastu ubogim,
a następnie miał zwyczaj osobiście im usługiwać przy wydawanym specjalnie dla nich
posiłku. Następnego dnia, czyli w Wielki Piątek, jak twierdzi Mikołaj Kurowski,
monarcha, począwszy od wczesnych godzin porannych, „boso i w pokutnej odzieży,
z obliczem zasłoniętym kapturem, odwiedzał wszystkie kościoły, w których długo modlił
się, na klęczkach opłakując mękę i śmierć Zbawiciela, a ubogim rozdawał hojne
jałmużny”14. Z kolei w Niedzielę Wielkanocną, którą nader często spędzał w Kaliszu,
osobiście wręczał żebrakom koczującym przed miejscowym kościołem po jednym groszu
praskim. Kiedy przebywał w Krakowie, uczestniczył nie tylko w mszach w katedrze na
Wawelu, ale także modlił się wspólnie z poddanymi w krakowskich kościołach na
nabożeństwach ku czci rozmaitych świętych. Za jego sprawą kalendarz świąt kościelnych
wzbogacił się o obchody święta Rozesłania Apostołów, przypadające na dzień 15 lipca,
będące jednocześnie upamiętnieniem wiktorii grunwaldzkiej.
Długosz wymienia także inne, poza dochowywaniem pogańskich przesądów, wady
bohatera naszej opowieści. Jeżeli wierzyć dziejopisowi, Jagiełło był wyjątkowym
obżartuchem i w czasie przyjęcia zjadał „sto potraw, pospolicie zaś 30, 40 do 50
potraw”15, co miało swoje przykre skutki w postaci kłopotów trawiennych. Ponoć
wszystkie ważniejsze petycje załatwiano z królem, gdy ten, przespawszy noc, szedł na
dłużej do… toalety, ponieważ „nigdy nie był przystępniejszy i łagodniejszy”16.
Zdziwienie jego otoczenia budził też fakt, że monarcha dosłownie „nie cierpiał, jeżeli ktoś
dotknął jego szaty, łoża, siodła, konia, serwetki, kielicha i innych tym podobnych
przedmiotów, jak tylko ten, który je podawał”17. U podłoża tej daleko posuniętej
ostrożności leżał lęk przed otruciem. Truciznę można było bowiem podać nie tylko
w pożywieniu, ale i nasączyć nią szaty, a wówczas wnikała do ciała nieszczęsnego
delikwenta przez pory na skórze. Był to znany, aczkolwiek dość skomplikowany, sposób
na pozbycie się politycznego rywala czy wroga. Wiemy, że Francuzi chcieli się w ten
sposób uporać z królową Anglii, Elżbietą I, przesyłając jej suknię z francuskiej koronki,
która była równie piękna, co niebezpieczna, nasączono ją bowiem trucizną. Plan się
jednak nie powiódł, gdyż ubranie zamiast do władczyni trafiło do jej dwórki, która po
założeniu eleganckiej sukni umarła w męczarniach. Nie dziwmy się więc Jagielle, że
dmuchał na zimne.
Być może opis owych przywar, tak skrupulatnie wymienionych przez Długosza,
sprawił, że przez lata w naszej historiografii utrzymywało się przekonanie, że Jadwiga
była nieszczęśliwa w małżeństwie. Przekonanie ugruntowane zresztą przez przychylną
Habsburgom propagandę krzyżacką. Dzisiaj patrzymy na związek tych dwojga nieco
inaczej, a pogląd o nieszczęsnej młodej dziewczynie cierpiącej w związku z niekochanym
przez nią mężem odłożono do lamusa. Wydaje się bowiem, że Jagiełło, przynajmniej
w początkowym okresie małżeństwa, przyjął wobec swojej młodszej żony postawę
ojcowską lub, co bardziej prawdopodobne, właściwą dla starszego brata. Wiemy też, że
w kwestiach religii był całkowicie posłuszny swojej małżonce, która z kolei przybrała rolę
jego duchowej przewodniczki. „Nakłoniony przez królową Jadwigę przez powtarzane raz
po raz nauki do przestrzeganych przez katolików praktyk, w Święta Wielkanocne, Zielone
Świątki, Wniebowzięcie NMPanny i Boże Narodzenie, przyjmował św. Sakrament
Eucharystii”18. Co prawda Długosz twierdził, że po śmierci Jadwigi zapał religijny
monarchy bardzo osłabł i król ograniczył się do przyjmowania komunii wyłącznie przy
okazji Bożego Narodzenia oraz Wielkiejnocy, ale z innych źródeł wiemy, że było inaczej.
Z kolei Andegawenka pomagała swojemu mężowi w dziele chrystianizacji Litwy,
wspierając i uposażając powstający tam Kościół.
Wbrew pozorom para miała wspólne zainteresowania. Z całą pewnością wiemy, iż
oboje lubili muzykę, a za sprawą Jagiełły na Wawel trafiła kapela ruskich lutnistów,
bębnistów, cymbalistów i fletnistów, umilająca królewskiej parze wieczory.
Andegawence zapewne też podobały się freski i obrazy stworzone przez sprowadzonych
przez jej męża ruskich malarzy, wśród których ponoć był sam Andrzej Rublow.
Wychowanemu przez ruską księżniczkę królowi ponoć bardziej odpowiadała sztuka
bizantyjska niż łacińska. Wiemy też, że Jadwiga podobnie jak jej małżonek kochała
polowania, miała nawet własne psiarnie i strzelców. W czasie łowów zatrzymywała się
w dworkach rozsianych po Małopolsce, gdzie przyjmowała gości z Czech, Francji,
a nawet członków zakonu krzyżackiego. Chętnie widziała tam także władcę Mazowsza
i jego rodzinę, na czele ze swoją szwagierką, księżną Aleksandrą. Z czasem dorastająca
Jadwiga odkryła, że z mężem łączy ją jeszcze jedna pasja: polityka.
Partnerzy

Jadwiga weszła w skomplikowany świat polityki bardzo wcześnie, zapewne


niewiele rozumiejąc z zawiłych meandrów dyplomacji, ale wkrótce odezwały się u niej
zdolności odziedziczone zapewne po babce — Elżbiecie Łokietkównie. Już na wiosnę
1387 roku młodziutka Jadwiga stanęła na czele wyprawy polskiego rycerstwa, która miała
odzyskać dla Polski zajętą wcześniej przez Węgry Ruś Czerwoną. Oficjalnie była
dowódcą wojsk polskich, aczkolwiek tak naprawdę dowodził nimi doświadczony Spytek
z Melsztyna. Nastoletnia władczyni postanowiła jednak godnie reprezentować swoje
królestwo, dlatego specjalnie na tę wyprawę przygotowała wyjątkowo bogaty zestaw
ubrań zimowych, w skład którego wchodziły między innymi sobolowe rękawice
i kapelusz podbity futrem sobolowym. Wyprawa zakończyła się sukcesem, pomimo że
nie rozlano ani kropli krwi — Jadwiga, jako Andegawenka, miała bowiem pełnię praw do
tych ziem, dlatego nie napotkała żadnego oporu. Na nic zdały się knowania Władysława
Opolczyka, zmieniającego przekonania i politycznych sprzymierzeńców niczym
rękawiczki, który tym razem opowiedział się po stronie Elżbiety Bośniaczki i jej córki,
królowej Marii, roszczących sobie prawo do tych terenów. Działając z upoważnienia obu
królowych, bezskutecznie wzywał do stawienia oporu Jadwidze. Ku jego rozczarowaniu,
niedługo po wkroczeniu wojsk polskich na Ruś wszystkie tamtejsze zamki z wyjątkiem
Halicza bezwarunkowo poddały się polskiej władczyni. Niemała w tym była zasługa
ówczesnego starosty generalnego Rusi Emeryka Bebeka, teścia Spytka, ale cały splendor
bezkrwawego zwycięstwa spłynął na młodziutką Andegawenkę, niebagatelnie
przyczyniając się do wzrostu jej autorytetu. Do Polski wróciły wtedy ziemie: przemyska,
sanocka, halicka, lwowska, bełska, chełmska oraz Podole Zachodnie z Kamieńcem
i Latyczowem, stając się integralną częścią naszego kraju aż do czasów rozbiorów.
Z czasem Jadwiga sama przejęła kierownictwo nad sprawami żywotnymi dla
królestwa, dzieląc się obowiązkami z Jagiełłą. Jako szesnastolatka wykazywała się
niepospolitą inteligencją, poza tym od dziecka była przygotowywana do roli władczyni,
dlatego zarówno jej mąż, jak i jego doradcy uznali, że może reprezentować państwo na
arenie międzynarodowej, zwłaszcza w sprawach wymagających taktu i roztropności,
których Andegawence nie brakowało. Ponieważ w oczach zakonu Jagiełło wciąż uchodził
za kryptopoganina, to właśnie Jadwidze powierzono wszelkie sprawy związane
z rozmowami z Malborkiem. O ile monarchą rycerze zakonni pogardzali, o tyle nie mogli
ignorować władczyni uchodzącej za wzór cnót chrześcijańskich, w której sam papież
widział sprawczynię nawrócenia Litwy, i w dodatku będącej córką Ludwika
Węgierskiego, niegdysiejszego uczestnika krucjat pod wodzą zakonu. Poza tym Jadwiga
była Piastówną, cioteczną wnuczką Kazimierza Wielkiego, z którym rycerze zakonni
mieli wyjątkowo dobre stosunki. Wiadomo, że od jesieni 1389 roku Krzyżacy prowadzili
z Andegawenką korespondencję dotyczącą księcia Witolda, który pozbawiony — na
rozkaz króla Władysława Jagiełły — rodzimego księstwa trockiego na rzecz Skirgiełły,
oddał się pod opiekę zakonu. Dużą zasługą władczyni było doprowadzenie do ugody
między skłóconymi braćmi stryjecznymi, Jagiełłą i Witoldem. Jadwiga patronowała też
znacznie trudniejszemu porozumieniu — między Witoldem a Skirgiełłą, który ostatecznie
został pozbawiony nie tylko wcześniej nadanych mu Trok, ale także całego
zwierzchnictwa nad Litwą, na rzecz stryjecznego brata Jagiełły. Od tej pory władczyni
starała się utrzymywać dobre stosunki z Witoldem i jego małżonką, ale kiedy przyszła
taka potrzeba, kierując się dobrem korony, stanowczo zażądała od niego zapłaty czynszu
z ziem litewskich i ruskich, chcąc zapobiec zbytniemu usamodzielnieniu się księcia.
Sprzymierzeńca znalazła w jego żonie, księżnej Annie, która właśnie pod wpływem
Andegawenki nakłoniła swego małżonka do złożenia przyrzeczenia wierności Koronie
Polskiej i królowej Jadwidze. W piśmie do Jagiełły zapewniała: „Anna, z łaski Bożej
księżna Litwy, pani trocka, łucka itd. niniejszym oznajmiamy wszystkim, komu należy,
tak współczesnym jak i potomnym, że w dobrej wierze, bez żadnego podstępu i zdrady
przyrzekamy za najjaśniejszego księcia Aleksandra czyli Witolda, naszego najdroższego
małżonka, że wszystkie razem i każdy z osobna artykuły spisane i wniesione w jego
dokument dany najjaśniejszemu władcy, pana a panu Władysławowi, królowi Polski,
zachowa niewzruszenie i bez jakiegokolwiek oszustwa będzie przestrzegać. Specjalnie
zaś, że tenże pan Aleksander czyli Witold, najdroższy nasz małżonek, nigdy nie opuści
Królestwa i Korony Królestwa Polskiego, ani też nie uczynią tego jego następcy, a wprost
przeciwnie, że będzie stał przy tymże królu Władysławie i walczył z jego przeciwnikami
i wrogami, ilekroć zdarzy się taka potrzeba w przyszłości. My, wspomniana Anna,
wszystko wymienione wyżej takoż przyrzekamy zachowywać i bez oszustwa
wypełniać”19. Jak widać, tak zwana „babska przyjaźń” może też wywrzeć niemały wpływ
na politykę.
W latach 1390 i 1391 Jadwiga osobiście zaangażowała się w próbę ograniczenia
wypraw krzyżackich w kierunku Żmudzi, kontaktując się w tej sprawie z Konradem von
Wallenrode’em, wielkim mistrzem zakonu krzyżackiego w latach 1391–1393. Prowadziła
też negocjacje w sprawie sprzedaży przez Władysława Opolczyka przygranicznych ziem
nadanych mu jeszcze przez króla Ludwika — Złotoryi oraz ziemi dobrzyńskiej.
W 1397 roku udało się jej doprowadzić do trwającego ponad tydzień spotkania
z przedstawicielami zakonu we Włocławku, ale ku niekłamanemu rozczarowaniu
władczyni nie zawarto wówczas żadnego porozumienia, głównie na skutek oporu
wielkiego mistrza, uparcie twierdzącego, że ziemia dobrzyńska, której zwrotu stanowczo
żądała królowa, jest zastawem i dlatego powinna być zwrócona wyłącznie jej
prawowitemu właścicielowi, czyli Krzyżakom. W następnym roku zaplanowano zjazd
w Toruniu, ale z winy zakonu nie doszło do niego. Rozsierdzona Jadwiga, której Konrad
von Wallenrode z czasem zaczął okazywać jawne lekceważenie, miała wypowiedzieć pod
adresem zakonu prorocze słowa, iż dopóki ona żyje, stanowi gwarancję pokoju, ale po jej
śmierci rycerze zakonni powinni szykować się na wojnę z Litwą i Polską. Większość
historyków uważa, że to właśnie dzięki ugodowej postawie władczyni wobec zakonu
Polska zyskała cenny czas, by przygotować się do nieuchronnej wojny z państwem
zakonnym. Bez takich przygotowań bitwa pod Grunwaldem mogłaby się zakończyć
zupełnie inaczej…
Chociaż pożycie króla Władysława i jego małżonki układało się zgodnie, nie obyło
się bez konfliktów, i to takich, którymi żyła cała ówczesna Polska, o Litwie nie
wspominając. Pojawiło się bowiem podejrzenie, że za sprawą Jadwigi głowę Jagiellona
zdobi pokaźne poroże. Afera wybuchła po powrocie monarchini z wyprawy na Ruś
Czerwoną. Był to czas, kiedy do stolicy Polski przyjeżdżali rycerze z Europy Zachodniej,
zwabieni opowieściami o przecudnej urody władczyni, która nie tylko szerzyła
chrześcijaństwo na Litwie, ale potrafiła też zdobywać ziemie bez rozlewu krwi. Nie
byłoby w tym nic złego ani podejrzanego, gdyby ktoś nie rozpuścił pogłoski, jakoby
wśród owych przybyszów znalazł się niegdysiejszy narzeczony Jadwigi, Wilhelm, wciąż
oficjalnie uważający się za jej prawowitego małżonka. Zresztą Habsburgowie, ochoczo
wspierani przez Krzyżaków, usilnie starali się wymóc na papieżu unieważnienie
małżeństwa Jagiełły z Andegawenką, ale dla Kościoła Litwa była zbyt cennym
nabytkiem, by papież przejmował się ich skargami i zażaleniami. Prawdopodobnie całą
aferę z domniemanym przyjazdem Wilhelma do podwawelskiego grodu rozpętał rycerz
Gniewosz, ten sam, który w przeszłości próbował wprowadzić młodego księcia na zamek,
by doprowadzić do spełnienia jego małżeństwa z królową. To właśnie on rozpowiadał na
prawo i lewo, że Jadwiga nie tylko wciąż kocha swego dawnego narzeczonego, który
przyjeżdża w przebraniu do stolicy Polski, ale pod nieobecność Jagiełły nader chętnie
gości go w swojej alkowie.
Jak łatwo się domyślić, była to wierutna bzdura. Na skutek bardzo drobiazgowego
śledztwa Jadwigę całkowicie oczyszczono z zarzutów, a król, pozbawiony piętna rogacza,
odetchnął z ulgą. Należało jednak przykładnie ukarać sprawcę całego zamieszania —
Gniewosza, który zgodnie z ówczesnymi zwyczajami musiał dać pomówionej królowej
satysfakcję. Dowody na niewinność Andegawenki musiały być bardzo mocne, skoro
plotkarz nawet nie próbował się bronić i błagał o wydanie wyroku nie tyle zgodnego
„z wymogami prawa”, co „z łagodnością”. Na szczęście sąd okazał się dla niego
wyjątkowo łaskawy, nakazując mu zapłacić pomówionej monarchini sowite
odszkodowanie. Ale to nie koniec upokorzeń, jakie spotkały oszczercę, Gniewoszowi
kazano bowiem wejść pod ławę, by jak pies odszczekał wszystkie oszczerstwa. Tak
przynajmniej twierdzi Długosz, który nadmienia także, że miejsce, w którym doszło do
owego „odszczekania”, odtąd nosiło nazwę Psiej Górki. W tym przypadku jednak
w relację dziejopisa wątpią niemal wszyscy historycy, dowodząc, iż kronikarza poniosła
fantazja i ani stawiane Jadwidze oskarżenia, ani ów proces nie miały nigdy miejsca,
chociażby dlatego, że o tym wydarzeniu nie ma śladu tak w ówczesnych aktach
sądowych, jak i kronikach krzyżackich. A przecież zakon nie przepuściłby okazji, by
rozprzestrzeniać wieści o rzekomej zdradzie Andegawenki, ponieważ znacznie osłabiłoby
to autorytet znienawidzonego przez Krzyżaków władcy.
Jednak najważniejszym argumentem mającym świadczyć o zmyśleniu przez
Długosza całego zdarzenia bądź bezkrytycznym powtarzaniu niesprawdzonych plotek jest
według historyków kariera Gniewosza, który w późniejszych latach został
pełnomocnikiem króla i prowadził w jego imieniu pertraktacje. Wszak oszczercy, który
w poniżający sposób musiał przepraszać królową, w ten sposób się nie nagradza. Wbrew
pozorom nie dowodzi to jednak nieprawdziwości opisanego wyżej incydentu. Znany jest,
tym razem mocno udokumentowany, późniejszy przypadek pisarza królewskiego,
Stanisława Ciołka, który napisał wyjątkowo złośliwy paszkwil pod adresem trzeciej żony
Jagiełły — Elżbiety Granowskiej. Spotkała go za to kara w postaci utraty łask
królewskich, ale Jagiełło był niezbyt pamiętliwy i potrafił puszczać doznane urazy
w niepamięć. Tak też stało się w przypadku wspomnianego poety, który nawet doczekał
się awansu. Dwaj inni — rycerze oskarżeni o romans z drugą żoną władcy, Anną —
musieli zbiec z Krakowa, gdyż groziła im śmierć, ale i oni uzyskali królewskie
przebaczenie. A przecież ciążył na nich zarzut znacznie cięższego kalibru niż
rozpowszechnianie nieprawdziwych pogłosek o rzekomej niewierności królowej.
Dlaczego więc Jagiełło nie mógłby potraktować podobnie plotkarza Gniewosza? Długosz
zapewne pomylił się jedynie w kwestii wykonania wyroku, każąc oskarżonemu
odszczekiwać swe słowa pod ławą, podczas gdy zgodnie z obowiązującym wówczas
prawem człowiek winny oszczerstwa nie musiał wcale wchodzić pod ławę i szczekać —
wystarczyło wypowiedzieć publicznie słowa: „To, cożm mówił, zełgałeżm jako pies!”.
Te złośliwe pomówienia nie przyczyniły się jednak do spadku popularności
władczyni, która od pierwszych dni swojego pobytu w Polsce cieszyła się niekłamaną
sympatią swoich poddanych. Z biegiem czasu plotki o niewierności królowej, w które
zresztą mało kto wierzył, zostały zastąpione relacjami o jej niespotykanej dobroci,
pobożności i łaskawości. Dziś wiemy, że chociaż była osobą pobożną, nie unikała
przyjemności doczesnego życia, kochała muzykę, piękne stroje, polowania i jazdę konną.
Tymczasem Długosz opisuje ją jako ascetkę, wspominając, że w poście i adwencie:
„Wzgardziwszy próżnością i wszelakimi marnościami świata, wszystek swój umysł
zajmowała modlitwą i czytaniem ksiąg świętych, jako to Pisma starego i nowego zakonu,
Homilii trzech doktorów, żywotów świętych pańskich, kazań i dziejów męczeństw,
modlitw i bogomyślności św. Bernarda, św. Ambrożego, objawień św. Brygidy i wielu
innych z łacińskiego języka na polski przełożonych”20. Z całą pewnością Jadwiga
poświęcała się działalności dobroczynnej, gorliwie wspierając, jak już wcześniej
wspomniano, tworzenie Kościoła na Litwie, a także w Polsce fundując kościoły i ołtarze.
Założyła również kolegium psałterzystów przy katedrze wawelskiej, była fundatorką
i opiekunką szpitali w Bieczu, Sandomierzu oraz Nowym Sączu, przy czym ówczesne
szpitale nie były miejscem rekonwalescencji chorych, ale, używając dzisiejszej
terminologii, instytucjami opieki społecznej, których zasadniczym zadaniem była pomoc
w rozwiązywaniu problemów miejskiej biedoty, żebractwa i włóczęgostwa.
Przypominały więc nieco współczesne noclegownie.
Jak wiadomo, władczyni była wychowana w religii katolickiej, ale nie cechowały
jej ani dewocja, ani nietolerancja. Wręcz przeciwnie, wszyscy przybywający na dwór
Jadwigi i jej męża korzystali z pełnej swobody religijnej. Historycy podejrzewają, że
królowej leżała na sercu jedność chrześcijan na ziemiach znajdujących się w jej władaniu.
Dlatego sprowadziła na krakowski Kleparz benedyktynów obrządku słowiańskiego,
odprawiających liturgię nie jak w Kościele zachodnim — po łacinie, ale w języku
ojczystym swoich wiernych, co mogło się przyczynić do zjednoczenia katolików
i schizmatyków. Ryzykowała wiele, ponieważ takie zwyczaje były surowo przez Kościół
zakazane, a nawet uznawane za herezję. Ale nasza władczyni nie bała się kościelnych
dostojników, już od początku swego panowania mieszała się do spraw Kościoła,
udzielając protekcji swym kandydatom na stanowiska kościelne i zwalczając kandydatury
tych, którzy według monarchini mogliby być wobec niej nielojalni. Robiła to tak często,
że sam papież wystosował do niej pismo, uznał bowiem, że królowa wstawia się za
każdym, który ją o to poprosi, nie kierując się racją stanu ani dobrem Kościoła. Być może
było tak rzeczywiście w pierwszym okresie panowania Andegawenki, kiedy w zasadzie
była jeszcze dzieckiem, ale później, gdy dojrzała i okrzepła jako władczyni, podejmowała
świadome wybory, wykorzystując swoje stosunki w Rzymie, aby najwyższe stanowiska
kościelne w Polsce obejmowali wyłączni ludzie lojalni wobec niej i Jagiełły.
Wielką zasługą Jadwigi było odnowienie Uniwersytetu Krakowskiego, założonego
przez jej ciotecznego dziadka, Kazimierza Wielkiego. Nie był to ani łatwy, ani szybki
proces, dlatego przeprowadzono go w trzech etapach. W roku 1397 królowej udało się
uzyskać zgodę króla czeskiego Wacława na ufundowanie w Pradze bursy dla scholarów
z Polski i Litwy. W tym celu, korzystając z pomocy praskiego mieszczanina, Jana Križa,
nabyła jedną z praskich kamienic, uposażając go czynszem na dwóch posiadłościach pod
Pragą. Po latach owa fundacja, znana jako „kolegium królowej Jadwigi”, przeszła na
własność praskiego uniwersytetu. W tym samym czasie królowa rozpoczęła starania
o uzyskanie papieskiego (wówczas uniwersytety były instytucjami kościelnymi)
pozwolenia na założenie Fakultetu Teologicznego, którego uniwersytet dotąd nie
posiadał, a który był niezbędny, aby placówka mogła uzyskać status uczelni wyższej.
W przeciwnym wypadku traktowano by ją jako zwyczajną szkołę. Ponieważ taką zgodę
uzyskała, Jadwiga dokonała zapisu swoich kosztowności i sukien na rzecz odnowy
wszechnicy krakowskiej, wyznaczając na egzekutorów swojego testamentu kasztelana
Tęczyńskiego i biskupa Wysza. Jak wynika z zachowanej dokumentacji, uniwersytet
otrzymał około dziesięciu kilogramów złota oraz cenne klejnoty, dzięki czemu uczelnia
mogła wznowić swą działalność już w roku 1400, jednocześnie zakupując dwa domy
z przeznaczeniem na kolegia oraz żupę solną w Bochni, z której dochodów finansowano
uposażenia wykładowców. Według niejednokrotnie przywoływanego w niniejszej
publikacji Jana Długosza zasadniczym celem utworzenia Akademii było zapotrzebowanie
na kadry, które przyczyniłyby się do wprowadzenia Litwy do kręgu kultury zachodniej,
istniała też potrzeba wykształcenia pracowników do królewskiej kancelarii.
Jedna rzecz spędzała Jadwidze sen z powiek: pomimo upływu lat nie mogła dać
Jagielle upragnionego potomka. Modliła się do wszystkich znanych jej świętych, przede
wszystkim do patronki macierzyństwa, św. Anny. W końcu opatrzność zlitowała się nad
władczynią, jesienią 1398 roku kraj obiegła radosna wieść: Jadwiga, po dwunastu latach
małżeńskiego pożycia, spodziewa się dziecka. Cieszył się Jagiełło, radował się dwór
i Kościół, a wraz z nimi — cała Polska i Litwa. Posłowie z pomyślnymi wieściami
wyruszyli, by zanieść je na większość europejskich dworów, a król wysłał zaufanego
człowieka — kanclerza Andegawenki, Wojciecha Jastrzębca — do ówczesnego papieża
Bonifacego IX z prośbą, by ten został ojcem chrzestnym dziecka. Ojciec Święty
z radością wyraził zgodę. Nie oznacza to jednak, że miał zamiar osobiście stawić się
w Krakowie, zlecił jedynie, by ów zaszczytny obowiązek spełnił za niego właśnie
Wojciech Jastrzębiec. Łaskawie pozwolił też, by mającemu się narodzić dziecku nadano
jego imię. Król Władysław polecił postawienie horoskopu dla mającego się urodzić
potomka i astrolog przepowiedział narodziny chłopca — następcy tronu, który zgodnie
z wolą gwiazd miał się urodzić w południe dnia 18 czerwca 1399 roku. O płci dziecka
miał świadczyć fakt, iż wszystkie planety w ustalonym na podstawie relacji królowej dniu
zapłodnienia przebywały w znakach męskich. Jednak przyszła matka, zamiast dzielić
ogólną radość, była pełna najgorszych przeczuć i napisała nawet w liście do swego
małżonka, że „pora macierzyństwa bywa częstokroć porą śmierci”. Nie należy się temu
dziwić, wiedząc, że bardzo źle znosiła ciążę. Jagiełło nie podzielał jej obaw, a nawet,
uradowany perspektywą ojcostwa, zalecił, by komnaty żony ozdobić kobiercami
i malowidłami, co bynajmniej nie poprawiło nastroju Andegawenki. Nękana złymi
przeczuciami, zaprosiła do siebie biskupa krakowskiego Piotra Wysza oraz kasztelana
Jaśka z Tęczyna, aby powierzyć im wykonanie swej ostatniej woli, którą było odnowienie
uczelni krakowskiej.
Cały kraj wznosił modły o szczęśliwe rozwiązanie i o rychłe przyjście na świat
królewskiego potomka. Wbrew prognozom astrologów Jadwiga 22 czerwca 1399 roku
wydała na świat dziewczynkę, której nadano imiona Elżbieta (zapewne po matce i babce
monarchini) Bonifacja (na cześć Ojca Świętego). Małej królewnie, którą złożono
w przesłanej w darze przez wielkiego księcia Witolda srebrnej kołysce, czym prędzej
postawiono horoskop, niestety złowróżbny. Astrolodzy orzekli, że dziewczynka wkrótce
umrze, gdyż planeta Mars przebywała w dniu jej urodzin w domu śmierci… Tym razem
przewidywania badaczy gwiazd sprawdziły się co do joty. Przedwcześnie urodzone
dziecko zmarło zaledwie po trzech tygodniach. Na domiar złego matka czuła się bardzo
źle, dlatego zatajono przed nią śmierć córeczki, ale Jadwiga domyślała się prawdy. Cały
naród z niecierpliwością oczekiwał wieści o kondycji swojej ukochanej władczyni, we
wszystkich kościołach krakowskich odprawiano nabożeństwa i modły o jej zdrowie,
a ulicami miasta codziennie przechodziły procesje. Na próżno. Młoda, uwielbiana przez
wszystkich królowa zamknęła oczy na zawsze w piątek 17 lipca 1399 roku.
Do dziś nie wiemy, co było przyczyną zgonu tej niezwykłej władczyni. Kobiety
w przeszłości często płaciły za macierzyństwo swoim życiem. Cała starożytna, a więc
pogańska, wiedza dotycząca zdrowia kobiety, w tym ciąży, porodu i połogu, poszła
w zapomnienie, a ginekologia rozwijała się w zasadzie na peryferiach medycyny. Dlatego
żaden z ówczesnych lekarzy nie zostawił świadectwa pozwalającego stwierdzić, co
spowodowało śmierć Andegawenki. Sprawy nie rozwikłało też otwarcie grobu władczyni
w 1949 roku. Uczeni badający szczątki pierwszej żony Jagiełły sporządzili protokół,
w którym odnotowano: „charakterystyczne było ułożenie postaci Jadwigi, zbliżone do
jednego z boków trumny, co łatwo było wytłumaczyć tym, że obok niegdyś leżała jej
zmarła córeczka Elżbieta Bonifacja. Naturalnie nie znaleziono żadnych jej szczątków,
gdyż po 550 latach z trzydniowego dziecka [tu wkradł się błąd, spowodowany zapewne
mylną informacją Długosza, iż niemowlę zmarło po trzech dniach — przyp. I.K.],
mającego miękkie chrząstki, nic pozostać nie mogło”21. Nie udało się jednak ustalić
przyczyny śmierci. Jedyną anomalią, jaką zaobserwowali badacze, była, jak już wcześniej
wspomniano, wąska i wysoko osadzona miednica, mogąca wywołać poważne
komplikacje przy porodzie. Czy to właśnie owe komplikacje przyczyniły się do
przedwczesnej śmierci władczyni? A może zgon spowodowały obciążenia genetyczne ze
strony Andegawenów — wszak wielu członków tego rodu umierało w młodości? Dziś
wiemy, że najczęstszą przyczyną śmierci położnic w wiekach średnich był krwotok lub
gorączka poporodowa. Jadwiga nie mogła mieć krwotoku, ponieważ wówczas umarłaby
zaraz po porodzie, a tymczasem jej zgon nastąpił niemal miesiąc później. Dlatego
przypuszcza się, że Andegawenka umarła na skutek gorączki popołogowej.

Anna Cylejska – niewierna królowa?


Upokarzający żywot starej panny

Zbolały Władysław Jagiełło długo rozpaczał po śmierci swojej małżonki. W tym


małżeństwie zapewne nie było eksplozji namiętności, ale para żyła w zgodzie
i wzajemnym szacunku, tworząc związek, który dziś określilibyśmy mianem
partnerskiego. Śmierć Andegawenki i brak męskiego dziedzica, następcy tronu, bardzo
skomplikowały sytuację Jagiełły — podstawy jego władzy nie były już tak solidne jak
wówczas, gdy żyła Andegawenka. Na domiar złego o prawo do tronu po raz kolejny
upominał się Wilhelm, uważający się za wdowca po Jadwidze i jej pełnoprawnego
następcę. Istniało też niebezpieczeństwo, że po bezpotomnej śmierci władcy jego ojczysty
kraj, Litwa, przejdzie we władanie kogoś wybranego przez polskich możnowładców,
a dynastia Giedymina zostanie odsunięta od władzy. Nie chcąc dopuścić do takiej
sytuacji, Jagiełło już w 1401 roku doprowadził do podpisania nowej unii, podkreślającej
odrębność Polski i Litwy. Jednocześnie jego stryjeczny brat, Witold, otrzymał tytuł
wielkiego księcia litewskiego, pod zwierzchnictwem króla Władysława. Śmierć Jadwigi,
nieocenionej w negocjacjach z zakonem krzyżackim i cieszącej się wielkim zaufaniem
oraz poważaniem wśród rycerzy zakonnych, oznaczała także niebezpieczeństwo wojny.
Zabezpieczywszy swoje interesy dynastyczne na rodzimej Litwie, Jagiełło, wciąż
niepewnie czujący się na krakowskim stolcu, myślał nawet o abdykacji i wyjeździe do
Wilna. Wyjście z sytuacji wskazała mu za życia sama Jadwiga, krótko przed śmiercią
wybierając mu kandydatkę na kolejną żonę, i to jeszcze taką, która umocniłaby jego
pozycję na tronie Polski.
Wybór umierającej władczyni padł na rodzoną wnuczkę Kazimierza Wielkiego,
ostatniego Piasta władającego naszym państwem, Annę Cylejską, w historiografii zwaną
też Anną von Cilli. Nie wiadomo, co sprawiło, że Andegawenka w ogóle przypomniała
sobie o istnieniu Piastówny, której nawet nie miała okazji poznać. Anna była córką
i imienniczką wspomnianej wcześniej córki Kazimierza i Jadwigi żagańskiej. Polska
królewna wraz ze swoją młodszą siostrą, Jadwigą, została wywieziona przez ojca Jadwigi
Andegaweńskiej, Ludwika Węgierskiego, na jego dwór i oddana pod opiekę Elżbiety
Bośniaczki, która zajmowała się dziewczętami do czasu, kiedy można było wydać je za
mąż. Nie wiadomo, czy wspólnie się wychowujące — Jadwigę, rodzoną córkę
Bośniaczki, i Annę — połączyła dziecięca przyjaźń, ale jeżeli nawet tak było, to zażyłość
między nimi nie trwała zbyt długo. Kiedy Piastówna skończyła zaledwie dziesięć lat,
a więc dwa lata wcześniej, niż przewidywał to tak zwany wiek sprawny, wydano ją za
mąż. Bardzo szybko zaaranżowano też małżeństwo jej młodszej siostry, która z woli
węgierskiej królowej poślubiła nieznanego z imienia władcę południowosłowiańskiego.
Pośpiech był spowodowany obawą Ludwika, by żadna z dziewcząt nie zagroziła Marii
pretendującej z jego woli do objęcia władzy w Polsce. Wydając królewny za mąż,
kierowano się tylko jedną zasadą — wysłać je jak najdalej od Polski i tronu w Krakowie.
Jako się rzekło, młodsza Jadwiga poślubiła nieznanego z imienia księcia, i to
właściwie wszystko, co udało się ustalić odnośnie do jej dalszych losów. Król Kazimierz
zapewne nie byłby zadowolony z tego mariażu, podobnie jak nie ucieszyłaby go
wiadomość o wydaniu starszej królewny za księcia Wilhelma, władającego księstwem
znanym pod nazwą niemiecką Cilli bądź Cilly, lub łacińską — Celeia. Obecnie jest to
niewielkie miasto położone w Słowenii, które większość polskich turystów mija obojętnie
w drodze na Chorwację, nie zdając sobie sprawy, że właśnie przejeżdża obok miejsca,
w którym na świat przyszła królowa Polski, druga żona Władysława Jagiełły, dzieląca
z nim radość zwycięstwa pod Grunwaldem. W wiekach średnich jednak było to bogate
hrabstwo, co prawda podległe cesarzowi Karolowi IV, ale rządzone przez własną
dynastię, której członkowie, delikatnie mówiąc, nie cieszyli się najlepszą opinią
w ówczesnej Europie. Całą rodzinę nazywano nie bez racji „gniazdem mężobójców
i trucicieli”. W latach osiemdziesiątych XIII stulecia najważniejszymi członkami owego
„gniazda” byli Herman oraz jego bratanek Wilhelm skupiający największe posiadłości
rodowe. Eneasz Sylwiusz Piccolomini, słynny humanista i późniejszy papież Pius II, tak
opowiadał o historii tej rodziny: „Jakieś osobliwe zbrodniarstwo przechodziło w tym
rodzie z ojca na syna. Cylejczyków było dwóch: Herman i syn jego Wilhelm. Córka
Hermana Barbara liczy się do najsprośniejszych grzesznic, jakie znane są w dziejach. Nie
mniej ohydny był także jej brat, graf Fryderyk — srogi, nieużyty, krwi żądny, okrutny,
skąpiec, wróg duchowieństwa, niecierpiący obrzędów kościelnych, zły pan, zły sąsiad,
żarłok”22. Uznany przez Sylwiusza za ohydnego Fryderyk udusił własną, poślubioną
przed Bogiem i ludźmi żonę, by móc związać się z inną, ładniejszą i młodszą. Niestety
grzech popełniony przez niego z miłości nie przyniósł spodziewanych korzyści, ponieważ
jego ojciec, Herman, uznawszy nową wybrankę syna za czarownicę, która magią obudziła
w sercu jego potomka uczucie, rozkazał ją utopić. W ślady Fryderyka wstąpił jego syn,
Ulryk. Ten również zakochał się w kobiecie, której nie mógł poślubić, ponieważ była
mężatką. Przedsiębiorczy hrabia poradził sobie z tym problemem w wypróbowany
wcześniej w jego rodzinie sposób — mordując Bogu ducha winnego małżonka swej
wybranki. O bratanku Hermana, Wilhelmie, Eneasz Sylwiusz nic złego nie napisał, ale
można domniemywać, iż było z niego całkiem niezłe ziółko. I to właśnie owo „ziółko”
z woli węgierskich Andegawenów trafiło się za męża Annie, córce Kazimierza Wielkiego.
Piastówna była drugą żoną hrabiego, który wcześniej został połączony węzłem
małżeńskim z hrabiną Gorycką, ale nie doczekał się z nią potomstwa. Pod tym względem
Anna spisała się znacznie lepiej, w 1381 roku obdarzając swego małżonka córką, także
Anną.
Niestety małżeństwo Piastówny z Wilhelmem nie było szczęśliwe: mężczyzna
zaniedbywał małżonkę, nudzącą się śmiertelnie w rodzinnych włościach swego męża,
który głównie polował lub odwiedzał władców ościennych państw, w sobie tylko
wiadomych celach. Wkrótce po narodzinach pierworodnej i jedynej córki Wilhelma
i Anny zmarł stryj hrabiego, uczyniwszy spadkobiercą swojego syna i imiennika,
Hermana II, używającego tytułu dziedzica Bośni i będącego banem Kroacji i Slawonii.
Kiedy mała Anna, wnuczka Kazimierza Wielkiego, miała zaledwie jedenaście lat, została
półsierotą — Wilhelm opuścił ziemski padół, wróciwszy z wyprawy przeciwko Turkom.
Jak nakazywał ówczesny zwyczaj, owdowiałą Anną oraz jej córeczką zaopiekował się
najbliższy żyjący krewny zmarłego hrabiego, Herman. Nie był on uszczęśliwiony nowymi
lokatorkami, które odtąd musiał żywić i ubierać. Miał już wystarczająco dużo kłopotów
z własnymi dziećmi, a doczekał się sporej gromadki potomstwa. Nic dziwnego, że gdy
tylko nadarzyła się okazja, wydał starszą krewną za mąż. Tym razem kobiecie się
poszczęściło, gdyż Herman znalazł jej mężczyznę godnego Piastówny — księcia Ulryka
von Teck. Para pobrała się w 1394 roku i wyjechała do Wirtembergii, ale z nieznanych
bliżej powodów Anna nie zabrała ze sobą swojej trzynastoletniej córeczki, zostawiając ją
pod opieką Hermana, który zapewne spodziewał się, że szybko znajdzie się odpowiedni
kandydat do jej ręki. Niestety bardzo się rozczarował, nikomu się nie paliło, by stanąć
z Anną przed ołtarzem. Panna ponoć nie grzeszyła urodą, nie była dziedziczką, a skąpy
Herman ani myślał o stosownym posagu. Mógł co prawda oddać ją do klasztoru, ale to
także wiązało się z koniecznością wyposażenia panny. Tylko zakonnica wywodząca się
z bogatego rodu i wnosząca sowity posag mogła w przyszłości zostać ksenią, czyli
przełożoną klasztoru. Te biedne, bez posagu, były zazwyczaj siostrami służebnymi
i usługiwały innym zakonnicom. Herman był skąpy, ale nawet on nie mógł pozwolić na
to, by jakakolwiek jego krewna zamiatała kościelne podłogi. Dlatego nieszczęsna Anna
siała rutkę w domu niekochającego jej stryja. Kiedy skończyła dziewiętnaście lat,
zarówno ona sama, jak i Herman pożegnali się z nadzieją na jej zamążpójście. Co prawda
dzisiaj dziewczęta w tym wieku nawet nie myślą o zakładaniu rodziny, ale w wiekach
średnich dziewiętnastolatka miała status starej panny.
I nagle, pewnego pięknego zimowego dnia na początku 1401 roku, do bram zamku
Hermana zjechało poselstwo z dalekiej Polski, złożone z najznamienitszych panów,
w skład którego wchodzili zaufani ludzie Jagiełły: Iwan z Obichowa, kasztelan ziemski,
Hińcza z Rogowa, podskarbi królewski, oraz Jan Tęczyński z Ostrowca. Herman nie
wierzył własnemu szczęściu, kiedy usłyszał, jaki jest cel ich wizyty: polscy rycerze,
pokłoniwszy mu się głęboko, poprosili go w imieniu swego władcy o rękę Anny.
Opisujący to zdarzenie Długosz wspominał, że wzruszony hrabia popłakał się z radości.
Jeżeli Herman rzeczywiście wylewał łzy, to ewidentnie ze szczęścia, ale bynajmniej nie
ze względu na zaszczyt, jaki spotkał jego rodzinę — zapewne cieszyłby się tak samo,
gdyby o rękę Anny poprosił mniej znaczny władca, nawet taki, którego włości mieściłyby
się na obszarze kilometra kwadratowego. Hrabia cieszył się po prostu, że wreszcie
pozbywa się uciążliwej krewnej ze swego domu, tym bardziej że wyjątkowo szybko
doszło do porozumienia w sprawie wyprawy ślubnej przyszłej panny młodej. Pozostawał
jeszcze jeden problem: ponieważ narzeczona Jagiełły i jego zmarła żona, Jadwiga
Andegaweńska, były spokrewnione (obie miały wspólnego pradziadka — Władysława
Łokietka), należało uzyskać papieską dyspensę na zawarcie związku małżeńskiego.
Papież Bonifacy IX udzielił jej bez żadnego problemu i już w kwietniu 1401 roku Anna
została wyprawiona w drogę do nowej ojczyzny. Zapewne niewiele wiedziała o Piastach,
z których się wywodziła, ani o swoim dziadku po kądzieli, któremu tak naprawdę
zawdzięczała szansę na poprawę swojego losu.
Orszak, w którym jechała przyszła królowa, dotarł do podwawelskiego grodu 16
lipca 1401 roku, a jej narzeczony czekał na swoją oblubienicę jeszcze przed murami
miasta. Wraz z nim tłum mieszkańców wiwatował na cześć wnuczki króla Kazimierza,
o którym pamięć wciąż była żywa wśród krakowskich mieszczan. Niestety, Annę czekała
niemiła niespodzianka, jej przyszły małżonek nie był nią bowiem zachwycony i nie wahał
się okazać tego ani jej samej, ani towarzyszącym jej panom. Co prawda dziewczyna nie
rozumiała ni słowa po polsku, czyli w języku, w jakim Jagiełło rozmawiał z polskimi
rycerzami, którzy przywieźli ją do kraju, ale rzut oka na minę króla wystarczył, żeby
zrozumiała, iż nie przypadła mu do gustu.
Pod koniec listopada w Bieczu zawarto jednak umowę ślubną, której szczegóły nie
są już dzisiaj znane. Wiadomo jedynie, że w imieniu Anny podpisali ją panowie cylejscy,
którzy eskortowali ją do Polski, natomiast polskiego króla reprezentowali biskup
krakowski i wrocławski, kasztelan krakowski Jan z Tęczyna oraz wojewoda sandomierski
Jan z Tarnowa.
Panowie małopolscy i zapewne także sama Anna, która wciąż nie mówiła dobrze
po polsku, odetchnęli z ulgą, kiedy młoda para 29 stycznia 1402 roku wreszcie stanęła
przed ołtarzem w katedrze wawelskiej. Wśród zaproszonych gości zabrakło królewskiego
brata, Skirgiełły, wciąż walczącego z Witoldem, wyraźnie faworyzowanym przez
Jagiełłę. By dokuczyć władcy, zamiast do Krakowa Skirgiełło pojechał do Malborka, na
rozmowy z Krzyżakami. Na uroczystości stawił się natomiast Witold ze swoją małżonką,
słynącą z elegancji księżną Anną. Małżonka Jagiełły musiała czekać na swoją koronację
ponad rok, dokładnie do dnia 23 lutego 1403 roku. Być może tak długi okres oczekiwania
miał jakiś związek z przyjazdem jej matki, Anny von Teck, którą król, chcąc zapewne
podkreślić piastowski rodowód swojej żony, postanowił zaprosić na tę doniosłą
uroczystość. Była to pierwsza wizyta córki Kazimierza Wielkiego na Wawelu od czasu,
gdy Ludwik Węgierski ją stamtąd wywiózł. Nie czuła już żadnych więzi ze swoją dawną
ojczyzną, nie umiała nawet mówić po polsku, ale musiała czuć niekłamaną satysfakcję,
widząc koronę polską na skroniach swojej jedynej córki. Być może nawet wróciły do niej
wspomnienia z okresu, kiedy wraz z matką i siostrą mieszkała na Wawelu — dzięki
serdecznemu przyjęciu przez swego zięcia została tam na bardzo długi czas, a kiedy
wracała do Wirtembergii, Jagiełło dosłownie obsypał ją prezentami.
Wszyscy kochankowie królowej Anny

Król z całą pewnością nie kochał swojej drugiej żony, chociaż koniec końców
pogodził się z jej nieatrakcyjnością. Nigdy nie próbował zerwać małżeństwa, ale nie
spędzał z królową wiele czasu. Jednak nie brakuje historyków, którzy nie zgadzają się
z tezą, jakoby drugie małżeństwo Jagiełły było nieudane. Z listów pisanych do królowej,
w których monarcha zwraca się do niej z wyjątkową czułością, nie wynika, by między
małżonkami źle się układało. Ale może jest to wynik pracy jego sekretarzy. Zresztą, jak
już wcześniej wspomniano, monarcha nie lubił dworskiego życia ani uciech łoża,
przedkładając nad nie polowania w litewskich puszczach.
Na Wawelu Anna nie mogła się nudzić, często przyjmowała gości, w tym ukochaną
siostrę Jagiełły, księżnę Aleksandrę, z którą, jak się wydaje, połączyła ją przyjaźń,
podobnie jak z małżonką wielkiego księcia litewskiego Witolda, Anną. Wśród gości
królowej nie brakowało też książąt litewskich i ruskich, a nawet jej stryja, Hermana, który
jako wysłannik Luksemburczyka odwiedził swoją krewną. Zapewne oglądała też lwy,
które do królewskiego zwierzyńca sprowadzono z Florencji.
Wkrótce znalazła sobie też nową, ale, zważywszy na jej pozycję, bardzo
niebezpieczną rozrywkę — flirty i romansowanie. Z czasem ta skromna, zahukana
dziewczyna zmieniła się w seksowną, pełną wdzięku uwodzicielkę, otoczoną
wianuszkiem adoratorów. Co prawda wielu współczesnych historyków wątpi
w przemianę brzydkiego kaczątka w łabędzia, podejrzewając, że kręcący się wokół niej
mężczyźni chcieli po prostu zaskarbić sobie jej przychylność, wykorzystując jej kobiecą
słabość i prawiąc jej komplementy. Inni dowodzą, iż wszystkie te rzekome romanse były
po prostu wymysłem kobiety walczącej rozpaczliwie o uwagę i uczucie niekochającego
jej męża. Ale wbrew pozorom takie przeobrażenie było możliwe. Jak pamiętamy, do
Krakowa Anna przyjechała jako niepozorna dziewczyna, która nic nie wiedziała
o otaczającym ją świecie, a jedynymi mężczyznami, z którymi miała wcześniej do
czynienia, byli jej wiecznie niezadowolony stryj, jego synowie i męska służba hrabiego.
Teraz wszyscy traktowali ją już nie z pogardą, ale z wielką uwagą i szacunkiem
przynależnym monarchini. Dostała piękne stroje, klejnoty i biżuterię, a wawelskie dwórki
miały swoje sposoby na poprawienie mankamentów urody i przyciągnięcie uwagi
przedstawicieli płci przeciwnej. Wiedziały też, jak uwodzić mężczyzn, i swoją wiedzą
mogły podzielić się z Anną. A ta, jak widać, okazała się nader pojętną uczennicą.
Z biegiem czasu mogły też dojść do głosu jej, wcześniej ukryte, potrzeby seksualne,
a ponieważ jej pięćdziesięcioletni mąż był wiecznie nieobecny, musiała znaleźć sobie
godnego zastępcę w alkowie.
Pierwszym domniemanym kochankiem lub, zdaniem niektórych, tylko
poważniejszym adoratorem królowej Anny był niejaki Jakub z Kobylan z rodu
Grzymalitów. W 1407 roku w komnacie królowej zawaliła się podłoga, co było zapewne
wynikiem niesolidnej konstrukcji stropów, ale przez dwór zostało to uznane za dowód jej
rozpusty i uprawiania namiętnej miłości z kochankiem. Jeżeli wierzyć Długoszowi,
rycerz dopuścił się „czynów nierządnych” z królową Anną, za co spotkała go kara
w postaci więzienia. Coś musiało być na rzeczy, skoro Jakub został wtrącony na trzy lata
do zamkowej wieży. Ponoć Anna, w czasie gdy z nim romansowała, miała jeszcze
jednego kochanka — Mikołaja Chrząstowskiego herbu Strzegomia. Jednak kiedy tylko
wieść o jego poczynaniach dotarła do królewskich uszu, młodzieniec, nie czekając na
dalszy rozwój wypadków, uciekł za granicę, unikając tym samym zemsty monarchy,
któremu podobno był uprzejmy przyprawić rogi.
Cały kraj huczał od plotek, a nieszczęsnemu władcy dostało się zdrowo po uszach
od dostojników zebranych na zjeździe w Niepołomicach, którzy upomnieli Jagiełłę, iż nie
należy nagłaśniać pogłosek o rzekomej zdradzie królowej, godzi to bowiem w jej dobre
imię. Połajany król, kiedy już ochłonął, bezzwłocznie nakazał biskupowi
gnieźnieńskiemu, by publicznie ogłosił niewinność Anny. Ale na tym nie skończyły się
małżeńskie kłopoty naszego władcy. Niedługo potem pojawił się kolejny mężczyzna
podejrzewany o romansowanie z jego żoną. Był nim Andrzej Tęczyński, członek jednego
z najmożniejszych rodów ówczesnej Polski, którego ponoć przyłapano na flirtowaniu
z Anną w ustronnym miejscu na Wawelu. Tym razem jednak król nie wyciągnął wobec
winowajcy żadnych konsekwencji, zapewne ze względu na fakt, iż jego małżonka
nareszcie, po siedmiu latach małżeństwa, była w ciąży. Jakikolwiek skandal byłby teraz
niewskazany, a wtrącenie rzekomego kochanka Anny do więzienia mogłoby nie tylko
skutkować konfliktem z możnym rodem Tęczyńskich, ale też wzbudzić wątpliwości co
do tożsamości ojca mającego się urodzić dziecka.
8 kwietnia 1408 roku królowa powiła o czasie silną i zdrową dziewczynkę. Jagiełło
był nieco rozczarowany, gdyż spodziewał się syna. Poza tym, pomimo że oficjalnie
przebaczył swojej małżonce, to jednak do końca życia nie uwolnił się od podejrzeń, że
mała Jadwiga, bo właśnie takie imię nadano królewnie na chrzcie, nie jest jego dzieckiem,
a tym samym traktował córkę wyjątkowo oschle. Niemalże od dnia narodzin królewna
uważana była za następczynię tronu, aczkolwiek oficjalnie ogłoszono to dopiero, gdy
dziewczynka skończyła pięć lat.
Stryj Anny, Herman, który cieszył się, że udało mu się tak korzystnie wydać za mąż
niekochaną krewną, w 1408 roku miał kolejny powód do radości: jego rodzona córka,
Barbara, poślubiła owdowiałego Zygmunta Luksemburskiego, który po śmierci Marii
Andegaweńskiej samodzielnie panował na Węgrzech. Barbara i Anna znały się dość
dobrze i wychowywały na tym samym dworze, ale żadnej bliższej zażyłości między nimi
być nie mogło, gdyż żona Jagiełły była starsza od swej kuzynki o całe dwanaście lat.
Nowa królowa Węgier, w przeciwieństwie do swojej poprzedniczki u boku Zygmunta,
Marii, nie zdobyła nigdy sympatii swoich poddanych. Nie znalazła też szczęścia
w małżeństwie, dlatego szukała go u innych mężczyzn, a Luksemburczyk odwzajemniał
się jej tym samym, zdradzając ją na prawo i lewo. Pomimo że król Polski i Zygmunt
Luksemburski znów byli spowinowaceni, trudno mówić o zgodzie w rodzinie. Pierwszy
z nich szykował się do wojny z zakonem, za sprzymierzeńca którego uchodził monarcha
węgierski, więc w owym czasie stosunki polsko-węgierskie uległy poważnemu
ochłodzeniu. Tymczasem, kiedy wciąż organizujący łupieżcze wyprawy na Litwę
Krzyżacy opanowali Żmudź, na której wybuchło powstanie przeciwko ich panowaniu,
wsparte przez wojska polsko-litewskie, stało się to, co było nieuniknione: wybuchła
wojna, która wkrótce miała zyskać miano „wielkiej”. Jagiełło doskonale zdawał sobie
sprawę, że Polsce i Litwie w obliczu konfliktu zbrojnego z Krzyżakami nie jest potrzebny
kolejny wróg, za południową granicą, dlatego postanowił jakoś dogadać się
z Zygmuntem, wykorzystując do tego celu rodzinę swojej małżonki. Na początku
1410 roku zaprosił do Polski stryja Anny, Hermana. Monarsza para przyjęła gościa
niczym udzielnego władcę, organizując na jego cześć w Jedlnej uczty i tańce trwające
kilka dni. Herman, którego ego zostało mile przez Jagiełłę połechtane, podjął się mediacji
z Luksemburczykiem w sprawie zjazdu obu władców w Kieżmarku. Do spotkania
ostatecznie doszło, ale polskiego króla reprezentował nie Zygmunt, ale książę Witold.
Było to ze strony króla poważne niedopatrzenie, ponieważ urażony Zygmunt w połowie
tego roku wypowiedział Polsce wojnę.
Król Zygmunt nakazał bezzwłocznie opuścić Węgry polskim kupcom, którzy
masowo odwiedzali ten bogaty kraj w celach handlowych. Tych, którym nie udało się
wyjechać w wyznaczonym przez niego terminie, najzwyczajniej w świecie wtrącono do
lochów. I wówczas po raz pierwszy do polityki wtrąciła się królowa Anna, która, znów
prosząc o pomoc stryja Hermana, wyjednała u Luksemburczyka ich uwolnienie.
Tymczasem jej małżonek wojował z Krzyżakami, a rządy w państwie objął arcybiskup
gnieźnieński Mikołaj Kurowski. Królowa z niekłamaną trwogą oczekiwała na wieści
z bitewnych pól. Jagiełło wysyłał do niej list za listem, informując o postępach wojsk
polskich. Kiedy na Wawel przybył nadworny podkomorzy Mikołaj Morawiec z kolejnym
pismem od monarchy, tym razem informującym o wiktorii grunwaldzkiej, Anna nie
posiadała się z radości. Bezzwłocznie odprawiono nabożeństwo dziękczynne,
a wieczorem bogato iluminowano cały Kraków. Dopełnieniem triumfu był pochód
jeńców pojmanych przez wojska polskie, który odbył się kilka dni później.
Król oczywiście nie przyjechał wraz z jeńcami do Krakowa, ponieważ dowodzone
przez niego hufce wkroczyły na teren państwa zakonnego, rozpoczynając oblężenie jego
stolicy, które zresztą wkrótce przerwano. Jako pierwszy spod murów malborskiej
twierdzy odszedł Witold ze swoimi wojskami, uzyskawszy wcześniej zgodę swego
stryjecznego brata, który przydzielił mu nawet eskortę w postaci sześciu chorągwi
polskich. Decyzja o przerwaniu oblężenia jest do dziś szeroko komentowana przez
historyków i nadal budzi olbrzymie kontrowersje. Według niektórych Jagiełło
najzwyczajniej w świecie zmarnował zwycięstwo pod Grunwaldem, bojąc się wzrostu
potęgi Polski kosztem jego rodzimej Litwy. Tak twierdził chociażby Paweł Jasienica.
Obecnie jednak coraz częściej słyszy się głosy, że monarcha zrezygnował z oblężenia,
zdając sobie sprawę, że i tak zakończy się ono niepowodzeniem, gdyż ani Polska, ani
Litwa nie dysponowały wówczas stosownymi wojskami oblężniczymi, w tym
odpowiednio wyszkoloną piechotą, o artylerii nie wspominając, a swoje dołożyła
dezynteria dokuczająca wojskom Jagiełły.
Anna miała udział w triumfie swego małżonka, kiedy w listopadzie 1411 roku
polscy rycerze wnosili do katedry wawelskiej zdobyte pod Grunwaldem chorągwie
krzyżackie. Wówczas pod stopami jej i Jagiełły złożono bojowe proporce wielkiego
mistrza, komturów oraz znaczniejszych wodzów, by później zawiesić je w katedrze
wawelskiej, gdzie wisiały aż do czasów zaborów. W 1797 roku Austriacy, którym — jak
wiadomo — podczas trzeciego rozbioru przypadła Małopolska wraz z Krakowem,
wywieźli je do Wiednia i wszelki ślad po nich zaginął.
Dobre samopoczucie Jagiełły po zwycięskiej wojnie z zakonem i uznaniu
słuszności racji strony polskiej w tym konflikcie przez ówczesnego papieża Jana
XXIII* skutecznie popsuła kolejna seksafera z udziałem jego małżonki. Tym razem
sprawa wyglądała bardzo poważnie. Bohaterem skandalu był sam arcybiskup
gnieźnieński Mikołaj Kurowski, wcześniej cieszący się wielkim zaufaniem Jagiełły, który
na czas wojny powierzył mu nawet rządy w państwie. Jakież musiało być zdumienie
monarchy, kiedy ktoś „życzliwy” doniósł mu, że duchowny jest zauroczony królową i,
nie bacząc na śluby czystości, otwarcie ją uwodzi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, nie
pierwszy to i nie ostatni hierarcha polskiego Kościoła mający poważne kłopoty
z zachowaniem celibatu. O ile jednak dysponujemy wieloma dowodami na niemoralne
prowadzenie się innych duchownych doby średniowiecza, o tyle w przypadku
Kurowskiego historia wspomina jedynie o rzekomym molestowaniu przez niego królowej
Anny, dlatego wielu historyków powątpiewa w prawdziwość tych wydarzeń, uznając je
po prostu za pomówienie mające na celu zdyskredytowanie arcybiskupa w oczach
Jagiełły. Wrogom biskupa nie podobało się, że Kurowski, wywodzący się z niezbyt
znacznego rodu, „dorobił się” na swoim urzędzie całkiem pokaźnego majątku.
Nie możemy jednak wykluczyć, że duchownemu żona monarchy spodobała się tak
bardzo, iż niepomny na swój stan, złożył jej jednak niemoralną propozycję, tym bardziej
że tak gorliwie zaprzeczał stawianym mu zarzutom, iż tylko wzmógł tym podejrzliwość
Jagiełły. Kiedy jechał na spotkanie z królem i księciem Witoldem, na którym obaj władcy
mieli osądzić jego domniemane winy, biskup nieoczekiwanie zakończył swój żywot.
Według większości źródeł, do których zalicza się także dzieło Długosza, duchowny spadł
z konia i zmarł następnej nocy. Być może przyczyną zgonu były doznane wówczas
obrażenia lub zawał serca, na skutek którego spadł z wierzchowca. Tak czy siak, zabrał
ze sobą do grobu tajemnicę swojego romansu z Anną.
Jagiełło i tym razem puścił w niepamięć ów rzekomy romans z duchownym, tym
bardziej że sama królowa uparcie twierdziła, iż to Kurowski bezskutecznie ją uwodził.
Jedyną korzyścią wynikającą z tego domniemanego romansu był fakt, że odtąd król
częściej zabierał ze sobą małżonkę w podróż. Monarcha z reguły trzymał żonę z dala od
polityki, ale zdarzały się sytuacje, w których siłą rzeczy Anna musiała także zaangażować
się w rozmowy czy negocjacje. Tak było chociażby w 1412 roku, kiedy królowa
towarzyszyła swojemu mężowi w wyjeździe do Sącza, gdzie planowano spotkanie
z poselstwem węgierskim, na czele którego stał jej stryj — Herman. W efekcie owego
spotkania doszło do zjazdu w Lubowli, na którym królowa także była obecna, podobnie
zresztą jak żona Zygmunta Luksemburskiego, jej kuzynka, Barbara. Z punktu widzenia
Polski zjazd zakończył się sukcesem, gdyż węgierski władca nie tylko zerwał przymierze
z zakonem, ale także zobowiązał się do zwrotu polskich regaliów zagarniętych wiele lat
wcześniej przez Ludwika Węgierskiego. Tak też się stało: bezpośrednio po zjeździe
Jagiełło, już bez towarzystwa Anny, wyjechał do Budy, skąd zabrał obiecane przez
Zygmunta insygnia, które wróciły na swoje dawne miejsce w katedrze wawelskiej.
Rok później, co było zupełnym ewenementem w życiu pary królewskiej, Anna
wraz córką towarzyszyła Jagielle podczas podróży na Litwę. Królową prawdopodobnie
do wyjazdu skłoniła obawa o zdrowie własne i Jadwigi, ponieważ w Małopolsce szalała
wówczas zaraza. Rok 1413 okazał się bardzo ważny w życiu królewny Jadwigi i w historii
Polski i Litwy, wówczas bowiem na zjeździe jedlińskim ostatecznie ustalono, że to
właśnie córka Anny obejmie rządy w Polsce oraz w Wielkim Księstwie Litewskim po
śmierci Jagiełły, natomiast 2 października w Horodle zawarto unię, na mocy której
zjednoczona z Polską Litwa zachowywała odrębność, co było oczywiście korzystne dla
dziedzicznych władców tego państwa. Ponadto kilkanaście wytypowanych przez Witolda
rodzin litewskich otrzymało takie same prawa, jakimi cieszyła się szlachta polska.
Ostatnim wspólnym wystąpieniem Anny i Jagiełły było przyjęcie przez tę parę
hołdu hospodara Mołdawii, Aleksandra, co miało miejsce w Śniatyni w 1415 roku. Być
może królowa już wówczas czuła się źle. W drugiej połowie roku nagle zaniemogła
i praktycznie nie ruszała się z łoża. Nie wiemy, co właściwie dolegało drugiej żonie króla
Władysława, ale jej stan systematycznie się pogarszał, czym jej królewski małżonek
zdawał się w ogóle nie przejmować. Co więcej, kiedy w styczniu następnego roku goniec
przywiózł mu wiadomość, że z Anną jest już bardzo źle, władca nie przerwał swojej
podróży. Kiedy jednak wkrótce dotarł do niego kolejny posłaniec z alarmującymi
wieściami, uznał, że sprawa jest poważna, i czym prędzej zawrócił do Krakowa. Zdążył
dosłownie w ostatniej chwili, aby pożegnać na zawsze umierającą królową, która odeszła
20 stycznia 1416 roku, przeżywszy zaledwie trzydzieści pięć lat. Wieści o jej śmierci
wielce uradowały Malbork, Krzyżacy bowiem właśnie w Annie, królowej, która zdaniem
większości współczesnych historyków nie mieszała się do polityki, upatrywali przyczynę
złych stosunków z Polską, winiąc ją nawet za… przegraną pod Grunwaldem.

