Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 203

Tytuł oryginału:

LE OTTO MONTAGNE
Copyright © 2016 by Paolo Cognetti.
First published in Italy by Giulio Einaudi editore, Torino, 2016.
This edition published in agreement with the Author through MalaTesta Lit. Ag.,
Milano
Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autora: © Roberta Roberto
Redakcja: Bożena Sęk
Korekta: Emilia Grzeszczak, Maria Zając, Anna Just
ISBN: 978-83-8110-418-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub
fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się
z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał
praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom
bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej
fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując
ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail: info@soniadraga.pl
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2018
Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl
Spis treści

Motto
Część pierwsza. Góra dzieciństwa
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty

Część druga. Dom pojednania


Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy

Część trzecia. Zima przyjaciela


Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Bądź zdrów! Bądź zdrów i pomny słów,
Że ten się modli szczerze,
Kto szczerze kocha wszelki płód –
Człowieka, ptaka, zwierzę.
S.T. Coleridge, Pieśń o starym żeglarzu,
przeł. J. Kasprowicz
Ojciec miał własny styl chodzenia po górach. Niezbyt
medytacyjny – to była jedna wielka zaciętość i brawura.
Niezmordowanie parł w górę w ciągłej pogoni za kimś albo za
czymś, a gdy szlak mu się dłużył, skracał go sobie, wybierając
największą stromiznę. Przy nim nie było mowy
o przystawaniu, narzekaniu na głód, zmęczenie czy na ziąb, za
to wolno było śpiewać jakąś piękną piosenkę, zwłaszcza
podczas burzy albo w gęstej mgle. I z głośnym wyciem
puszczać się po szreni.
Matka, która znała go od dziecka, opowiadała, że nawet
w tamtych czasach nie czekał na nikogo, cały pochłonięty
ściganiem wspinaczy, którzy na szlaku byli wyżej niż on,
dlatego potrzeba było mocnych nóg, by zasłużyć na jego
zainteresowanie. I ze śmiechem dawała do zrozumienia, że tak
właśnie go zdobyła. Sama w późniejszym okresie od
forsownych marszów wolała siedzenie na łąkach, zanurzanie
stóp w potoku albo poznawanie nazw ziół i kwiatów. A gdy
już stanęła na szczycie, najbardziej lubiła spoglądać na odległe
wzniesienia, myśleć o górach swojej młodości i wspominać,
kiedy w nich była i w czyim towarzystwie. Natomiast ojca
dopadało wówczas coś w rodzaju rozczarowania i chciał już
tylko wracać do domu.
Sądzę, że były to odmienne reakcje na doświadczanie tej
samej tęsknoty. Moi rodzice wyjechali do miasta, gdy oboje
mieli około trzydziestki. Porzucili rolniczą Wenecję
Euganejską, gdzie matka się urodziła i gdzie wychował się
ojciec, sierota wojenny. Ich pierwszymi górami, pierwszą
miłością były Dolomity. Wspominali o nich czasem, kiedy
byłem jeszcze zbyt mały, by uczestniczyć w rozmowie, ale
docierały do mnie niektóre słowa wyróżniające się niczym
przenikliwe, brzemienne w znaczenie dźwięki. Catinaccio,
Sassolungo, Tofany, Marmolada. Wystarczyło jedno z tych
słów w ustach ojca, a oczy matki zaczynały błyszczeć.
Uświadomiłem sobie po jakimś czasie, że były to miejsca
narodzin ich miłości: pewien ksiądz zabrał ich tam, gdy byli
jeszcze dziećmi, i po latach, któregoś jesiennego poranka, ten
sam ksiądz pobłogosławił ich małżeństwo u stóp Tre Cime di
Lavaredo, przed wejściem do stojącego tam kościółka. Ten
górski ślub był mitem założycielskim naszej rodziny: zawarty
mimo sprzeciwu rodziców matki – powodu nie znałem –
w obecności paru przyjaciół, w wiatrówkach zamiast ślubnej
sukni i garnituru, z nocą poślubną na pryczy w schronisku
Auronzo. Śnieg błyszczał już na półkach skalnych Cima
Grande. Była wrześniowa sobota 1972 roku, koniec sezonu
alpinistycznego – dla nich na ten rok i na wiele kolejnych lat:
następnego dnia zapakowali do samochodu skórzane górskie
buciory, pumpy, jej brzemienność i jego umowę o pracę
i pojechali do Mediolanu.
Opanowanie nie należało do cnót cenionych przez mojego
ojca, ale w mieście przydałoby się mu bardziej niż powietrze.
Mediolańskie realia były takie: w latach siedemdziesiątych
mieszkaliśmy w kamienicy stojącej przy szerokiej ruchliwej
ulicy; pod jej asfaltem, mówiono, płynęła rzeka Olona. Prawdą
jest, że w deszczowe dni ulicę zalewało – ja zaś wyobrażałem
sobie, że podziemny nurt porykuje w ciemności, nadyma się
i przelewa przez studzienki kanalizacji – ale nieustannie
wezbrana była inna rzeka: ciąg samochodów, furgonetek,
skuterów, ciężarówek, autobusów i karetek pogotowia.
Mieszkaliśmy wysoko, na siódmym piętrze, dwa szeregi
bliźniaczych budynków po obu stronach ulicy dodatkowo
wzmacniały hałas. W niektóre noce ojciec nie wytrzymywał,
wstawał z łóżka, na oścież otwierał okno, jakby chciał
złorzeczyć miastu, nakazać mu milczenie albo wylać na nie
strumień wrzącej smoły; stał przez jakąś minutę, patrząc
w dół, potem wkładał kurtkę i wychodził na spacer.
Z naszych okien widzieliśmy dużo nieba. Niezależnie od
pory roku było jednorodnie białe, orane jedynie lotem ptaków.
Na niewielkim balkonie, sczerniałym od dymu i pokrytym
pleśnią od częstych deszczy, matka z uporem hodowała
kwiaty. Pielęgnowała swoje roślinki i jednocześnie opowiadała
mi o wsi swojego dzieciństwa, o sierpniowych winnicach,
o liściach tytoniu suszących się na żerdziach, o szparagach,
które, jeśli chcemy, by pozostały delikatne i białe, należy
zbierać, zanim wystawią główki z gruntu, i potrzeba
specjalnego talentu, by dostrzec je tuż pod ziemią.
Teraz jej dobre oko okazało się przydatne w zupełnie innej
dziedzinie. W Wenecji Euganejskiej pracowała jako
pielęgniarka, ale w Mediolanie znalazła zatrudnienie
w charakterze asystentki sanitarnej w Quartiere degli Olmi,
Dzielnicy Wiązów, blokowisku na zachodnim krańcu miasta.
Podobnie jak całe poradnictwo rodzinne, w ramach którego
pracowała, było to stanowisko utworzone niedawno i miało na
celu pomagać kobietom podczas ciąży, a później towarzyszyć
im przez pierwszy rok życia dziecka. Matka lubiła tę pracę.
Tyle tylko że miejsce, w które ją wysłano, przypominało
raczej tereny misyjne. Wiązów w tej okolicy było doprawdy
niewiele: dzielnicowa toponimia, te wszystkie ulice noszące
nazwy od olch, jodeł, modrzewi i brzóz, brzmiała jak
szyderstwo w otoczeniu składającym się
z dwunastopiętrowych bloków nękanych wszelkiego rodzaju
nieszczęściami. Do obowiązków mojej matki należało
kontrolowanie środowiska, w którym żyło niemowlę, i bywały
takie wizyty, po których przez parę dni nie mogła się
otrząsnąć. Najpoważniejsze przypadki musiała zgłaszać do
sądu rodzinnego. Kosztowało ją to wiele, więcej niż samo
wysłuchanie solidnej porcji obelg i gróźb pod swoim adresem,
nie miała jednak wątpliwości, że postępuje słusznie. Nie była
jedyną, która wierzyła w sens tej pracy: głębokie poczucie
solidarności i wspólnej kobiecej odpowiedzialności za
powierzone dzieci łączyło ją z pracownicami opieki
społecznej, pedagożkami i nauczycielkami.
Ojciec, przeciwnie, zawsze był samotnikiem. Pracował jako
chemik w fabryce zatrudniającej dziesięć tysięcy osób,
bezustannie wstrząsanej strajkami lub zwolnieniami, i jeśli coś
działo się w pracy, wieczorem wracał do domu, kipiąc ze
złości. Podczas kolacji ze sztućcami uniesionymi w powietrzu
śledził w milczeniu telewizyjne wiadomości, jakby oczekiwał,
że zaraz wybuchnie kolejna wojna światowa, i klął pod nosem
przy każdym doniesieniu o morderstwie, o kryzysie
rządowym, o podwyżce cen ropy, o wybuchu bomby
niewiadomego pochodzenia. Z nielicznymi kolegami z pracy,
których zapraszał do domu, dyskutował wyłącznie o polityce,
co nieodmiennie kończyło się kłótnią. Dla komunistów był
antykomunistą, dla katolików – radykałem, dla każdego, kto
chciałby wcisnąć go w ramy jakiegoś kościoła czy partii –
wolnomyślicielem; ale czasy nie sprzyjały uchylaniu się od
etykietek i koledzy przestali go w końcu odwiedzać. On zaś
dalej chodził do fabryki z takim nastawieniem, jakby miał co
rano zajmować stanowisko w okopach. I dalej nie spał w nocy,
ściskał rzeczy z przesadną siłą, wkładał sobie zatyczki do
uszu, łykał pastylki na ból głowy oraz wybuchał gwałtownym
gniewem: wtedy do akcji wkraczała matka, która w ramach
obowiązków małżeńskich wzięła na siebie także ten, aby
wyciszać mojego ojca i amortyzować ciosy w jego walce ze
światem.
W domu oboje nadal mówili w dialekcie weneckim. W moich
uszach brzmiał niczym ich wspólny sekretny język, echo
poprzedniego tajemniczego życia. Niczym pozostałość
przeszłości, podobnie jak fotografie, które matka umieściła na
stoliku przy drzwiach wejściowych. Często zatrzymywałem
się, by na nie popatrzeć: pierwsza przedstawiała jej rodziców
w Wenecji podczas jedynej w ich życiu podróży, w którą
dziadek zabrał babcię z okazji srebrnych godów. Na drugiej,
wykonanej w porze winobrania, pozowała cała rodzina:
dziadkowie siedzieli pośrodku, wokół nich trzy dziewczyny
i jeden chłopak, kosze winogron na klepisku. Trzecia
uwieczniała mojego wuja, jedynego męskiego potomka
dziadków, w stroju alpinisty, z przełożonym przez ramię
zwojem liny wspinaczkowej, jak stoi uśmiechnięty obok
mojego ojca na tle krzyża wieńczącego górski szczyt. Umarł
młodo i po nim dostałem imię, choć w rodzinnym słowniku ja
byłem Pietro, a on – Piero. Jednak żadnej z osób na
fotografiach nie poznałem osobiście. Rodzice nigdy nie
zabierali mnie do nich w odwiedziny ani też tamci nie
przyjeżdżali z wizytą do Mediolanu. Kilka razy w roku matka
wsiadała do pociągu w sobotę rano i wracała w niedzielę
wieczorem nieco bardziej zgaszona niż przed wyjazdem,
potem jej przechodziło i życie biegło dalej. Było zbyt wiele
spraw do zrobienia i osób do otoczenia opieką, by jeszcze
hodować własne smutki.
Jednak przeszłość wyskakiwała z ukrycia w najmniej
oczekiwanych chwilach. Podczas długiej jazdy samochodem,
który rano wiózł mnie do szkoły, matkę do poradni, a ojca do
fabryki, matka niekiedy intonowała jakąś starą piosenkę.
Zaczynała pierwszą zwrotkę w ulicznym korku i po krótkiej
chwili ojciec do niej dołączał. Słowa opowiadały o górach
w czasie pierwszej wojny światowej: Pociąg wojskowy,
Valsugana, Testament kapitana. Znałem te historie na pamięć:
oto dwudziestu siedmiu chłopaków wyruszyło na front, a tylko
pięciu wróciło do domu. Gdzieś nad brzegami Piawy stoi
krzyż postawiony dla matki, która prędzej czy później
przyjdzie go odszukać. Zaś zostawiona daleko ukochana
tęskniła, wzdychała, ale w końcu męczyła się czekaniem
i wychodziła za kogoś innego; umierający żołnierz
ofiarowywał jej pocałunek, a dla siebie prosił o kwiat. Były
tam słowa w dialekcie, stąd rozumiałem, że rodzice zabrali je
ze sobą z poprzedniego życia, ale wyczuwałem też coś innego,
dziwniejszego: że te piosenki jakimś sposobem opowiadały
o nich. To znaczy o nich dwojgu osobiście, inaczej nie dało się
wytłumaczyć wzruszenia, które ich połączone głosy wyraźnie
zdradzały.
Czasem w wietrzne dni, nieczęsto, zazwyczaj jesienią albo
w zimie, w głębi mediolańskich alej pojawiały się góry.
Wyrastały znienacka za zakrętem albo nad wiaduktem i wzrok
rodziców – nawet nie musieli ich sobie wskazywać –
natychmiast wędrował w tamtym kierunku. Szczyty były białe,
niebo niecodziennie błękitne, w powietrzu unosiła się
atmosfera niewypowiedzianej cudowności. Tu, na nizinie,
mieliśmy hałas fabryk, przepełnione blokowiska, zamieszki na
ulicach, maltretowane dzieci, nastoletnie matki; tam,
w górach, panował śnieg. W takich chwilach matka pytała
o nazwy szczytów, a ojciec rozglądał się wokół, dostrajając
swój wewnętrzny kompas do miejskiej geografii. Gdzie my
jesteśmy? Na viale Monza? Na viale Zara? W takim razie to
jest Grigna, mówił po zastanowieniu. Tak, to najpewniej ona.
Dobrze pamiętałem tę opowieść: Grigna była piękną, okrutną
wojowniczką, rycerzy przybywających, by wyznać jej miłość,
kazała zabijać strzałami z łuku, dlatego Bóg za karę zamienił
ją w górę. I teraz stała przed nami w całej okazałości,
pozwalała się podziwiać przez przednią szybę samochodu
całej naszej trójce, a każde z nas słało do niej inną
niewypowiedzianą myśl. Później światła się zmieniały, przez
ulicę przechodził pieszy, ktoś z tyłu naciskał klakson, mój
ojciec posyłał go do wszystkich diabłów, ze złością wrzucał
bieg i przyspieszał, zostawiając za sobą moment szczerej łaski.
Nadszedł koniec lat siedemdziesiątych, Mediolanem targały
zamieszki, a moi rodzice z powrotem włożyli górskie buciory.
Nie kierowali się na wschód, skąd przybyli, lecz na zachód,
jakby chcieli uciec jeszcze dalej: do Val d’Ossola, Val d’Aosta,
Valsesii, w tereny wysokie i surowe. Matka powie mi później,
że gdy przyjechała tam po raz pierwszy, ogarnęło ją
nieoczekiwane poczucie osaczenia. W porównaniu do
łagodnych wzniesień Wenecji Euganejskiej i Trydentu-Górnej
Adygi te zachodnie doliny wydały się jej wąskie, mroczne,
ściśnięte niczym gardło; skała była wilgotna i czarna,
wszędzie płynęły potoki i kaskady. Ileż wody, myślała. Musi
tu obficie padać. Nie zdawała sobie sprawy, że cała ta woda
bierze się z jednego niezwykłego źródła, ani też nie wiedziała,
że razem z ojcem idą właśnie na jego spotkanie. Zostawili za
sobą dolinę i wspinali się aż do miejsca, gdzie znów
zaświeciło na nich słońce, otwarła się przestrzeń i przed
oczami stanęła im Monte Rosa. Arktyczny świat, wieczna
zima wisząca nad letnimi pastwiskami. Matkę ten widok
przeraził. Ojciec zaś mówił, że to doświadczenie było dla
niego niczym odkrycie innego porządku wielkości, niczym
wyjście z gór dla ludzi i wkroczenie w góry dla olbrzymów.
I oczywiście zakochał się od pierwszego wejrzenia.
Nie potrafię podać dokładnego miejsca, gdzie to się stało.
Czy to była Macugnaga, Alagna, Gressoney, Ayas? Wówczas
co roku zmienialiśmy miejsce pobytu, podążając tam, gdzie
ojca pchał niespokojny włóczęgowski duch, kręcąc się wokół
masywu, który go zachwycił. Lepiej od dolin pamiętam domy,
jeśli można tak je nazwać: wynajmowaliśmy domek
kempingowy albo pokój w pensjonacie i zatrzymywaliśmy się
tam na dwa tygodnie. Nigdy nie było dość miejsca, by uczynić
z nich gościnną przestrzeń, ani też nie mieliśmy czasu, by
cokolwiek tam polubić, ale takie rzeczy ojca zupełnie nie
interesowały, nawet nie zdawał sobie z nich sprawy. Zaraz po
przyjeździe na miejsce zmieniało się ubrania, ojciec wyciągał
z torby kraciastą koszulę, sztruksowe spodnie i wełniany
sweter: ubrany w swoje stare rzeczy sprawiał wrażenie innego
człowieka. Spędzał te krótkie wakacje na szlaku, wychodził
wcześnie rano i wracał wieczorem albo następnego dnia
zakurzony, opalony, zmęczony i szczęśliwy. Przy kolacji
opowiadał nam o kozicach i skalnych koziorożcach, o nocach
na biwaku, o rozgwieżdżonym niebie, o śniegu, który tam,
wysoko, padał nawet w sierpniu, a kiedy był naprawdę
zadowolony, kończył słowami: „Szkoda, że was tam ze mną
nie było”.
Rzecz w tym, że matka za żadne skarby nie chciała chodzić
po lodowcu. Żywiła wobec niego irracjonalny
nieprzezwyciężony lęk: mawiała, że dla niej góry kończą się
na trzech tysiącach metrów, na wysokości Dolomitów. Od
trzech tysięcy wolała dwa tysiące – pastwiska, potoki, lasy –
i bardzo kochała także tysiąc, gdzie pulsowało życie wiosek
zbudowanych z kamienia i drewna. Gdy ojciec był na szlaku,
ona lubiła wychodzić ze mną na spacer, pić kawę w barze przy
placu, siedzieć na łące i czytać mi książkę albo wdawać się
w pogwarki z przechodzącymi. Nie najlepiej znosiła nasze
nieustanne zmiany miejsca. Chciała domu, który mogłaby
uczynić swoim, miejscowości, do której mogłaby wracać,
i często starała się ojca na to namówić. Odpowiadał, że nie
mamy dość pieniędzy, by pozwolić sobie na wynajem dwóch
mieszkań, jednego w Mediolanie i drugiego w górach.
W końcu wytargowała sumę, która powinna wystarczyć,
i obiecał, że czegoś poszuka.
Wieczorem, po sprzątnięciu resztek kolacji ze stołu, ojciec
rozkładał na nim mapę i zabierał się do studiowania trasy na
następny dzień. Obok miał szarą broszurę Włoskiego Klubu
Alpejskiego i pół szklanki grappy, którą popijał małymi
łykami. Matka wykorzystywała ten czas, siedząc w fotelu albo
na łóżku i czytając: na godzinę lub dwie zagłębiała się w świat
powieści i była jak nieobecna. Wówczas ja siadałem ojcu na
kolana, by widzieć, co robi. Był wtedy wesoły i rozmowny,
całkiem inny niż ten ojciec z miasta, do którego byłem
przyzwyczajony. Z przyjemnością pokazywał mi mapę i uczył,
jak się ją czyta. To jest potok, pokazywał, to jeziorko, a to
grupa pasterskich szałasów. Tutaj po kolorze możesz poznać
las, pastwisko, rumowisko i lodowiec. Te kręte linie oznaczają
wysokość: im bliżej są siebie, tym bardziej strome jest
wzniesienie, aż po miejsca, których nie da się pokonać, a gdzie
rozmieszczone są rzadziej, teren wznosi się łagodnie i to tam
biegną ścieżki, widzisz? A te punkciki z liczbą obok oznaczają
szczyty. Właśnie na nie się wspinamy. Schodzimy dopiero
wtedy, gdy nie można już iść wyżej. Rozumiesz?
Nie, nie potrafiłem zrozumieć. Musiałem na własne oczy
zobaczyć ten świat, który dawał mu tyle radości. Wiele lat
później, kiedy już razem chodziliśmy w góry, ojciec mówił, że
doskonale pamięta, jak objawiło się moje powołanie. Któregoś
ranka, gdy matka jeszcze spała, zbierał się do wyjścia.
Sznurując buty, dostrzegł mnie nagle przed sobą ubranego
i gotowego do drogi. Musiałem przygotować się już w łóżku.
W panującym mroku przestraszyłem go, jakbym miał więcej
niż te moje ówczesne sześć czy siedem lat: w jego
opowiadaniu byłem już tym, kim stanę się później, byłem
zapowiedzią dorosłego syna, zjawą z przyszłości.
– Nie chcesz jeszcze pospać? – zapytał mnie cicho, by nie
budzić matki.
– Chcę iść z tobą – odpowiedziałem, a przynajmniej on tak
twierdził. Ale może chciał to tylko w taki sposób wspominać.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Góra dzieciństwa
Rozdział pierwszy

Wieś Grana leżała w odgałęzieniu jednej z tamtejszych dolin,


ignorowanym przez przejeżdżających, uznawano ją za
miejsce, gdzie nie ma czego szukać, zamknięte od góry
stalowoszarymi graniami, a od dołu utrudniającym dostęp
urwiskiem. Ze szczytu urwiska ruiny samotnej wieży czuwały
nad leżącymi odłogiem polami. Szutrowa droga odbijała od
lokalnej szosy i prowadziła serpentynami w górę, aż do stóp
wieży; dalej łagodniała, opasywała wzniesienie i kładąc się na
pozór równo, prowadziła po zboczu w głąb doliny. Był lipiec
1984 roku. Na łąkach trwały sianokosy. Dolina była szersza,
niż się wydawało, patrząc od dołu, miała las po zacienionej
stronie i tarasy po słonecznej. Na samym dole wśród kęp
krzewów płynął potok. Od czasu do czasu dostrzegałem, jak
błyszczy w słońcu, i to była pierwsza rzecz, która mi się
w Granie spodobała. W tamtym czasie pochłaniałem powieści
przygodowe. Miłość do rzek zaszczepił we mnie Mark Twain.
Pomyślałem, że tam, w dole, będzie można łowić ryby, pływać
i nurkować, ściąć jakieś drzewo, zbudować z niego tratwę,
i pochłonięty marzeniami nie zauważyłem zabudowań, które
pojawiły się za zakrętem.
– To tu – powiedziała matka. – Jedź powoli.
Ojciec zwolnił i dalej posuwaliśmy się w żółwim tempie.
Od samego wyjazdu posłusznie spełniał wszystkie jej
polecenia. Wychylała się na prawo i lewo i przez kurz
unoszący się spod kół samochodu przyglądała się uważnie
oborom, kurnikom, drewnianym stodołom, spalonym albo
zapadającym się ruderom, traktorom na przydrożu, prasom do
belowania słomy. Z jakiegoś podwórza wyskoczyły dwa
czarne psy z dzwonkami przy obrożach. Nie licząc kilku
nowszych budynków, cała miejscowość wyglądała jak
postawiona z tego samego szarego kamienia co góra, na której
zboczu ją zbudowano, podobna była do skalnej wychodni albo
wiekowego osuwiska. Nieco wyżej pasły się kozy.
Ojciec nic nie powiedział. Matka, która sama znalazła to
miejsce, kazała mu zaparkować na placyku i wysiadła
z samochodu, udając się na poszukiwanie właścicielki domu,
my zaś zabraliśmy się do wyładowania bagaży. Jeden z dwóch
psów podbiegł do nas, ujadając, a ojciec zrobił coś, czego
nigdy jeszcze u niego nie widziałem: wyciągnął przed
zwierzęciem dłoń do obwąchania, powiedział coś łagodnie
i podrapał je za uchem. Może lepiej sobie radził z psami niż
z ludźmi.
– No i? – zapytał, rozluźniając pasy mocujące bagażnika
dachowego. – Jak ci się tu podoba?
Jest przepięknie, miałem ochotę odpowiedzieć. Wiele
obiecujący zapach siana, obory, drewna, dymu i Bóg wie
czego jeszcze uderzył mnie w nozdrza, gdy tylko wysiadłem
z samochodu. Ale nie byłem pewny, czy to dobra odpowiedź,
więc powiedziałem tylko:
– Wygląda na całkiem fajne miejsce. A ty co myślisz, tato?
Ojciec wzruszył ramionami. Podniósł wzrok znad walizek
i rzucił okiem na stojącą przed nami szopę. Konstrukcja
zapadała się po jednej stronie i z pewnością całkiem by się
rozleciała, gdyby nie dwa podpierające ją słupy. Wewnątrz
w równych stosach spoczywały bele siana, a na samej górze
leżała dżinsowa koszula, którą ktoś ściągnął i zapomniał
zabrać.
– Wychowałem się w podobnym miejscu – powiedział
w taki sposób, że nie potrafiłem odgadnąć, czy to dobre, czy
złe wspomnienie.
Chwycił rączkę walizki i już miał ją podnieść, ale coś
innego przyszło mu do głowy. Popatrzył na mnie i widać było,
że pomysł, który mu zaświtał, musiał go nieźle rozbawić.
– Jak myślisz, czy przeszłość może się wydarzyć ponownie?
– To trudne – odparłem wymijająco. Ciągle zadawał mi tego
rodzaju pytania. Postrzegał we mnie inteligencję podobną do
swojej, obdarzoną zdolnościami do logiki i matematyki,
i uważał, że jego obowiązkiem jest wystawiać ją na próbę.
– Popatrz na ten potok. Widzisz? – powiedział. – Załóżmy,
że woda to czas, który płynie. Jeśli tu, gdzie my jesteśmy, jest
teraźniejszość, to gdzie jest przyszłość?
Zastanowiłem się. Pytanie wydawało się proste. Dałem
najbardziej oczywistą odpowiedź:
– Przyszłość jest tam, gdzie płynie woda, w dole.
– Błąd – orzekł ojciec. – Na szczęście.
Potem jakby pozbył się jakiegoś ciężaru, zawołał tak samo
jak wtedy, gdy brał mnie na barana:
– Hopsa!
I pierwsza z dwóch walizek upadła na ziemię z głuchym
łoskotem.
Dom, który wynajęła matka, znajdował się w górnej części
wsi, przy niewielkim placyku z poidłem pośrodku. Nosił ślady
dwojakiego pochodzenia: pierwszymi były mury, balkony
z poczerniałego modrzewia, porośnięte mchem kamienne
dachówki, pokryty sadzą ogromny komin – i to była część
zabytkowa. Cała reszta była już tylko stara. Śladami tego były
podłoga z linoleum, kwiecista tapeta na ścianach, wiszące
szafki i zlew w kuchni, wszystko to wyblakłe i pokryte
pleśnią. Tylko jeden element wyróżniał się na tle panującej
w środku przeciętności: sczerniały żeliwny piecyk, masywny
i surowy, z mosiężną klamką u drzwiczek paleniska i czterema
fajerkami do gotowania. Musiał pochodzić z innego domu
i innego czasu. Ale sądzę, że matce podobało się przede
wszystkim to, czego tam nie było, bo wybrała dom niemal
całkiem pusty. Zapytała właścicielki, czy możemy go nieco
urządzić, a ona odpowiedziała tylko:
– Róbcie, co chcecie.
Kobieta nie wynajmowała domu od wielu sezonów
i z pewnością nie sądziła, że tego lata trafi się jej najemca.
Była szorstka w obejściu, lecz nie niegrzeczna. Myślę, że
czuła się zakłopotana, bo zeszła prosto z pola i nie zdążyła się
przebrać. Przekazała matce wielki żelazny klucz, dokończyła
wyjaśnienia dotyczące ciepłej wody, zaprotestowała słabo
przed przyjęciem koperty, którą matka dla niej przygotowała.
Ojca nie było w środku już od jakiejś chwili. Dla niego
jeden dom wart był tyle samo co inny, a następnego dnia
musiał być w pracy. Wyszedł na balkon, żeby zapalić,
i z rękami opartymi o balustradę patrzył na okoliczne
wierzchołki. Wydawało się, że studiuje uważnie rzeźbę terenu,
szukając miejsca, z którego najlepiej przypuścić szturm na
szczyty. Wrócił do środka po odejściu właścicielki,
oszczędzając sobie pożegnań, w mrocznym nastroju, który
zdążył go już opanować; powiedział, że idzie coś kupić na
obiad i że chce wyjechać przed wieczorem.
Gdy tylko wyjechał, matka przeobraziła się w osobę, jakiej
wcześniej nie znałem. Rankiem, gdy tylko wstała z łóżka,
układała drewienka w palenisku piecyka, zwijała w kulkę
kawałek gazety i pocierała zapałkę o szorstkie żeliwo. Nie
przeszkadzał jej dym rozchodzący się po kuchni ani koc,
którym się okrywaliśmy, dopóki nie zrobiło się ciepło, ani
swąd kipiącego mleka na rozgrzanym żeliwie. Na śniadanie
dawała mi opieczony chleb i marmoladę. Myła mi pod kranem
twarz, szyję i uszy, potem wycierała ścierką i wysyłała mnie
na dwór, żebym wyszedł na wiatr i słońce i pozbył się
wreszcie swojej miastowości.
Pierwszym celem moich wypraw badawczych stał się
potok. Dwóch granic nie wolno mi było przekraczać:
w górnym biegu drewnianego mostka, za którym brzegi robiły
się strome i ściskały potok w wąskiej gardzieli, a w dolnym
zarośli u stóp urwiska, gdzie woda spływała na dno doliny.
Taki obszar matka mogła objąć wzrokiem z balkonu, ale dla
mnie nawet tyle wystarczyło za całą rzekę. Na początku potok
biegł w podskokach, pienił się w niewielkich bystrzynach,
obmywał wielkie głazy, z których wyglądałem, przypatrując
się srebrnym refleksom tańczącym na dnie. Niżej zwalniał,
jakby z młodzieńca przeobrażał się w dorosłego, rozgałęział
się i opływał porośnięte młodymi brzozami wysepki, po
których mogłem przeskoczyć na drugi brzeg. Jeszcze dalej
sterta zwalonych pniaków tworzyła wodną zaporę. W tym
właśnie miejscu kończył się żleb. Idąca nim kiedyś zimowa
lawina ściągnęła tu pnie i gałęzie gnijące teraz w wodzie, ale
wtedy nie miałem jeszcze pojęcia o tych sprawach. Dla mnie
był to po prostu moment w życiu potoku, w którym napotkał
przeszkodę, zatrzymywał się, a jego woda mętniała. Za
każdym razem siadałem tam i przypatrywałem się
wodorostom falującym tuż pod jej powierzchnią.
Na przybrzeżnych łąkach jakiś chłopak wypasał krowy.
Matka mówiła, że to bratanek męża właścicielki domu.
Zawsze miał ze sobą żółtą plastikową laskę z zagiętą rączką,
którą dźgał krowy w bok, kierując je niżej, tam gdzie trawa
była wysoka. Było ich siedem, miejscowej rasy valdostana
pezzata castana, wszystkie młode i niespokojne. Chłopak
krzyczał na nie, kiedy szły samopas, i zdarzało się, że biegł za
jedną czy drugą, przeklinając głośno, a kiedy wracał
z pastwiska, wspinał się po zboczu, co jakiś czas przeciągle
wołając: oj, oj, oj albo: ej, ej, ej, dopóki niechętnie nie ruszyły
za nim w kierunku obory. Na pastwisku zaś rozsiadał się na
ziemi i obserwował wszystko z wysoka, ostrugując kawałek
patyka składanym nożem.
– Nie możesz tu siedzieć – powiedział mi, kiedy po raz
pierwszy się do mnie odezwał.
– Dlaczego? – zapytałem.
– Depczesz trawę.
– A gdzie mogę siedzieć?
– Tam.
Wskazał na przeciwległy brzeg potoku. Nie wiedziałem, jak
się tam dostać, ale nie chciałem ani go o to pytać, ani
negocjować możliwości przejścia po jego trawie. Wszedłem
więc do wody w butach. Starałem się iść przez nurt prosto
i nie okazywać po sobie wahania, jakby obcowanie z rzekami
było dla mnie codzienną sprawą. Przeszedłem, usiadłem na
kamieniu w mokrych skarpetkach i butach, z których
wylewała się woda, ale kiedy popatrzyłem na drugi brzeg,
chłopak nawet na mnie nie spojrzał.
W ten sposób spędzaliśmy całe dnie, on po jednej stronie, ja
po drugiej, nie obdarzając się choćby spojrzeniem.
– A może się z nim zakolegujesz? – zagadnęła mnie matka
któregoś wieczoru przy piecyku.
Po wielu zimach bez mieszkańców dom przesiąkł wilgocią,
więc rozpalaliśmy ogień przed kolacją i aż do pory nocnego
spoczynku zostawaliśmy przy palenisku, by się ogrzać. Każde
z nas czytało swoją książkę i od czasu do czasu, między jedną
a druga stroną, ożywał płomień, a z nim nasza rozmowa.
Wielki czarny piecyk przysłuchiwał się temu, co mówiliśmy.
– Ale jak? – zapytałem. – Nie wiem, co powiedzieć.
– Powiedz mu cześć. Zapytaj, jak się nazywa. Zapytaj, jakie
imiona mają jego krowy.
– Jasne, dobranoc – odparłem, udając, że pochłania mnie
lektura.
W relacjach międzyludzkich matka była znacznie bardziej
do przodu niż ja. Jako że we wsi nie było sklepów, znalazła
gospodarstwo, w którym kupowała mleko i ser, ogród, którego
właściciel sprzedawał nam nieco warzyw, i tartak, gdzie
zaopatrywała się w ścinki drewna. Dogadała się też
z chłopakiem z serowarni, który rano i wieczorem przyjeżdżał
dostawczakiem po bańki z mlekiem, żeby przywoził jej chleb
i trochę zakupów. I nie wiem, jak to zrobiła, ale tydzień
później na balkonie wisiały skrzynki, w których posadziła
geranium. Teraz nasz dom widać było z daleka i zdążyłem już
usłyszeć, jak nieliczni mieszkańcy Grany witają się z matką,
mówiąc jej po imieniu.
– To i tak nie ma znaczenia – powiedziałem minutę później.
– Co nie ma znaczenia?
– Kolegowanie się. Bycie samemu też jest fajne.
– Ach tak? – odparła matka. Podniosła oczy znad książki
i bez uśmiechu, jakby chodziło o bardzo poważną sprawę,
dodała: – Jesteś pewien?
Postanowiła mi pomóc. Nie wszyscy by się z tym zgodzili,
lecz moja matka niezłomnie wierzyła w konieczność
interweniowania w życie innych ludzi. Parę dni później
zobaczyłem chłopaka od krów w naszej kuchni. Siedział na
moim stołku i jadł śniadanie. Prawdę powiedziawszy,
wywąchałem go wcześniej, niż zobaczyłem, bo czuć było od
niego oborą, sianem, zsiadłym mlekiem, wilgotną ziemią
i drzewnym dymem – zapachem, który od tamtej pory już na
zawsze stał się dla mnie zapachem gór i który odnajdywałem
we wszystkich górach świata. Nazywał się Bruno
Guglielmina. To nazwisko noszą wszyscy mieszkańcy Grany,
podkreślił, ale tylko on ma na imię Bruno. Był o kilka
miesięcy starszy ode mnie, urodził się w listopadzie
siedemdziesiątego drugiego roku. Pałaszował herbatniki, które
matka mu podsuwała, jakby jeszcze nigdy w życiu nie jadł
czegoś podobnego. Okazało się też, że nie tylko ja mu się
przypatrywałem na pastwisku, ale i on badał mnie wzrokiem,
choć obaj udawaliśmy, że się ignorujemy.
– Podoba ci się potok, co? – zapytał.
– Tak.
– Umiesz pływać?
– Trochę.
– A łowić ryby?
– Chyba nie.
– Chodź, coś ci pokażę.
To powiedziawszy, zeskoczył ze stołka, ja wymieniłem
spojrzenia z matką i pobiegłem za nim, nie zastanawiając się
dłużej.
Bruno zaprowadził mnie w miejsce, które już znałem,
w cień niewielkiego mostu spinającego brzegi potoku. Gdy
stanęliśmy nad wodą, polecił mi półgłosem, bym się ukrył
i był najciszej, jak potrafię. Następnie dyskretnie wychylił się
znad przybrzeżnego głazu, tyle zaledwie, ile było konieczne,
by obserwować wodę. Pokazał mi ruchem ręki, żebym jeszcze
czekał. Usłuchałem, przyglądając mu się jednocześnie: miał
jasne włosy w odcieniu konopnego sznurka i szyję spaloną
słońcem. Nosił za duże, podwinięte do kostek i opadające
w kroku spodnie, wyglądał w nich jak karykatura dorosłego.
Zachowanie też miał dorosłe, jakąś powagę w głosie
i ruchach: kiedy przywołał mnie gestem, natychmiast
posłuchałem. Wychyliłem się zza głazu, by zobaczyć, czemu
się tak przygląda. Nie wiedziałem, czego mam wypatrywać:
w tym miejscu woda spływała niewielką kaskadą i poniżej
uskoku utworzył się mały zacieniony zbiornik, głęboki może
do kolan. Woda na powierzchni była niespokojna, poruszona
spadkiem wody. Na obrzeżach zbiornika unosiła się gruba na
palec warstwa piany, solidna gałąź leżąca w poprzek nurtu
zatrzymywała mokre liście i trawę. Nie było to nic
szczególnego, tylko woda spływająca z gór, a jednak ten
widok z niewiadomej przyczyny oczarowywał mnie za
każdym razem.
Po dłuższej chwili przypatrywania się zbiornikowi
dostrzegłem coś pod powierzchnią wody i uświadomiłem
sobie, że to coś jest żywe. Jeden, dwa, trzy, cztery szczupłe
cienie z pyszczkami zwróconymi pod prąd, niemal zupełnie
nieruchome, tylko ich ogony machały niespiesznie w prawo
i w lewo. Od czasu do czasu któryś z tych cieni przemieszczał
się błyskawicznie i zatrzymywał w innym miejscu, czasem
muskał grzbietem powierzchnię i wracał w dół, ale zawsze
z pyszczkiem zwróconym w stronę kaskady. Znajdowaliśmy
się w stosunku do nich w dolnym biegu potoku, dlatego
jeszcze nas nie dostrzegły.
– To pstrągi? – zapytałem.
– Ryby – odpowiedział Bruno.
– I cały czas tu są?
– Nie. Czasem zmieniają dziurę.
– Ale co robią?
– Polują – wyjaśnił.
Dla niego to wszystko było całkiem naturalne. Tymczasem
ja właśnie dowiadywałem się czegoś zupełnie nowego. Dotąd
byłem przekonany, że ryba płynie z prądem rzeki, co zdawało
mi się łatwiejsze od mozołu walki z nurtem. Pstrągi poruszały
ogonem tylko tyle, ile potrzebowały, by pozostać w miejscu.
Ciekawiło mnie, na co polują. Może na muszki, które unosiły
się tuż nad lustrem wody, jakby złapane w niewidzialną
pułapkę. Obserwowałem tę scenę, próbując ją lepiej
zrozumieć, aż wreszcie Bruno stracił cierpliwość: skoczył na
równe nogi, zamachał rękami i pstrągi znikły w mgnieniu oka.
Podszedłem, chcąc się lepiej przypatrzeć. Rozpierzchły się
z centrum zbiornika we wszystkich kierunkach. Spojrzałem
w głąb wody i jedyne, co zobaczyłem, to błękitnobiały żwir
zalegający na dnie. Zaraz jednak musiałem porzucić
obserwacje i gnać za Brunem, który już zwinnie wdrapywał
się na przeciwległy brzeg potoku.
Nieco wyżej nad brzegiem sterczał samotny budynek
podobny do stróżówki. Niszczał wśród pokrzyw, malinowych
krzewów i wysychających na słońcu gniazd szerszeni. We wsi
stało wiele podobnych ruder. Bruno uchwycił się kamiennego
muru przy narożniku, tam gdzie był najbardziej spękany,
podciągnął się i w dwu ruchach usadowił na oknie pierwszego
piętra.
– Dawaj! – powiedział, odwracając się w dół. Zaraz jednak
zapomniał, że ma na mnie poczekać, może dlatego, że nie
widział niczego trudnego w tej wspinaczce albo nie przyszło
mu do głowy, bym potrzebował pomocy, a może po prostu tak
był nauczony: że czy łatwe, czy trudne, każdy musi sam sobie
radzić.
Ruszyłem w jego ślady, jak umiałem. Pod palcami
poczułem szorstki, ciepły, suchy kamień. Porysowałem sobie
ręce na parapecie okna, spojrzałem do środka i zobaczyłem
Bruna, jak przez otwór w podłodze schodzi po drabinie na
parter. Najwyraźniej uznał, że wszędzie za nim pójdę.
Pogrążony w półmroku parter przedzielony był niskimi
ściankami na cztery równe części podobne do zbiorników.
Czuć było zapach stęchlizny i przegniłego drewna. W miarę
jak moje oczy przyzwyczajały się do ciemności, zaczynałem
dostrzegać porozrzucane na podłodze puszki, butelki, stare
gazety, porwane na strzępy koszule, dziurawe buty,
pordzewiałe części narzędzi. Bruno nachylał się nad okrągłym,
gładkim, białym kamieniem w kształcie koła umieszczonym
w rogu pomieszczenia.
– Co to jest? – zapytałem.
– Żarno – odpowiedział. Po chwili dodał: – Kamień
młyński. Do mielenia zboża.
Podszedłem, żeby się przypatrzeć. Wiedziałem, co to
kamień młyński, ale nigdy jeszcze nie widziałem go na własne
oczy. Wyciągnąłem rękę. Był zimny i lepki, otwór w środku
porósł mchem zostawiającym na palcach osad podobny do
zielonego błota. Czułem, jak swędzi mnie zadrapana przed
chwilą skóra na rękach.
– Musimy go postawić na sztorc – powiedział Bruno.
– Po co?
– Żeby go przeturlać.
– Przeturlać? Gdzie?
– Jak to gdzie? Na dół!
Pokręciłem głową, nic nie rozumiejąc. Bruno cierpliwie
wyjaśnił:
– Postawimy go. Przeturlamy na zewnątrz. A potem
wrzucimy do potoku. Ryby wyskoczą na brzeg, a my je sobie
zjemy.
Pomysł wydał mi się od razu wspaniały i równocześnie
niemożliwy do zrealizowania. Ten kamlot był na nas dwóch za
ciężki. Ale tak pięknie było sobie wyobrazić, jak turla się
w dół, tak wspaniale pomyśleć, że jesteśmy zdolni do czegoś
takiego, że postanowiłem przemilczeć swoje wątpliwości.
Ktoś wcześniej musiał już tego próbować, bo między żarnem
a posadzką wbito parę klinów do rozszczepiania drewna.
Weszły na tyle głęboko, że dawały punkt zahaczenia. Bruno
wziął solidną pałkę wyglądającą na stylisko kilofa albo łopaty
i kamieniem zaczął wbijać ją jak gwóźdź w szczelinę między
żarnem a posadzką. Kiedy końcówka weszła, pod stylisko
wcisnął kamień i zaklinował go stopą.
– Teraz mi pomóż – polecił.
– Co mam robić?
Stanąłem obok niego. Mieliśmy obaj, używając ciężaru
naszych ciał, cisnąć stylisko w dół, by jego drugi koniec,
oparty na dolnym kamieniu jak na osi, uniósł żarno do góry.
Uwiesiliśmy się więc na stylisku i kiedy moje stopy oderwały
się od ziemi, poczułem przez chwilę, że żarno się porusza.
Wymyślony przez Bruna patent był dobry i z lepszą dźwignią
pewnie by zadziałał, ale stare drewno wygięło się pod naszym
ciężarem, zaskrzypiało i w końcu trzasnęło, a my znaleźliśmy
się na ziemi. Bruno skaleczył się w rękę. Zaklął i zaczął nią
machać w powietrzu.
– Zraniłeś się? – zapytałem.
– Pieprzony kamlot – jęknął, wysysając ranę. – Prędzej czy
później cię stąd zabiorę.
W przypływie nagłej złości wspiął się po drabinie i znikł mi
z oczu. Chwilę potem usłyszałem, jak zeskakuje z okna
i biegnie dalej.
Wieczorem nie mogłem zasnąć. Podniecenie nie pozwalało
mi zmrużyć oka: dzieciństwo przeżywałem samotnie i nie
byłem przyzwyczajony, by robić coś we dwóch. Sądziłem, że
i w tym jestem podobny do ojca. Jednak tamtego dnia
doświadczyłem czegoś nowego: zaskakującego doświadczenia
intymności, które mnie równocześnie pociągało i przerażało
niczym próg, za którym rozciąga się nieznana ziemia. Żeby się
uspokoić, zająłem głowę myślami. Przypomniałem sobie
potok: kaskadę, zbiornik, pstrągi poruszające ogonami, by
trwać w miejscu, płynące z prądem liście i małe gałęzie.
I pomyślałem o pstrągach atakujących błyskawicznie swoją
zdobycz. Zaczynałem coś rozumieć, a mianowicie, że dla
rzecznej ryby wszystko przychodzi z góry: owady, gałązki,
liście, po prostu wszystko. Dlatego patrzy w górę, oczekując
na to, co ma przyjść. Jeśli miejsce, w którym zanurzasz się
w potoku, to teraźniejszość, myślałem, to przeszłością jest
woda, która przepłynęła i podąża w dół, gdzie już nic dla
ciebie nie ma, zaś przyszłość to woda spływająca z wysoka,
niosąca ze sobą niebezpieczeństwa i niespodzianki. Przeszłość
jest w dolinie, przyszłość w górze. Tak powinienem był
odpowiedzieć ojcu. Czymkolwiek jest przeznaczenie, mieszka
ono w górach, które mamy nad głowami.
Później także te myśli z wolna się rozwiały i zacząłem
nasłuchiwać. Byłem już przyzwyczajony do nocnych
odgłosów, umiałem rozróżnić, skąd pochodzą. To, myślałem,
jest woda spływająca do poidła. To dzwonek psa, który wybrał
się na nocny spacer. To brzęczenie jedynej elektrycznej lampy
ulicznej w całej Granie. Zastanawiałem się, czy Bruno
w swoim łóżku przysłuchuje się tym samym odgłosom. Matka
w kuchni przewracała kartkę książki, trzask drew w palenisku
kołysał mnie do snu.
Przez resztę lipca nie było dnia, byśmy się nie spotkali. Albo
ja szedłem do niego na pastwisko, albo Bruno rozstawiał
wokół swoich krów elektrycznego pastucha i wpadał do naszej
kuchni. Myślę, że bardziej nawet od herbatników lubił moją
matkę. Podobało mu się, że zwraca na niego uwagę. Zadawała
mu pytania otwarcie, bez owijania w bawełnę, tak jak robiła
w pracy, a on odpowiadał cały dumny, że jego historia
interesuje taką miłą panią z miasta. Opowiedział nam, że jest
najmłodszym mieszkańcem Grany, a także ostatnim
urodzonym we wsi dzieckiem, bo nowe jakoś nie garną się tu
na świat. Jego ojca nie było w domu przez większą część roku,
pojawiał się rzadko i wyłącznie zimą, a kiedy tylko czuł
w powietrzu zapach wiosny, ruszał do Francji, Szwajcarii albo
gdzieś, gdzie można było się nająć do pracy na budowie. Za to
jego matka nigdy się stąd nie ruszyła: na polu powyżej domów
miała ogród, kurnik, dwie kozy i pasiekę; jej jedyną troską
było opiekowanie się tym małym królestwem. Kiedy Bruno ją
opisał, od razu wiedziałem, kto to jest. Już widywałem tę
kobietę, jak pchała wózek albo szła z motyką czy grabiami,
mijała mnie z opuszczoną głową, nie zauważając nawet mojej
obecności. Mieszkała z Brunem w domu jego stryja, męża
właścicielki naszego domu, posiadacza paru pastwisk
i hodowcy krów mlecznych. Teraz stryj był w górach razem ze
starszymi kuzynami: Bruno wskazał głową na okno, przez
które w tej chwili widziałem tylko lasy i kamieniska, i dodał,
że sam też dołączy do nich w sierpniu, razem z najmłodszymi
krowami, które na razie zostawili we wsi.
– W górach? – zapytałem.
– Tak, na górskim pastwisku. Wiesz, co to jest?
Przecząco pokręciłem głową.
– A stryjowie dobrze cię traktują? – zapytała matka.
– No jasne – odpowiedział Bruno. – Jest dużo pracy.
– Ale do szkoły też chodzisz?
– Tak, tak.
– Podoba ci się w szkole?
Bruno wzruszył ramionami. Nie potrafił powiedzieć, że tak,
nawet tylko po to, by sprawić jej przyjemność.
– A twoi rodzice się lubią?
Odwrócił wzrok. Zacisnął usta w grymasie, który mógł
znaczyć, że nie albo że może trochę, albo że nie ma powodu,
by się nad tym rozwodzić. Matce to wystarczyło za odpowiedź
i nie naciskała, ale widziałem, że coś w tej rozmowie się jej
nie spodobało. Normalnie by nie zrezygnowała, dopóki by nie
otrzymała odpowiedzi.
Kiedy spotykałem się z Brunem, nie rozmawialiśmy
o naszych rodzinach. Chodziliśmy po wsi, nigdy nie oddalając
się zanadto od jego krów i pastwiska. Dla rozrywki
przeszukiwaliśmy opuszczone budynki. W Granie było ich
więcej, niż moglibyśmy zapragnąć: stare obory, szopy
i stodoły, stary sklep z pustymi zakurzonymi półkami, stara
piekarnia z poczerniałym od dymu piecem chlebowym.
Wszędzie takie same śmieci, jakie widziałem we młynie,
jakby na długi czas, już po tym, gdy przestano korzystać
z tych budynków, ktoś się w nich rozgościł, nie dbał o nie,
a potem na nowo je porzucił. W niektórych kuchniach
znajdowaliśmy jeszcze stół i ławę, jeden czy drugi talerz,
szklankę w spiżarce albo patelnię wiszącą na okapie. W 1984
roku w Granie mieszkało czterdzieści osób, lecz kiedyś mogło
ich tu być ze sto.
Nad centrum wsi górował budynek nowszy i wyróżniający
się na tle otaczających go domów: był otynkowany na biało,
miał trzy kondygnacje, zewnętrzne schody, dziedziniec
i murowane ogrodzenie, w jednej części zburzone.
Pokonaliśmy je w tym miejscu i przedarliśmy się przez
zarośla, którymi zarósł dziedziniec. Drzwi na parterze były
tylko przymknięte i kiedy Bruno je popchnął, otworzyła się
przed nami zacieniona sala z ławkami i drewnianymi
wieszakami na ubrania. Od razu pojąłem, gdzie jesteśmy,
może dlatego, że wszystkie szkoły są do siebie podobne.
Jednak szkoła w Granie gościła tylko wielkie szare króliki,
które z przestrachem przyglądały się nam z klatek. Aula
pachniała słomą, karmą, uryną i skwaśniałym winem. Na
drewnianym podwyższeniu, które kiedyś musiało być
nauczycielską katedrą, leżały puste butelki, ale nikt nie miał
odwagi zdjąć ze ściany krucyfiksu ani pociąć na szczapy
szkolnych ławek zepchniętych w głąb pomieszczenia
i poustawianych jedne na drugich.
Te ławki zainteresowały mnie bardziej niż króliki.
Podszedłem, by się im lepiej przyjrzeć: były długie i wąskie,
każda miała po cztery dziury na kałamarz wywiercone
w blacie, drewno było wypolerowane od wszystkich
dotykających go rąk. Na wewnętrznej krawędzi te same ręce
nożem albo końcówką gwoździa powycinały litery. Inicjały.
Często pojawiało się G jak Guglielmina.
– Wiesz, czyje to inicjały?
– Niektórych znam – odpowiedział Bruno. – Niektórych
nie, ale słyszałem o nich.
– Kiedy to było?
– Nie wiem. Ta szkoła jest zamknięta od wieków.
Nie zdążyłem zapytać o nic więcej, bo usłyszeliśmy głos
ciotki Bruna. Tak kończyły się nasze przygody: raz, drugi,
trzeci rozlegało się jej stanowcze wołanie, które dosięgało nas
wszędzie. Bruno parsknął z irytacją. Potem pożegnał się ze
mną i pobiegł. Zawsze zostawiał tak wszystko w połowie,
zabawę czy rozmowę, i wiedziałem, że tego dnia już się z nim
nie spotkam.
Ja tymczasem pozostałem jeszcze przez chwilę w starej
szkole: przebadałem wszystkie ławki, odczytałem wszystkie
inicjały i starałem się domyślić, jakie imiona mogły nosić
tamte dzieci. A potem znalazłem nowsze i wyraźniejsze od
innych litery. Ślad świeżego nacięcia rysował się jasno na
poszarzałym drewnie. Przesunąłem palcem po literach B i G,
które nie pozostawiały cienia wątpliwości, kto jest ich
autorem. Wtedy połączyłem ze sobą inne obserwacje
z rozwalających się domów, do których Bruno mnie
prowadził, i zacząłem wyczuwać sekretne życie tej wsi
widma.
Tymczasem lipiec mijał w mgnieniu oka. Trawa ścięta przy
naszym przyjeździe odrosła już na piędź, a wiodącą w górę
ścieżkę wydeptywały stada krów pędzonych na pastwiska
położone w wyższych partiach. Patrzyłem, jak ze stukotem
racic i brzękiem dzwonków znikają w lesie, a później
pojawiają się w oddali, powyżej linii drzew, podobne do
chmar ptaków, które przysiadły na górskim zboczu. Dwa razy
w tygodniu wieczorem szliśmy z matką w odwrotnym
kierunku, do położonej u stóp doliny sąsiedniej wsi złożonej
z garstki domów. Marsz zajmował nam pół godziny i na końcu
trasy zdawało mi się, że znienacka wracamy do
nowoczesności. Światła baru oświecały most nad rzeką, po
asfalcie śmigały samochody, muzyka mieszała się z głosami
letników siedzących przed lokalem. Tu, w dole, było cieplej,
a lato tak samo wesołe i leniwe jak nad morzem. Przy
stolikach siedziała młodzież. Ludzie palili, śmiali się, czasem
wskakiwali do samochodów znajomych i jechali do barów
w górze doliny. Natomiast ja i matka ustawialiśmy się
w kolejce do telefonu na monety. Czekaliśmy na naszą kolej,
a potem wchodziliśmy do przesyconej słowami kabiny. Swoje
sprawy rodzice załatwiali szybko: zresztą w domu też nie
tracili czasu na zbędne pogawędki, rozmawiali jak dwoje
starych przyjaciół, którym wystarczy pół zdania, by się
porozumieć. Znacznie dłużej ojciec rozmawiał ze mną, kiedy
matka przekazywała mi słuchawkę.
– Hej, góralu – mówił. – Jak leci? Zdobyłeś już jakiś
szczyt?
– Jeszcze nie. Ale trenuję.
– Brawo. A jak się ma twój przyjaciel?
– Dobrze. Tylko że niedługo pójdzie na wypas w górach
i już go nie zobaczę. Tam się idzie całą godzinę.
– E, to nie tak dużo. To znaczy, że jak przyjadę, razem
pójdziemy go odwiedzić, co ty na to?
– Byłoby super. A kiedy przyjedziesz?
– W sierpniu – odpowiadał ojciec. I przed pożegnaniem
dodawał: – Ucałuj mamę. I troszcz się o nią, dobrze? Żeby nie
czuła się samotna.
Obiecywałem, ale w głębi serca myślałem, że raczej on
czuje się samotny. Wyobrażałem go sobie, jak siedzi w pustym
mediolańskim mieszkaniu przy otwartych na oścież oknach,
wśród warkotu ciężarówek. Matka była w świetnej formie.
Wracaliśmy do Grany tą samą ścieżką przez las, w którym
zdążyła już zapaść ciemność. Wówczas włączała latarkę
i kierowała snop światła pod nogi. Nie bała się nocy. Jej
spokój udzielał się także mnie: maszerowałem, wpatrzony
w jej górskie buciory, a po pewnym czasie zaczynałem
słyszeć, jak śpiewa cichym głosem, jakby tylko dla siebie.
Jeśli znałem piosenkę, dołączałem się do niej. Warkot
samochodów, dźwięki radia, śmiechy młodzieży zostawały za
naszymi plecami. W miarę jak wchodziliśmy wyżej, powietrze
robiło się coraz bardziej rześkie. Zanim jeszcze dało się
dostrzec światła w oknach, wiatr przywiewał zapach dymu
z kominów i wiedziałem, że jesteśmy już prawie na miejscu.
Rozdział drugi