Elżbieta Granowska – wielka miłość Jagiełły

Raptus puellae, czyli niełatwo być piękną i bogatą

Niepałający nadmierną sympatią do Jagiełły Długosz pisał, że po śmierci Jadwigi


król „pojął nadto trzy inne, a mianowicie: Annę, Elżbietę i Zofię, żadnej jednak nie darzył
prawdziwą, szczerą, małżeńską miłością”23. Trzecie małżeństwo władcy, o którym teraz
opowiemy, dowodzi jednak, że monarcha potrafił kochać, i to miłością szczerą, łamiącą
wszelkie przeszkody. Szczęśliwą kobietą, która została obdarzona takim uczuciem, była
Elżbieta Granowska, dla której bohater naszej opowieści gotów był nawet zrezygnować
z korony polskiej. Monarcha poślubił ją i koronował wbrew woli możnych, części
dostojników kościelnych i całego narodu, a miłość dopadła go właściwie w jesieni życia
— kiedy zapałał uczuciem do Elżbiety, dobiegał siedemdziesiątki. Być może gdyby serce
króla skradła jakaś piękna dzierlatka, wszyscy zrozumieliby jego słabość, ale kandydatka
na kolejną małżonkę władcy była, oczywiście jak na owe czasy, białogłową bardzo
leciwą, bo czterdziestopięcioletnią, miała za sobą trzy małżeństwa, a w posagu wnosiła
królowi czwórkę dzieci. To wszystko w oczach większości poddanych dyskwalifikowało
ją jako pretendentkę do miana królowej. Mało tego, wszyscy zdawali sobie sprawę, że
Elżbieta choruje na gruźlicę, a to w połączeniu z jej wiekiem przekreślało szanse na
macierzyństwo. Tymczasem Jagielle, którego los obdarzył wyłącznie córką, przydałby się
jeszcze przynajmniej jeden syn. Dodatkową komplikację stanowił fakt, że Granowska
i polski król w świetle prawa kanonicznego byli „rodzeństwem duchowym” (matka
Elżbiety była matką chrzestną Jagiełły), co stanowiło poważną przeszkodę do zawarcia
małżeństwa. Ale monarcha się uparł i za nic nie dał sobie wybić z głowy niestosownego
ożenku, pomimo że rajono mu na żonę kobiety z książęcych i królewskich rodów. Nie
zraziła go nawet burzliwa przeszłość Granowskiej ani fakt, że nie był pierwszym
mężczyzną w jej życiu.
Kandydatka na trzecią żonę Jagiełły pochodziła z możnego i wpływowego rodu
Starżów, wywodzącego swoje korzenie od niesławnego Sieciecha, palatyna z czasów
Władysława Hermana. Była córką palatyna, wojewody sandomierskiego i starosty
wielkopolskiego Ottona z Pilicy, pieczętującego się herbem topór, i Jadwigi, siostry
wspomnianego już w naszej opowieści Spytka z Melsztyna. Otton zabezpieczył w swoim
domu część skarbca Kazimierza Wielkiego, na polecenie umierającego władcy
przenosząc kosztowności z Wawelu, a po zgonie króla — przejął je w posiadanie. Dzięki
temu jego jedyna córka, Elżbieta, stała się najbogatszą panną w całym państwie. Ale nie
tylko posag i perspektywa dziedziczenia fortuny po śmierci teścia przyciągały do niej
licznych adoratorów, dziewczyna bowiem była obdarzona przez naturę wyjątkową urodą.
W efekcie mogła przebierać w kandydatach na męża niczym w ulęgałkach, ale ponieważ
nadmiar adoratorów ma tyle zalet, co wad, piękna panna długo zwlekała z ostatecznym
wyborem. W końcu jeden z mężczyzn, morawski szlachcic Wiseł Czambor,
zniecierpliwiony zbyt długim oczekiwaniem, zdecydował się na posunięcie zwane
wówczas terminem raptus puellae, czyli na porwanie dziewczyny, co w owych czasach,
jak wiemy, stanowiło pewną formę zawarcia małżeństwa. Jak postanowił, tak zrobił —
wkradł się do pilickiego zamku i uprowadził nadobną Elżbietę, czym prędzej stając z nią
przed ołtarzem i doprowadzając do konsumpcji zawartego w ten nietypowy sposób
małżeństwa.
Pytanie: jak tego dokonał? Wszak pilicka warownia była dobrze strzeżona, a nawet,
o czym wspominają źródła z epoki, wyposażona w most zwodzony. Zdaje się jednak, że
sama dziewczyna była zadowolona z takiego obrotu sprawy, Wiseł prezentował bowiem
typ mężczyzny współcześnie określany terminem „macho”, do którego nawet dziś kobiety
mają zdumiewającą słabość. Jednak pomimo powzięcia tak desperackich działań nie było
mu dane cieszyć się zbyt długo wdziękami Elżbiety. Wkrótce po ślubie do akcji wkroczył
kolejny adorator panny z Pilicy, Janczyk Hiczyński herbu Odrowąż. Tak się
nieszczęśliwie dla morawskiego szlachcica złożyło, że Hiczyński był nie tylko znacznie
bogatszy od niego, ale też dysponował o wiele większą liczbą zbrojnych. Bez
najmniejszego problemu napadł na siedzibę Czambora, dokonując kolejnego raptus
puellae, chociaż w tym przypadku słowo puellae, oznaczające dziewicę, już do Elżbiety
nie pasowało… Ale porywającemu taki stan rzeczy najwidoczniej nie przeszkadzał, brak
dziewictwa porwanej kobiety skutecznie rekompensował jej pokaźny majątek, który
Janczyk przy tej okazji przejął. Wiseł nie dał za wygraną i robił, co mógł, by odzyskać
Elżbietę, de facto swoją żonę, nękając Hiczyńskiego listami pełnymi obelg i wyzwisk,
wśród których najczęściej powtarzającym się słowem było „cudzołożnik”. Kiedy
zorientował się, że wysyłane pisma nie robią najmniejszego wrażenia na jego rywalu,
zdecydował się na znacznie poważniejsze kroki. Wyjechał do Krakowa, by poskarżyć się
królowi Jagielle na doznaną od Janczyka niesprawiedliwość, ale zamiast sprawiedliwego
wyroku nakazującego Hiczyńskiemu zwrot małżonki ściągnął na siebie kolejne
nieszczęście. Janczyk, dowiedziawszy się o jego planach, zdał sobie sprawę, że na
przychylność monarchy raczej nie może liczyć i najprawdopodobniej przyjdzie mu się
pożegnać z piękną Elżbietą, a przy okazji także z jej majątkiem. Zdesperowany
postanowił pozbyć się problemu raz na zawsze. Nie żałując grosza, wynajął kilku
gotowych na wszystko zbirów i, uzbroiwszy ich i siebie po zęby, wyruszył do Krakowa,
gdzie zaczaił się na Czambora w jednej z miejscowych łaźni i w dogodnym momencie
pozbawił go życia. Następnie, niepomny swego zbrodniczego czynu, stanął przed Jagiełłą
i bezczelnie zażądał potwierdzenia swoich praw do samej Elżbiety oraz jej majątku.
O dziwo, takie potwierdzenie uzyskał. Tak przynajmniej twierdzi Jan Długosz, opisujący
całą tę awanturę o przyszłą królową Polski.
Ponieważ król postąpił wobec mordercy Czambora zadziwiająco łaskawie,
niektórzy biografowie władcy wysuwają hipotezę, jakoby prawdziwym zleceniodawcą
mordu był właśnie Jagiełło, od jakiegoś czasu darzący Elżbietę uczuciem i odwiedzający
ją w dobrach Hiczyńskiego, oczywiście za cichym przyzwoleniem jej ówczesnego
małżonka. Chociaż taka wersja wydaje się uzasadniona, to w źródłach nie ma żadnego
potwierdzenia, że monarchę i Pilecką łączył wówczas romans, w dodatku
pobłogosławiony przez jej prawowitego męża. Być może rzeczywiście Janczyk działał
w porozumieniu z królem, ale przyczyną zgładzenia Czambora nie była bynajmniej walka
o Elżbietę, lecz względy polityczne. Wiseł bowiem wykazywał zadziwiającą słabość do
rycerzy w białych płaszczach ozdobionych czarnym krzyżem i ponoć prowadził z nimi
jakieś knowania na szkodę państwa polskiego i samych Jagiellonów. Istnieje też inna
teoria, zgodnie z którą za zabójstwem Czambora stali Toporczykowie, mszcząc się za
wcześniejszy raptus puellae, obyczaj co prawda w dawnej Polsce praktykowany i często
tolerowany, ale jednocześnie uznawany za przestępstwo, za które groziły surowe kary,
z pozbawieniem życia włącznie. Być może to właśnie oni przekonali Jagiełłę o winie
pierwszego męża Pileckiej i dlatego mordercy Czambora nie spotkały żadne represje. Ale
zabójca i tak nie uniknął kary, którą wymierzył mu ślepy los. Hiczyński zmarł z nie do
końca oczywistych przyczyn, zaledwie kilka dni po dokonaniu mordu na Czamborze.
A Elżbieta została podwójną wdową.
Wówczas o osamotnionej kobiecie przypomniała sobie jej rodzina, która wcześniej
nie interesowała się jej losem ani nie oponowała, gdy dwaj krewcy rycerze dosłownie
wyrywali ją sobie z rąk. Wuj Elżbiety, Spytek z Melsztyna, wziął ją pod swoją opiekę,
a mówiąc dokładniej — zaopiekował się jej majątkiem. Postanowił, oczywiście bez
pytania siostrzenicy o zdanie, że taki skarb musi zostać w rodzinie i dlatego wydał ją za
mąż za swojego krewnego, Wincentego Lelewitę Granowskiego. Kolejny małżonek
Elżbiety był bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy, dostała mu się bowiem piękna
i posażna żona, dzięki której dołączył do wąskiego grona najbogatszych ludzi w Polsce.
Niestety sama zainteresowana miała znacznie mniej powodów do zadowolenia, jej trzeci
czy też — jak wolą niektórzy — drugi mąż nie dość, że był wdowcem wychowującym
trójkę synów, to okazał się także pieniaczem. Procesował się dosłownie ze wszystkim
krewnymi, a nawet z samym monarchą. Był też rozrzutnikiem, wniesione w żoninym
posagu dobra zastawiał u lichwiarzy na ogromny procent, co zapewne w pierwszej
kolejności martwiło jego małżonkę.
W historii Polski Granowski zapisał się jednak jako zaufany człowiek Jagiełły. Za
sprawą króla otrzymał urzędy kasztelana nakielskiego i starosty generalnego
Wielkopolski. Brał też udział w bitwie pod Grunwaldem, przyprowadziwszy całą
chorągiew wojska, a wdzięczny monarcha ofiarował mu pod zarząd miasto Toruń. Zły los
sprawił, że Wincenty niezbyt długo cieszył się swoimi sukcesami — niedługo po wiktorii
grunwaldzkiej odszedł z tego świata. Elżbieta znów była wdową, ale w spadku po mężu-
pieniaczu została jej czwórka dzieci z tego związku: Jan, Otton, Jadwiga i Elżbieta. Gwoli
sprawiedliwości należy wspomnieć, że według niektórych źródeł było ich pięcioro, obok
wymienionej czwórki Granecka miała mieć jeszcze córkę, Eufemię, zwaną Ofką. Jan
Długosz, który nie lubił Elżbiety jeszcze bardziej niż Jagiełły, co prawda sugeruje, iż do
przedwczesnego zejścia Granowskiego walnie przyczyniła się jego małżonka, podając mu
jakąś truciznę, ale w tym przypadku twierdzenia dziejopisa można włożyć między bajki.
Niechciana królowa

Owdowiała pani Granowska miała poważne kłopoty zdrowotne, poza tym nie była
już kobietą pierwszej młodości, zwłaszcza że w owych czasach trzydziestoletnie matrony
uchodziły za stare, o czterdziestolatkach nie wspominając. Zapewne więc nie liczyła na
nową miłość. Być może nawet rozważała możliwość wstąpienia do klasztoru, gdzie z dala
od uciech doczesnego świata mogłaby się przygotowywać do swojej ostatniej podróży,
ale los miał wobec niej zupełnie inne plany. W 1417 roku, kiedy odwiedzała
zaprzyjaźnioną księżnę mazowiecką Aleksandrę, ukochaną siostrę Jagiełły, w jej
posiadłości w Lubomli koło Chełmna, niespodziewanie zjechał tam także sam monarcha,
szukający schronienia przed śnieżycą, która dopadła go w drodze. Owdowiała
przyjaciółka siostry, ponoć wciąż niezwykle piękna pomimo „podeszłego” wieku, zrobiła
na władcy piorunujące wrażenie, co nie uszło uwagi księżnej Aleksandry. Kiedy pogoda
się poprawiła, zamiast wyruszyć w dalszą drogę, Jagiełło zatrzymał się w Lubomli na
dłużej i, ku wielkiemu zdumieniu Granowskiej i jeszcze większemu księżnej, obsypał
Elżbietę drogimi prezentami.
Niestety nie możemy dzisiaj zweryfikować gustu Jagiełły, ponieważ do naszych
czasów nie przetrwał żaden wizerunek jego ukochanej, poza portretem sporządzonym już
po jej śmierci, a uwieczniona na nim dama bynajmniej nie zachwyca. Nie możemy w tej
kwestii zaufać Długoszowi, który z uporem godnym lepszej sprawy pisał o licznych
zmarszczkach na jej twarzy. Kronikarz Marcin Bielski, obecny przy otwarciu jej grobu,
uznał na podstawie zachowanego szkieletu królowej, że była kobietą subtelną i cudną, ale
nie raczył wyjaśnić, co sprawiło, że doszedł do takich wniosków. A przecież musiało
w owej niemłodej już, schorowanej wdowie być coś niezwykłego, skoro nie dość, że
zainteresowała króla swoją osobą, to jeszcze wzbudziła w nim płomienne uczucie. Być
może rację mają ci, którzy przyczynę takiego stanu rzeczy widzą w biegłości Elżbiety
w ars amandi, nabytej w poprzednich związkach. W jednej ze scen z amerykańskiego
sitcomu bohater tłumaczy się swojemu starszemu bratu ze swojego romansu z mocno
leciwą sąsiadką, mówiąc, iż jego podstarzała kochanka „znała różne sztuczki”. Może
właśnie na tym polegał sekret Granowskiej, która oczarowała monarchę „różnymi
sztuczkami”, nieznanymi ani cnotliwej Andegawence, ani zahukanej Annie.
Odtąd Elżbieta i Jagiełło spotykali się bardzo często, głównie w należącym do
kobiety Łańcucie, a przy okazji owych spotkań zakochany monarcha zawsze przywoził
ukochanej jakiś drogi prezent. W końcu król uznał, że urocza wdówka jest miłością jego
życia, i postanowił zawrzeć z nią związek małżeński. Najpierw przekonał do swego
pomysłu brata stryjecznego, Witolda, którego zwykł się radzić w niemal wszystkich
kwestiach państwowych i prywatnych, a po uzyskaniu jego akceptacji powiadomił
o swoich planach szlachtę polską. W tym przypadku jednak nie poszło mu tak łatwo jak
z krewnym, ponieważ polscy panowie postawili stanowcze veto. Nowemu małżeństwu
monarchy przeciwstawił się także rosnący w siłę biskup Oleśnicki, z czasem jednak
większość panów dała się przekonać, a Jagiełło, który słynął z wielkiego uporu, w końcu
postawił na swoim i poślubił ukochaną.
Ślub miał miejsce w Sanoku 2 maja 1417 roku. Ceremonii przewodniczył
arcybiskup lwowski Jan. W swej kronice Długosz, który nie omieszkał przy tej okazji
zaznaczyć, że panna młoda była pomarszczona i wyniszczona licznymi ciążami
i połogami, wspomina o pewnych złowróżbnych znakach towarzyszących temu
zdarzeniu. Otóż kiedy młoda para opuściła świątynię, wcześniej pogodne i słoneczne
niebo zasnuło się chmurami, zerwał się silny wiatr, temperatura gwałtownie spadła
i zaczął padać deszcz ze śniegiem. Ten typowy dla majowej aury kaprys pogodowy
odczytano jako złowróżbny znak dla przyszłości związku. Na domiar złego kareta, którą
jechała Elżbieta (dlaczego panna młoda nie podróżowała z Jagiełłą, dziejopis nie
wyjaśnia), zapadła się w błocie na sanockim rynku i nawet woły sprowadzone
z pobliskiego folwarku nie mogły jej wyciągnąć. W efekcie oblubienica musiała wracać
na miejscowy zamek pieszo, brnąc po kostki w bagnie. O tym, gdzie był wówczas król,
rada królewska i pozostali dostojnicy i dlaczego nikt nie pomógł nieszczęsnej, chociażby
ofiarowując jej własnego konia, kronikarz nie wspomina. Byłaby to tak dziwna sytuacja,
że większość historyków uważa ją za wymysł Długosza bądź powtarzane przez niego
plotki, powstałe już po śmierci Elżbiety.
Możemy mu natomiast wierzyć, że całe królestwo ubolewało nad bezsensownym
małżeństwem, które zawarł król. Związki władców były bowiem kwestią wagi
państwowej. Po raz pierwszy (aczkolwiek, jak się przekonamy, nie ostatni) w historii
naszego państwa zdarzyło się, żeby król żenił się ze swoją poddaną. Ponadto w umowie
spisanej jeszcze przez ostatniego Piasta, Kazimierza Wielkiego, z Ludwikiem
Węgierskim wyraźnie uzgodniono, że prawa do dziedziczenia tronu polskiego mogą mieć
wyłącznie synowie króla, którzy zostaną zrodzeni z księżniczek (co, jak wiemy, nie
przeszkodziło we wstąpieniu na tron Jadwigi), więc kwestia dziedzictwa korony synów
Granowskiej i Jagiełły, jeśliby małżeństwo się ich doczekało, mogła w przyszłości
wywołać poważne problemy. Poza tym panowie polscy, ze zrozumiałych względów
pragnący, aby ich władca poślubił kobietę o świetnych europejskich koligacjach, za nic
nie potrafili zmusić się do okazywania szacunku królowej, która wywodziła się spośród
nich. Obawiano się również, że kiedy Granowska zostanie monarchinią, jej ród będzie
wywyższony ponad inne rody szlacheckie w Polsce. Co prawda Elżbieta wnosiła
w posagu wielki majątek, ale po jej śmierci odziedziczyłyby go jej dzieci z małżeństwa
z Granowskim. Dlatego szlachta i duchowieństwo, z najgłośniej protestującym
Oleśnickim, domagającym się nawet unieważnienia ślubu, nie byli zachwyceni
królewskim mariażem, a prosty lud uznał, że niemłoda kobieta musi być czarownicą,
która za pomocą czarnej magii najzwyczajniej w świecie opętała poczciwego Jagiełłę.
Z czasem niechęć do nowej małżonki króla przybrała na sile, a część możnowładców,
wspierana oczywiście przez Oleśnickiego, zażądała od monarchy oddalenia małżonki.
Jagiełło nie miał zamiaru rezygnować z osobistego szczęścia, nawet za cenę korony,
dlatego zagroził, że jeżeli naciski będą trwały nadal, to abdykuje i wraz z Elżbietą
wyjedzie na Litwę.
Do osób sprzyjających związkowi Granowskiej z Jagiełłą należała zaprzyjaźniona
z nią od lat księżna mazowiecka. Zapewne liczyła na spadek po bezpotomnej śmierci
Jagiełły i jego trzeciej żony. Anna była realistką i doskonale wiedziała, że jej przyjaciółka
z racji wieku i wyjątkowo złego stanu zdrowia nie obdarzy króla potomstwem. Do
zwolenników Elżbiety należał też biskup lwowski, znający ją z czasów, kiedy rezydowała
w Łańcucie, oraz arcybiskup Mikołaj Trąba.
Poślubiwszy ukochaną kobietę, Jagiełło postanowił postawić kropkę nad i,
doprowadzając do jej koronacji, co nie było takie proste. Po pierwsze, para stanęła na
ślubnym kobiercu, nie czekając na oficjalną dyspensę papieską, która, jak pamiętamy,
była konieczna ze względu na pokrewieństwo łączące państwa młodych. Jagiełło zlecił
delikatną misję jej uzyskania profesorowi krakowskiej akademii, Andrzejowi
z Kokorzyna, doświadczonemu dyplomacie, który, co w tej sytuacji nie było bez
znaczenia, darzył niekłamaną sympatią Elżbietę. Andrzej nie zawiódł pokładanych w nim
nadziei i uzyskał wymaganą dyspensę u przebywającego wówczas w Konstancji Ojca
Świętego. Przywiezione przez profesora krakowskiej uczelni pozwolenie zawierało
jednak zaskakujący warunek. Papież udzielił królowi zgody, pod warunkiem że po
ewentualnej śmierci Elżbiety Jagiełło więcej nie wstąpi w związek małżeński. Ponieważ
jest to bardzo dziwny zapis, historycy podejrzewają, że powstał on na skutek knowań
samego Zygmunta Luksemburskiego. Monarcha niezbyt się tym przejął i poświęcił się
przygotowaniom do koronacji swojej małżonki.
Tymczasem szlachta nie chciała widzieć korony na skroniach Elżbiety. Tym razem
najostrzej zaprotestowała szlachta wielkopolska, której przewodził Sędziwój Ostroróg. To
właśnie on buńczucznie oświadczył władcy, że on i pozostali panowie wielkopolscy nigdy
nie uznają Granowskiej za królową, chociażby na jej głowę nałożono pięć koron. Jagiełło
odparł wówczas, iż abdykuje, przekazując władzę w Polsce swojej małoletniej córce,
Jadwidze, i jej przyszłemu mężowi, wybranemu zgodnie z wolą szlachty. Po raz kolejny
oświadczył, że przeniesie się na Litwę, gdzie władza jest dziedziczna i gdzie po jego
śmierci rządzić będą synowie jego i Elżbiety, o ile oczywiście się ich doczeka. Były to
oczywiście strachy na Lachy, Jagiełło mógł się przenieść do ojczystego kraju, ale pozycja
jego stryjecznego brata była tam zbyt silna, by Władysław mógł przejąć za niego władzę.
Jednak ta groźba wystarczyła, by panowie polscy zgodzili się na koronację trzeciej żony
monarchy.
Para wyjechała do Krakowa, gdyż ceremonia mogła się odbyć jedynie w katedrze
wawelskiej. Na spotkanie z nową żoną Jagiełły z niekłamanym niepokojem czekała
jedyna córka króla, Jadwiga, ale Elżbieta okazała się macochą idealną, z powodzeniem
zastępując dziewczynie przedwcześnie zmarłą matkę. Królewna odpłaciła jej za to
miłością.
Ceremonia koronacji miała miejsce 19 listopada 1417 roku, w dniu patronki
Granowskiej, św. Elżbiety. Skronie Elżbiety wybranki króla zwieńczył jej
sprzymierzeniec, biskup lwowski Jan z Rzeszowa. Po koronacji panowie złożyli hołd
swojej nowej królowej, natomiast przedstawiciele miast tradycyjnie przekazali hojne
dary. Niestety, dworzanie nie polubili trzeciej małżonki Jagiełły, sympatią nie darzyli jej
także poddani, a po mieście krążyły złośliwe paszkwile oczerniające Elżbietę. Być może
za ich rozprowadzaniem krył się Zbigniew Oleśnicki, uparcie namawiający króla do
unieważnienia małżeństwa. Tymczasem para monarsza, mając w głębokim poważaniu
opinie poddanych i utyskiwania Oleśnickiego, cieszyła się sobą, wspólnie podróżowała
po kraju, przyjmowała wysłanników na sobór w Konstancji, którzy właśnie wrócili do
Polski, i pod koniec 1418 roku razem bawiła na weselu Witolda i jego drugiej żony,
Juliany Holszańskiej (pierwsza żona księcia, księżna Anna, zmarła na początku
1418 roku).
Wydaje się, że Elżbieta cieszyła się zaufaniem monarchy i miała wpływ na niektóre
jego posunięcia polityczne, chociażby inicjując spotkanie Jagiełły i Witolda z wielkimi
mistrzem Michałem Küchmeistrem von Sternbergiem, do jakiego doszło 17 października
1418 roku, a przedtem omawiając z władcami Polski i Litwy wspólne stanowisko wobec
państwa zakonnego. Była wielką zwolenniczką pokojowego rozwiązywania sporów
z Krzyżakami, w czym przypominała Jadwigę Andegaweńską, i podobnie jak pierwsza
żona króla przyczyniła się do rozwoju uniwersytetu w Krakowie, nakłaniając swego
królewskiego małżonka do zakupu na rzecz Akademii dwóch budynków, które władca
odkupił od Żydów, Osmana i Szmula, za kwotę 300 grzywien. Historycy zwracają też
uwagę na fakt, że Elżbieta była jedyną Polką spośród małżonek króla, niewątpliwie
przyczyniając się do jego polonizacji.
Jeżeli wierzyć Długoszowi, Jagiełło, pomimo że darzył swoją trzecią żonę wielkim
uczuciem, miewał chwile zwątpienia co do ważności swojego małżeństwa. Pewnego dnia
piorun raził cztery konie ciągnące karetę, w której podróżował, oraz dwóch dworzan
idących pieszo i podtrzymujących boki pojazdu. Zabił też wierzchowce, na których
podróżowali wojewoda sandomierski Mikołaj, wojewoda poznański Sędziwój, Henryk
z Rogowa oraz Jan Mężyk, a także siedem koni należących do innych rycerzy. Było to
o tyle dziwne, że jeźdźcom nic złego się nie stało, dlatego w całym tym wydarzeniu
dopatrywano się działania sił nadprzyrodzonych, tym bardziej że opisujący sytuację
kronikarz wspomina, iż piorun rozdarł na pół królewski płaszcz, oszczędzając samego
monarchę. Jagiełło stracił jedynie przytomność, i to na krótko. Obecny przy tym Zbigniew
Oleśnicki uznał ten splot wydarzeń za boską interwencję, będącą oznaką niełaski, jaka
spadła na króla za sprawą jego niegodnego małżeństwa.
Elżbieta czuła się coraz gorzej, gruźlica poczyniła wielkie spustoszenia w jej
organizmie. 12 maja 1420 roku, zaledwie po trzech latach małżeństwa z królem, przegrała
walkę z chorobą. Jagiełło nie był obecny przy jej zgonie, przebywając wówczas
w Brześciu Kujawskim. Wiadomość o śmierci małżonki przyjął z wielką rozpaczą
i rozkazał bezzwłocznie odprawić nabożeństwo za spokój jej duszy w miejscowym
kościele. Jednak w swoim żalu był odosobniony, jeżeli wierzyć Długoszowi. Nikt
w królestwie, ani tym bardziej na wawelskim dworze, nie rozpaczał po śmierci nielubianej
królowej. Ponoć bardziej cieszono się z jej pogrzebu niż z koronacji i chociaż dziejopis
twierdzi, jakoby Jagiełło niezbyt długo opłakiwał Elżbietę, to wiemy, że czcił pamięć
zmarłej i nawet dziesięć lat po jej śmierci pamiętał o modlitwach w jej intencji. Chociaż
niewątpliwie kochał ją szczerze, owdowiały monarcha miał zobowiązania wobec
poddanych i, odczekawszy wymagany okres żałoby, musiał rozejrzeć się za kolejną
kandydatką na żonę.
Zofia Holszańska – matka dynastii

Matrymonialne strapienia starzejącego się króla

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że królewna Jadwiga będzie


kolejną, po Andegawence, kobietą, która zacznie samodzielnie sprawować rządy
w Polsce. Była jedynym dzieckiem Jagiełły, a monarcha był coraz starszy i nadzieje na
spłodzenie męskiego następcy tronu gasły z dnia na dzień. Pytanie tylko, ile tak naprawdę
lat miał bohater naszej opowieści, kiedy zły los zabrał z tego świata jego trzecią,
najbardziej przez niego kochaną żonę. Jak już wcześniej wspomniano, w związku
z perturbacjami z ustaleniem dokładnej daty urodzin Jagiełły w starszych opracowaniach
dotyczących jego panowania znajdujemy twierdzenie, jakoby przekroczył wówczas
siedemdziesiątkę, natomiast według tych, w których data jego urodzin została przesunięta
o dziesięć wiosen, miał wówczas „tylko” około sześćdziesięciu lat. Pamiętajmy, że
w średniowieczu był to wiek dość zaawansowany i każdy, komu dane było przekroczyć
pięćdziesiąty rok życia, traktowany był jako osoba leciwa. Ówczesny stan medycyny,
wojny, zarazy i okresy głodu, które nękały świat, sprawiały, że ludzie żyli znacznie krócej
niż obecnie. Choć trzeba przyznać, że bohater naszej opowieści wiódł wyjątkowo zdrowy
tryb życia: unikał alkoholu, wbrew temu, co twierdził Długosz, nie objadał się, a jako
zapalony myśliwy dużo czasu spędzał w ruchu i na świeżym powietrzu, dzięki czemu był
w znacznie lepszej formie niż zdecydowana większość jego rówieśników. Nawiasem
mówiąc, swoją doskonałą kondycję zawdzięczał też brakowi kontaktu z ówczesną
medycyną, ponieważ metody leczenia w owych czasach polegały głównie na puszczaniu
krwi, najczęściej za pomocą przystawiania pijawek, i na robieniu lewatyw, które zamiast
leczyć — skutecznie skracały żywot chorych. Pomimo jednak świetnej formy monarchy
zarówno on sam, jak i jego doradcy doskonale zdawali sobie sprawę, że w każdej chwili
może zejść z tego świata, dlatego czyniono zabiegi, by go ożenić, gorączkowo prowadząc
poszukiwania stosownej kandydatki. Tym razem, pamiętając o ostatnim królewskim
mariażu, postanowiono nie polegać na opinii samego zainteresowanego. Ponieważ
w owych czasach uważano, że związek starszego mężczyzny i bardzo młodej kobiety
stanowi gwarancję licznego i zdrowego potomstwa, rozglądano się za jakąś młodą
księżniczką. Uroda ewentualnej narzeczonej była oczywiście kwestią drugorzędną,
aczkolwiek byłaby dodatkowym bonusem dla starzejącego się monarchy.
Zygmunt Luksemburski, bezustannie wtrącający się w sprawy naszego kraju,
znalazł Jagielle odpowiednią, oczywiście według niego, kandydatkę na kolejną żonę —
w postaci własnej córki, jedenastoletniej królewny Elżbiety. Jednak szybko się rozmyślił,
uznając, że różnica wieku między polskim monarchą a jego potencjalną narzeczoną jest
jednak zbyt duża, co źle rokuje na przyszłość. Poza tym, zanim doszłoby do zawarcia
małżeństwa, należało odczekać jeszcze rok, zanim dziewczynka osiągnie wiek sprawny,
a przez rok wiele się mogło zdarzyć, włącznie ze śmiercią Jagiełły. Przedsiębiorczy
Luksemburczyk nie zamierzał rezygnować i starał się związać Polskę, której koronę
sprzątnięto mu niegdyś sprzed nosa, ze swoją rodziną. Wynalazł więc kolejną kandydatkę
na małżonkę Jagiełły, swoją bratową, Ofkę, wdowę po czeskim królu Wacławie
IV. Czechy przypadły mu w spadku po bracie, ale silny opór husytów sprawił, że nie mógł
przejąć w tym państwie władzy. Gdyby jednak udało mu się ożenić Jagiełłę z Ofką,
zyskałby silnego sojusznika, z pomocą którego zapewne poradziłby sobie z tym
problemem. Swatana przez Zygmunta kobieta, która wniosłaby Jagielle w posagu
pokaźną kwotę stu tysięcy złotych oraz Śląsk, miała jednak bardzo poważną wadę: była
bezdzietna, pomimo że miała za sobą małżeństwo z Wacławem. Jeżeli nie doczekała się
potomstwa z poprzednim mężem, istniało prawdopodobieństwo, że jest bezpłodna, a więc
z punktu widzenia interesów dynastycznych — bezużyteczna. Poza tym była już bardzo
leciwa, przekroczyła bowiem czterdziestkę, co bynajmniej nie zniechęcało króla
Władysława, który jak wiemy, nie przepadał za młódkami.
Z kontrpropozycją matrymonialną wystąpił wielki książę litewski Witold, rając
swemu stryjecznemu bratu na żonę swoją krewną — Sonkę, średnią z trzech córek księcia
Andrzeja Holszańskiego i księżniczki druckiej Aleksandry, córki Dymitra Olgierdowicza,
rodzonego brata Kiejstuta, który był też ojcem Witolda. Włości rodziny Holszańskich —
Holszany — leżały na terenie Litwy, ale cały ród uległ zruszczeniu, przyjmując
prawosławie. Król, mając do wyboru dwie kandydatki, wysłał na dwór Zygmunta, gdzie
przebywała wówczas swatana mu przez króla Ofka, rycerza Zawiszę Czarnego, który miał
przypatrzyć się kobiecie. Nie wiadomo, jak potoczyłyby się sprawy kolejnego
królewskiego mariażu, gdyby nie złośliwy los, który na drodze dzielnego Zawiszy
postawił husytów. Jeden z ich przywódców porwał rycerza, skutecznie utrudniając mu
wykonanie zleconego przez Jagiełłę zadania. Co prawda w niewoli Zawisza nie zabawił
długo, ale zanim odzyskał wolność, zniecierpliwiony król zdecydował się jednak na
kandydatkę wybraną mu przez stryjecznego brata. Pisał do Witolda: „Miałem trzy żony,
dwie Laszki i jedną Niemkę, a teraz proszę cię, wyjednaj mi u kniazia Semena jego
młodszą siostrzenicę Zofię, żebym ją pojął za żonę z pokolenia ruskiego, aby Bóg dał mi
potomstwo”24. Król pisał o „wyjednaniu” panny u kniazia Semena, brata księżnej
Aleksandry, pod którego opiekę po śmierci księcia Andrzeja trafiły wszystkie trzy jego
córki oraz owdowiała żona. Najstarsza Wasylisa, zwana w rodzinie Biełuchą, średnia
Sonka oraz najmłodsza Maria wychowywały się więc razem z sześcioma kuzynami swego
wuja i mieszkały wraz z matką w Drucku. To właśnie tam, w charakterze dziewosłęba,
czyli swata, udał się stryjeczny brat Jagiełły.
O dzieciństwie Sonki, która przyszła na świat w 1405 roku, niewiele wiadomo poza
tym, że nie nauczono jej sztuki czytania i pisania. Umiejętności tych nie opanowała
zresztą do końca życia, zyskując niezbyt chlubne miano ostatniej niepiśmiennej królowej
Polski, aczkolwiek nie brakuje historyków twierdzących, że jako żona Jagiełły nadrobiła
te zaległości, tym bardziej że zachowały się dokumenty, na których widnieje jej podpis.
Być może to właśnie brak umiejętności czytania i pisania stał się w oczach jej przyszłego
męża niekłamanym atutem, po raz pierwszy bowiem miał się ożenić z kobietą, wobec
której nie czuł żadnych kompleksów.
Witold omówił z rodziną przyszłej narzeczonej szczegóły dotyczące ewentualnego
ślubu, ale pojawił się niespodziewany problem: jej wuj uznał, że nie godzi się, by młodsza
siostra szła za mąż przed starszą, dlatego wysunął kandydaturę starszej panny
Holszańskiej, Wasylisy. Wielki książę litewski wyłuszczył sprawę swemu bratu i około
1420 roku Jagiełło przybył do Drucka, by osobiście obejrzeć obie dziewczyny. Od razu
wpadła mu w oko Sonka, dziewczyna obdarzona urodą, wdziękiem i żywiołowością, ale
rodzina upierała się przy Wasylisie, która niezbyt się podobała monarsze, choć jak na
dżentelmena przystało, nie miał najmniejszego zamiaru powiedzieć tego głośno. Postąpił
więc nader dyplomatycznie, mówiąc „Dziewka jest mocnaja, a ja człowiek stary, nie
śmiem oncie pokusitsia”25. Jednym słowem — dowodził, iż dziewczyna mogłaby go
zamęczyć swoim apetytem na seks. Skoro jednak obawiał się Wasylisy, to czemu chciał
pojąć za żonę jeszcze młodszą Sonkę? Otóż, jeżeli wierzyć przekazom, starsza z sióstr
Holszańskich miała nad górną wargą dość mocny wąsik, który, jak wówczas wierzono,
był oznaką wielkiego temperamentu. Na szczęście Sonka nie posiadała tej wątpliwej
ozdoby. Oczywiście nie dysponujemy żadnym wizerunkiem czwartej żony Jagiełły, ale
badacze, którzy otworzyli jej grób na początku XX stulecia, orzekli, iż była wyjątkowo
wysoką kobietą, miała bowiem 179 centymetrów wzrostu, a swoje gęste, ciemne włosy
zaplatała na ruską modłę w warkocze, które upinała z tyłu głowy. Nosiła się także zgodnie
z modą panującą na Rusi, o czym świadczył strój, w którym złożono ją do trumny. Miała
opinię kobiety urodziwej, podczas gdy polski monarcha do przystojniaków nie należał,
ale ani dla jej rodziny, ani dla jej samej nie miało to żadnego znaczenia. Wszystkie wady
kandydata na męża skutecznie niwelowała świadomość chwały i splendorów, jakie
miałyby dzięki temu małżeństwu spłynąć nie tylko na samą Sonkę, ale także na jej ród.
Okazało się, że tłumaczenie Jagiełły trafiło do przekonania Semenowi, który
zgodził się, by wydać za niego Sonkę. Teraz należało coś postanowić w kwestii Wasylisy,
ponieważ wuj upierał się, że to ona pierwsza powinna wstąpić w związek małżeński.
Wkrótce znaleziono więc wyjście z sytuacji, naprędce zeswatano ją z Iwanem, jednym
z licznych bratanków króla Władysława, co okazało się pomysłem nader udanym, gdyż
wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że najstarsza z panien Holszańskich znalazła
szczęście w tym małżeństwie i ze swoim mężem doczekała się aż ośmiorga dzieci.
Niestety pomysłu monarchy nie zaakceptowali panowie polscy, którzy uznali, iż
najlepszym wyjściem dla Polski byłoby małżeństwo Jagiełły z krewną Zygmunta
Luksemburskiego, szczególnie oczywiście z Ofką, ze względu na związaną z tym
możliwość przyłączenia do Polski ziem Śląska, które wnosiła w posagu. Ale król,
podobnie jak w przypadku małżeństwa z Granowską, pozostał nieugięty. Tym razem
jednak miał ważki argument za związkiem z Sonką: młody wiek narzeczonej gwarantował
szansę na rychłe pojawienie się na świecie królewskiego potomka. Z narodzin syna
cieszyłby się sam król Władysław, ale również jego stryjeczny brat, który doczekał się
jedynie córki, Zofii, pochodzącej z jego pierwszego małżeństwa z księżną Anną. Syn
polskiego króla mógłby więc, po śmierci Witolda, objąć rządy także na Litwie. Wobec
takich racji oponenci ustąpili i król mógł poślubić swoją wybrankę.
Zanim jednak wyznająca prawosławie panna Holszańska stanęła przed ołtarzem
z Jagiełłą i została koronowana na królową Polski, musiała przyjąć chrzest w obrządku
łacińskim. Co prawda nieco wcześniej król Władysław i wielki książę litewski Witold
wystąpili z prośbą do Soboru w Konstancji, by Rusinów nawracających się na katolicyzm
zwolnić z — w gruncie rzeczy bezsensownego — obowiązku rebaptyzacji, ale ich starania
zakończyły się niepowodzeniem. I tak w Nowogródku w lutym 1422 roku
siedemnastoletnia wówczas Sonka przeszła na katolicyzm, przyjmując jednocześnie imię
Zofia, choć jej przyszli poddani uparcie nazywali ją „królową Sonką”. Na zapusty tego
samego roku, także w Nowogródku, odbył się ślub młodej pary, aczkolwiek używanie
epitetu „młody” w stosunku do Jagiełły, który mógłby być już nie tylko ojcem, ale nawet
dziadkiem swojej wybranki, jest sporym nadużyciem. Nie obyło się bez skandalu. Na
ceremonii zaślubin zabrakło Witolda, który miał się pokłócić z przyszłą żoną swego
stryjecznego brata. Zdaje się, że już wówczas objawił się trudny charakter Zofii. Po ślubie
miało miejsce wspaniałe wesele, a potem nadeszło to, na co średniowieczne panny
z reguły czekały, jeżeli nie z lękiem, to co najmniej z niepokojem, natomiast ich partnerzy
z radością — noc poślubna. Jagiełło nie stanął na wysokości zadania, tak przynajmniej
wynika z przywołanego już wcześniej Dopełnienia szamotulskiego, w którym znajdujemy
wzmiankę, jakoby król wprowadził swoją świeżo zaślubioną żonę do sypialni,
a następnie… zasnął snem sprawiedliwego, „pozostawiając Zofię nietkniętą”. Nie
wiadomo, co było tego przyczyną: czy monarcha miał jakieś problemy z potencją, czy ze
względu na Sonkę postanowił przesunąć konsumpcję małżeńską w czasie, czy też,
korzystając z wesela, zrobił wyjątek i napił się wina, a nieprzyzwyczajony do alkoholu
nabawił się bólu głowy. A może autor zapisu po prostu rozminął się z prawdą, dając wiarę
pogłoskom o rzekomej męskiej niemocy, która dopadła monarchę w noc poślubną. Takie
plotki zapewne krążyły po Polsce, skoro już podczas wesela nie brakowało osób
wątpiących w potencję podstarzałego władcy. Krótko po ślubie Zofia miała okazję
spróbować monarszego życia, para królewska wyjechała bowiem do Lidy, gdzie jej
małżonek przyjął posłów z Czech. Rok 1420 był ważny w historii Polski nie tylko ze
względu na zawarte wówczas małżeństwo Jagiełły. We wrześniu tego samego roku nad
jeziorem Mełno zawarto pokój z zakonem krzyżackim.
W gnieździe os

Załatwiwszy wszystko, co trzeba, Jagiełło wraz z żoną zjechał do Krakowa. Na


młodziutką Sonkę nikt tam nie czekał z otwartymi ramionami, wręcz przeciwnie, czwartą
żonę monarchy spotkało chłodne, wręcz lodowate przyjęcie. Nieprzychylnie powitała ją
królewna Jadwiga, zaledwie trzy lata od niej młodsza, oraz ludzie z jej najbliższego
otoczenia. Jedyna córka Jagiełły, dzierżąca dumny tytuł heres Coronae Regni Poloniae,
czyli dziedziczki korony Polski, doskonale zdawała sobie sprawę, że kiedy jej macocha
urodzi syna, ona sama będzie mogła pożegnać się z nadziejami na objęcie tronu po śmierci
ojca. A przecież miała już narzeczonego, Fryderyka Hohenzollerna, którego nawet
wymieniano jako młodego króla Polski. Co prawda do tej pory ze swego narzeczonego
królewna miała raczej marny pożytek, ponieważ chłopiec był od niej o pięć lat młodszy,
ale dobrze rokował na przyszłość. W takiej sytuacji nowej małżonce króla nie
pozostawało nic innego, jak tylko zmontować swoje własne, przychylne jej stronnictwo,
co było o tyle trudne, że nieszczęsna dziewczyna nie znała ani polskiego, ani tym bardziej
łaciny, w których to językach porozumiewano się na królewskim dworze. Nic dziwnego,
że jej pozycja była początkowo bardzo zła i zupełnie nikt się z nią nie liczył, co jednak
miało się w przyszłości zmienić.
Jakby tego było mało, obiecana przez jej wiecznie nieobecnego męża koronacja
była kilkakrotnie przekładana. Pierwszy jej termin wyznaczono na drugi dzień świąt
Bożego Narodzenia 1422 roku, ale ostatecznie, z po dziś dzień nieznanych powodów, nie
dotrzymano go. Samo małżeństwo w końcu zostało skonsumowane, dlatego wszyscy na
dworze rzucali w jej stronę dyskretne, ale ciekawskie spojrzenia, patrząc, czy jej brzuch
się nie zaokrągla. Niestety nic takiego się nie zdarzyło, królowa nie była brzemienna,
chociaż powinna już zajść w ciążę. Pytanie tylko kiedy, skoro jej małżonek, zamiast
dotrzymywać jej towarzystwa w alkowie i poświęcić się, skądinąd zapewne niebywale
przyjemnym, obowiązkom płodzenia dziedzica korony, bezustannie gdzieś jeździł.
Najpierw udał się na Litwę, potem do Wielkopolski, skąd wyjechał do Małopolski, by
wpaść jak po ogień na Wawel i znów wyruszyć do Wilna. Jak w takiej sytuacji jego
małżonka mogła zajść w ciążę? Nie mówiąc już o koronacji, o której całkiem zapomniał.
„Zaprawdę żałosny i gorzki do dzień, który Was od mego oddzielił widoku” — pisała
Sonka (a raczej ktoś pisał w jej imieniu) do Jagiełły. „Obrócił mi się w długą i nużącą noc,
odkąd znikło sprzed mego wzroku Wasze oblicze i wszystko jest przeciwko mnie”26. Owe
narzekania nie zrobiły wrażenia na monarsze, który nadal więcej czasu spędzał na łowach
i podróżach niż w małżeńskiej alkowie. Nie wiadomo, co kierowało Jagiełłą, kiedy na tak
długo zostawiał młodą żonę na wawelskim zamku. Raz już przecież przekonał się, że
znudzona, pozostawiona sama sobie kobieta może wpakować się w niezłe tarapaty, a przy
okazji mocno skomplikować życie samemu królowi. Można domniemywać, że starzejący
się władca liczył, że ktoś go zastąpi w obowiązku spłodzenia następcy tronu, ale jak się
przekonamy, monarcha bardzo źle znosił nawet podejrzenie o to, że może nie być
biologicznym ojcem swoich dzieci. Dlaczego więc postępował tak dziwnie wobec Sonki?
Pozostanie to już pewnie niewyjaśnioną tajemnicą dziejów.
Tymczasem młodziutka żona Jagiełły radziła sobie jak umiała w nieznanym
i w gruncie rzeczy wciąż wrogim jej środowisku. Nie tylko uczyła się mówić po polsku,
ale także stopniowo zaczęła się orientować, jak wygląda układ sił politycznych w Polsce
i na kim mogłaby się oprzeć. Wiedziała, że może liczyć na prymasa Mikołaja Trąbę,
przywódcę stronnictwa, które do historii przeszło pod nazwą narodowo-kurialnego,
z którym chętnie współpracował wielki książę litewski Witold. Niestety, po śmierci
prymasa urząd biskupa krakowskiego objął młody, bo zaledwie trzydziestotrzyletni,
Zbigniew Oleśnicki. Jego nominacja była o tyle zaskakująca, że duchowny nie miał
wszystkich wymaganych święceń kapłańskich, a jego kandydatura nie była popierana
przez Jagiełłę. Część historyków widzi w tym rękę Zofii, która, licząc na poparcie tego
rosnącego w siłę duchownego, przyczyniła się do jego awansu. Trzeba jednak przyznać,
że uczeni opowiadający się za taką wersją wydarzeń są w zdecydowanej mniejszości,
przeważa pogląd, iż Zofia była zbyt młoda, by mieć wpływ na obsadę urzędów
kościelnych. Co prawda pierwsza żona Jagiełły, Jadwiga, jak wiemy, skutecznie
ingerowała w sprawy Kościoła, ale jej pozycja była znacznie mocniejsza niż Sonki, wszak
sama była królem, a poza tym od dziecka wychowywano ją na władczynię. Z całą
pewnością natomiast swoją karierę na dworze zawdzięcza królowej Zofii poeta dworski
Stanisław Ciołek, który swego czasu mocno naraził się monarsze, pisząc wyjątkowo
złośliwy pamflet na Elżbietę Granowską. Niełaska króla jakimś cudem wyparowała, kiedy
Ciołek chwycił za pióro, by wychwalać pod niebiosa jego czwartą żonę. Ponoć to właśnie
Sonce zawdzięcza podkanclerstwo, którym to urzędem został wynagrodzony przez króla.
Nowa małżonka Jagiełły bardzo szybko się polonizowała, przebywała głównie
w Polsce, aczkolwiek utrzymywała ożywione kontakty z rodziną, przede wszystkim ze
swoimi siostrami. Pomimo że była wychowana w prawosławiu, praktykowała katolicyzm
z gorliwością neofitki, aczkolwiek tolerowała w swoim otoczeniu prawosławnych,
wykazywała też sympatię wobec ruchu husyckiego w Czechach. To właśnie na jej dworze
schronienie znalazło wielu husytów lub osób podejrzewanych o sympatię dla tego ruchu,
którzy uciekli przed prześladowaniami w ojczyźnie. Takim człowiekiem był chociażby
nadworny astrolog Henryk Czech Bohemus, który w roku 1424 objął w Akademii
Krakowskiej Katedrę Astrologii i Astronomii. Sympatii Sonki dla tego uczonego nie ma
się co dziwić, skoro przepowiedział jej, iż zostanie matką trzech synów! A lekko mu na
polskiej ziemi nie było, skoro aż dwukrotnie oskarżano go nie tylko o herezję, ale nawet
o czary, i w 1429 roku skazano na dożywocie. Z więzienia wyszedł po dziesięciu latach,
właśnie za sprawą swojej możnej protektorki, królowej Zofii.
W 1423 roku Sonka towarzyszyła mężowi w jego podróży na Ruś. Pomimo że para
wiele czasu spędziła razem, nie widać było u kobiety żadnych oznak ciąży, pojawiły się
więc plotki na temat jej rzekomej bezpłodności. Mimo to Jagiełło zdecydował się w końcu
na koronację swojej małżonki. Władca postanowił nadać ceremonii szczególnie uroczystą
oprawę, zapraszając na nią władców europejskich. W pierwszej kolejności wysłał
Zawiszę Czarnego na dwór Zygmunta Luksemburskiego, by wręczyć zaproszenie jemu
samemu i jego małżonce, Barbarze. Poza Zygmuntem na Wawel zaproszono także
duńskiego króla Eryka, władcę państw wchodzących w skład unii kalmarskiej,
w historiografii znanego jako Eryk VII Pomorski. Przy okazji wizyty monarchy z północy
Sonka miała okazję wykazać się jako żona władcy i pani domu. Kiedy Eryk zjechał do
Krakowa, króla Władysława tam nie było, przebywał właśnie na polowaniu, by zdobyć
mięsiwo na ucztę, którą planowano wydać po koronacji. Gościa z Danii zakwaterowano
w dobudowanej do zamku na polecenie Jagiełły wieży, którą od tej pory zaczęto zwać
„duńską”. Poza duńskim monarchą na ceremonię koronacji Zofii przyjechał oczywiście
Zygmunt Luksemburski, legat papieski Branda Castiglione oraz audytor kamery
apostolskiej (czyli urzędu administracyjnego powołanego do zarządzania dobrami
materialnymi Stolicy Apostolskiej) Juliusz Cesarini, a także książęta litewscy, ruscy
i mazowieccy. Nie zabrakło też przedstawicieli zakonu krzyżackiego — dwóch
komturów, którzy zapewne otrzymali zadanie dokonania oglądu kolejnej małżonki
Jagiełły i jednocześnie mieli ocenić, czy najnowsza królowa ma jakiekolwiek aspiracje
polityczne, a jeżeli tak — to czy i na ile jest w stanie zaszkodzić zakonowi. Przybył też
gość zupełnie niespodziewany i nieprzewidziany, którego jednak godnie podjęto —
książę Ludwik Bawarski, rodzony brat królowej Izabeli i szwagier króla Karola VI. Nie
zjawił się natomiast Witold, ponoć skłócony z nową żoną Jagiełły — tak przynajmniej
twierdzi Długosz, ale tym razem nie jest to prawda. Król postanowił na wszelki wypadek
usunąć na czas koronacji z Krakowa narzeczonego swojej córki, Jadwigi, wysyłając go
na Litwę, pod opiekę swego brata stryjecznego.
Koronacja Zofii odbyła się w niedzielę 5 marca 1424 roku, a namaszczenia żony
Jagiełły dokonał arcybiskup gnieźnieński Wojciech Jastrzębiec w asyście aż trzech
biskupów, w tym legata papieskiego oraz Oleśnickiego, bez którego odtąd nie mogła się
obyć żadna ważna ceremonia państwowa. Nowo koronowana królowa otrzymała od
swego małżonka wiano na Radomiu, Sączu, Bieczu, Żarnowcu, Sanoku i Nieszawie. Po
koronacji rozpoczęto trwające tydzień zabawy, uczty, a nawet, tak nielubiane przez
monarchę, turnieje. Był to zapewne ukłon wobec Sonki, która bardzo lubiła tańce
i zabawy. Przy okazji nie obyło się jednak bez zgrzytu, kiedy zarówno Luksemburczyk,
jak i Eryk usiłowali nakłonić Jagiełłę do zerwania zaręczyn jego córki, Jadwigi,
z Fryderykiem Hohenzollernem. Obaj uważali, że lepszym kandydatem na zięcia
polskiego króla byłby wnuk monarchy duńskiego, Kaźko Słupski. Jednak ich zabiegi
spełzły na niczym i polski władca nie zrezygnował z planów wydania swojej jedynaczki
za Fryderyka. Być może uczynił to zaniepokojony dziwną niedyspozycją swojej
małżonki, która w tym czasie rzeczywiście zapadła na zdrowiu. Jak się okazało, nie był
to powód do zmartwienia, ale do radości — Sonka w końcu zaszła w upragnioną ciążę.
Rozpustna kobieta czy przykładna matka?

31 października 1424 roku Jagiełło, przebywający wówczas w Przemyślu,


otrzymał radosną wiadomość: królowa powiła silnego i zdrowego chłopca.
Uszczęśliwiony król spędził na dziękczynnych modłach w miejscowej katedrze cały
dzień, a nawet, jak nakazywała tradycja, starał się wypełnić cały szereg dobrych
uczynków. Wici o narodzinach królewskiego męskiego potomka wysłano niemal do
wszystkich europejskich dworów i do ówczesnego papieża, Marcina V, a w całym kraju
odprawiano nabożeństwa, podczas których dziękowano Panu za tak wielką łaskę. Owej
radości i entuzjazmowi nie należy się dziwić, syn Jagiełły był pierwszym męskim
następcą tronu od czasów narodzin Kazimierza Wielkiego, który przyszedł na świat
w 1310 roku. Sam ojciec też miał powód do dumy — udało mu się spłodzić potomka
w podeszłym wieku, miał przecież ponad siedemdziesiąt lat!
Królewicza ochrzczono 18 lutego 1425 roku, nadając mu imię po ojcu. Co ciekawe,
chłopiec miał aż dwudziestu pięciu ojców chrzestnych, w tym Zygmunta
Luksemburskiego, księcia Mediolanu, dożę weneckiego i samego Ojca Świętego. Jak
można się domyślić, żaden z nich nie przyjechał na uroczystość ani nie miał okazji
zobaczyć swojego chrześniaka, a na miejscu zastępował ich biskup Oleśnicki. Papież
przysłał jednak w darze gwóźdź z Krzyża Świętego. Hojne dary od Ojca Świętego
otrzymała także Zofia, nazwana przezeń dostojną królową i córką najmilszą w Chrystusie.
Papież przekazał jej cenne aksamity haftowane złotą nicią. Na ceremonii zabrakło
Witolda, który jako rekompensatę swojej nieobecności przysłał srebrną kołyskę
wypełnioną stoma grzywnami srebra.
Z racji podeszłego wieku monarchy nie brakowało złośliwych plotek
kwestionujących jego ojcostwo, ale na szczęście dla Jagiełły mały królewicz był bardzo
do niego podobny. Fakt narodzin Władysława siłą rzeczy umocnił pozycję Zofii na
dworze, ale też doprowadził do podziałów w kraju na tle ewentualnego następstwa tronu
— królewicz miałby być obrany władcą, oczywiście przez elekcję, automatycznie po
śmierci swego ojca. Królowej Zofii, niebezpodstawnie obawiającej się, że jej małżonek
zejdzie z tego świata, zanim jej syn dojrzeje do sprawowania władzy, marzyło się
stanowisko regentki, w czym zresztą miała poparcie Jagiełły. Pojawiły się też komplikacje
związane z sytuacją Litwy po śmierci Witolda. Padały głosy, że powinna być traktowana
jako część Polski, nie brakowało też zwolenników powstania państwa federacyjnego. Do
tych ostatnich zaliczał się chociażby coraz bardziej rosnący w siłę Oleśnicki. Byli i tacy,
którzy na tronie widzieli nie małego Władysława, tylko Jadwigę i jej męża, Fryderyka
Hohenzollerna, a nawet… wielkiego księcia litewskiego Witolda czy jednego z synów
księcia mazowieckiego Siemowita IV i jego żony księżnej Aleksandry. Pojawiła się także
koncepcja, aby ewentualną regencję powierzyć wspólnie królowej Zofii i Witoldowi.
Każda z wymienionych wyżej propozycji miała tyle samo zwolenników, co
przeciwników.
Początkowo wydawało się, że plany Zofii spełzną na niczym. Na zjeździe
w Brześciu Kujawskim, odbywającym się w kwietniu 1425 roku, uznano co prawda
królewicza Władysława za przyszłego władcę Polski, oczywiście za cenę kolejnych
przywilejów, znacznie ograniczających monarszą władzę w państwie, ale zupełnie
zignorowano sprawę ewentualnej regencji Zofii. Na domiar złego ustalono, że Władysław
będzie mógł być koronowany dopiero po osiągnięciu pełnoletności. Ustalenia te
z oczywistych względów nie zadowalały ani samego Jagiełły, ani tym bardziej jego
małżonki, dlatego królewska para nie podpisała końcowego dokumentu. Podczas
drugiego zjazdu szlachty, zwołanego w sprawie sukcesji po aktualnie panującym władcy,
który odbył się w Łęczycy w 1426 roku, zebrani dosłownie rozsiekli na szablach
dokument końcowy z Brześcia, a oburzony król bez słowa opuścił salę obrad. Na
szczęście Zofia nie była świadkiem tego żenującego spektaklu, gdyż do Łęczycy nie
przyjechała. Kiedy jednak doszły do niej złowróżbne wieści i zrozumiała, że kwestia
następstwa tronu dla jej syna jest poważnie zagrożona, postanowiła wziąć sprawy w swoje
ręce i pozyskać jak najwięcej zwolenników dla swego syna na tronie polskim. Małego
królewicza oddała pod opiekę zaufanej piastunki, Katarzyny Koniecpolskiej, na zamku
w Chęcinach, wyruszyła wraz z Jagiełłą w podróż, zbierając podpisy zwolenników
sukcesji swego syna. Nie wiadomo, na ile przyczyniła się do tego sama królowa, która
z wiekiem nie tylko zyskała na autorytecie, ale nabyła trudnej umiejętności pozyskiwania
przyjaciół — w każdym razie akcja zakończyła się sukcesem. Królewicza jako dziedzica
korony uznał Kraków, a następnie Konin i Lwów, a księżna mazowiecka, Aleksandra,
wraz z krewnymi wydała akt, w którym ogłosili się oni zależnymi wyłącznie od króla,
a nie od korony. Zofii i Jagielle udało się też skaptować wielu zwolenników wśród
najważniejszych dostojników Polski i wreszcie pozyskać dla sprawy Ruś Czerwoną, która
uznała w małym Władysławie następcę tronu.
Wszystkie te perturbacje odbiły się negatywnie na zdrowiu królowej, która po raz
drugi była w ciąży. 16 maja 1426 roku Zofia urodziła kolejne dziecko — drugiego syna,
Kazimierza. Tym razem miała przy sobie bratnią duszę, osobę, na którą zawsze mogła
liczyć — swoją matkę, księżnę Aleksandrę, która przybyła na Wawel, by nacieszyć się
wnukami i szczęściem swojej córki. Była to jednak ostatnia wizyta księżnej w Krakowie,
gdyż Aleksandra w drodze powrotnej do domu, w Glinianach nagle zaniemogła i zmarła.
Okrutny los nie oszczędził także jej młodszego wnuka, który przeżył zaledwie rok i umarł
2 marca 1427 roku. Małego królewicza pochowano w katedrze wawelskiej przy ołtarzu
św. Erazma i św. Brygidy, ufundowanego jeszcze przez Jadwigę Andegaweńską.
Królowej nie dane było długo rozpaczać, ponieważ znów była w stanie
błogosławionym. Ale wkrótce okazało się, że ma kolejne powody do zmartwień, i to
poważne. Patrząc na sprawę z perspektywy lat, można dojść do wniosku, że winnym
całego zamieszania był książę Witold. „Wielki książę litewski Witold żywił wielkie
podejrzenia ze względu na odmienny stan królowej Zofii, która urodziwszy dwóch synów,
również w tym roku spodziewała się potomka — relacjonuje Długosz. — Podejrzenia
budziły plotki, które do niego docierały, oraz zgrzybiały raczej niż starczy wiek króla
Władysława, na który zwykł się przed nim uskarżać. Doprowadził więc do tego, że król
zgodził się na spotkanie z nim w mieście Horodle, w dzień Wywyższenia św. Krzyża, aby
zapobiec plotkom, które się szeroko rozeszły, i zadbać o dobre imię króla i królowej,
ponieważ było wiadomo, że ciąży na niej ciężki zarzut bezwstydnego życia” 27. Owo
„zadbanie” o dobre imię króla i królowej polegało właściwie na podjudzaniu z natury
podejrzliwego Jagiełły przeciwko jego młodej małżonce. Stryjeczny brat władcy bez
ogródek i zbędnych ceregieli przedstawił polskiemu monarsze całą listę zarzutów
przeciwko nieszczęsnej Sonce, a do tego imienny spis jej domniemanych kochanków,
wśród których, zdaniem Witolda, znajdował się także ojciec mającego się narodzić
dziecka. „Aleksander Witold oświadczył, że z niektórych doniesień i ostrzeżeń wie
z pewnością, że królowa Polski Zofia, pofolgowawszy hamulcom wstydu, związała się
niezgodnym z prawem uczuciem z pewnymi rycerzami polskimi wymienionymi przez
niego imiennie. Istnieje obawa, że jeżeli się szybko nie zapobiegnie nasilającemu się złu,
to królowa, ulegając słabości zwykłej płci, popadnie w gorsze występki przynoszące
hańbę królowi, Królestwu i jej rodowi, szczególnie że sprzyjają temu jej wiek, uroda,
powodzenie, spokój, bogactwo i obfitość żywności. Rycerzy należy uwięzić, a królową
oddać pod ścisłą straż, pozostawiając na bardzo skromnym wikcie”28. Nie bez przyczyny
Witold zalecał „bardzo skromny wikt” — w owych czasach uważano bowiem, że obfite
posiłki sprzyjają rozpuście, gdyż najedzony człowiek zaczyna myśleć o innych niż
jedzenie przyjemnościach. Głodowa dieta miała więc skutecznie wybić z głowy młodej
królowej ochotę na igraszki w łożu z przystojnymi dworzanami.
Powstaje pytanie, co też wielki książę litewski miał na myśli, mówiąc o zarzucie
„bezwstydnego życia”. Sonkę cechowało właściwe dla jej wieku umiłowanie do zabaw
i tańców, a ponieważ leciwy Jagiełło, chociaż z całą pewnością lubił muzykę, stronił od
tego typu rozrywek, towarzyszyli jej w tym znacznie młodsi, z pewnością przystojniejsi
od króla, mężczyźni. Wśród nich na czoło wysuwał się niejaki Hincza z Rogowa, syn
i imiennik owego rycerza, który niegdyś posłował do Cilli w sprawie królewskiego
małżeństwa z Anną Cylejską, podejrzanie blisko kręcący się wokół Sonki. Faktem jest, że
ów młodzieniec cieszył się zaufaniem i przyjaźnią królowej, ale nie wiadomo, czy parę
połączyło coś więcej. Być może Hincza rzeczywiście podkochiwał się w Zofii, możliwe,
że królowa nawet w skrytości ducha mu sprzyjała, ale była na tyle mądra, by nie pakować
się w romans. Miała przecież zbyt wiele do stracenia, ryzykowałaby nie tylko swoim
życiem, ale i stawiałaby na szali przyszłość własnych dzieci. Jeżeli bowiem udowodniono
by jej niewierność, mogłaby się pożegnać z nadzieją na sukcesję tronu dla królewicza
Władysława, nawet gdyby król był w stu procentach pewny, iż malec jest jego
biologicznym synem.
Wydaje się, że postępowaniem Witolda „uświadamiającego” swemu królewskiemu
krewnemu, że prawdopodobnie jest rogaczem, kierowała zwykła ludzka zawiść. Książę,
który — jak wiadomo — folgował swojej chuci i zmieniał kochanki jak rękawiczki, nie
doczekał się męskiego potomka, a tymczasem jego stryjeczny brat, zawsze wyżej ceniący
polowania niż rozkosze łoża, miał mieć ze swoją czwartą, młodą żoną już drugie,
a właściwie trzecie, biorąc pod uwagę zmarłego królewicza Kazimierza, dziecko. Być
może nawet, jak wskazywały gwiazdy, w które uważnie wpatrywali się królewscy
astrologowie — kolejnego syna. Według Długosza Witold dysponował, jak byśmy to dziś
powiedzieli, twardymi dowodami na zdradę królowej, w postaci zeznań jej dwóch
najbardziej zaufanych dwórek. „A dwie siostry Szczukowskie, mianowicie Katarzynę
i Elżbietę zabrano z dworu królowej Zofii i sprowadzono na Litwę do Aleksandra Witolda
[…] — czytamy w dziele Długosza. — Badano je bardzo dokładnie w sprawie
zbrodniczego zbeszczeszczania łoża i byłyby się naraziły na ponowne badania, gdyby
były nie powiedziały całej prawdy”29, czyli nie przyznały, że królowa popełniła
cudzołóstwo. Z dzisiejszego punktu widzenia ów dowód nie wydaje się jednak
wiarygodny, ponieważ owe „badania”, którym poddano obie dziewczyny, były po prostu
torturami, a udręczone dwórki zapewne powiedziały to, co ich oprawcy chcieli usłyszeć,
by tym samym mogły uniknąć dalszych cierpień.
Jednak być może to nie Witolda winniśmy obwiniać za knowania przeciwko
nieszczęsnej Zofii. Tym bardziej że wspomniane spotkanie, a właściwie zjazd w Horodle,
nie miało się wcale odbywać, jak twierdził Długosz, w związku z domniemaną
niewiernością królowej, ale w sprawie ostatecznego rozwiązania kwestii spornych
z zakonem, dotyczących przebiegu granic w okolicach Drezdenka i Jasińca. Historycy
wątpią też, aby, jak chciał kronikarz, Sonka została za radą Witolda odesłana do Medyki.
Według badaczy królowa przebywała wówczas w Nowym Mieście Korczynie.
Zachowały się listy wielkiego księcia litewskiego, w których wyraża on oburzenie
z powodu nikczemnych plotek, jakie pojawiły się pod adresem królowej Zofii, co raczej
nie byłoby możliwe, gdyby, jak chce Długosz, to właśnie on rozpętał całą aferę. Wiadomo
też, że Sonka wystosowała list do Witolda, prosząc go o pomoc w kwestii oczyszczenia
się z tych zarzutów, aczkolwiek samo pismo nie zachowało się do naszych czasów. Gwoli
sprawiedliwości należy dodać, że historycy wątpią też w poddanie torturom dwórek
królowej, sióstr Szczekockich, na dworze wielkiego księcia litewskiego, uznając to za
wymysł Długosza, nadający dramaturgii opisywanym przez niego wydarzeniom. Obie
siostry zostały zapewne wysłane na Litwę nie po to, aby Witold je wybadał — wszak
i w ówczesnej Polsce nie brakowało mistrzów w katowskim rzemiośle, którzy
z najbardziej opornych potrafili wydusić zeznania — ale oddano mu je pod opiekę i by
odsunąć je od tej całej afery, która rzucała cień także na ich reputację. Skądinąd wiadomo,
że ród Szczekockich utrzymywał od dawna kontakty z litewskim dworem. Jest to tym
bardziej prawdopodobne, że sam Długosz zapewnia, iż dwórki wydane „za mąż znalazły
tu [to znaczy na Litwie — przyp. I.K.] i na zawsze mieszkanie”30. Jest jeszcze jeden
argument dowodzący, iż to nie Witold był tym, który rozpętał kolejną jagiellońską
seksaferę — a mianowicie: skandal, jaki wybuchł po nagłośnieniu kwestii domniemanej
niewierności królowej, godził przecież w niego samego, jako głównego architekta
małżeństwa Jagiełły i Sonki!
Jak już wcześniej wspomniano, w Polsce nie brakowało przeciwników sukcesji
małego Władysława, widzących na tronie nie syna Jagiełły i Sonki, ale jego starszą córkę,
Jadwigę. Być może palce w intrydze maczali też zwolennicy królewicza, którzy
sprzeciwiali się regencji królowej Zofii. Cała sprawa wyraźnie była obliczona na jej
zdyskredytowanie w oczach samego króla i poddanych, na zniszczenie jej wizerunku
przykładnej żony i matki. Ci, którzy rozpowszechnili ową plotkę, zdając sobie sprawę, że
podważenie legalności pochodzenia królewicza Władysława, ze względu na jego
uderzające podobieństwo do Jagiełły, jest niemożliwe, zdecydowali się podać
w wątpliwość jego ojcostwo w stosunku do mającego się wkrótce narodzić potomka.
Niewykluczone, że za owymi intrygami stał potężny Zbigniew Oleśnicki, ale równie
prawdopodobne jest, że swoje dołożyli Hohenzollernowie, w trosce o to, by Fryderyk,
narzeczony królewny Jadwigi, w końcu zdobył polską koronę.
W przeszłości niewierność małżeńska była nie tylko piętnowana przez Kościół jako
grzech, ale także podlegała penalizacji. Papież Sykstus V uważał nawet, iż karą za
cudzołóstwo winna być śmierć. W czasach, gdy żyła Zofia, niewierne kobiety z gminu,
uznane za winne zdradzie, skazywano na chłostę i zakucie w dyby. Niestety, delikwentki
po odbyciu kary nie mogły już wrócić do domu, nawet gdyby ich własny mąż
przebaczyłby im ten występek. Mogły jedynie pracować jako prostytutki. Jeżeli jednak
w grę wchodziła żona panującego, sytuacja robiła się nader poważna, gdyż niewierność
małżonki władcy stawiała pod znakiem zapytania ewentualną sukcesję jej potomków.
Bywało więc, iż nieszczęsna kobieta płaciła za rzeczywistą, a często także —
domniemaną zdradę własnym życiem, ale czasem, jeżeli miała szczęście, odsyłano ją do
klasztoru. Bywało też tak, jak to się stało w przypadku przyłapanej in flagranti
z kochankiem Małgorzaty Burgundzkiej, małżonki króla Nawarry, Ludwika Kłótliwego.
Ta wylądowała w więzieniu, gdzie co prawda nie trzymano jej w ciemnej celi, ale jednak
w warunkach dalekich od luksusów, do jakich wcześniej przywykła. Edward III, panujący
w Anglii w okresie 1312–1377, który sam bynajmniej nie był ideałem cnotliwego męża,
tylko notorycznym kobieciarzem, wydał nawet Akt o zdradzie, ustanawiając okrutne kary
za cudzołóstwo królowej, które zostało tym samym zrównane w prawie z przestępstwem
tak ciężkiego kalibru, jakim jest zdrada stanu. Cudzołożnica miała być spalona żywcem,
natomiast dla tych, z którymi dopuściła się wiarołomstwa, prawo przewidywało
powieszenie, wleczenie końmi i ćwiartowanie. Wydaje się to nielogiczne, żeby kogoś
jednocześnie wieszano, ćwiartowano czy wleczono końmi, wszak już jeden tego typu
środek wystarczał, by pozbawić człowieka życia, ale ówcześni znali sposób, by tę karę
wykonać pieczołowicie. Oszczędźmy jednak czytelnikom drastycznych opisów, nie
wnoszą one bowiem nic do opisywanej tu historii.
Według Długosza o cudzołożenie z królową Zofią oskarżono aż siedmiu rycerzy,
z czego można wysnuć wniosek, iż czwarta żona Jagiełły musiała mieć rzeczywiście duży
temperament. Wśród rzekomych cudzołożników kronikarz wymienia Zarembę
z Kalinowy, pełniącego wówczas urząd marszałka wielkiego koronnego, Piotra
Kurowskiego, Jana Kraskę z Łubnicy, Jana Taszkę Koniecpolskiego, Piotra i Dobiesława
ze Szczekocin oraz oczywiście, wspomnianego wyżej, Hinczę z Rogowa. Ten ostatni,
przynajmniej w oczach dziejopisa, uchodził za najbardziej podejrzanego, dlatego książę
Witold miał zażądać dla niego kary śmierci, a podobno i sam Jagiełło rozważał taką
ewentualność. Wszyscy oskarżeni rycerze należeli do najbliższego otoczenia pary
monarszej i w większości byli rówieśnikami Sonki.
Kiedy wymienieni wyżej mężczyźni dowiedzieli się o ciążących na nich zarzutach,
czym prędzej wzięli nogi za pas i ratowali się ucieczką, co oczywiście nie świadczy o ich
winie. Już za samo podejrzenie o romansowanie z królową można było zapłacić gardłem,
dlatego Jan Koniecpolski, Piotr i Dobiesław ze Szczekocin wyjechali za granicę. Ale nie
wszyscy zdołali w porę zbiec, nie udało się to Piotrowi Kurowskiemu, Wawrzyńcowi
Zarembie, Janowi Krasce ani nieszczęsnemu Hinczy. Ten ostatni, jak twierdzi Długosz,
przyłapany na próbie ucieczki, „wtrącony głęboko do brudnej wieży w Chęcinach omal
nie wyzionął ducha ze smrodu w więzieniu”31.
A co w tym czasie działo się z samą Sonką? Otóż zapakowano ją w wygodną karetę
i odwieziono do Krakowa, gdzie, bacznie obserwowana, miała czekać na rozwiązanie. Co
prawda, jak wcześniej wspomniano, już dwie z poprzednich żon Jagiełły były oskarżane
o zdradę, ale tym razem sprawa przybrała rozmiary wręcz międzynarodowego skandalu.
Krótko mówiąc, żyła nią cała Europa, a wciąż nienawidzący swego pogromcy spod
Grunwaldu Krzyżacy z zadowoleniem zacierali ręce. Obszernie o polskiej seksaferze
pisał chociażby wspomniany już w niniejszym opracowaniu Eneasz Sylwiusz
Piccolomini, późniejszy papież Pius II.
29 lub 30 listopada 1427 roku nieszczęsna Zofia powiła swoje trzecie dziecko —
syna. Jego narodzinom nie towarzyszyły jednak dziękczynne modły ani radość
poddanych, wręcz przeciwnie — zastanawiano się, czyja krew płynie w żyłach potomka
królowej: Hinczy, Zarembów czy Kurowskich. „I jak narodziny pierwszego syna
Władysława były dla własnych obywateli pożądane i miłe, a u sąsiadów budziły niepokój
i strach, tak przeciwnie urodzenie się tego ostatniego, swoim sprawiło ból i wywołało ich
przekleństwa, a budziło zadowolenie i radość u obcych, którzy w wesołych
opowiadaniach podkreślali piętno hańby, na które naraziła królowa siebie i dziecko”32 —
relacjonuje Długosz.
Król jak zwykle znajdował ukojenie, polując w przepastnych litewskich puszczach,
a jego małżonka zachodziła w głowę, jak wybrnąć z twarzą z tej skomplikowanej
sytuacji. W dzisiejszych czasach sprawę załatwiłoby badanie DNA, ale ówcześni nie mieli
pojęcia o skomplikowanych prawach genetyki. Zofia mogła więc jedynie z niepokojem
przyglądać się twarzyczce śpiącego w jej ramionach noworodka, gorączkowo szukając
jakiegoś podobieństwa do Jagiełły, ale jak na złość, w przeciwieństwie do swego
starszego brata, malec w niczym nie przypominał władcy. Oczywiście nie stanowiło to
dowodu, że nie był synem króla, ale kryzys dynastyczny wisiał w powietrzu.
Należało jakoś wyjść z tego impasu, który szkodził nie tylko nieszczęsnej Sonce,
jej nowo narodzonemu dziecku, ale i samemu królowi, a przede wszystkim — państwu.
W końcu ktoś wpadł na iście salomonowe rozwiązanie: uznano, że przysięga
samooczyszczająca złożona przez Zofię załatwi sprawę i uwolni ją od wszelkich
podejrzeń. Przysięga taka stanowiła w wiekach średnich jeden z najważniejszych
dowodów ze świadków, będący jednocześnie środkiem dowodowym o charakterze
samoprzekleństwa, co oznaczało, iż osoba ją składająca, jeżeliby poświadczyła
nieprawdę, sama skazałaby swoją duszę na wieczyste męki w ogniu piekielnym. Zofia
podjęła wyzwanie i dokonała oczyszczenia „wobec biskupa krakowskiego Zbigniewa,
kasztelana krakowskiego Krystyna z Ostrowa, wojewody krakowskiego Jana z Tarnowa
i wojewody sandomierskiego i starosty krakowskiego Mikołaja z Michałowa, osobiście
i przez usta siedmiu znaczących kobiet i matron, a to żony wojewody sieradzkiego
Kochny, wdowy po marszałku Janie Głowaczu Jadwigi, wdowy po Nawojku z Mokrska
Klichny oraz żony sędziego krakowskiego Pawła z Bogumiłowic Heleny i niezamężnej
Heleny Kotki, zaślubionej potem Florianowi Pacanowskiemu”33.
Tymczasem najmłodszy syn Sonki, nieświadomy wielkiego zamieszania, jakie
wywołał swoim pojawieniem się na świecie, kwilił w kołysce jak każde niemowlę. Rósł
zdrowo, zapowiadając się na silnego chłopca, ku wielkiemu zadowoleniu swojej matki.
Jagiełło natomiast pozornie uwierzył żonie, która przysięgała, iż dziecko jest jego, ale do
końca życia traktował swojego młodszego syna z daleko posuniętą rezerwą, podobnie
zresztą jak jego starszą przyrodnią siostrę, Jadwigę. Małego królewicza (po złożeniu przez
Zofię przysięgi samooczyszczającej miał już pełne prawo do tego tytułu) ochrzczono 21
grudnia, nadając mu imiona Kazimierz Andrzej. Najwyraźniej jego rodzice nie byli zbyt
przesądni, skoro na pierwsze imię dali mu tak samo jak wcześniej synowi, który zmarł,
przeżywszy zaledwie rok. W tym miejscu warto wspomnieć, że wszyscy bracia
przywoływanego niejednokrotnie w niniejszej publikacji Jana Długosza nosili to samo
imię — Jan, gdyż ich ojciec, nawiasem mówiąc — także Jan, uważał to miano za
wyjątkowo szczęśliwe. Pierworodny Jan chował się zdrowo, podczas gdy jego dwaj
młodsi bracia, których ochrzczono innymi imionami, zmarli we wczesnym dzieciństwie.
Przesądny ojciec wszystkim kolejnym męskim potomkom, w tym i późniejszemu
dziejopisowi, nadawał zatem owo szczęśliwie imię, w efekcie w rodzinie Długoszów
wychowywało się aż trzynastu Janów. Musiało to sprawiać nie lada problemy
późniejszym biografom naszego dziejopisa, usiłującym odtworzyć koleje jego życia. O ile
jednak Jana Długosza-seniora można jeszcze zrozumieć, o tyle wydaje się niepojęte,
dlaczego Jagiełło i jego żona zdecydowali się nadać swojemu młodszemu synowi imię
zmarłego wcześniej potomka. Niewykluczone, że chcieli, aby wyrósł na władcę równego
jego imiennikowi, Kazimierzowi Wielkiemu, ostatniemu Piastowi na tronie Polski. Swoje
drugie imię, Andrzej, królewicz Kazimierz zapewne otrzymał na cześć dziadka po
kądzieli, Andrzeja Holszańskiego. Małemu królewiczowi bezzwłocznie postawiono
horoskop, którego autorem był, jakżeby inaczej, Henryk Czech, ale tym razem
przepowiednia wydawała się wyjątkowo niekorzystna. Według astrologa królewicz miał
się urodzić pod złą gwiazdą, skutkiem czego co prawda obejmie w przyszłości rządy, ale
sprowadzi na Królestwo „różne nieszczęścia i zagrozi mu niemal zguba, gdyby
miłosierdzie Boże go nie ocaliło”34. Henryk Czech słynął z wyjątkowo trafnych
horoskopów, ale tym razem, na szczęście dla Polski, pomylił się — Kazimierz Andrzej
Jagiellończyk jest zgodnie uznawany przez historyków za jednego z najlepszych władców
w historii naszego państwa.
Za sprawą skandalu związanego z domniemaną niewiernością królowej ucierpiał
nie tylko jej autorytet, ale i samego Jagiełły, na domiar złego wciąż otwarta sprawa
następstwa tronu przybrała dramatyczny wymiar. Król, chcąc zapewnić swoim synom
panowanie, zgadzał się na wszystkie żądania szlachty, a jednocześnie kaptował wciąż
nowych zwolenników, nadając im rozmaite korzyści, co ze zrozumiałych względów
odbiło się negatywnie na stanie państwowych finansów. Wieści o tym rozniosły się nawet
poza granice naszego państwa i na wielu dworach z pogardą mawiano, że prawo naszego
króla do tronu opiera się jedynie na prawie przekupstwa…
Oczywiste jest, iż wspomniana seksafera położyła się cieniem na małżeństwie Zofii
i Jagiełły, praktycznie zabijając uczucie między nimi, o ile takowe kiedykolwiek istniało.
Odtąd nie byli parą małżonków, ale sojuszników zjednoczonych w walce o koronę dla
najstarszego syna. Nie dane im było zapomnieć o całej sprawie, ponieważ kwestia
rzekomego nieślubnego pochodzenia królewicza Kazimierza wracała od czasu do czasu.
Stało się tak chociażby w 1430 roku, kiedy toruński komtur Jan Stamberski wystosował
do Jagiełły pismo z informacją, jakoby Witold rozsiewał plotki o tym, iż chłopiec jest
owocem pozamałżeńskiego romansu królowej. Była to oczywiście nieprawda, obliczona
na poróżnienie polskiego króla i wielkiego księcia litewskiego, który zresztą osobiście
interweniował w sprawie rozpuszczania tych fałszywych pogłosek u wielkiego mistrza
w Malborku.
Przysięga oczyszczająca królowej Zofii automatycznie zdjęła wszelkie podejrzenia
z jej domniemanych kochanków. Wszyscy, w tym nawet najbardziej podejrzany Hincza,
doświadczywszy wpierw królewskiej niełaski, powrócili na dwór, a nawet pełnili swoje
wcześniejsze funkcje w dworskiej kancelarii. O ile współcześni badacze kładą opowieść
o związkach, jakie łączyły królową Zofię z sześcioma rycerzami, między bajki, o tyle
w przypadku samego Hinczy nie są do końca pewni, czy rzeczywiście nie był bliżej
związany z żoną Jagiełły. Z całą pewnością mężczyzna był zafascynowany Sonką,
spędzał u jej boku podejrzanie dużo czasu, zarządzał też dobrami królowej. To jemu Zofia
powierzyła opiekę nad swoim najstarszym synem, Władysławem, kiedy ten, już jako król,
wyjechał objąć władzę na Węgrzech. Po śmierci królowej Hincza okazywał nieudawaną
rozpacz, a ponieważ pociechę znalazł w religii, z czasem popadł w dewocję. Ufundował
wiele kościołów, ołtarzy i klasztorów, a prosząc o modlitwę zakonników w Krzepicach,
zawsze błagał o wspomnienie duszy królowej i o odpuszczenie swoich grzechów.
Wreszcie przez resztę życia walczył o możliwość pochówku w pobliżu kaplicy królowej
Zofii na Wawelu, a kolejne odpowiedzi odmowne bynajmniej go nie zniechęcały.
W końcu dopiął swego — pochowano go w niewielkiej wnęce pod schodami, nieopodal
grobowca, w którym spoczęła jego ukochana, a miejsce swojego wiecznego odpoczynku
polecił udekorować takimi samymi freskami ruskimi, jakie zdobią kaplicę królowej.
Wydaje się więc, że Hańcza rzeczywiście darzył Sonkę uczuciem. Pytanie tylko, czy
Sonka je odwzajemniała…
Sprawa domniemanego romansu Zofii i Hinczy wciąż budzi emocje. Na wielu
forach i blogach internetowych poświęconych historii pojawia się sugestia, a czasem
wręcz teza, jakoby młodszy syn Zofii, Kazimierz Andrzej, w rzeczywistości był synem
Hinczy. Jednak współcześni historycy uznają, że król Kazimierz Jagiellończyk, bo
właśnie pod tym przydomkiem syn Jagiełły funkcjonuje w historiografii, był jednak
dzieckiem polskiego króla. Wątpliwości co do pochodzenia królewicza z czasem pozbyli
się też jego współcześni, ponieważ królewicz, który jako niemowlę nie przypominał
w niczym swojego ojca, dorastając, stał się do niego bardzo podobny, aczkolwiek zdaje
się, że był od króla Władysława znacznie przystojniejszy, podobnie zresztą jak od swego
starszego brata, którego trudno byłoby zaliczyć do urodziwych. Niestety sam Jagiełło nie
zdążył się o tym przekonać. Kiedy zszedł z tego świata, jego młodszy syn dopiero
zaczynał wykazywać pewne cechy podobieństwa do swego ojca.
Pomimo pomyślnego dla królowej zakończenia dworskiej seksafery Zofia wciąż
nie miała pewności, czy po śmierci Jagiełły panowie oddadzą tron jej starszemu synowi.
Sytuacja nieco się wyklarowała po zjeździe w Jedlinie, w marcu 1430 roku, kiedy
ustalono, że sukcesorem Jagiełły zostanie jeden z jego synów. Tymczasem wielki książę
litewski Witold, uznawszy, iż w ten sposób Litwa, jako państwo z władcą wybranym
przez Polaków, zostanie podporządkowana polskim magnatom, począł snuć plany
rozluźnienia bądź nawet zerwania unii polsko-litewskiej. Zupełnie niespodziewanie
znalazł w tej kwestii sojusznika w królowej Zofii, która zdawała sobie sprawę, że gdyby
unia odeszła w niebyt, na Litwę wróciłaby zasada dziedziczenia władzy, a wówczas
schedę po nieposiadającym męskiego potomka Witoldzie przejąłby któryś z jej synów.
Książę miał też sprzymierzeńca w osobie Zygmunta Luksemburskiego, który ostatecznie
nakłonił go do koronacji, a nawet zlecił swoim złotnikom wykonanie insygniów
królewskich dla wielkiego księcia litewskiego. Książęce plany znalazły też uznanie
w oczach zakonu, starającego się skłócić Witolda z Jagiełłą. Ceremonię koronacji
wyznaczono na dzień 15 sierpnia 1430 roku. Niestety, marzenia Kiejstutowicza o koronie
odpłynęły w siną dal, ponieważ przygotowane przez Luksemburczyka insygnia nigdy nie
dotarły do Wilna. A wszystko za sprawą Jagiełły, który, poinformowany przez sprawnie
działających szpiegów o trasie przejazdu posłańców wiozących Witoldową koronę,
wysłał swoich ludzi, by ci obsadzili granicę zachodnią i drogi w Nowej Marchii,
a następnie przejęli posłańca. Niedługo po planowanym terminie uroczystości doczesny
padół opuścił sam Witold, pogodziwszy się wcześniej ze swoim stryjecznym bratem,
który zresztą był obecny przy jego śmierci. Zanim książę zamknął oczy na zawsze,
oficjalnie przekazał Jagielle władzę wielkoksiążęcą oraz wszelkie dobra nadane mu
wcześniej przez króla. A tymczasem sam monarcha widział na stolcu książęcym swego
młodszego brata, Świdrygiełłę, słynącego nie tylko z sympatii dla Krzyżaków, ale także
z nieobliczalnego i wybuchowego charakteru (nieoceniony Paweł Jasienica nazywa go
„starym krętaczem”). Byłoby to o tyle korzystne dla Jagiełły, iż Świdrygiełło, podobnie
jak Witold, nie doczekał się męskiego potomka i po jego śmierci władza w księstwie
przeszłaby na któregoś z synów monarchy. Wkrótce jednak między braćmi doszło do
poważnego konfliktu, a do Krakowa dotarły niepokojące wieści o rzekomym uwięzieniu
króla przez Świdrygiełłę. Wówczas Zofia wybrała się osobiście na Litwę, by, korzystając
z pomocy swoich krewnych z rodu Druckich, pojednać zwaśnionych braci. Kiedy jednak
dojechała do Chełmna, przekonała się, że wiadomości o wtrąceniu jej małżonka do
więzienia były mocno przesadzone. Król, cały i zdrowy, wyjechał jej na spotkanie.
Monarsza para udała się do Sandomierza, gdzie oficjalnie uznano Świdrygiełłę za władcę
Wielkiego Księstwa Litewskiego, co automatycznie wzmocniło pozycję samych
Jagiellonów.
Wtedy ponownie, niczym bumerang, wróciła sprawa rzekomego pochodzenia
Kazimierza z nieprawego łoża. Królowa nie mogła pozwolić sobie na kolejny skandal,
który wpłynąłby na osłabienie pozycji jej samej i jej dzieci. Nie zwlekając, oskarżyła
o zniesławienie Jana Strasza z Białaczowa, nawiasem mówiąc — bliskiego
współpracownika Zbigniewa Oleśnickiego. Na sędziego wyznaczono Piotra z Widawy,
natomiast interesy królowej reprezentował Mszczuj ze Skrzynna. Sprawą żył cały kraj,
a przed sądem wystąpiło wielu świadków, na czele z Hinczą z Rogowa i Piotrem
Kurowskim. Wszyscy zeznali, że z ust oskarżonego słyszeli niepochlebne opinie na temat
Zofii oraz twierdzenia podające w wątpliwość ojcostwo Jagiełły w stosunku do
Kazimierza. Strasz złożył przysięgę samooczyszczającą, co nie uchroniło go przed karą
— ostatecznie wtrącono go do więzienia, niewątpliwie ku niekłamanej satysfakcji Sonki.
Królowa, odetchnąwszy po procesie, zleciła swemu protegowanemu, Ciołkowi, napisanie
utworu na cześć Krakowa, ale sprytny poeta wyczuł prawdziwe intencje królowej,
tworząc istny pean z Zofią w roli głównej.
Sama królowa najwyraźniej uznała, że słowo pisane nie wystarczy, by poddani
postrzegali ją jako bogobojną, szlachetną żoną i matkę następcy tronu, dlatego, jak na
chrześcijańską władczynię przystało, zdecydowała się ufundować świątynię, a konkretnie
nową kaplicę na wzgórzu wawelskim, która miała stanąć na północ od głównych wrót
istniejącej tam katedry. Do prac przystąpiono w 1431 roku, a do ozdobienia ścian
i sklepienia w jej wnętrzu na rozkaz królowej sprowadzono malarzy ruskich. Niestety,
stworzone przez nich dzieła nie przetrwały do naszych czasów. W 1900 roku, kiedy
świątynie pokryto nowym sklepieniem, zastąpiły je freski Włodzimierza Tetmajera.
Chociaż jest to oficjalnie kaplica pod wezwaniem św. Trójcy, pamięć o fundatorce
świątyni nie zaginęła i wciąż nazywana jest kaplicą królowej Zofii.
W tym samym roku, w którym rozpoczęła się budowa wspomnianej świątyni,
królowa znów stała się bohaterką kolejnej afery, tym razem znacznie poważniejszego
gatunku. Nie chodziło o jej wiarołomstwo, Sonkę oskarżano ni mniej, ni więcej, tylko
o usiłowanie zabójstwa królewny Jadwigi. Autorką owego oskarżenia była sama Jadwiga,
która od roku chorowała i wmawiała swoim zaufanym ludziom, iż zapewne została otruta.
Nie jest to niemożliwe, wszak w owych czasach znano trucizny wolno działające, które
podawane systematycznie, doprowadzały w końcu do zgonu ofiary. W takim wypadku
trucicielowi niezmiernie trudno było udowodnić winę. Długosz twierdzi, jakoby i tym
razem doszło do złożenia przysięgi przed ołtarzem, ale opisuje tę kwestię tak zawile, że
historycy po dziś dzień głowią się, kto i kiedy ją składał: sama królowa czy też może
Jadwiga, przysięgając, iż nikt jej nie truje. Być może, jak chcą niektórzy, królewna
odwołała owe oskarżenia na łożu śmierci. Faktem jest, że córka Jagiełły zmarła
z nieznanych przyczyn 8 grudnia 1431 roku i natychmiast w kraju wybuchła plotka
o rzekomym otruciu jej przez macochę, usuwającą przy tej okazji ostatnią przeszkodę na
drodze do władzy jej własnych synów. Oczywiście nieszczęsna Jadwiga mogła umrzeć
na skutek jakiegoś schorzenia, z którym współczesna medycyna poradziłaby sobie
doskonale, a średniowieczni lekarze mogli mieć poważne problemy nawet z jego
zdiagnozowaniem. Nie można też z całą pewnością wykluczyć, że jej zgon nie nastąpił
z przyczyn naturalnych, ale był wynikiem systematycznego podawania jej trucizny. Być
może rzeczywiście zdeterminowana Sonka zdecydowała się pozbyć pasierbicy w tak
drastyczny sposób, a może zrobił to za nią ktoś z jej otoczenia, chcąc przypodobać się
królowej, chociażby zakochany w niej Hincza. Wszak z przekazów wiemy, że czwarta
żona Jagiełły i córka króla, delikatnie mówiąc, nie darzyły się sympatią. Niestety, prawdy
nie dowiemy się już nigdy.
Sam król zachował się co najmniej dziwnie w obliczu straty, jaką była śmierć jego
najstarszego dziecka. Przynajmniej tak wynika z relacji Długosza, który pisał, iż Jagiełło
nie okazywał smutku na jej pogrzebie, przez całą uroczystość zachowując kamienną
twarz. Kronikarz sugeruje, jakoby monarcha odetchnął z ulgą, pozbywszy się ostatniej
przeszkody, jaka stała na drodze do objęcia władzy przez synów jego i Sonki. Zdaje się,
że jedynym człowiekiem rozpaczającym po śmierci królewny był jej narzeczony,
Fryderyk. Pytanie tylko, czy był to żal po stracie ukochanej, czy też smutek wywołany
koniecznością pożegnania się z nadzieją na koronę polską.
W 1432 roku na zjeździe w Sieradzu wydawało się, że sprawa sukcesji dobrnęła
wreszcie do pomyślnego dla Jagiellonów finału. Para królewska otrzymała obietnicę
uznania następstwa tronu dla starszego z jej synów. Wkrótce jednak Sonce i Jagielle
humor popsuły wieści z Litwy — brat króla, Świdrygiełło, ożenił się z młodziutką
księżniczką twerską, Anną, która urodziła mu syna. Wobec takiego obrotu sprawy wizja
objęcia władzy w Wielkim Księstwie Litewskim przez potomków polskiego króla stawała
się coraz mniej pewna. Jednak synek Świdrygiełły zmarł wkrótce po urodzeniu, tym
samym ponownie otwierając drogę do objęcia książęcego stolca przez któregoś
z królewiczów.
Triumf w Sieradzu jednak okazał się pozorny. W styczniu 1433 roku szlachta
zebrana w Krakowie uchwaliła, że królewicz Władysław rzeczywiście zostanie obrany
królem po śmierci swego ojca, ale pod warunkiem zatwierdzenia wszystkich przywilejów,
a korona zwieńczy jego skronie dopiero po osiągnięciu przez chłopca wieku sprawnego.
Nie było to po myśli pary królewskiej, której wkrótce przybyło kolejne zmartwienie: na
Litwie doszło do zamachu stanu, na skutek którego Świdrygiełło stracił władzę na rzecz
brata zmarłego Witolda, Zygmunta Kiejstutowicza. Było to o tyle dziwne, że Zygmunt
nigdy wcześniej nie przejawiał żadnych ambicji politycznych i nigdy nawet słowem nie
wspomniał, że marzy mu się wielkoksiążęcy stolec. Nic dziwnego, że zrodziło to
podejrzenia, że prawdziwym inspiratorem zamachu był Jagiełło. Na Litwę bezzwłocznie
wysłano poselstwo polskie, któremu przewodził sam Zbigniew Oleśnicki. 15 września
1432 roku w Grodnie podpisano porozumienie w historiografii znane jako ugoda
grodzieńska. Zygmunt zachował władzę, którą miał sprawować do śmierci, w zamian za
co Polska otrzymała obietnicę włączenia w swe granice Podola, od lat stanowiącego kość
niezgody pomiędzy królestwem a Wielkim Księstwem Litewskim. Co więcej, po śmierci
Kiejstutowicza władzę w kraju miał przejąć syn Jagiełły, ale pod warunkiem
zatwierdzenia przez niego przywilejów przedkładanych przez litewskich możnych.
Głównym architektem owego porozumienia był oczywiście Oleśnicki, który urastał
teraz do osoby numer jeden w państwie. Król w jego oczach był tylko zniedołężniałym
starcem, z którego zdaniem nie należy się liczyć. Biskup nie miał też najmniejszego
zamiaru brać pod uwagę zdania żony władcy, która przecież nie była ani stara, ani
zniedołężniała, ale jego zdaniem jako kobieta nie mogła się wypowiadać w kwestiach
państwa i dynastii. Duchowny zwykł mawiać, że ze służebnika króla przedzierzgnął się
w ojca monarchy. A ojciec, jak to ojciec, miał prawo pouczać i łajać, z czego Oleśnicki
nader chętnie korzystał. Na zjeździe w Korczynie, publicznie napominając króla,
upokorzył go tak bardzo, że bezsilny Jagiełło dosłownie wybuchnął płaczem.
Faktem jest, że sędziwy już przecież monarcha zaczynał mieć dolegliwości typowe
dla podeszłego wieku: coraz słabszy wzrok i coraz gorszy słuch, co zauważali wszyscy
z jego otoczenia, na czele z Zofią. Wciąż jednak prowadził aktywny tryb życia,
politykował, pomimo prób odsunięcia go od spraw państwa podejmowanych przez
Oleśnickiego, a przede wszystkim — polował. Na wiosnę 1434 roku monarcha
postanowił wyjechać na Ruś, by przyjąć hołd Stefana Mołdawskiego, który wcześniej
pozbawił władzy swego przyrodniego brata, męża młodszej siostry Zofii, Marii. Ponieważ
Sonka, kierując się względami rodzinnymi, zdecydowała się pozostać w domu, monarcha
wyjechał w tę, jak się miało okazać, ostatnią swoją podróż sam. Zresztą para monarsza
już od jakiegoś czasu stopniowo oddalała się od siebie i właściwie jedyną kwestią, która
ich łączyła, była walka o zapewnienie następstwa tronu królewiczowi Władysławowi.
Władca wyruszył w drogę w maju, a ten miesiąc w roku 1434 zaskoczył wszystkich
wyjątkowo niskimi temperaturami, temperatura spadała zwłaszcza rankiem i pod wieczór.
Takie wahania temperatur są szczególnie niebezpieczne dla małych dzieci i osób
w podeszłym wieku, ale stary monarcha niezbyt się tym przejmował. Kiedy pewnego dnia
postanowił swoim zwyczajem wysłuchać śpiewu słowika o świcie, zaziębił się.
Początkowo niewinna infekcja przerodziła się w ostre zapalenie płuc, którego osłabiony
wiekiem organizm Jagiełły nie mógł zwalczyć. Przeczuwając rychły zgon, władca
w obecności świadków wyraził życzenie, by jego następcą został królewicz Władysław,
i jednocześnie powierzył Oleśnickiemu opiekę nad chłopcem. Jagiełło zmarł 1 czerwca
1434 roku w Gródku, który na pamiątkę owego smutnego wydarzenia przemianowano
z czasem na Gródek Jagielloński. Władca osierocił niespełna dziesięcioletniego
królewicza Władysława i siedmioletniego Kazimierza. Królowa Sonka w chwili śmierci
swego małżonka miała zaledwie dwadzieścia dziewięć lat.
Ciało zmarłego złożono do drewnianej trumny, którą oblano smołą i przykryto
kobiercem z godłami ziem polskich, a następnie wywieziono do Krakowa, gdzie miała się
odbyć ceremonia pogrzebowa. 18 czerwca w katedrze wawelskiej odprawiono mszę,
którą celebrował Wojciech Jastrzębiec. W krótkich chwilach ciszy słychać było głośny
szloch królowej-wdowy, nie bez przyczyny obawiającej się o przyszłość swoją i swoich
synów. Bała się, że panowie jednak nie zdecydują się oddać władzy jej pierworodnemu,
tym bardziej że coraz częściej odzywały się głosy, by korona wróciła do Piastów,
a konkretnie — do któregoś z książąt mazowieckich. Doskonale zdawała sobie także
sprawę, że teraz wiele będzie zależeć od wrogo do niej nastawionego Oleśnickiego,
z którym nie potrafiła się porozumieć. W głębi serca wierzyła jednak, że wszystko się
ułoży. Wszak jej nadworny astrolog wywróżył obu jej synom władzę. Najwyraźniej
gwiazdy były więc po jej stronie…

Władysław Warneńczyk wg Marcello Bacciarellego


ROZDZIAŁ 2

Władysław Warneńczyk, władca, który „kochał inaczej”?

Z chłopca król

Na portalach prowadzonych przez przedstawicieli ruchu LBGT najstarszy syn


Władysława Jagiełły wymieniany jest jako jeden z nielicznych polskich władców
hołdujących miłości homoseksualnej i znajdujących rozkosz w męskim towarzystwie.
Jako dowód zwolennicy tezy o odmiennej orientacji króla podają relację Jana Długosza,
piszącego o jakichś męskich rozkoszach zabierających czas władcy. Ba, kilka lat temu
polscy homoseksualiści wywołali w Krakowie sporo zamieszania, urządzając
pielgrzymkę do miejsca pochówku, a właściwie cenotafu, czyli symbolicznego grobowca,
Władysława Jagiellończyka, by złożyć tam kwiaty. W ich środowisku władca uchodzi
bowiem za kogoś w rodzaju patrona. Czyżby więc najstarszy syn Władysława Jagiełły był
też pierwszym homoseksualistą koronowanym na króla Polski? Jak się przekonamy,
wbrew temu, co twierdzą przedstawiciele środowiska LGBT, sprawa homoseksualizmu
króla nie jest tak jednoznaczna, jakby się pozornie zdawało.
Kaprys historii sprawił, że bohater naszej opowieści, znany szerzej pod
przydomkiem Warneńczyk, pomimo że panował i żył bardzo krótko i w zasadzie nie
wsławił się żadnymi szczególnymi osiągnięciami, stał się bodaj najbardziej znanym
polskim władcą w Europie, a może nawet i na świecie. Do koronacji doszło nie tyle z woli
jego zmarłego ojca czy starań matki, królowej Zofii, ile za sprawą potężnego wówczas
biskupa Zbigniewa Oleśnickiego. Władysław miał wówczas niespełna dziesięć lat.
A dokładnie: dziewięć lat i osiem miesięcy. Trzeba przyznać, że duchowny musiał się
nieźle nabiedzić, żeby skronie najstarszego syna Jagiełły zwieńczyła korona Polski, gdyż
przeciwna była temu większa część szlachty. Polskim panom i duchowieństwu wciąż
marzył się kolejny Piast na tronie. Sądzili, że będzie nim potomek litewskiego księcia
i jego pierwszej żony, Jadwigi Andegaweńskiej, było nie było — ciotecznej wnuczki
Kazimierza Wielkiego. Jak wiemy, jedyna córka tej pary zmarła krótko po urodzeniu,
a nieszczęsnej Andegawence nie było pisane ani długie życie, ani ponowne
macierzyństwo. Nadzieję na powrót króla Piasta rozbudziło kolejne małżeństwo Jagiełły
— z Anną Cylejską, rodzoną wnuczką króla Kazimierza, ale i w tym przypadku szlachtę
czekało rozczarowanie, ponieważ królowa wydała na świat córkę. Kiedy już pogodzono
się z faktem, że władzę w państwie będzie dzierżyć kolejna kobieta, ale za to Piastówna,
dziewczyna zmarła w tajemniczych okolicznościach. Panowie polscy nie byli zachwyceni
perspektywą osadzenia na tronie syna Litwina i Rusinki (a właściwie zruszczonej
Litwinki), w którego żyłach nie płynęła polska krew, o piastowskiej nie wspominając. Do
tego, że koronacja królewicza Władysława leży nie tyle w interesie dynastii Jagiellonów,
ile Polski, przekonał ich właśnie Oleśnicki. Jednak nie obyło się bez perturbacji, gdyż, ku
niekłamanemu rozczarowaniu Zofii, jej syn nie został koronowany, jak to było
w zwyczaju, krótko po pogrzebie zmarłego króla. Na skutek protestów szlachty ceremonię
przesunięto na 25 lipca, a opozycja, korzystając z tej zwłoki, coraz głośniej protestowała
przeciwko osadzeniu na tronie syna Sonki, argumentując, że jest on zbyt młody, by móc
panować. Wówczas królowa zawarła sojusz z biskupem krakowskim, który powołując się
na wcześniejsze postanowienia, podjęte jeszcze za życia Jagiełły, przekonał szlachtę
zebraną 3 lipca na zjeździe w Opatowie do koronacji Jagiellona. Oleśnicki musiał być
bardzo przekonujący, skoro panowie polscy zgodzili się przekazać władzę jednemu
z synów zmarłego władcy. Ostatecznie zdecydowano się na Władysława, podkreślając
jego podobieństwo do Jagiełły.
Królowa-wdowa odetchnęła z ulgą, ale jak się miało okazać, czekała ją jeszcze
niejedna burzliwa chwila. Na kilka dni przed wyznaczonym terminem uroczystości
opozycja znów podniosła głowę, po raz kolejny zgłaszając swój sprzeciw. Tym razem
wysunięto argument, że zatwierdzenie praw szlachty przez małoletniego władcę mogłoby
okazać się niewiążące, kiedy osiągnie pełnoletność. I wówczas Oleśnicki, nie pierwszy
i nie ostatni raz, wykazał się niemałym zmysłem dyplomatycznym, powołując się na
jakieś fragmenty prawa nadanego jeszcze przez Kazimierza Wielkiego, według których
za chłopca mogłaby złożyć przysięgę jego matka wraz ze spokrewnionymi z nią
prałatami. Dodatkowo Sonka miała przysiąc, że Władysław poręczy prawa i szlacheckie
przywileje bezzwłocznie po dojściu do pełnoletności. Ale na tym nie zakończyły się
perturbacje koronacyjne królewicza Władysława. Opozycja odważyła się po raz kolejny
oprotestować koronację, i to w dzień uroczystości, kiedy chłopiec niemal stał już przed
ołtarzem, czekając, aż zostanie namaszczony świętymi olejami! Wówczas marszałek Jan
Głowacz ogłosił zebranym, że „starszyzna królestwa i wszyscy prawi obywatele
postanowili królewicza Władysława na stolicę królestwa wynieść i koronować”35,
a następnie zalecił, by ci, którzy zgadzają się z tą decyzją, stanęli po jednej stronie,
natomiast jej przeciwnicy — po drugiej. Kiedy okazało się, że oponentów jest zaledwie
trzech, można było rozpocząć uroczystość, ku niekłamanej radości królowej Zofii. I tak
niespełna dziesięcioletni chłopiec 25 lipca 1434 roku został uroczyście koronowany
i namaszczony na króla Polski.
Ze względu na młody wiek król nie władał samodzielnie, sprawami państwa
zajmowała się Rada, składająca się z przedstawicieli najmożniejszych polskich rodów:
Szafrańców, Tęczyńskich oraz Ostrorogów, a na jej czele stał, jakżeby inaczej, sam
Oleśnicki. Co prawda, zgodnie z ówczesnym prawem, młody Jagiellon miał uzyskać
pełnię władzy w dniu 31 października 1438 roku, kiedy przypadały jego czternaste
urodziny, ale była to tylko teoria. Czternastoletni Władysław był wciąż zbyt młody i nie
miał bladego pojęcia o skomplikowanych meandrach polityki, dlatego potrzebował
wsparcia mądrych, doświadczonych doradców. A Oleśnicki, który był prawdziwym
zwierzęciem politycznym, nie miał najmniejszego zamiaru wypuścić steru rządów ze
swych rąk. Na domiar złego pewne ambicje polityczne wykazywała też matka króla,
królowa Zofia, oraz przedstawiciel opozycji Spytek z Melsztyna.
Pomimo że nie był wymarzonym przez szlachtę Piastem, młody król cieszył się
wielką popularnością wśród poddanych. Nawet niechętny Jagiellonom Długosz opisuje
go jako „młodzieńca pełnego cnót rycerskich, gorąco pobożnego, skromnych potrzeb,
ustępliwego charakteru i jednającego sobie ludzi mimo braku urody miłem obejściem”36.
Opinię o brzydocie Warneńczyka podzielał też współczesny mu Eneasz Sylwiusz
Piccolomini, ale Marcin Kromer, pisząc o Jagiellonie, był nieco bardziej łaskawy,
stwierdzając: „Był król Władysław urody średniej, czarnych włosów, a oczu, wdzięczny
na wejrzeniu, śniadej płci i oblicza”37. Pamiętajmy jednak, że Kromer żył w latach 1512–
1589, nie miał więc okazji widzieć króla, natomiast Długosz musiał znać Warneńczyka,
ponieważ już od 1433 roku pracował jako sekretarz Zbigniewa Oleśnickiego.
Z pewnością więc nasz monarcha nie był ideałem męskiej urody, co oczywiście mogło
kłopotać królową Zofię i ewentualne kandydatki na jego żonę, ale raczej nie stanowiło
zmartwienia dla jego poddanych. Tym bardziej że Władysław od wczesnego dzieciństwa
przygotowany był do roli, jaką wyznaczyli mu rodzice, a mianowicie do bycia władcą.
Przez pierwsze sześć lat swojego życia znajdował się pod opieką piastunki, wspomnianej
wcześniej Katarzyny (Kachny) Koniecpolskiej, a później pieczę nad nim przejął
Wincenty Kot z Dębna, duchowny i absolwent Akademii Krakowskiej. To on nauczył
przyszłego króla czytać i pisać, dzięki niemu królewicz poznał też język Owidiusza
i Wergiliusza, on też zaszczepił w chłopcu wielką pobożność, z której Warneńczyk słynął
do końca życia. Drugim człowiekiem mającym wpływ na wychowanie i edukację
przyszłego króla był oczywiście Zbigniew Oleśnicki.
Historycy zwracają uwagę, że młody Warneńczyk poddany został zbyt wcześnie
presji dwóch silnych osobowości i autorytetów i w efekcie nie zdążył wyrobić w sobie
asertywności, stając się niemal bezwolną marionetką w rękach osób silniejszych
psychicznie od niego. Pamiętajmy jednak, że Władysław bardzo młodo stracił ojca, więc
szukał jego substytutów w najbliższym otoczeniu, znajdując je właśnie w osobie Kota,
a zwłaszcza Oleśnickiego. Zresztą zapewne ciężko mu było żyć w cieniu legendy Jagiełły,
pogromcy Krzyżaków spod Grunwaldu. Przypuszczalnie stąd też późniejsza decyzja
o udziale w krucjacie przeciwko Turkom i jego, w gruncie rzeczy głupia i bezsensowna,
szarża pod Warną w 1444 roku.

Matrymonialna karuzela

Młodemu królowi dość szybko, bo już w 1437 roku, zaczęto szukać żony,
a przynajmniej stosownej kandydatki do tej roli. Początkowo wybór padł na Annę
Habsburżankę, dwuletnią wnuczkę Zygmunta Luksemburskiego, który od 1433 roku
dzierżył tytuł cesarza. Przy okazji chciano upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, starając
się o zgodę na poślubienie przez brata króla, Kazimierza, młodszej z dwóch wnuczek
Luksemburczyka — Elżbiety. Tymczasem pojawiła się kolejna kandydatka na królową
w osobie… żony owego Zygmunta, Barbary, która zażądała od czeskich możnowładców,
by w wypadku śmierci jej małżonka wydali ją właśnie za króla Polski. Ambitna kobieta,
słynąca z wielkiego temperamentu, który zaspokajała w ramionach dużo młodszych od
siebie kochanków, wymyśliła sobie, że dzięki młodemu i zapewne, jak sądziła, jurnemu
mężowi obejmie panowanie w Polsce i na Litwie, stając się władczynią kilku krajów
(dzięki małżeństwu z Luksemburczykiem była już królową Niemiec, Węgier, Chorwacji,
Czech i Włoch, a także cesarzową Świętego Cesarstwa Rzymskiego). Sam Władysław nie
tryskał zapewne radością na wieść o planach Barbary. Kiedy pojawił się ten projekt, miał
zaledwie trzynaście lat, natomiast jego potencjalna małżonka zbliżała się do
pięćdziesiątki, mogłaby być zatem jego babcią. Zresztą potencjalna narzeczona także
z innych względów nie nadawała się na małżonkę władcy. Rozpustna kobieta zmieniała
kochanków jak rękawiczki, za nic mając przestrogi duchownych, straszących ją mękami
piekielnymi, uważała bowiem wiarę w życie pozagrobowe za niedorzeczność. Co więcej,
podobnie jak wiele cnotliwych niewiast w owych czasach, zaczytywała się w żywotach
chrześcijańskich męczennic, ale nie czerpała z owych lektur ani wzorów, ani pociechy,
ale dobrą rozrywkę. Historie o dziewicach dobrowolnie wydających się na męki i śmierć
w obronie wiary lub, co gorsza, cnoty bawiły ją do łez.
Gdy o planach Barbary dowiedział się jej ówczesny małżonek, któremu
niespieszno było na tamten świat, przeraził się nie na żarty. Dawno pogodził się
z niewiernością swojej żony, zresztą sam też nigdy nie był wzorem wiernego małżonka,
ale teraz w niebezpieczeństwie znalazło się jego życie. Doskonale zdawał sobie sprawę,
że Barbara może mu pomóc opuścić doczesny padół. Bał się tego tak bardzo, że zupełnie
stracił zaufanie do praskich medyków i uciekł do Znojma na Morawach. Kiedy uznał, że
niebezpieczeństwo jest zażegnane, wydał rozkaz uwięzienia swojej przebiegłej małżonki.
Być może „niemiecka Messalina”, jak nazywano Barbarę, straciłaby życie w więzieniu,
gdyby nie fakt, że jej małżonek zmarł wkrótce po jej zatrzymaniu. Wdowa, bynajmniej
nie zbolała, opuściła areszt, ale wówczas spadł na nią kolejny cios. Jej córka, Elżbieta,
żona Albrechta Habsburga, którego zmarły cesarz jeszcze za życia wyznaczył na swego
następcę, nie okazała jej serca i wraz mężem zmusiła ją do zrzeczenia się jej włości
i opuszczenia Węgier. Barbara znalazła schronienie w… Polsce, pod skrzydłami króla,
którego niegdyś zamierzała poślubić. Oczywiście nasz władca, a właściwie Zbigniew
Oleśnicki, bo to on miał wówczas decydujący głos w państwie, zgadzając się na
zamieszkanie Barbary w naszym kraju, doskonale wiedział, że dzięki temu zyska kartę do
ewentualnych przetargów politycznych z cesarstwem. Co więcej, z woli króla otrzymała
ona ziemię sandomierską, czyli tradycyjne dobra oprawne córek polskich władców.
Jednak kiedy przyjechała nad Wisłę, przeżyła niemałe rozczarowanie, zorientowawszy
się, że nikt nie bierze jej pod uwagę jako kandydatki na królewską małżonkę, głównie ze
względu na dużą różnicę wieku dzielącą ją i Władysława. Sam król nie okazywał jej
zainteresowania, co nie dziwi, trudno bowiem, by nastolatek zachwycał się blisko
pięćdziesięcioletnią kobietą, choćby była najpiękniejsza. Ale monarcha nie interesował
się kobietami w ogóle, co bardzo martwiło zarówno jego matkę, jak i samego
Oleśnickiego.
Nie znaczy to oczywiście, że był homoseksualistą. Mężczyźni z rodu Jagiellonów
w większości dość późno odbywali swoją inicjację seksualną, być może więc także
i Warneńczyk musiał zaczekać, by osiągnąć psychiczną dojrzałość i wejść w głębsze
relacje z kobietami. Zwolennicy tezy o jego homoseksualizmie powołują się na Jana
Długosza piszącego, jak już wspomniano, o „męskich rozkoszach”, jakim oddawał się
nasz władca, z czym nie zgadza się wielu badaczy, uznających, iż nie jest to wcale
oryginalne twierdzenie kronikarza, a jedynie wynik złego tłumaczenia — Długosz pisał
wszak po łacinie. W oryginale zapis, z lubością cytowany przez zwolenników tezy
o homoseksualizmie króla, brzmi: qui in marium libidinem proclivum, co dawniej
tłumaczono jako „zbyt cielesnym chuciom podległy”. Trzeba przyznać, że tłumaczenie
tekstów ze średniowiecznej łaciny wymaga nieco innych umiejętności niż tłumaczenie
pism w klasycznej łacinie, o czym doskonale wiedzą studenci filologii klasycznej.
Przekład przytoczonego fragmentu na „skłonny do męskich rozkoszy” pojawił się dopiero
w 2004 roku! Poza tym, czy „męskie rozkosze” muszą być rozumiane jako rozkosze
z mężczyznami? Kronikarz mógł mieć przecież na myśli rozkosze z kobietą. Jednak
zwolennicy tezy o homoseksualizmie władcy nie dają za wygraną, twierdząc, że Długosz
nie tylko uważał Warneńczyka za „kochającego inaczej”, lecz że wymienia on nawet jego
partnera, którym miał być starszy od króla o kilkanaście lat sekretarz Jan, syn kasztelana
lwowskiego Sienka (Seńka), absolwent krakowskiej Akademii, który zdaniem dziejopisa
był Władysławowi „nader drogi”. Związek, a być może tylko przyjaźń, wszak nadal nie
mamy stuprocentowej pewności co do orientacji seksualnej młodego władcy, zakończył
się w maju 1440 roku, wraz ze śmiercią Jana, który utonął w słowackiej rzece Hornad
podczas podróży z królewskim dworem na Węgry.
Kolejnym dowodem na zamiłowanie monarchy do zażywania rozkoszy
z mężczyznami ma być jego niechęć do małżeństwa. Pamiętajmy jednak, że młodego
władcę, z uporem godnym lepszej sprawy, swatano z kobietami, które w jego oczach
wydawały się wręcz staruszkami. Był wszakże jeden wyjątek — siedemnastoletnia
Elżbieta Saska, córka Fryderyka Saskiego, o której rękę poproszono w 1438 roku. Do
małżeństwa jednak nie doszło ze względów politycznych. Fryderyk był związany
sojuszem z Albrechtem, wspomnianym wcześniej zięciem zmarłego króla Zygmunta
Luksemburskiego. Tak się pechowo dla Warneńczyka złożyło, że poselstwo ze swatami
przybyło do Fryderyka niedługo potem, gdy Albrecht koronował się na króla Czech.
Tymczasem Jagiellonowie właśnie zaczynali trwający od lat spór z Habsburgami
o panowanie na Węgrzech i w Czechach. Sojusznik Habsburga nie mógł więc wydać
swojej córki za ich politycznego rywala. O tym, jak zapatrywał się sam Władysław na
projekt mariażu z młodziutką Habsburżanką, kroniki niestety milczą, ale możemy
domniemywać, iż bardziej odpowiadała mu ta kandydatka niż następna, którą swatano mu
zaledwie rok później.
Albrecht, książę Austrii, margrabia Moraw, król Niemiec, Czech, Węgier
i Chorwacji oraz książę Luksemburga, zmarł 27 października 1439 roku na Węgrzech,
podczas trwającej właśnie wojny z Turkami. Zabiła go jednak nie strzała wystrzelona
przez muzułmańskiego wojownika, tylko czerwonka, której epidemia dziesiątkowała
szeregi jego armii. Wcześniej zdołał wyjść zwycięsko z rywalizacji z Jagiellonami
o koronę czeską (władcą Czech miał zostać Kazimierz, młodszy brat króla Władysława)
i odrzucić propozycję wydania swojej młodszej córki za polskiego królewicza
Kazimierza. Umierając, osierocił dwie córki oraz jedno nienarodzone dziecko. Jego
małżonka była bowiem w ciąży.
Ponieważ Węgrom wciąż zagrażały tureckie wojska, tamtejsi możni, gorączkowo
rozglądając się za sojusznikiem będącym w stanie ochronić ich kraj przed muzułmańską
agresją, postanowili osadzić na tronie Władysława III, syna sławnego pogromcy
krzyżackiej potęgi. Wysunięty przez Węgrów projekt zyskał akceptację w naszym kraju,
popierał go zwłaszcza wszechwładny Zbigniew Oleśnicki. Ale Elżbieta, nosząca w łonie
dziecko i przekonana, że jest to syn, prawowity następca Albrechta, nie miała
najmniejszego zamiaru dopuścić, by jej potomkowi sprzątnięto sprzed nosa koronę.
A miała przeciwko sobie nie tylko zwolenników osadzenia Jagiellona na tronie, ale także
stronnictwo narodowe w Czechach, które nie chciało uznać praw dziedzicznych jej i jej
dzieci. Było także przeciwne oficjalnemu opiekunowi potomków Albrechta, a zarazem
kuzynowi zmarłego, Fryderykowi Habsburgowi, księciu Styrii, który starał się wydrzeć
potomkom swego krewnego Austrię. W końcu sami Węgrzy zorientowali się, że gdyby
Elżbieta, tak jak uparcie twierdziła przez cały okres ciąży, rzeczywiście urodziła syna, to
sytuacja zbyt się skomplikuje i może doprowadzić do wojny domowej, co w obliczu
agresji tureckiej byłoby dla Węgier wręcz katastrofalne. Dlatego znaleziono iście
salomonowe rozwiązanie: Władysław miałby objąć tron na Węgrzech, ale pod
warunkiem, że poślubi ciężarną wdowę, na co przystała zresztą, przynajmniej pozornie,
sama Elżbieta.
Trudno oczekiwać, żeby młody władca skakał ze szczęścia na wieść, że będzie
musiał poślubić trzydziestoletnią wdowę, obarczoną dwójką dzieci, w dodatku ciężarną.
Warto nadmienić, iż wszyscy ówcześni kronikarze, pisząc o Elżbiecie, używali epitetu
„stara” i zapewne w duchu współczuli Władysławowi, który musiał stanąć z nią na
ślubnym kobiercu. Na pocieszenie miała się monarsze dostać korona Węgier. Zanim
jednak doszło do ślubu Władysława i Elżbiety, należało uregulować kwestie
ewentualnego następstwa tronu. W tym celu do Krakowa przybyło poselstwo węgierskie
i na drodze negocjacji ustalono, że jeżeli Elżbieta urodzi syna, w przyszłości odziedziczy
on Austrię i Czechy, natomiast korona św. Stefana przypadnie potomkowi jej
i Władysława. I kiedy wszystko wydawało się zapięte na ostatni guzik, „staruszka”
Elżbieta pokazała, na co ją stać.
W przypadku większości wydarzeń z historii średniowiecza, zwłaszcza z dziejów
naszego państwa i jego władców, zdani jesteśmy na domysły, ponieważ zachowane
relacje i dokumenty są zbyt ogólnikowe i niepewne. Jednak jeżeli chodzi o losy Elżbiety
i jej odważne posunięcia, zmierzające do zdobycia korony Węgier dla nienarodzonego
jeszcze syna, dysponujemy relacją jej zaufanej dwórki i piastunki jej dzieci, Heleny
Kottannerin, która prowadziła skrupulatny zapis wszystkich wydarzeń, w jakich dane jej
było uczestniczyć. To właśnie jej Elżbieta powierzyła arcytrudne zadanie wywiezienia ze
skarbca w Wyszehradzie insygniów koronacyjnych. Kobieta, ryzykując życie i zdrowie,
wsiadła do sań, dotarła do wyszehradzkiego zamku, a kiedy udało jej się jakimś cudem
wykraść regalia, puściła się w drogę powrotną. Tym razem jednak, chcąc zatrzeć za sobą
wszystkie ślady, podróżowała nocą po zamarzniętym Dunaju, wioząc cenny skarb.
Podczas podróży krzyż widniejący na koronie św. Stefana uległ uszkodzeniu i od tej pory
pozostawał krzywy. Ale i tak należało dziękować Bogu, że lód na Dunaju nie pękł pod
pędzącymi saniami i nie pochłonął dzielnej Heleny wraz z insygniami królewskimi.
Tymczasem przebywająca w Komarach bezczelna trzydziestoletnia „starucha” urodziła
dziecko, które, tak jak przewidywała, okazało się chłopcem. Władysław Pogrobowiec, bo
o nim tu mowa, przyszedł na świat 22 lutego 1440 roku i spokojnie leżał w kołysce,
nieświadomy, na jakie poświęcenie narażały się jego matka i jej zaufana dwórka, by
w przyszłości mógł panować na Węgrzech. Elżbieta po urodzeniu chłopca postanowiła
sprzeciwić się węgierskim panom i nie wychodzić za mąż za króla Władysława III, ale
samodzielnie przejąć władzę na Węgrzech i sprawować ją w imieniu narodzonego
właśnie syna, jedynego prawowitego następcy Albrechta.
Wkrótce po opisywanych wydarzeniach na dwór wawelski przybyło poselstwo
z Węgier z bulwersującymi wiadomościami o narodzinach Pogrobowca i odwołaniu
przez Elżbietę zgody na poślubienie króla Władysława. Tymczasem sam monarcha, nie
zwracając najmniejszej uwagi na przywiezione przez Węgrów informacje, uroczyście
przyjął ofiarowywany mu wcześniej węgierski tron i przysiągł przed ołtarzem katedry na
Wawelu, że poślubi wdowę po poprzednim władcy tego państwa, trzydziestojednoletnią
Elżbietę.
W międzyczasie zmieniła się też sytuacja na Litwie: panujący tam od 1432 roku
Zygmunt Kiejstutowicz 20 marca 1440 roku zginął zasztyletowany przez zamachowców
— dowodzonych przez kniazia Iwana Czartoryskiego. Ponoć zamordowany władca był
sam sobie winien, sprawował bowiem wyjątkowo okrutne rządy, ściągając na swoją
głowę nienawiść poddanych. Krążyły słuchy, jakoby zabijał ludzi, a następnie mieszał ich
krew z krwią zwierząt i nakazywał biegłym w sztuce przepowiadania wróżkom
odczytywać z tak zmieszanej krwi swoją przyszłość, co wygląda jednak na typowy
wymysł czarnego PR-u, uprawianego przez jego przeciwników politycznych. Zmarły
władca co prawda miał syna Michała, władającego księstwem starodubskim i kijowskim,
ale ten jeszcze w 1432 roku wystawił dokument, w którym zrzekał się wszelkich praw do
tytułu wielkoksiążęcego. Droga do objęcia władzy w Wilnie stała więc przed Jagiellonami
otworem. Początkowo Oleśnicki widział na książęcym stolcu samego Władysława, ale
z czasem zdecydowano, że władzę na Litwie obejmie jego młodszy brat — Kazimierz,
natomiast król pojedzie na Węgry, gdzie rozpocznie swoje rządy.
Na wojnie z poganami