Nie wiem, jakie zmiany ojciec dostrzegł we mnie tamtego


roku, ale uznał, że nadszedł czas, by zabrać mnie w góry.
Którejś soboty przyjechał z Mediolanu, wdzierając się
rozklekotaną alfą w naszą utartą już codzienność,
zdeterminowany, by nie stracić ani minuty ze swoich krótkich
wakacji. Kupił mapę, którą przytwierdził pinezkami do ściany,
i flamaster, którym zamierzał zaznaczać przebyte szlaki
niczym generał zwycięstwa. Stary wojskowy plecak,
sztruksowe spodnie pod kolano i czerwony sweter alpinisty
z Dolomitów miały być jego mundurem. Matka wolała się
w to nie włączać, chroniąc się wśród swoich geraniów
i książek. Bruno był już na górskim pastwisku, toteż mnie
pozostawało tylko samotne wracanie w nasze miejsca
i doświadczanie jego nieobecności, tym chętniej więc
przyjąłem tę nowość: oto zacząłem się uczyć ojcowego
sposobu chodzenia po górach i ze wszystkiego, co od niego
otrzymałem, to było dla mnie czymś najbardziej zbliżonym do
wychowania.
Wyruszaliśmy wcześnie rano, podjeżdżając samochodem aż
do przysiółków u stóp Monte Rosa. Były to miejscowości
turystyczne znacznie popularniejsze od naszej wsi. Zaspanymi
jeszcze oczami obserwowałem mijane rzędy szeregowców,
hotele w stylu alpejskim z początków dwudziestego wieku,
brzydkie bloki z lat sześćdziesiątych i place kempingowe
wzdłuż brzegów rzeki. Całą dolinę, mokrą od rosy, spowijał
jeszcze cień. W pierwszym otwartym barze ojciec wypijał
kawę, potem z namaszczeniem alpinisty zakładał plecak. Szlak
zaczynał się za kościołem albo za drewnianą kładką,
prowadził w las i szybko się wznosił. Przed wyjściem
podnosiłem raz jeszcze oczy ku niebu. Nad naszymi głowami
błyszczały już oświetlone słonecznymi promieniami lodowce;
w porannym chłodzie dostawałem gęsiej skórki na gołych
łydkach.
Na szlaku ojciec puszczał mnie przodem. Szedł o krok za
mną, tak bym usłyszał jego wskazówkę w razie potrzeby i czuł
jego oddech na plecach. Musiałem przestrzegać tylko kilku
jasnych reguł: raz – przyjąć stały rytm i trzymać się go bez
zatrzymywania; dwa – nie rozmawiać; trzy – na rozstajach
wybierać zawsze tę drogę, która wiodła w górę. Ojciec sapał
i dyszał bardziej niż ja – skutek palenia i pracy przy biurku –
ale przynajmniej przez godzinę nie tolerował postojów ani na
zaczerpnięcie oddechu, ani na picie, ani na podziwianie
widoków. W lesie nie było dlań nic ciekawego. To matka
podczas naszych włóczęg wokół Grany pokazywała mi różne
rośliny i drzewa i uczyła mnie, jak się nazywają, jakby każde
z nich było osobą obdarzoną własnym charakterem, jednak dla
ojca las był tylko etapem na drodze do wysokich gór:
wspinaliśmy się w nim z opuszczonymi głowami,
skoncentrowani na utrzymaniu właściwego rytmu kroków,
pracy płuc i uderzeń serca, w osobistej niemej relacji
z wysiłkiem. Deptaliśmy głazy polerowane latami przez stopy
i racice. Czasem mijaliśmy drewniany krzyż, mosiężną
tabliczkę z nazwiskiem albo kapliczkę Matki Boskiej z jakimś
kwiatem, które przydawały tym miejscom cmentarnej
atmosfery. Wówczas nasze milczenie nabierało innego
znaczenia, wydawało się jedynym sposobem na okazanie
szacunku.
Podnosiliśmy wzrok dopiero tam, gdzie kończyły się
drzewa. W tym miejscu szlak łagodniał i wychodząc na
słońce, napotykaliśmy ostatnie wysokogórskie przysiółki.
Były to zupełnie lub częściowo opuszczone miejsca,
wyludnione bardziej niż Grana, o ludzkiej obecności
świadczyła tam tylko jakaś położona na uboczu obora, wciąż
działające ujęcie wody czy dobrze utrzymana kaplica.
Powyżej i poniżej zabudowań ziemia była splantowana,
kamienie ułożone w kopce, kanały nawadniające i użyźniające
wykopane, a zbocza przemienione w tarasy na pola i ogrody:
ojciec pokazywał mi te prace i z podziwem mówił o dawnych
mieszkańcach gór. Ci, którzy w średniowieczu przybyli tu
z północnych Alp, umieli uprawiać ziemię na takich
wysokościach, gdzie nikt poza nimi nie wchodził. Mieli
własne techniki i byli wyjątkowo odporni na zimno
i niedostatek. Teraz już nikt, powiedział, nie potrafi przeżyć
zimy na takiej wysokości i być samowystarczalny, gdy chodzi
o pokarm i środki do życia, a oni tak żyli przez wieki.
Patrzyłem na rozpadające się domostwa i próbowałem sobie
wyobrazić ich dawnych mieszkańców. Nie potrafiłem pojąć,
dlaczego ktoś chciałby dobrowolnie decydować się na tak
twarde życie. Gdy zapytałem o to ojca, odpowiedział mi na
swój zwykły enigmatyczny sposób: zawsze sprawiał takie
wrażenie, że nie może mi dać prostej odpowiedzi, lecz tylko
jakąś wskazówkę, a do prawdy muszę dojść sam.
Powiedział tylko:
– To wcale nie było dobrowolne. Jeśli ktoś idzie mieszkać
wysoko w góry, to dlatego, że na dole nie dają mu spokoju.
– A kto był tam, na dole?
– Właściciele ziemscy. Wojsko. Księża. Kierownicy
działów. Zależy.
Ton, którym udzielił mi odpowiedzi, nie był do końca
poważny. Teraz moczył kark w strumieniu wody płynącej
z ujęcia i był już w lepszym humorze niż o świcie. Otrząsał
głowę, przygładzał brodę i patrzył w górę. W wąwozach, które
na nas czekały, nie było przeszkód dla oczu, więc prędzej czy
później dostrzegał kogoś znajdującego się wyżej od nas na
szlaku. Jego sokoli wzrok z łatwością wynajdywał niewielkie
żółte lub czerwone plamki, kolor plecaka czy wiatrówki. Im
dalej od nas się znajdowały, tym bardziej zawadiacki był ton,
którym mnie pytał:
– Co powiesz, Pietro? Dogonimy ich?
– Pewnie – odpowiadałem niezależnie od tego, gdzie byli
rzeczeni „oni”.
W tym momencie nasza wspinaczka zamieniała się
w pościg. Mieliśmy rozgrzane mięśnie i wciąż jeszcze duży
zapas energii. Wspinaliśmy się po sierpniowych pastwiskach,
mijając samotne pasterskie chaty, stada obojętnych krów, psy
warczące nam koło kostek, pokrzywy na nieużytkach parzące
mnie w gołe nogi.
– Przetnij szlak – mówił ojciec, gdy ścieżka kładła się zbyt
łagodnie jak na jego gust. – Tędy. Prosto w górę.
W końcu szlak znów prowadził stromo i właśnie tam, na
bezlitosnych końcowych podejściach, dościgaliśmy nasze
ofiary. Zazwyczaj byli to dwaj albo trzej mężczyźni ubrani
podobnie jak ojciec i w jego wieku. Co potwierdzało moją
opinię, że to całe chodzenie w góry jest staroświecką modą
i rządzi się anachronicznymi zasadami. Nawet sposób, w jaki
ustępowali drogi, miał w sobie coś ceremonialnego: schodzili
ze ścieżki na bok, stawali i pozwalali się wyprzedzić.
Z pewnością widzieli nas z góry już wcześniej, próbowali
wytrzymać nasze mordercze tempo i nie byli zadowoleni, że
ich dogoniliśmy.
– Cześć – odzywał się jeden. – Goni chłopak, co nie?
– On ciągnie – odpowiadał ojciec – a ja gonię.
– Żeby tak mieć jego nogi.
– O tak. Mieliśmy takie kiedyś.
– Ech, może jakieś pół wieku temu. Idziecie na sam szczyt?
– Jeśli damy radę.
– Powodzenia – mówił tamten i na tym kończyły się
uprzejmości.
Oddalaliśmy się w takim samym milczeniu, w jakim
przyszliśmy. Okrzyki zwycięstwa nie były przewidziane,
jedynie nieco później, kiedy odeszliśmy już wystarczająco,
czułem rękę na ramieniu. Tylko to: rękę, która się opierała
i ściskała. I to było wszystko.
Może matka miała rację, gdy twierdziła, że każdy z nas ma
w górach swoje ulubione piętro, krajobraz, który odpowiada
jego duszy, miejsce, gdzie czuje się najlepiej. Jej miejscem był
bez wątpienia las na wysokości półtora tysiąca metrów, bór
z jodeł i modrzewi, w którego cieniu rosną borówki, jałowiec
i różanecznik i chronią się sarny. Mnie najbardziej pociągała
kolejna partia, wyższa: alpejskie łąki, strumienie, torfowiska,
wysokogórskie trawy, bydło na pastwiskach. Wyżej – tam
gdzie roślinność zamierała i wszystko pokrywał śnieg
topniejący dopiero z początkiem lata, a przeważającym
kolorem była skalna szarość pokryta żyłkami kwarcu
i intarsjowana żółcią porostów – zaczynał się świat mojego
ojca. Po trzech godzinach marszu lasy i łąki ustępowały
miejsca kamieniskom, jeziorkom ukrytym w polodowcowych
kotlinach, żlebom pooranym przez lawiny, źródłom lodowatej
wody. Góry przeobrażały się w miejsce jeszcze bardziej
surowe, niegościnne i czyste: tu właśnie ojciec robił się
szczęśliwy. Młodniał może, wracając do innych gór i innych
czasów. Zdawało się, że nawet jego krok traci ciężkość
i odnajduje utraconą gibkość.
Ja przeciwnie – byłem wyczerpany. Zmęczenie i niedobór
tlenu ściskały mi żołądek, przyprawiając mnie o mdłości. Złe
samopoczucie zamieniało każdy przebyty metr w udrękę.
Ojciec nie był w stanie uświadomić sobie tego: na wysokości
trzech tysięcy metrów łatwo było zgubić szlak, jedynymi jego
oznaczeniami na skalnym rumoszu były kamienne kopczyki
i malowane znaki, wtedy więc on zaczynał prowadzić. I nie
odwracał się, by sprawdzić, jak się trzymam. Jeśli już to robił,
to tylko by zakrzyknąć: „Popatrz!” i wskazać w górze, na
grani, rogi kozłów alpejskich śledzących nasze kroki niczym
strażnicy tego skalnego świata. Gdy podnosiłem oczy, szczyt
wydawał mi się jeszcze bardzo odległy. W nosie wiercił mi
zapach zmrożonego śniegu i krzemienia.
Koniec męki nadchodził z zaskoczenia. Robiłem ostatni
przeskok, omijałem skalny występ i nagle moim oczom
ukazywała się sterta usypanych kamieni albo żelazny krzyż
powyginany od uderzeń piorunów, plecak ojca rzucony na
ziemię i nic, tylko otwarta przestrzeń nieba nad głową.
Towarzyszyło mi bardziej uczucie ulgi niż euforia. Na górze
nie czekała na nas żadna nagroda: poza tym, że nie dało się już
iść wyżej, wierzchołek nie miał w sobie nic szczególnego.
Bardziej byłbym zadowolony, gdybyśmy doszli do jakiegoś
potoku czy jakiejś osady.
Na szczycie ojciec robił się zamyślony. Zdejmował koszulę
oraz podkoszulek i rozwieszał je na krzyżu, żeby wyschły.
Rzadko się zdarzało, bym go widział z obnażonym torsem,
i w tym stanie jego ciało miało w sobie jakąś bezbronność:
zaczerwienione przedramiona, silne białe barki, złoty
łańcuszek, którego nigdy nie zdejmował, czerwona
zabrudzona szyja. Siadaliśmy, żeby zjeść chleb z kawałkiem
sera i podziwiać panoramę. Przed nami rozciągał się masyw
Monte Rosa, tak bliski, że dało się dostrzec schroniska, kolejki
linowe, sztuczne jeziora, długą procesję turystów schodzących
w zespołach linowych ze schroniska Regina Margherita.
Ojciec otwierał manierkę z winem i pozwalał sobie na
jedynego porannego papierosa.
– Nie nazywa się Monte Rosa dlatego, że jest różowa –
tłumaczył. – Nazwa pochodzi od starożytnego słowa, które
oznacza lód. Góra Lodu.
Potem wskazywał mi wszystkie czterotysięczniki od
wschodu do zachodu, za każdym razem od początku, bo przed
ich zdobyciem trzeba je umieć rozpoznać i długo o nich
marzyć. Od czystego nieba odcinały się: skromna Punta
Giordani, górująca nad nią Piramide Vincent, Balmenhorn, na
którym stoi wielka statua Chrystusa Pana Szczytów, Punta
Parrot, o tak łagodnym stożku, że niemal jej nie widać; dalej
szlachetne wierzchołki Punta Gnifetti, Punta Zumstein i Punta
Dufour, trzech szpiczastych sióstr; dwa szczyty Liskamm
z łączącą je granią, zwane „Pożeraczem Ludzi”, w końcu
szlachetna fala Castora, szorstki Pollux, wyrazista Roccia
Nera, niewinnie wyglądające wierzchołki Breithornu. I na
końcu, na zachodzie, samotna i strzelista rzeźba Matterhornu,
który mój ojciec nazywał tak samo jak miejscowi w dialekcie
– Gran Becca, Wielki Szczyt, ale mnie kojarzyło się to ze starą
ciotką. Nie miał ochoty patrzeć na południe, w stronę równiny:
wisiała nad nią gęsta sierpniowa duchota i gdzieś pod tym
szarym kożuchem smażył się Mediolan.
– Wszystko wydaje się takie małe, prawda? – mówił, a ja
nie rozumiałem. Nie rozumiałem, w jakim sensie ta
majestatyczna panorama może wydawać się mała. Albo może
chodziło o inne rzeczy, które zdawały mu się małe, o rzeczy,
które przychodziły mu na myśl, kiedy stał na szczycie.
Jednak ta melancholia nie trwała długo. Wypaliwszy
papierosa, wydobywał się z odmętów myśli, zbierał rzeczy
i mówił:
– Idziemy?
Zejście odbywało się biegiem, pędziliśmy prosto w dół na
złamanie karku, wydawaliśmy wojenne okrzyki, wyliśmy jak
Indianie i po mniej niż dwóch godzinach moczyliśmy nogi
w jakiejś wiejskiej fontannie.
Tymczasem w Granie matka poczyniła postępy w swoim
śledztwie. Często widywałem ją na polu ponad wsią, gdzie
całe dnie spędzała matka Bruna. Gdy podnosiłem wzrok,
zawsze ją tam widziałem, kościstą kobietę w żółtej czapce,
pochyloną nad cebulami i ziemniakami. Nigdy z nikim nie
zamieniła nawet jednego słowa i nikt jej nie odwiedzał, dopóki
nie zrobiła tego moja matka. Jedna schylona przy grządkach,
druga siedząca obok na pniaku – wyglądały z daleka, jakby
gadały ze sobą całymi godzinami.
– A więc mówi – stwierdził ojciec, kiedy mu
opowiedzieliśmy o tej dziwnej kobiecie.
– Pewnie, że mówi. Żadnego niemowy jeszcze nie
poznałam – odparła matka.
– Jaka szkoda – skomentował ojciec, ale matka nie miała
nastroju do żartów. Dowiedziała się, że Bruno w tym roku nie
otrzymał promocji do drugiej klasy gimnazjum, i była
wściekła. Chłopaka przestano posyłać do szkoły już
w kwietniu. Było oczywiste, że jeśli ktoś nie zainterweniuje,
na tym się skończy jego edukacja, co zawsze nad wyraz
oburzało moją matkę, czy był to Mediolan, czy zabita dechami
górska wioska.
– No przecież nie uda ci się wszystkich uratować –
powiedział ojciec.
– A czy ciebie przypadkiem ktoś kiedyś nie uratował, czy
tylko mi się zdaje?
– Pewnie, że tak. Ale potem sam musiałem się przed nimi
ratować.
– Poza tym się uczyłeś. Kiedy miałeś jedenaście lat, nie
posyłali cię do wypasania krów. Jak się ma jedenaście lat,
chodzi się do szkoły.
– Ja tylko mówię, że tu jest inaczej. Tutaj na szczęście są
rodzice.
– O tak, prawdziwe szczęście! – spuentowała matka,
a ojciec nie ciągnął rozmowy. Niemal nigdy nie rozmawiali
o jego dzieciństwie, a jeśli nawet do tego doszło, kręcił głową
i zostawiał temat.
Tak oto zostaliśmy z ojcem wysłani na rekonesans.
Mieliśmy nawiązać znajomość z mężczyznami z rodziny
Guglielmina. Trzy pasterskie chaty, w których spędzali lato,
stały niewiele ponad godzinę marszu od Grany przy ścieżce
prowadzącej w górę doliny. Widzieliśmy je z oddali,
posadowione w połowie jej wysokości po prawej stronie,
w miejscu, gdzie zbocze góry łagodniało, nim znów zaczęło
stromo opadać aż do tego samego potoku, który przepływał
przez wieś. Zdążyłem już zżyć się z tą rzeczułką i z radością
powitałem jej górny bieg. W tym miejscu dolina się zamykała,
jakby ogromne osuwisko zatkało jej dostęp do szczytów,
i kończyła się wilgotną kotliną, pociętą siecią strumyków
i porośniętą przez paprocie, rabarbar i pokrzywy. Biegnąca
przez jej środek ścieżka robiła się błotnista, a potem,
zostawiwszy już moczar za sobą, przecinała potok i wspinała
się ku suchej ziemi i słońcu, w stronę chat pasterskich.
Powyżej potoku znajdowały się już tylko dobrze utrzymane
pastwiska.
– Hej – przywitał mnie Bruno. – Rychło w czas.
– Przepraszam. Musiałem pobyć trochę z ojcem.
– To jest twój ojciec? I jaki jest?
– Bo ja wiem? – odpowiedziałem. – W porządku.
Zaczynałem mówić tak jak on. Nie widzieliśmy się przez
dwa tygodnie i już czuliśmy się jak dwaj starzy kumple.
Ojciec przywitał się z nim, jakbyśmy się przyjaźnili od lat,
stryj Bruna także starał się okazać gościnność: wszedł do
jednej z chat i po chwili wyłonił się z powrotem, niosąc kawał
sera toma, mocettę – podsuszane kozie mięso pocięte na
cienkie plastry jak szynka parmeńska – i solidną flaszę wina,
ale jego mina nie harmonizowała z powitalnymi gestami. Był
człowiekiem naznaczonym przez złe myśli i to one wyciosały
mu twarz. Miał zmierzwioną niemal całkiem siwą brodę, gęste
szpakowate wąsy, brwi wykrzywione w grymasie nieustannej
nieufności, błękitne jak niebo oczy. Wyciągnięta na powitanie
dłoń mojego ojca zaskoczyła go i odwzajemnił uścisk
niepewnie i nienaturalnie; dopiero kiedy odkorkował wino
i napełnił szklanki, poczuł się znów swobodnie.
Bruno miał mi coś do pokazania, więc zostawiliśmy
starszych przy winie i poszliśmy się rozejrzeć. Uważnie
przyglądałem się górskiemu gospodarstwu, o którym mi tyle
opowiadał. Było w tych chatach dawne dostojeństwo, wciąż
dostrzegalne w ścianach z suchego muru, ogromnych
kamieniach węgielnych i ręcznie ociosanych belkach
dachowych, oraz współczesna bylejakość widoczna
w pokrywającej wszystko warstwie tłuszczu i pyłu. Najdłuższą
z chat wykorzystywano jako oborę. Brzęczały wokół niej roje
much, po sam próg upaprana była gnojem. Drugą, w której
powybijane okna zasłonięto szmatami, a dach załatano
kawałkami blachy, zajmował Luigi Guglielmina i jego
potomkowie. Trzecia służyła jako pomieszczenie gospodarcze
i do niej właśnie zaprowadził mnie Bruno, nie do chaty,
w której spał. W Granie też nigdy nie zapraszał mnie do domu.
– Uczę się na serowara – powiedział.
– To znaczy?
– Na takiego, co robi tomę. Chodź.
Wnętrze chaty zaskoczyło mnie. Było w nim chłodno
i ciemno. To była jedyna naprawdę czysta chata w całym
gospodarstwie. Masywne półki z modrzewia były świeżo
umyte: na nich dojrzewały krążki tomy w wilgotnej solnej
skorupce. Świecące, krągłe, równo ułożone, wyglądały jak
wystawione na konkurs.
– Ty je zrobiłeś? – zapytałem.
– Nie, nie. Na razie tylko je odwracam. Piękne są, co nie?
– Co to znaczy, że je odwracasz?
– Raz w tygodniu odwracam je na drugą stronę i posypuję
solą. Potem wszystko zmywam i utrzymuję porządek
w środku.
– Piękne są – powiedziałem.
Tymczasem na zewnątrz przewracały się plastikowe
wiaderka, leżała sterta na pół przegniłego drewna, stały piecyk
zrobiony z baryłki po ropie i wanna służąca za poidło. Na
ziemi walały się obierki ziemniaków i parę kości ogryzionych
do czysta przez psy. Tu nie chodziło jedynie o brak zmysłu
estetycznego: była w tym jakaś pogarda wobec rzeczy
materialnych, jakieś upodobanie w niszczeniu i zostawianiu na
wyniszczenie, coś, co zaczynałem dostrzegać w całej Granie.
Jakby los tych wszystkich miejsc został już przypieczętowany
i troska o nie była jedynie niepotrzebną fatygą.
Dorosłych zastaliśmy przy drugiej szklance wina
i ożywionej dyskusji o ekonomii wypasu. Bez wątpienia
zaczął ją mój ojciec, którego w życiu innych interesował
przede wszystkim sposób działania: ile zwierząt, ile hektarów
pastwisk, ile litrów mleka na dzień, jaki efekt w postaci
krążków sera. Luigi Guglielmina był zadowolony, że może
porozmawiać z kompetentnym człowiekiem, i rachował na
głos, wykazując, że przy obecnych cenach i absurdalnych
przepisach narzuconych hodowcom jego praca nie ma już
właściwie sensu i wykonuje ją jedynie z pasji.
– Jak ja umrę, w dziesięć lat to wszystko na powrót zarośnie
lasem. Wtedy będą zadowoleni – powiedział.
– Pańskim synom nie podoba się ta praca? – zapytał ojciec.
– Oj, tam. Zapierdalać im się nie chce.
Wulgaryzm nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak
przepowiednia. Nigdy nie pomyślałem, że pastwisko mogło
kiedyś być lasem ani że może nim zostać na powrót.
Popatrzyłem na krowy rozproszone po łące i spróbowałem
wyobrazić sobie, jak pierwsze krzewy zagarniają dla siebie
coraz większe jej połacie, jak rozrastają się, pożerając wszelki
ślad tego, co tu było. Jak znikają kanały, kamienne ogrodzenia,
ścieżki, a wreszcie także domy.
W tym czasie Bruno rozpalił ogień w piecyku stojącym pod
gołym niebem. Bez niczyjego polecenia poszedł do poidła po
wodę i zabrał się do obierania ziemniaków nożykiem. Całkiem
dużo potrafił zrobić: przyrządził makaron i postawił go na
stole razem z ugotowanymi ziemniakami, tomą, mocettą
i winem. Wówczas pojawili się także jego kuzyni, dwaj
potężnie zbudowani chłopacy, około dwudziestopięcioletni.
Usiedli z nami, zjedli z pochyloną głową, popatrzyli na nas
przez minutę, a potem poszli spać. Stryj Bruna patrzył, jak się
oddalają, i w grymasie, który wykrzywił jego twarz, malowała
się cała pogarda, jaką do nich czuł.
Mój ojciec nie zwracał na te rzeczy uwagi. Pod koniec
posiłku przeciągnął się, splótł ręce na karku, jakby
rozkoszował się widokiem. I właśnie tak powiedział:
– Cóż za wspaniały widok!
Jego urlop dobiegał końca, toteż zaczynał spoglądać na góry
z nostalgią. Na niektóre szczyty już w tym roku nie wejdzie.
Mieliśmy nad głową całe górskie królestwo, wszystkie te
rumowiska, skalne żandarmy, turnie, żleby pełne piargu
i postrzępione granie. Wyglądały jak ruiny ogromnej fortecy
skruszonej armatnimi pociskami, której złowieszcze szczątki
miały się dopiero zawalić: krótko mówiąc, tylko dla mojego
ojca mógł to być wspaniały widok.
– Jak się nazywają te szczyty? – zapytał. Pomyślałem, że
głupio pyta, przecież tyle czasu spędził na studiowaniu mapy
zawieszonej na ścianie.
Stryj Bruna podniósł głowę, co wyglądało, jakby chciał
sprawdzić, czy pada, i wykonując zmęczony ruch ręką,
powiedział:
– Grenon.
– Który to Grenon?
– Ten. Dla nas to jest góra Grany.
– Wszystkie te szczyty razem wzięte?
– A jak? My tu turniom nazw nie nadajemy. Cała ta okolica
to Grenon. – Najedzony i lekko podpity, zaczynał okazywać
zmęczenie naszym towarzystwem.
– Był pan tam kiedyś? – nalegał ojciec. – Znaczy tam, na
górze?
– Jak byłem młody. Razem z ojcem, na polowaniu.
– A był pan na lodowcu?
– Nie. Nigdy nie miałem okazji. Ale chciałbym – przyznał
stryj Bruna.
– Ja chciałbym tam iść jutro – powiedział mój ojciec. –
Biorę mojego chłopaka, żeby poczuł śnieg pod podeszwą. Jeśli
nie ma pan nic przeciwko, wziąłbym też pańskiego.
A więc do tego zmierzał. Luigi Guglielmina potrzebował
chwili, żeby zrozumieć, co mój ojciec chciał powiedzieć. Że
co? Jakiego „pańskiego”? Potem przypomniał sobie o Brunie,
który siedział koło mnie. Bawiliśmy się z jednym z psów,
kilkumiesięcznym szczeniakiem, ale nie umykało nam ani
jedno słowo.
– Masz chęć? – zapytał go.
– Tak, jasne – potwierdził Bruno.
Stryj zmarszczył czoło. Łatwiej mu przychodziło zabraniać
niż pozwalać. Ale może poczuł się złapany w pułapkę przez
tego obcego człowieka, a może, kto wie, na krótką chwilę
zrobiło mu się żal dzieciaka.
– No to idź – powiedział. Potem zakorkował flaszkę i wstał
od stołu, straciwszy resztę ochoty do udawania kogoś innego,
niż był w rzeczywistości.
Lodowiec fascynował mojego ojca bardziej nawet jako
człowieka nauk ścisłych niż jako alpinistę. Przypominał mu
studia fizyczne i chemiczne, mitologię, na której się
ukształtował. Następnego dnia, kiedy szliśmy do schroniska
Mezzalama, opowiedział nam coś, co przypominało jeden
z tych mitów: oto lodowiec, mówił do Bruna i do mnie, jest
wspomnieniem po minionych zimach, które góry dla nas
przechowują. Powyżej pewnej wysokości zatrzymuje ich
wspomnienie, a jeśli chcemy poznać jakąś odległą zimę,
musimy iść wyżej.
– Tę wysokość nazywamy granicą wiecznego śniegu –
wyjaśnił. – Znajduje się ona w tym miejscu, gdzie latu brak
już sił, by roztopić cały śnieg, który napadał zimą. Ta
pozostała nieroztopiona część opiera się latu aż do jesieni,
a potem zostaje przysypana nowym śniegiem podczas kolejnej
zimy. I w ten sposób się ratuje. A pod spodem z wolna
przemienia się w lód. Staje się kolejną warstwą wzrostu
lodowca, tak samo jak się dzieje w drzewie ze słojami, które
można policzyć i określić jego wiek. Tylko że lodowiec nie
stoi sobie w miejscu w wysokich górach. Porusza się. Przez
cały czas nieustannie sunie w dół.
– Dlaczego? – zapytałem.
– A jak myślisz?
– Bo jest ciężki – odpowiedział Bruno.
– Właśnie – potwierdził ojciec. – Lodowiec jest ciężki,
a skała, na której leży, bardzo gładka. Dlatego się zsuwa.
Powoli, ale bez chwili przerwy. Ślizga się z góry, aż dociera na
taką wysokość, gdzie jest już dla niego za ciepło. To się
nazywa ablacja. Widzicie ją tam, w dole?
Szliśmy po morenie, która zdawała się złożona z samego
piasku. Jęzor lodu i odłamków skalnych wyciągał się daleko
pod nami, znacznie niżej, niż prowadził nasz szlak. Przecinały
go strużki płynącej wody, która zbierała się w nieprzejrzystym
jeziorku o metalicznym odcieniu, już z wyglądu lodowato
zimnym.
– Ta woda – ciągnął ojciec – wcale nie pochodzi
z zeszłorocznego śniegu. To jest śnieg, który góra
przechowywała przez długi czas. Dzisiejsza woda może
pochodzić ze śniegu sprzed nawet stu lat.
– Aż stu? Naprawdę? – zdziwił się Bruno.
– A może i więcej. To trudne do obliczenia. Trzeba
dokładnie znać kąt nachylenia i siłę tarcia. Najpierw trzeba
wykonać doświadczenie.
– Jakie?
– A, to akurat jest proste. Widzisz te szczeliny lodowcowe
w górze? Jutro tam pójdziemy, wrzucimy do środka monetę,
a potem usiądziemy nad potokiem i poczekamy, aż do nas
przypłynie.
Ojciec się roześmiał. Bruno jak urzeczony patrzył na
szczeliny i lodowcowy jęzor, widać było, że fascynuje go ta
historia. Ja byłem znacznie mniej ciekawy zim sprzed stulecia.
Czułem w żołądku, że właśnie przekraczamy wysokość, na
której dotąd kończyły się nasze wspinaczki. Również godzina
była niezwykła: po południu złapał nas przelotny deszcz,
a teraz, pod wieczór, wchodziliśmy w mgłę. Dziwnie było
odkryć, że na końcu moreny czeka na nas drewniany piętrowy
budynek. Najpierw zapowiedział go zapach spalin
z generatora prądu na ropę. Potem dołączyły głosy
w językach, których nie znałem. Podziurawiony rakami
drewniany podest przed wejściem zajmowały plecaki, liny,
suszące się swetry i grube skarpety oraz alpiniści chodzący
w rozsznurowanych butach z bielizną w ręku.
Tego wieczoru schronisko było pełne. Nikogo nie
zostawiało się za drzwiami, ludzie nocowali nawet na stołach
i ławach. Ja i Bruno byliśmy zdecydowanie najmłodsi
w towarzystwie. Zjedliśmy w pierwszej grupie i żeby zwolnić
miejsce następnym, poszliśmy na piętro, do wielkiej sali,
w której dzieliliśmy jedno łóżko. Tam, ubrani od stóp do głów
i przykryci szorstkimi kocami, czekaliśmy długo, aż przyjdzie
do nas sen. Przez okno nie widzieliśmy gwiazd ani świateł
w dolinie, tylko żarzące się końcówki papierosów dorosłych,
którzy wyszli przed dom, żeby zapalić. Podsłuchiwaliśmy
mężczyzn rozmawiających na parterze: po kolacji omawiali
swoje plany na następny dzień, dyskutowali o niepewnej
pogodzie albo opowiadali o innych nocach spędzonych
w schronisku i dawnych przygodach. Niekiedy dobiegał do
mnie głos ojca, który zamówił litr wina i dołączył do
pozostałych. Nie szykował się do zdobycia żadnego szczytu,
zdążył natomiast wyrobić sobie pewną renomę jako gość,
który prowadzi dwóch dzieciaków na lodowiec, co napawało
go dumą. Odnalazł ludzi ze swoich stron i słyszałem, jak
żartuje z nimi w dialekcie weneckim. Sam, będąc nieśmiały,
wstydziłem się za niego.
Bruno odezwał się do mnie:
– Twój ojciec zna się na rzeczy, co nie?
– No, zna się – odpowiedziałem.
– Super, że cię uczy tego wszystkiego.
– A twój ciebie nie uczy?
– Bo ja wiem? Zawsze tak się zachowuje, jakbym mu
przeszkadzał.
Pomyślałem, że mój ojciec jest dobry w mówieniu, ale
słuchanie nie należy do jego mocnych stron. Podobnie jak
zwracanie na mnie uwagi, bo wówczas zauważyłby, jak się
czuję: kolację zjadłem z trudem i lepiej by było, gdybym ją
sobie darował, bo teraz męczyły mnie nudności. Zapach zupy
dobiegający z kuchni pogarszał tylko sprawę. Wzdychałem
głęboko, by uspokoić żołądek, i Bruno zorientował się, że coś
jest nie tak.
– Źle się czujesz?
– Nie najlepiej.
– Zawołać twojego ojca?
– Nie, nie. Już mi przechodzi.
Rozmasowywałem brzuch rękami. Ponad wszystko
wolałbym teraz leżeć we własnym łóżku i słyszeć matkę
krzątającą się przy piecyku. Leżeliśmy w milczeniu aż do
dziesiątej, kiedy kierownik schroniska zarządził ciszę nocną,
wyłączył generator prądu i cały budynek pogrążył się
w ciemności. Po chwili pojawiły się światełka elektrycznych
latarek, za pomocą których ludzie szukali drogi do swoich
łóżek. Pojawił się i mój ojciec z silnym chuchem po grappie,
żeby sprawdzić, co u nas: zamknąłem oczy i udawałem, że
śpię.
Wyszliśmy ze schroniska przed wschodem słońca. Mgła
zalegała w dolinach pod naszymi stopami, niebo było
przejrzyste, lśniące jak masa perłowa, a ostatnie gwiazdy
bladły wraz z jaśniejącym brzaskiem. Świt musiał być blisko:
wspinacze kierujący się na najdalej położone szczyty wyszli
dużo wcześniej, słyszeliśmy, jak zbierali się do drogi, gdy było
jeszcze zupełnie ciemno, a teraz widzieliśmy ich daleko
w górze. Podzieleni na zespoły asekuracyjne, wyglądali
niczym miniaturowi rozbitkowie na śnieżnej bieli.
Ojciec przypiął nam do butów raki, które wcześniej
wypożyczył, i związał nas liną co pięć metrów, najpierw był
on, potem Bruno, na końcu ja. Wiązał nas pod pachami w jakiś
skomplikowany sposób, ale nie robił tego od lat, więc
przygotowania były długie i uciążliwe. W rezultacie
opuściliśmy schronisko jako ostatni. Na początku trzeba było
przejść spory kawał kamieniska, na którym raki dzwoniły i co
chwila się zakleszczały, lina utrudniała mi kroki i czułem się
pokraczny, obładowany nadmiarem rzeczy. Jednak to odczucie
zmieniło się, gdy tylko postawiłem nogę na śniegu. Z mojego
lodowcowego chrztu pamiętam to właśnie: nagłą stabilność
w nogach, stalowe kolce raków wgryzające się w zmrożony
śnieg i doskonale uczepione podłoża.
Obudziłem się w dość dobrej formie, ale po niedługim
czasie ciepło schroniska wyparowało i powróciły nudności.
Idący na czele ojciec ciągnął nas za sobą. Widziałem, że się
spieszy. Co prawda utrzymywał, że chce wyjść tylko na mały
spacer, ale według mnie żywił ukrytą nadzieję, że zdobędzie
jakiś szczyt i zaskoczy innych alpinistów, pojawiając się wraz
z nami na wierzchołku. Ja jednak zwalniałem tempo. Przy
każdym kroku czułem się tak, jakby czyjaś ręka ściskała mi
żołądek. Kiedy zatrzymywałem się, by zaczerpnąć oddechu,
lina między Brunem a mną napinała się, zmuszając także jego
do przystanięcia; wreszcie napięcie dochodziło do ojca, który
odwracał się poirytowany, żeby na mnie popatrzeć.
– Co się dzieje? – pytał. Uważał, że marudzę. – No ruchy,
ruchy.
O wschodzie słońca trzy ciemne cienie wyrosły obok nas na
lodowcu. Śnieg stracił swój błękitny odcień, zrobił się
oślepiająco biały i niemal natychmiast zaczął ustępować pod
rakami. Chmury w dole nadymały się porannym ciepłem
i nawet ja rozumiałem, że wkrótce podniosą się wyżej, tak
samo jak poprzedniego dnia. Idea, by dotrzeć gdziekolwiek,
stawała się coraz mniej realna, jednak ojciec nie był typem
zdolnym się do tego przyznać i ogłosić odwrót: przeciwnie,
uparł się, by iść dalej. W pewnym momencie natrafił na
szczelinę, na oko zmierzył odległość i przesadził ją
zdecydowanym krokiem; następnie wbił czekan w lód
i nawinął linę wokół łokcia, by odebrać Bruna.
Mnie zaś przestało już kompletnie interesować, co robimy.
Świt, lodowiec, łańcuchy górskie, chmury oddzielające nas od
świata, całe to nadludzkie piękno było mi całkiem obojętne.
Chciałem tylko, by ktoś mi powiedział, ile jeszcze mamy iść.
Dotarłem nad brzeg szczeliny w tej samej chwili, gdy stojący
nad nią Bruno wychylał się, by spojrzeć w dół. Ojciec
powiedział mu, żeby wziął głęboki oddech i skoczył. Czekając
na swoją kolej, odwróciłem się: pod nami z boku nachylenie
zbocza gwałtownie rosło i lodowiec utworzył tam strome
seraki; dalej za tym koszmarem połamanych, skruszonych
i nachodzących na siebie lodowych bloków mgła pożerała
właśnie schronisko, z którego wyruszyliśmy. Wówczas
wydało mi się, że już nigdy nie wrócimy na dół, poszukałem
wzrokiem Bruna w nadziei, że znajdę w nim oparcie,
i zobaczyłem, że jest już po drugiej stronie. Ojciec klepał go
po ramieniu, gratulując skoku. Nie, ja w życiu tego nie
przeskoczę, myślałem. Mój żołądek w końcu się poddał
i zwróciłem śniadanie na śnieg. Tak oto moja choroba
wysokościowa przestała być tajemnicą.
Ojciec się przestraszył. Zaniepokojony podbiegł do mnie,
przeskakując ponownie nad szczeliną i plącząc łączącą nas
linę. Zaskoczył mnie jego strach, oczekiwałem raczej złości,
ale wówczas jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z ryzyka,
jakie podejmował, zabierając nas w to miejsce: mieliśmy po
jedenaście lat i leźliśmy po lodowcu ścigani kiepską pogodą,
byle jak wyposażeni, wleczeni w górę jego zawziętym
uporem. Wiedział, że jedynym lekarstwem na chorobę
wysokościową jest zejście niżej, i nie zawahał się przed tym.
Odwrócił asekurację w taki sposób, bym ja szedł pierwszy
i mógł przystanąć, gdybym poczuł się źle: w żołądku nie
miałem już niczego, ale od czasu do czasu zbierało mnie
jeszcze na wymioty i zwracałem samą ślinę.
Po niedługim czasie weszliśmy w mgłę. Ojciec zawołał do
mnie z tyłu:
– Jak się czujesz? Boli cię głowa?
– Chyba nie.
– A jak żołądek?
– Trochę lepiej – odpowiedziałem. Teraz czułem się przede
wszystkim bardzo słabo.
– Weź – powiedział Bruno. Podał mi garść śniegu, który
ścisnął w dłoni na sopel. Zacząłem go ssać. Po części dzięki
niemu, a po części dlatego, że zeszliśmy niżej, mój żołądek
zaczął się uspokajać.
To był sierpniowy poranek 1984 roku i takie było moje
ostatnie wspomnienie zachowane z tamtego lata: następnego
dnia Bruno wrócił na pastwisko, a ojciec do Mediolanu. Ale
tamtego dnia byliśmy na lodowcu razem, we trzech, co już
nigdy więcej miało się nie zdarzyć, złączeni ze sobą jedną
liną, czy nam się to podobało, czy nie.
Potykałem się o własne raki i nie potrafiłem maszerować
prosto. Bruno szedł zaraz za mną i po jakiejś minucie
usłyszałem jego „oj, oj, oj”. Ten sam zaśpiew, którym zaganiał
bydło do obory. Ej, ej, ej. Oj, oj, oj. Teraz zaganiał mnie do
schroniska, bo ledwie stałem na nogach. Zaufałem tej nucie
i pozwoliłem, by moje nogi szły w jej rytm, nie musiałem już
myśleć o niczym więcej.
– Widziałeś tę szczelinę? – zapytał. – Kruca fuks, szła
w dół, że końca nie było widać!
Nie odpowiedziałem. Miałem jeszcze w oczach obraz ich
dwóch stojących po drugiej stronie, bliskich i rozradowanych,
jak ojciec z synem. Teraz mgła i śnieg zlały się w moich
oczach w jednolitą biel i troszczyłem się wyłącznie o to, by
nie upaść. Bruno nie powiedział już nic więcej, tylko wrócił
do swojego zaśpiewu.
Rozdział trzeci

W tamtych latach przeżywałem zimę jako porę nostalgii.