Wiosną 1440 roku Władysław III wyruszył w swoją podróż do Budy. Jego matka,
królowa Sonka, i młodszy brat, Kazimierz, pożegnali go już na zamku w Czorsztynie, nie
przeczuwając, że widzą go po raz ostatni. Jak wcześniej wspomniano, stroskana Sonka
poprosiła wiernego Hinczę, by ten pojechał z królem na Węgry i w jej imieniu otaczał go
dyskretnie opieką. Jednak to nie Hincza stał się dla młodego króla kolejnym męskim
autorytetem, ale Mikołaj Lasocki, oficjalnie piastujący funkcję kapelana i skarbnika
monarchy, a zarazem człowiek Oleśnickiego. To jego Władysław będzie odtąd słuchał tak
samo jak wcześniej wszechwładnego biskupa. Zarówno sam władca, jak i ludzie z jego
otoczenia musieli zdawać sobie sprawę, że przyjmując ofiarowany mu wcześniej
węgierski tron, Władysław wpycha Węgry na drogę wojny domowej. Polski monarcha
miał co prawda wielu zwolenników w tym państwie, ale Elżbieta także zdążyła zyskać
potężnych sojuszników. Po jej stronie opowiedziała się większość najpotężniejszych
magnatów, niektóre miasta, a nawet sam prymas. Kiedy orszak polskiego władcy, na czele
z samym królem, przekroczył granicę, dotarły doń złe wieści: zdeterminowana Elżbieta
15 maja 1440 roku dopięła celu — jej syn został koronowany na króla Węgier, co jeszcze
bardziej skomplikowało sytuację w kraju.
Za radą Lasockiego król Władysław nie zdecydował się na powrót do domu, ale
kontynuował podróż i dotarł 21 maja do Budy, entuzjastycznie witany przez mieszkańców
tego miasta. Osiem dni później węgierski sejm orzekł, że zrodzony przez Elżbietę
Władysław Pogrobowiec nie ma żadnych praw do korony. Jednocześnie królem
ogłoszono polskiego władcę. Nieoczekiwanie front zmienił także prymas, wcześniej
popierający Elżbietę i jej syna, i to właśnie on, w asyście pięciu węgierskich biskupów,
koronował Władysława III na króla Węgier. Ponieważ korona św. Stefana znajdowała się
wówczas w posiadaniu Elżbiety, specjalnie na tę okoliczność otwarto grobowiec
pierwszego króla Węgier, by wyjąć stamtąd koronę, którą włożono na skronie
Władysława. Władcę odziano też w zbutwiałą szatę zmarłego. Doprawdy, dziwne
obyczaje mieli średniowieczni…
Tak jak się spodziewano, koronacja Władysława była iskrą, która roznieciła na
Węgrzech wojnę domową pomiędzy zwolennikami polskiego władcy a stronnikami
Habsburgów. Oficjalnie Polska nie zaangażowała się w ten konflikt, ale po stronie króla
walczyło wielu znamienitych polskich rycerzy, poza tym skarb państwa co rusz sypał
groszem, finansując wojenne wydatki polskiego władcy. Od początku szanse obu stron
były wyrównane, a szala zwycięstwa przechylała się to na stronę popleczników
Habsburgów, to na stronę zwolenników Jagiellonów. Ostatecznie, za sprawą legata
papieskiego, kardynała Juliana Cesariniego, 14 grudnia 1442 roku podpisano rozejm
w mieście Gybör. Wówczas Warneńczyk miał okazję po raz pierwszy na własne oczy
zobaczyć swataną mu wcześniej Elżbietę. Na mocy podpisanej umowy nasz władca stracił
swoje dotychczasowe zdobycze węgierskie, w zamian za co wdowa obiecała mu rękę
swojej starszej córki, Anny, natomiast jej młodsza córeczka, Elżbieta, miała zostać żoną
królewicza Kazimierza. Prawdę mówiąc, wdowa po Albrechcie mogła równie dobrze
obiecać Władysławowi rękę Heleny Trojańskiej, ponieważ obie jej córki przebywały
wówczas na dworze Fryderyka Habsburga, ich oficjalnego opiekuna, bez zgody którego
dziewczynki nie mogły nawet wyściubić nosa ze swojej komnaty. Na znak zgody polski
władca podarował Elżbiecie kilka szub sobolowych, natomiast wdowa ofiarowała mu
nader symboliczny prezent, mogący być aluzją do rzekomego homoseksualizmu
monarchy — kilka wałachów. Kilka dni potem Elżbieta nagle zmarła z bliżej
niewyjaśnionych przyczyn. Pojawiły się plotki, jakoby jedno z podarowanych jej futer
było nasączone trucizną. Jest to możliwe, gdyż średniowieczni skrytobójcy często
posługiwali się taką metodą pozbywania się wrogów i niewygodnych osób, aczkolwiek
za tym niecnym planem niekoniecznie musiał się kryć sam władca. Elżbieta miała wielu
innych, bardziej zdeterminowanych przeciwników, chcących usunąć ją ze sceny
politycznej. Niewykluczone jednak, iż niedoszła małżonka Warneńczyka zmarła
z powodów naturalnych, skoro piszący o jej zgonie Długosz wymienia jako przyczynę jej
śmierci długotrwałą biegunkę i bliżej nieokreślone dolegliwości kobiece, opisywane
przez niego jako bóle macicy.
Osierocony Władysław Pogrobowiec początkowo trafił, podobnie jak wcześniej
jego siostry, pod opiekę stryja Fryderyka, a potem na dwór wuja, hrabiego Cylli, Ulryka.
Plany małżeństwa Warneńczyka z córką Elżbiety, Anną, której rękę przyrzeczono mu
w Gybör, odeszły w niepamięć, ale za to władca poczuł się znacznie pewniej na tronie
w Budzie. Nie dane mu było jednak rządzić w pokoju i doczekać, z żoną lub bez,
sędziwych lat. Papieski legat Cesarini, główny architekt porozumienia z Gybör, wreszcie
mógł przystąpić do organizowania planowanej przez niego od dawna wielkiej krucjaty
przeciwko Turcji, na czele której miał stanąć właśnie polski władca.
Władysław zapalił się do tego projektu — nareszcie miał okazję dowieść, że jest
godnym następcą swego wielkiego ojca, i zasłynąć w całej Europie jako pogromca pogan.
Mając błogosławieństwo ówczesnego papieża Eugeniusza IV, wspierany przez wybitnego
dowódcę wojskowego, Jana Hunyadyego, zebrawszy dwudziestotysięczną armię,
wyruszył gromić turecką potęgę. Początkowo wszystko układało się po myśli władcy.
Wojska, głównie za sprawą Hunyadyego, kroczyły od zwycięstwa do zwycięstwa,
oswabadzając z rąk Turków kilka ważnych węgierskich miast. W efekcie 1 sierpnia
1444 roku doszło do podpisania korzystnego dla Węgier dziesięcioletniego rozejmu
w Szegedynie. Kiedy wieści o zwycięstwie młodego króla nad wojskami sułtana rozeszły
się po Europie, Władysław zyskał wielką sławę i szacunek. Pisano o nim jako o „zesłańcu
Niebios” i wróżono mu sławę na miarę Aleksandra Wielkiego…
W Polsce cieszono się ze zwycięstw władcy, aczkolwiek zapewne Oleśnicki
zdawał sobie sprawę, że prawdziwym architektem zakończonej właśnie kampanii nie jest
młody Władysław, niemający właściwie pojęcia o sztuce wojennej, lecz Jan Hunyady.
Zresztą nikt nad Wisłą nie był zainteresowany wojną z Turcją, dlatego do Budy słano
pisma wzywające władcę do powrotu i zajęcia się sprawami swojej ojczyzny,
jednocześnie przekonując monarchę, marzącego o sławie wielkiego wodza, iż rozejm jest
najlepszym rozwiązaniem. Poza tym sam Oleśnicki nie należał do zwolenników papieża
Eugeniusza IV, opowiadając się za jego przeciwnikiem, antypapieżem Feliksem
V. Nawiasem mówiąc, biskup doskonale wiedział, że Eugeniusz prze do wojny, marząc
o zwycięskiej krucjacie, która podreperowałaby jego mocno wówczas osłabiony
autorytet. Jako człowiek doskonale zorientowany w meandrach polityki zapewne znał
sytuację wewnętrzną imperium osmańskiego i wiedział, że tak naprawdę Turcja nie
stanowi zagrożenia dla Węgier ani tym bardziej dla całej chrześcijańskiej Europy.
Niestety, Oleśnickiego nie było w pobliżu Władysława, żeby mu to uświadomić
i skutecznie wybić z głowy ewentualny pomysł kolejnej kampanii przeciwko
muzułmanom.
Wkrótce gruchnęła wieść, która zdumiała nie tylko samego sułtana, ale także
Oleśnickiego i innych dostojników w Polsce: Władysław, uznawszy szegedyńskie
porozumienie za nieważne, wyruszył na kolejną wojnę przeciwko Turcji! A wszystko za
sprawą legata papieskiego Cesariniego, którego całym sercem popierał Lasocki,
namawiającego monarchę do wojny i przekonującego go, że wszelkie układy z poganami
tracą ważność wobec zagrożenia świata chrześcijańskiego, dlatego wojnę należy
kontynuować aż do całkowitego zwycięstwa. Obaj mężczyźni mamili władcę mirażem
wiecznej sławy obrońcy chrześcijan, jaką Władysław zyskałby, pokonawszy imperium
osmańskie. Ostatecznie udało im się przekonać „następcę Aleksandra Wielkiego” do
zerwania porozumienia. Według zwolenników teorii o homoseksualizmie króla
gwałtowne parcie młodego władcy do wojny z muzułmańską Turcją dowodzi chęci
zmazania wcześniejszych grzechów, a konkretnie — trwania władcy w sodomii.
Warto dodać, że homoseksualiści w przeszłości nie mieli lekko. Po wprowadzeniu
chrześcijaństwa stosunki homoseksualne były traktowane nie tylko jako grzech ciężki, ale
i jako przestępstwo, za które groziła kara śmierci. W średniowieczu geje, którym
udowodniono współżycie z mężczyznami, ginęli na stosie, a przed egzekucją
nieszczęśników często kastrowano i oślepiano.
Nie znaczy to oczywiście, że obmierzły grzech sodomii został wypleniony
z chrześcijańskiego świata. Wręcz przeciwnie — nawet ludzie Kościoła mu ulegali,
a średniowieczne klasztory często były wylęgarnią gejowskich związków. Także
członkowie zakonów rycerskich, wyruszający na krucjaty, nader często znajdywali
rozkosz w ramionach innych rycerzy. Co więcej, zdarzało się, że nowo przyjmowani
członkowie owych zakonów przed złożeniem ślubów byli instruowani, by łączyć się
w pary ze swymi współbraćmi. Zapewne był to — co prawda dość osobliwy — sposób
zapobiegania epidemii chorób wenerycznych, dziesiątkujących ówczesne populacje.
Bohaterowi naszej opowieści, nawet jeżeli ulegał on rzeczywiście zakazanym żądzom,
raczej stos nie groził, Kościół bowiem często przymykał oczy na rozmaite występki
władców, za które zwyczajni zjadacze chleba trafiliby co najmniej w dyby, jeżeli nie pod
katowski topór. Mimo to nieszczęsnego króla musiało dręczyć sumienie, niejednokrotnie
bowiem słuchał przecież kazań rozmaitych duchownych, którzy, tak jak niegdyś
spowiednik jego ojca, głosili, że „stosunki wbrew naturze” są najgorszym, odrażającym
złem, straszyli sodomitów wiecznym potępieniem i przekonywali, iż samo mówienie
o tym może wywołać gniew boży i spowodować przedwczesną śmierć grzesznika.
Zapewne Warneńczyk, jeśli rzeczywiście miał takie skłonności, to prawdopodobnie
walczył z nimi, ale wydaje się, że nieraz, jak to zwykle bywa w takich przypadkach,
musiał przegrywać z własnym ciałem i psychiką.
Ci, którzy wierzą w homoseksualizm władcy, twierdzą, że noc poprzedzającą bitwę
pod Warną Władysław spędził w ramionach jakiegoś muzułmańskiego młodzieńca.
Powołują się przy tym na słowa Długosza, który pisał: „Skłonny do rozkoszy męskich,
ani w czasie pierwszej wyprawy przeciw Turkom, ani w czasie tej drugiej […], kiedy
należało przebłagać miłosierdzie Boże i pozyskać je sobie, on, nie zważając zupełnie na
własne niebezpieczeństwo i na zagrożenie całego wojska, nie porzucał swych
przeciwnych czystości, wstrętnych rozkoszy”38. Dowodem na takie zachowanie króla
miałby być list Cesariniego, w którym papieski legat wspomina o miłosnych karesach
Władysława przed bitwą. Tylko że ów list nie przetrwał do naszych czasów, nie ma więc
pewności, że w ogóle istniał…
10 listopada 1444 roku armia Władysława spotkała się z wojskami sułtana Murada
II, trzykrotnie przewyższającymi siły Jagiellończyka pod względem liczebnym. Na
rozległej równinie pod Warną doszło do bitwy sromotnie przegranej przez chrześcijan.
Młody władca, zamiast pójść za przykładem swego ojca i, podobnie jak on pod
Grunwaldem, dowodzić wojskami z oddali, zupełnie bezsensownie zaatakował świetnie
wyszkolonych janczarów, razem z grupą pięciuset rycerzy. Efekt był z góry do
przewidzenia: król zginął, zabierając ze sobą do grobu tajemnicę swojej orientacji
seksualnej, o którą po dziś dzień spierają się historycy.
Nigdy nie znaleziono ciała Warneńczyka, a głowa, którą Turcy uznawali za głowę
króla i przechowywali zanurzoną w miodzie w mieście Brussa, jak się okazało, należała
do kogoś innego. Posłaniec wysłany przez Wenecjan do Turków na własne oczy widział
rzekomą głowę władcy, na której wciąż tkwiły piękne blond loki, gdy tymczasem
Władysław był brunetem! Nic dziwnego, że do dziś nie brakuje zwolenników teorii, iż
młody król wcale nie zginął w bitwie pod Warną, ale przez lata tułał się po Europie.
Ostatnio pojawiła się nawet pogłoska, iż zaginiony władca był ojcem samego Krzysztofa
Kolumba! Ale to temat na zupełnie inną opowieść.
Kazimierz Jagiellończyk, portret imaginacyjny z XVII w.
ROZDZIAŁ 3

Kazimierz Jagiellończyk i Elżbieta Rakuszanka, czyli jak brzydula zdobyła serce


wielkiego monarchy

Smutny los sieroty

Nieszczęsnej królowej Zofii, wdowie po Władysławie Jagielle, los nie szczędził


ciosów: najpierw musiała walczyć o tron dla swego starszego syna, sprzymierzywszy się
z niegdysiejszym wrogiem, biskupem Oleśnickim. Przy okazji musiała puścić
w niepamięć dawne urazy — wszak to właśnie duchowny najprawdopodobniej stał za
niegdysiejszą oszczerczą kampanią podającą w wątpliwość ojcostwo Jagiełły wobec
królewicza Kazimierza. Kiedy wreszcie udało jej się osadzić swego pierworodnego na
tronie, ten, koronowany na króla Węgier, wpakował się w zupełnie bezsensowną krucjatę
przeciwko Turcji i zginął w bitwie pod Warną, nie zdążywszy uczynić jej babcią
i spłodzić następcy. Właściwie nie wiadomo, czy Władysław rzeczywiście poległ,
walcząc z Turkami, ponieważ nigdy nie znaleziono jego ciała, a dowódca Jan Hunyady
zarzekał się, że po bitwie widział monarchę żywego, lecz z bardzo poranioną twarzą.
Chodziły słuchy, iż nasz władca, odbywając pokutę za złamanie przymierza z Turkami,
tuła się po Europie. Inni twierdzili, że w tajemnicy przed wszystkimi organizuje nową
krucjatę. Wszystko to wywołało jednak poważne komplikacje w naszym kraju: ponieważ
nie było pewności, że Władysław nie żyje, nie spieszono się z wyborem nowego króla.
A tymczasem Sonce, chociaż oczywiście chciałaby, aby jej pierworodny przeżył, marzyła
się władza dla młodszego syna, Kazimierza. Za tym ostatnim musiała bardzo tęsknić, nie
widziała go od 1440 roku, kiedy jako trzynastoletni chłopiec wyjechał objąć władzę
w Wielkim Księstwie Litewskim, początkowo jako namiestnik, a potem, z woli
tamtejszych bojarów — jako wielki książę litewski. Matka zapewne cieszyła się z sukcesu
syna, ale też martwiła się, że Kazimierz na Wawel już nie wróci. Obwołanie go wielkim
księciem litewskim stanowiło praktycznie zerwanie unii polsko-litewskiej. Znów
odezwały się głosy, by na tronie krakowskim osadzić Piasta… Jednak na razie trwano
w oczekiwaniu na ewentualny powrót zaginionego króla Władysława, a kiedy tylko do
Polski dochodziły informacje o jego rzekomym odnalezieniu, bezzwłocznie wysyłano
poselstwo, by sprawdzić, czy jest to rzeczywiście cudem ocalały władca. Nie brakowało
oszustów podających się za Warneńczyka — jeden z nich pojawił się w Polsce nawet
jedenaście lat po warneńskiej batalii.
W 1445 roku na zjeździe w Sieradzu polska szlachta ostatecznie postanowiła, że
nie ma co czekać na rzekomo zaginionego Władysława, i zgodnie obwołała królem
Kazimierza. Jeszcze tego samego roku na Litwę pojechało poselstwo, któremu przewodził
Oleśnicki, by prosić wielkiego księcia litewskiego o objęcie władzy w Polsce. Ale
duchownego i towarzyszących mu wielmożów czekało wielkie rozczarowanie —
młodzieniec bynajmniej nie palił się, by zasiąść na krakowskim stolcu, i odrzekł, że
odpowiedzi udzieli… w następnym roku. Takiego obrotu spraw nie spodziewał się nikt,
z królową Sonką włącznie. Nawet zdumiony Oleśnicki, przyzwyczajony do tego, że
ojciec i brat Kazimierza tańczyli tak, jak im zagrał, szybko zorientował się, że dla
młodszego syna Jagiełły nie jest żadnym autorytetem.
Była to jednak tylko gra podjęta przez młodego księcia dbającego o rządzone przez
siebie państwo. Posłowie, ofiarowując mu koronę Polski, zażądali potwierdzenia
warunków zawartej wcześniej unii, zgodnie z którymi polska szlachta miała mieć
decydujący głos w kwestii obioru władcy na Litwie, a na to Kazimierz nie chciał i nie
mógł się zgodzić. Prawdę mówiąc, Polska nie była wówczas tak potrzebna Wielkiemu
Księstwu jak za panowania jego ojca. Litwa była teraz stabilnym, silnym, chrześcijańskim
państwem, sięgającym aż po wody Dniestru w okolicach Morza Czarnego, sprawującym
zwierzchnictwo nad Nowogrodem Wielkim i Pskowem i mającym wpływ na wewnętrzne
sprawy księstwa moskiewskiego. Krzyżacy, którzy wcześniej sukcesywnie plądrowali
litewskie ziemie, nie stanowili już żadnego zagrożenia. Poza tym to Kazimierz chciał
rozgrywać karty, wszak to jego proszono o przyjęcie korony polskiej, on sam,
przynajmniej pozornie, wcale o to nie zabiegał. Ostatecznie, kiedy pojawiło się
niebezpieczeństwo obioru na króla księcia mazowieckiego, Bolesława IV, we wrześniu
1446 roku zdecydował się przyjąć ofertę z Polski, ale pod warunkiem zapewnienia Litwie
równouprawnienia w stosunku do Korony, na co polscy panowie, z bólem serca, ale
przystali.
W 1447 roku Kazimierz Jagiellończyk, którego koronację zaplanowano na dzień
25 czerwca tego samego roku, po siedmiu latach nieobecności wrócił do Krakowa.
Stęskniona matka witała go ze łzami w oczach, ale były to łzy radości: kiedy żegnała go
w 1440 roku, z kraju wyjeżdżało dziecko, teraz przywitała mężczyznę, i to — ku jej
miłemu zaskoczeniu — bardzo przystojnego. Wiemy, nie tylko ze świadectw z epoki, ale
także z oględzin królewskiego szkieletu dokonanych przez polskich uczonych
w 1973 roku, że Jagiellończyk, oczywiście jak na swoje czasy, był mężczyzną wysokim,
mierzył bowiem pomiędzy 172 a 179 centymetrami wzrostu, prezentował armenoidalny
typ urody, z niewielką domieszką nordyckiego. Co prawda już w młodości wykazywał
oznaki łysienia, a poza tym lekko seplenił, ale nie były to istotne wady dla mężczyzny.
Ku wielkiej uldze Sonki był podobny do zmarłego ojca, chociaż znacznie od niego
przystojniejszy. Wkrótce matka zorientowała się również, że w spadku po pogromcy
Krzyżaków spod Grunwaldu dostały mu się inteligencja, niechęć do napojów
wyskokowych i wielki, żeby nie powiedzieć ośli, upór.
Jeżeli wierzyć Długoszowi, Kazimierz do końca życia pozostał analfabetą. Wielu
współczesnych historyków wątpi w prawdziwość słów kronikarza, wskazując na fakt, iż
na królewskim dworze przebywali wybitni intelektualiści i pedagodzy, na czele
z Wincentym Kotem, którzy zajmowali się edukacją królewicza Władysława, ale ja sądzę,
że należy mu w tej kwestii zawierzyć. Jak wiemy, dziejopis nie tylko żył w czasach
Kazimierza Jagiellończyka, ale też znał go bardzo dobrze, monarcha bowiem powierzał
duchownemu liczne misje dyplomatyczne, mianował go też wychowawcą i nauczycielem
swoich synów. Poza tym wszystkie wydane przez tego króla dokumenty opatrzone są
wyłącznie pieczęcią, bez podpisu władcy. O analfabetyzmie monarchy wspomina też
hanzeatycki kronikarz Bernt Stegmann, pisząc, że co prawda był on nieuczony w piśmie,
ale wyjątkowo mądry i rozsądny. Takie luki w wykształceniu Jagiellona wydają się
dziwne, gdyż do edukacji przyszłych władców w czasach, w jakich dorastał Kazimierz,
przywiązywano wielką wagę. Jeżeli nie zadbał o to sam król, Władysław Jagiełło, to
powinni się tym zająć jego doradcy. A tymczasem dopuszczono do tego, że królewicz
wyrósł na analfabetę. Być może owe zaniedbania wychowawcze, a raczej edukacyjne,
wynikały z faktu, że monarcha miał jednak poważne wątpliwości, czy królewicz
rzeczywiście jest jego synem, czego nie zmieniły zapewnienia Zofii ani złożona przez nią
przysięga samooczyszczająca. Niewykluczone też, iż analfabetyzm króla był wynikiem
celowych zabiegów Oleśnickiego, który zapewne sądził, że niewykształconym
Jagiellończykiem będzie mógł w przyszłości lepiej kierować, zwłaszcza jeżeli zasiądzie
on na tronie polskim, na co się zresztą nie zanosiło.
Królowa Sonka, niewątpliwie dumna ze swego młodszego syna, od dawna miała
upatrzoną dla niego kandydatkę na żonę. Prawdę mówiąc, wybrała ją wspólnie z Jagiełłą,
aczkolwiek pierwsi posłowie, Paweł z Sienna i Mikołaj Powała, zjawili się na dworze
Zygmunta Luksemburskiego dopiero w 1436 roku, a więc już po zgonie polskiego króla.
Wystąpili z propozycją, aby wnuczki Zygmunta, Anna i Elżbieta, zaręczyły się z polskimi
królewiczami. Jak się można domyślić, o wyborze kandydatek na synowe zdecydowały
wyłącznie względy dynastyczne, wszak obie były dziedziczkami koron Czech i Węgier,
w których to krajach po ślubie mogliby panować synowie Władysława i Sonki. Poza tym
w żyłach obu dziewcząt płynęła jednak pewna domieszka krwi piastowskiej, po prababce,
Elżbiecie pomorskiej, wnuczce Kazimierza Wielkiego. Być może posłowie zabiegali
wyłącznie o rękę starszej wnuczki Zygmunta, Anny, bo Elżbiety mogło jeszcze nie być
na świecie, urodziła się bowiem pod koniec 1436 lub na początku 1437 roku. Nie można
wykluczyć, że wysłannicy polscy prosili cesarza, by ten, gdyby na świat przyszła jego
kolejna wnuczka, rozważył możliwość wydania jej za królewicza Kazimierza.
Luksemburczyk długo był niechętny tej propozycji, a zdanie zmienił na krótko przed
zgonem, niemal na łożu śmierci, kiedy udzielił zgody na zrękowiny. Ale było już za
późno. Teraz o losie dziewcząt decydował ich ojciec, Albrecht, i to do niego, a nie do
Zygmunta, trafiło polskie poselstwo, na czele którego stał arcybiskup Wincenty Kot. Nie
był to dobry czas na planowanie zrękowin: Habsburgowie i Jagiellonowie trwali w stanie
wojny o Czechy, dlatego posłowie odeszli z niczym.
Potem, jak wiadomo, nastąpiły perturbacje związane z walką o władzę na
Węgrzech, opisane szczegółowo w poprzednim rozdziale. W międzyczasie Elżbieta
doczekała się innego narzeczonego — elektora saskiego Fryderyka, z którym zaręczono
ją w 1440 roku, a więc kiedy dziewczynka miała zaledwie trzy lub cztery lata. Ponieważ
przyszły oblubieniec był poważnie chory, swatano ją także z delfinem Francji, Ludwikiem
XI, i to jeszcze kiedy była oficjalną narzeczoną Fryderyka. W 1450 roku o planach
wysłania swatów z prośbą o jej rękę dla Kazimierza Jagiellończyka poinformował
dziewczynkę oficjalnie kanonik Jan Długosz, który pielgrzymował wówczas do Rzymu,
a następnie do Grobu Świętego. Było to o tyle dziwne, że na październik następnego roku
planowano jej ślub z Fryderykiem. Jednak Elżbiecie, w przeciwieństwie do jej starszej
siostry, Anny, którą wydano za księcia Wilhelma z Turyngii, nie dane było stanąć na
ślubnym kobiercu w wyznaczonym czasie, ponieważ jej narzeczony zmarł. Oficjalnie
Elżbieta była więc wolna i mogła przyjąć oświadczyny. Ale wnuczka Zygmunta
Luksemburskiego nie wiodła życia księżniczki opływającej w luksusy i rozdzielającej
uśmiechy wpatrzonym w nią adoratorom. Wręcz przeciwnie: los nie szczędził jej ciosów,
upokorzeń, a nawet ubóstwa, i to pomimo że wywodziła się z królewskiego, wręcz
cesarskiego rodu.
Jak wspomniano, początkowo opiekę nad nią sprawował Fryderyk III Habsburg,
książę Styrii, a od 1452 roku, po śmierci Albrechta, także cesarz, głowa rodu, człowiek
cieszący się opinią zapatrzonego w siebie egoisty, dziwaka i dusigrosza. Warto
zaznaczyć, że opiekun bohaterki naszej opowieści był po kądzieli Polakiem, jego matką
była Cymbarka, córka wspominanego niejednokrotnie w niniejszej publikacji księcia
mazowieckiego Siemowita IV. Być może habsburski władca nie był dobrym opiekunem
i nie zapewnił dziewczynce miłości i ciepła, ale za to dał jej gruntowne wykształcenie,
którego nie powstydziłby się żaden ówczesny intelektualista. Uczył ją sam Eneasz
Sylwiusz Piccolomini, późniejszy papież Pius II i autor zupełnie nowatorskiej jak na owe
czasy książki O wychowaniu dzieci. To właśnie dzięki niemu Elżbieta dobrze znała łacinę,
niemiecki, historię i geografię, a za sprawą swojej oddanej piastunki, Elżbiety Kottanerin,
także węgierski. Niania, oczywiście za aprobatą zdziwaczałego Fryderyka, zadbała
o wychowanie moralne młodziutkiej królewny. Było to niezmiernie ważne — Elżbieta
w przyszłości miała zostać żoną jakiegoś władcy, o co nieustannie zabiegał Fryderyk.
Zdawało się, że sprzyjają jej gwiazdy. Pewien astrolog, którego imię zaginęło w mrokach
dziejów, przepowiedział jej we wczesnym dzieciństwie, iż jej łono zrodzi władców
Europy.
Zdziwaczały Habsburg zapomniał jednak, że dorastającym dziewczętom,
zwłaszcza tym, których „łona mają rodzić władców Europy”, do życia bardziej niż
edukacja potrzebne są zdrowe i smaczne jedzenie oraz godziwe warunki zamieszkania.
Tymczasem nieszczęsna Elżbieta na dworze tego dusigrosza nie dość, że cierpiała głód
i ubóstwo, to jeszcze chodziła w łachmanach właściwych żebraczce, a nie cesarskiej
wnuczce. W efekcie nabawiła się poważnych problemów ze zdrowiem
i najprawdopodobniej zachorowała na gruźlicę kości. Organizm co prawda przezwyciężył
chorobę, ale królewnie została po niej „pamiątka” w postaci zdeformowanego kręgosłupa.
Na skutek niepokojów w państwie cesarz postanowił odesłać Elżbietę do jednego
z jej krewnych, Urlyka von Cilli, mieszkającego w Wiedniu, gdzie czekał już na nią
dawno niewidziany młodszy brat. Ponieważ Urlyk należał do antycesarskiej opozycji,
schorowaną i wybiedzoną Elżbietę wykorzystano jako element walki politycznej. Jeden
z przeciwników cesarza, Einzinger, pokazał publicznie sierotę w kościele Karmelitów
w Wiedniu, gdzie wierni ze zgrozą przyglądali się wygłodniałej i wynędzniałej
dziewczynie, stojącej na stopniach ołtarza i wyglądającej raczej na żebraczkę niż na córkę
króla Węgier i wnuczkę potężnego cesarza. Oburzony do żywego Einzinger zrobił niezły
spektakl z udziałem Elżbiety i krzyczał tak głośno, że musiał wystraszyć okoliczne
gołębie: „Patrzcie i przekonajcie się, jak o nie dbają. Czy jest jaka mieszczka, nie powiem
już w tej stolicy, lecz w najlichszej mieścinie, która by w takim stroju wyszła na miasto!
Cesarzówna ledwo głodu nie cierpi!”39.
Nie wiadomo, czym kierował się cesarz, odsyłając dziewczynę na dwór Urlyka,
przedstawiciela opozycji, wszak ani sam krewny Elżbiety, ani ród von Cilli, którego był
członkiem, delikatnie mówiąc, nie cieszyli się dobrą opinią. O przodkach nowego
opiekuna Habsburżanki pisałam przy okazji opowieści o drugiej żonie Jagiełły, teraz tylko
wspomnę, że sam Urlyk miał opinię erotomana i, jak pisał przywoływany wcześniej
Piccolomini, żadna panna znajdująca się w jego pobliżu nie mogła być pewna swojej
cnoty. Ale Urlyk nie połakomił się na Elżbietę — była Habsburżanką, a więc krewną
cesarza, i lepiej było z nią nie zadzierać. Poza tym, co mogło mieć dla niego większe
znaczenie, była brzydka jak noc. Wiemy o tym nie tylko ze świadectw z epoki, ale też
z oględzin jej szczątków dokonanych w 1973 roku, po otwarciu grobu jej i jej męża.
Wówczas też opisano wygląd bohaterki naszej opowieści: „Na podstawie badania
asymetrii w budowie czaszki ustalono, iż Elżbieta miała wadę zgryzu. Górne, prawie
płasko ustawione siekacze wystawały stale spomiędzy warg. Prawa połowa czaszki była
słabiej rozwinięta niż lewa. Takie zmiany obserwuje się u ludzi z nieprawidłowym
ustawieniem głowy. Bardzo wysokie oczodoły sugerują twarz wąską i długą. Kręgosłup
wykazuje wyraźne zmiany wywołane gruźlicą kości. […] Kręgi piersiowe królowej były
zrośnięte w jeden blok kostny. Cały kręgosłup ma kształt litery S. Na podstawie długości
kości długich obliczono wzrost Elżbiety na 169–173 cm. Jednak skrzywienie kręgosłupa
prowadziło do tego, iż mogła mieć królowa niewiele ponad 160 cm”40. Powiedzmy to
sobie otwarcie: nie jest to wygląd kandydatki na miss Polski. Nie znaczy to, że panna nie
miała szans na rynku matrymonialnym, na którym liczyły się atuty inne niż wiek i uroda.
Faktem natomiast jest, że urodziwa dziewczyna miała znacznie większe możliwości
zaznania szczęścia w małżeństwie i bardziej prawdopodobne było, że jej małżonek będzie
wolał jej towarzystwo od atrakcyjniejszych od niej dwórek. Choć i to nie było regułą.
W tym przypadku jednak los szykował Elżbiecie bardzo miłą niespodziankę.
Tymczasem na dworze polskiego króla, Kazimierza Jagiellończyka, powrócono do
planów ożenku monarchy z wnuczką Zygmunta Luksemburskiego i wysłano posłów na
wiedeński dwór Urlyka. Wuj dziewczyny zareagował na propozycję wydania brzyduli za
mąż z entuzjazmem. Wyprawił swoich posłów do kandydata na narzeczonego, by
omówili z nim wszystkie szczegóły. Austriacy spotkali się z królem w Grodnie 11
listopada 1453 roku. Mieli za zadanie nie tylko przeprowadzić przedmałżeńskie układy
odnośnie do posagu i wiana Elżbiety, ale także uważnie przyjrzeć się kandydatowi na jej
męża, aby „poznać z bliska przymioty i sposób myślenia, postaci ciała i urody króla”41.
Ponieważ wysłannicy nie mieli żadnych zastrzeżeń w stosunku do charakteru monarchy
ani tym bardziej do jego „ciała i urody”, czym prędzej przystąpiono do układów
w sprawie zawarcia związku małżeńskiego. Rokowania nie były sprawą łatwą, omawiano
bowiem dokładnie każdy aspekt ceremonii, a długotrwałe obrady umilano sobie tańcami
i turniejami rycerskimi. Ostatecznie ustalono, że Kazimierz odbierze narzeczoną
w Cieszynie, a następnie pojmie ją za żonę i dokona jej koronacji na królową Polski.
Wynegocjowano także posag, który jak na owe czasy nie był oszałamiającą sumą,
a którego rodzina Elżbiety nigdy nie spłaciła do końca. Jako wiano przyszła małżonka
Kazimierza miała otrzymać od króla dobra w ziemi sandomierskiej i łęczyckiej.
Monarcha, chociaż zgodził się pojąć za żonę cesarską wnuczkę, nie zamierzał
bynajmniej kupować kota w worku. Niewykluczone, że posłowie nie przywieźli mu jej
portretu, a jeżeli nawet, to ówcześni malarze zwykli byli pochlebiać portretowanym
damom, dlatego Kazimierz zdecydował się wysłać do Wiednia zaufanego człowieka, by
przypatrzył się jego narzeczonej. Kiedy królewski wysłannik dotarł na miejsce i spotkał
się oko w oko z Elżbietą, ujrzawszy przyszłą żonę swego monarchy, omal nie przeżegnał
się lewą nogą. Tak brzydkiej kobiety nie widział jeszcze nigdy w życiu. Doskonale zdawał
sobie sprawę, że jeśli powie Kazimierzowi, jak się sprawy mają, ten zerwie zaręczyny,
a na taki skandal polski dwór nie mógł sobie pozwolić. Dlatego stanąwszy przed
monarchą, na pytanie o wygląd Elżbiety odpowiedział bardzo dyplomatycznie, ale
zgodnie z prawdą: „Ni do kogo prawie nie była podobna w twarzy ni na wyroście”. Taka
wykrętna odpowiedź powinna co prawda zaniepokoić władcę, ale ten wziął ją za dobrą
monetę i zabrał się za przygotowania do ślubu.

Brzydkie, niechciane kaczątko

Podczas gdy Elżbieta jechała na spotkanie swego przeznaczenia, męża i państwa,


którego królową miała zostać, jej narzeczony polował, zapewniając mięsiwo na ucztę
weselną. W owym czasie Polskę nawiedziła wyjątkowo sroga zima i, jak pisze Długosz:
„bardzo głębokie śniegi pozasypywały wszystkie drogi i zamknęły dostęp do
zaopatrzonych w paszę miejsc nie tylko zwierzętom domowym, ale i leśnej zwierzynie.
Zginęło wiele koni, a na Podolu wiele wsi odcięły wielkie śnieżyce”42. Właśnie ze
względu na warunki atmosferyczne król nakazał wstrzymać orszak wiozący jego
narzeczoną na trzy dni, przynajmniej tak twierdzi Długosz. Być może jednak do
królewskich uszu dotarły wreszcie informacje na temat wyglądu królewny i Kazimierz,
czego obawiała się Elżbieta, myślał o zerwaniu zaręczyn i odesłaniu brzyduli do domu.
W końcu jednak Habsburżanka i towarzyszący jej orszak dotarli wreszcie do
miejsca przeznaczenia. 8 lutego 1454 roku, kiedy dziewczyna wjeżdżała do Krakowa, po
mrozach i śniegach zostały jedynie wspomnienia, złośliwa aura znowu spłatała figla
i zamiast śniegu padał ulewny deszcz, który doszczętnie przemoczył piękne, kapiące od
złota i ozdób stroje, założone na tę okoliczność przez króla, dostojników i witających
narzeczoną Kazimierza dworzan. Monarcha nareszcie zobaczył swoją przyszłą żonę i nie
był zachwycony jej widokiem, co gorsza — dał to odczuć zarówno samej Elżbiecie, jak
i wszystkim obecnym. Po uroczystej ceremonii powitania zaszył się w swoich komnatach
i nie chciał widzieć ani Elżbiety, ani nikogo z jej otoczenia. Istniało wielkie
prawdopodobieństwo zerwania zaręczyn, i to tuż przed ślubem. Kazimierz wezwał do
siebie panów, oświadczając im bez ogródek, że nie życzy sobie takiej brzyduli za żonę,
po czym stanowczo zażądał, by udzielili mu rady, jak się wykręcić od ślubu. Oczywiście
takowej nie usłyszał, a możnowładcy usilnie przekonywali go o konieczności poślubienia
nieładnej, ale wywodzącej się z cesarskiego rodu Elżbiety. Cierpliwie tłumaczono mu, że
panna młoda co prawda urodą nie grzeszy, ale małżeństwo z nią jest podyktowane racją
stanu i korzystne dla państwa, o dobro którego każdy władca, nie wyłączając Kazimierza,
powinien dbać. W związku z powyższym nie wypada mu kaprysić, stroić fochów ani
wybrzydzać na urodę narzeczonej, a już na pewno nie należy jej odsyłać! Ale młody król
trwał w swoim uporze.
Jego matka, królowa Sonka, mająca za sobą lata pożycia z równie wielkim
uparciuchem, Władysławem Jagiełłą, doskonale zdawała sobie sprawę, że jeżeli będzie
starała się nakłonić syna do zmiany zdania, tylko pogorszy sprawę. Podczas gdy jej syn
zżymał się i złościł na myśl o spędzeniu życia z Elżbietą, sama Zofia zapałała do tej, co
prawda brzydkiej, ale za to miłej i inteligentnej dziewczyny wielką sympatią. Królewska
matka bardzo by się cieszyła z takiej synowej. Postanowiła przeczekać upór syna
i troskliwie zajęła się Elżbietą. I tak niespodziewanie wnuczka Luksemburczyka znalazła
sojuszniczkę w osobie swojej przyszłej teściowej. Na szczęście dla siebie, w Zofii lepiej
było mieć bowiem przyjaciela niż wroga.
Ostatecznie Kazimierz poszedł po rozum do głowy i opuścił swoją komnatę, by 10
lutego 1454 roku poślubić Elżbietę. W tym samym dniu odbyła się też jej koronacja,
a nowa królowa przeszła do polskiej historiografii pod przydomkiem Rakuska lub
Rakuszanka, jak w języku staropolskim nazywano Austriaczki (Austria nosiła nazwę
Rakuzy). Podczas ceremonii zaślubin młody król wyraźnie dał wszystkim odczuć, że nie
jest zachwycony zaistniałą sytuacją: był wyjątkowo markotny i co chwila rzucał pannie
młodej nienawistne spojrzenie. Krótko mówiąc, przyszłość tego małżeństwa nie rysowała
się w jasnych barwach. Za złą wróżbę dla związku poczytywano też brzydką pogodę, jaka
tego dnia panowała w Krakowie. Tym razem jednak niekorzystne prognozy się nie
sprawdziły: małżeństwo Kazimierza Jagiellończyka i Rakuszanki uchodzi bowiem za
jedno z najbardziej udanych w historii Polski, a para przez lata darzyła się prawdziwym
uczuciem, co było rzadkością na ówczesnych europejskich dworach.
Zapewne upłynęło sporo czasu, zanim uparty władca przekonał się do nieładnej
małżonki, która najpierw zdobyła sympatię jego matki, a potem, dzięki swojemu miłemu
usposobieniu, inteligencji i wdziękowi, także całego dworu. Król ze zdziwieniem musiał
obserwować, jak wszyscy kręcą się koło tej brzydkiej, ale wiecznie uśmiechniętej
dziewczyny, i z czasem, ku swemu zaskoczeniu, stwierdził, że nie razi go już ani jej
asymetryczna twarz, ani zęby wystające spod górnej wargi, zbyt długie ręce i krzywy
kręgosłup. Dostrzegł za to jej piękne jasne włosy, siwe oczy patrzące na świat z mądrością
i wielką radością i zastanawiał się, czemu wcześniej nie zauważał tych niewątpliwych
przymiotów swojej małżonki. Choć to brzydkie kaczątko, jakim niewątpliwie była
Elżbieta, nie przerodziło się nigdy w łabędzia, młody, przystojny monarcha pokochał
swoją małżonkę miłością szczerą, trwającą do końca jego dni. Zupełnie jak w bajce, para
żyła długo i szczęśliwie.
Historykom zastanawiającym się nad fenomenem tego małżeństwa nie udało się
ustalić, jak ta nieładna dziewczyna zdobyła serce i dozgonną miłość Jagiellończyka. Być
może władcę ujęły jej inteligencja i niezwykła, jak na tak schorowaną osobę, energia.
Niewykluczone, że jej piastunka, Elżbieta Kottanerin, będąca kobietą mądrą
i doświadczoną, nauczyła dziewczynę, że serce mężczyzny zdobywa się nie tylko
powalającą na kolana urodą, ale że można je podbijać stopniowo, małymi krokami.
Możliwe też, że Elżbieta, przebywając na dworze rozpustnego Urlyka, przypadkiem
wyedukowała się w sferze ars amandi, oczywiście tylko teoretycznie, zdobywając wiedzę
potrzebną, by móc zadowolić mężczyznę w łożu. Nie można wykluczyć, że odziedziczyła
temperament po swojej babce ze strony matki, Barbarze, ale w przeciwieństwie do niej
wystarczał jej własny, równie temperamentny małżonek, który zresztą też nie szukał
przygód poza małżeńską alkową. Historycy podejrzewają, że Kazimierz i Rakuszanka
byli dobrze dopasowani pod względem seksualnym. Poza tym doskonale się rozumieli,
a Elżbieta, w przeciwieństwie do królowej Zofii i ku niekłamanemu zadowoleniu
monarchy, nie interesowała się polityką. Z teściową łączyło ją zamiłowanie do tańców
i zabaw, obie panie przyjechały kiedyś nawet do Torunia, tylko po to, by uczestniczyć
w organizowanych tam — z okazji potwierdzenia przez króla nadanych miastu praw —
zabawach tanecznych.
Ale i w tym małżeństwie nie obyło się bez kryzysu. Król na krótko zainteresował
się inną kobietą — księżną Zofią, żoną księcia szczecińskiego, Eryka. Jej mąż poważnie
naraził się Kazimierzowi, kiedy nie wywiązał się z wcześniejszych zobowiązań i nie
przysłał swoich wojsk na wojnę z Krzyżakami. W efekcie w 1461 roku wojsko polskie,
wsparte przez oddziały Tatarów, opanowało Szczecin. Eryk nie miał jednak
najmniejszego zamiaru dać za wygraną i napadł wraz z oddziałami najemnymi złożonymi
z Saksończyków na wracające spod Szczecina siły Kazimierza. Został jednak sromotnie
pobity. Uszedł z życiem, ale wiadomo było, że rozsierdzony król wyruszy wkrótce
z wyprawą odwetową. Wówczas do akcji wkroczyła księżna Zofia, która wraz ze swymi
małoletnimi dziećmi odważnie stanęła przed obliczem polskiego władcy, błagając go
o litość i zapewniając jednocześnie, iż dołoży wszelkich starań, aby jej mąż w przyszłości
nigdy nie zdradził swego sojusznika. Odwaga kobiety zrobiła duże wrażenie zarówno na
samym monarsze, jak i na towarzyszących mu możnych, podobnie zresztą jak uroda
księżnej. Zofia okazała się jedyną kobietą, która — poza jego żoną — zawróciła w głowie
Kazimierzowi. Przynajmniej tak twierdzi Długosz, pisząc, że władca długo rozmyślał
o jej wdziękach i dowcipie, a po jej wyjeździe słyszano, jakoby Jagiellończyk narzekał na
zły los, który zamiast pięknej Zofii dał mu za żonę nieładną Rakuszankę. Ale to
zauroczenie trwało krótko, poza tym nigdy więcej nie dane było monarsze spotkać się
z księżną, o której wkrótce zapomniał.
Małżeństwo Kazimierza Jagiellończyka i Elżbiety przetrwało trzydzieści osiem lat,
a para rzadko się rozstawała, ponieważ król zabierał swoją żonę niemal we wszystkie
podróże. Jak skrupulatnie obliczyli historycy, Rakuszanka była ponad trzydzieści razy
w Wielkim Księstwie Litewskim, zwiedziła wszystkie ważniejsze miasta polskie, poza
Gdańskiem. O dziwo, schorowana kobieta, z krzywym kręgosłupem, który zapewne
nieraz dawał się jej we znaki, bardzo dobrze znosiła trwające czasem długie tygodnie
wyprawy. Nadzwyczaj dobrze przechodziła też liczne ciąże. Elżbieta, mimo przeżytej
w młodości gruźlicy kości i doznanej wówczas biedy i niedożywienia, była płodna jak
królica.
Matka królów

Ludwik Stomma, który w swojej książce Życie seksualne królów Polski zagląda do
alkowy naszych monarchów, nie bez złośliwości pisze, iż „potęga domu jagiellońskiego
została zbudowana na dziecioróbstwie Kazimierza Jagiellończyka i Elżbiety
Rakuszanki”43, zapominając, że na takim samym dziecioróbstwie opierały się potęgi
największych europejskich dynastii, na czele z Habsburgami! Wszak w owych czasach
najpewniejszym sposobem na zapewnienie ciągłości rodu królewskiego było posiadanie
jak największej liczby potomstwa, dlatego nawet władcy „kochający inaczej”, pokonując
swój wstręt do kobiecych krągłości, z wielkim poświęceniem przykładali się do
obowiązków małżeńskich i jak najczęściej współżyli ze swymi żonami. A gdy tylko te
stawały się brzemienne, wracali do swoich kochanków.
Poza tym urodzenie przez kobietę sporej gromadki dzieci nie oznaczało wcale, że
wszystkie dożyją wieku dojrzałego, wszak wiele z nich umierało tuż po urodzeniu albo
w pierwszym roku życia na skutek chorób, z którymi współczesna medycyna radzi sobie
już o wiele lepiej. Morowe powietrze, jak w dawnych czasach określano epidemie tyfusu,
dżumy, ospy prawdziwej lub cholery, nie omijało przecież siedzib monarszych, a ofiarami
tych chorób nader często padały dzieci. Dlatego kobieta taka jak Elżbieta Rakuszanka,
płodna i wydająca na świat zdrowe potomstwo, była istnym błogosławieństwem dla
każdego monarchy.
Żona Kazimierza Jagiellończyka rodziła aż trzynaście razy, przy czym swoje
pierwsze dziecko wydała na świat w wieku dwudziestu lat (przyjmując oczywiście, że
urodziła się w 1436 roku, choć niektórzy jej biografowie odmładzają ją o rok), a ostatnie
— jako mocno dojrzała, czterdziestosiedmioletnia (albo czterdziestosześcioletnia)
kobieta. Jej najmłodsza córka, królewna Elżbieta, była zdrowym, dorodnym dzieckiem
i rozwijała się normalnie, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Dziećmi Elżbiety byli:
urodzony w 1456 roku Władysław, Jadwiga, która przyszła na świat rok później,
Kazimierz, który narodził się w 1458 roku, Jan Olbracht urodzony przez królową
w 1459 roku, Aleksander, narodzony dwa lata później, Zofia, która przyszła na świat
w 1464 roku, Elżbieta I, urodzona w 1465 roku, Zygmunt, którego wydała na świat
w 1467 roku, Fryderyk, który dołączył do tej, całkiem już sporej gromadki królewien
i królewiczów rok później, Elżbieta II, urodzona w 1472 roku, Anna, którą Elżbieta
wydała na świat cztery lata później, Barbara urodzona w 1478 roku oraz najmłodsza,
wspomniana wyżej, Elżbieta III, która uszczęśliwiła rodziców swoim przyjściem na świat
w roku 1482. Spośród owych trzynaściorga dzieci tylko dwie córki — Elżbieta I i Elżbieta
II — nie doczekały wieku dorosłego. Obie zmarły we wczesnym dzieciństwie.
Najmłodsza z królewien, która odziedziczyła po obu zmarłych siostrach imię, miała
więcej szczęścia niż jej dwie starsze imienniczki, dożyła wieku dorosłego i mieszkała
najdłużej z rodzicami, bo aż do dnia śmierci Rakuszanki w 1505 roku.
Elżbieta była dobrą matką i, chociaż oczywiście korzystała z pomocy rozmaitych
mamek i piastunek, co przy tak licznej gromadce dzieci i trybie życia królewskiej pary
było nieuniknione, osobiście angażowała się w wychowanie dzieci. Kochała je wszystkie,
aczkolwiek jej ulubieńcem był Jan Olbracht, który swoje drugie imię odziedziczył po
dziadku po kądzieli, Albrechcie, i był, jako jedyny z całego rodzeństwa, podobny do
Habsburgów, z których wszak wywodziła się jego matka — miał typową dla członków
tej dynastii wystającą dolną wargę. Polscy kronikarze nazywali go Albertem, Albrichtem,
Olbrychtem, natomiast Marcin Bielski pisze o nim „Olbracht” i właśnie pod tym
imieniem ów władca występuje w historiografii współczesnej. Z zupełnie nieznanych
przyczyn Rakuszanka najmniej kochała swego pierworodnego, Władysława,
i Aleksandra. Jej ukochaną córką była najmłodsza Elżbieta, do której wielką słabość miał
też ojciec, Kazimierz Jagiellończyk. Ze wszystkimi swoimi dziećmi władczyni
rozmawiała po polsku, język ten opanowała bowiem wkrótce po przyjeździe, jako
wybitnie uzdolniona językowo. Synom i córkom przekazała nie tylko głęboką pobożność,
którą zresztą ujęła też poddanych swego męża, ale także silne poczucie przynależności
dynastycznej. Jej wszyscy synowie mieli w swoich herbach pieczęcie Habsburgów,
natomiast Zygmunt, znany pod przydomkiem Stary, ozdobił wawelskie krużganki
portretami swoich cesarskich przodków po kądzieli.
Sama królowa, jak bywało na większości europejskich dworów, zajmowała się
wyłącznie wykształceniem swoich córek, edukację synów pozostawiając w gestii męża.
Dziewczynki uczono pisania, czytania oraz łaciny, która w owych czasach pełniła taką
samą rolę jak obecnie język angielski. Z woli ojca królewskich synów oddano pod opiekę
wychowawców, wśród których znalazł się także nieraz przywoływany w tej publikacji
Jan Długosz.
Początkowo polityka nie leżała w kręgu zainteresowań królowej Elżbiety, ale
z czasem, kiedy jej dzieci dorastały, Rakuszanka zaczęła angażować się nie tylko
politycznie, ale też w zakresie dyplomacji, zapewne w związku z planowanymi
małżeństwami córek i zapewnieniem korony dla swoich synów. Ponieważ po
bezpotomnej śmierci swego brata, Władysława Pogrobowca, królowa czuła się
dziedziczką Czech i Węgier, na tronach obu tych państw widziała swoich synów — jej
zdaniem Władysław powinien panować w Czechach, a Jan Olbracht na Węgrzech,
natomiast panowanie w Królestwie Polskim miał objąć Aleksander, a najmłodszy
z królewiczów — Zygmunt — miał panować w Wielkim Księstwie Litewskim. Jak
widać, plany dynastyczne Rakuszanki nie objęły dwóch z jej synów, Kazimierza, który
zmarł za młodu w aurze świętości, oraz Fryderyka, przeznaczonego do stanu
duchownego.
Plany Elżbiety co prawda się ziściły, ale trochę na opak. Faktem jest, że w jej
przypadku przepowiednia astrologa usłyszana w dzieciństwie spełniła się co do joty, nie
bez kozery władczyni nazywana jest „matką królów”. Jako pierwszy władzę królewską
objął najstarszy jej syn, Władysław, który w maju 1471 roku został obrany królem Czech,
a w 1490 roku objął władzę na Węgrzech, wygrywając rywalizację i wojnę z własnym
bratem, Janem Olbrachtem, wobec czego temu ostatniemu przypadło następstwo tronu
polskiego. Aleksander, który od 1491 roku niemal bez przerwy przebywał w Wilnie, miał
objąć władzę na Litwie. W tej nowej konfiguracji zabrakło przydziału dla królewicza
Zygmunta, los jednak sprawił, że ostatecznie to on objął władzę w Polsce i na Litwie,
stając się jednym z najdłużej panujących polskich monarchów.
Elżbieta brała też czynny udział w aranżowaniu małżeństw swoich córek i synów,
aczkolwiek nie zawsze jej interwencja była korzystna. Kiedy Maciej Korwin, syn
wspomnianego w poprzednim rozdziale Jana Hunyadyego, obrany na króla Węgier, starał
się o rękę najstarszej królewny, Jadwigi, jej matka głośno oponowała, nie godząc się na
to, by człowiek niewywodzący się z królewskiego rodu poślubił jej córkę, Jagiellonkę po
mieczu i Habsburżankę po kądzieli. Władca rzeczywiście nie miał w swoich żyłach ani
kropli królewskiej krwi, wszak wywodził się z rodziny wołoskiej, co zresztą uparcie
wypominali mu jego przeciwnicy, ale byli i tacy, którzy wywodzili jego ród od
starożytnych Rzymian. Niezależnie od pochodzenia Maciej okazał się jednym
z najwybitniejszych monarchów w historii Węgier, doprowadzając powierzone mu
państwo do potęgi. Ostatecznie jednak nie poślubił Jadwigi, ale zadecydowały o tym nie
kaprysy jej matki, lecz zdanie samego Kazimierza Jagiellończyka, obawiającego się,
zresztą słusznie, że wraz z ręką córki Rakuszanki Maciej zyska prawa do korony Czech
i Węgier. Tymczasem nasz monarcha na tronach tych państw chciał osadzić swoich
synów. Wydaje się jednak, że królewna Jadwiga byłaby z Korwinem znacznie bardziej
szczęśliwa niż z księciem bawarskim, Jerzym Bogatym, którego z woli matki ostatecznie
poślubiła. Rakuszanka równie niechętnie przyjęła ofertę matrymonialną od Jerzego
z Podiebradu, panującego w Czechach po śmierci Władysława Pogrobowca, który chciał
ożenić swoją córkę z królewiczem Władysławem, co zapewniłoby mu w przyszłości
koronę Czech. Polska królowa za nic nie chciała się zgodzić, by jej synową została
Ludmiła, która nie dość, że nie należała do żadnej dynastii, to jeszcze nie była katoliczką.
Córki i synowie władczyni, na skutek zawartych małżeństw, w kojarzeniu których
Elżbieta miała niemały udział, zostali skoligaceni z większością rodów panujących
wówczas w Europie. Żeby nie być gołosłowną, dodam, że najstarszy syn Rakuszanki
i Jagiellończyka, Władysław, wydał swoją córkę, Annę, za cesarza Ferdynanda
I Habsburga i właśnie z tej linii wywodzi się dynastia Sachsen-Coburg-Gotha, po dziś
dzień panująca w Belgii. Królewna Zofia, druga córka pary bohaterów naszej opowieści,
poślubiła margrabiego brandenburskiego, a jej potomkowie należą do dynastii
hanowerskiej, później windsorskiej, której członkiem jest sama Elżbieta II, łaskawie
panująca w Wielkiej Brytanii. Królewna Barbara, szósta córka Rakuszanki, poślubiła
księcia saskiego, i to właśnie od jej dzieci wywodzą się późniejsi królowie Prus i cesarze
Niemiec — Hohenzollernowie, natomiast najmłodsza z całej gromadki potomstwa,
Elżbieta, została wydana za księcia pomorskiego i zapoczątkowała dynastię szlezwicko-
holsztyńską, z której po kądzieli wywodzą się królowie Danii i Norwegii. W końcu
wnuczka bohaterki naszej opowieści, córka Zygmunta Starego, Jadwiga, wyszła za
elektora brandenburskiego, a jej potomstwo po kądzieli dało początek dynastii
holenderskiej, książąt Luksemburga i książąt Monako. Znany dziennikarz i popularyzator
historii Jerzy Święch twierdzi natomiast, że najwyżej ze wszystkich dzieci Elżbiety
Rakuskiej i Kazimierza Jagiellończyka, bo aż do nieba, zaszedł królewicz Kazimierz,
którego po śmierci ogłoszono świętym.
Królowa Elżbieta przeżyła swego męża, zmarłego w 1492 roku Kazimierza
Jagiellończyka, o trzynaście lat. Odeszła w wyjątkowo sędziwym jak na owe czasy wieku
niemal osiemdziesięciu lat i, zgodnie ze swoją wolą, spoczęła w kaplicy świętokrzyskiej
na Wawelu, tuż obok swego małżonka, który za życia tak bardzo ją kochał, oraz obok
dwóch Elżbietek, jej przedwcześnie zmarłych córek, tak jakby chciała raz jeszcze
podkreślić, jak ważne było dla niej macierzyństwo.

Jan Olbracht wg Marcello Bacciarellego


ROZDZIAŁ 4

Jagiellońscy rozpustnicy – synowie Kazimierza Jagiellończyka

Jan Olbracht

Pomimo że Jan Olbracht nie był pierworodnym synem Jagiellończyka


i Rakuszanki, to właśnie on jako pierwszy zasiadł na tronie Polski, dlatego też od niego
zaczynamy naszą opowieść o wnukach Jagiełły. Jak wspomniano w poprzednim
rozdziale, królewicz wyróżniał się spośród gromadki swoich braci wyglądem: podczas
gdy Jagiellonowie mieli z reguły pociągłe twarze, jego natura obdarzyła okrągłą, z silnie
zarysowanym podbródkiem i najprawdopodobniej wystającą dolną wargą, znakiem
rozpoznawczym Habsburgów. Różnił się od mężczyzn wywodzących się z tej rodziny
także charakterem: o ile w przypadku większości władców z dynastii założonej przez
pogromcę Krzyżaków spod Grunwaldu śmiało można użyć epitetu „dobroduszny”, o tyle
Olbracht został obdarzony wybuchowym temperamentem i nie znosił jakichkolwiek
ograniczeń. Jak pisał Jan Bielski, monarcha był „urody wysokiej, płci czarniawej, kościsty
i silny. Mieczyk zawżdy przy boku miewał”44. Nadworny lekarz dworu Jagiellonów,
Maciej Miechowita, dodaje: „Był rozsądkiem i zdolnością obdarzony […] wymowny, po
łacinie jak retor umiał, a oprócz tego mówił po polsku i po niemiecku. Wykształcony,
wychowany starannie, historyę rad czytał i lubił rozprawiać z uczonymi. W obejściu się
z ludźmi powagę zachowywał; sądził i mówił roztropnie, ale doskonale rzeczy pojmując,
nic do skutku doprowadzić nie umiał”45.
Nic dziwnego, że intelekt i umiejętności bohatera naszej opowieści zachwycały
Miechowitę — Jan Olbracht, podobnie zresztą jak jego bracia, był człowiekiem
wykształconym, o co zadbał jego królewski ojciec. Synowie niepiśmiennego Kazimierza
Jagiellończyka, kiedy tylko osiągnęli odpowiedni wiek, byli oddawani pod opiekę
starannie wybranych przez ojca nauczycieli. Nie zabrakło wśród nich także wielokrotnie
przywoływanego w niniejszej publikacji Jana Długosza. Powierzenie synów opiece
dziejopisa świadczy nader dobrze o królu. Długosz nie darzył sympatią ani jego samego,
ani dynastii, z której władca się wywodził. Oczywiście nie do pomyślenia było, aby
kronikarz powiedział to władcy prosto w twarz, ale Kazimierz Jagiellończyk był nie
w ciemię bity i doskonale zdawał sobie sprawę, jakie zdanie na jego temat ma duchowny.
Zresztą Długosz był człowiekiem Oleśnickiego, którego władca delikatnie, acz stanowczo
odsunął od władzy. Cokolwiek by mówić o stosunkach między kronikarzem a monarchą,
trzeba przyznać, iż Jagiellończyk potrafił schować wszelkie urazy i, doceniając intelekt,
talent oraz zdolności dyplomatyczne duchownego, właśnie jego uznał za najlepszego
kandydata na nauczyciela królewiczów, wierząc, że jest on w stanie przygotować ich do
arcytrudnej roli władców i wprowadzić ich w arkana wielkiej polityki i dyplomacji.
Trzeba przyznać, że się nie zawiódł, gdyż Długosz wyrobił w uczniach patriotyzm oraz
zmysł historyczny, jemu też młodzi Jagiellonowie zawdzięczali doskonałą znajomość
łaciny w mowie i piśmie, i to w takim stopniu, że mogli wygłaszać oracje w tym języku.
Po śmierci dziejopisa pałeczkę przejął kolejny wybitny intelektualista, tym razem
rodowity Włoch, Filip Buonaccorsi, zwany w Polsce Kallimachem, który nie tylko
nauczył królewiczów mowy Leonarda i Petrarki, ale także zapoznał ich z ideami
renesansu. Oprócz łaciny i włoskiego synowie Kazimierza Jagiellończyka znali także
niemiecki, ojczystą mowę swojej matki, Elżbiety Rakuszanki. Co ciekawe, młodzi
Jagiellonowie nie byli wychowywani na zamku wawelskim, który był wówczas znacznie
mniejszy i o wiele mniej przestronny od tego, który znamy współcześnie, ale, jak pisze
siedemnastowieczny kronikarz Stanisław Kobierzycki, ich młodość upływała „w okolicy
górskiej Nowego Sącza, gdzie ubrani latem w odzież sukienną, zimą zaś w koźle
kożuszki, jadając proste, niewyszukane potrawy — przywykali do twardego,
poświęconego nauce i cnocie życia”46. Królewscy synowie w dworskiej szkole łatwo nie
mieli, ich ojciec bowiem udzielił nauczycielom zgody na używanie rózgi, a z owego
pozwolenia pedagodzy ponoć nader często korzystali. Mało tego, król jegomość czerpał
ponoć jakąś dziwną przyjemność ze słuchania krzyków swoich synów, srogo karanych
przez pedagogów. Być może sądził, że takie surowe wychowanie zahartuje ich na
przyszłość i wzmocni ich morale, ale, jak się przekonamy, kary fizyczne nie były zbyt
skuteczne, gdyż większość z synów króla, na czele z Janem Olbrachtem, bynajmniej nie
wyrosła na chodzące wzory cnót.
Jan Długosz, w przeciwieństwie do zapatrzonej w Olbrachta królowej, nie uważał
królewicza ani za najzdolniejszego, ani za najinteligentniejszego potomka Jagiellończyka,
wielkie nadzieje wiążąc z innym synem monarchy, trzecim z kolei dzieckiem Rakuszanki
— królewiczem Kazimierzem. Według kronikarza to właśnie on, a nie pierworodny
Władysław, powinien w przyszłości zasiąść na tronie Polski. Kallimach natomiast za
najzdolniejszego z powierzonych jego pieczy braci uważał Jana Olbrachta, dostrzegając
w nim ponadprzeciętną inteligencję. Co więcej, ku niekłamanej radości królowej
Elżbiety, poświęcił mu nawet jeden z poematów. Z całą pewnością zachwytów nad nim
nie krył ochmistrz, kasztelan radomski i starosta krakowski Stanisław Szydłowiecki, który
z woli króla uczył jego synów rzemiosła rycerskiego. Olbracht uwielbiał ćwiczyć walkę
na miecze czy kopie i kochał wojsko. Poza tym marzyła mu się władza. Kiedy jego ojciec,
nieczuły na prośby panów litewskich, błagających go, by jednego ze swych synów,
Kazimierza lub Olbrachta, uczynił swoim namiestnikiem na Litwie, odmówił, ponoć
starszego z wymienionych niewiele to obeszło, natomiast Jan Olbracht w skrytości
rozpaczał. Podobnie jak wówczas, gdy w 1481 roku Kazimierz Jagiellończyk w końcu
uległ i wyznaczył namiestnika w osobie królewicza Kazimierza. Starszy brat Olbrachta,
który w kościele i na modlitwach spędzał znacznie więcej czasu niż wszyscy jego bracia
razem wzięci, mógł przynajmniej zakosztować władzy, podczas gdy on wciąż tylko
towarzyszył rodzicom w charakterze „ozdobnika”, mile łechcąc ich dumę, kiedy od czasu
do czasu pozwalano mu publicznie wygłosić oracje po łacinie. Było to stanowczo zbyt
mało jak na ambicje tego młodego człowieka. Dziwnie długo zwlekano też z wyborem
małżonki dla ulubieńca Rakuszanki, a przecież ożenek mógł być drogą do zwieńczenia
jego skroni królewską koroną, co prawda nie polską, ale jakiegoś innego państwa. Gdyby
jednak spytać o zdanie samego zainteresowanego, zapewne odrzekłby, iż władzę
zdobywa się w boju, a nie biorąc sobie żonę z posagiem w postaci prawa do
dziedziczenia.
W końcu jednak królewicz, którego zżerała niezaspokojona ambicja, doczekał się
przynajmniej namiastki władzy, kiedy jego ojciec w 1486 roku mianował go
namiestnikiem Rusi. Wiązało się to z wyjazdem z Krakowa i, mało bolesnym
w przypadku Jana Olbrachta, odcięciem pępowiny. Objąwszy swoje stanowisko,
królewicz stacjonował w Bełzie, dając się poznać jako doskonały dowódca, który rozbił
w proch zagony tatarskie pustoszące wówczas wschodnie rubieże Rzeczypospolitej. A nie
było to zadanie łatwe. Okute w ciężkie zbroje wojsko polskie miało poważny problem
w walkach z ruchliwymi, jeżdżącymi na małych, ale niezwykle szybkich koniach
Tatarami, którzy cieszyli się wówczas, niewątpliwie zasłużoną, opinią najszybszej jazdy
świata i przeciwników niebywale trudnych do pokonania. Podczas gdy Olbracht wojował
z Tatarami, jego starszy brat, Władysław, od piętnastu lat cieszył się władzą królewską —
w 1471 roku na mocy układów zawartych wcześniej przez Kazimierza Jagiellończyka
objął panowanie w Czechach.
W końcu los uśmiechnął się także do Jana Olbrachta. Kiedy w kwietniu 1490 roku
zmarł król Węgier, Maciej Korwin, szlachta w Peszcie właśnie jego obwołała następcą.
Jednak starszy brat Olbrachta, panujący wówczas w Czechach, nie miał najmniejszego
zamiaru dać się ograć i gdy tylko nadarzyła się okazja, obalił uchwałę węgierskiej
szlachty, wyprzedził młodszego brata, opanował Budę i czym prędzej poślubił wdowę po
poprzednim władcy — Beatrycze. Postawiony przed faktem dokonanym węgierski sejm
unieważnił poprzednią elekcję, czym prędzej potwierdzając obiór Władysława, ale jego
ambitny młodszy brat bynajmniej nie miał zamiaru patrzeć na to spokojnie. Do głosu
doszła jego wojownicza natura i Olbracht doprowadził do wojny z Władysławem,
rozpoczynając oblężenie Koszyc. Ale zanim doszło do rozlewu bratniej krwi, do akcji
wkroczył Kazimierz Jagiellończyk, który u swoich synów nadal cieszył się wielkim
autorytetem, nie tylko jako ojciec, ale też jako władca wciąż potężnej Polski. Monarcha
uznał króla Węgier w swoim starszym synu, natomiast młodszy jako rekompensatę miał
otrzymać kilka księstw na Śląsku. Na skutek starań Jagiellończyka bracia zawarli
porozumienie we wrześniu 1491 roku, ale wkrótce ambicje młodszego z nich znów dały
o sobie znać i Olbracht, łamiąc ugodę i wolę swego ojca, ponownie wyruszył przeciwko
Władysławowi. Podjęte przez niego działania zakończyły się sromotną klęską w bitwie
pod Preszowem w 1492 roku, gdzie osiemnastu tysiącom wojsk Władysława
przeciwstawił marne cztery tysiące swoich rycerzy. Nieszczęsny Olbracht omal nie stracił
życia, kiedy wzorem swego stryja, Władysława Warneńczyka, sam ruszył w pole i w toku
działań bitewnych stracił miecz. Życie uratował mu wówczas niejaki Krupski bądź
Krupka, który oddał mu swoją broń, dzięki czemu Jagiellon mógł zabić dwóch
nieprzyjaciół usiłujących pozbawić go życia. Po przegranej batalii dostał się w ręce Jana
Zapolyi, który na rozkaz swego monarchy nie tylko nie uwięził niesfornego królewicza,
ale potraktował go z szacunkiem i poważaniem należnym władcy. Zagniewany ojciec do
końca miał żal do swego trzeciego z kolei syna, ale ostatecznie to właśnie jego zalecił
polskiej szlachcie jako swego następcę, natomiast młodszy Aleksander otrzymał stolec
Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Polscy panowie, posłuszni sugestii Kazimierza Jagiellończyka, po jego śmierci
obrali na króla właśnie Jana Olbrachta. Za jego kandydaturą przemawiała nie tylko wola
poprzedniego Jagiellona, ale także wojownicza natura królewicza i jego zamiłowanie do
wojennego rzemiosła — Polacy chcieli mieć za władcę mężnego wojownika i urodzonego
dowódcę, a takim wydawał się Olbracht. Dlatego to właśnie jego arcybiskup gnieźnieński,
prymas Polski Zbigniew Oleśnicki (bratanek i imiennik zmarłego w 1455 roku kardynała
Zbigniewa Oleśnickiego) namaścił 23 września 1492 roku na króla naszego państwa,
zapoczątkowując w ten sposób panowanie niewątpliwie jednego z najbardziej
kontrowersyjnych polskich władców. Jan Olbracht rządził łaskawie niespełna dziewięć
lat, a dokładnie, jak obliczył to jeden z naszych kronikarzy — osiem lat, osiem miesięcy
i dwadzieścia jeden dni. Wielu historyków uznaje go za najgorszego władcę Polski, a już
z pewnością za najgorszego króla z dynastii Jagiellonów, zarzucając mu bezsensowną
wojnę toczoną z bratem o węgierski tron, a przede wszystkim doprowadzenie do klęski
wojsk polskich podczas nieudanej wyprawy mołdawskiej w 1492 roku. W wyniku owej
niefortunnej wyprawy, w czasie której, jak mawiano później, „wyginęła szlachta” (co jest
lekką przesadą), doszło do powstania szerokiej antypolskiej koalicji, z udziałem Turcji,
Węgier, Tatarów, Moskwy i Habsburgów. Mimo to nie brakuje zwolenników tego
władcy, widzących w nim człowieka o wielkich horyzontach intelektualnych i wyobraźni
politycznej, ale także jednego z nielicznych polskich monarchów doceniających potencjał
mieszczaństwa, w którym Olbracht widział partnera politycznego i sojusznika tronu.
Historycy opowiadający się za tą wersją wydarzeń twierdzą, że wielki potencjał
polityczny króla nie zdążył się w pełni rozwinąć, ponieważ monarcha żył i panował
stanowczo zbyt krótko.
Tematem niniejszego opracowania nie jest jednak ocena rządów tego władcy ani
analiza tajników prowadzonej przez niego polityki. Nasze zainteresowanie budzi życie
uczuciowe monarchy, a raczej jego brak. U boku Jana Olbrachta, którego zapobiegliwa
matka, kiedy tylko stało się jasne, iż to właśnie on zostanie następcą Kazimierza, swatała
z rozmaitymi europejskimi księżniczkami, wciąż nie było kobiety. A przecież kiedy
kardynał Oleśnicki nakładał na jego głowę koronę, Jagiellon był już mężczyzną
dojrzałym, liczył sobie bowiem trzydzieści trzy lata. Wciąż jednak tkwił w stanie
kawalerskim. Zdaje się, że najbardziej zaawansowane były negocjacje dotyczące ślubu
Olbrachta z Germaine de Foix-Grailly, siostrą żony miłościwie panującego w Czechach
i na Węgrzech Władysława II.
Hrabianka, którą swatano polskiemu królowi na żonę, wywodziła się z szacownego
rodu, upatrującego swoje korzenie w dynastii książąt Gaskonii i władającego hrabstwem
de Foix. Owo hrabstwo długo było niezależnym państwem, do Francji wcielił je dopiero
Ludwik XIII w 1601 roku. Jan Olbracht poślubiłby więc nie tylko „zwykłą” hrabiankę,
ale córkę władcy udzielnego, aczkolwiek niewielkiego, państwa. Na dodatek panny de
Foix słynęły z wielkiej urody, o czym miał okazję naocznie przekonać się starszy brat
króla, Władysław. A ponieważ rodzonym wujem obu dziewcząt był król Francji, Ludwik
XII, małżeństwo z piękną Germaine oznaczałoby automatycznie przyłączenie się do
antyhabsburskiej koalicji, na czele której stała Francja. Owym ambitnym planom
matrymonialnym na przeszkodzie stanął przedwczesny zgon Olbrachta w 1501 roku.
Germaine nigdy nie przyjechała do naszego kraju. Niedoszła królowa Polski aż
trzykrotnie wychodziła za mąż, po raz pierwszy w 1506 roku, za Ferdynanda
Kastylijskiego, wdowca po słynnej Izabeli Kastylijskiej. Po raz drugi stanęła na ślubnym
kobiercu dziesięć lat później, po śmierci Ferdynanda, by związać się z Janem
Hohenzollernem, zresztą Jagiellonem po kądzieli — jego matką była siostra Jana
Olbrachta, Zofia Jagiellonka. Ponoć trzydziestoletnia Germaine dosłownie zwariowała na
punkcie młodszego od niej o całe pięć lat małżonka, zamęczając go w łożu na śmierć. Tak
przynajmniej brzmi jedna z wersji tej historii, według innej kobieta po prostu otruła go
z zazdrości. Po śmierci Jana w 1526 roku zbolała wdowa kazała podobno odprawić za
spokój jego duszy aż… sześć tysięcy mszy! Rozpacz nie przeszkodziła jej jednak
w poślubieniu kolejnego mężczyzny — księcia Kalabrii, Fernanda, z którym przeżyła
kolejne dwanaście lat, aż do swojej śmierci w 1538 roku.
Może powinniśmy żałować, że Germaine de Foix nie dane było poznać bohatera
naszej opowieści, para zapewne odpowiadałaby sobie pod względem temperamentów. To,
że Jan Olbracht nie stanął nigdy na ślubnym kobiercu, wcale nie znaczy, że stronił od
kobiet. Nie ślubował czystości ani nie wolał w swoim łożu widzieć przystojnych
młodzieńców. Wręcz przeciwnie — władca w opinii wielu historyków uchodzi za
pierwszego, ale bynajmniej nie ostatniego, zwolennika tak zwanej „wolnej miłości”, jaki
zasiadał na tronie Polski. Nie dość, że zmieniał kochanki jak rękawiczki, lubując się
zarówno w młodziutkich dzierlatkach, jak i doświadczonych kobietach, które dawno już
przekroczyły trzydziestkę, to nie gardził mężatkami i nader często korzystał z usług
świadczonych przez panny lekkich obyczajów. A okazji miał ku temu niemało,
w podwawelskim grodzie nie brakowało bowiem przybytków płatnej miłości.
Z przekazów historycznych wiemy, że jeszcze w średniowiecznym Krakowie istniały trzy
domy publiczne, a pracujące tam kobiety, zwane „murwami” lub „luźnymi
białogłowami”, nie były specjalnie szykanowane. Jakże mogłoby być inaczej, skoro sam
św. Augustyn uznawał prostytucję za zło konieczne. Dominikanin Jan Falkenberg, do
którego w pierwszych latach XV stulecia rajcy krakowscy zwrócili się z zapytaniem, czy
miasto może przyzwalać na funkcjonowanie domów nierządu i pobierać od nich czynsz,
odpowiedział twierdząco, argumentując, że przybytki płatnej miłości ograniczają inne,
znacznie gorsze sposoby zaspokajania popędu, jak chociażby gwałt, kazirodztwo czy
zdradę małżeńską (najwidoczniej według duchownego mąż spędzający upojne chwile
z „murwą” nie był cudzołożnikiem). Nawiasem mówiąc, panny lekkich obyczajów
zadziwiająco często oferowały swoje usługi w pobliżu krakowskich kościołów,
a zwłaszcza w okolicy klasztoru reformatów, w której do 1696 roku funkcjonowały aż
trzy domy schadzek. Zadziwiająco często w owych przybytkach gościli pobożni
braciszkowie, i to bynajmniej nie po to, by nawracać grzeszne duszyczki… W czasach
Jana Olbrachta nierządnice można było spotkać nie tylko w domach publicznych
prowadzonych często przez poważanych urzędników miejskich, ale także w rozmaitych
spelunkach i szynkach. Usługi świadczyły miejscowe ladacznice, ale też przyjezdne,
które wpadały do miasta, by podreperować swój budżet. A ponieważ Jan Olbracht, jak
twierdził Miechowita, na „cielesną miłość był poniekąd natarczywym”, nader często
korzystał z usług owych dam. Na domiar złego, w przeciwieństwie do swego ojca
i dziadka, nie wylewał za kołnierz, upijając się na umór w czasie biesiad, przeradzających
się często w orgie. Rozpuście temperamentnego króla sprzyjały też wyprawy wojenne,
podczas których, niekoniecznie gwałtem, brał rozmaite wieśniaczki i mieszczki.
Nadmierne zamiłowanie do napojów wyskokowych, a więc piwa i wina, które
królowały wówczas na stołach, wpędziło go zresztą w niemałe kłopoty. Pewnego ranka,
kiedy kompletnie pijany wracał z jakiejś popijawy w podejrzanym gronie, napatoczył się
na grupę krewkich, równie jak on niedysponowanych jegomościów, z którymi wdał się
w kłótnię. Jego adwersarze, nie mając pojęcia, z kim mają do czynienia, dotkliwie pobili
zamroczonego monarchę, który po tym incydencie bardzo długo dochodził do siebie. Ale
ów wypadek był niczym w porównaniu z ceną, jaką nieszczęsny monarcha miał zapłacić
za swoją słabość do wszetecznych dziewek. Wszystko wskazuje na to, że Jan Olbracht
zapadł na chorobę weneryczną, a konkretnie — na syfilis, czyli kiłę. Choroba ta w owych
czasach tak rozprzestrzeniła się w Polsce, że kronikarze pisali o pladze bożej, natomiast
w samym Krakowie zdecydowano się nawet na otworzenie szpitala dla chorych na kiłę,
aczkolwiek jak wiadomo, medycyna długo była bezradna wobec tej przypadłości. Wiemy
też, że nie ominęła ona przedstawicieli znamienitych rodów Szamotulskich,
Kurozwęckich czy Szydłowieckich. A miała wyjątkowo ostry przebieg, prowadząc do
zmian widocznych gołym okiem, takich jak wystające gruczoły czołowe, wytrzeszcz
gałek ocznych, zez zbieżny, siodełkowaty nos, zwany nosem buldoga lub barana.
W końcowym stadium ciało chorego dotykał paraliż. Kiła, którą bardzo łatwo można było
się zarazić, zabijała względnie szybko — chorzy umierali kilka miesięcy po pojawieniu
się pierwszych objawów.
Badacze po dziś dzień nie potrafią ustalić, kiedy i jak owa podstępna choroba trafiła
do Europy, gdzie przez wieki zbierała straszliwe żniwo. Według jednych, a jest to pogląd
dominujący, przywiózł ją z Ameryki Krzysztof Kolumb, a konkretnie nie on sam, lecz
jego ludzie, którzy zeszli na ląd w Barcelonie. Po Europie mieli ją następnie roznieść
żołnierze Karola VIII: najpierw do Włoch, a potem do Francji, skąd syfilis rozprzestrzenił
się po całej Europie. Nie brakuje jednak badaczy twierdzących, jakoby kiła istniała na
kontynencie wcześniej, ale bywała mylona z trądem, chorobą zakaźną długo uchodzącą
za skutek zbytniego folgowania swoim chuciom. Co ciekawe, dowód potwierdzający tę
tezę znajdujemy w Polsce, a dokładniej — w Krakowie, na ołtarzu dłuta Wita Stwosza.
Badacze zajmujący się schorzeniami nękającymi średniowieczną ludność odkryli na
twarzy jednej z wyrzeźbionych postaci wyraźne symptomy kiły! Osoba ta znajduje się
w scenie ukrzyżowania, za głównymi postaciami dramatu. Uważne oko dostrzeże tam
przerażającego mężczyznę, z wyraźnymi symptomami syfilisu w jego krańcowym
stadium: wystającymi gruczołami czołowymi, wytrzeszczem gałek ocznych, zezem
zbieżnym oraz siodełkowatym nosem buldoga. Dzieło Wita Stwosza powstało w latach
1477–1489, a więc jeszcze przed odkryciem Ameryki, skąd miała zostać przywleczona ta
choroba. Do Polski prawdopodobnie przywiozła ją jedna z „luźnych białogłów”, wracając
z odpustu w Rzymie, gdzie w przerwach między modlitwami zarabiała na utrzymanie
i drogę powrotną, sprzedając swoje ciało. Jeden z klientów musiał zarazić ją kiłą, którą
nieszczęsna kobieta zabrała ze sobą do podwawelskiego grodu.
Ponieważ Maciej Miechowita, opisując króla Jana Olbrachta, wspomina
o wyrzutach i wysiękach na twarzy monarchy, badacze sądzą, iż były to objawy choroby
wenerycznej, której monarcha nabawił się bądź w trakcie wyprawy wojennej, bądź
w którymś z krakowskich domów uciech. Oczywiście nie możemy z całą pewnością
stwierdzić, kiedy i gdzie król zaraził się kiłą, ale w 1499 roku czuł się już bardzo źle,
a lekarze robili, co mogli, by ulżyć mu w cierpieniach, stosując na przykład gorące
kąpiele. Kiedy następowała remisja choroby, Janowi Olbrachtowi wracała dawna energia,
pozwalając mu na snucie planów na przyszłość — marzył mu się podbój nowych ziem
dla Polski. Jeszcze w lutym 1501 roku buńczucznie dopominał się na sejmie o pieniądze,
by mógł zorganizować wyprawę na Ruś lub Prusy. Udało mu się nawet zwołać pospolite
ruszenie pod Stargardem, by wyruszyć na Prusy, ale już czuł się tak źle, że nie był w stanie
dosiąść konia, i dowodził, leżąc na wyścielanym kobiercami wozie. 9 czerwca 1501 roku
monarcha dostał bardzo wysokiej gorączki, a pięć dni później poraził go paraliż i stracił
mowę. 17 czerwca, pomimo wysiłków medyków, przegrał walkę z chorobą i zamknął
oczy na zawsze. Jak na ironię, współcześni mu medycy nie rozpoznali prawdziwej
przyczyny zgonu monarchy, upatrując jej w zarazie lub wylewie krwi do mózgu. Dopiero
w XX stuleciu lekarze zajmujący się historią medycyny, kierując się opisem objawów
choroby króla, uznali, że Jan Olbracht, przeżywszy zaledwie czterdzieści jeden lat, umarł
na syfilis.
Zrozpaczona matka władcy, Elżbieta Rakuszanka, której dane było pochować
swoje trzecie dziecko, wystawiła swojemu ukochanemu synowi wspaniały pomnik,
składający się z gotyckiej płyty oraz kamiennej oprawy, obecnie uznawanej za pierwsze
dzieło renesansu na ziemiach polskich.

Święty Kazimierz i rozpustny kardynał

Co prawda Aleksandra Jagiellończyka, następcy i młodszego brata Jana Olbrachta,


rozpustnikiem nazwać nie sposób, ale część badaczy uznaje, że i jego z tego świata
zabrała kiła. Kłóci się to z opinią innych, widzących w osobie króla impotenta i mających
poważne wątpliwości, czy jego związek z piękną Heleną Moskiewską, którą poślubił
w 1495 roku, został w ogóle skonsumowany. Nie brakuje też takich, według których nasz
władca był kolejnym, po swoim stryju, Władysławie Warneńczyku, władcą lubującym się
raczej w młodzieńcach niż damach, ale na potwierdzenie tej tezy nie ma praktycznie
żadnego dowodu. Część historyków twierdzi natomiast, że co prawda Aleksander nie
należał do mistrzów ars amandi, głównie ze względu na swoje bardzo poważne kłopoty
zdrowotne, ale z obowiązków małżeńskich wywiązywał się skrupulatnie, aczkolwiek
rzeczywiście zbyt rzadko był gościem w alkowie swojej słynącej z wielkiej urody żony.
Według tych badaczy Helena była nawet dwukrotnie w ciąży, w 1479 i 1500 roku, ale za
każdym razem roniła.
Zachowały się relacje z epoki, z których wynika, iż kobieta bardzo kochała swego
małżonka, wspierając go na każdym kroku i opiekując się nim troskliwie, gdy zapadał na
zdrowiu. Mało tego, wywiązując się ze swoich obowiązków żony władcy (ze względu na
odmowę przejścia na katolicyzm Helena Moskiewska nigdy nie była koronowana),
wspinała się wręcz na szczyty dyplomacji, kiedy starała się zapobiec wojnie między jej
nową a starą ojczyzną. A łatwo nie miała, gdyż jej ojciec, wielki książę moskiewski Iwan
III, nie bez powodu znany w historiografii pod przydomkiem Srogi, traktował ją jak
szpiega na dworze polskim oraz litewskim i, powołując się na ojcowski autorytet,
domagał się przysyłania na moskiewski dwór stosownych „raportów”. A ponieważ córka
była pod tym względem wyjątkowo oporna, nie wahał się grozić jej… klątwą. Mimo to
Helena trwała przy swoim, konsekwentnie odmawiając szpiegowania męża i jego ludzi
oraz starając się doprowadzić do zachowania pokoju z Moskwą. W tym celu nie wahała
się pisać do Iwana, tytułując się jego „służebnicą” lub nawet „podnóżkiem”, a przecież
była żoną władcy państwa przewyższającego Księstwo Moskiewskie pod każdym
względem: powierzchniowym, gospodarczym i militarnym.
Jako się rzekło, Aleksander nigdy nie był okazem sił witalnych i tężyzny fizycznej,
ale stan jego zdrowia uległ gwałtownemu pogorszeniu w 1505 roku, kiedy nieszczęsny
król poważnie zaniemógł na sejmie zwołanym do Radomia. Według świadectw z epoki
dotknęło go wówczas aż pięć ataków apopleksji, jak w owych czasach zwano udar.
W efekcie prawą stronę jego ciała ogarnął paraliż, władca nie mógł ruszyć ani prawą ręką,
ani prawą nogą, a przemieszczał się jedynie podtrzymywany przez dworzan. Monarchę
przewieziono bezzwłocznie do Krakowa, gdzie, jak naiwnie wierzono, medycy będą
mogli mu pomóc. Kiedy jednak para królewska zjawiła się w podwawelskim grodzie,
czekała na nich hiobowa wieść — matka króla, Elżbieta Rakuszanka, opuściła doczesny
padół. Wbrew uzasadnionym obawom Heleny stres związany ze zgonem jej teściowej
i pogrzebem nie zrujnował ostatecznie zdrowia jej męża. Wręcz przeciwnie — monarcha
krótko po ceremonii pogrzebowej poczuł się na tyle dobrze, że nie tylko zaczął chodzić
samodzielnie, nie uciekając się do pomocy dworzan, ale i udało mu się dosiąść konia.
Uszczęśliwiona Helena wznosiła dziękczynne modły do nieba, ale jej radość okazała się
przedwczesna. W kwietniu następnego roku w Wilnie nastąpił kolejny atak, tym razem
znacznie poważniejszy, a Maciej z Błonia, medyk leczący króla, tylko bezradnie
rozkładał ręce. Nic nie poradził też uzdrowiciel sprowadzony przez zdesperowaną Helenę.
Król sam przyczynił się do pogorszenia swego stanu, kiedy niepomny na ostrzeżenia
lekarzy i własnej żony postanowił udać się do Lidy, gdzie wojska litewskie walczyły
z Tatarami. Czuł się już tak źle, że nie mógł podróżować kolaską ani tym bardziej konno,
dlatego jechał w lektyce umieszczonej między dwoma końmi. Nic dziwnego, że kiedy
wrócił do Wilna, poważnie zaniemógł. Pomimo że stracił mowę, wciąż był przytomny
i nawet wyraził radość na wieść o pokonaniu Tatarów pod Kleckiem. Choroba jednak
ostatecznie go pokonała. Aleksander zmarł 19 sierpnia 1506 roku w Wilnie, gdzie został
pochowany.
Badacze i historycy pochylający się nad ostatnimi dniami monarchy w przyczynie
jego śmierci upatrują syfilis, którym Aleksander miał zarazić się jeszcze w młodości. To
właśnie tę chorobę należałoby obwiniać za jego kłopoty zdrowotne, z paraliżem na czele,
a także za dwa poronienia jego żony i jej późniejszą bezpłodność. Być może to kiła, którą
Helena siłą rzeczy musiała się zarazić od swego męża, także i ją przedwcześnie zabrała
z tego świata. Słynąca z wielkiej urody ruska księżniczka odeszła 20 stycznia 1513 roku,
przeżywszy zaledwie trzydzieści siedem lat.
Co ciekawe, o zmaganie się z syfilisem podejrzewany jest też kolejny Jagiellon,
syn Kazimierza Jagiellończyka i Elżbiety Rakuskiej, ten, który zdaniem Jerzego Święcha
zaszedł najdalej, bo aż do nieba — królewicz Kazimierz, święty Kościoła katolickiego.
Drugi z sześciu chłopców w tym stadle urodził się 3 października 1458 roku i, jak
wcześniej wspomniano, przez wielu, włącznie z Janem Długoszem, uważany był za
najzdolniejszego i najbardziej zdatnego do objęcia władzy królewskiej ze wszystkich
królewiczów. Także i jego królewski ojciec uznał ostatecznie za swego następcę.
Najstarszy z potomków Kazimierza, Władysław, objął władzę w Czechach, więc król
starał się jak najwcześniej zapoznać Kazimierza z arkanami władzy. W tym celu
młodziutki, bo zaledwie siedemnastoletni królewicz brał udział w posiedzeniach rady
królewskiej, a z czasem sprawował nawet oficjalny urząd namiestnika monarchy
w królestwie, podczas trwającego dwa lata pobytu jego ojca na Litwie. Dzierżący tytuł
secundogentis regis Poloniae Kazimierz rezydował w Radomiu. Przyglądając się jego
ówczesnym poczynaniom, trzeba stwierdzić, iż rzeczywiście miał zadatki na bardzo
dobrego władcę: nie tylko walczył z rozbójnictwem na drogach, ale też uczestniczył
osobiście w sprawowaniu sądów, bardzo szybko doprowadzając do nadrobienia
zaległości narosłych w sądzie królewskim. Jak widać, modlitwy i umartwiania, którym
według hagiografów oddawał się wówczas przyszły święty, nie zabierały mu całego
czasu. Krążące historie o ślubach czystości, rzekomo złożonych przez Kazimierza, także
wydają się mocno naciągane. Wszak gdyby myślał o koronie Polski, musiałby uwzględnić
w swoich planach obowiązek dynastyczny, jakim jest spłodzenie następcy tronu, a tego
przecież nie da się załatwić telepatycznie. Dlatego nie mógł ślubować wstrzemięźliwości,
tym bardziej że jego rodzice do stanu duchownego przeznaczyli nie jego, ale jego
młodszego brata, Ferdynanda. Dowodem na rzekome śluby czystości ma być
pozostawanie przez królewicza w stanie bezżennym, pomimo że jego rodzice starali się
dla niego o rękę córki cesarza Fryderyka III, Kingi.
Małżeństwo ostatecznie nie doszło do skutku, ale nie ze względu na chęć
zachowania przez królewicza czystości, lecz jego chorobę. Kazimierz cierpiał na gruźlicę.
Jego ojciec, który, podobnie zresztą jak sam Jagiełło, zwykł relaksować się i nabierać sił
na Litwie, ciesząc się rześkim powietrzem tamtejszych puszcz i lasów, w 1498 roku
zaniepokoił się stanem zdrowia królewicza i zabrał go ze sobą do Wielkiego Księstwa.
Niestety nadzieje stroskanego ojca okazały się płonne i pobyt na Litwie nie przyczynił się
do poprawy kondycji Kazimierza. Co więcej, dolegliwości zdrowotne skutecznie
utrudniły mu sprawowanie funkcji królewskiego podkanclerzego, którą objął z woli
monarchy, chcącego, by jego syn przygotowywał się w ten sposób do obowiązków
czekających go po objęciu władzy. Schorowany królewicz ostatecznie ustąpił z urzędu i,
czując zbliżającą się śmierć, poświęcił się modlitwom i działalności dobroczynnej,
wkrótce zyskując sobie w pełni zasłużone miano opiekuna ubogich. Umartwianie się
i modły wznoszone do Boga zarówno przez samego Kazimierza, jak i pozostałych
członków jego rodziny na niewiele się jednak zdały. Zaledwie dwudziestosześcioletni
królewicz, otoczony aurą świętości, zmarł 4 marca 1484 roku na zamku w Grodnie.
Zagadką jest, kiedy i jak nieszczęsny młodzieniec nabawił się gruźlicy. W dobie
średniowiecza i renesansu choroba ta występowała niezmiernie rzadko, ówczesne
populacje dziesiątkowały raczej epidemie czarnej ospy, dżumy, tyfusu czy cholery.
O gruźlicy zrobiło się głośno dopiero w XVII wieku, kiedy odnotowano gwałtowny
wzrost zapadalności na tę chorobę, ale i wówczas dotykała ona najbiedniejszych warstw
społeczeństwa, żyjących w urągających podstawowym zasadom higieny warunkach.
Pojawienie się gruźlicy wśród członków wyższych sfer, a do nich z pewnością należy
zaliczyć królewicza Kazimierza, odnotowano dopiero u schyłku XVIII stulecia.
Naukowcy badający kwestie zdrowia Jagiellonów stanowczo wykluczają skłonności
genetyczne, ponieważ poza wspomnianym synem króla Kazimierza ani wcześniej, ani
później nie odnotowano przypadku gruźlicy wśród członków tej dynastii. Dlatego nie
brakuje historyków, którzy nie wierzą, że to gruźlica przyczyniła się do śmierci
młodzieńca, wskazując raczej na… kiłę, która zabrała z tego świata przynajmniej dwóch
jego braci. Czy fakt, że Kazimierz mógł umrzeć na chorobę weneryczną, ma jakiś wpływ
na jego świętość? Oczywiście nie, przynajmniej z dzisiejszego punktu widzenia. Wśród
świętych katolickich nie brakuje wszak postaci, które mają na sumieniu wiele grzechów,
w tym zbrodnie i zdrady, a jednak zostały kanonizowane. Ich życiorysy są przykładem
tego, że człowiek, jako istota słaba, może upaść, ale tylko od niego zależy, kiedy i jak się
podniesie, znajdując własną drogę do zbawienia. Nieszczęsny królewicz mógł, jak to
często bywało, zasmakować miłości z jakąś bezpruderyjną panną, która zaraziła go
syfilisem, a kiedy zdał sobie sprawę z choroby, uznał to za karę za grzech i odtąd żył
w czystości, umartwiając się, modląc i wypełniając dobre uczynki. Jego pobożność
i dobroć jest bezdyskusyjna, skoro nawet Kallimach mówił o nim divus adolescens —
boski młodzieniec, twierdząc wręcz, iż królewicz „powinien się nie narodzić, albo
pozostać wiecznym”47. Oczywiście dywagacje historyków są tylko ich domniemaniami
i dziś nie uda się ustalić ze stuprocentową pewnością przyczyny zgonu Kazimierza. Jeżeli
jednak rzeczywiście umarł na kiłę, to jego krewni musieli zataić ten fakt, przekreśliłoby
to bowiem jego szansę na kanonizację. Ówczesny Kościół mógł uznać za świętego
nawróconego mordercę, ale z pewnością nie syfilityka.
Tymczasem Jagiellonowie, a wraz z nimi także Polska i Litwa, potrzebowali
świętego patrona, gdyż jako jedyna europejska dynastia wciąż nie mogli pochwalić się
żadnym krewnym czy przodkiem, który został wyniesiony na ołtarze. Na domiar złego
wciąż bywali postrzegani jako neofici. Co więcej, wśród świętych trudno byłoby znaleźć
nawet Piasta, a przecież potomkowie Jagiełły uważani byli za spadkobierców pierwszych
władców naszego kraju. Sprawa posiadania świętego patrona była wówczas bardzo
istotna. Święty wywodzący się z danej dynastii był nie tylko jawnym dowodem łask, jakie
Bóg zsyłał na panujących, ale także świadczył o tym, że sprawowana przez dany ród
władza pochodzi rzeczywiście od Boga.
Najbliżej świętości była oczywiście Jadwiga Andegaweńska, ale jej procesowi
kanonizacyjnemu skutecznie przeciwstawiali się rosnący w siłę Habsburgowie.
O kanonizacji Jagiełły, który nie dość, że urodził się poganinem, a w najlepszym razie
schizmatykiem, to jeszcze pokonał rycerzy zakonnych pod Grunwaldem, nie było co
marzyć. Można było pokusić się o zaliczenie do grona świętych Władysława
Warneńczyka, ale po pierwsze wciąż nie miano pewności, czy rzeczywiście zginął pod
Warną, a po drugie krążyły pogłoski o jego homoseksualizmie — Kościół ludzi tej
orientacji skazywał na wieczne potępienie, a nie wynosił na ołtarze. Kazimierz
Jagiellończyk, przykładny mąż i ojciec, przestrzegający postów i publicznie okazujący
swą wiarę i przywiązanie do Kościoła, wiecznie toczył boje z zakonem. I tak królewicz
Kazimierz, pozostający do końca życia w stanie bezżennym, spędzający godziny na
modlitwach, umartwiający się i udzielający na prawo i lewo jałmużny, okazał się
kandydatem idealnym na patrona państwa i dynastii.
Starania o jego kanonizację podjął niedługo po śmierci królewicza jego młodszy
brat, Zygmunt, późniejszy król Zygmunt I Stary. Jednak skomplikowane procedury
sprawiły, że dopiero na początku 1520 roku do Polski przybył papieski legat Zachariasz
Ferreri, by na miejscu zbadać dowody na świętość Jagiellona. Tymczasem kult zmarłego
Kazimierza był już w naszym kraju, podobnie zresztą jak na Litwie, gdzie królewicz
dokonał żywota, w rozkwicie, co zrobiło wielkie wrażenie na duchownym. Legat czym
prędzej przystąpił do zbierania dokumentacji i relacji świadków, poświadczających
świętość zmarłego, o której sam był już przekonany. Nie brakowało też cudów
dokonanych za wstawiennictwem świętego, które po latach dokładnie opisał Piotr Skarga.
Za sprawą Kazimierza do życia wróciła pewna panna, która zmarła, modląc się przy jego
grobie. Kiedy zrozpaczeni rodzice, nie mogąc pogodzić się ze stratą, gorączkowo modlili
się za wstawiennictwem królewicza o przywrócenie jej do życia, ta nieoczekiwanie
otworzyła oczy… Ale święty był też sprawcą cudów zupełnie innego kalibru.
W 1518 roku, kiedy w trakcie wojny litewsko-moskiewskiej wojska Wielkiego Księstwa
dowodzone przez Olbrachta Gasztołda, Jerzego Radziwiłła i Jana Boratyńskiego starły się
pod Połockiem z oddziałami Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, wydawało się, że są
bez szans w obliczu przeważających sił wroga. Sytuację miało uratować objawienie się
św. Kazimierza, który „w białym ubierze był widziany […], przeprawę przez Dźwinę
rzekę i bród woysku ukazujący temi słowy: Tedy za mną idźcie” 48. Ferreri, przekonany
o świętości Kazimierza, czym prędzej sporządził stosowne dokumenty, czemu zapewne
sprzyjała hojna darowizna od króla Zygmunta Starego. Wydawało się, że syn Kazimierza
Jagiellończyka bardzo szybko zostanie kanonizowany. Tak się jednak nie stało. Legat nie
tylko zaopiniował pozytywnie kandydaturę zmarłego królewicza, ale także przygotował
pierwszą wersję historii jego życia i opracował stosowne teksty liturgiczne, a następnie
wszystkie wymienione dokumenty zawiózł do Rzymu. Już w następnym roku biskup
płocki Erazm Ciołek otrzymał bullę kanonizacyjną od ówczesnego papieża Leon
X. Niestety polski duchowny padł ofiarą szalejącej w 1522 roku w Rzymie zarazy i zmarł,
a wszystkie jego rzeczy osobiste i posiadane przez niego dokumenty, w tym także
wspomniana bulla, zaginęły w niewyjaśnionych okolicznościach. To zatrzymało proces
kanonizacji królewicza Kazimierza. Sytuację pogorszył fakt zniszczenia całej
dokumentacji, tak skrupulatnie zebranej przez Ferreriego, podczas spustoszenia Rzymu
w 1527 roku przez niemiecko-hiszpańskie wojska Karola V, króla Hiszpanii i cesarza
rzymskiego. Kazimierz na ołtarze trafił dopiero w 1602 roku, za sprawą starań króla
Zygmunta III Wazy, zresztą Jagiellona po kądzieli.
O ile jednak co do przyczyny śmierci świętego Jagiellona i jego młodszego brata,
Aleksandra, istnieją poważne wątpliwości, o tyle możemy z całą pewnością stwierdzić, iż
królewicza Fryderyka zabrała z tego świata kiła. I nie obroniła go przed tym szata
duchownego. Fryderyk, jak zdecydowana większość młodych ludzi w owych czasach,
zwłaszcza tych wywodzących się z królewskich rodów, nie miał w zasadzie nic do
powiedzenia w sprawie swojej przyszłości. Decyzję za niego podjęli rodzice, i to jeszcze
wtedy, gdy kwilił w kołysce. Zgodnie z wolą Kazimierza Jagiellończyka i jego małżonki
Fryderyk był przeznaczony do stanu duchownego. Trzeba dodać, że członkowie możnych
rodzin, w tym także królewskich dynastii, nie zamykali się w klasztorach, by studiować
pobożne księgi i godzinami modlić się o nawrócenie grzeszników i spokój dusz zmarłych,
ale piastowali wysokie kościelne urzędy. Byli więc biskupami, kardynałami, a nader
często także prymasami — i taka właśnie, jak byśmy to dziś powiedzieli, ścieżka kariery,
czekała królewicza Ferdynanda.
Dziewiąte dziecko i szósty syn Rakuszanki i Jagiellończyka przyszedł na świat 27
kwietnia 1468 roku. Jego ojciec zadbał, by podobnie jak starsi bracia otrzymał wyjątkowo
staranne wykształcenie, z tym że Ferdynanda nie uczyli ani Jan Długosz, ani Kallimach,
tylko wybitni profesorowie Akademii Krakowskiej: Jan Wels i Jan Baruchowski. Obaj
dołożyli wszelkich starań, by edukacja królewicza nie była gorsza niż jego starszych braci,
co im się zresztą udało. Jako się rzekło, Ferdynand był przeznaczony do stanu
duchownego. Najwidoczniej jego ojciec uznał, że skoro syn nie ma żadnych szans na
koronę, kariera w Kościele będzie dla niego najlepszym pomysłem na życie. A kiedy
w styczniu 1488 roku zmarł biskup krakowski Jan Rzeszowski, król Kazimierz
Jagiellończyk, chcąc jak najmocniej związać Kościół z władzą państwową, postanowił
obsadzić najmłodszego syna, pomimo że ten miał zaledwie dwadzieścia lat, właśnie na
stolicy biskupiej. Zgodnie z wolą monarchy 13 kwietnia 1488 roku na następcę zmarłego
biskupa obrano królewicza Ferdynanda, który — nawiasem mówiąc — nie miał nawet
święceń kapłańskich. Nowo mianowany biskup przyjął niższe święcenia dopiero tydzień
po nominacji, ale nową diecezję objął dopiero po roku, kiedy uzyskał papieski przywilej
nadawania beneficjów.
Kazimierzowi Jagiellończykowi marzyło się także usadowienie najmłodszego syna
na stolcu biskupa warmińskiego, dzięki czemu Prusy zostałyby mocniej związane
z Koroną, ale plan się nie powiódł, gdyż 14 lutego 1489 roku kapituła warmińska
powołała na ten urząd Łukasza Watzenrodego. Po śmierci króla Ferdynand miał okazję
po raz pierwszy wykazać się niemałymi zdolnościami politycznymi, przyczyniając się do
obioru swego brata, Jana Olbrachta, na króla Polski. Ten odwdzięczył mu się, popierając
jego kandydaturę na urząd prymasa po śmierci Zbigniewa Oleśnickiego. Kiedy kapituła
zebrała się w Gnieźnie, by dokonać wyboru głowy polskiego Kościoła, na obradach zjawił
się osobiście monarcha, przekazując zebranym tam hierarchom oświadczenie
o następującej treści: „Ponieważ nadano nam imię Wojciecha [Adelberta, to jest
Olbrachta — przyp. I.K.], przybyliśmy tutaj dla zyskania odpustów św. Wojciecha,
przesławnego męczennika, patrona Kościoła tego, jak i nas samych. A że dzisiaj przypada
także dzień elekcji nowego arcybiskupa, który jest najwyższym senatorem tego
Królestwa, co pomocą winien służyć nam i całemu Królestwu naszemu, że zaś dla wyboru
jego pożądanym bywał wpływ naszych poprzedników, przeto i my, opierając się na
zwyczaju naszych przodków, zgodnie z czystym sumieniem powiemy: nikogo za bardziej
sposobnego w tej mierze nie uważamy, nad Najczcigodniejszego Pana Fryderyka, elekta
Kościoła krakowskiego i najmilszego nam brata, na którego też swoją wyrażamy
zgodę”49. Wobec takiego postawienia sprawy zebrani w Gnieźnie biskupi nie mieli innego
wyjścia, jak dokonać wyboru kandydata wskazanego przez władcę. W marcu tego samego
roku Ferdynand przyjął wyższe święcenia kapłańskie, a 20 września 1493 roku
Aleksander VI mianował go kardynałem. Miesiąc później zatwierdził nominację
królewicza na arcybiskupa Gniezna, natomiast konsekracja biskupia nowego prymasa
miała miejsce krótko przed świętami Bożego Narodzenia.
Jako prymas Fryderyk okazał się wyśmienitym administratorem, prowadząc nie
tylko działalność fundatorską, ale osobiście angażując się w sprawy podległych mu parafii
i zaopatrując je chociażby w księgi liturgiczne. Za jego kadencji odbyło się sześć
synodów diecezjalnych i sześć prowincjonalnych, bardzo obchodziły go też kwestie
związane z dyscypliną i moralnością polskiego kleru. Martwiła go postawa jego
królewskiego brata, Jana Olbrachta, który, jak wiadomo, nie stronił od wina, piwa i, co
gorsza, dziewek wszetecznych. Jako duchowny i głowa polskiego Kościoła Fryderyk
bezustannie go napominał i łajał, co na Olbrachcie nie wywierało żadnego wrażenia. I nie
ma się czemu dziwić, ponieważ sam Ferdynand bynajmniej nie był wzorem cnót i nie
wiódł skromnego żywota osoby duchownej. Otaczał się zbytkiem, o czym świadczą
chociażby przedmioty, które po jego śmierci trafiły do klasztorów i kościołów
w podległej mu diecezji. Lubił też suto zakrapiane biesiady, którym obowiązkowo
towarzyszyły dźwięki muzyki. Ponieważ istnieją dowody, że palił traktowany jako
lekarstwo niedawno sprowadzony do Europy z Ameryki tytoń, można postawić tezę, iż
był pierwszym przedstawicielem królewskiego rodu, który popadł w ten nałóg,
aczkolwiek on sam nie zdawał sobie z tego sprawy. Znacznie większym problemem był
jego nadmierny pociąg do alkoholu, który, o czym świadczą przekazy z epoki, wpędził go
w chorobę alkoholową. Spożycie piwa i wina wzrosło, kiedy u duchownego pojawiły się
pierwsze symptomy choroby wenerycznej, której Ferdynand nabawił się od jakiejś panny
lekkich obyczajów. Dla swawolnych pań drzwi w krakowskiej kamienicy kardynała
zawsze stały otworem… Duchowny bardzo lubił towarzystwo kobiet, nawet tych, które
skąpiły mu swoich wdzięków. Z całą pewnością miał słabość do swojej bratowej, żony
Aleksandra, Heleny Moskiewskiej, słynącej z wielkiej urody. Jego podziw dla księżnej
był tak wielki, że nigdy nie uległ namowom swojej matki, Elżbiety Rakuszanki, by jako
duchowny nawrócił ją na wiarę katolicką. Żonę Aleksandra odwiedzał bardzo często, nie
po to jednak, by ją pouczać czy dyskutować o kwestiach religijnych, ale aby grać z nią
w karty. O żadnym romansie między tym dwojgiem mowy jednak być nie mogło, Helena
nie była lekkomyślną trzpiotką, która wdałaby się w aferę z własnym szwagrem, na
dodatek duchownym katolickim.
W owych czasach taki tryb życia, jaki wiódł swawolny i rozpustny Fryderyk,
prowadziło wielu dostojników kościelnych, zwłaszcza ci, którzy podobnie jak najmłodszy
syn Kazimierza Jagiellończyka zajmowali się bardziej polityką niż sprawami ducha.
Pamiętajmy, że o wstąpieniu w stan duchowny młodego człowieka decydowała głównie
wola rodziców, a nie jego powołanie, którego Fryderyk zapewne nie miał. Duchowni,
zwłaszcza ci na eksponowanych stanowiskach, wiedli żywot godny świeckich władców,
bynajmniej nie stroniąc od uciech świata doczesnego. Wystarczy podać przykład
współczesnego Fryderykowi papieża Aleksandra VI, niesławnego Rodriga Borgii, który
doczekał się sporej gromadki nieślubnych dzieci, spłodzonych z wieloma kobietami.
Jednego z nich, Cezara Borgię, poważył się nawet mianować kardynałem. Takie
niemoralne prowadzenie się kleru nikogo wówczas nie dziwiło, aczkolwiek wierni bywali
nim oburzeni. Mało kto jednak zdobył się na krytykę, a nieliczni, którzy mieli śmiałość
potępiać takie zachowanie, jak chociażby dominikanin z Florencji Girolamo Savonarola,
ostro atakujący Aleksandra VI, kończyli na stosie.
Fryderyk drogo zapłacił za swoje zamiłowanie do swawolnych pań — zaraził się
francą, jak potocznie w owych czasach nazywano kiłę. Choroba dawała mu się mocno we
znaki, nie tylko ze względu na szpecące, dokuczliwe, ropiejące wrzody, które pękając,
rozsiewały wokół osoby duchownego bardzo nieprzyjemny zapach, ale też z powodu bólu
stawów i ścięgien trapiących go i w dzień, i w nocy. W ostatnim okresie życia
schorowanemu kardynałowi towarzystwa dotrzymywał jego starszy brat, królewicz
Zygmunt, który starał się jak mógł, by umilić codzienność udręczonemu chorobą
dostojnikowi. Panowie nader często grywali w karty. Była to ulubiona rozrywka ich obu.
Troska Zygmunta i opieka najlepszych medyków, jaką otoczony był kardynał, na niewiele
mu się zdały. Straszliwa choroba w końcu zmogła jego organizm, przerywając tę
błyskotliwą i obiecującą karierę. Fryderyk zmarł w nocy z 13 na 14 marca 1503 roku,
przeżywszy zaledwie trzydzieści pięć lat.
Zygmunt Stary, portret imaginacyjny z XVII w.
ROZDZIAŁ 5

Zygmunt Stary i Katarzyna Telniczanka

„Królewicz bez przydziału”

Kiedy 1 lub 2 stycznia 1467 roku Elżbieta Rakuszanka wydała na świat swego
piątego syna, zapewne nie przypuszczała, że urodziła przyszłego monarchę, i to takiego,
który na podium najdłużej panujących koronowanych władców Polski zajmie zaszczytną
trzecią lokatę. W dniu narodzin królewicza Zygmunta, który do historii przeszedł
z przydomkiem Stary, żadne znaki na niebie i ziemi nie wróżyły mu korony. Wręcz
przeciwnie, chłopiec był typowym „królewiczem bez przydziału”, jego ojciec nie widział
go nawet w roli duchownego, przeznaczając do tego stanu swojego najmłodszego
potomka, Ferdynanda. Nie znaczy to bynajmniej, że wychowanie i edukację Zygmunta
traktowano po macoszemu. Chłopiec był kochany przez oboje rodziców, a kiedy dorósł
na tyle, by móc się uczyć, oddano go pod opiekę wykwalifikowanych nauczycieli,
wywodzących się ze znamienitego grona profesorów Akademii Krakowskiej. Podobnie
jak pozostali synowie Rakuszanki i Jagiellończyka był więc doskonale wykształconym
młodzieńcem, biegle władającym zarówno łaciną, jak i niemieckim, a w owych czasach
były to dwa języki, którymi można było porozumieć się praktycznie na terenie całej
Europy. Zygmunt na tle swoich braci wyróżniał się jednak wyjątkowo dobrym gustem
i zamiłowaniem do sztuk pięknych, które podzielał też jego młodszy brat, Ferdynand.
Uchodził także za bardzo przystojnego mężczyznę. Współczesne dziewczęta zapewne nie
zgodziłyby się z tą opinią, ale w owych czasach obowiązywały nieco inne wzorce urody
damskiej i męskiej niż obecnie. Zgodnie z opisami z epoki Zygmunt był wysoki
i postawny, miał wyjątkowo piękne dłonie i rumianą twarz, co uchodziło wówczas za
oznakę zdrowia i dobrej kondycji. Imponował też iście herkulesową siłą — potrafił łamać
w ręku podkowy. Co prawda można spotkać się z opinią, że nie był to niezwykły wyczyn,
ponieważ ówczesne podkowy wykonywane były z innego niż obecnie stopu i niemal
każdy żyjący współcześnie mężczyzna mógłby bez trudu je wygiąć, ale królewicz
zadziwiał też innymi umiejętnościami świadczącymi o jego sile — rwał grube powrozy
i bez najmniejszego wysiłku potrafił przełamać na pół talię kart. W przeciwieństwie do
swoich braci odznaczał się bardzo dobrym zdrowiem, co było wynikiem zdrowego trybu
życia, jaki prowadził. Królewicz Zygmunt wdał się bowiem w swego ojca i unikał
napojów wyskokowych, raczej się nie przejadał, aczkolwiek cenił sobie dobrą kuchnię,
zwłaszcza ostro przyprawione potrawy i słodycze. Lubił też polowania i ruch na świeżym
powietrzu. Pomimo że z pewnością podobał się wielu kobietom, był do bólu
monogamiczny, dzięki czemu nie zapadł na chorobę weneryczną i cieszył się długim
życiem.
Zanim piąty syn Kazimierza Jagiellończyka zwieńczył swe skronie koroną Polski,
bezskutecznie starał się o tron Mołdawii. Jego matka próbowała jakoś go zabezpieczyć,
wspierając jego starania o księstwo kijowskie, wydzielone z terytorium Wielkiego
Księstwa Litewskiego, którym władał wówczas jeden z jego starszych braci, Aleksander,
ale i ten projekt spalił na panewce. Ostatecznie królewicz udał się do Budy, na dwór
swego najstarszego brata, króla Władysława, z którym łączyły go nie tylko więzy krwi,
ale i braterskie porozumienie. Tam Zygmunt przekonał się, że bycie „królewiczem bez
przydziału” ma też swoje dobre strony: nikt nie nakłaniał go do małżeństwa
podyktowanego racją stanu, więc mógł żyć z kobietą, którą sam sobie wybrał i którą
naprawdę kochał. A damą jego serca była wówczas Morawianka, Katarzyna Ochstat,
zwaną Telniczanką. Nie wiadomo, kiedy i jak para się poznała — niektórzy biografowie
króla sądzą, że Telniczanka była szlachcianką z Moraw, dwórką Elżbiety Rakuszanki,
inni przekonują, iż to zwyczajna mieszczka, którą królewicz poznał zupełnie
przypadkiem. Nie mamy też żadnych informacji o jej rodzinie, wiemy jedynie, iż miała
siostrę, Małgorzatę, która poślubiła niemieckiego mieszczanina z Ołomuńca, niejakiego
Lenhardta Hohesteigera, co jednak wskazywałoby na mieszczańskie korzenie królewskiej
konkubiny. Niezależnie od wszystkiego Zygmunt pokochał ją miłością szczerą i trwałą i,
pomimo wielu pokus czyhających na przystojnego mężczyznę na dworze w Budzie,
dochowywał jej wierności. Budziło to niekłamane zdziwienie, a niektórzy, nie mogąc
zrozumieć trwałości tego związku, posądzali nawet Telniczankę o posiłkowanie się
czarną magią.
Okres spędzony u boku brata w Budzie z umiłowaną kobietą był z pewnością
najbardziej beztroskim i najszczęśliwszym czasem w życiu przyszłego władcy. Lata
upływały mu na grach i zabawach, słuchaniu muzyki, śpiewu niejakiego Czuryły,
nadwornego śpiewaka wywodzącego się z Rusi, oglądaniu tańców niedźwiedzi
i tresowanych psów oraz miejscowych tancerek wykonujących czardasza z takim
impetem, że widzowie mogli podziwiać ich gołe łydki. Do łez zaśmiewał się z wybryków
dworskiego błazna zwanego „doktorem”, który słynął z nadmiernego pociągu do wina
i piwa, a upiwszy się, był jeszcze bardziej zabawny. Pewnego dnia ów błazen, w stanie
zamroczenia alkoholowego, omal nie przewrócił pieca w komnacie, a uszkodził go na tyle
poważnie, że trzeba było wezwać zduna. Wieczorami Zygmunt grywał ze wspomnianym
Czuryłą w szachy bądź w grę o łacińskiej nazwie alca, a ze swoim bratem — w karty, i to
na pieniądze. Na szczęście przyszły monarcha nie miał duszy hazardzisty i nigdy nie
stawiał więcej niż dukata, którego z reguły przegrywał. Nocami zaś zażywał rozkoszy
z urodziwą Katarzyną, której przynosił róże i fiołki. Okazuje się, że królewicz był
romantycznym kochankiem. Sam też bardzo lubił kwiaty i często przystrajał sobie nimi
skronie, paradując tak po komnatach.
Na budzyńskim dworze nie brakowało gości przybywających z różnych stron
świata, których przyjmowano z otwartymi ramionami. Ta przyjazna atmosfera pozostała
w pamięci Zygmunta, który — gdy przyszło mu objąć tron na Wawelu — okazał się
najprzystępniejszym polskim władcą. Z czasem jego starszy brat uczynił królewicza
namiestnikiem Śląska i księciem Głogowa, co okazało się doskonałym doświadczeniem
dla przyszłego króla Polski i księcia Litwy. Zygmunt wyjątkowo dobrze wywiązywał się
ze swoich obowiązków, dając się poznać jako doskonały administrator.
Ze związku z Telniczanką Zygmunt doczekał się trójki potomstwa, dwóch córek,
Reginy i Katarzyny, oraz syna, Jana, późniejszego biskupa wileńskiego i poznańskiego.
Co prawda w owych czasach nieślubne dzieci miały praktycznie zamkniętą drogę do
kariery kościelnej, ale Zygmunt, zostawszy królem, jak na troskliwego ojca przystało,
wystarał się u papieża Juliana II o dyspensę dla swojego bastarda.
Pomimo że królewicz był szczęśliwy ze swoją Morawianką, z polskiego dworu
płynęły nalegania, by zaczął rozglądać się za żoną, przy czym jego królewscy bracia
wskazywali na księżnę mazowiecką Annę, z domu Radziwiłłównę, wdowę po Konradzie
III Rudym. Stosunkowo młoda, bo zaledwie dwudziestosiedmioletnia wdówka, ponoć
zapaliła się do projektu poślubienia Jagiellona, którego widziała jedynie na portrecie
przysłanym jej przez Zygmunta, ale ostatecznie mariaż nie doszedł do skutku. Za
zawarciem tego małżeństwa przemawiała możliwość przyłączenia w przyszłości
Mazowsza do Polski, ale, niewątpliwie urodziwa, księżna miała dzieci, i to dwóch synów,
co mogło w przyszłości wywołać poważne komplikacje związane z następstwem tronu.
Regentka Mazowsza nie zagroziła zatem związkowi Katarzyny i Zygmunta, których
romans trwał w najlepsze. Jagiellon nie zrezygnował z Telniczanki nawet, gdy wrócił do
Krakowa.
W końcu królewicz zaangażował się w politykę, i to międzynarodową.
W 1505 roku jego najstarszy brat zbliżył się do Habsburgów, co wywołało sprzeciw
potężnego węgierskiego rodu Zapolyów, skrycie marzących o koronie Węgier dla członka
ich rodziny. Sprawa wyglądała bardzo poważnie, Węgry stanęły u progu wojny domowej,
ku niekłamanej radości Habsburgów, zapowiadających zbrojną pomoc dla króla
Władysława II Jagiellończyka. Wezwany przez starszego brata do Budy Zygmunt podjął
się wyjątkowo trudnej roli mediatora. W sierpniu 1505 roku uczestniczył w rozmowach
między zwaśnionymi stronami, zakończonych przyjęciem przez sejm węgierski uchwały,
zgodnie z którą po śmierci Władysława na króla miał zostać obrany „urodzony Węgier”,
czyli Jan Zapolya, liczący sobie wówczas osiemnaście lat. Nie byłby to pierwszy władca
tego państwa, w którego żyłach nie płynęła ani kropla błękitnej krwi. Takim właśnie
monarchą, niewywodzącym się z królewskiego rodu, był Maciej Korwin, syn wielkiego
wodza i bohatera Jana Hunyadyego, który doprowadził podupadłe wówczas Węgry do
prawdziwego rozkwitu. Przed jego doskonale wyszkoloną i zróżnicowaną etnicznie
Czarną Armią, złożoną z hojnie opłacanych najemników, drżała zarówno Europa, jak
i pogańska Turcja. Ponieważ utrata władzy na Węgrzech na rzecz miejscowego
możnowładcy nie leżała w interesie Jagiellonów, podejrzewa się, że jednocześnie podjęto
uchwałę, zgodnie z którą Zygmunt miałby w przyszłości poślubić Barbarę Zapolyę,
kilkuletnią wówczas córkę Stefana, wojewody siedmiogrodzkiego, pana na Tenczynie,
i piastowskiej księżniczki Jadwigi Cieszyńskiej — ale są to jedynie przypuszczenia.