Ojciec głęboko gardził narciarzami, nie chciał mieć z nimi nic
wspólnego ani nawet przebywać w ich otoczeniu: uważał, że
jest coś nieprzyzwoitego w zabawie polegającej na zjeżdżaniu
z góry bez wysiłku włożonego we wspięcie się na nią, po
stoku wyrównanym przez maszyny i wyposażonym w wyciąg.
Gardził nimi, bo przyjeżdżali tłumnie i zostawiali po sobie
same zniszczenia. Niekiedy latem napotykaliśmy słup wyciągu
krzesełkowego albo ciągnik gąsienicowy stojący na
bezdrzewnej trasie zjazdowej czy pozostałości porzuconej
wysokogórskiej stacji narciarskiej, jak choćby pordzewiały
kołowrót osadzony w betonowym bloku pośrodku kamieniska.
– Najlepiej byłoby wysadzić to wszystko w powietrze –
mówił ojciec i nie żartował.
W tym samym stanie ducha oglądał na Boże Narodzenie
materiały w wiadomościach telewizyjnych poświęcone feriom
narciarskim. Tysiące rodaków najeżdżało na alpejskie wioski,
tłoczyło się w kolejkach do tych straszliwych urządzeń
i śmigało w dół po naszych szlakach, on zaś odcinał się od
tego wszystkiego zamknięty w mediolańskim mieszkaniu.
Kiedyś matka zaproponowała mu, by w niedzielę zabrał mnie
w nasze góry tylko po to, bym zobaczył, jak wygląda Grana
pokryta śniegiem. Ojciec uciął sucho:
– Nie. Nie spodobałoby mu się.
Zimą góry nie są przeznaczone dla ludzi i należy je
zostawić w spokoju. Zgodnie z jego filozofią wspinania się
i schodzenia, uciekania w górę od tego, co dręczy człowieka
na dole, po okresie beztroski musiał następować sezon
mroczny, czyli czas pracy, nizin i ponurego humoru.
Teraz i ja poznawałem tęsknotę za górami, chorobę, która
od lat toczyła go na moich oczach, choć dotąd jej nie
rozumiałem. Teraz i ja umiałem się zachwycić, gdy Grigna
pojawiała się w głębi miejskiej alei. Odczytywałem stronice
starego przewodnika Włoskiego Klubu Alpejskiego, jakby to
był pamiętnik, upajając się ich archaiczną prozą, i marzyłem,
że krok za krokiem podążam opisywanymi szlakami:
„Najprzód trzeba się piąć po stromych, bujnie zarosłych
zboczach aż do opuszczonych chat pasterskich… następnie,
postępując po głazach i resztkach pól lodowych… nareszcie
wnijść na górną perć nieopodal wyraźnie widocznego
urwiska”. Tymczasem moje nogi żegnały się z opalenizną,
zapominały o wygojonych otarciach i strupach, o lodowatym
chłodzie potoku przekraczanego w bród na bosaka i bez
skarpet, o uldze, jaką dawała chłodna pościel po całym dniu
prażącego słońca. Nic nie oddziaływało na mnie z tak wielką
siłą w zimowym mieście. Patrzyłem na nie przez filtr, który
sprawiał, że wyglądało niewyraźnie i blado, jak mgła z osób
i pojazdów, przez którą trzeba się przedrzeć dwa razy
dziennie; kiedy wyglądałem z okna na ulicę w dole, dni
spędzone w Granie wydawały mi się tak odległe, że
zastanawiałem się, czy naprawdę istniały. A może je sobie
wymyśliłem, przyśniły mi się i nic więcej? Aż w końcu
dostrzegałem, że światło pada na balkonie pod innym kątem
i świeża trawa kiełkuje na pasie zieleni między jezdniami.
Wiosna wracała także do Mediolanu i nostalgia przeobrażała
się w oczekiwanie na chwilę, gdy znów znajdę się w górach.
Bruno czekał na ten dzień z taką samą jak ja niecierpliwością.
Tyle że ja przybywałem i odjeżdżałem, a on zostawał: myślę,
że z jakiegoś swojego punktu obserwacyjnego miał na oku
serpentyny, po których wspinała się droga, bo pojawiał się
u mnie w niecałą godzinę po naszym przyjeździe.
– Berio! – wołał z podwórza. Takie mi nadał przezwisko. –
Chodź – mówił, nawet się nie witając, jakbyśmy dopiero co
się widzieli. I coś w tym było: minione miesiące zostawały
wymazane jednym ruchem, a nasza przyjaźń zdawała się żyć
jednym niekończącym się latem.
Jednak Bruno w międzyczasie dorastał, i to szybciej ode
mnie. Niemal za każdym razem przychodził uwalany brudem
z obory i nie chciał wchodzić do domu. Czekał na werandzie,
oparty o balustradę, o którą nikt z nas się nie opierał, ponieważ
chwiała się przy każdym dotknięciu i byliśmy przekonani, że
któregoś dnia się urwie i zleci na dół. Odwracał się za siebie,
jakby dla sprawdzenia, czy ktoś go nie śledził: uciekał od
swoich krów i odrywał mnie od książek dla przygód, których
nie chciał mi psuć słowami.
– Gdzie idziemy? – pytałem, sznurując buty.
– W góry. – To była jego jedyna odpowiedź wyrażona
szyderczym tonem, którego gdzieś się nauczył, może tak samo
odpowiadał swojemu stryjowi. Uśmiechał się.
Miałem mu tylko zaufać. Matka mi ufała, powtarzała to
często: że jest spokojna, bo wie, że nie zrobię nic złego.
Właśnie złego, a nie głupiego czy lekkomyślnego, jakby
nawiązywała do całkiem innych niebezpieczeństw, które
czyhały na mnie w dorosłym życiu. Nie potrzebowała uciekać
się do zakazów ani ostrzeżeń, gdy pozwalała nam razem iść.
Chodzenie po górach z Brunem nie miało nic wspólnego ze
szczytami. Jasne, wchodziliśmy na ścieżkę, zagłębialiśmy się
w las, przez jakieś pół godziny szybkim krokiem szliśmy pod
górę, ale później, w miejscu znanym tylko jemu,
zostawialiśmy ubitą drogę i zapuszczaliśmy się w głąb innymi
szlakami. Wąwozem albo na przełaj przez jodłowy młodniak.
Jak mu się udawało w tym wszystkim nie zgubić, pozostawało
dla mnie tajemnicą. Poruszał się szybko, zgodnie
z wewnętrzną mapą wskazującą mu przejście tam, gdzie ja
widziałem jedynie osuwisko nad brzegiem strumienia albo
nazbyt urwistą dla piechura skałę. Ale w ostatniej chwili
między dwiema krzywymi sosnami czy w niemal pionowej
ścianie odsłaniała się szczelina, przez którą mogliśmy wspiąć
się wyżej, a wcześniej niewidoczna półka skalna pozwalała
przejść wygodnie. Niektóre z tych dróg były wykute
uderzeniami kilofa. Kiedy pytałem, kto nimi chodził,
odpowiadał: „Górnicy” albo: „Leśnicy”, wskazując mi znaki,
których sam nie umiałbym zauważyć: zarośnięty krzakami
rozwalony terminal towarowego przenośnika linowego,
sczerniałą od ognia ziemię schowaną tuż pod cienką i nieco
bardziej suchą warstwą czegoś, co było pozostałością mielerza
do wypalania węgla drzewnego. Las pełen był wykopów,
usypisk, stert rupieci. Wszystkie one tworzyły znaki martwego
języka, który Bruno mi tłumaczył. A wraz z tymi znakami
uczył mnie dialektu, który uważałem za odpowiedniejszy
w tym miejscu od formalnej włoszczyzny, jakbym tu,
w górach, musiał zamieniać abstrakcyjny książkowy język na
konkretną mowę rzeczy, skoro kładłem na nich swoje ręce.
Modrzew: brenga. Świerk pospolity: pezza. Sosna limba:
arula. Wysunięta skała, pod którą można się schronić w czasie
deszczu: barma. Kamień to berio – nareszcie zrozumiałem,
dlaczego mnie tak nazywał: moje włoskie imię też przecież
pochodziło od kamienia, pietra, i bardzo bliski mi był ten mój
przydomek w dialekcie. Każdy strumień przecinał dolinę
i dlatego nazywał się valey, a każda dolina miała dwa zbocza
odmiennego charakteru: wystawiony na promienie słońca
adret, gdzie znajdowały się wsie i pola, i wilgotny cienisty
envers oddany we władanie lasom i dzikim zwierzętom.
Woleliśmy to drugie zbocze.
Tam nikt nam nie przeszkadzał i mogliśmy ruszać na
poszukiwanie skarbów. W lasach wokół Grany były kiedyś
prawdziwe kopalnie: podziemne korytarze o zabitych deskami
wejściach, które już przed nami ktoś sforsował. W dawnych
czasach, twierdził Bruno, wydobywali tu złoto, szukali jego
żył wszędzie w okolicznych górach, ale nie mogli przecież
zabrać wszystkiego, musiało go zostać choć trochę.
Zagłębialiśmy się więc w kończące się nagle po paru metrach
sztolnie i prowadzące w dół kręte mroczne korytarze.
Sklepienie było tak nisko, że z ledwością mogliśmy ustać
prosto: wiedziałem, że to niebezpieczne, podobnie jak
wiedziałem, że zdradzam zaufanie matki, bo nie było nic
mądrego w igraniu z niebezpieczeństwem, toteż robiąc to,
miałem poczucie winy, które psuło mi całą przyjemność.
Chciałem być jak Bruno i mieć odwagę zbuntować się
otwarcie, przyjmując karę z wysoko podniesioną głową.
Tymczasem byłem nieposłuszny w ukryciu, uchodziło mi to
płazem, czego się wstydziłem. Myślałem o tym wszystkim,
a buty przemakały mi w marszu po kałużach. Złota nie
znaleźliśmy nigdy: prędzej czy później docieraliśmy do
miejsca, gdzie podziemny chodnik był zawalony albo zbyt
ciemny, by iść dalej, i nie pozostawało nam nic innego, jak
wracać.
Pocieszaliśmy się po rozczarowaniu, plądrując w drodze
powrotnej jakąś ruderę. Zazwyczaj był to napotkany w lesie
pasterski szałas, sklecony z tego, co było pod ręką, podobny
do ziemianki. Bruno udawał, że odkrywa te miejsca razem ze
mną. Sądzę, że znał na pamięć położenie i zawartość każdego
z tych porzuconych szałasów, ale więcej frajdy było we
wspólnym wyważaniu drzwi, jakby to był pierwszy raz. Ze
środka podprowadzaliśmy poobijaną miskę albo
wyszczerbione ostrze sierpa, wmawiając sobie, że znaleziska
mają niezwykłą wartość, a we wsi, przed pożegnaniem,
dzieliliśmy między siebie łupy.
Wieczorem matka pytała mnie, gdzie byliśmy.
– Tu, w okolicy – odpowiadałem niechętnie. Kiedy
siedzieliśmy przy piecyku, nie miała ze mnie pociechy.
– Widziałeś coś ciekawego?
– Tak, mamo, las.
Patrzyła na mnie ze smutkiem, jak gdyby mnie traciła.
Uważała całkiem serio, że milczenie pomiędzy dwiema
osobami jest początkiem wszystkich kłopotów.
– Wystarczy mi, że masz się dobrze – poddawała się
w końcu i zostawiała mnie samemu sobie.
Jednak w innej wojnie, którą toczyła w Granie, nie zamierzała
oddać ani piędzi ziemi. Wzięła sobie do serca kwestię nauki
Bruna, jakby to była jej osobista sprawa, lecz miała
świadomość, że sama niewiele zdziała i musi zawrzeć
przymierze z kobietami w jego rodzinie. Szybko się
zorientowała, że matka chłopca jej nie pomoże, dlatego
skoncentrowała się na ciotce. Tak właśnie pracowała moja
matka: pukała do drzwi, wchodziła do środka, grzecznie
i uparcie wracała, aż wreszcie ciotka zobowiązała się, że zimą
będzie go posyłać do szkoły, a latem do nas, żeby odrabiał
lekcje. To już było jakieś zwycięstwo. Nie wiem, co o tym
myślał jego stryj, pewnie z wysokości górskiej hali złorzeczył
nam wszystkim po kolei. A może, co bardziej prawdopodobne,
los tego chłopaka nikogo szczególnie nie obchodził.
Pamiętam długie godziny, które Bruno spędził w naszej
kuchni na przerabianiu geografii i historii, kiedy na zewnątrz
czekały las, potok i otwarta przestrzeń. Wysyłali go do nas
przez trzy dni w tygodniu, specjalnie na tę okazję umytego
i porządnie ubranego. Moja matka dawała mu do czytania na
głos moje książki – Stevensona, Verne’a, Twaina, Londona –
a po lekcji zostawiała mu je, żeby czytał dalej na pastwisku.
Bruno lubił powieści, jednak gramatyka przyprawiała go
o rozpacz: była dla niego jak nauka języka obcego. I kiedy
widziałem, jak grzęźnie wśród reguł włoszczyzny, robi błędy
ortograficzne albo niepewnie duka koniunktiwy, czułem się
zażenowany i wściekły na matkę. Nie widziałem nic dobrego
w tym, do czego go zmuszaliśmy. Jednak z ust Bruna nie
usłyszałem ani jednego słowa protestu czy narzekania.
Widział, jak bardzo jej zależy, może nigdy w życiu nie spotkał
się jeszcze z kimś, dla kogo byłby ważny, więc uparcie się
uczył.
Niezwykle rzadko dostawał pozwolenie, by iść z nami na
wyprawę. To było jego święto, rekompensata za trudy nauki,
i nie miało znaczenia, czy był to szczyt, który zdobywaliśmy
wraz z ojcem, czy łąka, na której matka rozścielała piknikowy
obrus. Wówczas widziałem, jaka przemiana dokonuje się
w moim przyjacielu. Z natury niesubordynowany,
podporządkowywał się regułom i zwyczajom naszej rodziny.
Choć przy mnie zachowywał się jak dorosły, wobec moich
rodziców z łatwością wracał do swojego rzeczywistego wieku:
matce pozwalał się karmić, ubierać, przyjmował od niej
pieszczoty, wobec ojca żywił podziw graniczący
z uwielbieniem. Widziałem to po tym, w jaki sposób szedł za
nim na szlaku, i po tym, jak w milczeniu słuchał jego
wyjaśnień. To były normalne rzeczy w życiu zwyczajnej
rodziny, ale Bruno nigdy ich nie przeżył, dlatego jakąś częścią
siebie byłem dumny z tego, co robili moi rodzice, jakby to
była moja osobista zasługa. Druga część mnie obserwowała
niekiedy, jak dobrze Bruno rozumie się z moim ojcem, i czuła,
że byłby dla niego dobrym synem; może nie zdolniejszym, ale
poniekąd lepszym. Nosił w sobie mnóstwo pytań i zadawał je
bez lęku. Miał pewność siebie, która pomagała mu nawiązać
relację z moim ojcem, i nogi zdolne iść za nim wszędzie.
Nawiedzały mnie te myśli, a potem odrzucałem je od siebie
jak coś, czego należy się wstydzić.
I tak Bruno skończył pierwszą, drugą, a w końcu trzecią
klasę gimnazjum, zdając egzamin końcowy na dostatecznie.
Było to takie wydarzenie u niego w domu, że jego ciotka
zadzwoniła natychmiast do Mediolanu, by przekazać nam
wiadomość. Co to za słowo, dostatecznie, pomyślałem. Kto
w ogóle je wybrał, co chciał przez nie powiedzieć? Przecież
Bruno był wszystkim, tylko nie „dostatecznym”. Za to moja
matka była cała zadowolona i kiedy pojechaliśmy do Grany,
przywiozła mu nagrodę: pudełko dłut do pracy w drewnie.
I zaraz potem zaczęła się zastanawiać, co jeszcze mogłaby dla
niego zrobić.
Nadeszło lato roku 1987, roku naszych czternastych urodzin.
Przez miesiąc oddawaliśmy się metodycznej eksploracji
potoku. Nie wzdłuż brzegów ani ścieżek, które wychodziły
z lasu i tu i ówdzie przecinały jego bieg, ale wodą, samym
nurtem, przeskakując z kamienia na kamień albo idąc w bród.
O kanioningu, jeśli już wtedy istniała ta dyscyplina, nie
słyszeliśmy ani słowa, zresztą robiliśmy to odwrotnie: od
mostu w Granie w górę potoku, w górę doliny. Tuż za wsią
wchodziliśmy w długie gardło spokojnej wody płynącej
w cieniu gęsto porośniętych brzegów. Pokaźne baniory
z chmarami unoszących się nad nimi owadów, sterty
zatopionych gałęzi, stare podejrzliwe pstrągi pryskające na
nasz widok. W wyższych partiach problemem stawało się
nachylenie terenu, bieg potoku robił się rwący, pełen uskoków
i kaskad. Gdzie nie potrafiliśmy się wspiąć, tam
pokonywaliśmy bystrzynę, wspomagając się kawałkiem liny
albo zwalonym pniem czy gałęzią, którą wrzucaliśmy do wody
i zahaczaliśmy o kamienie, żeby posłużyła nam za drabinę.
Czasem pokonanie jednej małej kaskady kosztowało nas całe
godziny pracy. Ale na tym polegał urok całego
przedsięwzięcia. Planowaliśmy przetrzeć każdy fragment
potoku, a następnie połączyć wszystkie przejścia, pokonując
całą trasę w ciągu jednego wspaniałego dnia pod koniec lata.
Najpierw jednak musieliśmy odkryć, gdzie są jego źródła.
Około połowy sierpnia byliśmy już daleko za terenami stryja
Bruna. W tym miejscu z potokiem łączył się jego dopływ
zapewniający wodę okolicznym pastwiskom, a nieco ponad
ujściem stał ostatni zgrubnie wykonany mostek, ledwie parę
zbitych razem desek umożliwiających przejście; wyżej potok
się zwężał i jego przekroczenie nie przedstawiało już
trudności. Po rzednącym lesie poznawałem, że dochodzimy do
dwóch tysięcy metrów. Znad brzegów ginęły olchy i brzozy,
wszelkie inne drzewa ustępowały miejsca modrzewiom,
a ponad naszymi głowami rozpościerał się ów kamienny świat,
który Luigi Guglielmina nazywał Grenonem. Łożysko potoku
straciło tu swój dotychczasowy wygląd – rowu wyżłobionego
i ukształtowanego przez wodę – i stało się kamieniskiem.
Woda dosłownie znikła nam spod stóp. Wylewała się spod
kamieni, spomiędzy powyginanych korzeni jałowca.
Nie tak wyobrażałem sobie mój potok, toteż poczułem
rozczarowanie. Odwróciłem się do Bruna idącego parę
metrów za mną. Wlókł się tak całe popołudnie pogrążony we
własnych myślach. Kiedy dopadał go taki nastrój, nie
wiedziałem, co mogę zrobić innego niż iść w milczeniu
i czekać z nadzieją, że mu przejdzie.
Ledwie zobaczył, co się stało z potokiem, z powrotem stał
się uważny. Na pierwszy rzut oka zrozumiał moje
rozczarowanie.
– Poczekaj – powiedział. Dał mi znak, bym milczał, i zaczął
nasłuchiwać. Potem pokazał palcem na swoje ucho i zaczął się
przyglądać kamieniom pod naszymi stopami.
Tego dnia powietrze nie stało w bezruchu, jak bywa
w środku lata. Ciepłe kamienie owiewał nieco chłodniejszy
wiatr. Przeczesując przekwitłe rośliny, zabierał ze sobą
kurzawę miękkich nasion i szeleścił liśćmi. Gdy wsłuchałem
się w niego, przyniósł mi jeszcze jeden głos. Szmer różny od
tego, który wydaje woda w słonecznym świetle, dźwięk niższy
i bardziej matowy. Zdawało się, że pochodzi spod kamienistej
powierzchni. Nagle zrozumiałem i zacząłem iść śladem tego
głosu, wspinając się jeszcze wyżej w pogoni za wodą, którą
czułem, ale jej nie widziałem, niemal jak różdżkarz. Bruno,
który już wiedział, co znajdziemy, pozwolił mi prowadzić.
Znaleźliśmy jezioro ukryte w kotlinie u stóp Grenonu.
Miało kolisty kształt i dwieście albo trzysta metrów średnicy,
największe z wszystkich, jakie widziałem w górach.
Najpiękniejsze w alpejskich jeziorach jest to, że nie
spodziewasz się ich, gdy się wspinasz, jeśli skądinąd nie
wiesz, że tam się znajdują, i nie widzisz ich, dopóki nie
zrobisz ostatniego kroku, nie wyjdziesz ponad poziom linii
brzegu i przed oczami nie stanie ci niespodziewanie całkiem
nowy widok. Kotlina była kamienista, leżała po słonecznej
stronie doliny i w miarę jak wzrok kierował się w stronę
cienia, pokrywała się najpierw wierzbami i różanecznikami,
a potem lasem. Pośrodku było jezioro. Przyglądając się mu,
zrozumiałem, jak powstało: stare osuwisko, widoczne z hal,
gdzie stryj Bruna wypasał swoje bydło, zamknęło dolinę
niczym zapora. I tak ponad osuwiskiem utworzyło się jezioro
zbierające wodę z topniejących pól lodowych. Ta sama woda
docierała do doliny po powierzchni, filtrowana przez
kamienisko, i tam stawała się naszym potokiem. Podobało mi
się, że właśnie tak powstał, wyobrażałem sobie, że to początek
godny wielkiej rzeki.
– Jak się nazywa to jezioro? – zapytałem.
– A skąd mam wiedzieć? – odparł Bruno. – Grenon. Tu
wszystko się tak nazywa.
Wrócił mu wcześniejszy nastrój. Usiadł na trawie, ja stałem
niedaleko. Łatwiej było patrzeć na jezioro niż na siebie
nawzajem: parę metrów przed nami z wody wynurzał się głaz
przypominający maleńką wyspę i całkiem dobrze nadawał się
do zajęcia czymś oczu.
– Twoi starzy rozmawiali z moim stryjem – odezwał się
Bruno po jakimś czasie. – Wiedziałeś?
– Nie – skłamałem.
– Dziwne. Tego to kompletnie nie potrafię zrozumieć.
– Czego?
– Tajemnic, jakie macie między sobą.
– A o czym rozmawiali moi rodzice z twoim stryjem?
– O mnie – odpowiedział.
Wtedy usiadłem obok niego. To, co mi opowiedział po
chwili, nie zaskoczyło mnie ani trochę. Moi rodzice
dyskutowali o sprawie od dłuższego czasu i nie musiałem
podsłuchiwać pod drzwiami, by wiedzieć, jakie mają zamiary:
dzień wcześniej zaproponowali Luigiemu Guglielminie, że we
wrześniu zabiorą Bruna z nami. Do Mediolanu. Zaoferowali
mu, że przyjmą go do naszego domu i zapiszą do liceum
zawodowego, technikum czy innej szkoły średniej, jaką sam
wybierze. Myśleli o roku próby: jeśli Bruno nie będzie się tam
czuł dobrze, będzie mógł zrezygnować i następnego lata wróci
do Grany; w przeciwnym wypadku moi rodzice będą radzi
zatrzymać go u siebie w domu aż do matury. Wówczas sam
już swobodnie zdecyduje, co dalej zrobić ze swoim życiem.
Nawet w opowieści Bruna byłem w stanie usłyszeć głos
mojej matki. Zatrzymać go w domu. Swobodnie. Ze swoim
życiem.
– Twój stryj na to nie pójdzie – powiedziałem.
– Właśnie że pójdzie – zaprzeczył Bruno. – A wiesz
dlaczego?
– Dlaczego?
– Dla pieniędzy. – Podłubał w ziemi, podniósł z niej kamyk
i dodał: – Kto płaci? Tylko to interesuje mojego stryja. Twoi
rodzice powiedzieli, że oni się tym zajmą. Wikt, opierunek,
mieszkanie, szkoła, wszystko. Dla niego to złoty interes.
– A co mówi twoja ciotka?
– Ona jest za.
– A mama?
Bruno parsknął i rzucił kamyk do wody. Był tak mały, że
nie usłyszeliśmy nawet plusku.
– A co ma mówić moja mama? To co zawsze. Nic.
Na przybrzeżnych skałach osiadła warstwa suchego błota.
Wysoka na piędź czarna skorupa pozwalała zobaczyć, jak
wysoki był poziom wody na wiosnę. Teraz po lodowych
polach zaopatrujących jezioro zostały tylko szare plamy
w żlebach i gdyby lato potrwało dłużej, znikłyby i one. Nie
wiadomo, co by się stało z jeziorem, gdyby nie śnieg.
– A ty? – zapytałem.
– Co ja?
– Miałbyś ochotę?
– Pojechać do Mediolanu? – zapytał retorycznie. – A skąd
mam wiedzieć? Wiesz, że od wczoraj staram się go sobie
wyobrazić? I nie potrafię, nie mam nawet pojęcia, jaki jest.
Zamilkliśmy. Ja, który wiedziałem, jaki jest Mediolan, nie
musiałem sobie niczego wyobrażać, aby być przeciwko temu
pomysłowi. Bruno znienawidziłby to miasto, a ono
zniszczyłoby Bruna, byłoby tak samo jak wtedy, gdy ciotka go
myła, ubierała i wysyłała do nas, żeby nauczył się odmiany
czasownika. Zupełnie nie rozumiałem, dlaczego moi rodzice
robią wszystko, by zmienić go w kogoś, kim nie jest. Co złego
widzieli w tym, że będzie pasł krowy do końca życia? Nie
zdawałem sobie sprawy, jak straszliwie egoistyczne było to
myślenie, zupełnie bowiem nie brało pod uwagę Bruna, jego
pragnień i przyszłości, a tylko to, co ja z niego miałem
i chciałem mieć nadal: moje lato, mojego przyjaciela, moje
góry. Miałem nadzieję, że w Granie nic się nie zmieni, że
zostaną nawet spalone rudery i sterty obornika przy drodze. Że
on, rudery i gnój będą ciągle takie same, zatrzymane w czasie,
by czekać na mój przyjazd.
– Może powinieneś im to powiedzieć? – zasugerowałem.
– Co powiedzieć?
– Że nie chcesz jechać do Mediolanu. Że chcesz tu zostać.
Odwrócił się i popatrzył na mnie. Zmarszczył brwi. Takiej
rady się ode mnie nie spodziewał. Może sam uważał podobnie,
ale nie podobało mu się, że ja tak myślę.
– Oszalałeś? – powiedział. – Ja tu nie zostanę. Całe życie
tylko zapieprzam do góry i na dół. – Potem zerwał się na nogi,
złożył ręce wokół ust i zawołał: – Hej! Słyszysz? To ja,
Bruno! Ja tu nie zostanę!
Zbocze Grenonu z przeciwnego brzegu jeziora
odpowiedziało echem na jego wołanie. Usłyszeliśmy łoskot
poruszonych kamieni. Krzyk zaniepokoił kozice, które ruszyły
po osuwisku.
Bruno pomógł mi je zobaczyć. Śmigały pomiędzy skałami,
niemal niewidoczne na ich tle, ale kiedy mijały pole lodowe,
udało mi się je policzyć. To było małe stado, pięć osobników.
Przebiegły po śniegu jedna za drugą, weszły na grań
i zatrzymały się na chwilę jakby po to, by przyjrzeć się nam po
raz ostatni. Później kolejno znikły po drugiej stronie.
Szczytem roku miał być Castor. Raz w roku, kiedy byliśmy
już dobrze fizycznie wyćwiczeni, wchodziłem z ojcem na
jeden czterotysięcznik w masywie Monte Rosa, by
ukoronować sezon czymś naprawdę pięknym. Maszerowałem
po lodowcu, choć nie przestałem cierpieć z powodu choroby
wysokościowej: przywykłem jedynie do złego samopoczucia
i uznałem, że to stały element tego świata, podobnie jak
pobudki przed świtem, liofilizowane jedzenie w schroniskach
i krakanie górskich kruków. Było to chodzenie w góry, które
nie miało w sobie nic z przygody. Bezlitosne stawianie jednej
stopy przed drugą i niewysłowione torsje w drodze na szczyt.
Nienawidziłem tego wywracania żołądka na nice i za każdym
razem przychodziło mi nienawidzić również tej białej pustyni,
a jednak byłem dumny z moich czterotysięczników, podobnie
jak z innych prób odwagi. W roku 1985 czarny pisak ojca
dosięgnął Piramide Vincent, w kolejnym – Punta Gnifetti.
Ojciec uważał te szczyty za trening. Popytał lekarza i nabrał
pewności, że choroba wysokogórska przejdzie mi wraz
z wiekiem i za trzy albo cztery lata będziemy mogli zamierzyć
się na poważne rzeczy, takie jak grań łącząca oba szczyty
Liskamm czy skały Punta Dufour.
Jednak z wyprawy na Castora lepiej niż jego długą grań
pamiętam poprzedzający wejście wieczór w schronisku, tylko
ojciec i ja. Talerz makaronu, pół litra wina na stole, siedzący
obok alpiniści zajęci rozmową, twarze rumiane od zmęczenia
i słońca. Myśl o kolejnym dniu wypełniała salę zamyślonym
czuwaniem. Siedzący naprzeciwko mnie ojciec przeglądał
księgę gości, swoją ulubioną lekturę w schroniskach. Dobrze
mówił po niemiecku i rozumiał francuski, więc od czasu do
czasu tłumaczył mi jakiś urywek zapisany w jednym
z alpejskich języków. Ktoś wrócił na jakiś szczyt po
trzydziestu latach i dziękował za to Bogu. Ktoś inny odczuwał
brak swego przyjaciela. Takie rzeczy robiły na nim wrażenie,
więc sam wziął długopis i dołączył do tego kolektywnego
pamiętnika.
Kiedy wstał, by ponownie napełnić karafkę, zerknąłem do
księgi, chcąc zobaczyć, co napisał. Miał gęste nerwowe pismo,
trudne do odczytania dla kogoś nieprzyzwyczajonego.
Przeczytałem: Jestem tu z moim czternastoletnim synem
Pietrem. To pewnie jedno z moich ostatnich wejść na czele
zespołu linowego, już niedługo to on będzie mnie ciągnął pod
górę. Nie chce się wracać do miasta, ale przynajmniej zabiorę
ze sobą wspomnienia tych dni, będą dla mnie najpiękniejszym
schroniskiem. Podpis: Giovanni Guasti.
Zamiast przyprawić mnie o wzruszenie czy dumę, te słowa
podziałały mi na nerwy. Widziałem w nich coś fałszywie
sentymentalnego, alpinistyczną retorykę, która nie
odpowiadała rzeczywistości. Skoro tu, w górach, jest taki raj,
dlaczego nie zostaniemy w nich na stałe? Dlaczego zabieramy
stąd mojego przyjaciela, który urodził się tu i wychował?
A skoro miasto jest takie odrażające, dlaczego zmuszamy go,
by zamieszkał razem z nami? O takie rzeczy chciałem zapytać
ojca. Matkę zresztą też. Jak możecie być tacy pewni, co jest
dobre dla kogoś innego? Dlaczego nie przychodzi wam do
głowy, że on sam może to wiedzieć lepiej niż wy?
Kiedy ojciec wrócił do stołu, był cały zadowolony. To był
jego przedprzedostatni dzień urlopu, sierpniowy piątek roku,
w którym kończył czterdzieści pięć lat, i spędzał go
w alpejskim schronisku razem ze swoim jedynakiem.
Przyniósł drugą szklankę i napełnił ją dla mnie do połowy.
Może wyobrażał sobie, że teraz, gdy dorastam i uwalniam się
od choroby wysokogórskiej, z ojca i syna przeobrazimy się
w coś innego. W towarzyszy z zespołu linowego, jak napisał
w księdze gości. W towarzyszy przy kieliszku. Może
naprawdę tak sobie nas wyobrażał za parę lat, siedzących przy
stole na wysokości trzech i pół tysiąca metrów, pijących wino
i studiujących mapy szlaków, bez tajemnic między sobą.
– Jak twój żołądek? – zapytał.
– Dość dobrze.
– A nogi?
– Znakomicie.
– Świetnie. A więc jutro będziemy się dobrze bawić.
Ojciec podniósł szklankę. Zrobiłem to samo, skosztowałem
wina i poczułem, że mi smakuje. Kiedy je przełykałem,
siedzący obok gość roześmiał się rubasznie, powiedział coś po
niemiecku i poklepał mnie po plecach, jakbym właśnie wszedł
do wielkiej rodziny mężczyzn, a on mnie w niej witał.
Następnego wieczora wróciliśmy do Grany. Dwaj weterani
lodowca. Ojciec z rozchełstaną koszulą, plecakiem na jednym
ramieniu i nierównym krokiem spowodowanym pęcherzami
na piętach; ja głodny jak wilk, bo gdy tylko zszedłem niżej,
poczułem, jak pusty od dwóch dni żołądek domaga się swoich
praw. Matka czekała na nas z gorącą kąpielą i kolacją na stole.
Czas na opowieści miał przyjść później: ojciec będzie
próbował opisać jej kolor lodu w szczelinach lodowca,
zapierające dech w piersiach widoki ścian po północnej
stronie, elegancję śnieżnych gzymsów na graniach, a ja,
ledwie pamiętając te wszystkie widoki przesłonięte mgłą
torsji, będę jak zwykle milczał. Nauczyłem się już, że nie da
się przekazać własnych przeżyć stamtąd tym, którzy pozostali
w domu. Ojciec nie chciał za nic w świecie przyjąć tego do
wiadomości.
Jednak tego wieczoru nie udało się nic opowiedzieć.
Miałem właśnie iść do kąpieli, kiedy usłyszałem, że przed
domem wrzeszczy jakiś mężczyzna. Podszedłem do okna
i odchyliłem zasłonę: zobaczyłem gościa, który gestykulował
i wykrzykiwał coś, czego nie rozumiałem. Na zewnątrz był
tylko mój ojciec. Chwilę wcześniej rozwiesił na balustradzie
skarpety i zaczął moczyć obolałe nogi w poidle, teraz wstał na
widok nieznajomego i wyszedł mu naprzeciw.
Natychmiast pomyślałem, że to jakiś hodowca, wściekły, bo
ktoś zużywa jego wodę. W Granie wymyślali wszelkie
możliwe powody, by zadrzeć z przybyszami. Miejscowych
łatwo było poznać: wszyscy mieli takie same ruchy, takie
same ostre rysy twarzy i błękitne oczy. Mężczyzna był
mniejszy od mojego ojca, z wyjątkiem umięśnionych ramion
i wielkich rąk, nieproporcjonalnych w stosunku do reszty
ciała. Chwycił ojca za poły koszuli pod kołnierzem.
Wyglądało to tak, jakby chciał go podnieść.
Ojciec rozłożył ręce. Widziałem go od tyłu i wyobrażałem
sobie, że mówi: spokojnie, spokojnie. Mężczyzna warknął coś,
odsłaniając zniszczone zęby. Twarz również miał zniszczoną,
nie wiedziałem czym, byłem zbyt młody, by rozpoznać pijacką
gębę. Wykrzywił usta w grymasie podobnym do tego, który
widziałem u Luigiego Guglielminy, i w tym momencie
uświadomiłem sobie, jak bardzo jest do niego podobny. Ojciec
zaczął powoli gestykulować. Domyślałem się, że coś
wyjaśnia, i znając go, wiedziałem, że ma nieodparte
argumenty. Mężczyzna opuścił wzrok, tak samo jak ja
robiłem. Wyglądało na to, że zaczyna zmieniać zdanie, ale
ręce wciąż trzymał na kołnierzu ojcowskiej koszuli. Ojciec
podniósł dłonie w górę, jakby chciał powiedzieć: no dobrze,
wyjaśniliśmy sobie wszystko? No to co teraz? Jakoś śmiesznie
wyglądał w tej sytuacji. Bosy, na jego bladych łydkach
rumienił się pas opalenizny oddzielający linię skarpet od
miejsca, gdzie kończyły się pumpy. Oto wykształcony pewny
siebie obywatel, przyzwyczajony mówić innym, co mają
robić, który dopiero co spiekł sobie łydki na lodowcu, a teraz
próbuje przemówić do rozumu pijanemu góralowi.
Mężczyzna uznał, że ma już dość. Nagle bez zapowiedzi
opuścił prawą rękę, dłoń zwinął w pięść i uderzył ojca
w okolice skroni. Po raz pierwszy w życiu widziałem
prawdziwy cios. Suchy niczym uderzenie kijem odgłos
chrzęstu kłykci na kości jarzmowej słyszałem nawet
w łazience. Ojciec cofnął się dwa kroki, zachwiał, ale nie
upadł. Jednak zaraz potem bezwładnie zwiesił ręce i się
przygarbił. Miał plecy bardzo smutnego człowieka. Przed
odejściem mężczyzna powiedział coś jeszcze, jakby groźbę
albo obietnicę, i nie zdziwiłem się, gdy zobaczyłem, że idzie
w stronę domu Guglielminów, w którym mieszkał Bruno.
W czasie tego krótkiego zajścia zrozumiałem, kim jest.
Wrócił, żeby upomnieć się o swoje. Nie wiedział tylko, że
swój gniew skierował na niewłaściwą osobę. Co w sumie
niczego nie zmieniało: cios spadł na twarz mojego ojca po to,
by moja matka coś sobie porządnie wbiła do głowy. W świat
jej idealizmu, a może nawet arogancji wtargnęła
rzeczywistość. Następnego dnia Bruno i jego ojciec znikli
z pola widzenia, zaś okolice lewego oka mojego ojca spuchły
i nabrały granatowego koloru. Ale nie sądzę, by akurat to
najbardziej go bolało, kiedy wieczorem wsiadał do
samochodu, wyruszając z powrotem do Mediolanu.
Kolejny tydzień był naszym ostatnim w Granie. Ciotka
Bruna przyszła porozmawiać z moją matką, przygnębiona,
ostrożna, zmartwiona, może w pierwszej kolejności dlatego,
że bała się stracić tak dobrych najemców. Matka ją uspokoiła.
Już myślała, jak zminimalizować straty i uratować z trudem
zbudowane relacje.
Dla mnie ten tydzień nie mógł się skończyć. Często padało:
pierzyna niskich chmur zakrywała góry i tylko raz na jakiś
czas rzedła na tyle, by odkryć pokład pierwszego śniegu, który
pojawił się w okolicy trzech tysięcy metrów. Miałem ochotę
wybrać jedną ze znanych mi tras i pójść nią tylko po to, żeby
iść i z nikim nie gadać. Zostałem jednak we wsi, przeżuwając
w myślach to, co zobaczyłem, i hodując poczucie winy
z powodu tego, co czułem. A w niedzielę zamknęliśmy dom
i wyjechaliśmy.
Rozdział czwarty