Monarcha

8 grudnia 1506 roku życie bohatera naszej opowieści zostało wywrócone do góry
nogami — jako jedynego pozostającego przy życiu męskiego potomka Kazimierza
Jagiellończyka, polska szlachta obrała go królem Polski. A to oznaczało też koniec jego
romansu z piękną Katarzyną, którą jeszcze przed koronacją oddalił z dworu. Nie miał
zamiaru jednak zostawiać jej na lodzie i zrobił, co mógł, by zadbać o jej przyszłość.
Mianowicie wydał ją za mąż za swojego zaufanego współpracownika, wyśmienitego
dyplomatę, podskarbiego koronnego, pięćdziesięcioośmioletniego Andrzeja
Kościelskiego herbu Ogończyk. W takim postępowaniu nie było nic dziwnego — władcy,
znudziwszy się swoimi konkubinami, zazwyczaj dobrze wydawali je za mąż, zadbawszy
wcześniej o sowity posag. A chętnych do ręki takiej „panny z odzysku”, nawet jeżeli jej
królewski kochanek obdarzył ją wcześniej gromadką dzieci, wbrew pozorom nie
brakowało. Wszak małżeństwo z byłą faworytą monarchy stwarzało nie tylko szansę na
podreperowanie rodzinnych finansów, ale i na awans w pozycji towarzyskiej. Niestety od
każdej reguły są wyjątki, o czym boleśnie przekonał się Kościelski. Zyskał co prawda
wciąż piękną, a i zamożną żonę, dysponującą nie tylko sowitym posagiem oraz pensją
w wysokości stu dukatów rocznie, przyznaną jej przez króla, lecz także kamienicą „Pod
Białą Głową” na ulicy Brackiej, zakupioną przez nią za pośrednictwem Jana Bonera —
ale stracił szacunek wśród szlacheckiej braci. Kiedy wchodził do sali, w której obradował
senat, niektórzy senatorowie ostentacyjnie wychodzili na zewnątrz. Przyczyną takiego
zachowania była zwykła ludzka zawiść, większość z otwarcie demonstrujących swoją
dezaprobatę dla małżeństwa Kościelskiego magnatów z chęcią by go zastąpiła w tym
„niemiłym” obowiązku. Obawiano się po prostu, że dzięki owemu mariażowi mężczyzna
zrobi oszałamiającą karierę u boku króla.
Kiedy tylko Zygmunt zasiadł na tronie, jego doradcy zaczęli gorączkowo rozglądać
się za kandydatką na jego żonę. Sprawa była bardzo pilna, wszak dwaj jego starsi bracia,
Jan Olbracht i Aleksander, zmarli w młodym wieku, nie zdążywszy spłodzić potomka —
następcy tronu. Nikt nie wiedział, ile czasu ma jeszcze przed sobą Zygmunt, obrany
królem jako czterdziestoletni, a zatem dojrzały mężczyzna, który na domiar złego wciąż
tkwił w stanie bezżennym. W czerwcu 1509 roku z Polski wyruszyło poselstwo na dwór
księcia Meklemburgii Magnusa II, po rękę jego córki, księżniczki Katarzyny. Nie
wiadomo, dlaczego zdecydowano się właśnie na nią, skoro nie była już najmłodsza,
liczyła sobie ponad trzydzieści lat, co, biorąc pod uwagę obowiązek wydania na świat
dziedzica korony, niezbyt dobrze rokowało na przyszłość. Poselstwo jednak nigdy nie
dojechało na miejsce przeznaczenia, Zygmunt zawrócił swoich wysłanników, zanim
zdążyli przekroczyć granice królestwa, gdyż właśnie wybuchła wojna z Mołdawią. Tak
brzmiał oficjalny powód, niewykluczone jednak, że monarcha najzwyczajniej w świecie
zrezygnował z podstarzałej, oczywiście jak na ówczesne standardy, kandydatki na
narzeczoną.
Jako władca wciąż utrzymywał kontakty ze swoim najstarszym bratem,
z niepokojem obserwując jego uległość wobec Habsburgów i zdając sobie sprawę, że ten
potężny ród ma zamiar objąć władzę na Węgrzech i w Czechach. Zdecydował się
zawczasu wziąć sprawy w swoje ręce i w jakiś sposób ich unieszkodliwić. Wówczas
w jego głowie pojawił się (a może tylko powrócił) pomysł poślubienia Barbary Zapolyi.
Negocjacje dotyczące przyszłego małżeństwa odbywały się w wielkiej tajemnicy, z dala
od rozplotkowanego i pełnego habsburskich szpiegów dworu króla Władysława II
Jagiellończyka, chociaż królewski brat został powiadomiony o zamiarach Zygmunta. Po
załatwieniu wstępnych formalności na przełomie 1511 i 1512 roku spisano kontrakt
ślubny.
Barbara zjechała do Polski w styczniu 1512 roku, a jeden z członków witającego ją
w Trenczynie polskiego poselstwa, Andrzej Krzycki, urzeczony jej urodą, młodością
i wdziękiem, napisał na jej cześć Piosenkę trenczyńską, za co panna, kiedy poślubiła już
Zygmunta i została królową, ofiarowała mu posadę swojego sekretarza. Ze swoim
przyszłym mężem spotkała się w Morawicy dopiero w pierwszych dniach lutego,
a niedługo potem, bo 8 lutego 1512 roku, para stanęła na ślubnym kobiercu. W tym
samym dniu Barbara została koronowana na królową Polski.
Pomimo że para była pozornie bardzo niedobrana, a panna młoda — młodsza od
swego małżonka o całe pokolenie, w tym stadle od początku układało się nadzwyczaj
dobrze. Co prawda nie dysponujemy żadnym wizerunkiem Barbary, ale na podstawie
świadectw z epoki i portretów jej córki, Jadwigi, można przyjąć, że była bardzo urodziwa.
Poza tym miała cechę bardzo cenioną wówczas u kandydatek na żonę — była „powolna”,
a więc uległa wobec swego małżonka. Cechowała ją też wielka pobożność. Młoda i ładna
dziewczyna, dobrze wychowana i wiecznie uśmiechnięta, z miejsca podbiła serca swoich
nowych poddanych, zwłaszcza że dzięki swojej matce świetnie mówiła po polsku. Jak
pisał kronikarz Marcin Bielski, królowa była osobą o „niewymownej dobroci i ludzkości,
i ku ubogim szczodrobliwości, i dla innych wszelakich cnót, musieli ją wszyscy ludzie
miłować”50. Najważniejsze jednak, że miłował ją król. Zygmunt, podobnie jak niegdyś
jego ojciec Elżbietę Rakuszankę, zabierał Barbarę ze sobą niemal we wszystkie podróże,
starając się spędzać jak najwięcej czasu ze swoją młodą żoną.
Ku niekłamanej radości poddanych i samego Zygmunta królowa bardzo szybko
zaszła w ciążę i już po roku małżeństwa, 15 marca 1513 roku, powiła zdrową
dziewczynkę, której tradycyjnie na chrzcie nadano imię Jadwiga (wszystkie pierwsze
córki Jagiellonów otrzymywały to imię na cześć Andegawenki). Młoda mama szybko
doszła do siebie i zaledwie po dwóch miesiącach zostawiła maleńką królewnę pod opieką
mamek i piastunek oraz swojej szwagierki, królewny Elżbiety, a sama wyruszyła do męża
do Wilna.
Para rozstawała się zresztą bardzo rzadko, najdłużej bodaj w 1514 roku, kiedy król
wyruszył na wojnę z Moskwą, rozpoczętą przez kniazia Wasyla, brata wdowy po królu
Aleksandrze, Heleny. Pretekstem do ataku na Polskę była śmierć księżnej, która według
Wasyla została otruta. Monarcha wrócił do stęsknionej żony we wrześniu 1514 roku, po
zwycięstwie nad wojskami moskiewskimi w bitwie pod Orszą. Królewska para cieszyła
się tym spotkaniem dość długo, ponieważ z Wilna do Krakowa Zygmunt i Barbara
przyjechali dopiero 4 lutego 1515 roku. Wówczas też po raz pierwszy od dziewięciu
miesięcy ujrzeli swoją córeczkę, królewnę Jadwigę. Wkrótce okazało się, że Barbara po
raz kolejny jest w ciąży. Wszyscy poddani, podobnie zresztą jak sam Zygmunt, liczyli, że
tym razem ich ukochana królowa powije syna. Co ciekawe, mniej więcej w tym samym
czasie w ciążę zaszła też pani Kościelska, czyli Telniczanka, dawna kochanka monarchy.
A z listów królowej pisanych do męża, który w marcu 1515 roku wyruszył do Wiednia na
spotkanie ze swoim bratem, królem Władysławem II Jagiellończykiem, i cesarzem
Maksymilianem, wynika, że Barbara posądzała swego męża o utrzymywanie stosunków
z dawną kochanką. Zygmunt zapewniał żonę, że tylko ją kocha, zresztą w podróży do
Wiednia towarzyszył mu Kościelski, ale nieszczęsnej królowej to nie przekonywało.
Dlatego część historyków sądzi, iż najmłodsza córeczka Telniczanki, Beata,
w rzeczywistości była biologiczną córką bohatera naszej opowieści.
Zygmunt, bawiąc w Wiedniu, prowadząc rozmowy i relaksując się na zwyczajowo
organizowanych w takich sytuacjach rozmaitych balach i ucztach, pamiętał jednak
o swojej małżonce, która była w stanie błogosławionym. Słał list za listem, napominając
ją, by dbała o siebie i odpowiednio wcześnie zatrudniła mamkę, w wyborze której miała
ją wspomóc siostra króla, Elżbieta. Po skończonych obradach stęskniony król czym
prędzej wyruszył w drogę powrotną. W domu czekała na niego żona i nowo narodzone
dziecię, córeczka Anna, która przyszła na świat 1 lipca. Podróż trwała wyjątkowo długo,
ulewne deszcze wywołały bowiem powódź: wylał Dunaj, a mosty zostały zerwane. Kiedy
wreszcie monarcha dojechał do celu, czekał go wyjątkowo smutny widok — jego
ukochana małżonka leżała w alkowie złożona chorobą. Okazało się, że jej niemoc trwa
jeszcze od połogu. Początkowo wydawało się, że stan Barbary się poprawił, ponieważ,
uradowana na widok króla kobieta, nawet wstała z łóżka, ale była to tylko chwilowa
mobilizacja organizmu. W kolejnych dniach było coraz gorzej i monarcha patrzył
bezsilnie, jak jego ukochana żona słabnie. 2 października 1515 roku skonała na jego
rękach.
Barbara, podobnie jak niegdyś Jadwiga Andegawenka, umierała w aurze świętości.
Dostrzegali to nie tylko zwykli poddani, ale nawet znający ją duchowni, na czele
z biskupem Marcinem Kromerem. Twierdzono, że to właśnie dzięki modłom królowej
wojska Zygmunta odniosły zwycięstwo w bitwie nad Orszą, podkreślano jej niezwykłą
dobroć i chęć pomocy ubogim i cierpiącym.
Śmierć Barbary była wielkim ciosem dla monarchy, który długo nie mógł po tym
dojść do siebie. Najprawdopodobniej popadł w ciężką depresję, która wywołała u niego
objawy somatyczne, z relacji mu współczesnych wiemy bowiem, że często zanosił się od
płaczu i „chorował na głowę i żywot”, co znaczy, że miewał ataki migreny i bólów
żołądka. W końcu ktoś z otoczenia króla wpadł na zbawienny, jak się okazało, pomysł,
by na Wawel sprowadzić dawną kochankę monarchy, Katarzynę Telniczankę, teraz
Kościelską. Jej mąż nie oponował, gdyż kiedy piękna Katarzyna otrzymała zadanie
pocieszenia swego dawnego kochanka, nie było go już na tym świecie. Andrzej Kościelski
zmarł 6 września 1515 roku, pozostawiając wdowie spory majątek. Najwidoczniej kochał
swoją Katarzynę, chociaż wszystko wskazuje na to, że nie była mu wierna, użyczając
swoich wdzięków biskupowi i podkanclerzemu koronnemu, Piotrowi Tomickiemu, oraz
kanclerzowi wielkiemu koronnemu, Krzysztofowi Szydłowieckiemu. Jak na ironię, po
jego śmierci również król, jak pisali kronikarze — ze względu na pamięć po zmarłym —
hojnie ją obdarował, nadając jej w dożywocie posiadłość Słomniki w Proszowskiem. Nic
dziwnego, że krążyły plotki, jakoby córka Katarzyny, Beata, która przyszła na świat już
po śmierci Kościelskiego, w rzeczywistości była dzieckiem monarchy. Najmłodsza
latorośl Telniczanki miała w przyszłości stać się jedną z najpiękniejszych kobiet
ówczesnej Polski i zasłynąć z niebywale awanturniczego życia.
Katarzyna, przybywszy na Wawel, doskonale poradziła sobie z królewską depresją,
wszak znała Zygmunta jak mało kto i miała wypróbowane sposoby na ukojenie jego
rozpaczy. Może nie była już najmłodsza, ale za to wciąż pełna wigoru, w czym stanowiła
zupełne przeciwieństwo cichej i spokojnej Barbary. Zapewne uczestniczyła w ucztach
i popijawach organizowanych na Wawelu przez grupę dworzan, znaną jako towarzystwo
„opilców i ożralców”. W skład tego niesławnego grona wchodzili: Andrzej Krzycki,
późniejszy arcybiskup gnieźnieński i prymas Polski, Jan Dantyszek, późniejszy biskup
chełmiński i warmiński, Korybut Koszyrski, Jan Zambocki oraz Mikołaj Lipszyc. Ci
panowie, którzy z lubością widzieli w swym gronie mało pruderyjne niewiasty, na czele
z panią Kościelską, zasłynęli w całym kraju jako grono rozpustników, pijaków, szulerów
i intrygantów. Co więcej, cieszyli się zaufaniem samego króla, który jako zagorzały
abstynent nie uczestniczył w owych popijawach, ale bawiło go zachowanie owych
„opilców”. Nic dziwnego, że na wawelskim dworze ta banda szulerów i pijaków czuła się
nadzwyczaj dobrze. A ponieważ większość z nich była niebywale utalentowana i parała
się poezją, ze swoimi przeciwnikami walczyli ciętym piórem.
Czas Telniczanki u boku Zygmunta skończył się wraz z jego decyzją o kolejnym
małżeństwie. Wówczas Katarzyna musiała opuścić Wawel. Przeniosła się do swojego
syna, Jana, który dzięki królewskiemu ojcu był już biskupem wileńskim. Wówczas doszły
do głosu ambicje polityczne Katarzyny, która próbowała je realizować, mieszając się
w wewnętrzne sprawy diecezji Jana. Narobiła przy tym takiego bałaganu, że
sprowokowała interwencję legata papieskiego. Istniało nawet prawdopodobieństwo, iż na
skutek poczynań swojej matki Jan utraci biskupstwo. Ostatecznie zachował urząd,
przekonawszy Katarzynę, by nie wtrącała się do spraw Kościoła. Telniczanka
zainteresowała się wówczas zielarstwem, a ponoć nawet i czarną magią, wkrótce zyskując
niemałą sławę jako skuteczna znachorka. Nie groziło jej przy tym spalenie na stosie,
w owych czasach bowiem zielarze nader często wspomagali się czarami. Była to
powszechna praktyka i nikt, z Kościołem na czele, nie widział w tym nic złego. Wybitny
humanista, Andrzej Petrycy Nidecki, w swej Ekonomii uznaje nawet czarownice za
lekarzy, pisząc: „Medikowie dwoiacy są: iedni są od uczonych ludzi uczynieni
w Akademiach zacnych, iako są Doktorowie w lekarskiey nauce biegli: drudzy są którzy
się sami uczynili, bądź za experientią doświadczeniem w rzeczach, bądź z iakiego
trafunku, iako są Doktorowie żydowscy, Cirulikowie, Balwierze, Aptekarze, Żydówki
lekarki, Baby, Czarownice…”51. Niewykluczone też, że owe „czary” były jedynie
zabiegiem psychologicznym, stosowanym przez znachorów i znachorki w celu
uwiarygodnienia skuteczności oferowanych przez nich terapii. W każdym razie
Telniczanka mogła spokojnie uprawiać ziołolecznictwo wspomagane magią i w ten
sposób pomnażać swój majątek.
Tymczasem jej były kochanek 18 kwietnia 1518 roku poślubił piękną
dwudziestoczteroletnią blondynkę Bonę Sforzę. Nowa żona Zygmunta, wychowana
w renesansowych Włoszech, była nieodrodną córką Sforzów, rodu, którego członków
określa jako ludzi władczych, upartych i nieznoszących sprzeciwu. I taka właśnie okazała
się nowa królowa, która miała też inne cechy niemile widziane u żon władców, zwłaszcza
w naszym kraju: była ambitna, żądna władzy i miała bardzo silną, dominującą
indywidualność. Mając taką kobietę za żonę, Zygmunt nie miał co marzyć o konkubinie,
chociaż zapewne nigdy nie zapomniał o Telniczance. Kiedy jednak Katarzyna zmarła we
wrześniu 1528 roku, a jej ciało na polecenie syna przewieziono do Krakowa, gdzie 11
grudnia urządzono jej wyjątkowo okazały pogrzeb, jej byłego kochanka nie było na
ceremonii. Zapewne wolał nie ryzykować zatargu ze swoją nową małżonką.

Józef Simmler, Śmierć Barbary Radziwiłłówny, 1860 r.


ROZDZIAŁ 6

Zygmunt August i kobiety

Pod skrzydłami zaborczej matki

1 sierpnia 1520 roku wojewoda kaliski Jan Zaremba niecierpliwie spoglądał


w okna komnaty, gdzie odbywało się misterium natury, którego świadkiem, przynajmniej
w Polsce, nie mógł być żaden mężczyzna. Na wawelskim zamku Bona, druga żona
dobrotliwego króla Zygmunta, rodziła swoje drugie dziecko. Ponieważ para monarsza
doczekała się powitej 18 stycznia 1519 roku córeczki, Izabeli, a sam Zygmunt miał już
jedną córkę ze związku ze swoją pierwszą małżonką, Barbarą (drugie dziecko tej pary,
królewna Anna, zmarło krótko przed opisywanymi tu wydarzeniami, przeżywszy
zaledwie pięć lat), poddani, dwór oraz oczywiście sam monarcha wznosili modły
o narodziny syna. Tym razem ich modlitwy zostały wysłuchane i Bona o świcie urodziła
zdrowego chłopca. Na znak tak pomyślnego dla wszystkich obrotu spraw córka Zaremby,
Anna, dwórka Bony, wywiesiła z okna komnaty czerwony pas, co oznaczało, iż królowa
powiła syna. Wojewoda czym prędzej wskoczył na konia i pognał do Torunia, gdzie
przebywał wówczas król Zygmunt, by zawieźć mu tę pomyślną nowinę. Monarcha nie
posiadał się z radości. Z miejsca chwycił za pióro, by napisać do swojej małżonki:
„podwójnej a niezmiernej doznaliśmy radości […] dowiadując się, że i połóg szczęśliwie
się odbył i że z łaski Boga mamy najmilszego syna, wieczny zakład naszej wzajemnej
miłości. Za tak szczęśliwą i radosną nowinę najmocniej dziękujemy W. Królewskiej
Mości i usilnie prosimy ją, aby o zdrowiu swoim jak najlepsze staranie miała.
Najukochańszemu synowi naszemu racz kazać dać na chrzcie imię Zygmunt, które teraz
we dwóch nosić będziemy”52. Królowej najwidoczniej pomysł męża przypadł do gustu
i mały królewicz na chrzcie, który odbył się 1 września, pod nieobecność monarchy
wojującego wówczas z Prusami, otrzymał imię po swoim królewskim tacie. Swoje drugie
imię, August, przyniósł sobie sam, przychodząc na świat w sierpniu, choć Bona, nadając
mu je, zapewne miała na względzie twórcę Cesarstwa Rzymskiego, cesarza Oktawiana
Augusta.
Radość z narodzin królewskiego potomka opanowała całe królestwo, szczęśliwa
matka przyjęła delegację mieszczan ze zwyczajowymi w takich przypadkach
gratulacjami, a burmistrz Cymerman wygłosił na jej cześć mowę pochwalną. Przyjście na
świat małego Zygmunta Augusta świętowano także poza granicami naszego kraju: jego
kuzyn, syn króla Władysława II Jagiellończyka, Ludwik, który w 1516 roku przejął rządy
na Węgrzech i w Czechach, nakazał na cześć swego nowego krewniaka oddać salut
artyleryjski oraz iluminować Budę. Papież Leon X przysłał list z gratulacjami
i życzeniami dla noworodka, a babka po kądzieli, Izabela Aragońska, urządziła
w Neapolu dla dziecięcia całą serię fest i zabaw, zakończonych turniejem rycerskim.
Król Zygmunt, najwyraźniej biorąc przykład ze swojego ojca, niedługo po
narodzinach upragnionego syna postarał się o powiększenie swojej gromadki, tym
bardziej że jego młoda żona była wręcz idealnym materiałem na matkę: łatwo zachodziła
w ciążę, rodziła bez większych komplikacji, wyjątkowo szybko dochodząc do siebie po
kolejnych porodach. Ale królewska para przeżywała ciąg rozczarowań, ponieważ na
świat, jak na złość, przychodziły same dziewczynki. I tak: 13 lipca 1522 roku Bona powiła
swoją drugą córkę, Zofię, a 19 października 1523 roku na świat przyszła królewna Anna.
Kolejna, najmłodsza królewna, Katarzyna, urodziła się 1 listopada 1526 roku. Kiedy
królowa w 1527 roku znowu zaszła w ciążę, modliła się, by Bóg obdarzył ją drugim
dzieckiem płci męskiej.
Przyzwyczajona do tego, że nigdy nie miała żadnych ciążowych dolegliwości,
także i teraz nie zamierzała zmieniać swojego trybu życia — wciąż jeździła konno
i namiętnie polowała. Trzeba przyznać, że rzeczywiście miała żelazną kondycję,
a przecież kiedy została brzemienna po raz szósty i, jak się miało okazać, ostatni, miała
już trzydzieści trzy lata. I zapewne doczekałaby szczęśliwie do terminu, gdyby nie jej
zupełnie irracjonalny postępek na łowach w Niepołomicach, gdzie 20 września para
monarsza wraz z zaproszonymi gośćmi zamierzała polować na niedźwiedzia. Patrząc
z dzisiejszego punktu widzenia, był to wyjątkowo brutalny obyczaj. Złowione wcześniej
w litewskiej puszczy zwierzę wsadzono do ciasnej klatki, by przewieźć je do Niepołomic.
Tam, uprzednio poszczuwszy je psami, wypuszczono na wolność, tylko po to, by ktoś
mógł je zabić… Bona, nie zważając na swój stan, oczywiście brała udział w tej okrutnej
rozrywce. Ale tym razem niedźwiedź, rozjuszony przez psy i ludzi z nagonki, wpadł
w szał i zaatakował myśliwych. Jak pisze Marcin Bielski: „W przodku [to znaczy
najpierw — przyp. I.K.] był niemężny, ale potem gdy się rozzłościł, oślep bieżał na ludzi.
Ożarowskiego herbu Rawicz podkoniuszego królewskiego przewrócił z koniem. Tarło,
krajczy, pieszo chciał iść do niego z oszczepem, ale mu wydarł go niedźwiedź, iż padł,
ledwie go chłopi przypadłszy ratowali i psy go w nogi wtenczas pokąsali. Puścił się potem
niedźwiedź tam, gdzie królowa stała, która uciekając przed nim, spadła (potknął się koń
pod nią) i uraziła się, bo była brzemienna. […] Stańczyka też, błazna, przewrócił z koniem
natenczas, tak by byli chłopi oszczepy żałowali wiele by był ludzi pomordował. Król
śmiał ze Stańczyka, rzekł mu: «Począłeś sobie nie jak rycerz ale jak błazen, żeś przed
niedźwiedziem uciekał». A na to Stańczyk: «większy ten błazen, co mając niedźwiedzia
w skrzyni, puszcza go na swoją szkodę»”53. Mądremu błaznowi trudno było nie przyznać
racji, ale królewska para drogo zapłaciła za wytkniętą przez Stańczyka głupotę: upadek
z konia wywołał u nieszczęsnej królowej przedwczesny poród. W chacie miejscowego
chłopa, niejakiego Klimka, urodził się wymarzony przez Bonę drugi syn, ale ponieważ
przyszedł na świat przed terminem, zmarł kilka godzin po urodzeniu. Zdążono go jeszcze
pospiesznie ochrzcić, nadając mu imię Olbracht. Zwłoki maleńkiego synka Bony
i Zygmunta złożono do grobu w Niepołomicach, a uroczysko, w którym zdarzył się ów
straszny wypadek, odtąd nosiło nazwę Posyna, czyli „po synie”. Zrozpaczony król
postawił na tym miejscu niewielką kapliczkę, po której dzisiaj niestety nie ma już śladu.
Bona bardzo przeżyła stratę wymodlonego syna, a po wypadku długo chorowała,
i to tak poważnie, że opiekujący się nią medycy oraz jej mąż obawiali się o jej życie. Na
szczęście wyzdrowiała, ale incydent z udziałem niedźwiedzia w Niepołomicach
kosztował ją bardzo dużo — musiała na zawsze pożegnać się z nadzieją na kolejne
macierzyństwo. Nieszczęsna królowa niebezpodstawnie obwiniała się za śmierć dziecka,
którego strata położyła się cieniem na jej dalszym życiu, a zwłaszcza na jej stosunku do
królewicza Zygmunta i jego młodszych sióstr. Odtąd ta przecież rozsądna, inteligentna
i twardo stąpająca po ziemi kobieta stała się wobec swego jedynego syna zaborcza
i nadopiekuńcza, z czasem zrażając go do siebie. Przy okazji zaniedbywała swoje młodsze
córki, królewny Zofię, Annę i Katarzynę, zwane przez wielu historyków „nieszczęsnymi
królewnami”. Bona uznała, że wie najlepiej, jak należy wychowywać i uczyć przyszłego
władcę, na jakiego wyrastał królewicz, i doprowadziła do tego, iż na dworze
zrezygnowano z modelu wychowania obowiązującego za panowania Kazimierza
Jagiellończyka, zgodnie z którym wychowywany był król Zygmunt. W przeciwieństwie
do królowej Elżbiety Rakuszanki stanowczo zbyt długo pozwalała, by jej jedyny syn
przebywał wyłącznie pod opieką jej samej i panien z fraucymeru. Nie dopuszczała też,
aby spotykał się z rówieśnikami — chłopcami z możnych rodów, podczas gdy na innych
europejskich dworach królewscy potomkowie uczyli się razem z synami możnowładców.
Zdaje się, że ten zarzut jest nie do końca zgodny z prawdą — wiemy z całą pewnością, że
na wawelskim dworze nauki pobierał Mikołaj Radziwiłł, zwany Czarnym. Jak wiadomo,
synom króla Jagiellończyka nie żałowano rózgi, podczas gdy królewicz Zygmunt
wychowywał się nie tylko bez kar cielesnych, o których Bona nawet słyszeć nie chciała,
ale w ogóle bez żadnej dyscypliny, rozpieszczany przez matkę, folgującą jego wszystkim
zachciankom. Nie podobało się to ani doradcom królewskim w rodzaju biskupa
krakowskiego Piotra Tomickiego, ani królewskim poddanym. W kraju dziwiono się,
dlaczego królowa „niesnadnie pozwalała, żeby od jej boku odchodził, chociaż był już
sporszy”54. Na domiar złego król, który był coraz starszy, zostawił Bonie w kwestii
wychowania syna wolną rękę, nie bacząc na błędy, jakie w tej ważnej kwestii popełnia
jego małżonka. Tymczasem Bona, dręczona poczuciem winy za śmierć małego Olbrachta,
pragnęła ofiarować Zygmuntowi Augustowi wszystkie zaszczyty, dobrobyt
i przyjemności. Bojąc się, że i jego śmierć zabierze przedwcześnie z tego świata — wszak
w czasach, w jakich przyszło jej żyć, wiele dzieci nie dożywało wieku dojrzałego —
usuwała z jego drogi wszystkie niebezpieczeństwa, nawet te domniemane.
Sama będąc osobą wyjątkowo dobrze wyedukowaną, pragnęła zapewnić swemu
jedynemu synowi staranne, humanistyczne wykształcenie, powierzając jego edukację
swojemu rodakowi, Giovanniemu Silvio de Mathio, znanemu też pod nazwiskiem
Johannes Silvius Siculus Amatus, wywodzącemu się z Palermo na Sycylii. Zdaniem wielu
nie był to najlepszy wybór, ponieważ Silvius był już dość wiekowy, co praktycznie
uniemożliwiało mu nawiązanie bliższej więzi z uczniem, a poza tym cieszył się, nie do
końca zasłużoną, opinią rozpustnika. Ponadto nie wykazywał się w kwestii wychowania
królewicza żadną inicjatywą, kierując się li tylko sugestiami swej pracodawczyni.
A Bona, bojąc się, by jej syn nadmiernie nie obciążał swego młodego umysłu, zadbała,
by jego nauczyciel nie narzucał mu konkretnych obowiązków i zadań do wykonania.
W efekcie chłopiec więcej czasu spędzał na beztroskiej zabawie, ucząc się niejako przy
okazji. Trzeba przyznać, że nie jest to model wychowania właściwy dla przyszłego
włodarza wielkiego państwa. Oczywiście nie brakowało ludzi, którzy usiłowali przekonać
samego króla, by ten zmienił sposób wychowania królewicza, ale on wszystkich odsyłał
do swojej małżonki. Skutek ich interwencji był zatem żaden. Nic dziwnego, iż jeden
z takich zatroskanych dostojników, biskup przemyski Jan Chojeński, z niekłamanym
przerażeniem pisał o naukowych „sukcesach” przyszłego monarchy: „Wiele ja tu rzeczy
widzę, o których wolę raczej milczeć niż lekkomyślnie mówić albo pisać. Choćby tu
działał najuczciwszy nauczyciel, obawiam się, że nic to nie wskóra, przynajmniej co się
tyczy nauki. O ile rozumiem, królewicz bodaj skłoni uszy i umysł ku naukom nauczyciela,
nie zniesie jarzma, ponieważ czuje się panem i królem. Prócz tego głowa jego zajęta
innymi myślami. Marzy o polowaniach i zabawach, a te upodobania niełatwo godzą się
z nauką”55. Ale matka nawet polować mu nie pozwalała.
Niekłamane oburzenie szlachty wywołała wieść, jakoby Opaliński, który po
odejściu Silviusa przejął pieczę nad królewiczem, nie pozwalał chłopcu polować
z rarogiem, by oszczędzić mu widoku okrutnego sposobu zabijania ofiar przez tego ptaka.
Nam, ludziom żyjącym w XXI wieku, kiedy co krok przypomina się o prawach zwierząt,
taki zakaz wydawać się może uzasadniony, ale w czasach Zygmunta Augusta polowanie
z wykorzystaniem drapieżnych ptaków było nie tylko rozrywką, lecz także sposobem
aprowizacji dworu. Mężczyzna, a zwłaszcza monarcha, który nie potrafił polować,
korzystając z oswojonych i wytresowanych sokołów czy innych ptaków, nie wzbudziłby
u nikogo szacunku. Jakby tego było mało, w 1538 roku Bona skutecznie zapobiegła
udziałowi królewicza w wyprawie przeciw Wołochom. Osiemnastoletni Zygmunt miał
tam zdobyć swoje pierwsze szlify wojenne, a przez cały czas pieczę nad jedynym synem
Zygmunta i Bony sprawować miał hetman Tarnowski. Za sprawą królowej władca
ograniczył jednak udział królewicza w wyprawie wojennej jedynie do przeglądu wojsk
pod Lwowem i triumfalnego wjazdu do Krakowa. Młodemu Zygmuntowi nie dane było
nawet zobaczyć pola walki.
Na szczęście dla poddanych, utyskujących, iż królowa „szykuje na tron mężczyznę
o obliczu niewiasty”, dla którego ważniejsze będą uciechy dworu niż rządzenie
państwem, królewicz nie był ani tchórzem, ani łamagą. W tajemnicy przed nadopiekuńczą
matką wymykał się na łowy i chętnie brał udział w turniejach rycerskich, nieraz ocierając
się o niebezpieczeństwo. A pamiętajmy, że zarówno na polowaniach, jak i na turniejach
można było stracić zdrowie lub nawet życie. Zresztą sam Zygmunt był sprawcą takiej
tragedii, kiedy podczas turnieju rycerskiego urządzonego z okazji ślubu Eliasza
Ostrogskiego i Beaty Kościeleckiej, córki Katarzyny Telniczanki — kochanki Zygmunta
Starego, królewicz w czasie starcia zrzucił z konia samego pana młodego, ciężko go
raniąc. Ostrogski, w następstwie odniesionych wówczas obrażeń, zmarł zaledwie pół roku
później.
Bona, zaabsorbowana wychowaniem swojego ukochanego synka, skrzywdziła też
własne córki. Nie zadbała zawczasu o wytworzenie więzi między nim a dziewczętami, co
w przyszłości miało się niekorzystnie odbić na życiu królewien. O ile jego obojętność
wobec przyrodniej siostry, Jadwigi, która na zawsze opuściła rodzinny dom w 1535 roku,
by wyjechać do Brandenburgii, do swego męża Joachima III, elektora brandenburskiego,
można jeszcze jakoś usprawiedliwić, o tyle chłodnych uczuć Zygmunta wobec młodszych
sióstr nijak wytłumaczyć się nie da. Jedyną osobą spośród rodzeństwa, z którą królewicz
znalazł wspólny język, była jego starsza siostra, królewna Izabela, charakteryzująca się
wybitną inteligencją i ciętym dowcipem, który ten bardzo sobie cenił. Zresztą była jedyną
jego siostrą przypominającą go wyglądem: oboje, w przeciwieństwie do blondwłosych
i błękitnookich młodszych królewien, odziedziczyli urodę po włoskich krewnych swojej
matki — mieli czarne włosy i ciemne oczy. Ale, jak pokazała przyszłość, także i swoją
rzekomo ukochaną najstarszą siostrę bez wahania porzucił w potrzebie w imię własnych,
egoistycznych interesów.
Zygmunt zresztą miał wyjątkowo trudny charakter, który ujawniał się w miarę
dojrzewania młodego królewicza. W genach po matce dostała mu się silna
indywidualność, a po dziadku — Kazimierzu Jagiellończyku — wielki upór. Matka
zapewne od najmłodszych lat wpajała mu poczucie monarszego dostojeństwa, które
umacniało się w nim z wiekiem. Kiedy dorósł i stał się samodzielnym władcą, zawsze gdy
zabrakło mu rzeczowych argumentów na poparcie swego stanowiska, mówił donośnym
głosem: „Ja tak chcę”, uznając to za rozkaz. A ponieważ pod względem charakteru coraz
bardziej przypominał swoją apodyktyczną matkę, w miarę jak dorastał, coraz trudniej
było mu dogadywać się także z Boną. Zaskoczona królowa pewnego dnia skonstatowała,
że jej syn, wbrew temu, co wcześniej sądziła, nie pozwoli sobą manipulować.
Trzeba jednak przyznać, iż to właśnie jej staraniom Zygmunt August zawdzięczał
najpierw władzę w Wielkim Księstwie Litewskim, a później — koronę Polski. Od dnia
ślubu królową zaprzątała troska o wzmocnienie władzy królewskiej i wprowadzenie
zasady dziedziczności tronu. Dla tej włoskiej księżniczki, głęboko przekonanej, że każda
władza pochodzi od Boga, a król jest bożym pomazańcem, wielkim szokiem było
odkrycie, iż Jagiellonowie są władcami elekcyjnymi, obieranymi przez szlachtę. Szybko
zdała sobie sprawę, że ich sukcesja na tronie Polski wynikała raczej z dobrego zwyczaju
wybierania władcy z kręgu jednej dynastii niż z jakichkolwiek praw dziedzicznych, które
należałyby do potomków Władysława Jagiełły. Dla Bony elekcja była sprzeczna
z ustalonym przez Boga porządkiem rzeczy. Poza tym królowa zdawała sobie sprawę, i tu
historia przyznała jej rację, że wybory po śmierci poprzedniego władcy stwarzają
możliwość ingerencji w sprawy polskie obcych państw, w tym Hohenzollernów
i znienawidzonych przez nią Habsburgów, z którymi Sforzowie mieli niewyrównane
rachunki. Nic więc dziwnego, że dokładała starań, aby dynastia Jagiellonów została jak
najszybciej przekształcona w dziedziczną. Najpierw, co wydawało się jej zadaniem
stosunkowo łatwym, zadbała o wielkoksiążęcy stolec dla swojego syna na Litwie,
negocjując ze szlachtą litewską i przekonując jej przedstawicieli do swoich racji za
pomocą rozdawnictwa stanowisk. Jej plan się powiódł i w 1529 roku, po negocjacjach
trwających w latach 1527–1528, Litwini obrali Zygmunta Augusta wielkim księciem
litewskim. Do pełni szczęścia brakowało tylko korony polskiej, ale i tę zdobyła dla swego
jedynego syna. W 1530 roku, jeszcze za życia jej męża, Zygmunt August został
koronowany na króla Polski. Odtąd jego ojca, wciąż przecież dzierżącego władzę, dla
odróżnienia od młodszego monarchy, nazywano Starym. Przydomek to skądinąd
uzasadniony, władca w dniu koronacji swego syna miał już bowiem sześćdziesiąt trzy
lata.
Zapewniwszy synowi koronę, Bona zupełnie nieświadomie pozbawiła go szans na
spłodzenie następcy tronu. A wszystko przez to, że pozwoliła, by młodego króla w tajniki
ars amandi wprowadzała jedna z jej dwórek, która, o czym oczywiście sama królowa nie
miała pojęcia, była zarażona chorobą weneryczną. Ponieważ młody monarcha, dorastając
i przeistaczając się z ładnego chłopca w przystojnego młodzieńca, budził drżenie serca
u niejednej dziewczyny i dojrzałej niewiasty, królowa wolała go mieć na oku i czuwać,
by nie zawładnęła nim jakaś niewłaściwa kobieta. Z relacji nuncjusza papieskiego, który
miał okazję poznać młodego króla, wynika, iż nie odziedziczył on po ojcu ani wysokiego
wzrostu, ani atletycznej budowy, zresztą w ogóle bardziej był podobny do Sforzów niż do
Jagiellonów. Był średniego wzrostu, miał lekko kręcone czarne włosy, ciemne oczy
i śniadą cerę, a w spadku po włoskich przodkach po kądzieli dostał mu się też południowy
temperament. Męscy przodkowie i krewni króla, Sforzowie, byli uważani za
rozpustników. Wystarczy wspomnieć, że już założyciel i twórca potęgi tego rodu,
zuchwały kondotier, najemny żołnierz Muzio, wsławił się posiadaniem wielu kochanek
i sporej gromadki nieślubnego potomstwa. Jeden z jego bastardów, Francesco, ożenił się
z córką księcia Mediolanu, Bianką Marią Visconti, dzięki czemu uzyskał tytuł księcia, co
nie przeszkadzało mu romansować na prawo i lewo i płodzić dzieci z konkubinami.
O jego synu i spadkobiercy, Galeazzo Marii, pisano, iż „był bardzo oddany Wenerze
i rozkoszom cielesnym, i z tego powodu uciążliwy dla swoich poddanych. Trzymał on na
swój użytek liczne damy i, co gorsze, gdy nasycił swe pożądania, oddawał je znieważone
swoim dworakom”56. Jak wiemy, dwaj stryjowie Zygmunta, Jan Olbracht i Fryderyk,
także byli wielkimi czcicielami bogini Wenus. Nic dziwnego, że młody Jagiellon
stosunkowo wcześnie, zwłaszcza jak na mężczyzn z dynastii Jagiellonów, przeszedł
inicjację seksualną. Rozkosze fizycznej miłości poznał, za cichym przyzwoleniem swojej
matki, dzięki dwórce Bony, Włoszce Dianie di Cordona. Parę połączył płomienny romans,
a Zygmuntowi nie przeszkadzało, iż jego ukochana mogłaby być jego matką. On miał lat
siedemnaście, a jego partnerka — trzydzieści osiem. Miłosne gniazdko uwili sobie
w jednej z krakowskich kamienic przy ulicy Floriańskiej.
Tymczasem Bona poczęła rozglądać się za kandydatką na synową, którą widziała
w osobie którejś z francuskich księżniczek. Jak to miała w zwyczaju, nie brała przy tym
pod uwagę zdania swego męża, a ten miał w kwestii ożenku swego syna zupełnie inne
plany.

Elżbieta Habsburżanka – niekochana żona

Królowa Bona za przyszłą synową chciała mieć francuską księżniczkę, ale


Zygmunt Stary miał już upatrzoną narzeczoną dla swego syna. Była nią wnuczka jego
ukochanego, nieżyjącego już wówczas brata, Władysława II Jagiellończyka, córka
Ferdynanda I Habsburga i Anny Jagiellonki. Stary król wciąż mile wspominał swoją
młodość na dworze w Budzie, poza tym pamiętał Annę z czasów jej dzieciństwa
i poniekąd traktował ją jak swoje własne dziecko. Pomimo że Ferdynand poślubił córkę
zmarłego Jagiellona, kierując się wyłącznie względami dynastycznymi — wraz z jej ręką
zyskał przecież prawa do korony Czech i Węgier — a poza tym jego samego adonisem
nazwać nie sposób, małżeństwo to okazało się nadzwyczaj udane. Piękna Anna wdała się
najwyraźniej w swoją babkę po mieczu, Elżbietę Rakuszankę, urodziła bowiem aż
trzynaścioro dzieci, z tym że wieku dojrzałego dożyły cztery córki i dwaj synowie, przy
czym Ferdynand, co było zupełnie niezwykłe w przypadku mężczyzn z monarszych
rodów, cieszył się bardziej z narodzin dziewczynek niż chłopców. Jako ojciec zwykł
zresztą bardziej rozpieszczać córki niż synów, których wychowywano niemal
w wojskowym rygorze. Z zupełnie niezrozumiałych dla współczesnych powodów Anna
Jagiellonka, żona Ferdynanda, także była zwolenniczką „zimnego chowu”, ale w rygorze
i dyscyplinie wychowywała nie tylko męskich potomków, lecz i arcyksiężniczki (taki
tytuł przysługiwał austriackim księżniczkom z dynastii habsburskiej). Uważała, że
błędem jest przyzwyczajanie dzieci do życia w dostatku, dlatego z reguły jadały one
czarny chleb, a piły wyłącznie wodę lub, z okazji świąt i uroczystości, wino, które było
tak kwaśne, że w trakcie przełykania cierpł język. Anna zapewne wychodziła z założenia,
że tak wychowane dzieci jako dorośli z łatwością zniosą każdą niedogodność, z jaką
przyjdzie im się zmierzyć w życiu. Jednak nadmiar dyscypliny przyniósł więcej szkody
niż pożytku, co doskonale widać było na przykładzie Elżbiety, najstarszej z czterech córek
tej pary, która była wręcz chorobliwie nieśmiała. Proste, mało wykwintne jedzenie, jakim
raczono ją na cesarskim dworze jej rodziców, sprawiło, iż jako dorosła osoba, mająca
dostęp do wszelkiego rodzaju frykasów, wpadała w niepohamowane łakomstwo.
Oczywiście Zygmunt Stary, jak każdy władca, myśląc o żonie dla syna, brał pod
uwagę nie tylko sentymenty rodzinne, ale rozpatrywał też korzyści polityczne wynikające
z ewentualnego mariażu. Uznał, że małżeństwo jego syna z Habsburżanką wpłynie
pozytywnie na sytuację Węgier. Pozycja panującego tam Jana Zapolyi była bardzo
niepewna, a ów ślub mógł uchronić kraj przed opanowaniem go przez Habsburgów. Jak
to w królewskich rodach bywało, kwestia małżeństwa Zygmunta z jedną z córek
Ferdynanda i Anny, Elżbietą, została dogadana, kiedy oboje zainteresowani byli jeszcze
dziećmi. Ponieważ przyszli państwo młodzi byli ze sobą spokrewnieni — matka
cesarzówny była wszak bratanicą jej przyszłego teścia, zresztą przez matkę, Elżbietę
Rakuską, spokrewnionego także z Habsburgami — konieczne było uzyskanie dyspensy
papieskiej, co udało się zadziwiająco szybko załatwić. Kiedy arcyksiężniczka skończyła
cztery lata, a jej narzeczony dziesięć, spisano umowę regulującą wszystkie kwestie
dotyczące ich przyszłego małżeństwa. Umowa taka miała formę kilku dokumentów,
określanych mianem pacta matrimonialia i omawiających wysokość posagu oraz sumy
go zabezpieczającej, wiano, termin oraz miejsce zawarcia związku małżeńskiego,
wysokość kar w przypadku niedotrzymania umowy przez którąkolwiek ze stron, a nawet
wyprawę przyszłej panny młodej. Ponieważ wynegocjowana kwota posagu była z reguły
dość wysoka, w osobnym dokumencie ustalano wysokość rat oraz terminy ich spłaty.
Zwyczajowo w skład owej dokumentacji wchodziły także umowy natury stricte
politycznej.
Para po raz pierwszy nawiązała ze sobą kontakt w 1533 roku, kiedy trzynastoletni
Zygmunt wystosował do swojej o sześć lat młodszej narzeczonej list, dołączając do niego
prezent w postaci naszyjnika. Elżbieta mu odpisała, a właściwie odpisał w jej imieniu jej
wychowawca, dziękując za podarunek i nazywając go „znakiem wonnej miłości” —
przecież ona o miłości nie miała zapewne bladego pojęcia. Choć naszyjnik musiał jej się
spodobać, małe dziewczynki lubią wszelkiego rodzaju błyskotki. W następnym roku na
cesarski dwór przybył wysłannik polskiego króla, Piotr Opaliński, aby spotkać się
z kandydatką na przyszłą królową swojego państwa. Opaliński był dosłownie oczarowany
Elżbietą, którą uznał za bardzo ładną i wyjątkowo dobrze ułożoną panienkę. Dziewczyna,
jak przystało na renesansową pannę z dobrego domu, otrzymała bardzo staranne
wykształcenie. Uczyli ją wybitni intelektualiści epoki: poeta Kasper Velius Ursinus oraz
historyk Hieronim Jerema. Arcyksiężniczka była poliglotką, władała niemieckim,
czeskim, łaciną i znała język włoski. Jednak z punktu widzenia jej przyszłości edukacja
nie była kompletna, i to nie tylko dlatego, że nauczono ją jedynie mówić i czytać, a nie
pisać po łacinie. Skoro bowiem od dawna wiadomo było, iż jej przeznaczeniem jest
poślubić władcę Polski, dlaczego nikt nie zadbał o to, by poznała mowę swego przyszłego
męża? Historycy podejrzewają, że nie było to żadne niedopatrzenie, ale celowe działanie
Habsburgów, którzy wraz z nierozumiejącą ani słowa po polsku Elżbietą mogli wysłać na
dwór polski szpiega, pełniącego oficjalnie funkcję tłumacza.
Bona doskonale zdawała sobie sprawę, że małżeństwo Zygmunta Augusta jest
właściwie postanowione, ale ponieważ w przeszłości bez większych problemów udawało
jej się manipulować swoim małżonkiem, uznała, że i tym razem przekona go do zmiany
zdania, przedstawiając mu swoje, jej zdaniem znacznie lepsze niż Habsburżanka
kandydatki na żonę. Mało tego, udało jej się nawet wysłać swojego zaufanego człowieka,
prymasa Łaskiego, na francuski dwór, by ten rozpoczął negocjacje z królem Franciszkiem
I w sprawie małżeństwa jej syna z jedną z jego córek, królewną Małgorzatą lub
Magdaleną. Ku radości Bony władca Francji wyraził nawet wstępnie zgodę na planowany
mariaż. Najwyraźniej jednak nasza królowa nie była zorientowana w sprawach
francuskiego dworu. Jedna z wymienionych panien, równolatka Zygmunta Augusta,
Magdalena, była nader słabego zdrowia — chorowała na gruźlicę — i niestety nie było
jej pisane długie życie. Ponieważ projekt małżeństwa z Zygmuntem nie doczekał się
realizacji, córka Franciszka poślubiła króla Szkocji, Jakuba V, ale zmarła zaledwie pół
roku później i nie zdążyła obdarzyć swego małżonka upragnionym następcą tronu. Gdyby
Bona zdawała sobie sprawę z dolegliwości trapiących Magdalenę, przez myśl by jej nie
przeszło swatać ją z Zygmuntem.
Ponieważ jednak nie miała o tym pojęcia, ciągle namawiała swego męża, by wysłał
swatów po rękę jej lub jej młodszej siostry, Małgorzaty. Tym razem jednak uległy
zazwyczaj Zygmunt Stary wykazał się typowo jagiellońskim uporem i Bona nie mogła
nic wskórać. Nie pomogły płacze, lamenty i głośne awantury — jej mąż za nic nie chciał
zmienić zdania. Miał zresztą sojuszników w postaci hetmana Tarnowskiego
i podkanclerza Maciejowskiego, stojących na czele stronnictwa prohabsburskiego,
którego członkowie, mając w pamięci inną kobietę z domu Habsburgów, Elżbietę
Rakuszankę, a właściwie jej płodność, żyli nadzieją, iż kolejna Habsburżanka pójdzie
w jej ślady, obdarzając młodego króla sporą gromadką zdrowego potomstwa. Gdyby
Bona była lepiej poinformowana w sprawach prywatnych rodziny narzeczonej Zygmunta
Augusta, znalazłaby argument, który z miejsca utrąciłby kandydaturę Habsburżanki.
Arcyksiężniczka cierpiała bowiem na padaczkę, co bardzo komplikowało nie tylko
kwestię zajścia w ciążę, ale też jej donoszenia i rodziło ryzyko, iż jej dzieci odziedziczą
tę chorobę. Jednak ani nasza królowa, ani nikt inny nie zdawał sobie z tego sprawy.
Rodzina i dworzanie Elżbiety skutecznie utrzymywali ten fakt w tajemnicy. Oczywiście
nikomu nie przyszło do głowy, by zapytać o zdanie przyszłego pana młodego. Jego
zresztą negocjacje dotyczące małżeństwa zupełnie nie interesowały, wciąż przecież
spędzał upojne noce w ramionach ponętnej Diany.
Zrezygnowana Bona, zorientowawszy się, że nie uda się jej nakłonić męża do
zmiany zdania w kwestii małżeństwa syna, w końcu skapitulowała, chociaż sojusz
polsko-habsburski bardzo skomplikował sytuację jej najstarszej córki, Izabeli, którą Bona
w 1539 roku wydała za konsekwentnie popieranego przez siebie, władającego Węgrami,
Jana Zapolyę. Polska królewna, teraz już królowa Węgier, spełniła pokładane w niej
nadzieje, bardzo szybko zachodząc w ciążę i wydając na świat syna i następcę tronu,
Zygmunta. Jej mąż, znacznie zresztą od niej starszy, zmarł, kiedy mały Zygmunt miał
zaledwie trzy miesiące. We wrześniu 1540 roku Izabela została obwołana regentką przez
szlachtę węgierską na polach Rákos. Tymczasem prawo do korony Węgier rościł sobie
Ferdynand, który ruszył ze swymi zbrojnymi, dochodząc pod stolicę kraju, Budę. W spór
zaangażowała się też potężna Turcja, którą władał Sulejman Wspaniały. I tak niegdyś
potężne Węgry w 1541 roku padły ofiarą rozbiorów. Podzielono je na trzy części:
austriacką, turecką i Siedmiogród, zwany też Transylwanią, gdzie znalazła się Izabela i jej
syn. Przerażona regentka nie miała innego wyjścia, jak tylko salwować się ucieczką i wraz
z dzieckiem poszukać schronienia w swojej ojczyźnie, na dworze ojca i brata.
Tymczasem Bona zorientowała się, że sprawy między Dianą a Zygmuntem zaszły
stanowczo za daleko i istnieje niebezpieczeństwo, że młody król po ślubie nadal będzie
odwiedzał namiętną Włoszkę, spędzając w jej alkowie znacznie więcej czasu niż w łożu
swojej małżonki. Zranione uczucia zdradzanej synowej co prawda obchodziły Bonę tyle
co zeszłoroczny śnieg, ale zależało jej na tym, by jak najszybciej doczekać się wnuka,
którego Zygmunt miał spłodzić w sypialni żony, a nie Diany. Nie chciała też narażać
młodego króla na plotki, dlatego nie namyślawszy się wiele, czym prędzej wysłała
kochankę syna do Włoch, oczywiście uprzednio hojnie ją zaopatrzywszy. Piękna Włoszka
zapewne zbytnio nie rozpaczała, bo chociaż straciła młodego i jurnego kochanka, to
zyskała sporą rekompensatę finansową stanowiącą bogaty posag, dzięki czemu mogła
wyjść dobrze za mąż po powrocie do ojczyzny. Wyjechawszy do słonecznej Italii, nie
stanęła jednak na ślubnym kobiercu, ale nawiązała romans z Cezarem Gonzagą, który
zakończył się z inicjatywy Diany w 1550 roku. Potem wyjechała na Sycylię. I to
wszystko, co udało się historykom ustalić w sprawie pierwszej kochanki bohatera naszej
opowieści.
Wyjazd Włoszki skonfliktował Bonę z synem, i to dość poważnie. Królowa jednak
nie była tym zbytnio zmartwiona. Liczyła zapewne, że Zygmunt wkrótce zapomni
o Dianie, zwłaszcza że niedługo miała do Krakowa zjechać Elżbieta, którą miał poślubić.
Bona jednak zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że romans z dojrzałą i doświadczoną
damą z jej fraucymeru, mistrzynią w ars amandi, na zawsze ukształtował upodobania
erotyczne młodego króla. Odtąd gustował w kobietach podobnych do Diany,
doświadczonych, bezpruderyjnych i podobnie jak on nade wszystko ceniących sobie
uroki miłości fizycznej. Młode, wstydliwe i niedoświadczone dzierlatki zupełnie go nie
interesowały ani nie pociągały. Pech chciał, że właśnie taką partnerkę szykowano mu na
żonę…
Przyszły pan młody znalazł pocieszenie po rozstaniu z Dianą w ramionach
krakowskiej mieszczki, niejakiej Weissówny, której imię zaginęło w mrokach dziejów.
Rodzice Zygmunta Augusta niespecjalnie przejęli się takim postępowaniem swego syna.
Posiadanie kochanków lub kochanek mieściło się przecież w normach renesansowej
obyczajowości. Zresztą stary król sam w młodości sypiał z Telniczanką, z którą doczekał
się, jak wiadomo, trójki, a być może i czwórki nieślubnych dzieci, co nie przeszkodziło
mu później być wiernym mężem i dobrym ojcem. Dlatego teraz niezbyt martwił się
informacjami o kochankach swojego jedynego syna.
Ponieważ ślub odwlekano dość długo, głównie dzięki zabiegom i machinacjom
Bony, Elżbieta przyjechała do naszego kraju stosunkowo późno, bo dopiero jako
siedemnastoletnia panna. Ówczesne dziewczęta wychodziły za mąż jako czternasto- bądź
piętnastolatki, a czasami nawet w wieku lat trzynastu. Kochająca matka odprowadziła
córkę do Korneuburga, gdzie cała we łzach pożegnała swoją najstarszą latorośl,
opatrzywszy ją wcześniej matczynym błogosławieństwem na nową drogę życia. Anna
zapewne nie przypuszczała, że widzi dziewczynę po raz ostatni…
6 maja 1543 roku wiozący przyszłą królową orszak dojechał do miejsca
przeznaczenia. Zygmunt August, którego wcześniej arcyksiężniczka nie miała okazji
poznać, czekał na nią na łące przed miastem, gdzie rozbito trzy wielkie czerwone namioty.
Dwudziestotrzyletni młodzieniec, odziany w srebrny strój uszyty na modłę niemiecką,
efektownie zeskoczył przed Elżbietą z gniadego rumaka i wydawało się, że od razu
przypadł do gustu arcyksiężniczce. Ona jemu chyba niezbyt się podobała. Z natury
nieśmiała dziewczyna była dość zawstydzona, a on tego u kobiet nie lubił. Przyszła
królowa, odziana w piękną suknię w kolorze złotym, z miejsca zdobyła jednak sympatię
towarzyszących mu dostojników i dworzan, w oczach których skromność była zaletą,
a nie wadą. Habsburżanka, którą jej nowi poddani nazywali po prostu „Halszką”, nie
porażała posągową urodą, nie epatowała też seksapilem, ale miała dużo dziewczęcego
wdzięku i łagodności. Była blondynką o delikatnych rysach, kształtnych dłoniach
i pięknych, ale smutnych oczach.
Ceremonia powitalna musiała być bardzo męcząca i stresująca dla Elżbiety,
z przekazów wiemy, iż trwała ponad godzinę. Po jej zakończeniu przyszli państwo młodzi
w towarzystwie licznego orszaku wjechali do miasta, kierując się wprost na Wawel, gdzie
przed katedrą czekał na nich Zygmunt Stary w towarzystwie Bony i swoich córek. Jeszcze
tego samego dnia odbył się ślub młodej pary, a po nim koronacja Elżbiety.
Zanim doszło do konsumpcji małżeństwa, a więc do nocy poślubnej, odbyły się
uroczyste pokładziny. Młodą parę do małżeńskiego łoża odprowadził uroczyście cały
orszak weselników, na czele z biskupem krakowskim. Po wejściu do komnaty młoda para
usiadła po obu stronach łóżka, natomiast goście — na stołkach rozmieszczonych wokół.
Kiedy wszyscy wygodnie się rozsiedli, służba wniosła na tacach słodycze, a więc: owoce
w cukrze, marcepany i ciasta, które popijano mocnym winem. Nie brakowało
dowcipnisiów opowiadających sprośne, dowcipne historyjki, w których nader często
docinano panu młodemu. Był to jedyny dzień, kiedy można było stroić sobie żarty
z władcy. Atmosferę powagi przywracał biskup, zwracając się do młodych z kazaniem,
mającym formę typowej katechezy małżeńskiej. Potem wszyscy opuszczali komnatę,
życząc nowożeńcom płodności. W przypadku Elżbiety i Zygmunta Augusta życzenia te
okazały się nieco na wyrost, ponieważ, ku niekłamanej radości Bony, uprzedzonej do
synowej z domu Habsburgów, małżeństwo zapewne nie zostało w ogóle skonsumowane!
Młoda dziewczyna przed wyjazdem do Polski musiała zostać uświadomiona, co ją czeka
w małżeńskim łożu, ale ponieważ była zupełnie nierozbudzona seksualnie, była zapewne
śmiertelnie przerażona zachowaniem męża. Zygmunt dla podniety zwykł montować
w sypialni lustra, w których mógł oglądać swoje miłosne karesy, a to było dla Elżbiety
stanowczo zbyt wiele. Już sama rozmowa na tematy intymne sprawiała, że rumieniła się
po uszy, ku rozbawieniu Zygmunta. Gdyby jej królewski małżonek miał dla niej chociaż
trochę serca i nie był takim egocentrykiem, zapewne wystarczyłoby mu cierpliwości, by
swoją młodą i ładną żonę delikatnie wprowadzić w tajniki seksu i sprawy mogłyby ułożyć
się całkiem pomyślnie. Ale Zygmunt, przyzwyczajony do wyuzdanej Włoszki, nie miał
zamiaru bawić się w nauczyciela, nie starczyło mu zresztą na to cierpliwości. Przeżywszy
wielkie rozczarowanie przerażoną małżonką, zostawił ją w alkowie samą. Chociaż
domyślano się, że w małżeńskiej sypialni sprawy nie rozwinęły się w pożądanym
kierunku, nie mówiono o tym głośno i nazajutrz młoda mężatka otrzymała przewidziane
zwyczajem dary. Od wszystkich z wyjątkiem Bony, która w skrytości zacierała ręce,
ciesząc się, że wobec nieskonsumowania związku małżeńskiego uda się go unieważnić
i ożenić Zygmunta po jej myśli. Jeżeli nawet młody król skonsumował swój związek
z Elżbietą, to jej pozorna oziębłość wynikająca z braku doświadczenia i strachu przed
nieznanym zraziła go do niej kompletnie. Mszcząc się na niej za nieporadność w łożu, nie
chciał z nią rozmawiać w jej ojczystym języku, mimo że niemiecki znał bardzo dobrze.
Żądał, aby jego młoda żona porozumiewała się z nim wyłącznie po łacinie. Pół biedy,
jeżeli chodziło o rozmowę, ale kiedy przyszło do pisania listów, Elżbieta robiła
kardynalne błędy, które bawiły jej męża i stanowiły dla niego jawny dowód jej głupoty.
Ale Halszka nie była wcale głupia, wręcz przeciwnie: była inteligentną, młodą kobietą,
potrafiącą nawet dowcipkować, tyle że jej małżonek nie dał jej szansy, by pozwoliła mu
się poznać od tej strony.
Nieszczęsna Habsburżanka miała kłopoty nie tylko z własnym mężem. Musiała
zmierzyć się z jawnie okazywaną jej przez Bonę niechęcią. Żona Zygmunta Starego była
do niej uprzedzona od początku, a jej nienawiść wobec Bogu ducha winnej Habsburżanki
wzrosła, kiedy okazało się, że aby odróżnić ją samą od Elżbiety, dwór i poddani zaczęli
nazywać Bonę „starą królową”, podczas gdy ona życzyła sobie, by nazywać ją „wielką
królową”. Cztery królewny, które słuchały matki we wszystkim, także okazywały
bratowej brak sympatii.
Z czasem musiało dojść między młodymi małżonkami do fizycznego zbliżenia, ale
Elżbieta nie potrafiła znaleźć radości w seksie, za co należy obwiniać jej męża. Zygmunta
bawiła jej nieśmiałość, dlatego ostatecznie ustawił małżeńskie łoże w swojej komnacie,
zmuszając małżonkę, by ta odwiedzała go nocami na oczach dworzan, domyślających się
celu owych peregrynacji. Dla chorobliwie nieśmiałej dziewczyny, świadomej tego, że
każdy, kogo mija na drodze do małżeńskiej komnaty, wie, w jakim celu ona się tam udaje,
była to istna tortura. W końcu stało się najgorsze: Elżbieta dostała ataku padaczki
w obecności swego małżonka. Każdy, kto kiedykolwiek widział chorego na epilepsję
w trakcie ataku, wie, jak to może przerazić: nieprzytomny człowiek wypręża ciało, ma
drgawki, a z ust cieknie mu ślina. Wielki esteta, jakim przecież był Zygmunt, nie mógł
ścierpieć widoku małżonki wijącej się na podłodze i nabrał do niej niekłamanego wstrętu.
Uznał też, że ma prawo jawnie okazywać swoją odrazę chorej Halszce, i nawet przestał
jadać w jej towarzystwie. Co gorsza, przestał także z nią sypiać, chociaż już w przeszłości
czynił to niechętnie. Wrócił do towarzystwa bezpruderyjnych dam, znacznie starszych
i bardziej doświadczonych od swojej małżonki.
Młoda królowa nie śmiała nawet uskarżać się na swój los, pokochała bowiem
Zygmunta całym swoim młodziutkim sercem i w głębi duszy wierzyła, że i on w końcu
odwzajemni to uczucie. Trzeba było tylko cierpliwie poczekać. Ale wieści o ciężkim losie
Elżbiety dotarły na habsburski dwór. Zaniepokojona Anna, dowiedziawszy się, co jej
latorośl przeżywa w domu jej stryja, czym prędzej chwyciła za pióro i napisała do
swojego zięcia długi list, prosząc o lepsze traktowanie córki. Zygmunt odpisał jej
cynicznie, iż jego małżonka stanowi połowę jego ciała i duszy, w związku z czym nie
potrzebuje żadnego wstawiennictwa rodziców. W takiej sytuacji rodzice Elżbiety
postanowili wysłać na Wawel swojego zaufanego człowieka, a właściwie szpiega,
Włocha Marsupina, który oficjalnie miał pełnić funkcję, jakżeby inaczej, tłumacza
i pomagać Elżbiecie w rozmowach z mówiącym po włosku dworem. Za sprawą Bony
włoski stał się bowiem drugim, a niektórzy historycy twierdzą, że nawet pierwszym,
językiem na wawelskim dworze. Habsburgowie mieli więc pretekst, by przekonywać
wszystkich, że władający niemieckim Włoch pomoże porozumieć się arcyksiężniczce
z jej teściową oraz z większością dworzan. Królewski ochmistrz Opaliński bardzo szybko
przejrzał prawdziwe intencje włoskiego wysłannika Habsburgów i skutecznie utrudniał
mu kontakty z Elżbietą, argumentując, iż jego pomoc jest zbędna, gdyż zarówno Zygmunt
August, jak i jego ojciec biegle władają niemieckim. Z czasem włoski dyplomata znalazł
dojście do młodej królowej, korzystając z pośrednictwa niemieckiej damy jej dworu —
Katarzyny Hölzelin.
Przebiegły Włoch bardzo szybko zorientował się, jakie stosunki panują na Wawelu.
W raportach przesyłanych swoim mocodawcom stwierdzał, że najwięcej do powiedzenia
ma tam królowa Bona (nazywana przez niego „żmiją”), która, jak pisał, „jedna całym
państwem rządzi”. Początkowo próbował rozmawiać o małżeńskich problemach Elżbiety
z mocno już wówczas zniedołężniałym Zygmuntem Starym, ale szybko uznał to za stratę
czasu. „Mówić ze starym królem to tak samo, co mówić z nikim”57, pisał w jednym
z listów. O młodym królu Marsupin, nie bez podstaw, wyrobił sobie bardzo złe zdanie,
uznając Zygmunta za człowieka niedojrzałego do roli władcy, który „do żadnych spraw
mieszać się nie chce, tak boi się matki”58. Jego zdaniem wina za małżeńskie problemy
leżała, przynajmniej częściowo, także po stronie samej Habsburżanki, która nie dość, że
była chorobliwie nieśmiała, to jeszcze bała się powiedzieć teściom o pogardzie, jaką
okazuje jej małżonek. Marsupin stanowczo zalecił królowej, aby w końcu zaczęła
dochodzić swych praw monarszych i małżeńskich, ale jedyną reakcją zastraszonej
dziewczyny było milczenie. Zniecierpliwiony Włoch, zorientowawszy się, że Elżbieta nie
podejmie żadnych kroków, by polepszyć swoją sytuację, postanowił pomóc jej nawet
wbrew jej woli.
Zebrawszy się na odwagę, poszedł prosto do Bony, uznając, że jedynie żona
Zygmunta Starego może wpłynąć na zmianę sytuacji. Nie wiedział, że Włoszka
w tajemnicy przed wszystkimi konsultuje się z zaufanymi prawnikami, którzy na jej
zlecenie mieli znaleźć luki w papieskiej dyspensie udzielonej Zygmuntowi i Elżbiecie, co
automatycznie uczyniłoby małżeństwo jej syna nieważnym. Marsupin poprosił
o audiencję u Bony, ale początkowo spotkał się z odmową. Ponieważ jednak był
wytrwały i uparty, w końcu udało mu się spotkać ze starą królową, która zgodziła się go
przyjąć… na krużgankach zamkowych. Włoch, nie zważając na policzek, jakim było
wyznaczenie mu audiencji właśnie w tym miejscu, okazując monarchini należny
szacunek, bez ogródek i zbędnych wstępów przedstawił Bonie całą listę zastrzeżeń
w stosunku do jej syna, któremu zarzucił przede wszystkim zaniedbywanie żony. Nie
omieszkał dodać, iż wie, że Zygmunt utrzymuje „przyjacielskie stosunki z innymi
kobietami”. Kończąc, bezczelnie przypomniał królowej, że jej synowa wywodzi się
z cesarskiego rodu, o czym w Polsce nikt zdaje się nie pamiętać. Bona,
nieprzyzwyczajona, by zwracano się do niej w ten sposób, była zdumiona zuchwalstwem
Marsupina. Ostatecznie zachowała się bynajmniej nie jak przystało na królową: wybuchła
płaczem, natychmiast odprawiając dyplomatę. Interwencja habsburskiego szpiega
odniosła jednak jakiś skutek, ponieważ po tej osobliwej audiencji Bona przynajmniej
starała się być trochę milsza dla synowej, aczkolwiek trudno mówić, żeby nagle zapałała
do niej sympatią.
Z czasem stosunki między obiema paniami ponownie uległy pogorszeniu,
a powodem tego stanu rzeczy stała się… afera serowa, która niespodziewanie wybuchła
na zamku i z której potem dworował sobie cały Kraków. Ponieważ Elżbieta wciąż nie
miała swojego dworu ani tym bardziej własnej kuchni (na polskim dworze funkcjonowały
dwie kuchnie: króla i królowej), a nabrała ochoty na rarytas, jakim był ser parmezański,
poprosiła ochmistrza starej królowej o kawałek tego przysmaku, zaś ten hojnie wręczył
jej bardzo pokaźną porcję. Habsburżanka nie posiadała się z radości, lecz kiedy o sprawie
dowiedziała się Bona, zrobiła swojej służbie karczemną awanturę i stanowczo zakazała
wydawać swojej synowej czegokolwiek z jej spiżarni. Ponieważ o sprawie zrobiło się
głośno i wkrótce plotkował o niej cały Kraków, krakowski patrycjusz, bogaty żupnik
Seweryn Boner bezzwłocznie zakupił trzydzieści funtów parmezanu i wysłał na Wawel
dla młodej królowej. Urażona Bona odczuła to jako osobisty policzek wymierzony jej
przez jednego z poddanych, ale ponieważ nie mogła w żaden sposób się z nim rozprawić
(wszak nie można było nikogo wtrącić do lochu za wysyłanie w prezencie parmezanu),
postanowiła dobrać się do skóry temu, za sprawą którego owa historia opuściła zamkowe
mury. Bezzwłocznie zwołała radę królewską z arcybiskupem gnieźnieńskim oraz innymi
dygnitarzami, żądając od nich stanowczo, by wyciągnęli od Bonera lub Marsupina
nazwisko owego „zdrajcy”. Włoch potraktował całe to zamieszanie z humorem i czym
prędzej napisał do Wiednia, iż w Polsce rada królewska obraduje nad serem. Ale pojawił
się także inny problem. Bona dała wyraźnie do zrozumienia, że w dyspensie papieskiej
jej prawnicy odkryli jakąś lukę. Takowa rzeczywiście istniała: popełniono błąd
w określeniu stopnia pokrewieństwa między małżonkami — Elżbieta i Zygmunt byli
spokrewnieni w drugim, a nie, jak głosił dokument, w trzecim stopniu. Królowa była
uszczęśliwiona, że wreszcie będzie mogła uwolnić syna od niekochanej żony, ale jej
radość trwała krótko. Na skutek starań Habsburgów papież wydał kolejną dyspensę, tym
razem bez wykrytego przez prawników Bony błędu.
W lipcu 1543 roku na Kraków padł blady strach, do miasta dotarła zaraza — i to
o dość gwałtownym przebiegu: w ostatnich dniach miesiąca umierało codziennie nawet
po siedemdziesiąt osób. W owych czasach wierzono, że zaraza jest karą za grzechy,
ewentualnie za jej występowanie winiono ruchy ciał niebieskich. Za najbardziej
skuteczny, obok modlitwy, środek zapobiegania zarazie uważano bezzwłoczną ewakuację
z miejsca wybuchu epidemii w inne, wolne od zarazy miejsce. Tak się stało i tym razem.
Dwór bezzwłocznie opuścił stolicę, natomiast Zygmunt wyjechał na Litwę, gdzie miał
zamiar wprawiać się w trudnej sztuce rządzenia. Według Marsupina towarzyszyła mu
kolaska pełna „wesołych pań”, o czym habsburski szpieg nie omieszkał zawiadomić
Habsburgów. Zaraza dostarczyła Opalińskiemu pretekstu do pozbycia się węszącego
wszędzie Włocha. Marsupin otrzymał zakaz opuszczania Wawelu. Nieszczęsny szpieg
nabawił się wkrótce kłopotów ze zdrowiem i został odwołany do Wiednia.
Król, stara i młoda królowa oraz dwór początkowo zatrzymali się
w Niepołomicach, ale i tam dosięgła ich zaraza, zabijając kilkoro dworzan. Po jakimś
czasie zachorował też sam władca. Medycy byli bezsilni, ale w końcu, zdesperowani,
niczym tonący brzytwy chwycili się starej, wypróbowanej metody polegającej na
„okadzaniu” powietrza dymem z ognia palonych liści dębowych oraz piołunu. Był to
jeden ze sposobów walki z zarazą. Wierzono, że ogień ma moc oczyszczania powietrza,
przy czym ów ogień musiał być „wonny”, dlatego spalano materiał wydzielający mocny
zapach. Warto dodać, iż woń ta bywała niezbyt przyjemna, niekiedy do ognia wrzucano…
suszone łajno. Mieszkańcy biednych dzielnic dokwaterowywali do swoich zatłoczonych
domów kolejnego lokatora — śmierdzącego capa, którego odór miał ponoć skutecznie
odstraszać morowe powietrze. Na szczęście w Niepołomicach nie uciekano się do aż tak
drastycznych środków, a wonny dym z piołunu i liści dębu okazał się dobrym
lekarstwem, gdyż Zygmunt Stary jakimś cudem wyzdrowiał. Kiedy król poczuł się lepiej,
ruszono do Korczyna, ale i tam choroba dała się uciekinierom we znaki i zabrała kilku
paziów. Schronienie i spokój znaleziono dopiero w dobrach podskarbiego, Jana Spytka
Tarnowskiego. Stamtąd przeniesiono się do Piotrkowa, a potem do Warszawy.
Nieszczęsna Habsburżanka straciła swego jedynego sojusznika — chory król nie
miał siły, aby ją wspierać i bronić przed swoją żoną. Stres nasilił objawy choroby i ataki
epilepsji coraz częściej dręczyły młodą królową. A tymczasem jej małżonek, jak gdyby
nigdy nic, bawił się w wolnym od zarazy Wilnie, spędzając czas z licznymi nałożnicami.
Elżbieta wciąż naiwnie wierzyła, że odzyska małżonka, słała do niego list za listem,
błagając go o powrót, ale Zygmunt nie miał najmniejszego zamiaru ulec jej namowom.
Co zresztą nie przeszkadzało mu, by mydlić oczy Elżbiecie i tytułować ją w listach
„najmilszą małżonką”.
Para po roku rozłąki spotkała się wreszcie w Brześciu Litewskim, dokąd zjechała
cała rodzina królewska. Zygmunt August przez ten czas zmienił się nie do poznania:
z kapryśnego młodzieńca przeistoczył się w mężczyznę, któremu dane było, jako
wielkiemu księciu litewskiemu, zasmakować rządów państwem. Jak się okazało,
spodobało mu się to tak bardzo, że namówił swego ojca do oddania mu całej władzy na
Litwie. Co ciekawe, wykorzystał przy tym właśnie osobę swojej żony, tłumacząc staremu
królowi, iż w Polsce nie ma miejsca, w którym mógłby zamieszkać ze swoją małżonką.
Ojciec zapewne wierzył, że kiedy para przeniesie się na Litwę, z dala od krakowskiego
dworu i nienawidzącej synowej Bony, wszystko między nimi się ułoży. Tymczasem
młody król, ujrzawszy Elżbietę, zrozumiał, że rozłąka nie wzmogła w nim tęsknoty i jego
stosunek do żony się nie zmienił. Ale teraz przynajmniej zdawał sobie sprawę, że musi
chociaż udawać uczucie do niej. Czas był najwyższy ku temu, ponieważ zaniepokojeni
Habsburgowie, doskonale zorientowani w sytuacji Habsburżanki, postanowili przystąpić
do działania. Rodzice młodej królowej powiadomili o wszystkim cesarza, Karola V, a teść
Zygmunta, Ferdynand, dla którego Elżbieta była najukochańszym dzieckiem z całej
gromadki potomstwa, powziął nawet decyzję o przyjeździe do Polski. Najpierw nad Wisłę
wyruszył wysłannik cesarza Karola V, książę Alfons, zresztą krewny królowej Bony. Nie
zdążył jednak zainterweniować, gdyż zanim przekroczył granice naszego kraju, ciężko
zachorował i zmarł.
Jego przyjazd zresztą zdałby się na niewiele, był to bowiem czas, gdy w sercu
Zygmunta na dobre rozgościła się Barbara Gasztołdowa, znana w historiografii
i literaturze pod swoim panieńskim nazwiskiem — Radziwiłłówna. Paradoksalnie to
właśnie wówczas młody król zaczął lepiej traktować swoją prawowitą małżonkę. Młodej
królowej wydawało się, że wreszcie uśmiechnęło się do niej szczęście, o czym nie
omieszkała poinformować listownie swojej rodziny. Naiwna dziewczyna nie widziała nic
podejrzanego w tym, że jej mąż, odnoszący się do niej z wielką atencją, nadal nie
odwiedza jej w łożnicy…
Zygmunt rzeczywiście zaczął lepiej traktować żonę, ale nie był to wynik ocieplenia
uczuć względem nieszczęsnej Elżbiety, lecz rezultat wyrachowania politycznego
monarchy. Dojrzewający do roli władcy młodzieniec pragnął za wszelką cenę
uniezależnić się od zaborczej matki, w czym mieli mu pomóc Habsburgowie. Poza tym
doskonale zdawał sobie sprawę, że jego poddani kochają młodą królową dokładnie za to,
co jego samego w niej drażniło, a on, publicznie okazując jej niechęć, znacznie traci w ich
oczach. Cynicznie zaczął więc manifestować wielką troskę o zdrowie Elżbiety — kiedy
doniesiono mu, że najlepszym lekarstwem na epilepsję jest kopyto łosia, a ściślej biorąc,
klępy, i to takie, które zostało zdjęte z żywej samicy w okresie rui, polecił swoim ludziom,
by dostarczyli królowej to osobliwe lekarstwo. Oczywiście nikt nie chciał, aby młoda
kobieta nosiła przy sobie owo kopyto w całości — wykonano z niego biżuterię dla
królowej. Kiedy lekarstwo okazało się nieskuteczne, Zygmunt polecił, aby sprowadzono
z Anglii pierścień koronacyjny tamtejszych monarchów, który w jakiś cudowny sposób
miał leczyć padaczkę. Królowi zależało na dobrych stosunkach z żoną z jeszcze jednego
powodu — habsburski dwór wciąż nie dostarczył do Polski przyrzeczonego wcześniej
posagu Elżbiety, a ponieważ była to kwota niemała, Zygmunt rozpoczął intensywne
starania o jego uzyskanie. Upominał się o posag stanowczo, ale też niejako przy okazji,
prosząc swego teścia w liście o przysłanie medyka, który opiekował się królową jeszcze
na dworze i który lepiej poradziłby sobie z atakami choroby niż polscy lekarze. Pisma
słane na dwór Ferdynanda odniosły zamierzony skutek i obiecany wcześniej posag
w końcu dotarł do Polski, a Zygmunt czym prędzej wyruszył do Krakowa, by odebrać go
z rąk wysłanników teścia.
Pod nieobecność małżonka stan Elżbiety gwałtownie się pogorszył i nękająca ją od
lat choroba uderzyła ze zdwojoną siłą. 15 czerwca 1545 roku, po kilkunastu atakach
epilepsji, młoda królowa wyzionęła ducha. „Uczuliśmy, zaiste, wielkie zmartwienie,
tracąc niespodziewanie córkę najmilszą, najukochańszą i pierworodną, a więc pierwociny
maleństwa Naszego, Tę, która pierwsza nazwała nas słodkim imieniem ojca” 59 — pisał
Ferdynand do Zygmunta Starego na wieść o śmierci swojej najstarszej córki. Wątpię, by
zapewnienia starego króla, że wszyscy poddani żałośnie opłakują zmarłą, co było zresztą
zgodne z prawdą, pocieszyły zbolałego ojca. „Wielkie zmartwienie” nie przeszkodziło
jednak Ferdynandowi upomnieć się o zwrot posagu, przekazanego tuż przed śmiercią
Elżbiety do Polski, ale owdowiały Zygmunt odmówił jego wydania, powołując się na
postanowienia kontraktu małżeńskiego. Być może na żądanie Habsburgów wpłynęły
wieści, jakie wkrótce dotarły na ich dwór, o rzekomym otruciu Habsburżanki, za czym
miała stać, jakżeby inaczej, sama Bona. W rzeczywistości stara królowa wcale nie otruła
swojej pierwszej synowej, aczkolwiek pośrednio przyczyniła się do jej zgonu,
wychowując swego jedynego syna na zapatrzonego w siebie egoistę, nieczułego na
krzywdy innych. Wkrótce jednak, za sprawą wspomnianej wcześniej Barbary
Radziwiłłówny, miało się okazać, iż ten z pozoru zimny i wyrachowany człowiek jest
jednak zdolny do wielkiej miłości.