Nie potrafiłem wybić sobie z głowy tamtego uderzenia aż do


czasu, kiedy parę lat potem sam zdobyłem się na odwagę, by
zadać ojcu cios. Prawdę mówiąc, był to pierwszy cios
z długiej serii, a najcięższe miał ode mnie otrzymać później
i na nizinie, ale gdy teraz na to patrzę, wydaje mi się całkiem
właściwe, że mój okres buntu rozpoczął się w górach,
podobnie jak wszystkie inne rzeczy, które coś dla mnie
znaczyły. Miałem wówczas szesnaście lat. Fakt sam w sobie
był błahostką: któregoś dnia ojciec postanowił zabrać mnie na
biwak. Na stoisku z militariami kupił stary koszmarnie ciężki
namiot. Wymyślił sobie, że rozbijemy go na brzegu jakiegoś
jeziorka, nieniepokojeni przez straż leśną złowimy parę
pstrągów, o zmierzchu rozpalimy ogień i upieczemy na nim
ryby, a potem, kto wie, może posiedzimy do późna, by pić
i śpiewać przy trzaskających polanach.
Nigdy dotąd nie okazywał najmniejszego zainteresowania
biwakowaniem, więc natychmiast zacząłem podejrzewać, że
jest w tym jakiś ukryty plan i że ma on związek ze mną.
Ostatnimi czasy trzymałem się na dystans i bezlitosnym
wzrokiem obserwowałem nasze życie rodzinne. Głęboko
zakorzenione utrwalone przyzwyczajenia rodziców, naiwne
wybuchy wściekłości ojca i sztuczki, jakimi matka je
uśmierzała, małe zaczepki i wykręty, których stosowania
nawet już sobie nie uświadamiali. On emocjonalny,
autorytarny i drażliwy, ona silna, spokojna i konserwatywna.
Dające poczucie bezpieczeństwa granie zawsze tej samej roli
połączone z pewnością, że druga strona odegra swoją: nie było
między nimi prawdziwych kłótni, tylko inscenizacje, których
zakończenie mogłem przewidzieć na samym początku,
i ostatecznie czułem się uwięziony wraz z rodzicami w tym
samym zaklętym kręgu. Zapragnąłem jak najprędzej się
z niego wyzwolić. Nigdy jednak nie udało mi się tego
wypowiedzieć otwarcie: nie puściłem pary z ust, ani razu nie
odezwałem się w proteście przeciwko czemuś, co mi nie
odpowiadało, i sądzę, że ten przeklęty namiot pojawił się teraz
właśnie dlatego, żebym wreszcie zaczął mówić.
Po obiedzie ojciec rozłożył wszystkie części wyposażenia
w kuchni i podzielił je na dwie części. Same śledzie, szpilki
i stelaż namiotu ważyły z dziesięć kilo. Do tego śpiwory,
kurtki, swetry, prowiant: wkrótce nasze plecaki zaczęły
trzeszczeć w szwach. Klęczący na podłodze ojciec przystąpił
do wydłużania wszystkich troczków, a następnie upychania,
ściskania, ciągnięcia, toczenia zaciętej walki z masą
i objętością, ja zaś pociłem się na samą myśl o dźwiganiu tego
wszystkiego w popołudniowym upale. Jednak nie ciężar
plecaka wydawał mi się czymś nie do zniesienia, lecz sceneria,
którą ojciec – albo ojciec z matką – sobie wyobraził: ogień,
jeziorko, pstrągi, rozgwieżdżone niebo, całą tę bliskość.
– Tato – powiedziałem. – Daj spokój.
– Czekaj, czekaj – odparł, polując na coś we wnętrzu
plecaka, skoncentrowany na wysiłku.
– Nie, poważnie mówię, to nie ma sensu.
Ojciec zatrzymał się i podniósł wzrok. Miał wściekły od
walki wyraz twarzy i pod jego spojrzeniem poczułem się jak
jeszcze jeden wrogi plecak, kolejny odmawiający
posłuszeństwa troczek.
Wzruszyłem ramionami.
Jeśli się nie odzywałem, ojciec uznawał, że on może mówić.
Rozchmurzył się i powiedział:
– Może zostawimy nieco rzeczy. Pomożesz mi?
– Nie – odparłem. – Naprawdę nie mam ochoty.
– Na co nie masz ochoty, na namiot?
– Na namiot, jezioro, w ogóle na nic.
– Jak to: na nic?
– Nie chcę. Nie idę.
Nie mogłem wymierzyć mu gorszego ciosu. Odmówiłem
pójścia z nim w góry: prędzej czy później musiało to nastąpić,
powinien był się tego spodziewać. Ale czasem myślę, że jemu,
sierocie, nie było dane wyrządzić własnemu ojcu szeregu
przykrości, dlatego nie był przygotowany na ich przyjęcie.
Bardzo go to zraniło. Mógłby w tym momencie zadać mi
więcej pytań i miałby dobrą okazję, by wysłuchać, co mam do
powiedzenia, widocznie jednak nie był do tego zdolny albo nie
wydawało mu się to konieczne, albo po prostu czuł się zbyt
dotknięty, by o tym pomyśleć. Zostawił plecaki, namiot
i śpiwory i wyszedł się przejść. A mnie ulżyło.
Bruna spotkał całkiem inny los, teraz bowiem pracował razem
z ojcem na budowach. Prawie się nie widywaliśmy. Pracowali
w wyższych partiach gór przy budowie schronisk i chat
pasterskich i zostawali tam na noc. Spotykałem go w piątki
albo soboty, i to nie w Granie, a w jakimś barze w niższych
partiach doliny. Odkąd uwolniłem się od alpinistycznych
obowiązków, miałem dla siebie tyle czasu, ile chciałem,
i kiedy ojciec wspinał się na szczyty, ja schodziłem niżej, by
poszukać rówieśników. Wystarczyły mi dwie czy trzy takie
wyprawy, aby zostać przyjętym do wakacyjnego towarzystwa:
spędzałem popołudnia na ławkach kortu tenisowego i przy
barowych stolikach, mając nadzieję, że nikt nie zauważy, iż
nie mam ani grosza, by cokolwiek zamówić. Słuchałem
pogwarek, gapiłem się na dziewczyny, czasem podnosiłem
oczy, by popatrzeć na góry. Rozpoznawałem pastwiska
i maleńkie białe plamki otynkowanych chat pasterskich. Żywą
zieleń modrzewi, które ustępowały ciemnej zieleni jodeł.
Wiedziałem, że nie mam specjalnie czym podzielić się
z rówieśnikami, ale postanowiłem powalczyć z moim
samotniczym instynktem, postarać się spędzić trochę czasu
z innymi i zobaczyć, co z tego wyniknie.
Około siódmej do baru przychodzili robotnicy, murarze
i hodowcy. Wysiadali z busów albo terenówek utytłani błotem,
wapnem bądź trocinami, szli rozkołysanym krokiem, którego
nauczyli się w dzieciństwie, jakby oprócz własnego ciała
dźwigali jeszcze jakiś wielki ciężar. Siadali na ławach, by
narzekać i kląć, żartować z kelnerkami i stawiać sobie kolejki.
Bruno był wśród nich. Widziałem, że rozwinął muskulaturę
i z przyjemnością ją pokazuje, podkasując rękawy. Miał całą
kolekcję czapek i portfel wystający z kieszeni dżinsów. To
robiło na mnie większe wrażenie niż cała reszta: zarabianie
pieniędzy było dla mnie niezwykle odległą perspektywą.
Bruno wydawał je nonszalancko, nie licząc, płacąc za swoją
kolejkę zmiętym banknotem, tak samo jak inni.
Jednak w pewnym momencie, z tym samym nieobecnym
wyrazem twarzy, odwracał się ze swego miejsca na ławie
w moją stronę. Umiał już patrzeć mi prosto w oczy.
Pozdrawiał mnie dyskretnym ruchem głowy, na co ja
odpowiadałem, podnosząc lekko palce jednej dłoni.
Spoglądaliśmy na siebie przez sekundę. Tylko tyle. Nikt tego
nie zauważał ani nie powtarzało się to więcej niż raz podczas
jednego wieczoru, a ja ze swej strony nie byłem pewny, jak
odczytać jego pozdrowienie. Mogło znaczyć: pamiętam
o tobie, brak mi naszych spotkań. Albo: minęły tylko dwa lata,
a zdaje się, że to całe życie, nie sądzisz? Albo może: hej,
Berio, co ty, kurde, robisz w tym towarzystwie? Nie
wiedziałem, co Bruno myśli o zatargu między naszymi ojcami.
Czy żałuje tego, jak to się potoczyło, a może z jego obecnego
punktu widzenia cała ta sprawa wydaje mu się odległa
i nierzeczywista, tak jak mnie. Nie wyglądał bynajmniej na
nieszczęśliwego. Ja być może tak.
Jego ojciec siedział razem z nim wśród pijących, należał do
tych, co zachowują się najgłośniej i zawsze mają pustą
szklankę. Odnosił się do Bruna tak samo jak do reszty
towarzystwa. Nie podobał mi się ten mężczyzna, ale jednego
im obu zazdrościłem: nie było między nimi żadnej widocznej
relacji, ani bardziej szorstkiego czy też troskliwego tonu, ani
gestu zniecierpliwienia, zaufania czy zakłopotania, i nikt, kto
ich nie znał, nie powiedziałby, że to ojciec i syn.
Nie cała wakacyjna młodzież z doliny marnowała lato
w barze. Kilka dni później ktoś zabrał mnie na drugą stronę
rzeki, do sosnowego lasu kryjącego ogromne głazy, które
wyglądały w tej scenerii obco niczym meteoryty. Przed
wiekami musiał je tu przynieść lodowiec. Potem przykryły je
ziemia, liście i mech, wokół wyrosły sosny, ale niektóre z tych
głazów odkryto, wyczyszczono drucianymi szczotkami,
a nawet nadano im nazwy. Chłopacy urządzali zawody we
wspinaniu się na nie i wynajdowali wszelkie możliwe sposoby,
by dostać się na górę. Bez lin i haków próbowali wciąż na
nowo dobrego chwytu metr nad ziemią i spadali na miękką
ściółkę leśną. Na dwóch albo trzech przyjemnie było
popatrzeć: zwinni jak gimnastycy, z poobcieranymi i białymi
od magnezji rękami, to oni przynieśli tę zabawę z miasta.
Chętnie uczyli innych, więc zapytałem, czy i ja nie mógłbym
spróbować. Od razu poczułem, że nadaję się do wspinaczki.
Zresztą już z Brunem wspinaliśmy się na przeróżne skały bez
żadnej fachowej wiedzy, choć ojciec zawsze mnie przestrzegał
przed nadmiernym ryzykowaniem w miejscach, gdzie
potrzebne były ręce. Może także dlatego postanowiłem, że
będę w tym dobry.
O zachodzie słońca towarzystwo powiększało się o nowych
gości i zaczynała się impreza. Ktoś rozpalał ognisko, ktoś inny
przynosił papierosy i alkohol. Siadaliśmy dookoła, butelka
przechodziła z rąk do rąk, a ja przysłuchiwałem się zupełnie
dla mnie nowym opowieściom, fascynującym tak samo jak
siedzące naprzeciwko dziewczyny. Poznałem historię
kalifornijskich hipisów, którzy wynaleźli współczesną
wspinaczkę skalną, biwakując przez całe lato pod ścianami
Parku Narodowego Yosemite i wspinając się boso; oraz
Francuzów, którzy ćwiczyli na prowansalskich klifach, nosili
długie włosy i mieli w zwyczaju wspinać się szybko i bez
nadmiaru sprzętu, a kiedy przenosili się znad morza na iglice
masywu Mont Blanc, upokarzali starych alpinistów, takich jak
mój ojciec. Wspinaczka była radością przebywania razem,
wolnością eksperymentowania i z tej perspektywy
dwumetrowy głaz nad brzegiem rzeki wart był tyle samo co
ośmiotysięcznik; tu nie chodziło o kult wysiłku ani
zdobywanie szczytów. Słuchałem, a las pogrążał się w mroku.
Poskręcane pnie sosen, silny zapach żywicy i białe skały
rozjaśnione blaskiem płomieni sprawiały, że był on bardziej
gościnny niż jakiekolwiek schronisko w masywie Monte Rosa.
Gdy robiło się późno, ktoś próbował wspinaczki z papierosem
w ustach i chwiejnym od wina krokiem, ktoś inny znowu
odchodził razem z dziewczyną.
Nie uświadamiałem sobie różnic między nami. Może tam,
w lesie, były mniej widoczne niż gdzie indziej. To była bogata
młodzież z Mediolanu, Genui i Turynu. Mniej zamożni
zatrzymywali się w niewielkich willach w górnych partiach
doliny, postawionych naprędce u stóp tras narciarskich;
bogatsi w starych górskich domostwach i położonych na
uboczu osadach, gdzie wszystkie kamienie i deski zostały
rozebrane, ponumerowane, a następnie ułożone na nowo
zgodnie z planem architekta. Zdarzyło mi się wejść do jednego
z takich domów w towarzystwie kolegi, żeby przynieść coś do
picia na wieczór: z zewnątrz wyglądał jak zbita z bali stodoła;
w środku był podobny do domu antykwariusza albo
kolekcjonera dzieł sztuki, pełen albumów, obrazów, mebli
i rzeźb. I butelek, a jakże: kolega otworzył jedną z szafek
i napakowaliśmy do plecaków, ile się dało.
– Twój ojciec nie będzie wściekły, że mu podprowadzamy
wino? – zapytałem.
– Mój ojciec! – odparł, jakby samo to słowo było dla niego
śmieszne. Zostawiliśmy pusty barek i pobiegliśmy do lasu.
Tymczasem mój ojciec był wciąż obrażony. Znów sam chodził
w góry, wstając przed świtem i ruszając w drogę, gdyśmy
jeszcze spali, i czasem pod jego nieobecność ukradkiem
przyglądałem się mapie, by poznać jego nowe zdobycze.
Zaczął eksplorować tę cześć doliny, którą omijaliśmy dotąd,
bo nawet z dołu było widać, że nic szczególnego nie znajdzie
się na górze: ani wsi, ani wody, ani schronisk, ani pięknych
szczytów, same tylko nagie strome zbocza wznoszące się na
dwa tysiące metrów i niekończące się kamieniska. Myślę, że
chodził tam, by przetrawić rozczarowanie albo poszukać
miejsca odpowiadającego jego stanowi ducha. Nie zaprosił
mnie więcej na wspólną wyprawę. Z jego punktu widzenia
teraz ja powinienem był zrobić krok w jego stronę: skoro
miałem odwagę powiedzieć „nie”, była moja kolej powiedzieć
„przepraszam” i „proszę”.
Przyszedł czas na lodowiec, na nasze niegdysiejsze dwa dni
chwały w połowie sierpnia. Widziałem, jak przygotowuje raki,
czekan groźny niczym broń zaczepna, powgniataną manierkę.
Wyglądał w moich oczach jak ostatni weteran wojskowego
alpinizmu, jeden z tych strzelców górskich, którzy w latach
trzydziestych masowo ginęli na północnych ścianach Alp, na
ślepo atakując szczyty.
– Powinieneś z nim porozmawiać – stwierdziła matka tego
ranka. – Popatrz, jak mu przykro.
– A nie on powinien ze mną porozmawiać?
– Ty jesteś do tego zdolny, on nie.
– Ale zdolny do czego?
– Daj spokój, przecież wiesz. On tylko czeka, żebyś
podszedł i poprosił, by zabrał cię ze sobą.
Tak, wiedziałem, lecz nie zrobiłem tego. Poszedłem do
swojego pokoju i jakiś czas później patrzyłem z okna, jak
ojciec oddala się swoim ciężkim krokiem, uginając się pod
ciężarem plecaka załadowanego żelastwem. Na lodowiec nie
idzie się w pojedynkę, więc wiedziałem, że tego wieczora
czeka go upokarzające poszukiwanie. Zawsze ktoś taki znalazł
się w schronisku: ojciec chodził od stołu do stołu,
przysłuchiwał się ludziom, dołączał do rozmowy, a w końcu
proponował swój udział w wyprawie, dobrze wiedząc, że nikt
nie lubi wiązać się z obcym jedną liną. Wówczas wydawało
mi się, że to będzie dla niego doskonała nauczka.
Swoją otrzymałem tego samego lata. Po długim ćwiczeniu na
głazach poszedłem na swoją pierwszą prawdziwą wspinaczkę
z dwoma kolegami. Jednym był tamten chłopak od wina, syn
kolekcjonera z Genui, należący do najbardziej
wysportowanych w towarzystwie, drugim jego kumpel, który
zaczął się wspinać parę miesięcy wcześniej, bez nadmiaru
pasji ani talentu, może tylko dlatego, by mieć z nim wspólny
temat. Ściana znajdowała się tak blisko drogi, że wystarczyło
przejść przez łąkę, by znaleźć się u podnóża nawisu skalnego,
pod którym bydło chroniło się przed deszczem albo
nadmiarem słońca. Usiedliśmy między krowami, włożyliśmy
buty do wspinaczki, genueńczyk wręczył mi uprząż
i karabinek, przywiązał nas obu do końców liny, siebie
pośrodku, bez żadnych wstępów powiedział drugiemu, by go
ubezpieczał, i wyruszył.
Wspinał się lekko i elastycznie, sprawiał wrażenie, że nic
nie waży i że ruchy nie sprawiają mu żadnego trudu. Nie
potrzebował długo obmacywać skały, by znaleźć dobry chwyt,
szedł pewnie do góry: od czasu do czasu odpinał z uprzęży
ekspres, mocował go do jednego z haków znaczących drogę,
wpinał linę w karabinek; potem zanurzał dłoń w worku
z magnezją, dmuchał na palce i znów wspinał się bez
widocznego wysiłku. Wyglądał niezwykle imponująco.
Elegancja, gracja, lekkość, tak bardzo chciałem się wszystkich
tych cech od niego nauczyć.
Żadnej z nich nie posiadał jego przyjaciel. Widziałem go
z bliska podczas wspinaczki, ponieważ kiedy chłopak z Genui
wyszedł na górę, zawołał na nas, byśmy wchodzili,
zachowując parę metrów dystansu między sobą. Ruszyliśmy
i tak, podciągnięcie za podciągnięciem, znalazłem się z moim
towarzyszem tuż nad głową. Często musiałem się
zatrzymywać, bo podchodziłem mu pod same buty, wtedy
odwracałem się, by popatrzeć na świat za moimi plecami: na
pożółkłe późnosierpniowe pola, błyszczącą w słońcu rzekę,
małe z tej odległości samochody na szosie. Wysokość nie
budziła we mnie lęku. Daleko od ziemi, zawieszony
w powietrzu, czułem się dobrze, a ruchy wspinaczkowe
okazywały się dla mojego ciała czymś naturalnym, wymagały
od niego koncentracji, ale nie nadmiernej pracy płuc czy
mięśni.
Mój partner tymczasem zbyt mocno używał rąk, a za mało
nóg. Kleił się do skały, musiał więc szukać chwytów po
omacku i bez skrupułów wykorzystywał wbite haki, gdy tylko
mógł się któregoś uchwycić.
– Tak się nie robi – zauważyłem, i to był mój błąd.
Powinienem był pozwolić mu wspinać się tak, jak uważał za
stosowne.
Popatrzył na mnie poirytowany i powiedział:
– O co ci chodzi? Chcesz mnie wyprzedzić?
Od tej chwili stałem się jego przeciwnikiem. Na postoju
powiedział do genueńczyka:
– Pietro się spieszy, myśli, że to wyścig.
Nie powiedziałem wtedy: „Twój kumpel oszukuje i chwyta
się haków”. Wiedziałem, że byłoby ich dwóch na mnie
jednego. Od tamtej pory podczas wspinaczki trzymałem się na
dystans, ale tamten mi to zapamiętał: od czasu do czasu rzucał
pod moim adresem jakiś żarcik i mój duch sportowego
współzawodnictwa stał się tematem dnia. W żartach to ja ich
goniłem, podchodziłem pod stopy i trzeba było wierzgać,
wręcz strząsać mnie z nóg, abym się trzymał niżej. Syn
kolekcjonera śmiał się w głos. Kiedy wyszedłem na ostatni
postój, zaproponował:
– Mocny jesteś. Chcesz spróbować iść pierwszy?
– Dobrze – odparłem. W rzeczywistości chciałem już tylko
skończyć jak najszybciej tę wspinaczkę, żeby zostawili mnie
w spokoju. Byłem już w ubezpieczeniu i miałem ze sobą
ekspresy, nie musieliśmy nawet wykonywać wszystkich
zwyczajowych czynności, by zmienić się na prowadzeniu,
więc spojrzałem w górę, zobaczyłem hak wbity w szczelinę
i ruszyłem.
Znalezienie drogi jest łatwe, gdy masz linę nad głową,
natomiast jeśli zwisa ci ona pod nogami, to całkiem inna
sprawa. Hak, do którego przyczepiłem pierwszy karabinek,
należał do starego typu, jeszcze z żelaza: to nie była świecąca
stalowa płytka pobłyskująca ze ściany. Uznałem, że nie ma co
się tym przejmować, i poszedłem wzdłuż szczeliny, wspinało
mi się dobrze. Tyle tylko że wyżej szczelina zaczęła się
zwężać i po niedługim czasie straciłem oparcie dla rąk. Teraz
widziałem nad głową czarny wilgotny dach skalnego nawisu
i nie miałem bladego pojęcia, jak go przejść.
– Jak dalej? – krzyknąłem.
– Stąd nie widać! – odkrzyknął chłopak z Genui. – Są haki?
Nie, haków nie było. Mocno uchwyciłem się tego, co
zostało ze szczeliny, wychyliłem się i rozejrzałem na obie
strony. Wtedy zrozumiałem, że wybrałem złą drogę: parę
metrów dalej na prawo szedł ukośnie w górę rząd stalowych
haków, obchodząc skalny nawis i prowadząc na szczyt.
– Pomyliłem drogę! – zawołałem.
– Tak? – zabrzmiało w odpowiedzi. – A jak tam jest, dasz
radę przejść?
– Nie. Wszędzie gładko.
– No to musisz się cofnąć. – Nie widziałem tego, ale
czułem, że tamci niżej mają ubaw.
Tylko że nigdy jeszcze nie schodziłem. Ta sama szczelina,
dzięki której się tu wspiąłem, wydała mi się nie do pokonania,
gdy spojrzałem w dół. Odruchowo uchwyciłem się jej z całych
sił i w tej samej chwili uświadomiłem sobie, że ten
pordzewiały żelazny hak, w który wpiąłem karabinek,
znajduje się całe cztery czy pięć metrów pode mną. Poczułem,
jak drży mi jedna noga: niekontrolowane dygotanie od kolana
aż po piętę. Stopa przestała mnie słuchać. Dłonie zaczęły się
pocić i miałem wrażenie, że skała wyślizguje mi się z rąk.
– Lecę! – zawołałem. – Trzymaj!
I poleciałem. Lot niecałe dziesięć metrów w dół nie jest
niczym szczególnym, ale trzeba umieć spadać: odepchnąć się
od ściany i na koniec lotu zamortyzować nogami szarpnięcie.
Nikt jednak mnie tego nie nauczył, toteż runąłem prosto w dół,
szorując po skale. Na końcu poczułem szarpnięcie
w pachwinie. Ale to był szczęśliwy ból, bo oznaczał, że ktoś
trzyma. Teraz się już nie śmiali.
Po niedługim czasie wspięliśmy się na górę i – dziwne
uczucie – znów znaleźliśmy się na pastwisku. Za drutem
rozciągniętym krok od przepaści rozpościerała się łąka, pasły
się krowy, szczekał pies, stała rozwalona pasterska chata.
Usiedliśmy na ziemi. Byłem przestraszony i obolały, wszędzie
na sobie miałem krew i odnosiłem wrażenie, że koledzy czują
się winni, bo jeden zapytał:
– Na pewno nic ci nie jest?
– Na pewno.
– Chcesz papierosa?
– Tak, dzięki.
Postanowiłem, że to będzie nasz ostatni wspólny papieros.
Wypaliłem go, leżąc na trawie i gapiąc się w niebo. Coś
jeszcze do mnie mówili, ale już nie słuchałem.
Jak każdego lata zmiana pogody nadeszła pod koniec
miesiąca. Padało i było zimno, same góry zachęcały
człowieka, by zszedł w doliny i cieszył się wrześniowym
ciepłem. Ojciec już wyjechał. Matka znów zaczęła palić
w piecyku: gdy na chwilę się przejaśniało, wychodziłem do
lasu po drewno, obrywając suche gałęzie modrzewi, które
łamały się z trzaskiem. W Granie czułem się dobrze, ale tym
razem mnie także przeszywał dreszcz emocji na myśl
o rychłym powrocie do miasta. Czułem, że mam tyle rzeczy
do odkrycia, tyle osób do spotkania i że najbliższa przyszłość
niesie ważne dla mnie zmiany; spędzałem te ostatnie dni,
wiedząc, że pod wieloma względami są rzeczywiście ostatnie
i że takich wakacji w górach już więcej nie będzie. Podobał mi
się ten czas: ja i matka znowu sami, ogień trzaskający
w kuchni, chłód wczesnych poranków, godziny spędzone na
czytaniu i włóczeniu się po lesie. W Granie nie było głazów,
na które można by się wspinać, ale odkryłem, że mogę
ćwiczyć na ścianach opuszczonych chat. Metodycznie
wspinałem się i schodziłem po krawędziach, unikając zbyt
oczywistych chwytów i próbując utrzymać się na
najmniejszych występach samymi końcówkami palców. Potem
robiłem trawersy od jednego rogu do drugiego. Zaliczyłem
w ten sposób chyba wszystkie rozwalone chaty we wsi.
Którejś niedzieli niebo na nowo zrobiło się czyste. Kiedy
jedliśmy śniadanie, ktoś zapukał do drzwi. To był Bruno. Stał
na werandzie i się uśmiechał.
– Hej, Berio – powiedział. – Idziemy w góry?
Bez żadnych wstępów opowiedział mi, że tej wiosny jego
stryj wymyślił coś nowego: zacznie hodować kozy. Puszczał je
luzem na górach naprzeciwko chaty, dzięki czemu nie musiał
robić nic innego, jak tylko wziąć wieczorem lornetkę, policzyć
je i sprawdzić, czy nie oddaliły się poza zasięg wzroku. Tyle
że w ostatnie dwie noce w górach śnieżyło i stryj nie mógł ich
nigdzie wypatrzyć. Najpewniej schroniły się w jakiejś dziurze
albo – kto wie? – pobiegły za stadem koziorożców. Bruno
opowiadał o tym w taki sposób, jakby to był kolejny
niedorzeczny pomysł jego stryja.
Teraz miał własny motocykl, stary kawał żelastwa bez
tablicy rejestracyjnej, którym przejechaliśmy całą drogę na
górskie pastwisko, ocierając się o niskie gałęzie modrzewi
i oblepiając błotem w kałużach. Dobrze mi było, gdy jechałem
przyklejony do jego pleców i nie czułem żadnego
zażenowania z jego strony. Potem ruszyliśmy prostą ścieżką
po stoku naprzeciwko pastwisk jego stryja: chuda kamienista
łąka usiana była kozimi bobkami. Idąc ich śladem, doszliśmy
do porośniętego różanecznikiem brzegu nad kamienistym
potokiem, niemal całkiem wyschniętym. Dalej był już śnieg.
Aż do tej chwili znałem w górach tylko jedną porę roku:
krótkie lato, które na początku lipca przypominało wiosnę,
a na końcu września – jesień. O zimie natomiast nie miałem
pojęcia. Ja i Bruno rozmawialiśmy o niej często jako dzieci,
gdy zbliżał się czas mojego powrotu do miasta i zaczynałem
odczuwać melancholię oraz snuć marzenia o życiu tutaj przez
cały rok, razem z nim.
– Ale ty nie masz pojęcia, jak tu jest zimą – mówił mi. –
Śnieg i nic więcej.
– Chciałbym go zobaczyć – odpowiadałem.
I oto zobaczyłem. To nie był zlodowaciały śnieg zalegający
w żlebach na trzech tysiącach metrów: ten był świeży, miękki,
wpadał do butów, moczył stopy, a po ich podniesieniu ze
zdziwieniem znajdowało się w śladzie zdeptane sierpniowe
kwiaty. Sięgał tylko do kostek, lecz wystarczył, by zatrzeć
wszelki ślad po ścieżce. Pokrywał krzewy, zasłaniał dziury
i kamienie, na każdym kroku mogła pod nim czyhać pułapka
dla stóp, a ja, nie mając pojęcia o chodzeniu po śniegu,
mogłem tylko zdać się na Bruna i stawiać stopy tam gdzie on.
Tak jak podczas naszych włóczęg po lesie, nie wiedziałem,
czy kieruje się instynktem, czy pamięcią. Szedłem za nim
i tyle.
Dotarliśmy na grzbiet wzniesienia i gdy tylko wiatr się
zmienił, przywiał nam dźwięk dzwonków. Kozy schowały się
niżej, pod pierwszymi skałami. Zejście do nich nie było
trudne: chroniły się w grupach po trzy albo cztery, matki
razem z młodymi, w miejscach pozbawionych śniegu. Bruno
policzył je wszystkie, nie brakowało ani jednej. Były mniej
posłuszne od krów, zdziczałe po całym lecie spędzonym
samopas w górach, i podczas powrotu po naszych śladach
musiał krzyczeć, by trzymać je razem, rzucał śnieżkami w te,
które się oddalały, wyklinał na stryja i jego genialne pomysły.
Wróciliśmy na grzbiet i dalej znów w dół: głośna, chaotyczna
procesja.
Było już pewnie koło południa, gdy ponownie poczuliśmy
trawę pod stopami. W jednej chwili znów zrobiło się lato.
Wygłodzone kozy rozpierzchły się po pastwisku. My dwaj
pobiegliśmy dalej – nie dlatego, że nam się spieszyło, ale
dlatego, że w górach nie umieliśmy inaczej, a zejście zawsze
wprawiało nas w euforię.
Kiedy doszliśmy do motocykla, Bruno powiedział:
– Widziałem, jak się wspinasz. Dobry jesteś.
– Zacząłem tego lata.
– Lubisz to?
– Jeszcze jak!
– Bardziej niż chodzenie w górę potoku?
Roześmiałem się szeroko.
– Nie – odparłem. – Aż tak to nie.
– Tego lata wybudowałem ścianę.
– Gdzie?
– W górach, w jednej oborze. Waliła się i musieliśmy
postawić ją na nowo. Tylko że nie było tam drogi, w tę i we
w tę jeździłem motorem. Musieliśmy pracować tak jak
dawniej: łopata, wiadro i oskard.
– Podobało ci się?
– Tak – odpowiedział po chwili zastanowienia. – Praca tak.
Trudno zbudować ścianę w taki sposób.
Było więc coś innego, co mu się nie podobało, lecz tego mi
nie powiedział, a ja nie zapytałem. Nie zapytałem, jak mu się
układa z ojcem, ile zarabia, czy ma dziewczynę i plany na
przyszłość ani co myśli o tym, co się zdarzyło między nami.
On też nie. Nie zapytał, jak się mam ani jak się mają moi
rodzice, a ja nie odpowiedziałem: mama w porządku, a tato
jest cały czas na mnie zły. Trochę zmieniło się u mnie tego
lata. Sądziłem, że znalazłem przyjaciół, ale się pomyliłem.
Całowałem się z dwiema dziewczynami tego samego
wieczoru.
Zamiast tego wszystkiego powiedziałem mu, że wrócę do
Grany pieszo.
– Jesteś pewny?
– Tak, jutro wyjeżdżam, mam ochotę się przejść.
– Słusznie. No to cześć.
Taki był mój rytuał na zakończenie lata: ostatni samotny
spacer na pożegnanie z górami. Patrzyłem więc na Bruna, jak
wsiada na motocykl i kilkakrotnie próbuje uruchomić silnik,
który w końcu zaskoczył z hukiem i kłębem czarnego dymu
z rury wydechowej. Jako motocyklista Bruno miał swój styl.
Podniósł rękę na pożegnanie i dodał gazu. Odwzajemniłem
gest, choć już na mnie nie patrzył.
Wtedy nie mogłem tego wiedzieć, ale mieliśmy się nie
zobaczyć przez bardzo długi czas. Rok później miałem
siedemnaście lat i odwiedziłem Granę tylko na parę dni,
a później przestałem tam w ogóle jeździć. Przyszłość oddalała
mnie od góry dzieciństwa. Był to fakt smutny, piękny
i nieunikniony i owszem, już wtedy zdawałem sobie z niego
sprawę: kiedy Bruno na motocyklu znikł w lesie, odwróciłem
się w stronę zbocza, którym zeszliśmy, i nim ruszyłem dalej,
stałem przez chwilę, patrząc na nasz długi ślad zostawiony
w śniegu.
Część druga
Dom pojednania
Rozdział piąty

Ojciec umarł w wieku sześćdziesięciu dwóch lat. Ja miałem


wtedy trzydzieści jeden. Dopiero na pogrzebie uświadomiłem
sobie, że jestem w tym samym wieku co on, gdy się
urodziłem. Ale moje trzydzieści jeden lat niezbyt
przypominało pierwszą połowę jego życia: nie ożeniłem się,
nie zatrudniłem w fabryce, nie miałem syna, a życie wydawało
mi się w połowie już męskie, a w połowie jeszcze chłopięce.
Mieszkałem sam w kawalerce i był to luksus, na który
z ledwością mogłem sobie pozwolić. Chciałem zarabiać na
życie jako twórca filmów dokumentalnych, ale żeby opłacić
czynsz, imałem się różnorakich zajęć. Jednak i ja
wyemigrowałem, tak samo jak moi rodzice: odziedziczyłem
po nich przekonanie, że w pewnym momencie młodości
człowiek musi pożegnać miejsce, w którym się urodził
i wychował, i pójść dorosnąć gdzie indziej, dlatego w wieku
dwudziestu trzech lat, świeżo po odbyciu obowiązkowej
służby wojskowej, wyjechałem do Turynu, do dziewczyny.
Z dziewczyną nie trwało długo, z miastem – tak. Wśród jego
rzek i starych kafejek pod portykami od razu poczułem się
swojsko. Czytałem wtedy Hemingwaya, szwendałem się bez
grosza przy duszy i starałem się być otwarty na spotkania,
oferty pracy i inne możliwości, a góry były tłem dla mojego
ruchomego święta: choć nigdy tam nie wróciłem, ujrzenie przy
wyjściu z domu ich masywu na horyzoncie było dla mnie jak
błogosławieństwo.
Od ojca oddzielało mnie teraz sto dwadzieścia kilometrów
pól i ryżowisk. Czyli tyle co nic, ale trzeba chcieć je
przejechać. Parę lat wcześniej rozczarowałem go ostatecznie,
rzucając studia – ja, który zawsze miałem najlepsze oceny
z matematyki, jego, który zawsze widział dla mnie przyszłość
podobną do swojej. Powiedział mi, że marnuję swoje życie,
odparłem, że według mnie to on je zmarnował. Nie
rozmawialiśmy później przez cały rok, ten sam, kiedy od
czasu do czasu wpadałem do domu z wojskowych koszar, a po
przeniesieniu do rezerwy wyjechałem niemal bez pożegnania.
Lepiej i dla niego, i dla mnie, że poszedłem własną drogą, by
zbudować sobie życie inaczej i gdzie indziej niż on; a gdy już
byliśmy daleko, żaden nie zrobił niczego, by pokonać dzielący
nas dystans.
Z matką było inaczej. Ponieważ przez telefon się nie
rozgadywałem, wymyśliła, że będzie do mnie pisać listy.
I okazało się, że jej odpisywałem. Lubiłem siadać wieczorami
przy stole, brać papier i długopis i opowiadać jej o tym, co mi
się przydarzyło. Z mojego listu się dowiedziała, że
postanowiłem zapisać się do szkoły filmowej. Fascynował
mnie dokument, czułem, że potrafię obserwować i opowiadać,
i dodało mi otuchy, kiedy odpisała: Tak, zawsze byłeś w tym
dobry. Wiedziałem, że trzeba długiego czasu, by pasję
przemienić w profesję, matka wspierała mnie jednak od
samego początku. Latami przesyłała mi pieniądze, a ja
w zamian wysyłałem jej wszystko, co robiłem: portrety osób,
obrazy miejsc, odkrycia w miastach, miniatury filmowe,
których nikt nie oglądał, ale byłem z nich bardzo dumny.
Podobało mi się życie, które nabierało kształtów. Tak jej
odpowiadałem, gdy mnie pytała, czy jestem szczęśliwy.
Unikałem odpowiedzi na inne pytania – na przykład
o dziewczyny, z którymi nie chodziłem dłużej niż miesiąc, bo
kiedy tylko zaczynało się robić poważnie, ja się zmywałem.
A Ty? – pisałem.
Ja mam się dobrze, ale tato pracuje za dużo i szkodzi mu to
– odpowiadała. Pisała mi więcej o nim niż o sobie. Fabrykę
dotknął kryzys i mój ojciec, zamiast odpuścić i czekać na
emeryturę, podwoił wysiłki. Jeździł dużo samochodem od
zakładu do zakładu, sam prowadził przez setki kilometrów,
wracał do domu wyczerpany i zaraz po kolacji padał do łóżka.
Sen trwał krótko: wstawał w środku nocy i zabierał się do
pracy, zresztą myśli nie pozwalały mu spać, choć według
matki nie dotyczyły wyłącznie fabryki. Niespokojny był
zawsze, ale teraz to już się staje chorobliwe. Był niespokojny
o pracę, niespokojny z powodu zbliżającej się starości,
niespokojny o matkę, kiedy tylko chwytało ją przeziębienie,
niespokojny także o mnie. Zrywał się ze snu z przekonaniem,
że jestem chory. Prosił ją wtedy, żeby do mnie zatelefonowała,
nawet za cenę wyrwania mnie ze snu; przekonywała go, by
poczekał jeszcze parę godzin, i starała się go uspokoić,
przekonać, by zasnął, zwolnił. Oczywiście ciało wysyłało mu
już znaczące sygnały, lecz on umiał żyć tylko w taki sposób,
w wiecznej zadyszce: żądanie od niego spokoju było tym
samym co zmuszanie go do chodzenia po górach wolniej,
cieszenia się dobrą pogodą i nieścigania się z nikim.
Po części był mężczyzną, jakiego znałem, a po części kimś
innym, odkrywanym dzięki listom od matki. Ten inny mnie
zaciekawiał. Przypomniała mi się pewna kruchość, którą
w nim dawniej dostrzegałem, chwile zagubienia, które jak
najszybciej starał się ukryć: kiedy wychylałem się ze skalnej
krawędzi, a on odruchowo chwytał mnie za pasek od spodni;
kiedy źle się czułem na lodowcu, a on niepokoił się bardziej
niż ja. Mówiłem sobie, że może tego drugiego ojca miałem
wciąż obok siebie, lecz nigdy sobie tego nie uświadamiałem,
tak uciążliwy był ten pierwszy, i zaczynałem myśleć, że
w przyszłości powinienem – albo mógłbym – podjąć jeszcze
jedną próbę porozumienia się z nim.
A potem ta przyszłość znikła nagle wraz z możliwościami,
które były w niej ukryte. Pewnego marcowego wieczoru 2004
roku matka zadzwoniła, by mi powiedzieć, że ojciec miał
zawał na autostradzie. Znaleźli go na pasie awaryjnym. Nie
spowodował wypadku, a nawet zrobił wszystko jak należy:
włączył światła awaryjne, zatrzymał się i zjechał na pobocze,
jakby złapał gumę albo skończyła się mu benzyna.
Tymczasem to serce go zawiodło. Zbyt wiele kilometrów
przejechanych z pedałem gazu wciśniętym w podłogę i brak
troski o siebie: ojciec musiał poczuć ostry ból w klatce
piersiowej i zdążył zrozumieć, co się z nim dzieje. Na pasie
awaryjnym wyłączył silnik. Nawet nie rozpiął pasów
bezpieczeństwa. Został na miejscu i tak go znaleźli, jak
rajdowca wycofanego z wyścigu – z rękami na kierownicy,
podczas gdy wszyscy go wyprzedzali; najbardziej szyderczy
kres dla kogoś takiego jak on.
Tamtej wiosny przyjechałem na kilka tygodni do Mediolanu,
do matki. Poza sprawami, którymi należało się zająć, czułem
potrzebę spędzenia z nią czasu. Gdy już skończyła się
pogrzebowa gorączka, podczas ciszy kolejnych dni
odkryliśmy, ku mojemu zaskoczeniu, że ojciec jak najbardziej
myślał o swej śmierci. W szufladzie znajdowała się lista
instrukcji, w których zapisał dane bankowe i wszystko, co
było potrzebne matce i mnie, byśmy weszli w posiadanie jego
dóbr. Ponieważ byliśmy jedynymi spadkobiercami, nie
potrzebował spisywać formalnego testamentu. Ale na tej
samej kartce z instrukcjami napisał, że zostawia matce swoją
połowę mieszkania w Mediolanie, dla mnie zaś była –
chciałbym, by Pietro otrzymał – „posiadłość w Granie”.
Żadnych epitafiów, nawet linijki pożegnania, wszystko było
chłodne, praktyczne, notariuszowskie.
O tej części spadku matka nie wiedziała niemal nic.
Człowiek myśli, że jego rodzice dzielą się ze sobą wszystkim,
co tylko przemknie im przez głowę, zwłaszcza gdy zaczynają
się starzeć, ale w tamtym czasie odkrywałem, że po moim
wyjeździe oboje zaczęli prowadzić życie osobne pod wieloma
względami. On pracował i ciągle wyjeżdżał służbowo. Ona
była na emeryturze, udzielała się jako pielęgniarka
w wolontariacie przy ambulatorium dla obcokrajowców,
pomagała w szkole rodzenia i spędzała więcej czasu
z przyjaciółkami niż z ojcem. Wiedziała jedynie, że rok
wcześniej kupił za parę groszy kawałek ziemi w górach. On
nie zapytał o zgodę na wydanie tych pieniędzy ani nie pokazał
jej miejsca – od dawna już nie chodzili razem w góry – a ona
się nie sprzeciwiła, uznawszy, że to jego prywatna sprawa.
W papierach ojca znalazłem dokument sprzedaży i wyrys
z planu miejscowego, które niewiele mi pomogły. Był tam
budynek gospodarczy o wymiarach cztery metry na siedem,
stojący pośrodku działki o nieregularnym obrysie. Mapa
pokrywała zbyt niewielką przestrzeń, by wiedzieć, gdzie
znajduje się działka, i zbyt się różniła od tych, do których
byłem przyzwyczajony: nie pokazywała szlaków i poziomic,
lecz tylko posiadłości, i patrząc na nią, nie wiedziałem nawet,
czy to miejsce otaczają lasy, łąki czy coś innego.
– Bruno będzie wiedział, gdzie to jest – powiedziała matka.
– Bruno?
– Zawsze razem chodzili w góry.
– Nawet nie wiedziałem, że się jeszcze z nim widzieliście.
– Oczywiście, że tak. W Granie trudno się z kimś nie
zobaczyć, nie sądzisz?
– I co on teraz porabia? – zapytałem, choć w istocie
chciałem zapytać o co innego: Jak się ma? Pamięta o mnie?
Czy przez te wszystkie lata myślał o mnie tak często, jak ja
o nim? Ale nauczyłem się już zadawać pytania jak dorośli,
którzy pytają o jedno, gdy chodzi im o drugie.
– Jest murarzem – odparła matka.
– Nie wyjechał?
– Bruno? A gdzie miałby wyjechać? W Granie niewiele się
zmieniło, sam zobaczysz.
Wahałem się, czy tam jechać, bo akurat we mnie przez te lata
zmieniło się wiele. Miejsce, które kochałeś jako dzieciak,
może ci się wydać zupełnie inne i rozczarowujące, gdy jesteś
dorosły; albo może ci przypomnieć to, czym już nie jesteś,
i pogrążyć cię w niewyobrażalnym smutku. Nie miałem
zresztą wielkiej chęci, by się o tym przekonywać. Niemniej
dostałem tę działkę i ostatecznie ciekawość zwyciężyła: pod
koniec kwietnia wziąłem samochód ojca i pojechałem
samotnie do Grany. Był wieczór i wjeżdżając w górę doliny,
widziałem tylko przestrzeń oświetloną samochodowymi
reflektorami. Ale nawet w takim świetle zauważałem liczne
zmiany: miejsca, w których poprawiono i poszerzono drogę,
siatki ochronne na skarpach, stosy ściętych drzew. Ktoś zaczął
stawiać domki w stylu tyrolskim, ktoś inny wybierał piasek
i żwir z rzeki, której brzegi tam, gdzie kiedyś płynęła wśród
skał i drzew, teraz uregulowano i zalano betonem.
Nieoświetlone domy wakacyjne, hotele zamknięte poza
sezonem albo na zawsze, zastygłe w bezruchu spychacze
i koparki z łyżką opartą o ziemię nadawały okolicy wygląd
przemysłowej dekadencji, były jak place budowy porzucone
w samym środku roboty z powodu bankructwa.
Później, kiedy robiłem się coraz bardziej przybity tym, co
widziałem, coś przykuło moją uwagę. Przybliżyłem się do
przedniej szyby, by widzieć lepiej. Delikatna poświata
pochodziła od białych kształtów na tle nocnego nieba. Zajęło
mi chwilę zrozumienie, że to nie chmury: to były góry wciąż
jeszcze pokryte śniegiem. Powinienem był się tego
spodziewać w kwietniu. Ale w mieście wiosna była w pełni,
a ja już zapomniałem, że gdy się jedzie w góry, pory roku się
cofają. Śnieg na szczytach pocieszył mnie po tej mizerii, jaką
zobaczyłem u wrót doliny.
Zaraz potem uświadomiłem sobie, że powtórzyłem typowy
gest mojego ojca. Ileż to razy widziałem go za kierownicą, jak
wychyla się do przodu i podnosi oczy ku niebu? Żeby
sprawdzić czas, przyjrzeć się zboczom jakiejś góry albo po
prostu podziwiać jej kształt. Trzymał ręce wysoko na
kierownicy i opierał na nich głowę. Powtórzyłem raz jeszcze
ten gest, tym razem świadomie, wyobrażając sobie, że jestem
moim ojcem, kiedy ma czterdzieści lat, i właśnie wjeżdżam
w dolinę z żoną siedzącą obok i synem na tylnej kanapie,
szukam dobrego miejsca na wakacje dla całej trójki.
Wyobraziłem sobie mojego syna, jak śpi. Moja żona
pokazywała mi wsie i domy, a ja udawałem, że słucham.
Potem jednak, kiedy tylko się odwracała, wychylałem się
w przód i patrzyłem w górę posłuszny potężnemu wezwaniu
gór. Im bardziej były groźne i niedostępne, tym bardziej mi się
podobały. Zalegający w górze śnieg wart był tyle co najlepsza
obietnica. Tak, może te góry będą dla nas dobrym miejscem.
Wąska droga wspinająca się do Grany została
wyasfaltowana, lecz co do reszty rację miała matka: wyglądało
na to, że miejscowość niemal wcale się nie zmieniła. Te same
rudery, obory, stodoły i sterty nawozu. Zostawiłem samochód
tam gdzie dawniej i ruszyłem pieszo przez pogrążoną w mroku
wieś. Dałem się prowadzić pluskiem wody w poidle,
odnalazłem w ciemności schody, drzwi do domu i wielki
żelazny klucz wsadzony w zamek. W środku przywitał mnie
znajomy zapach wilgoci i dymu. Otworzyłem drzwiczki
kuchennego piecyka i znalazłem w środku żarzące się jeszcze
polana: dorzuciłem suchego drewna pozostawionego obok
i rozdmuchałem palenisko, aż ogień buchnął na nowo.
Również nalewki mojego ojca znajdowały się w tym
samym miejscu co zawsze. Zazwyczaj kupował parę litrów
prostej, destylowanej w stalowych kadziach grappy, a potem
przelewał ją do słojów i aromatyzował jagodami, szyszkami
i ziołami, które zbierał w górach. Wyciągnąłem pierwszy słój
z brzegu i nalałem dwa palce grappy na rozgrzewkę. Była
strasznie gorzka, chyba dodał do niej zerwanej własnoręcznie
goryczki. Ze szklanką w ręku usiadłem przy piecyku,
zwinąłem sobie papierosa i paląc i rozglądając się po kuchni,
czekałem, aż przyjdą wspomnienia.
Matka przez te dwadzieścia lat wykonała imponującą pracę:
gdzie tylko się odwróciłem, widziałem jej rękę, rękę kobiety
wiedzącej dokładnie, w jaki sposób uczynić z domu gościnną
przestrzeń. Zawsze lubiła drewniane łyżki i miedziane garnki,
za to nie znosiła zasłon przeszkadzających wyglądać na
zewnątrz. Na parapecie swojego ulubionego okna postawiła
wazon z suszonymi kwiatami, małe radyjko, którego słuchała
przez całe dnie, i fotografię przedstawiającą mnie i Bruna, jak
siedzimy oparci o siebie plecami na modrzewiowym pniaku
z założonymi rękami i minami twardzieli, prawdopodobnie
zrobioną na górskim pastwisku jego stryja. Nie pamiętam, kto
ani kiedy ją zrobił, ale mieliśmy na sobie takie same ubrania,
przybraliśmy taką samą śmieszną pozę i ktoś, kto nas nie znał,
mógłby sądzić, że to zdjęcie dwóch rodzonych braci. Też
pomyślałem, że to piękna fotografia. Wypaliłem papierosa
i wrzuciłem niedopałek do paleniska. Wziąłem opróżnioną
szklankę i poszedłem ją ponownie napełnić, a wówczas
zobaczyłem mapę ojca, przybitą do ściany wciąż w tym
samym miejscu, jednak mocno różniącą się od tej, którą
pamiętałem.
Podszedłem, żeby przypatrzyć się lepiej. Natychmiast
zrozumiałem, że z tego, czym była pierwotnie – mapą ścieżek
i tras w dolinie – przeobraziła się w coś innego, w coś
przypominającego powieść. A może biografię: po dwudziestu
latach wydeptywania okolicy nie było ani jednego szczytu,
górskiego pastwiska czy schroniska, którego by nie dosięgnął
pisak mojego ojca, a zaznaczona sieć tras stała się tak gęsta, że
dla kogoś postronnego mapa była praktycznie nieczytelna.
Czarny nie był już jedynym zastosowanym kolorem. Niekiedy
towarzyszyła mu równolegle prowadzona czerwona kreska,
kiedy indziej – zielona. Albo znowu linie czarna, czerwona
i zielona szły razem obok siebie, choć najczęściej samotna
czarna znaczyła najdłuższe wypady. Z pewnością był to jakiś
kod, toteż przypatrywałem się mu, próbując odkryć jego sens.
Po chwili wydało mi się, że to jedna z łamigłówek, które
ojciec zadawał mi w dzieciństwie. Poszedłem znów napełnić
szklankę i wróciłem do mapy. Jeżeli to problem
kryptograficzny jak te, które studiowałem w czasach
uniwersyteckich, powinienem zacząć od szukania wystąpień
najczęstszych, a zaraz potem najrzadszych: najczęstsze były
trasy zaznaczone wyłącznie na czarno, najrzadziej
występowały trzy kolory równocześnie. I te trzy kolory mi
pomogły, bo doskonale pamiętałem miejsce na lodowcu,
w którym niegdyś utknęliśmy we trzech: ja, on i Bruno.
Właśnie w tym punkcie kończyła się czerwona i zielona linia,
zaś czarna szła dalej: zrozumiałem, że ojciec dokończył tę
trasę kiedy indziej. Czarny kolor naturalnie oznaczał jego.
Czerwony towarzyszył mu na szczyty naszych
czterotysięczników, a więc musiał oznaczać mnie. A zielony,
zgodnie z zasadą wyłączenia, oznaczał Bruna. Matka przecież
mówiła, że wspólnie wychodzili w góry. Zauważyłem, że
szlaków czarno-zielonych było bardzo dużo, może nawet
więcej niż czarno-czerwonych, i poczułem lekkie ukłucie
zazdrości. I trochę też zadowolenia, że ojciec przez te
wszystkie lata nie musiał chodzić po górach samotnie.
Przyszło mi do głowy, że w jakiś pokrętny sposób ta przybita
do ściany mapa mogła być dla mnie formą przesłania.
Potem poszedłem do mojego dawnego pokoju, ale było tam
zbyt zimno, by przenocować. Zdjąłem materac z łóżka,
zaciągnąłem go do kuchni i rozłożyłem na nim śpiwór. Grappę
i tytoń położyłem pod ręką. Nim zgasiłem światło, porządnie
dorzuciłem do paleniska. Później leżałem w ciemności
i słuchałem, jak trzaskają drwa. Długo nie mogłem zasnąć.
Bruno przyszedł po mnie wcześnie rano. Stał się mężczyzną,
o którym nic nie wiedziałem, ale gdzieś w środku krył się
chłopak znany mi przecież bardzo dobrze.
– Dzięki za ogień – powiedziałem.
– Spoko – odparł.
Podał mi rękę na ganku i wypowiedział jedną z tych
rytualnych fraz, do których przez ostatnie dwa miesiące
musiałem się przyzwyczaić i których już nawet nie słuchałem.
Między starymi przyjaciółmi nie były ani trochę potrzebne, ale
kto wie, kim teraz byliśmy dla siebie. Bardziej szczery wydał
mi się uścisk jego dłoni, która była sucha, szorstka,
zrogowaciała i miała w sobie jeszcze coś dziwnego, czego nie
potrafiłem zrozumieć. Bruno zauważył moje zakłopotanie
i podniósł ją do góry: dłoń murarza, której brakowało
ostatnich paliczków palców wskazującego i środkowego.
– Widziałeś? – powiedział. – Kiedyś wygłupiłem się ze
strzelbą dziadka. Chciałem strzelić do lisa i bum, oderwało mi
palce.
– Wybuchła ci w rękach?
– Niezupełnie. Zepsuty spust.
– Ajajaj – jęknąłem. – Musiało boleć.
Bruno wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że
gorsze rzeczy przeżył. Popatrzył mi w twarz i zapytał:
– Nie golisz brody?
– Będzie już jakieś dziesięć lat – odpowiedziałem, gładząc
się po niej.
– Kiedyś też chciałem zapuścić. Tylko że miałem
dziewczynę, więc wiesz, jak to jest.
– Nie lubiła cię z brodą?
– Właśnie. Za to tobie z nią dobrze, przypominasz swojego
ojca.
Uśmiechnął się, mówiąc te słowa. Jako że staraliśmy się
przełamać lody, zmusiłem się, by nie dochodzić sensu tego
zdania, i odpowiedziałem uśmiechem. Potem zamknąłem
drzwi i poszedłem za nim.
Niebo w dolinie było niskie i ciężkie od wiosennych chmur.
Wyglądało, jakby dopiero co przestało padać, a już zanosiło
się na kolejny deszcz. Nawet dym z kominów nie miał sił
ulatywać prosto: opadał po wilgotnych dachach, snuł się
wokół rynien. W chłodnym świetle dnia rozpoznawałem
każdy barak, każdy kurnik, każdą drewutnię, jak gdyby po
moim wyjeździe nikt tu niczego nie ruszał. Nieco później
jednak, już za ostatnimi domami we wsi, zobaczyłem ślady
prawdziwego zniszczenia: koryto potoku w dolnym biegu było
co najmniej dwukrotnie szersze od tego, co pamiętałem. Jakby
gigantyczny pług przeorał je całkiem niedawno. Woda płynęła
środkiem szerokiego głazowiska, które nawet teraz, w porze
roztopów, przydawało jej ziemistego, anemicznego wyglądu.
– Widziałeś? – zapytał Bruno.
– Co tu się stało?
– Powódź w dwutysięcznym, nie pamiętasz? Tyle wody
spłynęło z gór, że musieli nas ewakuować helikopterami.
Gdzieś w dole pracowała koparka. Gdzie ja byłem
w dwutysięcznym roku? Gdzieś tak daleko ciałem i duchem,
że nawet nie wiedziałem o powodzi w Granie. Potok był
jeszcze pełen kłód drewna, belek, kawałków betonu,
wszelkiego rodzaju klamotów porwanych przez wodę
z wyższych partii gór. Zerodowane brzegi odkrywały na
zakolach korzenie drzew bezradnie obmacujących powietrze
w poszukiwaniu ziemi, której już nie było. Aż przykro było
patrzeć na tę naszą starą rzeczułkę.
Natomiast nieco wyżej, niedaleko starego młyna,
dostrzegłem wystający z wody wielki kamień, biały, okrągły,
przypominający koło, i ten widok poprawił mi nastrój.
– Jego też porwała powódź? – zapytałem.
– Nie – odpowiedział. – Jeszcze wcześniej sam wrzuciłem
go do wody.
– Kiedy?
– Chciałem uczcić swoje osiemnaste urodziny.
– I jak ci się to udało?
– Samochodowym lewarkiem.
Odruchowo się uśmiechnąłem. Wyobraziłem sobie Bruna,
jak wchodzi do młyna z lewarkiem, a niedługo później kamień
młyński wyłania się z drzwi i zaczyna się turlać do potoku.
Szkoda, że mnie przy tym nie było.
– Fajnie było? – zapytałem.
– Fantastycznie.
Także Bruno się uśmiechnął. A potem poszliśmy zobaczyć
moją nową posiadłość.
Wspinaliśmy się znacznie wolniej niż kiedyś, bo kompletnie
nie miałem formy, zaś poprzedniego wieczoru skończyło się
na tym, że wypiłem zbyt wiele. Idąc w górę zniszczonej przez
wodę doliny, gdzie przybrzeżne łąki zmieniły się w połacie
piasku i kamieni, Bruno musiał się często odwracać, dziwić
się, widząc mnie tak daleko w tyle, przystawać i czekać, aż do
niego dołączę. Przy kolejnym ataku kaszlu wydusiłem
z siebie:
– Jak chcesz, to idź. Dojdę.
– Nie ma mowy – odpowiedział, jakby wyznaczył sobie
jasno określone zadanie i musiał je dokładnie wykonać.
Pasterskie chaty jego stryja również nie przedstawiały się
najlepiej: kiedy przechodziliśmy koło nich, zobaczyłem, że
dach jednej się zapadł, wypychając przy tym na zewnątrz
fragment muru, na którym się opierał. Na oko wystarczyłaby
jedna porządna śnieżyca, by wymierzyć chacie cios łaski.
Przewrócona wanna rdzewiała przed oborą, wyjęte
z zawiasów drzwi stały byle jak oparte o ścianę. Zgodnie
z przepowiednią Luigiego Guglielminy pierwsze młode
modrzewie zaczęły już wyrastać na pastwiskach. Nie
wiedziałem, ile lat tak to niszczeje ani co się stało ze stryjem.
Chciałem o to zapytać, ale Bruno się tu nie zatrzymał,
poszliśmy więc dalej bez słowa.
Powódź wyrządziła największe szkody za chatami. Wyżej,
tam gdzie krowy wspinały się pod sam koniec sezonu, deszcze
zmyły cały kawałek góry. Błotna lawina zabrała ze sobą
drzewa i głazy, tworząc gliniastą niestabilną pokrywę, w której
nawet po czterech latach wciąż grzęzła stopa. Bruno nadal
milczał. Szedł pierwszy, brnąc przez błoto, skacząc po
kamieniach i balansując na zwalonych pniach. I się nie
odwracał. Musiałem biec, by dotrzymać mu kroku. Aż
w końcu zostawiliśmy za plecami pozostałości lawiny
i ponownie weszliśmy w las. Wtedy odzyskał mowę.
– Tu nawet wcześniej nie łaziło wielu ludzi – powiedział. –
Teraz, kiedy nie ma już ścieżki, wydaje mi się, że tylko ja tędy
chodzę.
– Często tu przychodzisz?
– Tak, wieczorami.
– Wieczorami?
– Kiedy mam ochotę na spacer po pracy. Biorę ze sobą
czołówkę, na wypadek gdyby zrobiło się ciemno.
– Niektórzy chodzą do baru…
– Do baru też chodziłem. Teraz koniec z barem, las jest
lepszy.
Wtedy zadałem zakazane pytanie, to, którego nie wolno
było wypowiedzieć, gdy szło się z ojcem:
– Daleko jeszcze?
– Nie, nie. Tylko że za chwilę będzie śnieg.
Zauważyłem go już wcześniej w cieniu skał. To był stary
śnieg, który po deszczu zmienił się w breję. Ale gdy uniosłem
głowę, zobaczyłem wyżej, że białymi plamami pokrywa
kamieniska i wypełnia obszerne kotliny Grenonu. Po całej
północnej stronie wciąż jeszcze panowała zima. Śnieg układał
się na zboczach jak w fotograficznym negatywie, czerń skał
była tam, gdzie ogrzewało je słońce, biel śniegu przetrwała
tam, gdzie chronił go cień. To skojarzenie naszło mnie w tym
samym momencie, kiedy doszliśmy do jeziora. Tak jak za
pierwszym razem ukazało się moim oczom w ostatniej chwili.
– Pamiętasz to miejsce? – zapytał Bruno.
– Pewnie.
– Nie wygląda tak jak latem, co?
– Nie.
Nasze jezioro w kwietniu wciąż było pokryte warstwą lodu,
matową bielą porysowaną błękitnymi spękaniami. Nie było
żadnego geometrycznego porządku w tych zarysowaniach. Tu
i ówdzie lód wybrzuszał się pod naporem wody, a wzdłuż
nasłonecznionych brzegów widać już było pierwsze
ciemniejsze odcienie, znak zbliżającego się lata.
Ale gdy ogarniało się wzrokiem całą kotlinę, miało się
wrażenie, że równocześnie panują tu dwie pory roku. Po
jednej stronie skalny rumosz, kępy jałowca i różanecznika,
okazyjnie jakiś karłowaty modrzew, po drugiej, na enversie,
las i śnieg. Tam właśnie zbocze Grenonu znaczył podłużny
ślad po zejściu lawiny kończący się w jeziorze. I tam kierował
się Bruno: porzuciwszy brzeg, zaczęliśmy podchodzić
zboczem po zlodowaciałej skorupie śniegu, która przeważnie
utrzymywała nasz ciężar, czasem tylko pękając pod stopą.
Kiedy pękała, wpadaliśmy po same uda. Za każdy fałszywy
krok płaciło się męczącym wygrzebywaniem się z dołka, tak
że pokonanie zbocza zajęło nam dobre pół godziny
nierównego marszu. W końcu Bruno pozwolił na postój:
znalazł kamienny murek wystający ze śniegu, wdrapał się na
niego, ściągnął buty i otrzepał je, uderzając jednym o drugi. Ja
tymczasem usiadłem, nie troszcząc się o przemoczone nogi.
Miałem dość. Najbardziej na świecie chciałem teraz wrócić
przed piecyk, zjeść coś i pójść spać.
– No i jesteśmy – powiedział Bruno.
– Gdzie?
– Jak to gdzie? W twoim domu.
Dopiero teraz rozejrzałem się dookoła. Choć śnieg
pozacierał kształty, widać było, że tam, gdzie siedzimy, zbocze
tworzy coś w rodzaju zalesionego tarasu ponad jeziorem. Na
ten płaskowyż pionowo opadała ściana z gładkiej, wysokiej,
jaskrawobiałej skały. Ze śniegu wystawały resztki trzech ścian
z suchego muru – na jednej z nich siedziałem – zbudowanych
z tego samego białego kamienia. Dwie krótkie ściany i jedna
długa, cztery metry na siedem, tak jak na wyrysie z planu
miejscowego: za czwartą ścianę służyła sama skała, która
dostarczyła budulca i podtrzymywała trzy pozostałe. Po
zniszczonym dachu nie było nawet śladu. Ale wewnątrz tej
ruiny zdążyła wyrosnąć mała limba. Drzewko utorowało sobie
drogę przez rumowisko i dorastało już do wysokości ścian.
Oto i moje dziedzictwo: skalna ściana, śnieg, sterta ociosanych
kamieni, limba.
– Kiedy wpadliśmy tu w sierpniu – mówił Bruno – twój
ojciec od razu powiedział: to jest to miejsce. Widzieliśmy ich
wiele, już jakiś czas towarzyszyłem mu w poszukiwaniach, ale
to spodobało mu się od razu.
– To było w zeszłym roku?
– Nie, już trzy lata minęły. Musiał jeszcze znaleźć
właścicieli i przekonać ich do sprzedaży. Tu niemal nikt
niczego nie sprzedaje. Trzymać sobie przez całe życie ruderę
jest okej, ale sprzedać komuś, żeby coś z niej zrobił, już nie
jest okej.
– A co on chciał z tego zrobić?
– No, dom.
– Dom?
– Jasne.
– Mój ojciec zawsze nienawidził domów.
– Jak widać zmienił zdanie.
Zaczęło padać. Poczułem kroplę na wierzchu dłoni
i zobaczyłem, że to deszcz ze śniegiem. Nawet niebo nie
mogło się zdecydować, czy jest zima czy wiosna. Chmury
zakrywały górskie szczyty przed wzrokiem i nie pozwalały
docenić ich naturalnej wspaniałości, ale nawet w dzień taki jak
ten potrafiłem dostrzec piękno tego miejsca. Piękno poważne,
surowe, napełniające serce nie tyle pokojem, ile siłą –
i odrobiną goryczy. Piękno cienistego enversu.
– Jakoś się to miejsce nazywa? – zapytałem.
– Moja mama mówi, że kiedyś nazywano je barma drola.
Ona się w tych sprawach nie myli, nazwy pamięta doskonale.
– Barma to ta skała?
– Właśnie tak.
– A drola?
– Drola znaczy „dziwna”.
– Dziwna, bo taka biała?
– Chyba tak.
– Dziwna skała – powiedziałem na głos, chcąc usłyszeć, jak
to brzmi.
Siedziałem jakiś czas, rozglądałem się wokół siebie
i zastanawiałem się, jaki sens ma ten spadek. Mój ojciec, on,
który całe życie uciekał od domów, właśnie tutaj zapragnął
zbudować dom. Nie udało mu się zrealizować marzenia. Ale
biorąc pod uwagę możliwą śmierć, pomyślał, by przekazać mi
to miejsce. Ciekawe, czego chciał ode mnie.
– Ja jestem gotowy na lato – powiedział Bruno.
– Gotowy do czego?
– Do pracy, a do czego innego?
Ponieważ dalej nie rozumiałem, wyjaśnił:
– Dom zaprojektował twój ojciec, taki, jaki chciał mieć.
I kazał mi przyrzec, że to ja mu go zbuduję. Siedział dokładnie
w tym miejscu co ty teraz, kiedy mnie o to poprosił.
Jedno odkrycie goniło drugie. Mapa przebytych tras,
czerwona i zielona kreska towarzyszące czarnej: pomyślałem,
że musi być wiele innych historii, które Bruno ma mi do
opowiedzenia. Co do domu, to skoro ojciec zarządził
wszystkim w taki sposób, nie widziałem powodów, by
sprzeciwiać się jego woli, pozostawał tylko jeden problem.
– Ale ja nie mam pieniędzy – zaoponowałem. Te, które
przypadły mi w spadku, wystarczyły na uregulowanie moich
rachunków będących w tragicznym stanie. Zostało jeszcze
trochę, jednak ani nie było ich dość na zbudowanie domu, ani
nie miałem ochoty spożytkować ich na ten cel. Miałem już
długą listę pragnień czekających na spełnienie.
Bruno kiwnął głową. Był przygotowany na to zastrzeżenie.
Powiedział:
– Wystarczy kupić materiały. Zresztą nawet na nich da się
dużo oszczędzić, jak sądzę.
– No dobrze, a tobie kto zapłaci?
– Nie martw się o mnie. To akurat nie jest praca, którą się
robi za pieniądze.
Nie wyjaśnił, co przez to rozumie, a kiedy już miałem go
o to zapytać, dodał:
– Za to przyda mi się pomoc. Z pomocnikiem skończyłbym
za trzy albo cztery miesiące. Co na to powiesz?
Gdybym był na nizinie, roześmiałbym się tylko.
Odpowiedziałbym, że nic nie potrafię i w niczym nie umiem
mu pomóc. Ale siedziałem na murze wśród śniegu przed
zamarzniętym jeziorem na wysokości dwóch tysięcy metrów.
Zacząłem już mieć poczucie nieuniknionego: z nieznanych mi
powodów właśnie tu chciał mnie zabrać ojciec, na ten
spłachetek ziemi zniszczony lawinami, pod tę dziwaczną
skałę, by odbudować tę ruderę razem z tym mężczyzną.
I powiedziałem sobie: Dobra, tato, dawaj tę kolejną
łamigłówkę, zobaczymy, co dla mnie przygotowałeś.
Zobaczymy, czego mam się tu nauczyć.
– Trzy, cztery miesiące? – dopytałem.
– Pewnie. To bardzo prosty dom.
– A kiedy chcesz zacząć?
– Jak tylko zejdą śniegi – odpowiedział. Potem zeskoczył
z muru i zaczął mi opowiadać, jak chce to wszystko
zbudować.
Rozdział szósty