Król i Barbara

Zygmunt August należał do grona polskich królów nielubiących ani stołecznego


Krakowa, ani monarszej siedziby na Wawelu, zmienionej za sprawą jego ojca
w rezydencję godną renesansowych władców. Młody monarcha znacznie lepiej czuł się
w Wilnie, z dala od wszędobylskiej, żądnej władzy matki, i to właśnie tamtejszy zamek,
a nie Wawel, gdzie przyszedł na świat i gdzie dorastał, uważał za swój dom. To właśnie
w Wielkim Księstwie Litewskim dane mu było zakosztować władzy, którą teoretycznie
sprawował w zastępstwie swego ojca, ale ze względu na podeszły wiek i kłopoty
zdrowotne starego króla — de facto od dawna był już władcą samodzielnym. W tym
miejscu należy wspomnieć, że jako wielki książę litewski młody Jagiellon musiał liczyć
się ze zdaniem potężnych magnackich rodów, właścicieli wielkich latyfundiów, z którymi
współpraca nie zawsze układała się po myśli jego poprzedników na książęcym stolcu. Na
szczęście dla przejmującego władzę Zygmunta większość z możnych panów, z którymi
młody władca mógłby mieć kłopoty, już nie żyła i książę mógł otoczyć się ludźmi, co
prawda będącymi członkami magnaterii, ale młodymi i niedoświadczonymi politycznie,
którymi znacznie łatwiej było mu kierować niż starymi wyjadaczami w rodzaju
Wojciecha i Stanisława Gasztołdów czy potężnego hetmana Jerzego Radziwiłła.
W efekcie młody król otoczył się na Litwie radą, której członków wybrał według
własnego uznania, przyjmując za główne kryterium wiekowe. Zasiadali tam więc przede
wszystkim jego rówieśnicy lub ludzie w podobnym wieku, co nie zyskało uznania
w Polsce, gdzie stwierdzono, iż Zygmunt wyszukał sobie nie tyle doradców, ile
kompanów zabaw.
Członkami owej „płochej rady”, jak nazywano ją nad Wisłą, byli też dwaj możni
Radziwiłłowie, bracia stryjeczni noszący to samo imię, Mikołaj, i dla odróżnienia zwani
od koloru włosów Rudym i Czarnym. Młody król ufał zwłaszcza drugiemu
z wymienionych, którego znał od dawna — jeszcze z czasów wczesnej młodości.
Radziwiłł bowiem, jak już wspomniano, w przeszłości pobierał nauki na królewskim
dworze. Obaj Mikołajowie byli nie tylko ze sobą spokrewnieni, ale łączyła ich też silna
więź i dążenie do osiągnięcia najlepszej pozycji na Litwie oraz usunięcia w cień rodów
Gasztołdów i Chodkiewiczów. Wkrótce nadarzyła się ku temu wyśmienita okazja, król
zakochał się bowiem w krewnej obu Radziwiłłów, siostrze Rudego, Barbarze, wdowie po
Stanisławie Gasztołdzie.
Barbara Radziwiłłówna, która w przyszłości miała zagościć nie tylko w naszej
historii, ale także i w literaturze, urodziła się w Wilnie 6 grudnia pomiędzy 1520
a 1523 rokiem, jako najmłodsze dziecko wojewody podolskiego, Jerzego Radziwiłła
herbu Trąby, i Barbary Kołówny (Kolanki) z Dalejowa. Co ciekawe, okazuje się, że ze
strony matki łączyły ją więzy pokrewieństwa z bohaterką innej opowieści zamieszczonej
w niniejszej publikacji, a mianowicie z Elżbietą Granowską, trzecią żoną Władysława
Jagiełły, która, podobnie jak później Barbara, została żoną króla wbrew woli narodu.
Ojciec Radziwiłłówny, wielki hetman litewski, zapisał się wyjątkowo dobrze w historii,
zyskując nieśmiertelną sławę doskonałego wodza, któremu współcześni, doceniając jego
niemałe zasługi na polu bitwy, nadali przydomek Victor — Zwycięzca, a ponieważ uznali,
iż jego wojenne dokonania można porównać do wyczynów antycznego herosa, nazywali
go również „Herkulesem”. Swoje pierwsze wojenne laury przyszły hetman zdobył jeszcze
w bitwie pod Orszą w 1514 roku, w znacznym stopniu przyczyniając się do zwycięstwa
nad wojskami Moskwy, a wybitne militarne umiejętności potwierdził w trakcie wojny
pruskiej z Krzyżakami. Bardzo wysoko cenił go król Zygmunt Stary i to za sprawą
monarchy Jerzy Radziwiłł został hetmanem polnym, a po śmierci Konstantego
Ostrogskiego w 1531 roku — hetmanem wielkim litewskim. Był pierwszym, ale jak się
okaże, nie ostatnim przedstawicielem tego rodu piastującym ów urząd. Wzrost potęgi
Radziwiłłów, rodu, który w przeciwieństwie do litewskich kniaziów nie mógł poszczycić
się pochodzeniem od Giedymina czy Ruryka, bardzo nie podobał się pozostałym
litewskim magnatom. Zaczęto nazywać ich pogardliwym mianem „paniąt”, a wkrótce
także „królewiątek” i życzono im jak najgorzej.
„Herkules” zaś, nie przejmując się zdaniem litewskich możnych, nie tylko
sukcesywnie powiększał rodowy majątek, ale i wzmacniał prestiż Radziwiłłów, co chciał
osiągnąć między innymi wydając swoje córki, Annę i Barbarę, za członków
najznamienitszych rodów litewskich. W tym celu wysłał dziewosłębów do Stanisława
Gasztołda, syna potężnego Olbrachta. Plany matrymonialne dotyczące małżeństwa
najstarszej Radziwiłłówny spaliły na panewce, głównie ze względu na stanowczy
sprzeciw rodziny niedoszłego narzeczonego. Tym razem jednak nie chodziło o status
rodziny Radziwiłłów, marnych „paniątek”, ale o złą opinię, jaką cieszyła się kandydatka
na narzeczoną. Anna słynęła bowiem z niezaspokojonego apetytu seksualnego, który
odziedziczyła po rozpustnej matce, Barbarze, i który wpędził ją w niemałe kłopoty.
Radziwiłłówna była bowiem matką kilkorga nieślubnych dzieci. W Polsce, gdzie
obowiązywały znacznie bardziej rygorystyczne normy moralne, taka sytuacja była nie do
pomyślenia, ale w Wielkim Księstwie Litewskim sprawy wyglądały inaczej. Tamtejsze
kobiety, zwłaszcza te wywodzące się z możnych rodów, cieszyły się znacznie większą
swobodą niż ich odpowiedniczki znad Wisły. Utrzymywanie związków pozamałżeńskich
przez panie nie było traktowane jako coś nagannego czy dziwnego, uważano bowiem, iż
przedstawicielki płci pięknej mają takie samo prawo do czerpania rozkoszy z miłości
fizycznej jak mężczyźni. Bulwersowało to nie tylko Polaków. Nuncjusz papieski jeszcze
w XV stuleciu, dotknięty do żywego, donosił Ojcu Świętemu, iż nie dość, że zamężne
Litwinki biorą sobie kochanków, to jeszcze jest to obyczaj tolerowany przez ich mężów.
Mało tego, mężczyzna przyłapany in flagranti przez męża swojej kochanki mógł liczyć
na sowity podarek z jego strony, jako nagrodę za wyręczanie małżonka w obowiązkach
małżeńskich. Z kolei w Koronie ze zgrozą opowiadano, że okres wdowieństwa,
wynoszący w Polsce równo rok i sześć tygodni, w Wielkim Księstwie liczy zaledwie
sześć tygodni, a wszystko dlatego, że tamtejsze kobiety nie mogą zbyt długo obyć się bez
mężczyzny, czyli de facto bez seksu. Zdarzały się panie, które swoim zachowaniem
bulwersowały nie tylko zagranicę, ale i swoich rodaków. Należały do nich niewiasty
z rodziny Radziwiłłów, począwszy od matki bohaterki naszej opowieści, Barbary, żony
„Herkulesa”, a na jego córkach skończywszy. Już Radziwiłłową trudno było uznać za
wzór cnotliwej żony, a jej starsza córka cieszyła się jeszcze gorszą opinią. W efekcie
rodzina Gasztołdów wolała doprowadzić do zerwania zaręczyn ze Stanisławem, niż
zezwolić na ślub tych dwojga. Nie udał się też zamysł wydania Anny za księcia Ilję
Ostrogskiego. Tym razem jednak na przeszkodzie stanęła miłość — książę zakochał się
w pięknej Beacie Kościelskiej i to jej ostatecznie ślubował przed ołtarzem. Annę udało
się natomiast wydać za członka równie znamienitego rodu co Ostrogscy i Gasztołdowie
— marszałka ziemi wołyńskiej, Piotra Kiszkę. Po jego śmierci swawolna wdówka
poślubiła innego możnego kniazia — Semena Holszańskiego.
Jednak Jerzy Radziwiłł nie miał zamiaru rezygnować z planów skoligacenia swojej
rodziny z Gasztołdami, dlatego postanowił wydać za Stanisława swoją młodszą córkę,
Barbarę. Tym razem Olbracht Gasztołd ani nikt z jego krewnych nie oponowali i Barbara
Radziwiłłówna poślubiła kandydata wybranego przez jej ojca, a sam Stanisław zapewne
zakochał się w swojej małżonce. Nie ma się czemu dziwić, najmłodsza córka „Herkulesa”
słynęła bowiem na całą Litwę ze swojej urody, której odmówić jej nie mogli nawet
najzagorzalsi przeciwnicy przyszłej żony Zygmunta Augusta. Pewną przewrotnością
historii jest, że dla wielu Polaków ukochana ostatniego Jagiellona ma twarz aktorki
wcielającej się w jej rolę na ekranie kinowym w przedwojennym filmie, Jadwigi
Smosarskiej, lub zjawiskowej Anny Dymnej, grającej Radziwiłłównę w filmie kinowym
oraz w serialu telewizyjnym na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Tak się
złożyło, że obie panie były niebieskookimi brunetkami, podczas gdy prawdziwa Barbara
stanowiła ich przeciwieństwo, gdyż była piwnooką blondynką, o lekko rudawym odcieniu
włosów. Z przekazów z epoki wiemy, że była obdarzona idealną figurą, z wyjątkowym
wcięciem w talii, które umiejętnie eksponowała, spinając swoje szaty w pasie. Ponieważ
jej rodzice dosłownie pławili się w bogactwie, dorastała otoczona zbytkiem i od dziecka
obsypywana była klejnotami. Dość szybko przekonała się, że nic tak nie podkreśla jej
niebanalnej urody jak perły, nigdy nie rozstawała się z tymi kamieniami, nosząc
wyłącznie biżuterię z nich wykonaną. Kazała obszywać nimi również swoje stroje,
zwłaszcza te w jej ukochanym czerwonym kolorze. „Kołnierze perłowe”, podobnie jak
pierścienie z tymi kamieniami i pasy nimi zdobione, weszły też w skład wyprawy ślubnej
przyszłej pani Gasztołdowej.
Zgodnie z romantyczną tradycją, acz zupełnie niezgodnie z prawdą historyczną,
Stanisław Gasztołd, zaślubiając Radziwiłłównę, był już zgrzybiałym starcem.
W rzeczywistości był mężczyzną w pełni sił, w dniu ślubu z Barbarą miał zaledwie
trzydzieści lat, aczkolwiek wydaje się, że nie dorównywał swej pięknej, pełnej seksapilu
żonie pod względem temperamentu, Barbara zdradzała go więc na prawo i lewo. Gdyby
było inaczej, z pewnością nie doczekałaby się przydomka „największej nierządnicy
Litwy”, którym ją wówczas obdarzono. Być może przyczyną domniemanych kłopotów
w alkowie Gasztołdów był charakter Stanisława, człowieka zamkniętego i zupełnie
zdominowanego przez despotycznego ojca. Owdowiała w 1541 roku matka nowej pani
Gasztołdowej nie sprawowała się wcale lepiej, a jej liczne romanse stały się tematem
plotek w tolerancyjnym wówczas przecież dla kobiet Wielkim Księstwie Litewskim.
Posądzano ją nawet o trucicielstwo i paranie się czarną magią. Coś musiało być na rzeczy,
skoro kiedy Barbara poślubiła Zygmunta Augusta, jej matki nawet nie zaproszono na ślub,
a na jej pogrzeb nie przyjechała ani jej córka, ani zięć, ani nawet żaden wysłannik
polskiego dworu.
Gasztołd uprzejmie uwolnił swoją piękną żonę od swojej osoby w 1542 roku,
odchodząc z tego świata po pięciu latach małżeństwa. Ponieważ umarł bezpotomnie,
Zygmunt I Stary zastosował przepis z litewskiego prawa, zgodnie z którym mienie
wygasłej rodziny (a za taką uznano Gasztołdów) przechodziło na rzecz skarbu państwa,
czyli Wielkiego Księstwa Litewskiego, co rodzina Barbary uznała za jawną
niesprawiedliwość wobec ich owdowiałej krewnej. Dzięki ich interwencji pani
Gasztołdowa odzyskała jednak część majątku, a przede wszystkim swoje, wniesione
w posagu, klejnoty. W skład odzyskanych dóbr weszła również leżąca w połowie drogi
między Nowogródkiem a Wilnem posiadłość Geranoje, gdzie Barbara zamieszkała wraz
z matką, która wbrew pozorom nie miała wcale zamiaru pilnować, by jej córka prowadziła
się jak na stateczną i cierpiącą po stracie męża niewiastę przystało. Dlaczego zresztą
miałoby jej na tym zależeć, skoro wiodła życie, mówiąc delikatnie, bardzo swobodne?
Barbara szybko poszła w ślady swojej rodzicielki i zmieniała kochanków jak
rękawiczki. Jeżeli wierzyć jej kuzynowi Mikołajowi Czarnemu, w Geranojach odbywały
się nawet orgie, ale uczciwie dodajmy, że większość historyków powątpiewa w owe
rewelacje, które ujrzały światło dzienne dopiero, kiedy Czarny poróżnił się ze swoją
krewną. Wątpliwe jest też świadectwo ówczesnego kanonika płockiego i krakowskiego,
znanego ze swego mizoginizmu, Stanisława Górskiego, który twierdził, jakoby swawolna
wdówka nawet nie założyła szat wdowich po śmierci swojego małżonka. Kiedy Zygmunt
starał się o uznanie małżeństwa z Barbarą i prawo do jej koronacji, przedstawiono mu listę
trzydziestu ośmiu domniemanych kochanków Radziwiłłówny, wśród których nie
brakowało senatora, przedstawicieli litewskiej szlachty, masztalerza i braciszka
klasztornego.
Z pewnością piękna Barbara po śmierci swego małżonka nie wiodła cnotliwego
życia i nie zatopiła się w modlitwie za duszę zmarłego. Inaczej pewnie nie wzbudziłaby
zainteresowania Zygmunta Augusta w trakcie jego pobytu w Wielkim Księstwie
Litewskim w 1543 roku. Być może to któryś z pozostających z nim w bardzo dobrych
relacjach Radziwiłłów opowiedział mu o wdówce, słynącej na całą Litwę ze swej
biegłości w ars amandi. Zaciekawiony monarcha, wielce ceniący sobie rozkosze łoża,
zapragnął ją poznać. Dziś nie można już stwierdzić, czy para spotkała się w Wilnie, czy
w rezydencji Radziwiłłów, czy też, jak chcą niektórzy, w Geranojach. Część historyków
uważa, że to Mikołaj Rudy przedstawił królowi swoją młodszą siostrę, licząc nie tyle na
królewski ożenek, ile na to, że Barbara na dłużej zagości w monarszym łożu, a jemu przy
okazji uda się odzyskać dla rodziny przynajmniej część latyfundiów po zmarłym
Gasztołdzie. Pewne jest jedynie, że para od razu przypadła sobie do gustu: Barbara
oczarowała króla nie tylko urodą i wdziękiem, ale też sposobem poruszania się,
wymownymi spojrzeniami i łagodnym, pieszczotliwym głosem. Z kolei Zygmunt ujął ją
urodą południowca, odziedziczoną po Sforzach, ale i nienagannymi manierami oraz
elokwencją i poczuciem humoru.
Wydaje się mimo wszystko, że nie była to miłość od pierwszego wejrzenia,
a podwaliny związku tych dwojga stanowiła zwykła fascynacja erotyczna. Z czasem
jednak para odkryła, że łączy ich coś więcej. Z pewnością mieli wspólne zainteresowania:
lubili polowania, kolekcjonowali klejnoty, uwielbiali tańczyć, znali się na dobrej kuchni
i oboje stronili od alkoholu. Erotyczna fascynacja przerodziła się ostatecznie w wielkie
uczucie, i to takie, które przeszło do legendy. Młody król, niepomny na to, że jest żonaty
z Habsburżanką, odprawiwszy wszystkie swawolne damy umilające mu wcześniej czas,
dosłownie zatracił się w romansie z wdową po Stanisławie Gasztołdzie. Wywołało to
niepokój samego nuncjusza papieskiego, który nie omieszkał o całej sprawie
poinformować papieża, pisząc, iż Zygmunt August „uwikłany i usidlony tak bardzo jej
powabami i pieszczotami […], że prawie zaprzeczając rozumowi ludzkiemu, z zapałem
jej pożądał”60. Dziś wiemy, że Zygmunt po prostu się zakochał — do tego pierwszy i, jak
się miało okazać, jedyny raz w życiu. Wcześniejsze partnerki traktował po prostu jako
obiekty seksualne, dopiero do Barbary zapałał prawdziwym uczuciem. Na owym
królewskim romansie skorzystali, jak się można było spodziewać, rosnący w siłę
Radziwiłłowie. Spośród jedenastu członków nowo wybranej rady litewskiej aż sześciu
wywodziło się z tego rodu, zaś Radziwiłł Czarny za sprawą monarchy otrzymał urząd
marszałka ziemskiego. Jak się wkrótce miało okazać, braciom stryjecznym chodził po
głowie jeszcze większy awans rodziny. Uznali, że skoro król tak bardzo kocha ich krewną,
nic nie stoi na przeszkodzie, by ją poślubił. Co prawda wciąż żyła aktualna żona
monarchy, Elżbieta Habsburżanka, ale wszyscy wiedzieli o chorobie męczącej
nieszczęsną królową od lat dziecinnych, a obaj Mikołajowie w skrytości ducha liczyli, iż
epilepsja w ten czy inny sposób zabierze kobietę z tego świata, torując tym samym drogę
Barbarze do poślubienia króla i zwieńczenia jej skroni koroną.
W końcu zdało się, że opatrzność wysłuchała ich życzeń — Elżbieta zamknęła oczy
na zawsze. „Zbolały wdowiec”, który — jak wiemy — w dniu śmierci swojej niekochanej
małżonki przebywał w Krakowie, oficjalnie okazywał żałość i nosił żałobę, ale
bynajmniej nie rozpaczał po zmarłej żonie. Wręcz przeciwnie, cieszył się w skrytości
ducha, że zdążył odebrać przed jej śmiercią przysłany posag, a przede wszystkim z tego,
iż nareszcie będzie mógł spotykać się bez przeszkód i wyrzutów sumienia ze swoją
Barbarą. Na wieść o tym, że pogrzeb królowej ma się odbyć w Wilnie, dokąd z Krakowa
udał się Zygmunt August, bracia stryjeczni czym prędzej wyprawili tam Radziwiłłównę.
Kiedy tylko pochowano zmarłą, młody król, ucieszony z przyjazdu ukochanej, zaczął
organizować dla niej, ku zgorszeniu ogółu, turnieje rycerskie z udziałem… prostytutek
odzianych w zbroje. Wkrótce sprowadził też na Litwę nie tylko całą armię trefnisiów,
błaznów i karłów, ale nawet tresowanego lwa oraz parę łabędzi, ptaków powszechnie
uznawanych za symbol miłości. Jeżeli ktoś kiedykolwiek miał wątpliwości, czy Zygmunt
kochał zmarłą królową, teraz pozbył się wszelkich złudzeń. Oczywiście monarcha
utrzymywał swój romans w tajemnicy, a przynajmniej starał się to robić. Rozkazał na
przykład wykonać tajemne przejście z wileńskiego zamku, wiodące wprost do znajdującej
się w jego sąsiedztwie rezydencji Radziwiłłów, gdzie przebywała Barbara.
Wieści o romansie królewskim początkowo zignorowano w Koronie, nikt nawet
nie zaprzątał sobie głowy kolejną królewską miłośnicą. Liczono, że monarcha wkrótce się
nią znudzi, i zaczęto prowadzić poszukiwania kandydatki na kolejną żonę, która, na co
bardzo liczono, obdarzyłaby go wreszcie sporą gromadką dzieci, a przede wszystkim —
następcą tronu. Tymczasem młody monarcha szykował im niespodziankę, i to niezbyt
miłą.
Pewnego pięknego dnia, latem 1547 roku, ku niekłamanej rozpaczy Zygmunta,
męscy krewni Barbary — Rudy i Czarny — stanowczo zażądali, by ten nigdy więcej nie
spotykał się z ich siostrą, naraża to bowiem na szwank jej dobre imię. Król, jak na dobrze
wychowanego mężczyznę przystało, zgodził się na ten warunek i odtąd unikał Barbary,
jednocześnie bardzo za nią tęskniąc. Pewnej nocy nie wytrzymał i odwiedził swoją
bogdankę. Na to tylko czekali Rudy i Czarny, którzy, wtargnąwszy do sypialni krewnej,
przyłapali kochanków w niedwuznacznej sytuacji. Obaj z miejsca przypuścili atak
frontalny na władcę, zarzucając mu, iż szarga dobre imię Barbary i nie dotrzymuje słowa.
Wówczas król miał powiedzieć: „A kto wie, czy obecne moje przyjście do siostry waszej
nie przyniesie wam wspomożenia sławy, czci i pożytków waszych”61. Na to tylko czekali
krewni Barbary. Nagle w sypialni znalazł się, niczym deus ex machina, kapłan, który
pobłogosławił zakochanych, gdy ci udzielili sobie sakramentu małżeństwa. I tak wdowa
po Stanisławie Gasztołdzie została małżonką króla. Świadkami tego niecodziennego
zdarzenia, które rozegrało się w Wilnie w pierwszych dniach sierpnia 1547 roku, byli nie
tylko Mikołaj Czarny i Rudy, ale także matka panny młodej i szwagier Czarnego, Mikołaj
Kieżgajło.
Taką wersję królewskiego ślubu zamieścił anonimowy autor Latopisu Wielkiego
Księcia Litewskiego i Żmudzkiego, ale współcześni badacze powątpiewają w jej
prawdziwość, zwracając uwagę, że nic nie mogłoby przymusić do ślubu słynącego
z wielkiego uporu monarchy. A jednak doszło do zawarcia potajemnego małżeństwa.
Prawdopodobnie monarcha był przekonany, że Barbara jest w ciąży, nie wiadomo tylko,
czy odmienny stan Radziwiłłówny był wymysłem jej samej, czy dwóch Mikołajów, czy
może kobiecie tylko wydawało się, że spodziewa się dziecka. Istnieje też
prawdopodobieństwo, że rzeczywiście była w stanie błogosławionym, ale poroniła. Bez
względu na to, co stało za zaskakującą decyzją monarchy o poślubieniu Gasztołdowej,
jedno jest pewne — Zygmunt nigdy tego nie żałował. Początkowo jednak starał się
zachować swój ślub w tajemnicy, gdyż w Koronie szykowano mu kolejną narzeczoną.
Sekretu nie udało się zbyt długo dochować, do czego mogli przyczynić się sami
Radziwiłłowie, rozgłaszając pogłoski o wielkim awansie, jaki spotkał ich krewną. Na
Litwie aż huczało od plotek. Wieści w końcu dotarły i do Korony, w tym także do uszu
rodziców szczęśliwego małżonka, ale tam nikt nie dał im wiary. Wkrótce cała Polska
miała się przekonać, że te z pozoru irracjonalne pogłoski są jednak prawdziwe, a młody
król postanowił walczyć o uznanie swojego małżeństwa i w tym celu stawił się w Polsce,
odsyłając wcześniej swoją, jak sądził, brzemienną małżonkę na zamek w Dubinkach.
Czekało go wyjątkowo trudne zadanie, w Koronie bowiem nikt nie miał zamiaru uznawać
jego niedorzecznego, jak powszechnie sądzono, małżeństwa. Na nic nie zdało mu się
poparcie obu Radziwiłłów, którym, pomimo niemałych starań i nakładów finansowych,
nie udało się stworzyć stronnictwa na tyle silnego, by mogło skutecznie poprzeć
monarchę. Młody król miał przeciwko sobie nawet własnych rodziców. Stary król rozesłał
pisma do dygnitarzy państwowych, w których donosił o „hańbie”, „nieprzyzwoitym
małżeństwie” i „poniżeniu króla i państwa”, prosząc jednocześnie adresatów, by za nic
nie uznawali związku jego syna. Tego samego zdania była także Bona, która początkowo
zareagowała na wieść o ożenku Zygmunta Augusta w typowy dla siebie sposób: płacząc
i histeryzując, ale kiedy tylko doszła do siebie, postanowiła zewrzeć szyki ze swoim
starym małżonkiem i nie dopuścić do uznania tego małżeństwa.
Młodego króla, ku niekłamanemu zadowoleniu jego rodziców, nie poparła ani
szlachta, ani tym bardziej magnateria, a rodzinę jego małżonki zaczęto odtąd nazywać
„Zdradziwiłłami”. Panowie szlachta widzieli w samowolnym ożenku, było nie było,
elekcyjnego władcy próbę wprowadzenia w kraju rządów absolutnych. Nie bez znaczenia
był fakt, że Barbara cieszyła się opinią „wibiornej kurwy”, jak bez ogródek nazwał ją Piotr
Tomicki. Z kolei wojewoda sandomierski Jan Tęczyński stwierdził stanowczo: „Wolej na
Wawelu widzieć Sulejmana II, wyznawcę sprośnego Mahometa i cesarza Turków, niźli
ową Barbarę”62. Wkrótce sprawą „niegodnego” małżeństwa władcy żyła cała opinia
publiczna, a wieści o postępku Zygmunta Augusta szybko przedostały się poza granice
naszego kraju, by stać się obiektem mało wybrednych żartów oraz tematem… rysunków
pornograficznych, które w owych czasach masowo produkowano i powielano
w Niemczech i we Francji. Stosunkowo szybko pornografia dotycząca małżeństwa
naszego władcy przedostała się do naszego kraju i obywatele Polski i Litwy rumienili się
ze wstydu, widząc obrazki przedstawiające ich władcę dokazującego w łożu z Barbarą
oraz samą Barbarę namalowaną w naszyjniku z męskich członków. Nie takiej sławy
i popularności chcieli dla króla i jego małżonki, a ponieważ Radziwiłłównę powszechnie
obwiniano za omamienie monarchy, to właśnie ją obarczono winą za upadek moralny
Zygmunta Augusta i uczynienie z niego obiektu drwin. Ulica nazywała niechcianą
królewską żonę „czarownicą” lub w najlepszym razie — „córką czarownicy”, uważano
bowiem, że za uczuciem władcy stoją czary lub magiczne mikstury, które sama
Radziwiłłówna bądź jej wprawna w magii matka podała potajemnie Zygmuntowi.
W nieoficjalnym obiegu krążyły złośliwe paszkwile, których autorzy nie przebierali
w słowach, opisując królewski romans. Historycy, analizując wiele z nich pod kątem
formy i języka, doszli nawet do zaskakującego wniosku, iż autorem części mógł być sam
Mikołaj Rej.
Tymczasem przebywająca w Dubinkach Barbara bardzo cierpiała, źle znosząc
rozłąkę z mężem. Po poronieniu, a może tylko sprytnej symulacji utraty ciąży, zaczęła się
bardzo dziwnie zachowywać. Ubierała się jak mniszka i godzinami modliła się
w pałacowej kaplicy, by później oddawać się nader swobodnemu trybowi życia, co
sprawiło, że ludzie z jej otoczenia podawali w wątpliwość jej wierność wobec króla. Sam
Zygmunt kontaktował się z nią listownie, od czasu do czasu przysyłając jej prezenty.
Wieści o potwarzach i kalumniach, jakimi obrzucano ją w Koronie, musiały w końcu
dotrzeć do uszu Barbary. Kobieta popadła w niepokojącą manię kompulsywnych kąpieli,
którym oddawała się niezwykle często, tak jakby chciała z siebie zmyć brud grzechów
czy też ślad po dawnych kochankach.
Kiedy w grudniu 1547 roku na zamku w Dubinkach zawalił się strop, król doszedł
do wniosku, że ktoś, ze wskazaniem na starą królową, dybie na życie jego małżonki.
Barbarze na szczęście nic się nie stało, ale w Koronie rozeszła się plotka, jakoby wapno
wyżarło jej oczy i kobieta oślepła, co przyjęto z niekłamaną radością. Monarcha zaś
przystąpił ze zdwojoną siłą do walki o uznanie małżeństwa z Radziwiłłówną.
Sprawę ułatwił mu los, zabierając 1 kwietnia 1548 roku z tego świata króla
Zygmunta Starego, do końca nieprzejednanego wroga mariażu młodego króla z wdową
po Gasztołdzie. W ten sposób młody król pozbył się co prawda tylko jednego, ale za to
potężnego przeciwnika i mógł zintensyfikować swoje działania zmierzające do uznania
małżeństwa, a potem do koronacji ukochanej żony. Została jeszcze matka, która robiła,
co mogła, by do tego nie dopuścić, ale poniosła sromotną klęskę. Zrezygnowana zabrała
swoje córki i wyjechała na Mazowsze, do Warszawy, uprzednio zamknąwszy na cztery
spusty wszystkie swoje komnaty na Wawelu i spakowawszy najcenniejsze rzeczy do
skrzyń.
Pomimo wyjazdu starej królowej Zygmunt wciąż obawiał się, że jej macki mogą
dosięgnąć Barbarę, dlatego rozkazał zaufanym ludziom, by mieli baczenie na jego
ukochaną dzień i noc. A sam dalej walczył o swoją miłość, tym razem na sejmie, głuchy
na wszelkie argumenty zebranej tam szlachty. Łatwo nie było. Poseł Piotr Boratyński ze
łzami w oczach apelował do monarchy: „prosimy cię, Panie, zaniechaj tego, coś wziął
przedsię, nie nazywaj tego małżeństwem, co małżeństwem nie jest; niechaj się zdobi czym
inszym ta zacna i cnotliwa pani, którą Wasza Królewska Mość chcesz mieć za żonę, niż
niesławą, ohydą, zelżeniem i skazą na koniec Waszej Królewskiej Mości i wszytkiego
domu Jagiełłowego”63. Niektórzy posłowie dopuścili się nawet pogróżek, wołając pod
adresem Zygmunta Augusta: „nie możesz Wasza Królewska Mość koła senatorskiego
w obieraniu sobie bez nich żony obrazić, bez obrazy sumienia swego, boś to poprzysiągł
nie czynić nic bez wiary i woli onych. Nie chcemy szeroko mówić, przecz złe jest Waszej
Królewskiej Mości ożenienie”64. Nieszczęsny zakochany król miał przeciwko sobie nawet
Kościół. Biskupi, niepomni na argumenty o nierozerwalności węzłów małżeńskich,
otwarcie sugerowali rozwód, a arcybiskup gnieźnieński, zdając sobie sprawę, że
rozwodząc się, król popełni grzech, zaproponował… rozłożenie ewentualnego występku
monarchy na cały naród.
Zygmunt był nieprzejednany i oświadczył: „A tak do ostatniej koszuli i ciała
odstąpić jej nie mogę i co mi Bóg obiecał, przy tym zostawam. To zaś Waszym Miłościom
Panom i Radzie przyrzekam, że nie tylko odmieniać i o inszej mówić, ale nawet pomyśleć
nie chcę, jedno co mi Bóg dał, tym się kontentuję, abym nie tylko duszy swojej i małżonce
mej, ale i na królestwo kaźni Bożej nie przywiódł”65. Rozżalony monarcha postanowił
poszukać sprzymierzeńców poza granicami kraju, starając się o poparcie Habsburgów
i Ojca Świętego. Ten ostatni, pomny na przykład Henryka VIII Tudora, który w imię
miłości do kobiety doprowadził do rozłamu w Kościele, czym prędzej wystosował pismo
do ówczesnego nuncjusza w Polsce, Girolamo Martiniego, prosząc go o pomoc
w uciszeniu wzburzonej szlachty polskiej. Wkrótce potem wysłał kolejny dokument,
wprost zgadzając się na niechciany przez poddanych mariaż królewski, jednocześnie
nakazując polskim biskupom, by wyrazili zgodę na koronację Barbary i oddawali jej
honory przysługujące królowym Polski. Ale nawet poparcie papieskie nie zdałoby się na
nic, gdyby plany opozycji wielkopolskiej doszły do skutku. Jej przywódca, Andrzej
Górka, nie tylko zyskał poparcie księcia pruskiego Albrechta, zawsze chętnie
wtrącającego się do spraw Polski, ale wysunął projekt, by zmusić Zygmunta do abdykacji
na rzecz Maksymiliana Habsburga, brata zmarłej Elżbiety, pierwszej żony monarchy. Na
ten plan życzliwie zapatrywał się sam prymas…
Monarcha też nie zasypiał gruszek w popiele. Zawarł przymierze ze swoim byłym
teściem, Ferdynandem, zobowiązując się przy tej okazji nie mieszać się w sprawy Węgier.
Zdradził tym samym interesy swojej siostry, Izabeli, a także całej dynastii Jagiellonów.
Ale co tam Izabela i jej problemy z sukcesją, ważniejsze było, by poślubić piękną Barbarę.
Ostatecznie szlachta i hierarchowie polskiego Kościoła skapitulowali i władca
sprowadził ukochaną na Wawel, gdzie para oddawała się namiętności, a monarcha na
każdym kroku adorował swoją śliczną żonę, spełniając w lot jej każde życzenie
i obsypując ją jej ukochanymi perłami, sprowadzanymi z dalekich Indii. Niestety,
podobnie jak niegdyś Elżbieta Granowska, Radziwiłłówna nie zdobyła sympatii dworu,
miała nawet poważne problemy ze skompletowaniem fraucymeru. Dla córek z możnych
domów bycie damą dworu królowej powinno być zaszczytem, a tymczasem wiele panien
dobrowolnie z tego rezygnowało, gdyż ich pracodawczyni skutecznie dopiekała im
awanturami i fochami. Nie wiadomo, czy był to objaw jej trudnego charakteru, czy też
efekt postępującej choroby, która od jakiegoś czasu dręczyła małżonkę króla. Na domiar
złego znowu pojawiły się pogłoski o niewierności Barbary, która tym razem miała
romansować z jakimś gołowąsem, pracującym na dworze jako pokojowiec. To właśnie
on miał zarazić królową francą, czyli chorobą weneryczną. Ale były to jedynie złośliwe
pomówienia padające z ust osób, które chciały obrzydzić monarsze niezaakceptowaną
przez poddanych żonę. Ich rozpowszechnianie zresztą nie przyniosło żadnego efektu.
Zygmunt wciąż kochał Barbarę miłością bezgraniczną, ale coraz bardziej martwił
się stanem jej zdrowia. Jego ukochana czuła się bowiem coraz gorzej. Ponieważ był
zupełnie bezradny wobec niemocy swojej małżonki, zaczął podejrzewać, iż Barbara padła
ofiarą działania jakichś mocy tajemnych, dlatego na wszelki wypadek polecił uwięzić
czarownicę, z której usług korzystała niegdyś jego matka i którą zwano Wielkim
Ożogiem. Stara królowa wykazywała niezdrowe zainteresowanie magią, czarami
i ziołolecznictwem i na jej dworze wręcz roiło się od wszelkiego rodzaju znachorek,
znachorów i ludzi specjalizujących się w odczynianiu rozmaitych schorzeń. Sprawy
związane z magią i wróżbiarstwem pasjonowały ją jeszcze w młodości i nie zniechęciła
jej do nich nawet wizyta u pewnego nekromanty, który przepowiedział jej, iż podobnie
jak niegdyś jej ojciec, ona sama zginie otruta przez kogoś z najbliższego otoczenia.
Zainteresowania królowej nie budziły niczyjego zdziwienia, do czasu, gdy jej syn
postanowił uwięzić Wielkiego Ożoga. Nieszczęsną kobietę, uważaną za wiedźmę na
usługach Bony, pojmano i poddano śledztwu, czyli torturom, które zakończyło się
„sukcesem”. Wkrótce doniesiono monarsze, że czarownica „śpiewa dosyć niemało, owa
jest się czemu podziwować”66. Kiedy o wszystkim dowiedziała się przebywająca na
Mazowszu Bona, czym prędzej wystosowała pismo, w którym dowodziła, iż nieszczęsna
kobieta bredzi pod wpływem tortur, ale mleko się już rozlało. Wymuszone torturami
zeznania stały się później podstawą do oskarżenia starej królowej o próbę otrucia
Barbary…
A tymczasem król wciąż opiekował się swoją schorowaną małżonką, w skrytości
ducha licząc, że jej stan poprawi się po koronacji, do której ze wszystkich sił dążył. Jednak
szlachta, przełknąwszy jakoś małżeństwo z przedstawicielką rodu „Zdradziwiłłów”, nie
miała zamiaru godzić się na wywyższenie królewskiej małżonki. W końcu jednak
udzielono zgody. Stało się to na sejmie w Piotrkowie w 1550 roku. Niemały wpływ na
zmianę stanowiska szlacheckiej braci mieli posłowie Ferdynanda I — Zygmunt
Herberstein oraz Jan Lang, którzy oświadczyli, że ich pan będzie wspomagał i bronił
polskiego monarchę w każdej potrzebie. Po ich wystąpieniu pojawiły się plotki, że do
granic naszego państwa zbliżają się pułki piechoty hiszpańskiej gotowej do walki po
stronie monarchy. To ostatecznie przekonało zebranych do wyrażenia zgody na koronację
znienawidzonej przez wszystkich Barbary.
7 grudnia 1550 roku uszczęśliwiony król nareszcie ujrzał koronę na skroniach
swojej ukochanej żony, ale radość skutecznie psuła mu świadomość jej pogarszającego
się stanu zdrowia. W dniu koronacji Barbara była tak słaba, że ledwo dotrwała do końca
długiej i bardzo męczącej uroczystości. Humoru monarchy nie poprawiało też
zachowanie celebransa, prymasa Dzierzgowskiego, który dawał wyraźnie wyraz swojej
dezaprobacie. Gdyby nie wyraźne polecenie od papieża, zapewne wymówiłby się od
uczestnictwa w tej farsie, jaką dla niego była koronacja Radziwiłłówny.
Wbrew nadziejom Zygmunta Augusta stan Barbary się nie poprawił, wręcz
przeciwnie — na skutek stresu i zmęczenia kobieta jeszcze bardziej podupadła na
zdrowiu, aczkolwiek ona sama uparcie przekonywała zarówno swojego męża, jak i całe
otoczenie, że są to chwilowe, niegroźne dolegliwości. Wszyscy, z monarchą na czele,
wiedzieli, jak się rzeczy naprawdę mają. Stanisław Bojanowski, zresztą nielubiący żony
Zygmunta Augusta, relacjonował tę sytuację w liście do pruskiego księcia w następujący
sposób: „w sumie nie ma nikogo, kto wierzyłby, że może ona żyć, jednak dotąd nie
przestaje różować twarzy, aby nas łudzić do ostatniego tchnienia” 67. Chociażby
nieszczęsna królowa zużywała tony różu, nikogo nie mogła już zwieść. Zbolały Zygmunt
robił, co mógł, by ulżyć jej w cierpieniu. Sprowadzał na Wawel najprzedniejszych
medyków, z Piotrem z Poznania na czele, a gdy ci bezradnie rozkładali ręce, wzywał
czarownice i znachorki. Największe zaufanie miał do litewskich „bab od odczyniania”,
specjalizujących się w leczeniu schorzeń „około macicy”, dlatego polecił Mikołajowi
Czarnemu, by znalazł na Litwie biegłe w tej sztuce kobiety. Stryjeczny brat jego żony
spisał się doskonale i wkrótce na Wawelu pojawiły się dwie Rusinki i jedna Żydówka,
mające rzekomo wielkie sukcesy na polu leczenia chorób kobiecych. Niedługo potem
dołączyła do nich kolejna znachorka, wynaleziona tym razem przez Rudego. O dziwo,
zabiegi owych bab odniosły pożądany skutek i królowa poczuła się na tyle dobrze, że
monarcha planował nawet wyjazd razem z nią na Wielkanoc. Czas pokazał, że radość była
stanowczo przedwczesna, chwilowa poprawa stanu zdrowia Barbary spowodowana była
zapewne pęknięciem wrzodu na brzuchu. Niewykluczone, że czary odprawiane nad jej
łóżkiem zredukowały jej strach przed cierpieniem i śmiercią, co korzystnie odbiło się na
stanie psychicznym królowej. Wieści o chorobie synowej musiały dojść do Bony, która
wystosowała do żony Zygmunta pismo z propozycją pojednania. Z taką samą inicjatywą,
oczywiście na polecenie matki, wystąpiły również wszystkie trzy królewny.
Ale oferta starej królowej nie poprawiła humoru Barbarze, która, po krótkotrwałej
poprawie, znów poczuła się gorzej. Nieszczęsny Zygmunt dosłownie szalał z rozpaczy.
Jego uczuć nie podzielał niemal nikt na dworze, gdzie wszyscy cieszyli się z choroby jego
małżonki. Paradoksalnie to właśnie owej niechęci zawdzięczamy szczegółową relację
dotyczącą ostatnich dni życia monarchini, dzięki której współcześni specjaliści mogli
określić przyczynę zgonu królowej. Jak pisał jeden z nienawidzących jej dworzan:
„Leżała ona stale, nie mogąc się poruszyć o własnych siłach, przez innych noszona,
gnijąca koło części rodnych, nogi opuchnięte, pozostała część ciała wysuszona jak gąbka.
Piła i pożerała jak wielbłąd, lecz wszystko surowe zrzucała górą i dołem. W sumie nie
było nikogo, kto wierzył, że ona może żyć, jednakże nie przestano udawać, a my
bawiliśmy się do ostatniego tchu”68. Ponoć jej ciało wydzielało tak ohydne wonie, że nikt
poza czekającym na cud królem nie chciał jej pielęgnować. I był to ten sam człowiek,
który niegdyś ze wstrętem odwracał się na widok wijącej się w ataku padaczki Elżbiety
Habsburżanki. Teraz znalazł w sobie siłę, by być przy cierpiącej żonie w najgorszych
momentach, nie zważając na smród, opuchliznę, ropiejące wrzody i inne okropne objawy.
Dla niego wciąż była skończoną pięknością i do końca łudził się, że dobry Bóg pozwoli
Barbarze wyzdrowieć. Niestety, była to złudna nadzieja. Druga żona Zygmunta Augusta
zmarła na jego rękach 8 maja 1551 roku.
W przeszłości krążyły różne teorie dotyczące przyczyny zgonu Radziwiłłówny.
Bodaj najbardziej popularna, ale jednocześnie zupełnie niezgodna z prawdą historyczną,
głosiła, jakoby druga żona Zygmunta zmarła otruta przez Bonę. Zgodnie z inną przyczyną
śmierci rozpustnej Barbary była choroba weneryczna, którą zaraziła się wcześniej,
natomiast trzecia hipoteza głosiła, jakoby nieszczęsna królowa padła ofiarą własnej
lekkomyślności, stosując jakieś podejrzane specyfiki mające uleczyć ją z bezpłodności.
Istniała też teza, że przyczyną jej śmierci był nowotwór.
Dzięki wspomnianym wcześniej relacjom osób wrogo nastawionym wobec
królowej współczesnym specjalistom medycyny sądowej udało się ustalić najbardziej
prawdopodobny powód zgonu bohaterki naszej opowieści. Przede wszystkim
wykluczono truciznę, ponieważ królowa chorowała ponad pół roku, a więc znacznie
dłużej, niż wynosiłby okres działania znanych wówczas specyfików. Niemożliwe jest też,
aby druga żona ostatniego Jagiellona zmarła na chorobę weneryczną, gdyż żaden
z medyków leczących Barbarę nawet się nie zająknął o symptomach choćby
przypominających „wstydliwą chorobę”. Mało prawdopodobny, aczkolwiek nie
niemożliwy byłby zgon na skutek stosowania przez królową specyfików na bezpłodność.
Najbardziej wiarygodną przyczyną zejścia ze świata Radziwiłłówny jest zaś nowotwór
trzonu macicy, na co wskazują objawy wymienione w zachowanych relacjach. Jak
wiadomo, współczesna medycyna radzi sobie z tym schorzeniem, pod warunkiem że
choroba zostanie wcześnie wykryta, ale w czasach, w jakich przyszło żyć Barbarze,
lekarze byli wobec niej zupełnie bezsilni. Nieleczony rak doprowadził w końcu do
powstania rozległego guza w dolnej części powłok brzusznych chorej, a potem do
dokuczliwych, cuchnących upławów. Choroba spowodowała silną opuchliznę nóg
Barbary oraz drastyczne wychudzenie górnej części jej ciała. Na krótko przed śmiercią,
zapewne za sprawą „czarów” odprawianych przez sprowadzone przez Czarnego
znachorki, pękł wrzód w powłokach brzusznych, tworząc przetokę, przez którą uchodziła
cuchnąca ropa zmieszana z krwią.
Zrozpaczony monarcha, wbrew namowom Mikołajów Czarnego i Rudego, nie
zgodził się, by jego ukochana żona spoczęła w królewskiej nekropolii na Wawelu. On
sam nigdy nie lubił Krakowa, nie polubiła go też Barbara, i nic dziwnego, skoro
mieszkańcy stolicy jawnie okazywali jej niechęć, przybijając na przykład do drzwi karety,
którą jechała, karteczki z wydrukowanymi na nich złośliwymi paszkwilami pod jej
adresem. Dlatego monarcha postanowił przewieźć jej ciało do Wilna i tam złożyć je do
grobu.
Ukochaną króla na wieczny spoczynek odprowadzał uroczysty orszak, a sama
trumna jechała na karecie zaprzężonej w czarne konie. Trwający bez mała miesiąc marsz
z ciałem królowej stał się dla owdowiałego Zygmunta prawdziwą manifestacją jego
przywiązania i miłości do zmarłej: kiedy przejeżdżano przez wsie i osiedla, monarcha
schodził z konia i pieszo szedł za karetą, niezależnie od pogody. W miastach i na wsiach
witały go milczące tłumy poddanych, a trumnę wnoszono do miejscowej świątyni, by
odprawić egzekwie. Wszystko to oczywiście kosztowało skarb państwa niemało, ale dla
niemal oszalałego z rozpaczy króla nie miało to najmniejszego znaczenia. 23 czerwca
trumnę z ciałem Barbary złożono w katedrze wileńskiej, tuż obok pierwszej żony władcy,
Elżbiety Habsburżanki, której pani Gasztołdowa przysporzyła za życia tyle cierpień.
Monarcha postanowił zostać ze swoją ukochaną jeszcze jakiś czas. Przez kolejne
pół roku nie ruszył się z Wilna nawet na krok. Na dworze obowiązującym kolorem stała
się żałobna czerń, którą z rozkazu Zygmunta przywdziewali nawet królewscy trefnisie,
o dworzanach i służbie nie wspominając.
„Sokoły”, duchy i magia