Śnieg stopniał szybko tego roku. Wróciłem do Grany na


początku czerwca, w pełni sezonu roztopów, gdy w potoku
wzbierała woda i spływała po całej dolinie, tworząc kaskady
i efemeryczne strumyki, których nigdy wcześniej nie
widziałem. Miało się wrażenie, że wciąż czuć pod stopami ten
śnieg, który topniał na górach i nawet tysiąc metrów niżej
czynił ziemię miękką jak mech. Deszczem padającym
codziennie postanowiliśmy się nie przejmować i oto któregoś
poniedziałku o świcie zabraliśmy z domu Bruna łopatę,
oskard, dużą siekierę, piłę mechaniczną oraz pół kanistra oleju
napędowego i z tym balastem na plecach wspięliśmy się aż do
barmy, jak zaczęliśmy nazywać moją posiadłość. Mimo że
Bruno był obładowany bardziej, to ja musiałem się
zatrzymywać co piętnaście minut, by zaczerpnąć oddechu.
Zdejmowałem plecak, siadałem na ziemi – popełniałem więc
wszystkie błędy, których swego czasu ojciec uczył mnie nie
popełniać – i czekaliśmy w milczeniu, starając się nie patrzeć
na siebie, aż moje serce się uspokoi.
U góry śnieg ustąpił miejsca błotu i zwiędłej trawie, dzięki
czemu mogłem nieco lepiej poznać stan rudery. Dzięki
solidnie posadzonym kamieniom węgielnym, których nawet
we dwóch nie udało nam się ruszyć, mury wyglądały na
solidne do metra wysokości, powyżej jednak szersza ściana
odchylała się na zewnątrz, wypchnięta przez belki dachu,
zanim całkiem się zawalił, obie węższe były w fatalnym
stanie, zaś ostatni rząd kamieni, na wysokości człowieka, był
już kompletnie niestabilny. Bruno stwierdził, że musimy je
wszystkie rozebrać aż do fundamentów. Albo prawie. Nie było
sensu tracić czasu na naprawianie krzywych murów: lepiej je
zburzyć i zbudować na nowo.
Najpierw jednak należało przygotować plac budowy. Była
dziesiąta rano, kiedy weszliśmy do rudery i zaczęliśmy ją
oczyszczać z zalegających rupieci. W większości były to
deszczułki, które kiedyś służyły za gont, ale zdarzały się też
deski ze starej podłogi z piętra, a pośrodku sterty przemokłego
drewna, sześcio- albo siedmiometrowe belki, wczepione
jeszcze w ściany lub wbite w ziemię. Niektóre oparły się
niszczącemu działaniu wody i Bruno sprawdzał, czy nadadzą
się do ponownego użycia. Męczyliśmy się długo, by wyczepić
zdrowe belki ze ścian i przeturlać je na zewnątrz po dwóch
przystawionych do muru deskach. Zepsute należało usunąć
i odłożyć na bok, przydadzą się jako drewno na opał.
Z powodu amputowanych paliczków Bruno nauczył się
obsługiwać piłę mechaniczną dla leworęcznych.
Unieruchamiał belkę silnym naciskiem stopy i manewrował
końcówką piły bardzo blisko podeszwy buta, podnosząc za
plecami obłok pyłu drzewnego. W powietrzu rozchodził się
przyjemny zapach palonego drewna. Potem kawałek belki
odpadał, a ja go zabierałem i układałem na stertę.
Wkrótce się zmęczyłem. Do pracy rąk byłem
przyzwyczajony jeszcze mniej niż do wysiłku nóg.
W południe wyszliśmy z rudery pokryci drzewnym pyłem.
Pod skalną ścianą leżały cztery zdrowe pnie modrzewia, ścięte
rok wcześniej i zostawione tu na sezonowanie: we właściwym
czasie miały się stać belkami nowego dachu, ale w tym
momencie użyłem jednego z nich jako siedziska.
– Jestem już zmęczony – powiedziałem. – A nawet nie
zaczęliśmy.
– Oczywiście, że zaczęliśmy – zaoponował Bruno.
– Trzeba tygodnia, żeby to wszystko uprzątnąć, zburzyć
mury i zrobić wolną przestrzeń wokół.
– Może i tak. Któż to wie?
Zbudował palenisko z kamieni i rozpalił niewielki ogień ze
szczap. Byłem spocony, toteż z radością przyjąłem możliwość
wysuszenia się przy ogniu. Poszperałem w kieszeniach,
znalazłem tytoń i zwinąłem sobie papierosa. Zaproponowałem
także jemu, ale odpowiedział:
– Nie dam rady. Jeśli mi zwiniesz, mogę spróbować.
Zaciągnął się podanym mu skrętem i z trudnością stłumił
kaszel. Widać było, że nie jest przyzwyczajony.
– Od dawna palisz? – zapytał.
– Zacząłem tutaj któregoś lata. Ile ja wtedy miałem lat?
Szesnaście, siedemnaście?
– Naprawdę? Nigdy cię nie widziałem z papierosem.
– Bo się kryłem. Chodziłem do lasu, żeby mnie nie
widziano. Albo na dach domu.
– Przed kim musiałeś się kryć? Przed twoją mamą?
– Nie wiem. Po prostu się kryłem.
Bruno zaostrzył scyzorykiem dwa kije. Wyciągnął z plecaka
pęto kiełbasy, pociął je na kawałki, nadział na kije i zaczął
opiekać nad ogniskiem. Miał też chleb, czarny bochenek,
z którego odkroił dwie pajdy i podał mi jedną.
– Słuchaj, nieważne, ile czasu nam to zajmie – powiedział.
– Przy tej pracy nie możesz myśleć za bardzo do przodu, bo
zwariujesz.
– No to o czym mam myśleć?
– O dniu dzisiejszym. Popatrz, jaki piękny dzień.
Rozejrzałem się. Trzeba było nadmiaru dobrej woli, by tak
go zdefiniować. To był jeden z typowych późnowiosennych
dni, kiedy w górach solidnie wieje. Gruby kożuch chmur
przepływał nad nami i zakrywał słońce, wciąż było tak zimno,
jakby uparta zima nie chciała ustąpić. Marszczona wiatrem
tafla jeziora przypominała czarny jedwab. A może przeciwnie:
lodowata dłoń wiatru nie marszczyła, a rozprostowywała
zmarszczki jeziora. Gdy na to patrzyłem, przyszła mi ochota,
by wyciągnąć palce do ognia, zanurzyć je w płomieniach
i skraść im nieco ciepła.
Po południu dalej wyciągaliśmy wszystko ze środka, aż
dotarliśmy do samego dna zrujnowanego budynku: podłoga
wskazywała jednoznacznie, jaki był pierwotny charakter
budynku. Po jednej stronie, wzdłuż dłuższej ściany,
znaleźliśmy koryta, a pośrodku pomieszczenia przecinający je
kanał do odprowadzania nieczystości. Koryta zbudowane były
z drewna grubego na trzy palce, wygładzone od długiego
ocierania się o nie zwierzęcymi pyskami i racicami. Bruno
powiedział, że będziemy je mogli oczyścić i do czegoś
wykorzystać. Zaczął je podważać oskardem, by oderwać od
ziemi. Ja zaś zobaczyłem leżący na ziemi niewielki przedmiot
i podniosłem go: był to drewniany stożek, gładki i wydrążony
w środku, podobny do zwierzęcego rogu.
– To jest do kamienia od kosy – powiedział Bruno, kiedy
mu go pokazałem.
– Do kamienia od kosy?
– To taki kamień, którym ostrzy się kosę. Na pewno jakoś
się nazywa, ale kto to dziś pamięta. Musiałbym zapytać mamy.
Myślę, że to był rzeczny kamień.
– Rzeczny kamień?
Czułem się jak dzieciak, któremu trzeba wszystko
tłumaczyć. On okazywał nieskończoną cierpliwość do tych
moich pytań: wziął mi rożek z rąk i oparł go sobie o biodro.
Potem tłumaczył:
– Kamień od kosy jest gładki, okrągły i prawie czarny. Żeby
funkcjonował jak trzeba, musi być wilgotny. Ten rożek
przypinasz do pasa z odrobiną wody w środku, tak że kiedy
kosisz, co jakiś czas możesz zwilżyć kamień i naostrzyć nim
kosę, o tak.
Wykonał ramieniem szeroki miękki gest, rysując półksiężyc
nad głową. Oczami wyobraźni zobaczyłem wyraźnie kosę
i kamień, który ją ostrzył. I dopiero w tym momencie
uświadomiłem sobie, że powtarzamy właśnie jedną z naszych
ulubionych zabaw z dzieciństwa: nie wiem, jak to się stało, że
nie pomyślałem o tym wcześniej, ale przecież bywaliśmy
w takich ruderach jak ta. Właziliśmy przez dziury
w grożących zawaleniem murach. Chodziliśmy po deskach,
które uginały się pod stopami. Wykradaliśmy rupiecie
i udawaliśmy, że to skarby. Robiliśmy to przez wiele lat.
I tak zacząłem widzieć nasze przedsięwzięcie nieco inaczej.
Aż dotąd sądziłem, że jestem tu tylko dla mojego ojca: by
spełnić jego wolę, by zadośćuczynić za moje winy wobec
niego. Ale w tej chwili, gdy patrzyłem, jak Bruno ostrzy
wyimaginowaną kosę, wydało mi się, że spadek, który
otrzymałem, jest raczej rekompensatą za naszą przerwaną
przyjaźń albo może drugą szansą dla niej. Czy to właśnie
ojciec chciał mi podarować? Bruno po raz ostatni spojrzał na
stożek i rzucił go na stos drewna do spalenia. Poszedłem go
odszukać i zabrałem, myśląc, że znajdę dla niego lepszy
użytek w przyszłości.
To samo zrobiłem z limbą, która wyrosła w samym środku
rudery. O piątej, gdy już byłem zbyt zmęczony, by wykonywać
jakąkolwiek inną pracę, obrobiłem oskardem ziemię wokół
drzewka i udało mi się je wyciągnąć razem z korzeniami. Pień
był wątły i pokręcony od wzrastania w niegościnnym miejscu,
gdzie roślina musiała przeciskać się do światła przez stos
rupieci. Odkryte korzenie wyglądały na na wpół obumarłe,
więc jak najszybciej przesadziłem limbę nieopodal.
Wykopałem dołek na granicy płaskowyżu, skąd najlepiej było
widać jezioro, i zasadziłem drzewko. Przysypałem korzenie
ziemią i solidnie ugniotłem. Jednak kiedy je tam zostawiłem,
wiatr, do którego nie było przyzwyczajone, zaczął targać nim
na wszystkie strony. Wydało mi się bardzo kruchą rośliną,
długo chronioną przez kamienie, a teraz wydaną na pastwę
żywiołów.
– Myślisz, że się przyjmie? – zapytałem.
– He – odparł Bruno. – To dziwna roślina. Silna, gdy rośnie
tam, gdzie wyrosła, a słaba, gdy ją przesadzisz gdzie indziej.
– Próbowałeś już?
– Parę razy.
– I jak poszło?
– Źle. – Wbił wzrok w ziemię, jak zawsze gdy wspominał
jakąś starą historię, i opowiedział: – Mój stryj chciał mieć
limbę przed domem. Nie wiem czemu, może sądził, że
przyniesie mu szczęście. A trzeba powiedzieć, że bardzo go
potrzebował. Co roku więc wysyłał mnie w góry po sadzonkę.
Ale zawsze kończyło się na tym, że deptały ją krowy, i po
jakimś czasie przestaliśmy próbować.
– Jak wy ją nazywacie?
– Limbę? Arula.
– O, właśnie. I przynosi szczęście?
– Tak mówią. Jeśli w to wierzysz, może ci przyniesie.
Przynosi czy nie przynosi, zależało mi na tym drzewku.
Wbiłem obok niego solidną tyczkę i podwiązałem pień
w kilku miejscach. Potem poszedłem do jeziora, by napełnić
manierkę wodą i podlać sadzonkę. Kiedy wróciłem,
zobaczyłem, że pod dłuższą ścianą Bruno zbudował coś
w rodzaju platformy. Ułożył na ziemi dwie belki ze starego
dachu i przybił do nich parę odzyskanych desek podłogowych.
Teraz wyciągał z plecaka linkę i brezent, jakiego używali
w Granie do okrywania siana na łąkach. Drewnianymi
kołkami przytwierdził dwa rogi płótna do szczelin w skale,
a dwa pozostałe umocował w ziemi, tworząc daszek, pod który
przeniósł plecak i zapasy.
– Zostawiamy tutaj te rzeczy? – zapytałem.
– Nie zostawiamy, bo ja też zostaję.
– W jakim sensie zostajesz?
– W sensie, że tu nocuję.
– Nocujesz tutaj?
Tym razem stracił cierpliwość.
– Nie stać mnie raczej na marnowanie czterech godzin
dziennie na dojście, nie sądzisz? – odparł szorstko. – Murarz
zostaje na budowie od poniedziałku do soboty. Pomocnik
schodzi i wraca z materiałami. Tak to się robi.
Przyjrzałem się biwakowi, który przygotował. Teraz
rozumiałem, dlaczego jego plecak był tak wypchany.
– I chcesz tu spać przez cztery miesiące?
– Trzy albo cztery, ile będzie potrzeba. Jest lato. W sobotę
zejdę i prześpię się w łóżku.
– Nie powinienem też tu zostać?
– Może później. Na razie jest masę materiału do wniesienia
na górę. Wypożyczyłem muła.
Bruno solidnie przemyślał całą robotę, która nas czekała. Ja
improwizowałem, on nie. Zaprojektował każdy jej etap, moje
i swoje zadania, obliczył czas potrzebny na pracę i na
dostarczenie budulca. Wytłumaczył mi, gdzie zostawił
materiały i co mam przynieść następnego dnia. Jego matka
miała mi pokazać, jak się juczy muła.
– Czekam na ciebie o dziewiątej rano – powiedział. –
O szóstej wieczorem jesteś wolny. Jeśli ci pasuje, ma się
rozumieć.
– Jasne, że mi pasuje.
– Myślisz, że dasz sobie radę?
– Pewnie.
– Świetnie. No to cześć.
Spojrzałem na zegarek. Była szósta trzydzieści. Bruno wziął
ręcznik, kawałek mydła i poszedł w górę umyć się w jakimś
sobie tylko znanym miejscu. Patrzyłem na ruiny obory, takie
same, jakie zastaliśmy rano, tyle że w środku było już pusto,
a na zewnątrz piętrzył się stos drewna. Pomyślałem, że jak na
pierwszy dzień pracy to całkiem nieźle. Potem zarzuciłem
plecak, pożegnałem się z moim drzewkiem i ruszyłem
w stronę Grany.
Jedną godzinę w te czerwcowe dni kochałem bardziej od
innych: tę, kiedy samotnie wracałem z gór na zakończenie
dnia. Rano było inaczej, spieszyło mi się, muł nie chciał mnie
słuchać, towarzyszyła mi tylko jedna myśl: znaleźć się jak
najprędzej na górze. Wieczorem natomiast nie było żadnego
powodu, by się spieszyć. Wyruszałem o szóstej albo siódmej,
słońce stało jeszcze wysoko nad doliną; miałem dzienne
światło do dziesiątej i nikt nie czekał na mnie w domu.
Szedłem spokojnie w towarzystwie spowalniającego mi myśli
zmęczenia oraz cierpliwie podążającego za mną muła, którym
nie musiałem się już zajmować. Od jeziora aż do pozostałości
po błotnej lawinie górskie zbocza pokrywały kwitnące
różaneczniki. Przy opuszczonych chatach Guglielminów
zaskakiwałem kozły żerujące na zarośniętych pastwiskach;
nastawiały uszu, przypatrywały mi się niespokojnie, a potem
uciekały do lasu niczym złodzieje. Niekiedy zatrzymywałem
się w tym miejscu na papierosa. Muł pasł się na łące, a ja
siadałem na tym samym modrzewiowym pniu, przy którym
niegdyś zrobiono mi z Brunem wspólne zdjęcie. Przyglądałem
się pasterskim chatom i temu dziwnemu kontrastowi między
dewastacją dzieł człowieka a rozkwitającą bujnie wiosną: trzy
budynki niszczały, ich mury garbiły się niczym plecy starców,
dachy uginały się pod ciężarem kolejnych zim, a wokół
buchały zielenią trawy i otwierały się kwiaty.
Bardzo chciałem wiedzieć, co o tej porze robił Bruno.
Rozpalał swoje małe ognisko, samotnie szedł w góry, a może
pracował aż do zmroku? Mężczyzna, którym się stał, pod
wieloma względami mnie zaskakiwał. Oczekiwałbym raczej
kogoś ukształtowanego na wzór jeśli nie własnego ojca, to
przynajmniej swoich kuzynów czy innego murarza, jednego
z tych, z którymi kiedyś widziałem go w barze. On tymczasem
z tymi ludźmi nie miał nic wspólnego. Sprawiał na mnie
wrażenie kogoś, kto w pewnym momencie życia wyrzekł się
towarzystwa innych, znalazł sobie własny kąt w świecie
i ukrył się w nim. Przypominał mi swoją matkę: spotykałem ją
często w te dni, kiedy juczyłem muła. Tłumaczyła mi, jak
umocować siodło juczne, zabezpieczyć narzędzia albo deski
na bokach zwierzęcia, jak je popędzić, gdy nie chce iść. Ale
nie powiedziała ani słowa o moim powrocie ani o pracy, którą
wykonywałem razem z jej synem. Od małego odnosiłem
wrażenie, że ani trochę nie interesuje jej nasze życie, że
dobrze się czuje na swoim miejscu, a inni przechodzą mimo
jak pory roku. Zastanawiałem się, czy nie ukrywa emocji
całkiem innego rodzaju.
Wypaliwszy papierosa, ruszałem ścieżką wzdłuż potoku
i o zmierzchu przychodziłem do Grany, przywiązywałem muła
pod domem, rozpalałem w piecyku i stawiałem na fajerkach
garnek z wodą. Mogłem otworzyć butelkę wina, jeśli
pomyślałem wcześniej o zrobieniu zapasów. W spiżarni
miałem tylko makaron, konserwy, jakąś puszkę na wszelki
wypadek. Po pierwszych dwóch kieliszkach czułem się już
śmiertelnie zmęczony. Niekiedy rzucałem makaron na wrzątek
i zasypiałem, zanim się zdążył ugotować, a budząc się
w środku nocy, zastawałem zimny piecyk, butelkę opróżnioną
do połowy i zamiast kolacji rozgotowaną maź nienadającą się
do jedzenia. Wówczas otwierałem puszkę z fasolą i pożerałem
zawartość łyżką, nie troszcząc się nawet o wyłożenie jej na
talerz. Potem wyciągałem się na materacu pod stołem,
zagrzebywałem w śpiwór i natychmiast zapadałem w głęboki
sen.
Pod koniec czerwca w towarzystwie jednej ze swoich
przyjaciółek przyjechała moja matka. Przyjaciółki postanowiły
na zmianę towarzyszyć jej tu przez całe lato, choć według
mnie ani trochę nie wyglądała na nieutuloną w żalu wdowę.
Powiedziała mi jednak, że cieszy się, mając kogoś przy sobie,
a ja zauważałem milczącą bliskość między tymi kobietami:
w mojej obecności mówiły niewiele, do porozumienia
wystarczyło im jedno spojrzenie. Widziałem, jak dzielą ze
sobą ten stary dom z zażyłością, która wydała mi się
cenniejsza od słów. Po cichym pogrzebie ojca długo myślałem
o jego samotności, o swego rodzaju wiecznym konflikcie
między nim a resztą świata: zmarł w swoim samochodzie i nie
miał ani jednego przyjaciela, który odczułby jego brak.
U matki widziałem za to długie życie spędzone na
nawiązywaniu relacji i pielęgnowaniu ich jak kwiaty na
balkonie. Zastanawiałem się, czy można się nauczyć takiej
umiejętności, czy też ludzie się z nią już rodzą i koniec. I czy
ja zdążyłbym się jeszcze jej nauczyć.
Odtąd gdy schodziłem z gór, zastawałem w domu aż dwie
kobiety gotowe zatroszczyć się o mnie, nakryty stół i czystą
pościel w łóżku: koniec z puszkowaną fasolą i śpiworem. Po
kolacji zostawaliśmy z matką w kuchni. Rozmowa z nią
przychodziła mi łatwo i kiedyś jej powiedziałem, że tak się
czuję, jakbyśmy wrócili do czasów sprzed lat, okazało się
jednak, że zachowaliśmy inną pamięć tamtych wieczorów.
W jej wspomnieniach byłem zawsze milczący. Pamiętała, że
pochłaniał mnie własny wewnętrzny świat, do którego nie
miała dostępu i z którego serwowałem jej czasem skąpe
opowieści. Cieszyła się, że mamy okazję to nadrobić.
Tymczasem w barmie zaczęliśmy z Brunem wznosić mury.
Rozentuzjazmowany odkryciami poczynionymi dzięki roli
pomocnika murarskiego, opisywałem matce, jak pracujemy:
każdy mur składał się z dwóch równoległych ścian
oddzielonych przestrzenią, którą zasypywaliśmy mniejszymi
kamieniami. Od czasu do czasu solidny kamień ustawiony
w poprzek łączył obie ściany. Używaliśmy także cementu, ale
jak najmniej, nie z powodów ekologicznych, lecz dlatego, że
musiałem przynosić go na górę w workach po dwadzieścia
pięć kilo. Mieszaliśmy cement z piaskiem z jeziora
i wylewaliśmy masę między kamienie w taki sposób, by
z zewnątrz nie było nic widać. Albo prawie nic. Przez wiele
dni kursowałem z mułem między barmą a jeziorem: na
przeciwległym brzegu była mała plaża, na której napełniałem
sakwy i ładowałem je mułowi na grzbiet. Bardzo podobała mi
się myśl, że ten piasek będzie spajał mury domu.
Matka słuchała mnie z uwagą, nie murarka jednak
i ciesiołka ją interesowały.
– A jak tam Bruno? – zapytała.
– Dziwny jest. Czasem wydaje mi się, że znamy się od
zawsze, ale jak się tak zastanowię, to nic o nim nie wiem.
– Co w nim jest dziwnego?
– Sposób, w jaki ze mną rozmawia. Jest dla mnie niezwykle
życzliwy. Nawet więcej niż życzliwy: jest serdeczny. Takim go
nie pamiętałem. Wciąż mi się wydaje, że czegoś tu nie
rozumiem.
Dorzuciłem drew do ognia. Miałem ochotę na papierosa.
Krępowało mnie palenie w obecności matki i choć bardzo
chciałem się uwolnić od tego idiotycznego sekretu, nie
potrafiłem. Zamiast tego poszedłem nalać sobie grappy na dwa
palce. Grappa, nie wiem czemu, nie krępowała mnie.
Kiedy wróciłem i usiadłem, matka powiedziała:
– Wiesz, Bruno był z nami bardzo blisko przez ostatnie lata.
Bywało, że przychodził do nas co wieczór. Tato często mu
pomagał.
– W jakim sensie pomagał?
– Nie chodziło o rzeczy praktyczne. Jak by ci to
powiedzieć? Tak, niekiedy pewnie pożyczał mu pieniądze, ale
nie o to chodzi. Bruno w pewnym momencie pokłócił się ze
swoim ojcem. Nie chciał więcej z nim pracować, sądzę, że od
lat się nie widują. Więc kiedy potrzebował rady, przychodził
tutaj. Bardzo się liczył ze zdaniem twojego ojca.
– Nie wiedziałem.
– Później zawsze pytał mnie o ciebie, co robisz, jak się
masz. Opowiadałam mu to, co pisałeś w listach. Nigdy nie
przestałam przekazywać mu wieści o tobie.
– Nie wiedziałem – powtórzyłem.
Tak oto dowiadywałem się, co się dzieje z człowiekiem,
kiedy odchodzi: że inni żyją dalej bez niego. Wyobrażałem
sobie, jak siedzieli tu wszyscy wieczorem, kiedy Bruno miał
dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat i przychodził, by zamiast
mnie porozmawiać z ojcem. Może tak by się nie stało,
gdybym nie odszedł z domu, może wspólnie
uczestniczylibyśmy w tych chwilach: bardziej niż zazdrość
odczuwałem żal, że mnie wtedy zabrakło. Zdawało mi się, że
straciłem rzeczy najważniejsze, kiedy zajęty byłem innymi
sprawami, tak błahymi, że ich już nawet nie pamiętałem.
Ukończyliśmy mury i nadszedł czas, by położyć dach. Był już
lipiec, gdy odbierałem od kowala we wsi osiem stalowych
wsporników, które zamówił Bruno, specjalnie
wyprofilowanych zgodnie z jego instrukcją, oraz parędziesiąt
śrub długich na piędź. Załadowałem to wszystko na grzbiet
muła wraz z niewielkim generatorem prądu, ropą do niego
i moim starym sprzętem wspinaczkowym. Gdy
przetransportowałem materiały na górę, wszedłem na szczyt
skalnej ściany, na której nigdy wcześniej nie byłem. U góry
rosły modrzewie. Ubezpieczyłem się na jednym
z największych drzew i uzbrojony w elektryczną wiertarkę
spuściłem się na podwójnej linie do połowy wysokości skały:
reszta dnia upłynęła mi na wykonywaniu poleceń, które Bruno
wykrzykiwał z dołu, przy akompaniamencie turkotania
generatora i ogłuszającego jazgotu wiertła wgryzającego się
w skałę.
Dla każdego wspornika potrzeba było czterech śrub.
Trzydzieści dwa otwory, by przymocować osiem wsporników.
Bruno twierdził, że to moment krytyczny całej naszej pracy.
W zimie przecież śnieg bez przerwy będzie spadał ze skały,
dlatego długo myślał nad zaprojektowaniem dachu zdolnego
wytrzymać jego uderzenia i te liczby nie były przypadkowe.
Wiele razy podciągałem się na linach, przenosiłem
ubezpieczenie i wracałem na dół, by wiercić w skale zgodnie
z jego wskazaniami; pod wieczór rząd ośmiu wsporników był
przytwierdzony w regularnych odstępach na wysokości
czterech metrów.
Nasze dni kończyły się teraz piwem, które wkładałem rano
do plecaka razem z prowiantem. Usiedliśmy przy palenisku
czarnym od popiołu i zwęglonych bierwion. Za to ja dziś
byłem całkiem biały od skalnego pyłu i miałem obolałe od
wiertarki ręce. Ale kiedy podnosiłem wzrok, widziałem, jak
wieczorne słońce błyszczy na stalowych wspornikach w skale.
Byłem dumny, że Bruno postanowił powierzyć mi to zadanie.
– Problem ze śniegiem jest taki, że nigdy nie wiesz, ile
waży – powiedział. – Istnieją sposoby na obliczenie nośności,
ale jak już wszystko obrachujesz, dobrze jest pomnożyć wynik
przez dwa.
– Co to za sposoby?
– No dobra: metr sześcienny wody waży dziesięć kwintali,
tak? Śnieg może ważyć od trzech do siedmiu, w zależności od
tego, ile ma w sobie powietrza. A więc jeśli dach ma utrzymać
dwa metry śniegu, trzeba wyliczyć nośność na czternaście
kwintali. Ja to jeszcze podwajam.
– A jak to kiedyś ludzie robili?
– Kiedyś wszystko podpierali. Na jesieni, zanim wynieśli
się na dół. Wypełniali wnętrze palami wzmacniającymi
więźbę. Pamiętasz te grube kołki, które znaleźliśmy? Jak
widać, którejś zimy nawet one nie wystarczyły albo, kto wie,
może zapomnieli je powstawiać.
Spojrzałem na szczyt skalnej ściany. Próbowałem sobie
wyobrazić, jak śnieg zbiera się na górze, a potem odrywa się
i spada. To musiał być niezły łomot.
– Twój ojciec bardzo lubił rozmawiać o tych rzeczach –
powiedział Bruno.
– Tak?
– Jaką średnicę powinna mieć belka stropowa, w jakiej
odległości od siebie należy je umieścić, jaki rodzaj drewna
najlepiej się nadaje. Jodła nie, bo to miękkie drewno.
Modrzew jest twardszy. Nie wystarczyło, że mu to
powiedziałem, chciał zawsze znać przyczyny. A rzecz w tym,
że jedno rośnie w cieniu, drugie na słońcu: to słońce sprawia,
że drewno jest twarde, cień i woda je rozmiękczają, a to nie
jest dobre dla belek.
– Tak, wierzę, że to mu się musiało podobać.
– Kupił sobie nawet książkę. Ja mu mówiłem: daj spokój,
Gianni, pójdźmy zapytać jakiegoś starego murarza. Raz go
zabrałem do mojego szefa. Poszliśmy do niego z projektem,
twój ojciec zabrał ze sobą zeszyt, w którym wszystko sobie
zapisał. Chociaż potem i tak pewnie poszedł sprawdzić, jak
jest w książkach. Niezbyt wierzył ludziom, co nie?
– Nie wiem – odparłem. – Myślę, że faktycznie niezbyt.
Od dnia pogrzebu nie słyszałem imienia swojego ojca. Jego
dźwięk w ustach Bruna sprawił mi przyjemność, choć czasem
wydawało mi się, że znaliśmy dwie różne osoby.
– Jutro kładziemy belki? – zapytałem.
– Najpierw trzeba je przyciąć na miarę. I zrobić mocowanie
do wsporników. Żeby je wciągnąć, będziemy potrzebowali
muła, zobaczymy, jak to pójdzie.
– Mówisz, że dużo czasu nam to zajmie?
– Nie wiem. Po kolei, nie naraz, co? Teraz piwo.
– Dobra. Teraz piwo.
Przez cały ten czas wracałem do formy. Po miesiącu
codziennej wspinaczki zaczynałem odnajdywać krok, jaki
miałem niegdyś. Wydawało mi się, że trawa na łąkach, przez
które prowadziła ścieżka, z każdym dniem staje się gęstsza,
woda w potoku spokojniejsza, zieleń modrzewi soczystsza;
i że dla lasu nadejście lipca jest jak koniec niespokojnej
młodości. Był to również ten miesiąc, kiedy przyjeżdżałem tu,
będąc dzieckiem. Góry nabierały wyglądu, który był mi lepiej
znany z czasów, gdy myślałem, że tam wysoko nic się nie
zmienia i na mój powrót czeka wieczne lato. W Granie
spotykałem hodowców bydła przygotowujących obory
i przewożących sprzęty traktorami. Za parę dni przegonią
trzody i niższa część doliny znów się ożywi.
Natomiast wyżej nikt się nie wybierał. W okolicy jeziora,
niedaleko trasy, którą przemierzałem codziennie w obie strony,
stały ruiny jeszcze dwóch innych budynków. Pierwszy,
oblężony przez pokrzywy, był w takim stanie, w jakim wiosną
zastałem moją własność. Z tą różnicą, że jego dach zapadł się
tylko częściowo. Zaglądając do środka, ujrzałem smutny
widok: jedyne pomieszczenie zostało całkowicie
zdewastowane, jakby właściciel, porzucając to miejsce, chciał
się na nim zemścić za swoje żałosne życie albo jakby kolejni
odwiedzający bezskutecznie szukali wewnątrz czegoś
wartościowego. Zostały stół, chybotliwy stołek, sztućce
walające się po ziemi razem ze śmieciami i piecyk, który
wyglądał na jeszcze zdatny do użytku. Postanowiłem go
zabrać, nim rudera zapadnie się do reszty i wszystko
pogrzebie. Natomiast druga zrujnowana budowla była już
tylko wspomnieniem założenia znacznie starszego i bardziej
rozbudowanego: o ile pierwszy budynek nie mógł mieć więcej
niż sto lat, o tyle drugi liczył sobie co najmniej trzysta. I nie
była to zwykła obora, ale wielki kompleks złożony z różnych
elementów, nieomal mały przysiółek zaopatrzony
w prowadzące na zewnątrz kamienne schodki. Pozostały
w nim jeszcze niektóre belki stropowe, potężne i tajemnicze
zarazem, bo drzewa podobnej grubości rosną dobre kilkaset
metrów niżej i nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak je tu
przytargano. Wewnątrz domów nie było nic poza murami
obmytymi deszczem i mimo upływu lat wciąż prostymi.
W porównaniu z chałupami, do których byłem
przyzwyczajony, te ruiny zdawały się opowiadać o jakiejś
szlachetniejszej kulturze, z czasem podupadłej i wreszcie
całkowicie wymarłej.
W drodze na górę lubiłem zatrzymać się przez minutę nad
brzegiem jeziora. Nachylałem się, by pogładzić lustro wody
i poczuć jej chłód na dłoni. Słońce oświetlające szczyty
Grenonu nie dotarło jeszcze do kotliny i tafla jeziora
przypominała niebo tuż przed świtem: już nie nocne, jeszcze
nie dzienne. Nie pamiętałem dobrze, dlaczego porzuciłem tę
górę ani co takiego kochałem, kiedy przestałem ją kochać, ale
kiedy codziennie rano samotnie szedłem po jej grzbiecie,
miałem wrażenie, że z wolna odzyskuję spokój.
W te lipcowe dni barma przypominała tartak. Zrobiłem
kilka kursów z drewnem i teraz płaszczyzna przed domem
była zapchana równo poukładanymi dwumetrowymi deskami
modrzewia, jeszcze białymi i pachnącymi żywicą. Skalną
ścianę i dłuższy mur połączyło osiem belek przymocowanych
do stalowych wsporników, nachylonych pod kątem trzydziestu
stopni i podtrzymywanych w połowie długim wspornikiem
z modrzewia. Teraz, gdy pojawił się szkielet dachu, potrafiłem
już sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał dom: drzwi od
zachodu i dwa piękne okna wychodzące na północ, na jezioro.
Bruno chciał, żeby były zwieńczone łukiem, i tracił całe dnie
na modelowaniu kamieni dłutem i bijakiem. Wewnątrz miały
być dwa pomieszczenia, w każdym jedno okno. Z dwóch
niskich pięter starego budynku – obory niżej i magazynu na
górze – uzyskaliśmy jedno, wyższe i przestronniejsze. Czasem
próbowałem sobie wyobrazić grę światła we wnętrzu, ale było
to zbyt trudne zadanie dla mojej imaginacji.
Po przyjściu rozdmuchiwałem żar w palenisku, rzucałem na
niedopalone bierwiona kilka suchych gałązek, napełniałem
garnczek wodą i stawiałem go na ogniu. Wyciągałem
z plecaka świeży chleb i pomidora, jednego z tych, które
matka Bruna jakimś cudem potrafiła wyhodować na
wysokości tysiąca trzystu metrów nad poziomem morza.
Rozglądałem się po obozowisku w poszukiwaniu kawy
i znajdowałem wygnieciony śpiwór, resztkę świeczki
przyklejonej do desek i książkę otwartą w połowie. Rzucałem
okiem na okładkę i uśmiechałem się na widok nazwiska
Conrad. Ze wszystkiego, co Brunowi wpajała moja matka,
zostało mu zamiłowanie do powieści marynistycznej.
Wychodził z domu, kiedy poczuł zapach ogniska. Wewnątrz
wymierzał i przycinał deski na dach. Wraz z upływem
tygodnia nabierał coraz dzikszego wyglądu i jeśli straciłem
rachubę czasu, po długości jego brody rozpoznawałem, jaki
mamy dzień. O dziewiątej zastawałem go już pracującego
pełną parą i pogrążonego w myślach, z których z trudnością
się otrząsał.
Mówił: „O, jesteś”.
Podnosił rękę i pozdrawiał mnie salutem kalekiej dłoni,
a potem przychodził zjeść razem ze mną śniadanie. Odcinał
nożem pajdę chleba i plaster tomy. Pomidora zjadał jak jabłko,
bez soli, patrząc na budowę i myśląc o pracy, która nas
czekała.
Rozdział siódmy

To był czas powrotu i pojednania. Te dwa słowa często


pojawiały się w moich myślach, a lato mijało. Któregoś
wieczoru matka opowiedziała mi historię o sobie, moim ojcu
i górach, o tym, jak się poznali, a później zostali
małżeństwem. Dziwnie się czułem, dowiadując się o tym tak
późno, zwłaszcza że była to historia o powstaniu naszej
rodziny, a więc uwzględniała też okoliczności moich narodzin.
Ale wpierw byłem za mały na tego rodzaju opowieści,
a później nie miałem na nie ochoty: w wieku dwudziestu lat
zatkałem sobie uszy, byle tylko nie słuchać rodzinnych
historii, i nawet tego wieczora moją pierwszą reakcją na słowa
matki była niechęć. Jakąś częścią siebie żywiłem dziwne
przywiązanie do rzeczy, których nie znałem i znać nie
chciałem. Słuchając matczynej opowieści, patrzyłem przez
okno na przeciwległe zbocze doliny, o godzinie dziewiątej
wieczorem skrywające się już w półmroku. Było gęsto
porośnięte modrzewiami, a nieprzerzedzony las schodził aż do
potoku. Przecinała go tylko jaśniejsza bruzda długiego żlebu
i w tym właśnie miejscu zatopiłem spojrzenie.
W miarę jak matka rozwijała opowieść, zaczęło się we mnie
budzić inne uczucie. Myślałem: przecież ja znam tę historię.
I to była prawda, historia w pewnym sensie nie była mi obca.
Przez lata kolekcjonowałem jej fragmenty jak ktoś, kto dostał
luźne kartki wyrwane z książki i po tysiąc razy je odczytuje
w przypadkowej kolejności. Widziałem fotografie, słuchałem
rozmów. Obserwowałem rodziców i ich zachowania.
Wiedziałem, jakie tematy sprawiają, że oboje milkną w jednej
sekundzie, jakie wzbudzają kłótnie i jakie imiona z przeszłości
mają moc zasmucania ich albo wzruszania. Posiadałem
wszystkie elementy tej historii, ale nigdy nie potrafiłem zebrać
jej w całość.
Po jakimś czasie dostrzegłem na obserwowanym zboczu
sarny, których pojawienia się oczekiwałem. Żlebem musiała
płynąć strużka wody i każdego wieczora, nim zapadła
ciemność, zwierzęta wychodziły z lasu, by zaspokoić
pragnienie. Z tej odległości nie było widać wody, lecz
obecność saren mówiła mi, że ona tam jest. Szły i wracały
sobie znaną ścieżką, a ja przypatrywałem się im, aż zrobiło się
zbyt ciemno, by dostrzec cokolwiek.
Historia zaczynała się w latach pięćdziesiątych. Mój ojciec był
najlepszym przyjacielem brata mojej matki, wuja Piera. Obaj
urodzili się w 1942 roku, byli o pięć lat młodsi od niej. Poznali
się jako chłopcy na letnim obozie, na który zabierał ich ksiądz
ze wsi. Latem spędzali cały miesiąc w Dolomitach. Spali pod
namiotem, harcowali w lesie, uczyli się chodzić po górach
i radzić sobie samemu w trudnych sytuacjach i tamte wyjazdy
zbliżyły ich bardzo do siebie. Możesz to zrozumieć, prawda? –
zapytała matka. Tak, bez trudu mogłem sobie to wyobrazić.
Piero świetnie radził sobie w szkole, mój ojciec był lepszy,
gdy szło o siłę nóg i charakteru. Choć nie do końca:
w pewnych aspektach okazywał się bardziej kruchy od
przyjaciela, ale nawet ta cecha nie przeszkadzała mu zarażać
innych swoim entuzjazmem, niespokojnym i pełnym
szaleńczej wyobraźni. Jego obecność przysparzała wszystkim
radości i trochę z tego powodu, a trochę też dlatego, że
mieszkał w internacie, szybko stał się przyjacielem domu
moich dziadków. Na mojej matce sprawiał wrażenie chłopaka,
którego rozpiera energia, który musi wszędzie biegać
i potrzebuje zmęczyć się bardziej niż inni. To, że był sierotą,
na nikim w tamtych czasach nie robiło wrażenia. W okresie
powojennym było to dość częste, tak samo jak częste było
przyjęcie do domu cudzego dziecka, którego krewni zmarli
bądź wyemigrowali nie wiadomo dokąd. W gospodarstwie
miejsca było dość – podobnie jak pracy.
Nie chodziło o to, że mój ojciec potrzebował pomocy
w podstawowych potrzebach życiowych. Nie dachu nad głową
mu brakowało, lecz rodziny. Tak więc w wieku szesnastu czy
siedemnastu lat bywał u nich przy każdej okazji: w soboty,
niedziele i każdy dzień letnich zbiorów, winobrania,
sianokosów czy wyrębu w lesie. Lubił się uczyć. Ale lubił
również życie na otwartej przestrzeni. Matka opowiadała mi,
jak założyli się z Pierem, że ugniotą stopami ileś tam kwintali
winogron, o ich młodzieńczym odkryciu wina i o dniu, kiedy
starsi znaleźli ich schowanych w piwnicy i kompletnie
pijanych. Podobnych historii było bez liku, powiedziała, lecz
chciała, by jedna rzecz była dla mnie jasna: ta relacja nie
narodziła się i nie rozwinęła przez przypadek. Była w tym
wszystkim czyjaś konkretna wola. Ksiądz, ten od gór, który
przyjaźnił się z moim dziadkiem, od lat zabierał młodzież na
obozy i życzliwym wzrokiem patrzył, jak mój ojciec wiązał
się z rodziną dziadka, on zaś ze swej strony zgodził się przyjąć
sierotę do domu. To był także sposób na zatroszczenie się
o jego przyszłość.
Piero był podobny do mnie, mówiła matka. Małomówny
i refleksyjny. Miał wrażliwość, która sprawiała, że potrafił
zrozumieć innych, a jednocześnie był nieco bezbronny wobec
silniejszych osobowości. Kiedy przyszedł czas wyboru
studiów, nie miał wątpliwości: od zawsze i ponad wszystko
chciał zostać lekarzem. Byłby świetnym medykiem,
opowiadała matka. Miał to coś, czego trzeba, by nim być:
talent do słuchania i rozumienia. Mojego ojca natomiast
bardziej od istot ludzkich pociągała materia: żywioły ziemi,
ognia, wody i powietrza. Pociągała go możliwość zanurzenia
rąk w materii świata i odkrywania, jak został zrobiony. Tak,
pomyślałem, to cały on. Takiego go pamiętałem,
zafascynowanego każdym ziarnkiem piasku i kryształkiem
lodu i kompletnie obojętnego na ludzi. Potrafiłem sobie
wyobrazić żarliwość, z jaką w wieku dziewiętnastu lat zagłębił
się w studiowanie chemii.
Jednocześnie zaczęli chodzić w góry we dwóch. Od
czerwca do września, niemal każdej soboty, jechali autobusem
do Trydentu albo Belluno, a potem zabierali się autostopem
w górskie doliny. Nocowali na pastwiskach, czasami
w stodołach. Nie mieli pieniędzy na nic. Nie miał ich jednak
nikt, kto w tamtym czasie chodził po górach, opowiadała
matka: Alpy były przygodą dla biednych, biegunem
północnym albo Pacyfikiem dla zwykłych chłopaków, takich
jak oni. Tym, który studiował mapy i planował nowe
wyprawy, był ojciec. Piero był od niego roztropniejszy, ale
i bardziej uparty. Potrzebował czasu, by się do czegoś
przekonać, za to później nie było łatwo zawrócić go w pół
drogi i był idealnym towarzyszem dla mojego ojca, który miał
tendencję do poddawania się, gdy sprawy szły nie po jego
myśli.
Tak było, dopóki nie odwróciła się kolejna karta w ich
życiu. Studia chemiczne trwały krócej niż medycyna, przeto
ojciec obronił się wcześniej i w 1967 roku wzięli go do
wojska. Znalazł się w artylerii górskiej i spędził czas służby,
ciągnąc zaprzężone w muły armaty i moździerze po górskich
ścieżkach pamiętających jeszcze czasy pierwszej wojny.
Ukończone studia dawały mu prawo do stopnia
podoficerskiego, czyli „sierżanta od mułów”, jak mawiał:
niezbyt długo siedział w koszarach, przez cały rok przenosił
się ze swoją kompanią z doliny do doliny. Odkrył, że ten
rodzaj życia wcale nie sprawia mu przykrości. Kiedy wracał
na przepustki, wydawał się starszy, zarówno od chłopaka,
którym był, kończąc studia, jak i od Piera, wciąż jeszcze
zagłębionego w książkach. Jakby po raz pierwszy skosztował
czegoś twardszego i bardziej rzeczywistego i jakby spodobał
mu się ten smak. Oprócz upijania się grappą doświadczył
długich marszów i obozowania na śniegu. O śniegu właśnie
opowiadał Pierowi podczas przepustek. O jego formach,
zmieniającym się charakterze, języku, jakim przemawiał.
Z zapałem typowym dla młodego chemika zakochał się
w nowym żywiole. Mówił, że zimą góry są zupełnie innym
światem i że muszą tam razem pójść.
I tak w okolicach Bożego Narodzenia 1968 roku, niedługo po
tym, jak wyszedł z wojska, zainaugurowali swój pierwszy
zimowy sezon górski. Pożyczyli od kogoś narty i foki. Zaczęli
od miejsc, które znali lepiej. Tyle że nie mogli już spać pod
gołym niebem, musieli płacić za schroniska. Ojciec był
w znakomitej formie fizycznej, wuj w nieco gorszej, bo ostatni
rok spędził nad książkami, przygotowując się do egzaminu
dyplomowego. Ale i on był entuzjastą nowych odkryć.
Pieniędzy wystarczało im z ledwością na jedzenie i spanie
i nie mogli sobie pozwolić na przewodnika górskiego, więc
technikę mieli taką sobie. Ale w opinii mojego ojca wejście
było wyłącznie sprawą mocnych nóg, a co do zejścia, to jakoś
się zejdzie. Powoli wypracowali nawet własny styl. Aż
w marcu, podczas wyprawy na przełęcz w masywie
Sassolungo, zmuszeni byli trawersować zbocze, na które
padały promienie popołudniowego słońca.
Tę scenę, opisywaną mi przez matkę, mogłem sobie
z łatwością wyobrazić. Ona musiała słyszeć tę opowieść wiele
razy. Ojciec szedł pierwszy. Właśnie zatrzymał się i zdjął
jedną z nart, by poprawić jej wiązanie, kiedy poczuł, że śnieg
usuwa mu się spod stóp. Usłyszał szelest podobny do tego,
który wydaje fala cofająca się po nadbrzeżnym piasku.
I naprawdę wyglądało to tak, jak gdyby całe zbocze, które
właśnie przemierzył, usuwało się niżej. Na początku
niezwykle wolno: ojciec osunął się o metr, zdążył uskoczyć
w bok i chwycić się skalnego występu. Zobaczył, jak jego
odpięta narta ześlizguje się w dół. Tak samo jak w dół
ześlizgiwał się Piero, który w chwili gdy ruszyła lawina, stał
na najbardziej stromym miejscu zbocza. Ojciec patrzył, jak
jego przyjaciel traci równowagę i na brzuchu zjeżdża coraz
niżej, patrząc w górę i na próżno szukając oparcia dla rąk.
A potem śnieżna połać nabrała prędkości i masy. To nie był
suchy zimowy śnieg spadający lekko jak obłok, tylko śnieg
wiosenny, mokry, toczący się w dół niczym kula, która obraca
się nieustannie i wchłania wszystko, co napotka po drodze.
Połknął Piera, właściwie w niego nie uderzając ani nie wlokąc
go za sobą: po prostu spadł na niego i kontynuował swój bieg.
Dwieście metrów niżej zbocze łagodniało i tam osiadła lawina.
Nim jeszcze wszystko znieruchomiało, mój ojciec już biegł
w dół, ale nie potrafił odnaleźć przyjaciela. Śnieg był twardy,
ciężki i sprasowany od upadku. Ojciec kręcił się po lawinisku,
krzycząc i wypatrując najmniejszego poruszenia, lecz śnieg na
powrót już znieruchomiał, choć od wypadku nie upłynęła
nawet minuta. Przez następne miesiące ojciec relacjonował to
w taki sposób: wszystko wyglądało tak, jakby monstrualna
bestia, której ktoś zakłócił sen, lekko warknęła, strąciła sobie
z grzbietu to, co jej przeszkadzało, a potem na nowo ułożyła
się tak, jak jej było wygodnie, i znów spokojnie zasnęła.
Z punktu widzenia góry nie stało się zupełnie nic.
Jedyna nadzieja była w tym – choć takie przypadki zdarzały
się niezwykle rzadko – że Piero znalazł się w bańce
powietrznej, co pozwoliłoby mu oddychać. Ojciec nie miał
łopaty, więc podjął jedyną sensowną decyzję: zaczął schodzić
do schroniska, w którym spędzili poprzednią noc. Prawie
natychmiast zakopał się w leżącym niżej miękkim śniegu.
Wrócił, nałożył jedyną nartę, która mu została, i zjechał na
niej, ślizgając się i upadając co chwila, ale było to i tak lepsze
od zapadania się przy każdym kroku. Późnym popołudniem
dotarł do schroniska i wezwał pomoc. Ratownicy dotarli na
miejsce, gdy już było ciemno, a następnego ranka odnaleźli
wuja uduszonego pod metrową warstwą śniegu.
Dla wszystkich natychmiast stało się oczywiste, że winę za
śmierć mego wuja ponosi mój ojciec. Zresztą kogo innego
mieliby obciążyć? Dwa fakty dowodziły, że on i Piero
zlekceważyli zimę: byli źle wyposażeni i znaleźli się
w tamtym miejscu o niewłaściwej porze. Niewiele wcześniej
spadł tam śnieg. Było zbyt ciepło, by trawersować zbocze.
Mój ojciec, jako bardziej doświadczony, powinien był to
wiedzieć, zrezygnować i wycofać się wcześniej. Dziadek
uznał, że jego błędy są nie do wybaczenia, i wraz z upływem
czasu gniew, którego doświadczał, zamiast mu przejść,
wzmógł się jeszcze i zakorzenił głęboko. Nie posunął się do
zamknięcia przed ojcem domu, ale niechętnie go przyjmował
i kiedy widział go w drzwiach, na jego twarzy pojawiał się
grymas. Później zaczął wychodzić z pokoju. Doszło do tego,
że podczas mszy za duszę syna w rocznicę śmierci usiadł
w innym miejscu kościoła. W końcu mój ojciec się poddał
i przestał go niepokoić swoją obecnością.
Właśnie w tym momencie na scenie pojawia się moja
matka, chociaż jako obserwator była obecna od samego
początku. Od dziecka znała mojego ojca, choć na początku był
dla niej tylko przyjacielem jej brata. Potem, w miarę jak
dorastali, zaprzyjaźnili się i oni. Razem śpiewali, pili,
spacerowali, ramię w ramię zbierali winorośl przez tak długi
czas, że po wypadku zaczęli się spotykać i rozmawiać: ojciec
był kompletnie załamany, a jej nie wydawało się to słuszne.
Nie wydawało jej się słuszne obciążanie go winą i zostawianie
samemu sobie. Skończyło się tym, że zaczęli ze sobą chodzić,
jakoś tak na rok przed ślubem. Zaproszenie na wesele
odrzucili wszyscy z jej rodziny. Pobrali się więc bez obecności
krewnych, w górach, spakowani już na wyjazd do Mediolanu,
gdzie rozpoczęli nowe życie. Nowy dom, nowa praca, nowi
znajomi, nowe góry. W tym nowym życiu znalazłem się także
ja: a raczej, mówiła matka, byłem czymś najnowszym ze
wszystkiego, tym, co nadawało sens istnieniu całej reszty. Ja
i moje stare imię, znaczące i łączące mnie z rodziną.
I tyle. Kiedy matka skończyła opowiadać, przyszły mi na myśl
lodowce, a właściwie to, w jaki sposób ojciec mi o nich
opowiadał. Nie należał do ludzi pragnących wracać po
własnych śladach czy wciąż na nowo rozpamiętujących
smutne dni, lecz niekiedy w górach – choć były to dlań góry
dziewicze, w których nie zginął mu żaden przyjaciel – patrzył
na lodowiec i z głębin jego pamięci coś wypływało na
wierzch. Mówił tak: lato wymazuje wspomnienia tak samo,
jak topi śnieg, ale lodowiec jest śniegiem odległych zim,
wspomnieniem zimy, która nie chce być zapomniana. Dopiero
teraz zrozumiałem, co miał na myśli. I w końcu sobie
uświadomiłem, że miałem dwóch ojców: pierwszym był obcy
człowiek, z którym mieszkałem przez dwadzieścia lat
w mieście, a potem na kolejnych dziesięć spaliłem łączące
mnie z nim mosty; drugim był ojciec z gór, z którym
przebywałem tylko trochę, i tak jednak poznałem go lepiej,
mężczyzna idący za mną na szlaku, miłośnik lodowców. Ten
drugi ojciec zostawił mi w spadku ruderę do odbudowania.
Postanowiłem więc, że zapomnę o pierwszym i wykonam
zadaną mi pracę, by pamiętać o drugim.
Rozdział ósmy

W sierpniu ukończyliśmy budowę dachu. Pokrycie składało


się z dwóch warstw drewna oddzielonych od siebie blachą
i materiałem izolacyjnym. Warstwę zewnętrzną stanowił gont
modrzewiowy z deszczułek nachodzących na siebie
i wyżłobionych dla lepszego odprowadzenia wody;
wewnętrzną – jodłowa boazeria: modrzew miał bronić dom
przed deszczem, jodła utrzymywać ciepło. Postanowiliśmy nie
umieszczać w dachu świetlika. Jego brak sprawiał, że nawet
w letnie południe we wnętrzu panował półmrok. Zwrócone na
północ okna nie otrzymywały światła słonecznego
bezpośrednio, ale patrząc przez nie, widać było, jak
wzniesienie po drugiej stronie jeziora jarzy się niemal
śnieżnobiałym blaskiem. Jego skały i kamieniska dawały o tej
porze oślepiające światło. Wpadająca przez okna jasność
pochodziła właśnie stamtąd, jak ze zwierciadlanego odbicia:
tak to wygląda w domu zbudowanym na enversie,
zacienionym stoku.
Wyszedłem przed dom, by przypatrzeć się tej skąpanej
w słonecznych promieniach górze. Potem odwróciłem się do
naszej, do zakrywającego niebo przed moim wzrokiem
mrocznego Grenonu. Nabrałem ochoty, by wspiąć się na jego
szczyt i zobaczyć, jak z góry wygląda barma. Przez dwa
miesiące miałem go codziennie nad głową, ale nie myślałem
o nim: sądzę, że same nogi i letni upał narzuciły mi teraz to
pragnienie. Moje nogi znów były mocne i rwały się do
wędrówki, a lato ciągnęło mnie w górę.
Bruno zszedł z dachu, na którym wykonywał pracę
wymagającą szczególnej cierpliwości. Między skałą a dachem
musiał przymocować ołowianą blachę w taki sposób, by
spływająca w deszczowe dni woda nie przeciekała do wnętrza.
Rzecz polegała na ukształtowaniu blachy młotkiem kawałek
po kawałku, aby idealnie przylegała do nierówności skały.
Ołów był miękki i po zakończeniu uważnej pracy wyglądał jak
złączony w jedno ze skałą, jak matowa żyła na jej
powierzchni. Dach i skała stały się zlaną w całość połacią.
Zapytałem Bruna o drogę na Grenon, a on wskazał mi ślad
biegnący w górę od brzegu jeziora. Ginął w olszynie, przecinał
kawałek podmokłego terenu i ponownie ukazywał się wyżej,
wśród świeżej zieleni pokrywającej stoki. Tam dalej, mówił,
to, co wygląda jak grzbiet, w rzeczywistości ukrywa jeszcze
jeden kocioł i jezioro, mniejsze od naszego. Później droga
prowadzi po kamieniach. Nie idzie tamtędy prawdziwy szlak,
jest może tylko parę skalnych kopczyków i ledwo widocznych
ścieżek, po których biegają kozice, ale wskazał mi przełączkę
na głównej grani, na której błyszczała resztka pola lodowego.
Powiedział, że kierując się na ten śnieg, nie mogę się zgubić.
Tam wyjdę na grań, a stamtąd już łatwo się idzie na szczyt.
– Chętnie bym się tam wybrał – powiedziałem. – Może
w sobotę albo w niedzielę, jeśli będzie słońce.
– Idź teraz – powiedział Bruno. – Z tym tutaj sam sobie
poradzę.
– Na pewno?
– Jasne. Masz wolne. Idź, idź.
Położone wyżej jezioro wyglądało zupełnie inaczej niż nasze.
Karłowate limby i modrzewie, krzewy wierzby i olszyny coraz
rzadziej porastały zbocze, aż wreszcie znikły zupełnie, zaś po
wejściu na grzbiet czuć już było rozrzedzone powietrze
typowe dla wysokich gór. Samo jezioro było zaledwie
zielonkawą kałużą otoczoną skromnymi pastwiskami
i krzaczkami borówek. Około dwudziestu puszczonych
samopas kóz zebrało się wokół resztek jakiegoś budynku
i niemal zupełnie mnie ignorowało. Tu, między wydeptanymi
przez zwierzęta ścieżkami, gdzie ostatnie kępki rzadkiej trawy
ustępowały miejsca kamienisku, kończyła się dróżka. Z tego
miejsca wyraźnie widziałem pole lodowe na grani
i przypomniałem sobie jedną z reguł mojego ojca:
wyznaczyłem linię prostą między sobą a śniegiem i ruszyłem.
W uszach dźwięczały mi jego słowa: prosto, idź prosto
w górę.
Dawno już nie wybierałem się powyżej linii lasu. I nigdy
dotąd nie robiłem tego samotnie. Musiałem jednak dostać
dobrą szkołę, bo na kamienisku czułem się zupełnie
swobodnie. Dostrzegałem wyżej skalny kopczyk i kierowałem
się na niego, przeskakując z kamienia na kamień i słuchając
instynktu, który kazał mi wybierać stabilne głazy, a omijać
chybotliwe. Odkrywałem w skale coś elastycznego: nie
pochłaniała energii stąpnięcia jak trawa czy ziemia, ale
oddawała nogom taką samą siłę, z jaką została naciśnięta,
i niczym trampolina popychała ciało do następnego kroku.
Gdy już raz postawiłem nogę na skale i odbiłem się naprzód
i w górę, krok coraz bardziej mi się wydłużał: nagle zacząłem
biec i skakać po kamienisku, a po chwili przestałem
kontrolować ruch stóp i pozwoliłem, by same mnie niosły.
Czułem, że mogę im zaufać i że nie zbłądzą. Przypomniałem
sobie ojca i radość, jaka go ogarniała, gdy przekraczaliśmy
poziom pastwisk i wkraczaliśmy w świat skał. Może to była ta
sama radość, którą teraz czułem w swoim ciele.
Ciężko dysząc, przystanąłem na małym polu lodowym.
Chciałem spróbować sierpniowego śniegu. Był zlodowaciały
i ziarnisty, tak twardy, że musiałem go wydłubywać
paznokciami. Zebrałem garść i przesunąłem sobie po czole
i szyi, aby się ochłodzić. Ssałem go, póki nie poczułem, jak
drętwieją mi wargi, a potem pokonałem ostatni kawałek
kamieniska aż na grań. Wtedy otworzył mi się widok na
drugie zbocze Grenonu, to słoneczne: pod moimi stopami,
poniżej skalnej wstęgi szczytu, szeroka hala opadała łagodnie
aż do grupy chat pasterskich i pastwiska, na którym pasły się
krowy, z tej wysokości wyglądające jak punkciki. Zdało mi
się, że w jednej chwili zszedłem tysiąc metrów w dół albo że
pomyliły mi się pory roku. Przede mną było letnie światło
i żywe głosy bydła, zaś za plecami miałem cienistą ponurą
jesień z wilgotnej skały i kleksów śniegu. Odległość
sprawiała, że oba jeziora pode mną wyglądały bliźniaczo.
Próbowałem odszukać wzrokiem dom, który budowaliśmy
z Brunem, ale może znajdowałem się zbyt wysoko, a może to
on dobrze się krył i nie potrafiłem odróżnić go od skały,
z której został zrobiony.
Kopczyki skalne prowadziły parę metrów poniżej grani
długą piękną percią. Ja jednak chciałem się wspinać i nie
widziałem przed sobą żadnych trudności, więc postanowiłem
trzymać się grani. Po raz pierwszy od wielu lat położyłem ręce
na skale, wybrałem oparcie dla stóp i się podciągnąłem. Choć
były to podstawowe elementy wspinaczki, te stare ruchy
wymagały ode mnie pełnej uwagi. Musiałem znów myśleć,
gdzie chwycić się ręką, a gdzie oprzeć nogę, używać
równowagi, a nie siły, próbować być lekkim. Wkrótce
straciłem poczucie czasu. Nie patrzyłem na góry wokół ani na
dwa obce sobie światy rozciągające się pod moimi stopami:
istniała tylko skała, którą miałem przed oczami, moje ręce
i stopy. Aż wreszcie dotarłem tam, skąd nie dało się już iść
wyżej, i dopiero dzięki temu zrozumiałem, że jestem na
szczycie.
I co teraz? – pomyślałem. Na szczycie znajdował się
kamienny kopiec. W dali, za tym prymitywnym pomnikiem,
odsłoniła się Monte Rosa ze swymi lodowcami. Może
powinienem był wziąć ze sobą piwo, by wznieść toast, ale nie
czułem triumfu ani ulgi: postanowiłem zatrzymać się na
jednego papierosa, pozdrowić górę mojego ojca i wracać.
Wciąż umiałem rozpoznać widoczne szczyty. Paliłem,
patrzyłem, jak ciągną się od wschodu na zachód,
i odnajdywałem w pamięci wszystkie zapomniane nazwy.
Zacząłem się zastanawiać, na jakiej wysokości się znalazłem,
bo miałem wrażenie, że przekroczyłem trzy tysiące metrów,
nie czując charakterystycznego ucisku w żołądku, więc
rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiegoś napisu. Między
kamieniami kopca zobaczyłem metalową kasetę. Wiedziałem,
co zawiera. Otworzyłem pokrywę i wyciągnąłem ze środka
zeszyt opakowany w foliowy worek, który jednak nie do
końca ochronił go przed działaniem wody. Kartki w linie
miały konsystencję najpierw zmoczonego, a następnie
wysuszonego papieru. W środku było też parę długopisów, by
nieliczni zabłąkani tu wędrowcy mogli wpisać jakąś myśl bądź
tylko nazwisko i datę. Ostatni trafił tu ponad tydzień
wcześniej. Przekartkowałem brulion i odkryłem, że na tę
bezdrzewną, nagą i pozbawioną szlaków górę wchodziło nie
więcej niż dziesięć osób rocznie, przeto zapiski w zeszycie
sięgały wielu lat wstecz. Czytałem nazwiska i notatki
pozbawione znaczenia. Wyglądało na to, że po tak wielkim
wysiłku nikt nie znajdował odpowiednich słów na opisanie
tego, co odczuwał, więc zostawały mu tylko jakieś poetyckie
albo duchowe banały. Przeglądałem brulion do tyłu z pewną
dozą zniecierpliwienia wobec rodzaju ludzkiego i nie
wiedziałem, czego szukam, dopóki tego nie znalazłem: były to
dwie linijki zapisane w sierpniu 1997 roku. Rozpoznałem
pismo. Podobnie jak ducha, z którego wyszedł zapisek:
Wszedłem z Grany w 3 godziny i 58 minut. Wciąż w świetnej
formie! Giovanni Guasti.
Długo przyglądałem się słowom ojca. Atrament napęczniały
od wody, podpis mniej czytelny od poprzedzających go dwóch
zdań. Był uczyniony ręką człowieka przyzwyczajonego do
częstego składania podpisu, już nie prawdziwe imię
i nazwisko, lecz automatyczny gest. W wykrzykniku objawiał
się cały jego dobry humor z tamtego dnia. Był sam,
a przynajmniej tak wynikało z notatki, więc wyobraziłem go
sobie, jak wspina się po kamienisku i wychodzi na grań tą
samą drogą co ja. Byłem pewny, że przez cały czas spoglądał
na zegarek i że na grani zaczął biec. Chciał za wszelką cenę
zdążyć przed upływem czterech godzin. Dobrze się czuł tu, na
szczycie, dumny z siły swoich nóg i szczęśliwy, że znów widzi
swoją ukochaną górę. Przyszło mi do głowy, by wyrwać tę
kartkę na pamiątkę, lecz zaraz wydało mi się to
świętokradztwem takim samym jak zabieranie w dolinę
kamyka ze szczytu. Opakowałem szczelnie brulion w foliowy
worek, włożyłem do kasety i zostawiłem w tym samym
miejscu.
W następnych tygodniach odnajdywałem kolejne zapiski ojca.
Studiowałem mapę jego wędrówek i wychodziłem go szukać
na mniej znanych i zapomnianych szczytach. W połowie
sierpnia lodowce na Monte Rosa przecinały procesje
wspinaczy maszerujących w zespołach linowych i pół
alpinistycznego świata tłoczyło się po schroniskach, ale tam,
gdzie ja szedłem, nie spotykałem nikogo, nie licząc rzadkich
samotników w wieku zbliżonym do mojego ojca, a może
nawet starszych. Gdy ich mijałem, wydawało mi się, że to jego
spotykam. A im chyba też się wydawało, że spotykają syna, bo
widząc, że nadchodzę, ustępowali na bok z okrzykiem: „Droga
dla młodych!”. Zauważyłem, że sprawiało im przyjemność,
jeśli się zatrzymywałem, by zamienić z nimi parę słów, więc
zacząłem to robić. Niekiedy wykorzystywaliśmy spotkanie, by
poczęstować się prowiantem. Wszyscy wracali w te same góry
od trzydziestu, czterdziestu, pięćdziesięciu lat i tak jak ja
wybierali miejsca zapomniane przez alpinistów, opuszczone
doliny wyglądające, jakby czas się w nich zatrzymał.
Pewien obdarzony siwym wąsem mężczyzna powiedział mi,
że dla niego był to sposób na przemyślenie własnego życia.
Wyruszał każdego roku na ten sam szlak, by zanurzyć się we
wspomnienia i cofnąć się w przeszłość po śladach
pozostawionych w pamięci. Pochodził ze wsi, tak jak mój
ojciec, ale z regionu, gdzie uprawiano ryż, gdzieś między
Novarą a Vercelli. Z okien domu, w którym się urodził, daleko
za linią pól ryżowych widział masyw Monte Rosa i od dziecka
tłumaczono mu, że tam, w górze, rodzi się woda: woda do
picia, woda płynąca w rzekach, woda do nawadniania
ryżowisk; wszelka woda, z której korzystali, pochodziła
stamtąd i dopóki lód błyszczał na horyzoncie, nie było obaw,
że zagrozi im susza. Spodobał mi się ten starszy pan. Kilka lat
wcześniej owdowiał i bardzo brakowało mu żony. Miał
słoneczne plamy na łysej czaszce i fajkę, którą zaczął
napełniać, gdy rozmawialiśmy. W pewnym momencie
wyciągnął z plecaka manierkę, nalał dwie krople grappy na
kostkę cukru i poczęstował mnie.
– Na tym pociągniesz jak lokomotywa – powiedział. Po
chwili dodał: – Ech, nie ma lepszego miejsca na wspominki
niż góry.
Sam też zaczynałem to rozumieć.
Na szczycie czasem znajdowałem chwiejący się krzyż,
czasem zupełnie nic. Niepokoiłem koziorożce, które płoszyły
się, ale nie uciekały. Samce witały mnie gniewnym fukaniem,
samice i młode trzymały się w bezpiecznej odległości. Jeśli
miałem szczęście, metalowa kaseta znajdowała się u stóp
krzyża albo gdzieś między głazami.
Wpisy ojca były we wszystkich tych zeszytach. Często
lakoniczne, zawsze chełpliwe. Zdarzało mi się cofać o dziesięć
lat tylko po to, by znaleźć trzy słowa: Ta też zaliczona,
Giovanni Guasti. Któregoś dnia musiał być w szczególnie
dobrej formie i bardzo czymś wzruszony, bo napisał:
Koziorożce, orły, świeży śnieg. Niczym druga młodość. Gdzie
indziej zanotował: Mgła gęsta aż po sam szczyt. Stare pieśni.
Wspaniała panorama, ale widziana tylko oczami duszy.
Znałem wszystkie te pieśni i sprawiłoby mi przyjemność
śpiewanie ich wspólnie z nim w tamtej mgle. Inny wpis,
zostawiony zaledwie rok wcześniej, zdradzał melancholijne
usposobienie: Powróciłem tu po długiej nieobecności. Byłoby
wspaniale, gdybyśmy mogli zostać tu wszyscy razem, nie
oglądali nikogo i nie musieli już więcej schodzić w dolinę.
Jacy wszyscy? – zastanawiałem się. A ja? Gdzie ja wtedy
byłem? Może tamtego dnia po raz pierwszy poczuł, że słabnie
mu serce, a może jakieś inne zdarzenie kazało mu napisać te
słowa. I nie musieli już więcej schodzić w dolinę. To uczucie
sprawiło, że zamarzył mu się dom postawiony w miejscu
wysokim, niedostępnym i odosobnionym, gdzie mógłby żyć
z dala od świata. Przepisywałem daty i zdania do notesu,
a potem odkładałem brulion na swoje miejsce. Nigdy nie
dodawałem niczego od siebie.
Może ja i Bruno naprawdę żyliśmy w marzeniu mojego ojca.
Odnaleźliśmy się podczas jednej z pauz naszego życia: tej,
która wyznacza koniec jednego etapu i poprzedza kolejny,
choć to mieliśmy odkryć dopiero później. Sprzed barmy
widzieliśmy, jak sokoły zataczają nad nami koła, a świstaki
czuwają u wejścia do swoich jamek. Od czasu do czasu
dostrzegaliśmy nad jeziorem wędkarza albo paru wędrowców,
lecz ani oni nie szukali nas wzrokiem, ani my nie
schodziliśmy, by się z nimi przywitać. Czekaliśmy, aż wszyscy
sobie pójdą, i szliśmy popływać. Mimo sierpnia woda była
lodowata i robiliśmy zawody, kto w niej dłużej wytrzyma,
a potem biegaliśmy po łąkach, dopóki krew nie zaczęła
ponownie krążyć w żyłach. Też mieliśmy wędkę, zwykły kij
z żyłką, na którą czasem udawało się nam coś złapać,
używając świerszczy jako przynęty. Wówczas na kolację były
pieczone na ogniu pstrągi i czerwone wino. Zostawaliśmy przy
ognisku, sącząc wino, póki nie zapadł zmrok.
Teraz i ja nocowałem w górach. Rozkładałem śpiwór
w środku budowanego domu, tuż pod oknem. Za pierwszym
razem spędziłem długie godziny na wpatrywaniu się w niebo
i słuchaniu wiatru. Odwracałem się na drugi bok i nawet
w ciemności czułem obecność skalnej ściany, jakby miała
w sobie jakiś magnetyzm, siłę ciążenia. Było to doznanie
podobne do tego, gdy masz zamknięte oczy, a ktoś przybliża ci
dłoń do czoła i wtedy czujesz jego obecność. Zdawało mi się,
że śpię w środku jaskini wykutej w skale.
Podobnie jak Bruno szybko odzwyczaiłem się od
cywilizacji: schodziłem do wsi raz w tygodniu i niechętnie,
tylko po zakupy, zdziwiony, że po zaledwie paru godzinach
marszu znajduję się na nowo wśród samochodów. Sklepikarze
traktowali mnie jak zwykłego turystę, może tylko nieco
bardziej ekscentrycznego od innych, a mnie to odpowiadało.
Czułem się lepiej, gdy wracałem na szlak. Objuczałem muła
chlebem, warzywami, grubą kiełbasą i winem, klepałem go
w zad i puszczałem luzem po drodze, którą znał już na pamięć.
Może naprawdę mogliśmy zostać sami tam, na górze, i nikt by
nie zauważył naszej nieobecności.
Nadeszła pora późnosierpniowych deszczy. Pamiętałem te dni.
Przynoszą w góry jesień, bo kiedy się kończą i wraca pogoda,
słońce nie jest już tak gorące jak wcześniej, światło matowieje
i wydłużają się cienie. Pokłady leniwych bezkształtnych
chmur połykających szczyty niegdyś mówiły mi, że pora
wracać do domu, a ja się buntowałem, bo przecież lato trwało
tak krótko, przecież dopiero co się zaczęło, przecież to
wszystko nie mogło zlecieć tak szybko.
Przy barmie deszcz kładł trawę na łąkach i dziurawił taflę
jeziora. Bębnił o nasz dach i jego stukot zlewał się z trzaskiem
ognia. Właśnie okładaliśmy jedno z pomieszczeń jodłowymi
deskami, rozgrzewając się ogniem płonącym w piecyku, który
uratowałem z ruin innego gospodarstwa. Umieściliśmy go
przy skalnej ścianie, teraz z wolna się rozgrzewała i oddawała
ciepło reszcie pomieszczenia; jodłowa boazeria, którą
okładaliśmy pozostałe ściany, miała za zadanie to ciepło
utrzymać. Ale to była dopiero przyszłość: nie mieliśmy
jeszcze drzwi i okien, więc wiatr hulał po izbie i zacinający
deszcz padał do środka przez puste oczodoły okien, ale po
pracy dobrze było siedzieć w domu, patrzeć na ogień
w piecyku i dokładać drew odzyskanych z dawnej rudery.
Któregoś wieczoru Bruno opowiedział mi o planie, który
miał w głowie. Chciał kupić górskie gospodarstwo po stryju.
Od dawna już odkładał na to pieniądze. Uzgodnił cenę
z kuzynami zadowolonymi, że uwalniają się od tego, z czym
łączyły ich tylko złe wspomnienia. Wszystko, co miał, wydał
na zaliczkę, na resztę miał nadzieję dostać w banku kredyt.
Miesiące spędzone w barmie były dla niego próbą generalną:
wiedział już, że jest zdolny do takiego życia. Jeśli wszystko
pójdzie dobrze, kolejne lato spędzi w podobny sposób:
odbuduje pasterskie chaty, kupi trochę bydła i w ciągu paru lat
wznowi działalność gospodarstwa.
– Piękny projekt – powiedziałem.
– Krowy kosztują teraz tyle co nic – zauważył.
– A opłacają się?
– Nie za bardzo. Ale to nieważne. Gdyby chodziło
o pieniądze, dalej byłbym murarzem.
– Nie podoba ci się już murarka?
– Jasne, że mi się podoba. Ale zawsze wiedziałem, że to
tymczasowe zajęcie. Potrafię to robić, tyle że nie do tego się
urodziłem.
– A do czego się urodziłeś?
– Do bycia góralem.
Spoważniał, wypowiadając to słowo. Słyszałem je w jego
ustach rzadko, wtedy gdy opowiadał mi o swoich przodkach.
O dawnych mieszkańcach gór znanych mu dzięki lasom,
zdziczałym polom i rozwalonym domostwom, które
eksplorował przez całe życie. Kiedyś porzucenie tego miejsca
wydawało mu się nieuniknione, jedyną przyszłością, jaką
widział dla siebie, był los wspólny wszystkim mężczyznom
z doliny. Miał tak jak oni patrzeć w dół, tam gdzie pieniądze
i praca, a nie w górę, gdzie tylko chaszcze i rudery. Powiedział
mi, że w ostatnich latach przed śmiercią jego stryj niczego już
w chatach nie naprawiał. Gdy rozwaliło się krzesło, palił nim
w piecyku. Kiedy widział jakiś chwast na pastwisku, nie
schylał się nawet, by go wyrwać. Jego brat, ojciec Bruna,
rzucał bluźnierstwem, gdy wspominano przy nim o tym
miejscu, krowy najchętniej by powystrzelał, a myśl, że
wszystko to podupada i niszczeje, wywoływała w nim okrutną
wesołość.
Ale Bruno czuł się inny. Tak różny od swojego ojca, stryja
i kuzynów, że w pewnym momencie zrozumiał, do kogo jest
podobny i po kim ma ten pociąg do gór.
– Po twojej matce – powiedziałem. Nie dlatego, że już
wcześniej to wiedziałem: pomyślałem o tym właśnie w tym
momencie.
– Tak – potwierdził Bruno. – Jesteśmy tacy sami. – Zrobił
pauzę, ważąc słowa, a potem dodał: – Tylko że ona jest
kobietą. Jeśli ja pójdę mieszkać do lasu, nikt nie powie słowa.
Jeśli to zrobi kobieta, wezmą ją za wiedźmę. Jeśli siedzę
cicho, to żaden problem. Jestem tylko mężczyzną, który nie
mówi. Kobieta, która milczy, musi być na wpół obłąkana.
To prawda, wszyscy tak uważaliśmy. Przecież ja nie
zamieniłem z nią więcej niż dwa zdania. Nawet teraz, kiedy
regularnie wpadałem do Grany i brałem od niej przeznaczone
dla nas ziemniaki, pomidory i tomę. Nieco bardziej pochylona
i jeszcze chudsza, wciąż była tą samą dziwną postacią, którą
w dzieciństwie widywałem na jej poletku.
– Gdyby moja mama była mężczyzną – ciągnął Bruno –
wtedy na pewno żyłaby tak, jak chciała. Coś mi się zdaje, że
nie należała do osób nadających się do małżeństwa. A już na
pewno nie z moim ojcem. Jej jedyne szczęście, że uwolniła się
od niego.
– W jaki sposób?
– Zamykając usta. I spędzając czas z kurami. Z kimś takim
nie możesz się handryczyć bez końca, prędzej czy później
zostawisz ją w spokoju.
– I powiedziała ci to wszystko?
– Nie. A może tak, w pewien sposób. Zresztą nieważne,
powiedziała czy nie, sam to zrozumiałem.
Wiedziałem, że Bruno ma rację. To, co się działo między
moimi rodzicami, sam też zrozumiałem bez objaśnień.
W głowie zaczęły mi dźwięczeć te słowa: Jej jedyne szczęście,
że uwolniła się od niego, i zadałem sobie pytanie, czy to samo
było udziałem mojej matki. Na ile ją znałem, mogło tak być.
Może nie tyle szczęście, ile ulga. Ojciec był trudnym
człowiekiem. Apodyktycznym i męczącym. Gdy pojawiał się
w okolicy, nikt inny poza nim nie istniał: jego charakter
wymagał, byśmy krążyli po orbicie, której on był wyłącznym
centrum.
– A ty? – zapytał Bruno po chwili.
– Co: ja?
– Co teraz zamierzasz?
– A, myślę, że wyjadę. Jeśli mi się uda.
– Dokąd?
– Może do Azji. Jeszcze nie wiem.
Mówiłem mu już o moim pragnieniu podróżowania. To był
główny powód, dla którego męczył mnie brak grosza przy
duszy: przez ostatnie lata zużywałem wszystkie siły tylko na
to, by związać koniec z końcem. Nie doskwierały mi same
braki materialne, lecz niemożność podróżowania po świecie.
Teraz dzięki niewielkiemu spadkowi po ojcu spłaciłem długi
i zamierzałem zrealizować jakiś projekt daleko od domu.
Miałem ochotę wsiąść w samolot i wyjechać na parę miesięcy,
bez konkretnego pomysłu, i już na miejscu zobaczyć, czy
znajdę jakąś historię wartą opowiedzenia. Nigdy wcześniej
czegoś takiego nie robiłem.
– To musi być fajne, tak sobie wyjechać – powiedział
Bruno.
– Chcesz dołączyć? – zapytałem. Trochę żartem, ale nie do
końca. Było mi żal, że nasza praca się skończyła. Nigdy
jeszcze się nie zdarzyło, bym czuł się tak dobrze w czyjejś
obecności.
– Nie, to nie dla mnie – odparł. – To ty przyjeżdżasz
i wyjeżdżasz, a ja jestem tym, który zostaje. Jak zawsze, co
nie?
We wrześniu dom był gotowy: jedną izbę wyłożyliśmy
drewnem, w drugiej pozostały kamienne ściany. Izba
drewniana była większa i ciepła, z piecykiem, stołem, dwoma
zydlami, kufrem i spiżarką. Część z tych mebli pochodziła
z okolicznych ruder, z których je zabrałem i w pocie czoła
oczyściłem papierem ściernym, resztę wykonał Bruno,
wykorzystując stare deski. Pod dachem od strony skały
znajdowała się antresola, na którą wchodziło się po drabinie,
najcieplejsze i najbardziej ustronne miejsce chaty, natomiast
stół umieściliśmy przy samym oknie, dzięki czemu, siedząc
przy nim, mogliśmy patrzeć na zewnątrz. Izba kamienna była
mała i chłodna: zamierzaliśmy używać jej jako spiżarni,
pracowni i magazynu. Zostawiliśmy w niej sporą część
narzędzi, których używaliśmy przy budowie, i całe odzyskane
drewno. Nie było łazienki, bieżącej wody ani elektryczności,
ale mieliśmy porządne przeszklenia w oknach i masywne
drzwi wejściowe z zasuwą, choć bez zamka. Tylko kamienna
izba była zamykana na klucz, by zapobiec ewentualnej
kradzieży narzędzi. Jednak drewniana izba miała pozostać
zawsze otwarta, tak samo jak w schroniskach, na wypadek
gdyby ktoś przechodził tędy zimą i znalazł się w kłopotach.
Łąka przed domem była teraz wysprzątana i uporządkowana,
pod okapem schły drwa przeznaczone na opał, a moja mała
pokrzywiona limba patrzyła na jezioro, choć nie wyglądała na
mocniejszą ani zdrowszą niż wtedy, gdy ją przesadziłem.
Ostatniego dnia poszedłem do Grany po matkę. Włożyła te
same skórzane buty, które pamiętałem z dzieciństwa: nigdy nie
miała innych. Sądziłem, że będzie jej trudno wejść na górę,
tymczasem choć szliśmy powoli, w jej tempie, nie zrobiliśmy
nawet jednego postoju. Idąc za nią, patrzyłem, w jaki sposób
się porusza. Utrzymywała ten sam powolny niezmienny rytm
przez ponad dwie godziny. Sprawiała takie wrażenie, że nie
może się zachwiać ani poślizgnąć.
Bardzo spodobał się jej dom, który zbudowaliśmy
z Brunem. Był jasny wrześniowy dzień, w strumieniach
płynęło już niewiele wody, na pastwiskach żółkła trawa i nie
było tak ciepło jak w sierpniu. Bruno napalił w piecyku
i z przyjemnością siedzieliśmy w środku, popijając herbatę
przy oknie. Moja matka zawsze lubiła okna, została więc przy
nim na długo, podczas gdy Bruno i ja przygotowywaliśmy
materiały do zniesienia na dół. Potem zobaczyłem, jak
wychodzi przed dom, żeby wszystkiemu dokładnie się
przyjrzeć i wszystko zapamiętać: jeziora, kamieniska, szczyty
Grenonu, dom. Długo patrzyła na napis, który dzień wcześniej
dłutem i bijakiem wykułem w skalnej ścianie. Pomalowałem
go czarną farbą. Napis głosił:
GIOVANNI GUASTI

1942–2004

NA JEGO PAMIĄTKĘ ZBUDOWANO TO PIĘKNE SCHRONISKO

Potem poprosiła nas, żebyśmy zaśpiewali. Wybraliśmy


pieśń o śmierci miłośnika gór, w której prosi się Boga, by
pozwolił mu wędrować także na drugim świecie. Znaliśmy ją
obaj z Brunem. Wszystko było dobre, myślałem, zrobione tak
jak trzeba. Zostało jeszcze tylko jedno do powiedzenia.
Myślałem o tym od jakiegoś czasu i postanowiłem oznajmić to
teraz, tak by usłyszała również moja matka jako świadek:
powiedziałem Brunowi, że chcę, by ten dom był nie mój, lecz
nasz. Mój i jego. Nasz wspólny. Byłem przekonany, że ojciec
tego pragnął, bo zostawił go nam obu, a przede wszystkim
pragnąłem tego ja, bo wspólnie go zbudowaliśmy. Od tej
chwili, powiedziałem, może uważać ten dom za swój, tak
samo jak ja uważam go za mój.
– Jesteś pewien? – zapytał.
– Jak najbardziej.
– W takim razie zgoda – odpowiedział. – Dziękuję.
Potem wyjął niedopalone bierwiona z piecyka i wyniósł je
na zewnątrz. Ja zamknąłem drzwi do domu, chwyciłem muła
za uzdę, poprosiłem matkę, by prowadziła, i wszyscy czworo
w jej tempie ruszyliśmy w stronę Grany.
CZĘŚĆ TRZECIA
Zima przyjaciela
Rozdział dziewiąty