Odtrącona małżonka

Z niepokojem obserwowano Zygmunta Augusta, który bardzo długo nie mógł dojść
do siebie po śmierci swojej ukochanej Barbary Radziwiłłówny. Był jednak młodym, bo
zaledwie trzydziestoletnim mężczyzną, dlatego łudzono się, że wkrótce otrząśnie się
z dręczącej go depresji i wstąpi w kolejny związek małżeński. Szczerze wierzono też, że
z kolejną małżonką ostatni Jagiellon doczeka się wreszcie męskiego potomka. Spłodzenie
następcy tronu było wszak jego monarszym obowiązkiem. Powszechnie sądzono, iż
władca nie musi się spieszyć, wyglądał na okaz zdrowia i pochodził z długowiecznej
rodziny — jego ojciec dożył sędziwego jak na owe czasy wieku osiemdziesięciu jeden
lat, a piątkę dzieci z Boną spłodził dopiero po pięćdziesiątce, co dobrze rokowało na
przyszłość młodemu królowi. Nic dziwnego, że Zygmunt nie spieszył się do kolejnego
ożenku, chociaż zaledwie dwa tygodnie po śmierci Barbary biskup krakowski Andrzej
Zebrzydowski namawiał go do zawarcia nowego małżeństwa, powołując się przy tym na
majestat Rzeczypospolitej. Było to tak niedelikatne posunięcie, że król zbył propozycję
duchownego wymownym milczeniem.
Wraz z upływem czasu, nie zważając na fakt, iż Zygmunt nie może i nie chce
wyleczyć się z uczucia do zmarłej Radziwiłłówny, senatorowie, posłowie oraz dwór co
rusz podsuwali mu kolejne kandydatki. Wśród nich znalazła się księżna bawarska
Matylda, Leonora d’Este oraz, po raz kolejny, jedna z córek francuskiego monarchy
Franciszka I — Małgorzata de Valois. Wysunięto też kandydaturę, która wydawała się
już na starcie skazana na niepowodzenie. Chodziło o Katarzynę Habsburżankę, młodszą
siostrę pierwszej żony Jagiellona, niekochanej i właściwie odtrąconej przez władcę —
Elżbiety. Król rzeczywiście początkowo wzdragał się na samą myśl o spędzeniu reszty
życia u boku Habsburżanki, która w jego mniemaniu musiała być równie aseksualna
i zimna jak zmarła Elżbieta. Poza tym na drodze do zawarcia tego niechcianego przez
Zygmunta małżeństwa stała przeszkoda kanoniczna, wymagająca uzyskania dyspensy:
kandydatka na żonę była wszak młodszą siostrą jego zmarłej siostry, co zgodnie
z ówczesnym prawem kościelnym wykluczało możliwość ożenku. Wiatr historii sprawił,
że ostatecznie to właśnie Katarzyna Habsburg została trzecią i, jak się okazało, ostatnią
żoną bohatera naszej opowieści.
Na zmianę decyzji króla wpłynęła, jak to zwykle bywa w przypadku władców,
polityka i skomplikowana sytuacja w ówczesnej Europie. W północnych Włoszech
rozszalała się wojna pomiędzy Francją a Świętym Cesarstwem Rzymskim Narodu
Niemieckiego, natomiast Turcy, od jakiegoś czasu sprawiający naszemu państwu coraz
więcej problemów, zawarli przymierze z królem Francji, Henrykiem II, rozpoczynając
kampanię wojenną na Węgrzech. Szpiedzy donosili, że władający Moskwą Iwan IV
Groźny, który w 1547 roku ogłosił się carem Wszechrusi (tytuł ten nie był uznawany
w Polsce), rozpoczął właśnie w Rzymie starania o koronę cesarską, co oznaczałoby
automatycznie przyjęcie Rosji na łono Kościoła katolickiego, w czym wspomagali go
Habsburgowie. Ewentualny ich sojusz z Moskwą mógł oznaczać poważne problemy dla
państwa, którym władał Zygmunt August, a zwłaszcza dla Wielkiego Księstwa
Litewskiego. W takiej sytuacji powrócił projekt małżeństwa króla z Habsburżanką, które,
jak tłumaczyli zwolennicy takiego rozwiązania, mogłoby skutecznie zapobiec
porozumieniu Wiednia z Moskwą. Niespodziewanie wielką zwolenniczką mariażu
polskiego władcy z córą domu Habsburgów okazała się sama… królowa Bona, która
w międzyczasie zmieniła swoje antyhabsburskie nastawienie.
Głównym architektem królewskiego małżeństwa okazał się Mikołaj Czarny
Radziwiłł, który z polecenia Zygmunta podróżował po europejskich dworach, bawiąc się
w swata i poszukując kolejnej małżonki dla samotnego władcy. Trzeba przyznać, że
spisywał się dość marnie, ponieważ zarówno Albrecht Bawarski, jak i pfalzgraf (czyli
palatyn) Renu Fryderyk grzecznie, acz stanowczo odmówili wydania swoich córek za
Jagiellona. Być może było to spowodowane złośliwymi komentarzami dotyczącymi
małżeństwa Zygmunta z Barbarą i całą aferą, jaka w związku z tym wybuchła. Który
z władców, zwłaszcza kochających swoje córki, chciałby mieć za zięcia bohatera
pornograficznych rysunków? Sytuacja zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki, gdy Mikołaj trafił na dwór arcyksięcia Maksymiliana, starszego brata zmarłej
Elżbiety i arcyksiężniczki Katarzyny. Czarny jednak nie został tam wysłany
w charakterze dziewosłęba, ale mediatora — król polecił mu, aby wybadał Maksymiliana,
czy Habsburgowie rzeczywiście popierają Iwana Groźnego w jego staraniach o koronę
cesarską, i przy okazji namówił go do wycofania się z tego poparcia. Arcyksiążę przyjął
godnie wysłannika swego byłego szwagra, zadziwiająco szybko zgadzając się na jego
sugestie dotyczące storpedowania planów koronacyjnych Iwana, jednocześnie w zamian
zyskując obietnicę Czarnego, by ten nakłonił Zygmunta do poślubienia arcyksiężniczki
Katarzyny. Gdyby Radziwiłł był zręczniejszym politykiem, prawdopodobnie wywinąłby
się z tego, ale los poskąpił mu zdolności dyplomatycznych i Czarny przyrzekł, że
doprowadzi do zawarcia owego małżeństwa.
Arcyksiążę, jak na kochającego brata przystało, odpowiednio zareklamował przed
wysłannikiem polskiego króla swoją siostrę, kandydatkę na żonę władcy, nie tylko
wychwalając pod niebiosa jej urodę, ale też twierdząc, iż wciąż jest dziewicą. Wydaje się,
że przesadził w obu przypadkach, Katarzynę bowiem trudno było uznać za piękność, nie
miała też zniewalającego wdzięku i dziewczęcej niewinności zmarłej Elżbiety. Podobnie
dyskusyjna była kwestia jej rzekomego dziewictwa — arcyksiężniczka była wdową.
Maksymilian przysięgał jednak na wszystkie świętości, że trwające niespełna pięć
niedziel jej małżeństwo z księciem Mantui, Franciszkiem III, nie zostało skonsumowane.
Może jednak arcyksiążę w tej kwestii mówił prawdę, wszak zaledwie szesnastoletni mąż
Katarzyny po niespełna pięciu miesiącach małżeństwa zginął tragicznie podczas
polowania na kaczki — strzelając do ptactwa z pokładu łodzi, wypadł z niej, zaplątał się
w wodorosty i utonął. Niezależnie od wszystkiego Maksymilian dosłownie oczarował
Czarnego i ten, nie namyślając się wiele, czym prędzej wysłał list do swego królewskiego
mocodawcy, wychwalając zalety, a przede wszystkim urodę arcyksiężniczki Katarzyny.
A wróciwszy do domu, tak długo wiercił dziurę w brzuchu Zygmuntowi, przekonując go
do mariażu z Habsburżanką, że ten w końcu przekonał się do tego projektu. Poślubienie
siostry swojej zmarłej pierwszej żony uznał nawet za boskie przeznaczenie i wysłał do
Wiednia poselstwo z zadaniem podpisania układów małżeńskich. Jednocześnie trwały
starania o uzyskanie dyspensy, której papież Juliusz III udzielił bez większych
problemów.
23 czerwca na dworze Maksymiliana odbyły się zaślubiny per procura. Pana
młodego zastępował oczywiście Mikołaj Czarny Radziwiłł, który nie tylko zajął miejsce
Zygmunta przy ołtarzu, ale także podczas symbolicznych pokładzin, na których doszło do
nieprzyjemnego incydentu. Kiedy panna młoda nie chciała położyć się na łożu koło
Radziwiłła, który legł na nim w butach z ostrogami, jej ojciec i starszy brat podnieśli
oporną dziewczynę i siłą położyli ją na łóżku obok zastępcy pana młodego, doskonale się
przy tym bawiąc. Jak sądzę, pannie młodej do śmiechu nie było.
Habsburżanka przyjechała do Krakowa pod koniec czerwca, by 30 lipca stanąć
wreszcie z Zygmuntem na ślubnym kobiercu. Osoby przesądne źle wróżyły temu
związkowi: po pierwsze, ceremonię, oficjalnie ze względu na chorobę króla, kilkakrotnie
przekładano, a po drugie, panna młoda, będąca wciąż przecież wdową, szła do ślubu
w żałobie. Zdjęła ją dopiero po odczytaniu bulli papieskiej udzielającej państwu młodym
dyspensy i w dalszej części ceremonii występowała odziana w przepiękną suknię ze
złotogłowiu. Mimo to szeptano ze zgrozą, że wdowia szata ściągnie nieszczęście na
małżeństwo Katarzyny i Zygmunta. Jak się miało okazać, nie były to próżne obawy.
Związek ostatniego Jagiellona i Habsburżanki okazał się jeszcze większym
niewypałem niż jego wcześniejszy mariaż z Elżbietą. Pomimo że ujrzawszy wychwalaną
przez Czarnego pod niebiosa pannę młodą, Zygmunt przeżył wielkie rozczarowanie —
Katarzyna okazała się nieładną, niską szatynką, z wyłupiastymi oczami i wystającą dolną
wargą, typową dla Habsburgów — nie dał po sobie niczego poznać i trzeba przyznać, że
sumiennie wywiązywał się ze swoich małżeńskich obowiązków, mając nadzieję na
spłodzenie syna. Królowa dobrze rokowała pod tym względem, młodsza od swego męża
o dwanaście lat, była córką Anny Jagiellonki i wnuczką „matki królów” Elżbiety
Rakuszanki, a obie panie wydały na świat sporą gromadkę dzieci. Istniała więc całkiem
realna szansa, że nowa polska władczyni okaże się równie płodna. Być może właśnie
dlatego Katarzyna, której nie można było odmówić inteligencji, dowcipu i wykształcenia,
z miejsca zdobyła sympatię swojej teściowej i szwagierek, z wyjątkiem Izabeli — ta
nigdy się do niej nie przekonała. Przy okazji królowa zyskała też wroga w osobie…
architekta jej małżeństwa, Mikołaja Czarnego Radziwiłła, który przekonawszy się o jej
inteligencji, uznał, że kobieta będzie miała zbyt wielki wpływ na swego męża i z czasem
odsunie go od niego. Dlatego dosłownie wychodził ze skóry, by ostatecznie zrazić do niej
Zygmunta, co mu się zresztą z czasem udało.
Kto wie, jak potoczyłyby się losy królewskiego małżeństwa i samej Katarzyny,
gdyby królowa wywiązała się ze swego najważniejszego zadania i powiła następcę tronu
albo chociaż królewnę, ale na tym polu Habsburżanka zawiodła na całej linii.
W 1554 roku wydawało się jednak, że wszystko jest na dobrej drodze. Królowa
powiadomiła swego małżonka, że spodziewa się dziecka. Nie omieszkała też
z niekłamaną dumą poinformować o tym swojej teściowej. W sierpniu tego samego roku
nadworny medyk Sabinus zbadał Katarzynę, potwierdzając jej odmienny stan. Król
dosłownie szalał ze szczęścia i wszystkim opowiadał o zmianach zachodzących
w wyglądzie jego żony. Jak twierdził, Katarzyna czuła „dziecię w żywocie”, a on sam
zauważył u niej „piersi pełne mleka […] a żywot dziwnie miąższy”69. Ale radość
monarchy okazała się stanowczo przedwczesna, wyczekiwanemu przez obojga dziecięciu
nie dane było przyjść na świat. W październiku nieszczęsna Katarzyna dostała
trzydniowego krwotoku i oznajmiła mężowi, że straciła dziecko. Pociechy szukała
u teściowej, do której pisała, że Bóg odwrócił od niej swą łaskę. Na zrozumienie u męża
nie mogła liczyć. Po tym nieszczęśliwym incydencie Zygmunt stracił do niej serce. Nigdy
jej nie kochał, ale teraz czuł się rozczarowany i rozgoryczony, obwiniając za wszystko,
jakżeby inaczej, nieszczęsną Katarzynę.
Cały kraj trząsł się od plotek, jakoby królowa wcale nie była w ciąży, tylko ją
symulowała, by w stosownym czasie podsunąć Zygmuntowi niemowlę urodzone przez
inną kobietę. Nie brakowało też głosów, że Habsburżanka rzeczywiście była w stanie
błogosławionym, a poronienie wywołała celowo, by ułatwić członkom swojej rodziny
przejęcie tronu po Zygmuncie Auguście. Co gorsza, król uwierzył w owe plotki i nawet
po latach twierdził w rozmowie z nuncjuszem papieskim, że jego żona symulowała ciążę.
Jak było naprawdę, nie dowiemy się już nigdy. Na świadectwie lekarskim nie
możemy polegać, ponieważ ówczesnym medykom nie wolno było dotykać ciała królowej,
o jej narządach rodnych nie wspominając, a to znacznie ułatwiało ewentualną symulację.
Zupełnie niedorzeczna jest natomiast hipoteza o celowym poronieniu, jakie rzekomo
miała wywołać ciężarna Katarzyna. Wszak jej potomek byłby po kądzieli Habsburgiem
i gdyby w przyszłości rzeczywiście miał panować w Rzeczypospolitej, to członkowie jej
rodu, mając na tronie przedstawiciela swojej rodziny, mogliby zaliczyć nasz kraj do
swojej strefy wpływów. Królowa najprawdopodobniej rzeczywiście była w ciąży
i faktycznie poroniła. Możliwe jest także, że wystąpiła u niej tak zwana ciąża rzekoma,
dotykająca z reguły kobiety owładnięte obsesyjnym pragnieniem posiadania dziecka.
Jeżeli tak było w przypadku Katarzyny, to pomimo że do zapłodnienia nie doszło, mogła
mieć ona wszystkie objawy charakterystyczne dla przyszłej matki, począwszy od
zatrzymania miesiączki, porannych mdłości oraz obrzmiałych piersi, o których zresztą
wspominał sam Zygmunt, a na laktacji skończywszy. Dziś wydaje się, że problem nie
leżał po stronie Katarzyny, tylko samego króla, którego bezpłodność była skutkiem
choroby wenerycznej, podarowanej mu w młodości przez płomienną Dianę, ale w owych
czasach nikt sobie z tego sprawy nie zdawał i to królowej przypięto łatkę bezpłodnej,
a więc z punktu widzenia interesów dynastii — zupełnie niepotrzebnej. Monarcha robił
dobrą minę do złej gry, utrzymując w miarę poprawne relacje z Habsburżanką do roku
1555, kiedy Habsburgowie wreszcie wypłacili mu uzgodniony wcześniej posag. Kiedy
tylko go otrzymał, oddalił ją od siebie. Na ich wzajemne relacje wpłynęła też choroba
królowej — podobnie jak jej starsza siostra kobieta okazała się epileptyczką. W 1563 roku
Katarzyna, z rozkazu króla, osiadła w Radomiu, a sam Zygmunt oświadczył zebranej na
sejmie szlachcie, że chętnie wstąpiłby do klasztoru, by wreszcie pozbyć się niechcianej
żony, dając tym samym do zrozumienia, że myśli o rozwodzie.
Na samym myśleniu się nie skończyło. Monarcha wysłał na dwór brata swojej
żony, Maksymiliana, poselstwo z zadaniem omówienia warunków rozwodu.
Habsburgowie zaalarmowali papieża, sugerując, że polski monarcha zamierza iść w ślady
Henryka VIII Tudora i zerwać z Kościołem. Wówczas do akcji wkroczył nuncjusz
papieski, który namawiał Zygmunta Augusta do podjęcia próby ratowania związku. Na
próżno. Zdesperowany władca odpowiedział, że woli umrzeć, niż żyć z Katarzyną, którą
w międzyczasie przeniósł do przygranicznego Wielunia. Pomimo że odtrąconej królowej
żyło się tam całkiem nieźle, miała bowiem suto zaopatrzoną spiżarnię i własny dwór, do
uszu Habsburgów dochodziły plotki o planach jej rzekomego otrucia przez Zygmunta.
Oczywiście były to zupełnie bezpodstawne podejrzenia, co nie znaczy, iż niekochający
jej mąż nie utrudniał jej życia. Stanowisko ochmistrza królowej powierzył bowiem
organicznie nienawidzącemu Habsburgów Gabrielowi Grabowieckiemu, który
z polecenia monarchy skutecznie uprzykrzał jej codzienną egzystencję, chociażby
przeglądając korespondencję królowej i bezustannie ją szpiegując.
W końcu nękana kobieta, od dawna dręczona depresją, zdecydowała się wyjechać
z Polski, aczkolwiek nigdy nie zgodziła się na rozwód. W wystosowanym przy tej okazji
piśmie oświadczyła, że „odjeżdża, ale nie jest odjazdu przyczyną. Odjeżdża, aby wrócić,
jeżeli odmieni się serce królewskie, a powrót taki poczyta sobie za największe
szczęście”70. Nie wiadomo, czy królowa wierzyła w to, co pisze. Wszyscy wiedzieli, że
serce Zygmunta nigdy się nie odmieni… Odtrącona małżonka osiadła w Linzu, gdzie
mieszkała aż do swojej śmierci w 1572 roku. Jak się okazało, wciąż myślami była przy
niekochającym ją mężu i jego rodzinie, a w sporządzonym przez siebie testamencie
zwracała królowi wszystkie otrzymane niegdyś od niego prezenty, za wyjątkiem dwóch
pierścieni, które ofiarowała jego młodszym siostrom — królewnom Annie i Katarzynie.
Skreśliła też parę słów do męża, który niegdyś ją skrzywdził, oddalając od siebie:
„Najukochańszego małżonka pana naszego proszę jak prosiłam usilnie, upadłszy przed
nim na kolana, aby co uczyniłam kiedy mimo jego woli, dla miłości Bożej darował mi to
i odpuścił, jako i ja mu wszystko przebaczam i odpuszczam”71. W tym samym roku świat
doczesny opuścił jej wiarołomny małżonek, do końca mający nadzieję na spłodzenie
następcy tronu.
Królewskie miłośnice

Trzeba uczciwie przyznać, że bohater naszej opowieści początkowo starał się


dochować wierności swojej trzeciej żonie, Katarzynie Habsburżance, i przez pierwszy
okres wspólnego pożycia nawet nie myślał o skokach w bok. Sytuacja zmieniła się, kiedy
zorientował się, że nie dość, iż Habsburżanka nie obdarzy go dzieckiem, to jeszcze cierpi
na padaczkę, chorobę, która wywoływała u niego obrzydzenie. Wówczas pożegnał się
z wizerunkiem wiernego męża. Pierwszą kobietą, która zastąpiła prawowitą małżonkę
monarchy w jego łożu, była nieznana z imienia dwórka królowej. Miejmy nadzieję, że
owa panna naprawdę zawróciła w głowie Zygmuntowi, a nie że ten cynicznie uczynił
z niej swoją metresę, aby dopiec bezpłodnej żonie… Romans trwał dość długo
i zakończył się wraz z wyjazdem kobiety, którą jej królewski kochanek zapewne zdążył
sowicie zaopatrzyć na drogę.
Po jej wyjeździe król zrezygnował z monogamii i, niczym turecki sułtan, otoczył
się haremem młodych kobiet, wywodzących się z różnych warstw społecznych. Swoje
miłośnice nazywał „sokołami” i nie szczędził im ani czułości, ani kosztownych
prezentów. Wkrótce, jak kraj długi i szeroki, plotkowano o rozwiązłym życiu władcy
i bynajmniej go nie pochwalano. Pewien zbulwersowany do żywego duchowny pisał
w liście do swego zwierzchnika, że monarcha ma „na zamku pięć łóżek, a w każdym
łóżku pannę”72, ale w rzeczywistości Zygmunt August miał kilkanaście, jeżeli nie
kilkadziesiąt, kobiet, gotowych o każdej porze dnia i nocy zaspokoić jego pożądanie,
a przede wszystkim — dać mu syna. Pragnienie spłodzenia męskiego potomka stało się
istną obsesją Zygmunta. Jak słusznie zauważył opat Cyrus, „król ożeniłby się z żebraczką,
gdyby mu dała syna”73. Niestety, nie dane mu było doczekać się dziecka płci męskiej ani
z żebraczką, ani z żadną inną damą z grona królewskich „sokołów”.
Nie znamy imion wszystkich kochanek goszczących w łożu bohatera naszej
opowieści od czasu, kiedy jego małżeństwo z Habsburżanką umarło śmiercią naturalną.
Jedną z nielicznych, które znamy, była Anna Zajączkowska, dwórka młodszej siostry
monarchy, Anny, jedynej spośród Jagiellonek, która została w kraju. Najstarsza Izabela,
odzyskawszy Siedmiogród dla swego syna, wróciła tam i umarła w 1559 roku, średnia
Zofia w 1556 roku poślubiła Henryka II Młodszego, księcia brunszwickiego, natomiast
najmłodsza Katarzyna w 1562 roku wyszła za mąż za księcia Finlandii Jana Wazę. Nie
trzeba dodawać, że wszystkie trzy zamężne królewny wyjechały z kraju, podobnie zresztą
jak królowa Bona, która w 1556 roku wróciła do słonecznej Italii, a konkretnie do
księstwa Bari, gdzie rok później zmarła otruta przez swojego własnego lekarza.
W ojczyźnie pozostała jedynie mieszkająca w Warszawie Anna, wiodąc żywot mocno
podstarzałej, zwłaszcza jak na owe czasy, starej panny i stopniowo popadając w dewocję.
Brat nie interesował się nią zupełnie, zresztą nigdy nie nawiązał choćby nici porozumienia
z żadną ze swych sióstr, z wyjątkiem najstarszej Izabeli. Bardzo obchodził go za to
fraucymer siostry, pełen nadobnych, acz cnotliwych i pobożnych panien, które królewna
Anna trzymała żelazną ręką.
Jedna z nich, niejaka Anna Zajączkowska, spodobała się królowi tak bardzo, że
postanowił uczynić z niej swoją kochankę. Tym razem jednak Zygmunt miał poważne
problemy z realizacją owego postanowienia: panna okazała się wyjątkowo cnotliwa, a na
dodatek królewska siostra nawet słyszeć nie chciała, by jej rozpustny brat zażywał
rozkoszy z którąkolwiek z jej dwórek. Poza tym do swojej imienniczki miała wyjątkowo
serdeczny stosunek, traktując ją niemal jak córkę. Ale monarcha był człowiekiem upartym
i łatwo się nie poddawał, zresztą był mistrzem uwodzenia. Zmiękczywszy najpierw,
zapewne podarunkami i słodkimi słówkami, serce swojej wybranki, która niepomna na
dziewiczy wstyd, religię i nakazy moralne zgodziła się w końcu zagościć na dłużej
w królewskiej alkowie, postanowił zabrać ją z fraucymeru królewny Anny. W tym celu
posłużył się podstępem, wykorzystując jednego ze swych zaufanych ludzi, starostę
piotrowskiego Andrzeja Szpota, który z kolei wysłał do Warszawy pewnego, zapewne
sowicie opłaconego, szlachcica nazwiskiem Mikorski. Młodzieniec zjawił się na
mazowieckim dworze Jagiellonki i, pokłoniwszy się pięknie królewnie, kornie poprosił
o rękę jej dwórki. Ponieważ młody mężczyzna wywarł na Annie wyjątkowo korzystne
wrażenie, zgodę uzyskał i panna Zajączkówna opuściła fraucymer, a co ważniejsze,
królewnę Annę — cerbera stojącego na straży jej cnoty. Jakież było zdziwienie
i oburzenie Jagiellonki, kiedy dowiedziała się, że zamiast wydać swoją dwórkę za mąż,
wepchnęła ją wprost w ramiona swego rozpustnego brata.
Zygmunt umieścił swoją nową zdobycz na zamku Bugaj pod Witowem, gdzie Anna
żyła otoczona zbytkiem i przepychem godnym monarchini, a zakochany król spełniał jej
wszystkie zachcianki. Musiał być rzeczywiście mocno zadurzony, skoro oddał kochance
suknie i klejnoty należące do zmarłej Barbary Radziwiłłówny, w tym słynną kolekcję
pereł, którą uprzednio obiecał swojej siostrze, Annie. Królewna poczuła się oszukana
i cały ten incydent, w tym stratę pereł, ciężko odchorowała. Tymczasem panna
Zajączkowska żyła na bugajskim zamku niczym pączek w maśle i z czasem stała się tak
rozkapryszona, że cały dwór miał jej serdecznie dosyć. Za jej plecami nazywano ją
pogardliwie „Zającem”. Maciej Przerębski z oburzeniem twierdził, że król „ją chowa jako
księżnę, dostatkiem wielkim, sług dosyć, po świętach ma z nią brać ślub”, w czym było
sporo przesady — Zygmunt August nie mógł wziąć z Anną ślubu, bo przecież formalnie
wciąż był mężem Katarzyny, a unieważnienie małżeństwa było procedurą długą
i skomplikowaną, zaś w przypadku rozwodu z osobą z potężnego rodu Habsburgów —
właściwie niemożliwą do przeprowadzenia. Oczywiście rozmaici doradcy podsuwali mu
pomysł zerwania z Kościołem i utworzenia, wzorem Henryka VIII Tudora, Kościoła
narodowego, ale kłopoty zdrowotne monarchy skutecznie odstręczały go od takich
projektów.
Zygmunt August w czasie, gdy folgował swoim chuciom z „sokołami”, zmagał się
z wieloma schorzeniami. Jego stan zdrowia, począwszy od 1560 roku, systematycznie się
pogarszał, na co niemały wpływ miał nie tylko syfilis, podarowany mu w młodości przez
piękną Włoszkę, ale także depresja, nękająca go od śmierci Barbary. Zgodnie
z zachowanymi dokumentami możemy stwierdzić, że jeszcze w 1565 roku monarcha
wyglądał młodziej, niż wskazywała na to jego metryka, i to pomimo że trapiły go,
dokuczające mu od wczesnej młodości, ataki podagry, jak w owych czasach nazywano
dnę moczanową. Podagra skutecznie utrudniała mu udział w obradach sejmu
w 1558 roku, ale król i jego medycy jakoś sobie z tym poradzili. Sytuacja uległa
pogorszeniu dziesięć lat później, kiedy u władcy zdiagnozowano kamicę nerkową.
Wówczas zespół monarszych medyków wzbogacił się o Piotra z Poznania, lekarza
wykształconego we Włoszech i specjalizującego się w leczeniu dolegliwości układu
moczowego. Za jego radą Zygmunt polecił sprowadzenie z Italii rozmaitych specyfików,
w tym maści i płynów do nacierania, mających poprawić jego stan. Najważniejszym
z nich była wódka z kwiatów jałowca. Badacze zajmujący się stanem zdrowia naszych
monarchów i ludzi żyjących w przeszłości na podstawie zachowanych opisów schorzeń
ostatniego Jagiellona stwierdzili, że król w ostatnim okresie swego życia cierpiał na
gruźlicę i dolegliwości pęcherza. Dowodem na to, że Zygmunta Augusta nękały jakieś
poważne problemy zdrowotne, jest chociażby jego portret pędzla anonimowego malarza
z 1570 roku. Patrząc na królewski wizerunek, nie widzimy mężczyzny
pięćdziesięcioletniego, jakim był w chwili, gdy pozował malarzowi, ale starca o siwych
włosach, z opadniętą górną wargą, świadczącą o braku zębów w górnej szczęce. Kłopoty
zdrowotne tak bardzo dokuczyły królowi, że myślał nawet o abdykacji i wstąpieniu do
stanu duchownego. Na zmianę jego poglądów i powrót do rozwiązłego życia niewątpliwie
wpłynął horoskop postawiony mu przez astrologa, Piotra Proboszczowica, zgodnie
z którym monarcha miał umrzeć w siedemdziesiątym drugim roku. A ponieważ jego
ojciec spłodził dzieci już po pięćdziesiątce, Zygmunt August z optymizmem patrzył
w przyszłość.
Niestety dolegliwości wciąż się nasilały. Medycyna nie potrafiła ich wyleczyć,
więc monarcha postanowił zaprząc do roboty siły nadprzyrodzone, a konkretnie —
uzdrowicielki i czarownice, które, jak wiemy, bywały na jego dworze jeszcze za czasów
jego małżeństwa z Barbarą. Owe panie zalecały monarsze najdziwniejsze kuracje, jak
chociażby picie wody, w której wcześniej zażywał kąpieli. Te niekonwencjonalne metody
leczenia na krótką metę rzeczywiście pomagały, aczkolwiek poprawa zdrowia Zygmunta
mogła być efektem jego sugestii i wiary w uzdrowicielską moc znachorek. Kobiety
zatrudniane na królewskim dworze z reguły były już mocno leciwe, dlatego kiedy jedna
z nich, niejaka Korycka, sprowadziła swoją uczennicę i krewną, Zuzannę Orłowską,
dziewczyna od razu rzuciła się w oczy królowi. A ponieważ była nie tylko młoda, ale
i bardzo ładna, trafiła do alkowy monarchy, gdzie panowała niemal niepodzielnie przez
siedem lat. Była to kobieta z plebsu, więc nic dziwnego, że otoczenie Zygmunta żywiło
do niej niekłamaną nienawiść, a dworzanie tylko czekali, by król odprawił ją ze swego
otoczenia. Jeden z królewskich pachołków, Kniazik, trzymał na podorędziu kilka
nierządnic, które od czasu do czasu zastępowały Orłowską. Żadnej z nich nie udało się
jednak usunąć Orłowskiej, która dopiero po siedmiu latach musiała ustąpić miejsca
dwórce królewskiej siostry, wspomnianej wyżej Annie Zajączkowskiej.
Król, odprawiając z dworu Zuzannę, zapewne nieźle ją zaopatrzył, ale nie zdawał
sobie sprawy, iż zrywając z czarownicą, za jaką uchodziła Orłowska, igra z ogniem
i ściągnie na siebie jej zemstę. Zdradzona dziewczyna postanowiła wziąć odwet na
niewiernym kochanku, wykorzystując do tego celu, jakżeby inaczej, czarną magię.
W każdy czwartek, uważany przez osoby parające się magią za najlepszy dzień do
rzucania uroków i odprawiania czarodziejskich rytuałów, odprawiała stosowne obrzędy,
przeklinając swego kochanka. Było to bardzo niebezpieczne. Jak mawiano, czarami
można sprowadzić na mężczyznę rozmaite dolegliwości, w tym niemoc płciową. Zdaje
się, że pogłoski o umiejętnościach Zuzanny były mocno przesadzone, skoro Zygmunt,
obiekt jej czarów i zaklęć, nadzwyczaj dobrze poczynał sobie w łożu, zmieniając
kochanki jak rękawiczki. I tak, zamiast na niewiernego kochanka, dziewczyna omal nie
ściągnęła nieszczęścia na własną głowę. Już po śmierci władcy przypomniano sobie o jej
zabiegach i nawet próbowano ją oskarżyć o spowodowanie zgonu Jagiellona. Na
szczęście tym razem sprawa rozeszła się po kościach i Zuzanny nawet nie przesłuchano
przed sądem. Rzekoma czarownica wyszła za mąż i wiodła żywot statecznej mieszczki,
chociaż pewnie jej mężowi, świadomemu umiejętności Orłowskiej, nawet nie śniło się,
by spojrzeć na inną kobietę.
Barbara Giżanka i czary mistrza Twardowskiego
Niewątpliwie najsłynniejszą kochanką Zygmunta Augusta była Barbara Giżanka,
matka jego domniemanej córki, noszącej takie samo imię jak jej rodzicielka. Okoliczności
poznania tych dwojga otacza legenda, w której występują magia, duchy oraz na poły
legendarna postać słynnego maga — mistrza Twardowskiego. W powszechnej
świadomości, którą ukształtowały legendy i sam Adam Mickiewicz ze swoją balladą Pani
Twardowska, funkcjonuje przekonanie, że słynny czarownik był Polakiem, dlatego na
ilustracjach i rozmaitych obrazach bywa przedstawiany w typowo polskim stroju
szlacheckim, odziany w żupan i kontusz, z nieodłączną karabelą u boku. Tymczasem
prawda jest zupełnie inna: Twardowski pochodził z Niemiec i naprawdę nazywał się
Lorenz Dhur. W młodości studiował medycynę w Wittenberdze, a po zakończeniu
edukacji znalazł zatrudnienie na dworze Albrechta Hohenzollerna w Królewcu, by po
paru latach zmienić pracodawcę i zatrudnić się u Mikołaja Czarnego Radziwiłła. To
zapewne za jego sprawą znalazł się na dworze ostatniego Jagiellona, który powierzył mu
funkcję nadwornego maga i astrologa, ponieważ to właśnie zagadnienia czarnej magii
i czytania z gwiazd wyparły z czasem medycynę z pola zainteresowań Dhura. W jaki
sposób niemiecki medyk stał się panem Twardowskim? Okazuje się, że wszystkiemu była
winna łacina, urzędowy język obowiązujący w ówczesnej Polsce, w którym zapisywano
również nazwiska, zwłaszcza cudzoziemców odwiedzających nasz kraj. Nazwisko maga
pisane po łacinie brzmiało Laurentius Duranovis. Spolszczoną wersję utworzono właśnie
od wyrazu durus, czyli „twardy”, co zostało w końcu przekształcone na swojsko
brzmiącego „Twardowskiego”. Nie wiemy, czym dokładnie zajmował się Twardowski,
kiedy przebywał w Krakowie. Swoje prace i badania prowadził bowiem w wielkiej
tajemnicy, co tylko podsycało ludzką ciekawość, stając się tematem plotek, z czasem
obrastających legendą. Wiemy, że prowadził eksperymenty z wywoływaniem duchów,
ponoć całkiem udane, co skłoniło Zygmunta do poproszenia go o przywołanie ducha jego
ukochanej małżonki, Barbary Radziwiłłówny. Mistrz początkowo wzdragał się przed tym
pomysłem, ale w końcu uległ, zwłaszcza że namawiał go do tego nie tylko król, ale także
podkanclerzy, Franciszek Krasiński, oraz dwaj wpływowi i zaufani dworzanie monarchy,
bracia Jerzy i Mikołaj Mniszchowie, ludzie wyrachowani, o wielkich ambicjach i żądni
władzy. Jednak tym razem o prawdziwym wywoływaniu duchów, przed czym rękami
i nogami bronił się Twardowski, mający zapewne w tej dziedzinie niemiłe doświadczenia,
nie było mowy. Zjawę miała grać dziewczyna z krwi i kości, ale łudząco podobna do
zmarłej Radziwiłłówny. Rolą Dhura było zaś stworzenie iluzji pojawienia się widma
i zapewnienie odpowiedniej, pełnej grozy atmosfery, tak aby król uwierzył, że naprawdę
zobaczył ducha ukochanej. Nie wiadomo, dlaczego właściwie Twardowski zgodził się na
tę, w gruncie rzeczy podłą, mistyfikację. Być może Mniszchowie mieli na niego jakieś
„haki”, a może po prostu uznał, iż proponowane mu oszustwo jest mniejszym złem niż
rzeczywiste kontakty z zaświatami.
Ową dziewczyną, mającą wcielić się w ducha drugiej żony Zygmunta Augusta,
była imienniczka zmarłej, Barbara Giżanka, zresztą bardzo do Radziwiłłówny podobna,
będąca kochanką… Mikołaja Mniszcha. Kobieta urodziła się i wychowała w Warszawie,
w mieszczańskiej rodzinie Gizów, wywodzącej się od przybyłego jeszcze
w średniowieczu z Frankonii Baltazara Gizy. Ojcem kochanicy Zygmunta Augusta był
Jan Giza, który według niektórych źródeł był radcą miejskim, a według innych —
zwykłym kupcem, parającym się także lichwą. Barbara od dziecka sprawiała trudności
wychowawcze, dlatego jej owdowiała matka oddała ją na wychowanie do mieszczącego
się poza miastem klasztoru bernardynek. Jak się okazało, dziewczyna bardzo lubiła
męskie towarzystwo, dlatego niedługo po tym, gdy zamknęła się za nią klasztorna furta,
sprytnie oszukując naiwne zakonnice, zaczęła wprowadzać za mury klasztorne swoich
kochanków. Jednym z nich był Mikołaj Mniszech, i to właśnie on, bądź jego brat,
dostrzegł w dziewczynie uderzające podobieństwo do zmarłej Barbary Radziwiłłówny,
po czym zaproponował jej udział w mistyfikacji w roli rzekomego ducha ukochanej żony
Zygmunta Augusta.
Przygotowany przez Twardowskiego seans spirytystyczny prawdopodobnie odbył
się w nocy z 7 na 8 stycznia 1571 roku na zamku w Warszawie (według niektórych źródeł
incydent ten miał miejsce na Wawelu). Do wydarzenia przygotowano się bardzo
starannie, skopiowano nawet suknię, którą nosiła za życia Barbara. Sam król także musiał
się przygotować na spotkanie ze zjawą, poszcząc w dzień poprzedzający seans, który miał
się odbyć w komnacie oświetlonej jedynie mdłym światłem jednej świecy. Giżanka
czekała w sąsiednim pomieszczeniu i na uzgodniony znak, czyli po wypowiedzeniu przez
Twardowskiego zaklęcia, weszła przez uchylone drzwi, których zawiasy wcześniej
dokładnie posmarowano tłuszczem, żeby nie skrzypiały. W ten oto sposób pojawiła się
w komnacie, w której czekał na nią monarcha. Ujrzawszy „zjawę”, Zygmunt zerwał się
z krzesła, by rzucić się w objęcia małżonki, ale Twardowski siłą odciągnął go i posadził
na krześle. Mara zniknęła. Jak opisuje to naoczny świadek owego seansu: „mało
brakowało, a króla nie można by zatrzymać i rzuciłby się na jej łono i zapragnąłby
słodkich uścisków, gdyby Twardowski króla nie odciągnął i zatrzymał […] aż mara
zniknęła”74. Nieszczęsny Zygmunt nieprzytomny opadł na krzesło.
Sprytny Mniszech, zorientowawszy się, że Giżanka, odgrywająca rolę ducha,
w oczach króla była prawdziwą zjawą Radziwiłłówny, parę dni później poinformował
monarchę, iż przypadkiem spotkał dziewczynę łudząco podobną do zmarłej królowej.
Zaintrygowany Zygmunt August oczywiście zapragnął ją poznać, więc Mniszech czym
prędzej przyprowadził Barbarę przed oblicze władcy. Istnieje też inna wersja wydarzeń,
głosząca, że Mniszech przyznał się królowi do oszustwa, przedstawiając mu jednocześnie
piękną warszawiankę. Tak zaczęła się kariera Giżanki u boku, a właściwie — w łożu
Jagiellona. Jej pozycja znacznie wzrosła, kiedy powiła Zygmuntowi córkę, której na
chrzcie nadano imię Barbara. Monarcha szalał ze szczęścia, pomimo że wcześniej
oczekiwał syna, ale mała, śliczna dziewczynka z miejsca zdobyła jego serce. Prawdę
mówiąc, w ojcostwo króla wierzył wyłącznie on sam. Za jego plecami plotkowano,
zresztą niebezpodstawnie, że dziewczynka jest dzieckiem Mikołaja Mniszcha bądź innego
mężczyzny, gdyż Giżanka dość hojnie szafowała swoimi wdziękami. Nieznany z imienia
dworzanin króla odnotował w swoim pamiętniku, że „wiele było domniemania, że była
z pomocą, to rzecz doświadczona była, że z żadną żoną i z takimi paniami takiej pociechy
nie odniósł”75. A tymczasem król, głuchy na plotki i ostrzeżenia, urządził dla swojej
kochanki wspaniały pałac w Bronowie, jak pisał przywołany wcześniej dworzanin —
pełen marmurów i złota, „niby w Alhambrze mauretańskiej”. Król odwiedzał dwie
ukochane kobiety, kiedy tylko pozwalał mu na to stan jego zdrowia, a ponieważ czuł się
coraz gorzej, sprowadził w końcu Giżankę i jej córkę do Warszawy (co prawda w owych
czasach stolicą państwa wciąż był Kraków, ale Zygmunt August przebywał głównie
w stolicy Mazowsza), gdzie zamieszkała na tym samym zamku, w którym przebywała
cnotliwa i rozmodlona królewska siostra, Anna Jagiellonka.
Ówczesny zamek, chociaż rezydował w nim król, w niczym nie przypominał
królewskiej siedziby znanej nam współcześnie. W czasach, w których toczy się nasza
opowieść, była to niewielka, zaledwie dwupiętrowa budowla, w której z niemałym
trudem mieścili się wszyscy członkowie licznego dworu Zygmunta Augusta, o dworze
Anny, jej fraucymerze i zamkowej służbie nie wspominając. Królewna, której komnatę
od miłosnego gniazdka Giżanki i króla oddzielała tylko cienka ściana, co noc, a czasem
też i za dnia musiała słuchać odgłosów miłosnych karesów swojego brata i jego rozpustnej
kochanki. Co gorsza, wszyscy interesanci przychodzący z jakąś sprawą do króla, zamiast
szukać protekcji u jego siostry, udawali się do Giżanki, która mogła wiele załatwić. Ponoć
to właśnie jej wstawiennictwu swoje stanowiska zawdzięczali biskup krakowski
Krasiński oraz marszałek wielki koronny Jan Firlej, nota bene spowinowacony
z Mniszchami. Rozeźlona Anna Jagiellonka skarżyła się na zachowanie króla i jego
metresy w listach do sióstr, nazywając przy tej okazji domniemaną córkę Zygmunta
Augusta „szczenięciem”. Kiedy miasto dotknęła zaraza, uznała, że jest to kara boska za
niemoralne prowadzenie się króla.
Na królewskim dworze obok Giżanki panoszyli się też jej krewni, na czele z matką
i szwagrem, a także przyjaciel jej rodziny, Żyd Idzi, oraz oczywiście Mniszchowie.
Schorowany Zygmunt August poważył się prosić sejm o ustanowienie uposażenia dla
swojej córki, ale w odpowiedzi usłyszał: „My nie wiemy o żadnym potomku, nie mamy
się o czem radzić”76, a prymas Uchański upomniał nawet władcę, by z uwagi na swój stan
pogodził się z Bogiem. Zbulwersowani posłowie otwarcie zagrozili, że jeżeli monarcha
nie oddali Giżanki, gwałtem usuną ją z zamku. Do władcy dotarły po raz kolejny pogłoski
o wątpliwościach dotyczących jego ojcostwa. Ale narzekania i napomnienia posłów
i senatorów trafiły na wyjątkowo twardy grunt. Zygmunt, prawdopodobnie czując
zbliżającą się śmierć, wkrótce powziął zamiar poślubienia swojej nałożnicy, która, o czym
był święcie przekonany, w przyszłości miała obdarzyć go następcą tronu. Ze swoich
zamiarów zwierzył się Janowi Chodkiewiczowi, a ten powiedział o planach monarchy
senatorom. Ci, mając w pamięci historię Barbary Radziwiłłówny, postanowili nie
dopuścić do ich realizacji. Ponoć zdecydowali się na porwanie Giżanki, a przynajmniej
takie informacje doszły do uszu Mikołaja Mniszcha, który bezzwłocznie postawił straże
przed drzwiami zajmowanych przez nią komnat. Działo się to w czerwcu 1572 roku.
Dziewiętnastego dnia tego miesiąca król wyjechał do Knyszyna, uciekając przed
morowym powietrzem panoszącym się w Warszawie. Był już wówczas w bardzo złym
stanie. Trzeba go było transportować w specjalnym powozie. Królewna Anna, która
wierzyła, że modlitwą oddali od siebie widmo zarazy, została na zamku, a żegnając się
z bratem, dosłownie zalewała się łzami. Było nad kim płakać, schorowany, zaledwie
pięćdziesięciojednoletni król, siwy jak gołąbek, mający poważne problemy z chodzeniem,
z uzębieniem w stanie szczątkowym, w niczym nie przypominał przystojnego mężczyzny
o południowej urodzie, jakim pamiętała go Anna. Królewna nie podejrzewała, że widzi
Zygmunta po raz ostatni w życiu i że zaledwie za kilka dni zostanie jedyną
przedstawicielką dynastii Jagiellonów w Polsce…
Zygmunt August odszedł 7 lipca w Knyszynie. Zmarł, przeżywszy niemal
pięćdziesiąt dwa lata, jak przepowiedział mu niegdyś astrolog — w siedemdziesiątym
drugim roku, tyle że nie był to rok życia władcy, tylko rok kalendarzowy — 1572. Ledwo
uszło z niego życie, jego zaufani współpracownicy, a także sama Giżanka, której w końcu
udało się dołączyć do kochanka, przystąpili do grabienia jego majątku. Słudzy Mniszchów
powieźli w nieznanym kierunku jeszcze tej samej nocy wypełnione po brzegi
kosztownościami skrzynie. Zaiste smutny był koniec Zygmunta Augusta, ostatniego
przedstawiciela wielkiej dynastii, z którą niedawno liczyła się cała Europa.
Przypisy

1
Polska Jana Długosza, red. nauk. H. Samsonowicz, Warszawa 1984, s. 179.
2
Ibidem, s. 180.
3
Ibidem.
4
M. Maciorowski, Poganin i bigamistka,
http://wyborcza.pl/alehistoria/1,121681,18522883,poganin-i-bigamistka.html.
5
A. Klubówna, Ostatni z wielkich Piastów, Warszawa 1982, s. 232.
6
Ibidem, s. 46.
7
Polska Jana Długosza, op. cit., s. 183.
8
P. Jasienica, Polska Jagiellonów, Warszawa 1979, s. 25.
9
Polska Jana Długosza, op. cit., s. 181.
10
Ibidem.
11
Ibidem, s. 507.
12
Ibidem, s. 179.
13
Ibidem, s. 317.
14
U. Borkowska, Dynastia Jagiellonów w Polsce, Warszawa 2011, s. 402.
15
Polska Jana Długosza, op. cit., s. 507.
16
Ibidem.
17
Ibidem.
18
Ibidem.
19
Anna Światosławówna na Władczynie 1350,
http://www.smolec.pl/kobiety/anna_swiatoslawowna.htm.
20
Polska Jana Długosza, op. cit., s. 490.
21
Jadwiga, http://www.kryminalistyka.fr.pl/forensic_groby_jadwiga.php.
22
E. Rudzki, Polskie królowe, t. 1, Warszawa 1999, s. 85.
23
Polska Jana Długosza, op. cit., s. 509.
24
J. Krzyżaniakowa, J. Ochmański, Władysław II Jagiełło, Wrocław 2006, s. 279.
25
E. Rudzki, Polskie królowe, op. cit., s. 99.
26
E. Maleczyńska, Rola polityczna królowej Zofii Holszańskiej na tle walki
stronnictw w Polsce w latach 1422–1434, Lwów 1936, [za:] Archiwum Towarzystwa
Naukowego we Lwowie, Dz. II, t. 19, z. 3, s. 42.
27
Polska Jana Długosza, op. cit., s. 498.
28
Ibidem, s. 499.
29
Ibidem.
30
Ibidem.
31
Ibidem, s. 500.
32
Ibidem.
33
Ibidem.
34
Ibidem.
35
K. Łukasiewicz, Władysław Warneńczyk. Krzyżacy i kawaler Świętej
Katarzyny, Warszawa 2010, s. 44.
36
Władysław III Warneńczyk,
https://pl.wikiquote.org/wiki/Władysław_III_Warneńczyk.
37
Ibidem.
38
M. Paluch, Władysław Warneńczyk to gej czy pierwsza ofiara czarnego PR,
PolskaTimes.pl, http://www.polskatimes.pl/artykul/185394,wladyslaw-warnenczyk-to-
gej-czy-pierwsza-ofiara-czarnego-pr,1,id,t,sa.html.
39
Z. Satała, Poczet polskich królowych, księżnych i metres, Szczecin 1990, s. 112.

Elżbieta
40
Rakuszanka,
http://www.kryminalistyka.fr.pl/forensic_groby_elzbieta.php.
41
Z. Satała, Poczet…, op. cit., s. 114.
42
Polska Jana Długosza, op. cit., s. 513.
43
L. Stomma, Życie seksualne królów Polski i inne smakowitości, Warszawa 2002,
s. 28.
44
J.I. Kraszewski, Wizerunki królów i książąt polskich, Warszawa 1988, s. 229.
45
Ibidem.
46
J. Skoczek, Wychowanie Jagiellonów, Lwów 1932, s. 100.
47
A. Brzozowski, Święty Kazimierz — boski młodzieniec,
http://www.jandlugosz.edu.pl/artykuly/a-brzozowski-swiety-kazimierz-boski-
mlodzieniec.
48
Ibidem.
49
K.R. Prokop, Polscy kardynałowie, Kraków 2001, s. 58.
50
J. Besala, Jagiellonowie, Warszawa 2006, s. 157.

A. Brzezińska, Zuzanna i czarty albo o wiedźmie na dworze Zygmunta Augusta,


51

http://joanna.fandom.art.pl/ania_b/zuzanna.htm.

A. Szwarc, M. Urbański, P. Wieczorkiewicz, Kto rządził Polską?, Warszawa


52

2007, s. 303–304.
53
Wiek XVI. Za Zygmuntów i króla Batorego,
http://miasto.niepolomice.w.interiowo.pl/historia/Hist5.htm.
54
M. Bogucka, Bona Sforza, Wrocław 1989, s. 138.
55
S. Cynarski, Zygmunt August, Wrocław 1988, s. 22.
56
Ibidem, s. 8.
57
E. Rudzki, Polskie królowe, Warszawa 1990, s. 235.
58
Ibidem.
59
Elżbieta Habsburżanka, http://polskiedzieje.pl/bez-kategorii/elzbieta-
habsburzanka.html.
60
P. Biziuk, Największy romans Pierwszej Rzeczypospolitej,
http://www.wspolczesna.pl/magazyn/art/5679696,najwiekszy-romans-pierwszej-
rzeczypospolitej,id,t.html.
61
Ibidem.
62
P. Jasienica, Ostatnia z rodu, Warszawa 1988, s. 75.
63
Piotr Boratyński, https://https://pl.wikipedia.org/wiki/Piotr_Boratyński.
64
L. Stomma, Życie seksualne królów Polski i inne smakowitości, op. cit., s. 21.
65
S. Cynarski, Zygmunt August, op. cit., s. 55.
66
P. Jasienica, Ostatnia z rodu, op. cit., s. 78.
67
S. Cynarski, Zygmunt August, op. cit., s. 59.
68
Z. Satała, Poczet polskich królowych, księżnych i metres, Szczecin 1990, s. 194.
69
S. Cynarski, Zygmunt August, op. cit., s. 66.
70
E. Rudzki, Polskie królowe, Warszawa 1990, s. 278.
71
Z. Satała, Poczet polskich królowych, księżnych i metres, op. cit., s. 194.
72
P. Biziuk, Sekret królewskiego serca, http://historia.focus.pl/swiat/sekret-
krolewskiego-serca-1007.
73
S. Szenic, Królewskie kariery warszawianek, Warszawa 1959, s. 18.
74
A.Z. Rola-Stężycki, Królewska metresa, http://www.instytut-
genealogii.com.pl/index.php?mod=artykuly&id=2&itemid=128.
75
S. Szenic, Królewskie kariery warszawianek, op. cit., s. 9.
76
Ibidem, s. 18.
*
Papież Jan XXIII, który na Piotrowy stolec wstąpił w 1410 roku, nie został
zaakceptowany przez wszystkie państwa, aczkolwiek Polska uznała go za głowę
Kościoła. Z czasem ustąpił z urzędu, podporządkowując się Marcinowi V i zadowalając
się godnością kardynalską. Obecnie uznawany jest za antypapieża, stąd zbieżność
numeracji z papieżem Janem XXIII, stojącym na czele Kościoła w latach 1958–1963.
Bibliografia

Adamkiewicz S., Zygmunt August i Bona – historia pewnej nienawiści,


http://histmag.org/Zygmunt-August-i-Bona-historia-pewnej-nienawisci.
Anna Światosławówna, http://www.smolec.pl/kobiety/anna_swiatoslawowna.htm.
Antoniewicz M., Protoplaści książąt Radziwiłłów. Dzieje mitu i meandry
historiografii, Wydawnictwo DiG, Warszawa 2009.
Barbara Radziwiłłówna,
http://www.kryminalistyka.fr.pl/forensic_groby_barbara.php.
Besala J., Jagiellonowie, Dom Wydawniczy Bellona – Muza, Warszawa 2006.
Biziuk P., Marny koniec ostatniego z Jagiellonów,
http://www.wspolczesna.pl/magazyn/art/5646592,marny-koniec-ostatniego-z-
jagiellonow,id,t.html.
Biziuk P., Największy romans Pierwszej Rzeczypospolitej,
http://www.wspolczesna.pl/magazyn/art/5679696,najwiekszy-romans-pierwszej-
rzeczypospolitej,id,t.html.
Bogucka M., Bona Sforza, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1998.
Borkowska U., Dynastia Jagiellonów w Polsce, Wydawnictwo Naukowe PWN,
Warszawa 2011.
Brzezińska A., Zuzanna i czarty albo o wiedźmie na dworze Zygmunta Augusta,
http://joanna.fandom.art.pl/ania_b/zuzanna.htm.
Brzozowski A., Święty Kazimierz – boski młodzieniec,
http://www.jandlugosz.edu.pl/artykuly/a-brzozowski-swiety-kazimierz-boski-
mlodzieniec.
Celebiaś P., Dziwy na polskim dworze, http://strefatajemnic.onet.pl/duchy/dziwy-
na-polskim-dworze/3w9fz.
Cynarski S., Zygmunt August, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1988.
Duczmal M., Jagiellonowie – leksykon biograficzny, Wydawnictwo Literackie,
Kraków 1996.
Elżbieta Rakuszanka,
http://www.kryminalistyka.fr.pl/forensic_groby_elzbieta.php.
Górnicki Ł., Dzieje w Koronie Polskiej z przytoczeniem niektórych postronnych
rzeczy, od roku 1538 aż do roku 1572, którego król Zygmunt August umarł (fragmenty),
http://staropolska.pl/renesans/proza/Gornicki.html.
[Jadwiga], http://www.kryminalistyka.fr.pl/forensic_groby_jadwiga.php.
Jankowski J., Monarsze sekrety, Wydawnictwo Toporzeł, Wrocław 1995.
Jasienica P., Ostatnia z rodu, Czytelnik, Warszawa 1988.
Jasienica P., Polska Jagiellonów, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa
1979.
Klubówna A., Królowa Jadwiga. Opowieść o czasach i ludziach, Ludowa
Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1971.
Klubówna A., Ostatni z wielkich Piastów, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza,
Warszawa 1982.
Kraszewski J.I., Wizerunki książąt i królów polskich (reprint), Wydawnictwa
Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1988.
Krzyżaniakowa J., Ochmański J., Władysław II Jagiełło, Zakład Narodowy im.
Ossolińskich, Wrocław 1990.
Łukasiewicz K., Władysław Warneńczyk. Krzyżacy i kawaler Świętej Katarzyny,
Wydawnictwo Alegoria sp. z o.o., Warszawa 2010.
Maciorowski M., Poganin i bigamistka,
http://wyborcza.pl/alehistoria/1,121681,18522883,poganin-i-bigamistka.html.
Maleczyńska E., Rola polityczna królowej Zofii Holszańskiej na tle walki
stronnictw w Polsce w latach 1422–1434, Lwów 1936, [za:] Archiwum Towarzystwa
Naukowego we Lwowie, Dz. II, t. 19, z. 3.
Orzelski Ś., Bezkrólewia ksiąg ośmioro czyli Dzieje polski od zgonu Zygmunta
Augusta r. 1572 aż do r. 1576, www.archive.org/details/bezkrlewiaksigo00orzegoog.
Paluch M., Władysław Warneńczyk to gej czy pierwsza ofiara czarnego PR,
http://www.polskatimes.pl/artykul/185394,wladyslaw-warnenczyk-to-gej-czy-pierwsza-
ofiara-czarnego-pr,1,id,t,sa.html.
Poczet królów i książąt polskich, praca zbiorowa, Czytelnik, Warszawa 1996.
Polska Jana Długosza, red. nauk. H. Samsonowicz, PWN, Warszawa 1984.
Polski słownik biograficzny, t. 8, Polska Akademia Nauk Instytut Historii – Zakład
Narodowy im. Ossolińskich – Wydawnictwo PAN, Wrocław–Kraków–Warszawa 1959–
1960.
Prokop K.R., Polscy kardynałowie, Wydawnictwo św. Stanisława, Kraków 2001.
Rudzki E., Polskie królowe, Instytut Prasy i Wydawnictw Novum, Warszawa 1990.
Satała Z., Poczet polskich królowych, księżnych i metres, Glob, Szczecin 1990.
Seks w średniowieczu. Czego chciało ciało,
http://www.forumdwutygodnik.pl/artykuly/1614529,1,seks-w-sredniowieczu.read.
Skoczek J., Wychowanie Jagiellonów, Księgarnia Gubrynowicza i Syna, Lwów
1932.
Słownik biograficzny historii Polski, t. 1–2, red. J. Chodera, F. Kiryk, Zakład
Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 2005.
Spórna M., Wierzbicki P., Słownik władców Polski i pretendentów do tronu
polskiego, Zielona Sowa, Kraków 2003.
Stomma L., Życie seksualne królów Polski i inne smakowitości, Twój Styl
Wydawnictwo Książkowe, Warszawa 2002.
Szenic S., Królewskie kariery warszawianek, Iskry, Warszawa 1959.
Szwarc A., Urbański M., Wieczorkiewicz P., Kto rządził Polską? Nowy poczet
władców od początków do XXI wieku, Świat Książki, Warszawa 2007.
Wdowiszewski Z., Genealogia Jagiellonów i Domu Wazów w Polsce,
Wydawnictwo Avalon, Kraków 2005.
Wernichowska B., Kozłowski M., Almanach piękności, KAW, Warszawa 1988.
Wójcik-Góralska D., Niedoceniana królowa, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza,
Warszawa 1987.
Zygmunt II August, http://www.poczet.com/zygmuntii.htm.
Oficjalna strona Instytutu Genealogii: http://www.instytut-genealogii.com.pl.
Oficjalna strona Muzeum Pałac w Wilanowie: http://www.wilanow-palac.pl.

You might also like