Historię o ośmiu górach opowiedział mi jakiś czas później


pewien stary Nepalczyk. Niósł w górę doliny pod Mount
Everest transport żywych kur dla jakiegoś schroniska, gdzie
miały się przeobrazić w serwowanego turystom kurczaka
w sosie curry: klatkę podzieloną wewnątrz na paręnaście
komórek dźwigał na plecach, rozgdakane ptaki szamotały się
w środku. Czegoś takiego jeszcze nie miałem w kolekcji.
Widziałem już kosze wypełnione czekoladą, herbatnikami,
mlekiem w proszku, butelkami piwa, whisky i coca-coli
dźwigane po nepalskich ścieżkach, by zadowolić podniebienie
zachodnich turystów, ale przenośnego kurnika jeszcze nigdy.
Kiedy zapytałem mężczyznę, czy pozwoli się sfotografować,
postawił klatkę na murku, zsunął z czoła pas podtrzymujący
bagaż i z uśmiechem ustawił się do zdjęcia obok kur.
Gdy odpoczywał, zamieniliśmy parę słów. Pochodził
z regionu, w którym już byłem, co go zaskoczyło. Zrozumiał,
że nie jestem typowym turystą, potrafiłem nawet sklecić parę
zdań po nepalsku, więc zapytał mnie, czemu tak bardzo
interesują mnie Himalaje. Na to pytanie miałem gotową
odpowiedź: powiedziałem, że tam gdzie się wychowałem, była
jedna ważna dla mnie góra, i tam też zrodziło się we mnie
pragnienie, by zobaczyć najdalsze i najpiękniejsze góry
świata.
– Aha, rozumiem – odpowiedział. – Odwiedzasz osiem gór.
– Osiem gór?
Mężczyzna wziął do ręki patyk, którym narysował na ziemi
okrąg. Wyszedł mu idealnie, widać było, że często rysuje.
Następnie wewnątrz okręgu nakreślił poziomą kreskę wzdłuż
średnicy, potem drugą, prostopadłą do pierwszej i przecinającą
ją w środku, a następnie po przekątnych trzecią i czwartą.
Wyszło koło z ośmioma promieniami w środku. Pomyślałem,
że gdybym ja to miał narysować, zacząłbym od krzyża, ale dla
Azjaty czymś naturalnym było rozpoczęcie od okręgu.
– Widziałeś taki rysunek? – zapytał.
– Tak – odparłem. – Na mandalach.
– Słusznie – potwierdził. – U nas się mówi, że w centrum
świata stoi najwyższa góra, która nazywa się Sumeru. Jest
otoczona ośmioma górami i ośmioma morzami. To jest świat
przeznaczony dla nas.
Mówiąc to, dorysował na zakończeniu każdego promienia
mały czubek, jakby strzałkę, a potem dorobił małe falujące
linie pomiędzy czubkami. Osiem gór i osiem mórz. Na koniec
nakreślił wokół centrum okręgu diadem mający, jak się
domyśliłem, przedstawiać ośnieżony szczyt Sumeru.
Przyglądał się przez chwilę swemu dziełu i pokręcił głową,
jakby rysował to tysiące razy, ale ostatnimi czasy nieco stracił
wprawę. Na koniec wskazał czubkiem patyka środek rysunku
i podsumował:
– U nas mówi się jeszcze: Kto się więcej nauczy? Czy ten,
kto odwiedził osiem gór, czy ten, kto wspiął się na szczyt góry
Sumeru?
Niosący kury spojrzał na mnie i się uśmiechnął.
Odpowiedziałem tym samym, bo historia mi się podobała
i sądziłem, że dobrze ją rozumiem. Zaraz starł rysunek ręką,
ale wiedziałem, że już go nie zapomnę. No, powiedziałem
sobie, tę historię koniecznie muszę opowiedzieć Brunowi.
Moim centrum świata był w tamtych latach dom, który razem
zbudowaliśmy. Przyjeżdżałem tam na dłużej między
czerwcem a październikiem i od czasu do czasu zabierałem ze
sobą przyjaciół, którzy natychmiast zakochiwali się w tym
miejscu. W rezultacie zdobyłem w górach towarzystwo,
którego brakowało mi w mieście. W ciągu tygodnia
mieszkałem sam, czytałem, pisałem, rąbałem drewno na opał
i wałęsałem się po starych ścieżkach. Zżyłem się
z samotnością. Była czymś dobrym, chociaż nie do końca.
W letnie soboty zawsze ktoś wchodził na górę, by mnie
odwiedzić, a wtedy dom przestawał przypominać szałas
eremity i zamieniał się w jedno z tych schronisk, które kiedyś
odwiedzałem z ojcem. Z winem na stole, ogniem buzującym
w piecyku, przyjaciółmi rozmawiającymi do późna
i w oddaleniu od świata, które na jedną noc czyniło nas
braćmi. Chata rozgrzewała się od naszej zażyłości jak od
polan płonących w piecyku i zdawało mi się, że między jedną
a drugą wizytą przyjaciół podtrzymuje jej żar.
Bruna także ciągnęło do barmy. Widziałem, jak pod wieczór
pojawia się na ścieżce, niosąc kawał tomy i solidną butlę wina,
albo słyszałem, jak puka do drzwi, gdy było już całkiem
ciemno, jakby czymś całkiem oczywistym była sąsiedzka
wizyta w środku nocy na wysokości dwóch tysięcy metrów.
Jeśli miałem gości, chętnie dołączał do towarzystwa przy
stole. Odkrywałem, że jest rozmowniejszy niż kiedykolwiek
dotąd, jak ktoś, kto bardzo długo milczał i nazbierało mu się
mnóstwo rzeczy do opowiedzenia. W Granie żył zamknięty
w swoim świecie, złożonym z domów, książek, wędrówek po
lesie, dojrzewających w milczeniu myśli, toteż rozumiałem
pośpiech, z jakim po dniu spędzonym na budowie mył się
i przebierał, lekceważył zmęczenie i senność, by wejść na
ścieżkę prowadzącą nad jezioro.
W naszej grupie rozmawiało się często o tym, by
zamieszkać razem w górach. Czytaliśmy Bookchina
i marzyliśmy – albo udawaliśmy, że marzymy – o przerobieniu
jednego z tutejszych opuszczonych przysiółków
w ekologiczną osadę, w której wcielilibyśmy w życie naszą
ideę społeczeństwa. Coś takiego można było zrealizować
jedynie w górach. Tylko tutaj, wysoko, zostawiliby nas
w spokoju. Wiedzieliśmy o innych podobnych
eksperymentach w różnych miejscach Alp. Wszystkie one
trwały krótko i skończyły się źle, ale właśnie to dostarczało
paliwa do naszych dyskusji i nie przeszkadzało puszczaniu
w ruch wyobraźni. Jak zaopatrywać się w jedzenie? Jak
w elektryczność? Jak zbudować domy? Wciąż
potrzebowalibyśmy nieco pieniędzy, ale jak je zdobyć? Gdzie
posyłać dzieci do szkoły, o ile w ogóle byśmy je chcieli do
nich posyłać? I jak rozwiązać problem rodziny, tej
sabotażystki każdej wspólnoty, nieprzyjaciółki gorszej od
własności i władzy?
Była to zabawa w wymyślanie utopii, oddawaliśmy się jej
każdego wieczora. Bruno, który swoją idealną osadę budował
naprawdę, z radością oddawał się niszczeniu naszej. Mówił:
bez cementu domy nie ustoją, a bez nawozu nie urośnie nawet
trawa na pastwiskach, no i chciałbym zobaczyć, jak tniecie
drewno, nie mając benzyny. A w zimie co macie zamiar jeść?
Mamałygę i ziemniaki, jak dawniej? I dodawał: wy, miastowi,
nazywacie to wszystko „naturą”. Jest dla was czymś tak samo
abstrakcyjnym jak jej nazwa. My tutaj mówimy „las”,
„pastwisko”, „potok”, „skała” – to są rzeczy, które możesz
wskazać palcem. Rzeczy, które do czegoś służą. A jeśli do
niczego nie służą, wcale ich nie nazywamy, bo to się na nic nie
przydaje.
Sprawiało mi przyjemność słuchanie, jak tak mówi.
I z przyjemnością widziałem, jak się zapalał do niektórych
pomysłów, które przywoziliśmy z naszych podróży po
świecie. On, jedyny z nas zdolny je zrealizować. Któregoś
roku przeciągnął pięćdziesiąt metrów rury od jednego ze
strumyków zasilających jezioro, piłą mechaniczną wydrążył
pień modrzewia i zrobił nam kaskadę pod domem. Mieliśmy
teraz wodę do picia, mogliśmy się umyć na miejscu, ale nie to
było głównym celem instalacji: pod strumieniem wody
spływającej z wydrążonego pnia zamontował turbinę, którą
specjalnie w tym celu zamówiłem w Niemczech. Była
wykonana z tworzywa, szeroka na piędź, odrobinę podobna do
wiatrowskazu.
– Pamiętasz, Berio? – zapytał, kiedy nasz młynek zaczął się
obracać.
– Pewnie, że pamiętam.
Urządzenie zasilało akumulator, dzięki któremu mogliśmy
słuchać radia i palić światło przez cały wieczór. Działało we
dnie i w nocy, w odróżnieniu od paneli fotowoltaicznych
i turbin wiatrowych było niezależne od pogody, nic nie
kosztowało i niczego nie zużywało. Woda spływająca
z Grenonu do jeziora wpadała do domu, by obdarzyć nasze
wieczorne spotkania światłem i muzyką.
Latem 2007 roku wraz ze mną w górskim domu mieszkała
dziewczyna. Miała na imię Lara. Byliśmy razem zaledwie od
paru miesięcy. Wkraczaliśmy w fazę, która dla innych jest
początkiem poważnego związku, natomiast dla nas była
etapem końcowym: zaczynałem się wycofywać i robić uniki,
żeby ona mnie zostawiła, zanim rozstanie zrobi się zbyt
bolesne. Był to mój stary wypróbowany sposób, a ona podczas
pobytu w barmie zmusiła mnie, bym przyznał się do niego
otwarcie. Obraziła się na jedną noc, potem jej przeszło.
To były w sumie piękne dni, gdy już stało się jasne, że będą
dla nas ostatnimi przeżytymi razem. Dom, jezioro, skalne
rumosze i granie Grenonu bardzo podobały się Larze,
wyprawiała się na samotne wędrówki po okolicznych
szlakach. Zaskoczyło mnie to, jak chodziła. Dziewczyna miała
silne nogi i dobrze się czuła w tutejszych spartańskich
warunkach. Okazało się, że lepiej poznałem ją w barmie niż
przez dwa wcześniejsze miesiące, kiedy chodziliśmy razem do
łóżka. Jako dziecko, powiedziała mi, nauczyła się myć
w zimnej wodzie i suszyć przy ogniu; pochodziła z innych gór,
które opuściła kilka lat wcześniej, wyjeżdżając na studia,
i teraz za nimi tęskniła. Nie żałowała jednak, że wybrała
miasto. Czuła się związana z Turynem, z ulicami, ludźmi,
nocami na mieście, z pracami, które wykonywała, i domami,
w których mieszkała; było to jak historia miłosna, długa
i piękna, choć już zakończona.
Powiedziałem, że dobrze ją rozumiem. Coś podobnego
i mnie się przydarzyło. Posłała mi smutne spojrzenie,
w którym były przygana i żal jednocześnie. Po południu
zobaczyłem, jak idzie nad jezioro, rozbiera się do naga,
wchodzi do wody i płynie aż do tamtego głazu podobnego do
maleńkiej wyspy, i przez moment pomyślałem, że może
rozstałem się z nią zbyt pospiesznie. Potem jednak
przypomniałem sobie, jak się czuję, kiedy z kimś jestem,
i przestałem do tego wracać.
Wieczorem zaprosiłem Bruna na kolację. Był spóźniony
o rok w realizacji swojego projektu z powodu walki o kredyt
i konieczności uzyskania pozwoleń, które go wstrzymywały,
ale już niemal w całości odbudował swoje pasterskie chaty.
Nic innego nie zajmowało jego myśli: od trzech lat walczył
z doradcami w banku i urzędnikami w gminie, w zimie brał
dwie prace, by zarobić pieniądze, które wydawał latem, i był
w takim samym stanie absolutnej koncentracji graniczącej
z obsesją, w jakim go widziałem, gdy terminowałem u niego
jako pomocnik budowlany. Cały wieczór opowiadał nam
o normach prawnych dotyczących obór, o osobnych
pomieszczeniach do wytwarzania i do sezonowania sera,
o urządzeniach z miedzi i stali, o łatwo zmywalnych płytkach
we wnętrzu starych chat. Znałem na pamięć te teksty, ale Lara
słyszała je po raz pierwszy i po części to ona była adresatką
całego tego entuzjazmu. Śmiać mi się chciało z mojego
starego przyjaciela, nigdy dotąd nie widziałem, jak stara się
zrobić wrażenie na kobiecie: wybierał trudniejsze niż zwykle
słowa, przesadnie gestykulował i co chwila jej się przyglądał,
próbując odczytać jej reakcje.
– Podobasz mu się – powiedziałem, gdy już sobie poszedł.
– Skąd ty to możesz wiedzieć?
– Znam go już dwadzieścia lat. To mój najlepszy przyjaciel.
– Nie sądziłam, że masz przyjaciół – skomentowała Lara. –
Myślałam, że uciekasz, kiedy tylko ktoś się do ciebie zbliży.
Nie odpowiedziałem. Mogło mnie spotkać coś znacznie
gorszego niż sarkazm. Trzeba mieć klasę nawet do rozstań.
Ona miała.
Jesienią tego samego roku szykowałem się właśnie do
wyjazdu do pracy, gdy Bruno zadzwonił do mnie do Turynu.
Była to moja pierwsza podróż w Himalaje i dosłownie niemal
wyłaziłem ze skóry. Jego głos w słuchawce zaskoczył mnie po
części dlatego, że żaden z nas niezbyt ufał temu narzędziu
komunikacji. A poza tym myślami byłem już całkiem gdzie
indziej.
Przeszedł od razu do rzeczy: właśnie odwiedziła go Lara.
Lara? – pomyślałem. Nie widziałem się z nią od tamtych dni
w barmie. Teraz pojechała tam sama, chciała zobaczyć
pasterskie chaty i dowiedzieć się czegoś więcej o jego
projekcie. Bruno powiedział jej, że wiosną chce otworzyć
gospodarstwo rolne, planuje zakup trzydziestu krów i nie
zamierza sprzedawać mleka do żadnej serowarni, ale samemu
wytwarzać ser, więc z pewnością będzie musiał zatrudnić
kogoś do pomocy. Na to akurat liczyła: podobało jej się to
miejsce, wychowała się wśród krów i natychmiast
zaproponowała mu siebie w tej roli.
Bruno był z jednej strony mile podłechtany, a z drugiej
trochę zaniepokojony. W swoich planach nie brał pod uwagę
obecności kobiety. Kiedy zapytał, co o tym sądzę,
odpowiedziałem:
– Myślę, że znakomicie się sprawdzi. Jest twarda.
– To wiem – rzekł Bruno.
– No więc?
– Nie wiem za to nic o tym, jak jest między wami.
– Aaa… Bo ja wiem? – odpowiedziałem. – Nie widzieliśmy
się już jakieś dwa miesiące.
– Pokłóciliście się?
– Nie. Nic nas nie łączy, ucieszę się, jeśli przyjedzie tam do
ciebie.
– Na pewno?
– Absolutnie. Zero problemów.
– A, no to okej.
Pożegnał się ze mną, życząc dobrej podróży. Oto człowiek
z innej epoki, pomyślałem: kto dziś pyta o zgodę na zrobienie
tego, co zamierza? Kiedy się rozłączyłem, wiedziałem już, co
będzie dalej. I cieszyło mnie to zarówno ze względu na niego,
jak i na nią. A następnie przestałem myśleć o Brunie, Larze
i wszystkich innych i zacząłem pakować plecak na wyprawę
w Himalaje.
Pierwsza wizyta w Nepalu była dla mnie niczym podróż
w czasie. W odległości jednego dnia jazdy samochodem
z Katmandu, czyli mniej niż dwieście kilometrów od
miejskiego chaosu, zaczynała się wąska stroma i lesista dolina
z niewidoczną, ale hałaśliwą rzeką na dnie i wsiami
położonymi tysiąc metrów wyżej, gdzie urwiska łagodniały
w promieniach słońca. Wsie łączyły ścieżki dobre tylko dla
mułów, wiodące stromo raz w górę, raz w dół, prowadzące
przez wątłe linowe mosty wiszące nad strumieniami, które jak
ostrza przecinały zbocza doliny. Wokół wsi wszystkie zbocza
zamieniono w tarasy ryżowe. Z profilu wyglądały jak
zaokrąglone schodki obudowane suchym murem
i pokawałkowane na tysiące poletek tyluż właścicieli.
Październik był miesiącem zbiorów, więc maszerując,
obserwowałem pracujących wieśniaków: kobiety na klęczkach
żęły na poletkach, mężczyźni młócili na klepiskach, by
oddzielić ziarna od trawy. Ryż sechł na plandekach, gdzie inne
kobiety, starsze od tych, które żęły, uważnie go przesiewały.
Jeśli zaś chodzi o dzieci, to one były wszędzie. Zobaczyłem,
jak dwoje orało pole, jakby to była zabawa. Popędzały parę
wychudłych wołów krzykami i uderzeniami rózgi, a ja
przypomniałem sobie żółtą laskę, którą miał w ręku Bruno
pierwszego dnia, kiedy się zobaczyliśmy. Jemu też by się
podobało w Nepalu. Używali tu jeszcze drewnianych pługów,
rzecznych kamieni do ostrzenia sierpów i zakładali wiklinowe
kosze na plecy tragarzy. Chociaż na nogach wieśniaków
widziałem tenisówki, a z ich lepianek dochodziły mnie
dźwięki radia i telewizji, zdawało mi się, że odnalazłem tu
żyjącą kulturę górską, która u nas już dawno wymarła. Po
drodze nie widziałem ani jednego opuszczonego domostwa.
Szedłem w górę doliny wraz z czterema włoskimi
alpinistami kierującymi się na Annapurnę. Miałem przez kilka
tygodni dzielić z nimi namiot i zrobić użytek ze swojej
kamery. Praca była dobrze płatna i od samego początku
wydała mi się uśmiechem fortuny. Pociągał mnie pomysł
nakręcenia dokumentu o alpinizmie, możliwość przyjrzenia się
temu, co dzieje się z grupą ludzi w ekstremalnych warunkach.
Ale to, co zacząłem odkrywać w drodze do bazy, fascynowało
mnie jeszcze bardziej. Postanowiłem, że po zakończeniu
ekspedycji jeszcze tu zostanę i na własną rękę pokręcę się po
niższych partiach gór.
Drugiego dnia podróży w głębi doliny ukazały się nam
szczyty Himalajów. I wtedy zobaczyłem, jak wyglądały góry
u zarania dziejów. Ostre, strzeliste, jakby dopiero co
wyrzeźbione w dziele stworzenia, nieskruszone jeszcze zębem
czasu. Śniegi na ich zboczach oświetlały dolinę z wysokości
sześciu albo siedmiu tysięcy metrów. Woda spadała z urwisk
kaskadami i żłobiła skalne ściany, ze stromych zboczy
odrywały się płaty czerwonawej ziemi i spadały do rzeki,
tworząc bulgocące błocko. W górze, ponad wszystkim,
obojętne na cały ten zgiełk, królowały lodowce. Właśnie tam
rodzi się woda, jak powiedział mi kiedyś tamten starszy pan
z siwymi wąsami. Również w Nepalu musieli o tym dobrze
wiedzieć, skoro nazwali swoją górę imieniem bogini zbiorów
i płodności. Wszędzie wzdłuż szlaku widziało się wodę:
strumienie, źródła, kanały, sadzawki, w których kobiety robiły
pranie; wodę, którą z przyjemnością zobaczyłbym wiosną, jak
po brzegi wypełnia ryżowiska i zamienia dolinę w miriady
luster.
Nie wiem, czy alpiniści, którym towarzyszyłem, zauważali
to wszystko. Chcieli jak najprędzej zostawić wioski za
plecami, by zagłębić raki i czekany w ten lód, który błyszczał
na górze. Ja nie. Szedłem między szerpami, dzięki czemu
mogłem zadawać im pytania, jeśli czegoś nie wiedziałem:
jakie warzywa uprawia się w ogrodach, jakie drewno płonie
w piecykach, kogo miejscowi czczą w niewielkich
świątyniach, które napotykaliśmy po drodze. W lasach nie
było jodeł i modrzewi, lecz dziwne drzewa o poskręcanych
pniach, nie rozpoznawałem ich, aż jeden z szerpów powiedział
mi, że to różaneczniki. Różaneczniki! Ukochane rośliny mojej
matki, bo kwitną zaledwie przez kilka dni, na początku lata,
barwiąc górskie zbocza kolorami różu, lila i fioletu, tu,
w Nepalu, wyrastały na pięć albo sześć metrów, miały czarną
korę płatami odchodzącą od pnia i mięsiste liście podobne do
wawrzynu. A wyżej, tam gdzie las się kończył, nie było
wierzby i jałowca, lecz rosły kępy bambusa. Bambus! –
pomyślałem. Bambus na wysokości trzech tysięcy metrów! Od
czasu do czasu mijali nas chłopcy niosący na plecach wiązki
elastycznych witek. We wsiach budowano z nich poszycie
dachów: przecinano je wzdłuż i układano połówki na sobie,
tak je przesuwając, by wklęsła zazębiała się z wypukłą i w ten
sposób utworzyła ochronę przed ulewą w porze monsunów.
Ściany wznoszono z kamieni zlepionych błotem. O ich
domach wiedziałem już wszystko.
W każdej z mijanych świątynek szerpowie zostawiali
kamyk albo roślinkę zerwaną w lesie i poradzili mi, bym robił
to samo. Wkraczaliśmy na ziemię świętą, dlatego od tego
miejsca wzwyż nie wolno było zabijać ani jeść zwierząt. Już
nie widziałem kur przy domach ani kóz na pastwiskach. Były
inne zwierzęta, dzikie, żerujące nad urwiskami, miały sierść
długą do ziemi – powiedzieli mi, że to nahur górski, zwany też
himalajską owcą niebieską. Góry pełne niebieskich owiec,
małpy podobne do pawianów wyglądające spomiędzy
bambusów, a na niebie wolno szybujące żałobne sylwetki
sępów. A jednak czułem się jak w domu. Także tu, mówiłem
sobie, gdzie kończy się las i zostają same łąki i kamieniska,
jestem w domu. To jest wysokość, do której przynależę i na
której czuję się dobrze. I kiedy tak o tym myślałem,
nadepnąłem na pierwszy śnieg.
W następnym roku wróciłem do Grany ze sznurem flag
modlitewnych, który zawiesiłem między dwoma modrzewiami
tak, bym mógł je widzieć z okna. Były niebieskie, białe,
czerwone, zielone i żółte – niebieski dla przestrzeni, biały dla
powietrza, czerwony dla ognia, zielony dla wody, żółty dla
ziemi – i odcinały się od ciemnego tła lasu. Często patrzyłem
na nie po południu, kiedy zaprzyjaźniały się z alpejskim
wiatrem i tańczyły wśród gałęzi. Wspomnienie, które
przywiozłem z Nepalu, przypominało te flagi: było tak żywe
i ciepłe, że tym razem moje stare góry wydały mi się bardziej
opuszczone niż zwykle. Chodziłem po okolicy i widziałem
tylko rudery i zgliszcza.
A jednak i w Granie zaszły zmiany. Bruno i Lara już od
jakiegoś czasu byli razem: nie potrzebowali mi mówić, jak to
się stało. On wydał mi się poważniejszy niż dotąd, podobnie
jak wielu mężczyzn, kiedy pojawia się w ich życiu kobieta.
Ona przeciwnie, doznała radosnej transformacji, otrząsając się
z miejskiego kurzu, a razem z nim pozbywając się tego
poczucia rozczarowania, które pamiętałem i po którym nie
został nawet ślad. Miała przenikliwy śmiech i skórę
zarumienioną od życia na otwartej przestrzeni. Bruno ją
uwielbiał. Oto i inna wersja mojego przyjaciela, której nie
znałem: pierwszego wieczoru przy stole, kiedy opowiadałem
o swojej wyprawie, nie przestawał jej dotykać, pieścić,
wykorzystywać każdej okazji, by położyć dłoń na jej nodze
lub ramieniu, i nawet gdy rozmawiał ze mną, był z nią
w nieustannym kontakcie fizycznym. Lara wyglądała na
spokojniejszą i bardziej pewną siebie niż on. Wystarczył jeden
jej gest lub jedno spojrzenie, by dodać mu otuchy, i wszystko
to było jednym wielkim: Jesteś? Jestem. Ale naprawdę?
Przecież powiedziałam ci, że tak. Zakochani, pomyślałem:
wspaniale, że są na świecie, ale tam, gdzie przebywają, każde
pomieszczenie robi się ciasne.
Zimą spadło niewiele śniegu, toteż już w pierwszą sobotę
czerwca Bruno postanowił zrobić przegon na letnie pastwisko
– albo po prostu, jak to mówił, na górę. Przyszedłem mu
pomóc. Kupił dwadzieścia osiem mlecznych krów, wszystkie
cielne. Na plac w Granie przywiózł je TIR z naczepą do
transportu zwierząt. Podenerwowane podróżą zbiegły
z pochylni, mucząc i bodąc się między sobą. Uciekłyby nie
wiadomo dokąd, gdybyśmy – my, czyli Bruno, jego matka,
Lara i ja – nie ustawili się wokół placu, nie zagonili ich na
środek i nie uspokoili. TIR odjechał. Przy pomocy dwóch
czarnych psów pochodzących z długiej linii owczarków
z Grany ruszyliśmy ze stadem w góry. Bruno na czele wołał
„oj, oj, oj! ej, ej, ej!”, jego matka i Lara szły po bokach, a ja na
końcu, bezrobotny i wolny, by cieszyć się tym widokiem. Psy
doskonale znały swoją pracę, biegały za oddalającymi się od
stada krowami, szczekaniem i podgryzaniem po bokach
zaganiając je z powrotem. Ujadanie owczarków, protestujące
muczenie krów i tępy brzęk ich dzwonków zagłuszały
wszystkie inne dźwięki, a ja miałem takie uczucie, jakby góra
na nowo wypełniała się życiem. Stado wspinało się w górę,
mijając rozwalające się szałasy, murki rozsadzone korzeniami
krzewów, szare pnie padłych modrzewi, było niczym krew,
która zaczynała na nowo krążyć w żyłach na wpół obumarłego
ciała, przywracając je do życia. Zastanawiałem się, czy lisy
i sarny, które z pewnością obserwowały nas z lasu, też potrafią
na swój sposób uczestniczyć w atmosferze święta, której
doświadczałem.
W pewnej chwili zbliżyła się do mnie Lara. Nie mieliśmy
jeszcze okazji, by porozmawiać ze sobą na osobności, ale
oboje chyba byliśmy zdania, że powinniśmy. Nie wiem,
dlaczego wybrała akurat tę chwilę, gdy trzeba było do siebie
krzyczeć w tumanach otaczającego nas kurzu. Uśmiechnęła
się do mnie i rzekła:
– Kto by to powiedział rok temu, co nie?
Gdzie byliśmy rok temu? – pomyślałem. A no tak, pewnie
w jakimś barze w Turynie. Albo w jej mieszkaniu, w łóżku.
– Jesteś zadowolona? – zapytałem.
– Bardzo – odparła. I znów się uśmiechnęła.
– A więc i ja jestem zadowolony – skwitowałem.
I wiedziałem, że już nie wrócimy do tematu.
Na łąkach kwitł mlecz. Wszystkie kwiaty otwierały się
jednocześnie o poranku. Wyglądało to tak, jakby dłoń słońca
przesuwała się po górskim zboczu, pozostawiając po sobie
jaskrawożółty ślad. Krowy uwielbiały te słodkie kwiaty: kiedy
dotarliśmy na miejsce, rozproszyły się po pastwisku, jakby
były na bankiecie. Poprzedniej jesieni Bruno wykarczował na
nim wszystkie krzaki i znów wyglądało jak piękny ogród.
– Nie zakładasz pastucha? – zapytała go matka.
– Pastuch jutro – odparł. – Dziś niech mają święto.
– Ale poniszczą całą trawę – zaprotestowała matka.
– Nie, nic nie poniszczą – zaprzeczył. – Nie martw się.
Jego matka pokręciła głową. A ja tego dnia usłyszałem od
niej więcej słów, niż przez wszystkie lata naszej znajomości
razem wzięte. Szła, utykając na jedną nieco sztywną nogę, ale
miała dobry krok. Nie potrafiłem ocenić, jak bardzo była
chuda: ginęła w obszernym ubraniu i przyglądała się
wszystkiemu, kontrolowała, doradzała i krytykowała, chcąc,
żeby każdy drobiazg był wykonany właściwie.
Trzy chaty wyglądały na odmłodzone o całe pokolenie.
Kamienne mury i dachy domu, obory oraz budynku
gospodarczego zostały odnowione zgodnie z regułami sztuki,
choć kryły w sobie wnętrza nowoczesnego gospodarstwa.
Bruno wszedł do pomieszczenia gospodarczego i wrócił
z butelką białego wina, a ja przypomniałem sobie podobny
gest jego stryja sprzed wielu lat. Teraz on był tu gospodarzem.
Nie mieliśmy na czym usiąść. Lara powiedziała, że zbudujemy
porządny stół, by móc jeść pod gołym niebem, na razie jednak
wypiliśmy toast na stojąco, przed bramą obory, patrząc, jak
krowy oswajają się z górami.
Rozdział dziesiąty

Bruno uparł się, by doić zwierzęta ręcznie. Jego zdaniem to


jedyny właściwy sposób obchodzenia się z tymi delikatnymi
lękliwymi stworzeniami. Uzyskanie pięciu litrów mleka od
jednej krowy zajmowało około pięciu minut: dobry czas, ale
oznaczał dwanaście krów na godzinę, czyli konieczność
poświęcenia niemal dwóch i pół godziny na wszystkie.
Poranny udój wyciągał Bruna z łóżka jeszcze przed świtem.
W gospodarstwie nie było wolnych sobót ani niedziel, a on
zapomniał już o przyjemności spania do późna czy
wylegiwania się w pościeli z dziewczyną. A jednak kochał ten
rytuał i nie powierzał nikomu jego sprawowania: przełom
nocy i dnia spędzał w oborze, otrząsając się ze snu podczas
pracy, a dojenie krów było jak budzenie ich ze snu pieszczotą,
jedną po drugiej, aż poczuły zapach pastwisk, usłyszały śpiew
ptaków i zaczynały grzebać kopytami.
Lara dołączała do niego o siódmej, przynosząc kawę i parę
herbatników. Do niej należało poranne i wieczorne zaganianie
stada na pastwisko. Gdy ona wyprowadzała stado, on dolewał
sto pięćdziesiąt litrów świeżego mleka do stu pięćdziesięciu
z poprzedniego wieczora, najpierw zdjąwszy z wierzchu
wytrąconą przez noc śmietanę. Zapalał ogień pod kotłem
i dodawał do mleka podpuszczkę. Około dziewiątej mieszanka
była gotowa do odsączenia przez płótno i umieszczenia
w drewnianych prasach. Wszystkiego pięć albo sześć form:
z trzystu litrów mleka wyjdzie nie więcej niż trzydzieści kilo
tomy.
To była dla Bruna tajemnicza przemiana, bo nigdy nie był
pewny, jaka będzie. Czy toma się uda czy nie, czy wyjdzie
dobra czy zła, wydawało mu się alchemią, nad którą nie
posiadał żadnej władzy: on umiał tylko dobrze traktować
krowy i wykonywać każdą czynność dokładnie tak, jak go
nauczono. Śmietanę ubijał na masło, potem mył kocioł, bańki,
cebrzyki, pomieszczenie serowarni, a wreszcie oborę,
otwierając szeroko okna i zmywając nawóz do kanałów
odprowadzających na zewnątrz.
Na tej pracy zastawało go południe. Zjadał coś i rzucał się
do łóżka na godzinę, śnił o trawie, która nie rosła, albo
o krowach, które nie dawały mleka, albo o mleku, które się nie
ścinało, i wstawał z postanowieniem zbudowania zagrody dla
cieląt albo wykopania rowu melioracyjnego tam, gdzie
deszcze rozmiękczały pastwisko. O czwartej krowy wracały
do obory na drugie dojenie. O siódmej Lara ponownie
wyprowadzała je na zewnątrz i zajmowała się nimi już do
końca. Na tym kończył się dzień pracy, życie w gospodarstwie
zwalniało i wkraczało w spokój wieczoru.
Właśnie o tej godzinie Bruno opowiadał mi to wszystko.
Siadaliśmy pod gołym niebem w oczekiwaniu na zachód
słońca, z półlitrową karafką czerwonego wina do towarzystwa.
Patrzyliśmy na chude pastwiska po cienistej stronie doliny, tej
samej, gdzie kiedyś wyprawiliśmy się na poszukiwanie kóz.
O zmierzchu z dna doliny podnosił się lekki wiatr, od razu
o parę stopni chłodniejszy: przynosił zapach mchu i wilgotnej
ziemi, może jeszcze sarny kręcącej się przy granicy lasu.
Jeden z psów wyczuwał go i porzucał stado, by za nim pobiec,
tylko jeden z dwóch i za każdym razem inny, jakby podzieliły
się między sobą dyżurami polowania i strzeżenia bydła.
Krowy były o tej porze spokojne. Brzęk ich dzwonków
dobiegał nas rzadziej i uderzał w coraz niższe tony.
Bruno nie miał ochoty rozmawiać ze mną o problemach
praktycznych. Nigdy nie mówił o należnościach, fakturach,
podatkach czy ratach kredytu. Wolał opowiadać o swoich
marzeniach, o poczuciu fizycznej bliskości, jakiej doświadczał
przy dojeniu, albo o misterium podpuszczki.
– Podpuszczka to kawałeczek cielęcego żołądka – wyjaśnił.
– Pomyśl: ten żołądek, który służy cielakowi do strawienia
matczynego mleka, my bierzemy i używamy do produkcji
sera. To słuszne, co nie? Ale i straszne. Bez tej odrobiny
żołądka sera nie będzie.
– Ciekawe, kto to odkrył – powiedziałem.
– To był dziki mężczyzna.
– Dziki mężczyzna?
– Tak nazywamy pradawnego człowieka, który
zamieszkiwał lasy. Miał długie włosy i brodę i cały był
pokryty liśćmi. Niekiedy chodził po wsiach i ludzie się go
bali, ale zostawiali mu przed drzwiami coś do jedzenia
w podziękowaniu za nauczenie nas, jak używać podpuszczki.
– Człowiek podobny do drzewa?
– Trochę dzika bestia, trochę człowiek, trochę drzewo.
– A jak się na niego mówi w dialekcie?
– Omo servadzo.
Zbliżała się dziewiąta wieczór. Krowy na pastwisku
wyglądały jak cienie. Także Lara była już cieniem owiniętym
wełnianą narzutką. Stała prosto i nieruchomo, doglądając
stada. Jeśli któraś z krów oddalała się zanadto, wołała na nią
po imieniu, a owczarek, nie czekając na dodatkowy rozkaz,
pędził, by zagnać ją do stada.
– A dzika kobieta? Też istnieje? – zapytałem.
Bruno czytał mi w myślach.
– Jest dzielna – powiedział. – I silna, nigdy się nie męczy.
Wiesz, czego żałuję? Że nie mam czasu być z nią tak, jak bym
chciał. Za dużo pracy. Wstaję o czwartej rano, wieczorem
zasypiam z głową w talerzu.
– Na miłość jest zima – powiedziałem.
Bruno się roześmiał.
– Żebyś wiedział. Wiosną nie rodzi się zbyt wielu górali.
Wszyscy rodzimy się jesienią, jak cielęta.
To była jedyna aluzja do seksu, jaką kiedykolwiek przy
mnie uczynił.
– Kiedy się pobieracie? – zapytałem.
– Gdyby to ode mnie zależało, nawet zaraz. Ale ona nie
chce słyszeć o małżeństwie. Ani w kościele, ani w urzędzie,
nigdzie. Te wasze miastowe idee… I zrozum je tu, człowieku.
Dopijaliśmy wino. Potem wstawaliśmy i szliśmy do obory,
póki jeszcze było w miarę jasno. Lara przy pomocy owczarka
zbierała stado i wtedy także, nie wiadomo skąd, pojawiał się
drugi pies, przywołany do obowiązków przez brzęk
dzwonków. Krowy formowały rząd i bez pośpiechu wracały,
przystając po drodze przy poidle. W oborze każda szła na
swoje miejsce, Bruno po kolei mocował im łańcuch do obroży,
a ja podwiązywałem ogony do wysoko zawieszonego sznura,
żeby kładąc się spać, nie zabrudziły ich. Robiło się to
specjalnym węzłem, który nauczyłem się wykonywać szybkim
ruchem palców. Zamykaliśmy bramę i szliśmy na kolację,
a zostawione w ciemności krowy zaczynały przeżuwać to, co
zjadły.
Po kolacji wracałem do barmy, przyświecając sobie latarką
czołową. W gospodarstwie było dla mnie miejsce i Bruno
z Larą za każdym razem proponowali mi, bym został, ale coś
mi kazało żegnać się z nimi i wracać ścieżką wiodącą do
jeziora. Jakbym szukał dla siebie właściwego dystansu do ich
rodzinnego życia, a to moje wieczorne oddalanie się było
sposobem na okazanie im szacunku i jednocześnie na
chronienie siebie.
Chronić w sobie miałem swoją zdolność do przebywania
w samotności. Trzeba było czasu, bym przyzwyczaił się do
niej, uczynił z niej miejsce, w którym mogłem się rozgościć
i czuć się dobrze, jednak wiedziałem, że ta nasza relacja wciąż
jest niełatwa. Dlatego wracałem do siebie, by odnowić w sobie
zaufanie do mej samotności. Jeśli niebo nie było zakryte
chmurami, szybko gasiłem czołówkę. Wystarczył sierp
księżyca i parę gwiazd, by znaleźć ścieżkę wśród modrzewi.
O tej porze wszystko trwało w bezruchu z wyjątkiem moich
kroków i strumienia, który wciąż szumiał i gulgotał, płynąc
przez śpiący las. Jego głos wyraźniał wśród ciszy i mogłem
odróżniać dźwięki każdego zakrętu, każdej bystrzyny
i kaskady, najpierw tłumione przez leśną gęstwę, a potem, na
kamienisku, coraz wyraźniejsze.
W wyższych partiach cichł także potok. Znikał między
skałami i biegł tuż pod powierzchnią. Zaczynałem teraz
słyszeć znacznie niższy głos wydawany przez wiejący
w kotlinie wiatr. Jezioro było ruchliwym odbiciem nocnego
nieba: wiatr przepychał z jednego brzegu na drugi niewielkie
fale, iskierki gwiazd, biegające po czarnej wodzie zgodnie
z ruchem fal, zapalały się i gasły albo nagle zmieniały
kierunek. Stałem bez ruchu, przypatrując się tym obrazom na
wodzie. Wydawało mi się, że życie góry można uchwycić
tylko wtedy, gdy w okolicy nie ma człowieka. Ja jej nie
przeszkadzałem, byłem mile widzianym gościem, wiedziałem
więc, że w jej towarzystwie nigdy nie poczuję się samotny.
Któregoś ranka pod koniec lipca wraz z Larą zeszliśmy do
wsi. Ja wracałem na jakiś czas do Turynu, ona transportowała
na dół pierwsze gotowe krążki tomy po sześciu tygodniach
sezonowania. Specjalnie do tego celu Bruno postarał się
o muła. To nie był tamten umaszczony na szaro samiec, na
którego grzbiecie kilka lat wcześniej przewoziłem cement, ale
samica o ciemnej gęstej sierści, mniejsza i zdatna do życia na
górskim pastwisku. Wykonał dla niej siodło juczne, na które
załadował dwanaście form, wszystkiego jakieś sześćdziesiąt
kilo, pierwszy cenny ładunek do wysłania w dolinę.
I dla niego, i dla nas był to historyczny moment. Bruno
umocował porządnie siodło juczne, pocałował Larę, klepnął
mulicę w bok i skinął w moją stronę, mówiąc: „Berio, drogę
znasz dobrze”.
Pożegnał nas i poszedł myć oborę. Tak jak w czasach pracy
na budowie uznał, że transport nie jest jego sprawą: góral
zostaje w górach, kobieta górala schodzi na dół i wraca
z rzeczami. On nie zejdzie do wsi aż do dnia, gdy będzie
opuszczał górskie pastwisko przed nastaniem zimy.
Ruszyliśmy ścieżką gęsiego, ja pierwszy, Lara za mulicą, na
końcu jeden z dwóch psów, który nie odstępował jej na krok.
Mulica musiała przyzwyczaić się do ładunku, toteż z początku
szła niepewnie. Przy zejściu trzeba było więcej ostrożności niż
przy podejściu, bo ładunek zaburzał naturalną równowagę
zwierzęcia, obciążając przednie nogi, i na stromiznach
należało pomagać mulicy, trzymając mocno za linę uwiązaną
na szyi. Ale niżej, u stóp pastwiska, ścieżka przecinała potok
i łagodniała. Tam właśnie było miejsce, z którego kiedyś
patrzyłem, jak Bruno odjeżdża na motocyklu, a potem
straciłem go z oczu na wiele lat. Odtąd już mogliśmy z Larą
iść obok siebie, z psem biegającym między nami a lasem
w pogoni za dziką zwierzyną i z mulicą kroczącą z tyłu.
Ciepły oddech i stukot kopyt za naszymi plecami wystarczał
za spokojne świadectwo jej obecności.
– Co chce ci powiedzieć, kiedy tak na ciebie mówi? –
zaczęła Lara.
– Tak, czyli jak?
– Berio.
– A, pewnie chce mi o czymś przypomnieć. To ksywka,
którą mi nadał w dzieciństwie.
– I o czym masz pamiętać?
– O tej drodze. Cholera, ileż to razy szedłem nią w górę i na
dół! W sierpniu szedłem tu z Grany codziennie, a on porzucał
pastwisko i uciekał do mnie. Potem dostawał w skórę od
stryja, ale miał to w nosie. Dwadzieścia lat temu. A teraz
jesteśmy w tym samym miejscu z ładunkiem jego tomy.
Zmieniło się wszystko, a jednocześnie nic się nie zmieniło.
– Co się zmieniło najbardziej?
– Na pewno wasze gospodarstwo. I potok. Kiedyś był
zupełnie inny. Wiesz, że bawiliśmy się w nim?
– Wiem. Wiem o waszym chodzeniu w górę potoku.
Zamilkłem na chwilę. Myślałem o tej trasie i przypomniał
mi się pierwszy raz, kiedy razem z ojcem szliśmy poznać
stryja Bruna. I teraz, gdy tak schodziliśmy z Larą,
wyobraziłem sobie, jak z przeszłości wyłania się mały
chłopiec i idzie nam naprzeciw, poprzedzając swojego ojca.
Ojciec ma czerwony sweter i spodnie za kolano, dyszy jak
miech i pogania syna. Cześć! – wyobraziłem sobie, że mu
mówię. Goni chłopak, co nie? Ciekawe, czy ojciec
zatrzymałby się, żeby porozmawiać z tym mężczyzną, który
schodził ku niemu z przyszłości w towarzystwie dziewczyny,
z mulicą, psem i ładunkiem krążków tomy.
– Bruno martwi się trochę o ciebie – powiedziała Lara.
– O mnie?
– Mówi, że zawsze jesteś sam. Myśli, że jest ci źle.
Roześmiałem się.
– Rozmawiacie o tym ze sobą?
– Czasami.
– A ty co myślisz?
– Nie wiem, co myśleć. – Zastanowiła się chwilę, a potem
dała inną odpowiedź: – Myślę, że taki jest twój wybór. I że
prędzej czy później zmęczysz się samotnością i kogoś sobie
znajdziesz. Ale sam wybrałeś takie życie, więc to w porządku.
– Słusznie – przyznałem. Potem, żeby zamienić wszystko
w żart, dodałem: – A wiesz, co mówił o tobie? Że prosił cię
o rękę, ale ty nawet nie chcesz o tym słyszeć.
– Ten wariat? – odparła ze śmiechem. – Nigdy w życiu!
– Dlaczego?
– Kto wychodzi za faceta, który nie chce zejść z gór? Za
gościa, który wydał wszystko, co ma, żeby siedzieć na
górskim pastwisku i warzyć ser?
– To aż tak poważne? – zapytałem.
– Przecież sam widzisz. Harujemy od półtora miesiąca i oto
wszystko, co mamy – stwierdziła, wskazując na ładunek za
naszymi plecami.
Spochmurniała. Przez dłuższą chwilę milczała, myśląc
o tym, co ją niepokoi. Już niemal doszliśmy na miejsce, gdy
powiedziała:
– Bardzo mi się podoba to, co robimy. Nawet kiedy cały
dzień pada i muszę paść krowy w strugach deszczu. Uspokaja
mnie to, wydaje mi się, że mogę sobie dobrze przemyśleć
różne sprawy i że wiele z nich nie ma już znaczenia. Jeśli
patrzeć na pieniądze, to jest kompletne szaleństwo. Ale nie
chciałabym teraz innego życia. Chcę tego, co jest.
Na placu w Granie, obok traktora, betoniarki i mojego
samochodu zaparkowanego tam od miesiąca, stała biała
furgonetka. Dwóch robotników kopało rów przy drodze.
Czekał na nas mężczyzna, którego wcześniej nie widziałem:
miał koło pięćdziesiątki i nic szczególnego go nie wyróżniało,
tyle tylko że po wielu dniach spędzonych w górach i między
zwierzętami dziwnie było patrzeć na samochody, motory,
asfalt i czyste ubrania.
Pomogłem Larze uwolnić mulicę z brzemienia,
a mężczyzna zbadał każdy krążek sera: obwąchiwał, dotykał
skórki, uderzał w nią kłykciami, by sprawdzić, czy są
wewnątrz pęcherzyki powietrza. Wydawał się zadowolony.
W furgonetce miał wagę i przy załadunku kładł na nią każdy
krąg, notował wynik w rejestrze, a następnie wypisał rachunek
i wręczył Larze. Tam był zapisany ich pierwszy zarobek.
Przyglądałem się jej, jak patrzy na rachunek, ale nie udało mi
się odczytać żadnej reakcji. Pożegnała się ze mną i ruszyła
w powrotną drogę z mulicą i psem: znikli w lesie, a może to
las ich wchłonął jak należące do niego stworzenia.
W Turynie zwolniłem mieszkanie, które zajmowałem przez
ostatnie dziesięć lat. Tak rzadko w nim przebywałem, że stało
się niepotrzebne, jednak opuszczając je, poczułem coś na
kształt melancholii. Dobrze pamiętałem, jakie znaczenie miał
dla mnie przyjazd tutaj, kiedy wydawało mi się, że miasto kipi
od obietnic wspaniałej przyszłości. Nie wiedziałem, czy to ja
się łudziłem, czy ono ich nie dotrzymało, ale opróżnienie
w ciągu jednego dnia mieszkania przez tyle lat wypełnianego
rzeczami, zabranie hurtem wszystkich przedmiotów, które
jeden po drugim przynosiłem do środka, było jak oddawanie
zaręczynowego pierścionka, jak przypieczętowanie rozstania.
Na czas moich pobytów w Turynie za niewielkie pieniądze
wynająłem pokój u jednego z przyjaciół. Zbędne rzeczy
spakowałem w kartony i zawiozłem samochodem do matki
w Mediolanie. Przebijająca się przez zamglone powietrze
Monte Rosa wyglądała z autostrady jak fatamorgana:
w mieście upał topił asfalt, a mnie wydawało się, że
niepotrzebnie przenoszę rzeczy z jednego miejsca na drugie,
dźwigam je w tę i z powrotem po schodach kamienic,
wypełniając pokutę za nie wiadomo jakie przewiny
z przeszłości.
Moja matka była wtedy w Granie, więc cały miesiąc
spędziłem samotnie w starym mieszkaniu, za dnia kręcąc się
po studiach producenckich, z którymi współpracowałem,
wieczorami oglądając uliczny ruch z okna i myśląc
o anemicznej rzece pogrzebanej pod asfaltem ulicy. Nie było
tu nic, co by do mnie należało, ani nic, do czego sam bym czuł
przynależność. Starałem się zdobyć zlecenie na serię filmów
dokumentalnych poświęconych Himalajom, która będzie mnie
trzymać daleko stąd przez długi czas. Pocałowałem wiele
klamek, nim znalazłem kogoś gotowego mi zaufać; w końcu
zdobyłem sumę potrzebną na opłacenie podróży i na niewiele
więcej, ale to mi wystarczyło.
Kiedy we wrześniu znów przyjechałem do Grany, wiał
zimny wiatr i z paru kominów we wsi szedł dym. Wysiadłem
z auta i poczułem, że noszę na sobie zapach, który mi się nie
podoba, więc na początku ścieżki umyłem twarz i szyję
w potoku, a w lesie otarłem dłonie o zieloną gałązkę
modrzewia. To były moje zwyczajowe rytuały, ale wiedziałem,
że potrzeba kilku dni, bym skutecznie zmył z siebie odór
miasta.
Pastwiska w dolinie zaczynały żółknąć. Na terenach
należących do Bruna, za drewnianym mostkiem, cały brzeg
potoku był zdeptany przez bydlęce racice. Wyżej nie było już
trawy, wyskubanej do samej ziemi i przysypanej dopiero co
rozrzuconym nawozem. Tu i ówdzie widać było placki zrytej
ziemi – miejsca, gdzie krowa grzebała kopytem podczas złej
pogody, zaniepokojona zapachem burzy. Ten zapach czułem
w powietrzu nawet teraz, mieszał się z silną wonią nawozu
i drzewnego dymu unoszącego się z chaty Bruna. O tej
godzinie mój przyjaciel przygotowywał ser, więc
postanowiłem iść dalej i zajść do niego kiedy indziej.
Gdy już minąłem oborę, usłyszałem brzęk dzwonków
i zobaczyłem Larę wypasającą stado wysoko w górze, daleko
od ścieżki, na zboczach porosłych resztką trawy; pozdrowiłem
ją gestem, a ona, która musiała mnie widzieć znacznie
wcześniej, odwzajemniła się podniesieniem zamkniętego
parasola. Zaczęły spadać pierwsze krople deszczu i po
wszystkich tych nocach źle przespanych przez upał
i niespokojne sny poczułem, jak ogarnia mnie zmęczenie:
chciałem tylko dojść do barmy, napalić w piecyku i ułożyć się
do snu. Nie było nic lepszego od długiego snu w mojej
górskiej kryjówce, by na powrót wrócić do sił.
Przez trzy kolejne dni w górach wisiała mgła, toteż nie
oddalałem się zbytnio od domu. Siedziałem przy oknie
i patrzyłem, jak chmury podnoszą się z dna doliny i wślizgują
do lasu, przemykając między gałęziami modrzewi i łagodząc
jaskrawy kolor moich flag modlitewnych, aż w końcu całkiem
je pochłaniają. Niskie ciśnienie dławiło ogień w piecyku,
czytałem, pisałem i wędziłem się w jego dymie. Wtedy
wychodziłem w mgłę, by rozprostować nogi, idąc spacerkiem
do brzegów jeziora. Rzucałem kamyk, który znikał mi z oczu
znacznie wcześniej, nim docierał do mnie niewidoczny plusk,
i wyobrażałem sobie, jak zbierają się wokół niego ławice
ciekawskich rybek. Wieczorami słuchałem szwajcarskiego
radia i myślałem o roku, który mnie czekał. To był rodzaj
inkubacji, dobrze pasujący do wielkich przedsięwzięć.
Trzeciego dnia usłyszałem pukanie do drzwi – przyszedł
Bruno.
– A więc to prawda, że wróciłeś – powiedział. – Idziesz
w góry?
– Teraz? – zapytałem, bo mgła na zewnątrz przypominała
mleko. Było pewnie koło południa, ale równie dobrze mogła
to być każda inna pora dnia.
– Rusz się, coś ci pokażę.
– A krowy?
– Daj spokój z krowami. Nie zdechną.
I tak ruszyliśmy w górę zbocza, w kierunku górnego jeziora.
Bruno miał gumiaki, po same uda był ubrudzony gnojem.
Powiedział mi po drodze, że musiał wejść do gnojowiska,
żeby wyciągnąć z niego krowę, która utknęła tam we mgle.
Śmiał się. Wspinał się niemal biegiem, z ledwością
dotrzymywałem mu kroku. Żmija ukąsiła mu psa, powiedział:
zorientował się, bo wciąż widział go blisko wody, jak próbuje
ugasić nienaturalnie wielkie pragnienie, i obmacując
owczarka, odnalazł ślady ukąszenia na jego wzdętym brzuchu.
Zwierzę tak cierpiało, że brała żałość, i Lara już zamierzała
zapakować je na grzbiet muła i zawieźć do weterynarza, ale
potem jego matka powiedziała, by dać mu do woli mleka
i tylko mleka, żadnej wody ani nic do jedzenia, i oto pies
ozdrowiał, a teraz powoli wraca do sił.
– Robiąc przy zwierzętach, zawsze uczysz się czegoś
nowego – skwitował.
Potrząsnął głową i znów ruszył w górę swoim zwykłym
tempem, od którego brakowało mi tchu. Aż do górnego jeziora
opowiadał mi o krowach, mleku, gnoju i trawie, bo podczas
mojej nieobecności wydarzyło się mnóstwo rzeczy, o których
powinienem się dowiedzieć. Myśli, żeby w przyszłości
trzymać w gospodarstwie króliki i kury, ale musi najpierw
zbudować porządne klatki i kurnik, bo w okolicy jest pełno
lisów. I orłów. Ciężko uwierzyć, powiedział, ale orzeł jest
nawet żarłoczniejszy od lisa, jeśli chodzi o zwierzęta
przydomowe.
Nie zapytał, jak mi poszło w Turynie i Mediolanie. Nie
chciał wiedzieć, co nakombinowałem przez cały miesiąc.
Opowiadał o lisach i orłach, królikach i kurach i jak zawsze
udawał, że miasto nie istnieje i że nie mam innego życia,
daleko stąd: nasza przyjaźń mieszkała w tych górach i to, co
się działo w dolinach, nie powinno się nawet o nią otrzeć.
– A jak idzie w gospodarstwie? – zapytałem, kiedy
odpoczywaliśmy na brzegu małego jeziora.
Bruno wzruszył ramionami.
– Dobrze – powiedział.
– Rachunki też?
Skrzywił się. Popatrzył na mnie, jakbym poruszył irytujący
temat, i to tylko po to, by zepsuć mu dzień. Potem
odpowiedział:
– Rachunkami zajmuje się Lara. Próbowałem je ogarnąć,
ale coś mi się widzi, że nie jestem w tym dobry.
Wspinaliśmy się po kamienisku zanurzeni w gęstej mgle.
Bez szlaku ani ścieżki, każdy szedł swoją drogą. Mgła nie
pozwalała dostrzec skalnych kopczyków wyznaczających
szlak, zgubiliśmy je niemal natychmiast, kierowaliśmy się
raczej zboczem, instynktem, obierając kurs, który podsuwało
nam samo kamienisko. Szliśmy na ślepo. Od czasu do czasu
dobiegał mnie stukot kamieni strącanych przez Bruna to nade
mną, to poniżej mnie, dostrzegałem jego sylwetkę
i kierowałem się w jego stronę. Jeśli zanadto oddalaliśmy się
od siebie, jeden wołał: „Oooj?”, a drugi odkrzykiwał: „Oooj!”.
Korygowaliśmy kurs jak dwie łodzie we mgle.
Aż w pewnym momencie zauważyłem, że światło się
zmienia. Teraz rzucało cienie na skały przede mną.
Podniosłem oczy i w oparach coraz rzadszej wilgoci
zobaczyłem błękitny ton, a po kilku krokach wyszedłem
z mgły: znienacka znalazłem się w pełnym świetle słońca,
z wrześniowym niebem nad głową i ubitą bielą chmur pod
nogami. Byliśmy dobrze powyżej dwóch i pół tysiąca metrów.
Nieliczne szczyty wystawały ponad tę wysokość podobne do
wyspiarskich łańcuchów.
Zauważyłem też, że zboczyliśmy z drogi na szczyt
Grenonu, a przynajmniej ze zwykłej drogi, ale pomyślałem, że
zamiast kierować się ku przełączce na grani szczytowej,
można by wspiąć się na grzędę znajdującą się tuż nade mną
i spróbować po niej wyjść na górę. Szybko odkryłem, że to nie
jest trudne. Wspinając się, fantazjowałem o pierwszym
w historii wejściu tą drogą, godnym zapisu w annałach
Włoskiego Klubu Alpejskiego: Północno-zachodnia grzęda
Grenonu, pierwsze samotne wejście, Pietro Guasti, 2008.
Jednak niewiele wyżej, na jakiejś skalnej półce, znalazłem
pordzewiałe puszki po mięsie albo sardynkach, których
zabieraniem ze sobą na dół nikt się przed laty nie przejmował.
Tak oto po raz kolejny się dowiedziałem, że i tu ktoś mnie
uprzedził.
Od normalnej drogi na szczyt moją grzędę oddzielał żleb.
Im bliżej szczytu, tym bardziej urwiste miał zbocza. Tamtędy
właśnie szedł Bruno i widziałem, że w pokonywaniu stromizn
posługuje się jakąś całkowicie własną techniką: wspinał się,
używając wszystkich czterech kończyn, bardzo szybko,
instynktownie wybierając punkty oparcia i nigdzie nie
opierając się dłużej. Czasem podłoże usuwało mu się spod nóg
albo rąk, lecz on był już dalej, a poruszone kamienie spadały
niczym maleńkie lawiny, wątłe wspomnienie po jego
przejściu. Omo servadzo, pomyślałem. Na górę dotarłem przed
nim, miałem więc czas podziwiać ze szczytu jego nowy styl.
– Od kogo się nauczyłeś takiej wspinaczki? – zapytałem.
– Od kozic. Kiedyś się im przypatrywałem i pomyślałem
sobie: to ja też tak spróbuję.
– I działa?
– Ech, muszę jeszcze to i owo poprawić.
– Wiedziałeś, że wyjdziemy z chmur?
– Miałem nadzieję.
Usiedliśmy naprzeciwko kamiennego kopca, tego samego,
w którym kiedyś znalazłem zeszyt z notatką mojego ojca.
Słońce wyostrzało każdą krawędź i każde zagłębienie w skale
i to samo robiło z twarzą Bruna: miał nowe zmarszczki wokół
oczu, podkrążone powieki, bruzdy, których nie pamiętałem.
Jego pierwszy sezon na górskim pastwisku musiał być trudny.
Wydało mi się, że to dobry moment, by powiedzieć mu
o mojej wyprawie. Powiedziałem, że w Mediolanie zebrałem
dość środków, by wyjechać na co najmniej rok. Chciałem
odwiedzić regiony Nepalu i opowiedzieć o ludach
zamieszkujących te góry: było ich wiele, w każdej dolinie
inny. Wyjadę w październiku, kiedy tylko skończy się pora
monsunów. Miałem mało pieniędzy, ale wiele kontaktów
z ludźmi, którzy tam pracowali, oni mi pomogą i udzielą
gościny. Przyznałem się, że opuściłem mieszkanie w Turynie,
że nie mam teraz żadnego i żadnego nie chcę mieć, a jeśli
w Nepalu dobrze mi pójdzie, zostanę tam nawet dłużej.
Bruno słuchał w milczeniu. Kiedy skończyłem mówić,
przez chwilę myślał nad implikacjami mojego wyjazdu.
Popatrzył na Monte Rosa i powiedział:
– Pamiętasz, jak byliśmy tam z twoim ojcem?
– Pewnie, że pamiętam.
– Ja myślę o tym od czasu do czasu, wiesz? Jak myślisz, czy
śnieg z tamtego dnia dotarł już do doliny?
– Nie sądzę. Pewnie jest gdzieś w połowie drogi.
– Też tak myślę. – Po chwili zapytał: – Himalaje są choć
trochę podobne do naszych gór?
– Nie. Zupełnie inne. – Trudno to było wyjaśnić, ale
chciałem spróbować, dodałem zatem: – Kojarzysz te ruiny
starożytnych budowli w Rzymie czy w Atenach? Starożytnych
świątyń, z których zostało tylko parę kolumn i luźne kamienie
z dawnych murów porozrzucane na ziemi? No więc Himalaje
są jak pierwotna świątynia. Jak możliwość zobaczenia jej
w całości po tym, gdy dotąd widziało się tylko ruiny.
Od razu pożałowałem tego, co powiedziałem. Bruno patrzył
na lodowce sięgające wyżej niż pułap chmur, a ja pomyślałem,
że przez kolejnych wiele miesięcy takim go będę pamiętał.
Jako strażnika tej kupy gruzu. Po chwili wstał.
– Czas na dojenie – powiedział. – Idziesz?
– Chyba jeszcze trochę tu zostanę – odparłem.
– Słusznie. Kto miałby ochotę wracać pod tę pierzynę?
Zszedł do tego samego żlebu, którym przyszedł, i znikł
między skałami. Zobaczyłem go parę minut później, jakieś sto
metrów niżej. Był tam jęzor śniegu zwrócony na północ, a on
szedł po piarżysku, by do niego dotrzeć. Na krawędzi tego
małego śnieżnego pola sprawdził obcasem jego konsystencję.
Podniósł głowę do góry i pozdrowił mnie, a ja odwzajemniłem
się gestem tak szerokim, żeby było go widać z daleka. Śnieg
musiał być dobrze zmrożony, bo Bruno wskoczył na niego
i natychmiast nabrał prędkości: zjeżdżał z szeroko
rozstawionymi nogami w gumiakach, machał rękami dla
utrzymania równowagi i w jednej chwili znikł pochłonięty
przez mgłę.
Rozdział jedenasty

Anita urodziła się jesienią, tak jak większość górali.


Tamtego roku nie było mnie z nimi: w Nepalu nawiązałem
kontakt ze światem organizacji pozarządowych i z niektórymi
zacząłem współpracować. Kręciłem dokumenty we wsiach,
gdzie wznoszono szkoły albo szpitale, wdrażano projekty
wspierające miejscowe rolnictwo albo zmierzające do
aktywizacji zawodowej kobiet czy też budowano obozy dla
uchodźców z Tybetu. Nie wszystko, co widziałem, mi się
podobało. Rządzący w Katmandu są typowymi zawodowymi
politykami. Ale w górach spotykałem ludzi wszelkiego
rodzaju, starych hipisów, studentów odbywających służbę
zastępczą, lekarzy wolontariuszy i alpinistów, którzy
zatrzymywali się tu między jedną a drugą ekspedycją
i dorabiali jako murarze. Oni również nie byli
przedstawicielami ludzkości wolnej od ambicji i walki
o władzę, ale przynajmniej nie brakowało wśród nich
idealizmu. Ja zaś wśród idealistów czułem się dobrze.
Czerwiec spędzałem w Mustangu, na surowej wyżynie przy
granicy z Tybetem, zabudowanej białymi domkami
osadzonymi na czerwonej skale, i to tam dotarły do mnie
wieści od matki, która właśnie była w Granie i dowiedziała
się, że Lara jest w piątym miesiącu ciąży. Natychmiast poczuła
się zobowiązana do działania. Przez całe lato wysyłała mi
sprawozdania przypominające biuletyny medyczne:
w czerwcu Lara naciągnęła sobie na pastwisku nogę w kostce
i utykała przez kilka dni; w lipcu ona, dziewczyna o tak jasnej
karnacji, dostała udaru słonecznego przy sianokosach;
w sierpniu, mając już spuchnięte nogi i obolały kręgosłup,
wciąż dwa razy w tygodniu schodziła do wsi z mułem
dźwigającym kręgi tomy. Moja matka kazała jej odpoczywać.
Lara nie chciała o tym słyszeć. Kiedy Bruno zaproponował, że
przyjmie pracownika na jej miejsce, zaprotestowała, mówiąc,
że krowy też wszystkie były cielne i nie wyprawiały takich
historii; co więcej, widząc, jak są spokojne, sama też się
rozluźniała.
Teraz, w samym środku pory monsunowej, przebywałem
w Katmandu. Każdego popołudnia miasto siekła burza. Na ten
czas obłąkany uliczny ruch skuterów i rowerów zamierał,
watahy bezpańskich psów chroniły się pod zadaszeniami, ulice
zamieniały się w rzeki błota i śmieci, a ja zamykałem się
w jakiejś kafejce internetowej przed ekranem przestarzałego
komputera, by czytać wiadomości. Matka mnie zaskakiwała.
Nie wiedziałem, czy bardziej podziwiać Larę, która miała
rodzić swoje pierwsze dziecko na letnim pastwisku, czy tę
siedemdziesięcioletnią kobietę, która wspinała się, by ją tam
odwiedzić, i raz w miesiącu towarzyszyła jej do szpitala.
Sierpniowa ultrasonografia nie pozostawiła żadnych
wątpliwości: dziecko jest płci żeńskiej. Lara nie przestała
wychodzić na pastwisko także później, już z wielkim
brzuchem, który uniemożliwiał jej większość ruchów. Mogła
tylko iść na czele stada, a potem siedzieć pod drzewem, by
mieć je na oku.
W ostatnią niedzielę września krowy z wyczesaną i lśniącą
sierścią, w obrożach z inkrustowanej skóry i ze świątecznymi
dzwonkami u szyi, zeszły w dolinę w uroczystym przegonie
oznajmiającym koniec sezonu. Bruno umieścił je w oborze,
którą wynajmował na okres zimowy, i nie pozostało już nic,
tylko czekać. Musiał porobić jakieś swoje góralskie
obliczenia, bo Lara urodziła niedługo później, jakby i to
należało do pracy sezonowej.
Pamiętam, gdzie byłem, kiedy matka przysłała mi wieść
o porodzie: w Dolnym Dolpo, nad brzegiem jeziora niezwykle
przypominającego alpejskie, otoczonego świerkowymi lasami
i buddyjskimi świątynkami. Razem z dziewczyną, którą
poznałem w Katmandu. Pracowała w jednym z tamtejszych
sierocińców, ale wtedy wzięliśmy parę dni wolnego, by we
dwoje pojechać w góry. W położonym na wysokości trzech
i pół tysiąca metrów schronisku bez piecyka, którego ściany
były zwykłymi drewnianymi listewkami pomalowanymi na
niebiesko, spięliśmy dwa śpiwory i wślizgnęliśmy się do
środka: ona spała, a ja patrzyłem na rozgwieżdżone niebo
i czubki świerków widoczne w czworoboku okna. W pewnej
chwili wzeszedł księżyc. Długo czuwałem, myśląc o moim
przyjacielu Brunie, który został ojcem.
Wróciłem do Włoch w 2010 roku i zastałem kraj pogrążony
w groteskowym kryzysie ekonomicznym. Mediolan ogłaszał
go już na swoim prywatyzowanym właśnie lotnisku czterema
samolotami na kilometrach płyty lotniskowej i świecącymi
pustką witrynami luksusowych salonów odzieżowych. Z okien
pociągu wiozącego mnie do miasta, lodowatego od
klimatyzacji włączonej w lipcowy wieczór na pełny regulator,
wszędzie widziałem hale, place budowy, wysokie żurawie,
drapacze chmur o dziwacznych kształtach pokazujące się na
horyzoncie. Nie rozumiałem, jakim cudem wszystkie gazety
piszą, że skończyły się pieniądze, skoro w Mediolanie,
podobnie jak potem w Turynie, obserwowałem szaleństwo
budowlane godne złotych czasów. Szukanie starych przyjaciół
było jak chodzenie po oddziałach szpitalnych: firmy
producenckie, agencje reklamowe i kanały telewizyjne,
z którymi współpracowałem, bankrutowały, toteż wielu z nich
siedziało na kanapie i nic nie robiło. Mając koło czterdziestki,
żyli z jednodniowych zleceń i pieniędzy darowanych im przez
rodziców na emeryturze. No sam popatrz za okno, powiedział
mi jeden, widzisz te wszystkie budowy? Kto kradnie to, co
nam się należy? Wszędzie, gdzie szedłem, oddychałem
atmosferą rozczarowania i wściekłości, poczuciem
pokoleniowej krzywdy. Ulgą napawała mnie myśl, że mam już
w kieszeni bilet powrotny.
Kilka dni później wskoczyłem do autobusu jadącego
w góry, u wrót doliny złapałem następny i wysiadłem przed
barem, spod którego kiedyś z matką telefonowaliśmy do ojca,
choć nasza czerwona budka nie istniała już od dłuższego
czasu. Tak jak wtedy przeszedłem całą drogę pieszo. Starą
ścieżkę dla mułów przecinającą serpentyny asfaltowej drogi
szybko wchłonęły krzewy i bujna roślinność, więc zamiast się
jej trzymać, ruszyłem na pamięć przez las. Kiedy z niego
wyszedłem, odkryłem, że obok ruin wieży wyrósł przekaźnik
telefonii komórkowej, a betonowa tama blokuje swobodny
bieg potoku. Mały, sztuczny zbiornik poniżej wypełniało błoto
z roztopów: koparka wyławiała je z wody i wyrzucała na
brzeg, rozjeżdżając przy tym gąsienicami łąki, na których
Bruno w dzieciństwie pasł krowy.
Potem jak zwykle minąłem Granę i zdawało mi się, że całą
truciznę zostawiłem za plecami. Towarzyszyło mi poczucie
wejścia na świętą ziemię takie samo jak podczas wyprawy na
Annapurnę, tyle że tutaj wszystko pozostało nienaruszone nie
z powodu jakiegoś religijnego nakazu, lecz przez
zapomnienie. Odnalazłem miejsce, które w dzieciństwie
nazywaliśmy z Brunem „tartakiem”, bo pozostały tam dwie
szyny i wózek, fragmenty urządzenia nie wiadomo jak dawno
temu używanego do cięcia bali. Obok zaczynał się przenośnik
linowy przeznaczony do transportowania bali na górskie
pastwiska, modrzew oplatała stalowa lina, którą już niemal
całkiem obrosła kora. Zapomniano o niej, bo nic nie była
warta ta moja góra z dzieciństwa, i to było jej szczęście.
Zwolniłem kroku, jakbym słuchał tego, co szeptali nepalscy
szerpowie na dużej wysokości. Bistare, bistare. Pomału,
pomału. Nie chciałem dojść na miejsce zbyt szybko. Ilekroć tu
wracałem, tak się czułem, jakbym wracał w głąb siebie, do
miejsca, gdzie jest moje prawdziwe ja, i miałem się z tym
dobrze.
W gospodarstwie czekali na mnie z obiadem. Bruno, Lara,
niespełna roczna Anita, która bawiła się na prześcieradle
rozpostartym na trawie, i moja matka, która na sekundę nie
spuszczała jej z oczu.
– Anita, zobacz, przyszedł wujek Pietro – powiedziała
i natychmiast podała mi dziecko, żebyśmy się zaprzyjaźnili.
Dziewczynka zlustrowała mnie podejrzliwie, zaciekawiła
się moją brodą, pociągnęła za nią i wydała dźwięk, którego nie
zrozumiałem, a potem roześmiała się zadowolona z odkrycia.
Moja matka zmieniła się, nie przypominała tej starszej pani,
którą pożegnałem przed wyjazdem. Ale nie tylko ona: całe
górskie gospodarstwo było bardziej ożywione niż wtedy, kiedy
odwiedzałem je poprzednio: kury i króliki, mulica, krowy, psy,
ogień, na którym dochodziła mamałyga i gulasz, nakryty stół
pod gołym niebem.
Bruno tak się ucieszył moją obecnością, że powitał mnie
uściskiem. Ten gest był czymś tak niezwykłym w naszej
przyjaźni, że zapytałem sam siebie: czy coś się stało? Kiedy
zwolnił uścisk, przyjrzałem się jego twarzy, szukając
zmarszczek, siwizny, ciężaru lat w rysach. Miałem wrażenie,
że on szuka tego samego we mnie. To wciąż byliśmy my?
Potem posadził mnie u szczytu stołu i napełnił po brzegi
cztery szklanki czerwonego wina, aby wypić za mój powrót.
Odzwyczaiłem się od wina i mięsa i wkrótce poczułem się
pijany jednym i drugim. Opowiadałem jak katarynka. Lara
i moja matka wstawały na zmianę, by zająć się Anitą, aż
w końcu dziecko zaczęło zasypiać i albo jakiś gest, albo
milcząca umowa między nimi sprawiła, że moja matka wzięła
małą na ręce i oddaliła się, kołysząc ją do snu. Przywiozłem
w prezencie imbryk, filiżanki i paczkę czarnej herbaty, więc
po obiedzie przygotowałem ją na sposób tybetański, z masłem
i solą, choć krowie masło z alpejskiego gospodarstwa nie
miało tak silnego i ostrego smaku jak masło jaka. Ubijając
mieszankę, opowiadałem, że w Tybecie masła używają na
wszystkie możliwe sposoby: palą nim w lampkach, kobiety
używają go jako odżywki do włosów, namaszczają nim kości
podczas powietrznego pogrzebu.
– Podczas czego? – nie zrozumiał Bruno.
Wyjaśniłem, że na płaskowyżach nie wystarcza drewna do
kremacji zwłok, dlatego ciało zmarłego nacina się w wielu
miejscach i zostawia na jakimś szczycie albo wzgórzu sępom
na pożarcie. Po kilku dniach wraca się w to samo miejsce,
gdzie została już tylko czaszka i kości. Miażdży się je
i namaszcza masłem i mąką, aby także one stały się pokarmem
dla ptaków.
– Okropność – powiedziała Lara.
– Dlaczego? – zapytał Bruno.
– Wyobrażasz to sobie? Zmarły na ziemi i sępy, które
rozrywają go po kawałku.
– Zakopanie w ziemi wiele się od tego nie różni –
stwierdziłem. – Tak czy owak, coś cię zjada.
– Fakt, ale przynajmniej tego nie widać – uznała Lara.
– A mnie to się podoba – powiedział Bruno. – Pokarm dla
ptaków.
Za to herbatę uznał za obrzydlistwo, więc opróżnił swoją
filiżankę, potem nasze i napełnił je grappą z dużej butelki.
W tym momencie wszyscy troje byliśmy już nieco pijani.
Otoczył ramieniem Larę i zapytał:
– A dziewczyny himalajskie jakie są? Tak samo piękne jak
alpejskie?
Poczułem, że niechcący spoważniałem. Wybełkotałem jakąś
odpowiedź.
– Chyba nie zostaniesz buddyjskim mnichem, co? –
naciskał Bruno.
Lara zrozumiała sens mojej powściągliwości
i odpowiedziała za mnie:
– Nie, nie. Ktoś mu tam dotrzymuje towarzystwa.
Dopiero wtedy do Bruna dotarło, jak się mają moje sprawy,
popatrzył mi w oczy i się roześmiał. Ja zaś odruchowo
poszukałem wzroku mojej matki, siedzącej zbyt daleko, by
słyszeć, o czym rozmawiamy.
Później poszedłem położyć się pod starym modrzewiem,
który samotnie królował nad pastwiskami ciągnącymi się
ponad linią chat. Leżałem z lekko przymkniętymi oczami
i rękami założonymi na kark, patrzyłem na szczyty i granie
Grenonu wyglądające spomiędzy gałęzi i pozwoliłem, by
przyszedł do mnie sen. Ten widok zawsze przypominał mi
ojca. Pomyślałem, że w pewnym sensie to on założył tę
dziwną rodzinę, której częścią się stałem. Ciekawe, co by
pomyślał, widząc nas wszystkich razem przy obiedzie. Jego
żonę, syna, drugiego górskiego syna, młodą kobietę i dziecko.
Gdybyśmy byli braćmi, myślałem, z pewnością Bruno byłby
pierworodnym synem. On był tym, który budował. Był
budowniczym domów, rodzin, przedsiębiorstw; prawdziwym
starszym bratem ze swoimi pastwiskami, zwierzętami
i potomstwem. Ja byłem tym, który trwoni. Który się nie żeni,
nie płodzi dzieci i włóczy się po świecie, miesiącami nie dając
znaku życia, a potem ni stąd, ni zowąd pojawia się w domu na
święta, i do tego w porze obiadowej. Kto by to powiedział, co,
tato? Z tymi podlanymi alkoholem fantazjami zasnąłem na
słońcu.
Spędziłem z nimi tego lata parę tygodni. Nie dość, bym
przestał czuć się gościem, ale też nie tak mało, by nic nie
robić. Dwa lata nieobecności w barmie nie przeszły bez śladu
i kiedy zobaczyłem swój domek, miałem odruch, by prosić go
o przebaczenie: zaczął go już atakować chwast, w niektórych
miejscach gont rozłaził się i zapadał, a ponieważ wyjeżdżając,
zapomniałem zdemontować wystającą część komina, śnieg mi
go rozwalił i narobił szkód także wewnątrz domu.
Wystarczyłoby kilka lat, a góry całkiem by sobie odebrały
moje domostwo i na powrót obróciły je w stertę gruzu, jakim
było wcześniej. Postanowiłem spożytkować te dni na naprawy
i zabezpieczenie domu przed kolejnym wyjazdem.
Przebywając z Brunem i Larą, zauważyłem, że pod moją
nieobecność coś jeszcze zaczęło się psuć. Kiedy nie było
mojej matki, a Anita leżała w łóżeczku, szczęśliwa zagroda
zamieniała się w zadłużone przedsiębiorstwo, moi przyjaciele
zaś w kłótliwych wspólników. Lara nie mówiła o niczym
innym. Powiedziała mi, że zyski z produkcji tomy nie
wystarczają na pokrycie rat kredytu. Pieniądze przychodzą
i wychodzą, w kieszeniach nic nie zostaje, a dług w banku się
nie zmienia. Latem, w górach, byli niemal całkiem
samowystarczalni; zimą, gdy dochodził wynajem obory i inne
opłaty, nie dawali rady. Musieli prosić o kolejną pożyczkę.
Zaciągali nowe długi, żeby spłacić stare.
Tego lata Lara postanowiła ominąć jedno ogniwo łańcucha,
czyli hurtownika, tego samego, którego kiedyś spotkałem,
i sprzedawać tomę bezpośrednio detalistom, choć to oznaczało
nieskończenie więcej pracy dla niej. Dwa razy w tygodniu
zostawiała dziecko w Granie u mojej matki i objeżdżała
samochodem sklepy odbiorców, a wtedy Bruno musiał sobie
radzić sam w gospodarstwie: należałoby przyjąć kogoś do
pomocy, ale wówczas znaleźliby się z powrotem w punkcie
wyjścia.
Kiedy ona opowiadała mi to wszystko, on sarkał. Któregoś
razu powiedział:
– Nie możemy zmienić tematu? Pietra widzimy od
wielkiego dzwonu, czy naprawdę musimy wciąż rozmawiać
o pieniądzach?
– No to o czym porozmawiamy? – obraziła się Lara. – Nie
wiem, może o jakach? Co powiesz, Pietro, może zaczniemy tu
hodować jaki?
– To jest jakiś pomysł – skomentował Bruno.
– Czy ty go słyszysz? – powiedziała do mnie. – On żyje na
górskich szczytach, nie ma takich problemów jak my, zwykli
śmiertelnicy. – Potem zwróciła się do niego: – Ale sam
sprowadziłeś na siebie te kłopoty.
– To prawda – zgodził się Bruno. – Ale to moje długi, nie
bierz ich sobie zbytnio do serca.
Popatrzyła na niego z gniewem, zerwała się i wyszła. A on
natychmiast pożałował tego, co powiedział.
– Ona ma rację – przyznał, gdy zostaliśmy sami. – Ale co
mam zrobić? Więcej pracować już nie dam rady. A od ciągłego
myślenia o pieniądzach nic się nie zmieni, więc może lepiej
myśleć o czymś lepszym?
– Ile wam brakuje? – zapytałem.
– Daj spokój. Przerazisz się, jak ci powiem.
– Mogę ci pomóc. Mógłbym zostać tu do końca sezonu
i pracować u ciebie.
– Nie, dzięki.
– Nie musisz mi płacić. Zrobię to z przyjemnością.
– Nie – uciął sucho Bruno.
Przez resztę dni, które zostały mi do wyjazdu, nie wracaliśmy
już do tego tematu. Lara zajmowała się swoimi sprawami,
obrażona, zatroskana, zajęta przede wszystkim dzieckiem.
Bruno udawał, że nic się nie stało. Ja kręciłem się między
barmą a Graną, gromadząc materiały potrzebne do napraw:
uzupełniłem wykruszony cement, zatkałem otwór kominowy,
wyplewiłem teren z chwastów. Zamówiłem gont z modrzewia
na wymiar starego i siedziałem właśnie na dachu, wymieniając
zniszczone deszczułki, kiedy Bruno przyszedł w odwiedziny:
może wybierał się samotnie w góry, ale widząc mnie, zmienił
plany i dołączył do mnie na dachu.
Tę samą pracę wykonywaliśmy razem sześć lat wcześniej.
Szybko odnaleźliśmy nasz dawny rytm. Bruno wyciągał
gwoździe ze starej deszczułki i zrzucał ją na dół, ja brałem
nową, przykładałem na właściwe miejsce, a on ją przybijał.
Nie było trzeba nic mówić. Przez godzinę było tak, jakbyśmy
cofnęli się w czasie do tamtego lata, kiedy nasze życie miało
dopiero obrać określony kierunek i nie mieliśmy innych
problemów niż mur do postawienia czy belka stropowa do
podciągnięcia. Szczęśliwa chwila trwała zbyt krótko. Dach był
jak nowy, a ja poszedłem do kaskady po dwie butelki piwa
chłodzące się w lodowatej wodzie.
Tego ranka ściągnąłem flagi modlitewne, wyblakłe już
i poszarpane przez wiatr, i spaliłem je w piecyku. Potem
wywiesiłem nowe, już nie między dwoma drzewami, ale
między skalną ścianą a narożnikiem domu, myśląc o stupach,
które widziałem w Nepalu. Teraz łopotały na wietrze nad
tablicą pamiątkową mojego ojca, jakby go błogosławiły.
Bruno przypatrywał się im, kiedy zeszliśmy na dół.
– Co jest na nich napisane? – zapytał.
– Modlitwy o sprzyjającą fortunę – wyjaśniłem. –
O powodzenie. Pokój. Harmonię.
– A ty w to wierzysz?
– W co, w sprzyjającą fortunę?
– Nie, w modlitwy.
– Nie wiem. Ale wprawiają mnie w dobry nastrój. To już
coś, prawda?
– Tak, masz rację.
Przypomniał mi się nasz talizman i poszukałem go
wzrokiem, by zobaczyć, jak się ma. Mała limba wciąż rosła,
wątła i pokrzywiona jak wtedy, gdy ją przesadziłem, ale żywa.
Szykowała się już na swoją siódmą zimę. I ona kołysała się na
wietrze jak flagi, ale nie przywoływała na myśl pokoju
i harmonii: raczej uparte trwanie. Uczepienie się życia.
Pomyślałem, że w Nepalu nie byłyby to cnoty, lecz w Alpach
jak najbardziej.
Odkapslowałem piwo. Podając butelkę Brunowi, zapytałem:
– To jak to jest być ojcem?
– Jak? – powiedział. – Ech, sam chciałbym wiedzieć. –
Podniósł oczy wysoko w górę, a potem dodał: – Na razie jest
łatwo, biorę ją na ręce i głaszczę tak samo jak króliczka czy
kociaka. To umiem, zawsze to umiałem. Problem się zacznie,
kiedy będę musiał jej coś powiedzieć.
– Dlaczego?
– A bo co ja wiem? W życiu tylko to widziałem.
Mówiąc „to”, wykonał ręką gest obejmujący jezioro, las,
łąki i kamieniska nad nami. Nie wiedziałem, czy kiedykolwiek
stąd wyjeżdżał ani jak często. Nigdy go o to nie pytałem, po
części by go nie obrazić, a po części dlatego, że odpowiedź
niczego by nie zmieniła.
– Umiem doić krowy, robić ser, ściąć drzewo, zbudować
dom – kontynuował. – Potrafiłbym zastrzelić dzikie zwierzę
i zjeść je, gdybym umierał z głodu. Tego nauczyli mnie już
w dzieciństwie. Ale kto miał mnie nauczyć bycia ojcem? Mój
stary na pewno nie. W końcu musiałem go pobić, żeby mnie
zostawił w spokoju, opowiadałem ci?
– Nie – powiedziałem.
– Właśnie tak było. Pracowałem całymi dniami na budowie,
byłem od niego silniejszy. Zdaje mi się, że solidnie go
poturbowałem, bo nigdy już go nie widziałem. Biedak. –
Znów spojrzał w niebo. Ten sam wiatr, który poruszał moimi
flagami modlitewnymi, przeganiał chmury przez granie.
Dodał: – No więc jestem wdzięczny, że Anita jest
dziewczynką, będę mógł ją po prostu kochać i tyle.
Nigdy jeszcze nie widziałem go tak przygnębionego. Nic
nie szło tak, jak sobie wymarzył. Czułem tę samą bezradność
co wtedy, gdy byliśmy dziećmi, a on nie odzywał się przez
cały dzień, zamknięty w smętku, który zdawał mi się
absolutny i nieuleczalny. Chciałbym znać jakąś przyjacielską
sztuczkę, by podnieść go na duchu.
Przed pożegnaniem przyszła mi do głowy opowieść o ośmiu
górach i pomyślałem, że mu się spodoba. Opowiedziałem mu
ją, starając się przekazać każde słowo i każdy gest Nepalczyka
niosącego kury. Narysowałem mandalę gwoździem na desce.
– Czyli ty byłbyś tym, który szuka ośmiu gór, a ja tym,
który wchodzi na szczyt Sumeru? – zapytał na koniec.
– Tak właśnie mi się wydaje.
– I który z nas dwóch zrobi coś dobrego?
– Ty – odparłem. Nie tylko po to, by podnieść go na duchu,
ale dlatego, że naprawdę tak uważałem. Myślę, że i on to
wiedział.
Nie skomentował. Raz jeszcze popatrzył na rysunek, by go
zapamiętać. Potem klepnął mnie w plecy i zeskoczył z dachu.
Choć zupełnie tego nie planowałem, w Nepalu okazało się, że
i mnie przypadła w udziale troska o dzieci. Co prawda nie
w górach, lecz w Katmandu. Miasto rozlało się na całą dolinę,
w której leżało, i jego peryferie przypominały obecnie typowe
slumsy, jakich wiele na świecie. To były dzieci tych, którzy
przybyli do miasta w poszukiwaniu lepszego życia. Czasem
straciły jedno z rodziców, czasem oboje, ale najczęściej ojciec
albo matka mieszkali w baraku, pracowali jak niewolnicy
w jakimś innym kącie tego ludzkiego mrowiska i oddawali
swe pociechy ulicy na wychowanie. I tak oto te dzieci dotknął
los, który w górach nie istniał: dziecięcy żebracy, małe bandy
zajmujące się nielegalnym handlem, otępiałe brudne dzieciaki
grzebiące w śmieciach tak samo wpisały się w krajobraz
Katmandu jak małpy w buddyjskich świątyniach i bezpańskie
psy.
Troszczyły się o nie różne organizacje, a dziewczyna,
z którą byłem, należała do jednej z nich. To było nieuniknione:
widząc to, co się dzieje na ulicach, i słysząc jej opowieści,
zacząłem jej pomagać. Człowiek odnajduje swoje miejsce
w świecie w sposób bardziej nieoczekiwany, niż się wydaje:
po wszystkich moich podróżach osiadłem w wielkim mieście
u stóp gór z kobietą, która wykonywała pracę w istocie bardzo
podobną do zawodu mojej matki. I z nią uciekałem w góry,
kiedy to tylko było możliwe, by odzyskać siły, które wysysało
z nas miasto.
W czasie tych wędrówek często myślałem o Brunie.
Przypominały mi go nie tyle lasy i rzeki, ile właśnie dzieci.
Wspominałem, jaki był w ich wieku, gdy rósł na tym, co
zostało z jego pogrążonej w agonii wsi pełnej ruder, w których
bawił się samotnie, wsi ze szkołą zamienioną w skład rupieci.
Dla kogoś z jego zdolnościami znalazłoby się w Nepalu
mnóstwo pracy: my uczyliśmy z książek angielskiego
i arytmetyki, ale może raczej powinniśmy pokazać tym
dzieciom imigrantów, jak uprawiać ogródek, zbudować oborę
czy hodować kozy, więc niekiedy marzyłem sobie
o ściągnięciu go z tamtych umierających gór w to miejsce,
żeby uczył życia nowych górali. Dokonalibyśmy wielkich
rzeczy w tym zakątku świata.
Jednak przez te wszystkie lata nie mieliśmy ze sobą
kontaktu, jakby nasza przyjaźń nie potrzebowała pielęgnacji.
Moja matka, przyzwyczajona do życia wśród mężczyzn,
którzy ze sobą nie rozmawiają, przekazywała nam wieści
o sobie nawzajem: pisała mi o Anicie, o kształtującym się
charakterze dziewczynki, o tym, jak wzrasta dzika
i pozbawiona lęku. Bardzo się przywiązała do tego dziecka
i martwiła się, widząc pogłębiający się kryzys w relacjach jej
rodziców. Pracowali bardzo dużo i wynajdowali coraz to nowe
sposoby, by pracować jeszcze więcej, więc latem zabierała ją
ze sobą do Grany, by uwolnić ich przynajmniej od jednej
troski. Lara była rozsierdzona z powodu długów, Bruno skrył
się w upartym milczeniu i pracy. Matka nie pisała otwarcie,
czego się obawia, ale nie było mi trudno czytać między
wierszami; oboje zaczynaliśmy czuć, jak to się skończy.
Ciągnęli tak jeszcze przez jakiś czas. Jesienią 2013 roku
Bruno ogłosił upadłość, zamknął gospodarstwo i przekazał
klucze komornikowi sądowemu, zaś Lara pojechała
z dzieckiem do swoich rodziców. Choć według matki
kolejność wydarzeń była inna: ona postanowiła go zostawić,
a wtedy on się poddał i zrezygnował. To nie było istotne. Ton
jej listu był nie tylko smutny, ale pełen niepokoju,
i zrozumiałem, że matka boi się, co teraz będzie z Brunem.
Stracił wszystko, pisała, i został całkiem sam. Możesz coś
zrobić?
Przeczytałem list dwa razy, a potem zrobiłem coś, czego
w Nepalu jeszcze nigdy nie robiłem: wstałem od komputera,
poprosiłem o możliwość skorzystania z telefonu, wszedłem do
jednej z kabin, wybrałem kierunkowy do Włoch i numer
Bruna. Byłem w jednym z tych miejsc Katmandu, gdzie ludzie
wyglądają, jakby nie robili nic innego, tylko zabijali czas.
Właściciel jadł ryż z soczewicą, przypatrywał się mu siedzący
obok starzec, a dwóch małych chłopaków zaglądało do kabiny,
sprawdzając, co tam robię. Minęło pięć albo sześć sygnałów
i zacząłem już myśleć, że Bruno nie odbierze: jak go znałem,
był w stanie rzucić telefon gdzieś w las i uznać, że nie chce się
z nikim kontaktować. Jednak w końcu usłyszałem stuknięcie,
jakąś odległą krzątaninę i niespokojny głos mówiący:
– Halo?
– Bruno! – zawołałem. – To ja, Pietro!
Dzieciaki, słysząc, jak krzyczę po włosku, zaczęły się
głośno śmiać. Przycisnąłem słuchawkę do ucha. Do
opóźnienia rozmowy międzykontynentalnej dodało się jego
wahanie, a potem usłyszałem, jak Bruno powiedział:
– Tak, miałem nadzieję, że to ty.
Nie miał ochoty rozmawiać o tym, co się stało z nim i Larą.
Ale to mogłem sobie wyobrazić i bez jego pomocy. Zapytałem
go, jak się trzyma i co zamierza robić.
– Dobrze – odpowiedział. – Jestem tylko zmęczony. Zabrali
mi gospodarstwo, wiesz?
– Wiem. A co zrobiłeś z krowami?
– Ach, powydawałem je.
– A Anita?
– Anita jest z Larą u jej rodziny. Jest tam dość miejsca.
Słyszałem się z nimi, mają się dobrze. – Po chwili dodał: –
Słuchaj, chciałem cię o coś prosić.
– Jasne, mów.
– Chciałbym zatrzymać się u ciebie w barmie, bo teraz nie
za bardzo wiem, gdzie się podziać.
– Chcesz się tam przeprowadzić na dobre?
– Nie mam ochoty widzieć się z ludźmi. Wiesz, jak to jest.
Zostanę na jakiś czas na górze.
Tak właśnie powiedział: „na górze”. Bardzo dziwnie było
słyszeć jego głos w trzeszczącej słuchawce telefonu
w Katmandu, chropawy, zniekształcony i trudny do poznania,
ale i tak wiedziałem, że to on. Bruno, mój stary przyjaciel.
Odpowiedziałem:
– Pewnie. Zostań, jak długo chcesz. To przecież twój dom.
– Dzięki.
Jeszcze jedną rzecz miałem mu do powiedzenia, ale to było
trudne. Nie byliśmy między sobą przyzwyczajeni ani do
proszenia o pomoc, ani do jej udzielania. Bez owijania
w bawełnę zapytałem:
– Słuchaj, chcesz, żebym przyjechał?
Kiedy indziej Bruno odpowiedziałby mi natychmiast,
żebym został tam, gdzie jestem. Teraz jednak zamilkł. Kiedy
znów się odezwał, zrobił to tonem, jakiego nigdy jeszcze
u niego nie słyszałem. Po części ironicznym. Ale też
bezbronnym.
– Ech, fajnie by było.
– W takim razie uporządkuję tu swoje sprawy
i przyjeżdżam, okej?
– Okej.
Było późne październikowe popołudnie. Wyszedłem
z budki telefonicznej, kiedy w mieście zapadał zmrok. W tej
części świata ulice nie są oświetlone i o zachodzie słońca
ludzie w pośpiechu wracają do domów. Czuć było coś jakby
lęk przed nadchodzącą nocą. Na zewnątrz zostawały psy, kurz,
skutery, krowa leżąca na środku ulicy i tamująca ruch, turyści
spieszący do restauracji i hoteli, wieczorne letnie powietrze.
Tymczasem w Granie zaczynała się zima. Pomyślałem, że
jeszcze nigdy jej tam nie widziałem.
Rozdział dwunasty

Dolina, w której leżała Grana, w połowie listopada była sucha


i zimna. Miała kolor ochry, piasku, terakoty, jakby pożar
przeszedł po pastwiskach i wygasł. Wciąż jeszcze gorzał po
lasach: na zboczach gór płomienie złota i brązu modrzewi
rozjaśniały ciemną zieleń jodeł i przy podniesieniu oczu ku
niebu rozgrzewały duszę. Natomiast w dole, we wsi,
królowały cienie. Słońce nie docierało do dna doliny, ziemia
pod stopami była twarda, tu i ówdzie pokryta skorupką szronu.
Przy drewnianym mostku, kiedy przykucnąłem, by się napić,
zobaczyłem, że jesień rzuca zaklęcia na mój potok: lód
tworzył ślizgawki i tunele, glazurował wilgotne głazy, chwytał
w pułapkę kępy suchej trawy i zamieniał je w posągi.
Idąc w stronę pasterskich chat Bruna, natknąłem się na
grupę myśliwych. Mieli maskujące kurtki i lornetki na szyi,
ale nie nosili strzelb. Nie wyglądali na miejscowych, lecz
może jesienią także twarze się odmieniały i to ja byłem
intruzem. Rozmawiali w dialekcie, a gdy mnie dostrzegli,
umilkli, otaksowali mnie wzrokiem, zignorowali i przeszli
obok. Niewiele później odkryłem, gdzie są: na pastwisku
Bruna, blisko ławki, na której siadaliśmy wieczorami,
znalazłem zgaszone niedopałki i zgniecioną paczkę po
papierosach. Musieli tu przyjść wcześnie rano, żeby z tego
specjalnego punktu obserwacyjnego studiować okoliczne lasy.
Bruno, odchodząc, zostawił wszystko w idealnym porządku:
zaryglował bramę obory, zamknął okiennice, ułożył drewno
pod jedną ze ścian domu, pod drugą oparł poidła. Rozrzucił
nawet nawóz, suchy teraz i bezwonny na pożółkłych
pastwiskach. Wszystko wyglądało jak w zwykłej górskiej
chacie pasterskiej przygotowanej do zimy, toteż przystanąłem
na chwilę, myśląc o tym, jak tu było, gdy ostatnim razem
odwiedziłem to miejsce: pełne dźwięków i życia. W panującej
ciszy usłyszałem ryk z przeciwległego zbocza doliny.
Wcześniej słyszałem go tylko parokrotnie, ale raz wystarczy,
by na zawsze go zapamiętać. Potężny, gardłowy, gniewny ryk,
którym byk jelenia straszy swoich rywali, choć przecież już
dawno minęła pora godowa. Może ten jeleń był po prostu
rozgniewany. W ten sposób dowiedziałem się, czego tu szukali
myśliwi.
Coś podobnego przydarzyło mi się niewiele później, już nad
jeziorem. Słońce wychylało się znad grani Grenonu
i ogrzewało kamieniska zwrócone na południe. Jednak
zatoczka u stóp zbocza pozostawała w cieniu nawet o tej
porze: na wodzie utworzyła się warstwa lodu jak lśniący
ciemny półksiężyc. Kiedy lekko postukałem w nią kijem, lód
okazał się tak kruchy, że złamał się od razu. Wyjąłem kawałek
z wody, podniosłem, by przez niego popatrzeć, i w tym samym
momencie usłyszałem dźwięk włączanej pilarki mechanicznej.
Dwukrotne warknięcie rozrusznika, a potem jęk miecza
wgryzającego się w drzewo. Spojrzałem w górę, szukając
miejsca, z którego dochodził ten dźwięk. W połowie stoku,
niewiele ponad barmą, na czymś w rodzaju tarasu rosła kępa
modrzewi: pień martwego drzewa, nagi i szary, wznosił się
wśród żółtych koron sąsiadów. Słyszałem, jak piła dwukrotnie
zagłębia się w drewno. Potem nastąpiła przerwa potrzebna na
obejście pnia i znów jęk miecza przybrał na sile. Wierzchołek
martwego modrzewia zafalował. Patrzyłem, jak z wolna się
przechyla i w końcu wali z łoskotem i trzaskiem gałęzi
łamiących się przy upadku.
– Co mam ci powiedzieć, Pietro? Nie wyszło – skwitował
Bruno tego wieczoru. Wzruszył ramionami, dając mi do
zrozumienia, że nie ma nic więcej do dodania na ten temat. Pił
odgrzaną na piecyku kawę i patrzył na zewnątrz. O piątej po
południu było już ciemno.
W domu używaliśmy świec, bo nasza mała elektrownia
stanęła z powodu okresowego braku wody: widziałem dwie
pełne paczki białych świec, worki mąki kukurydzianej, parę
kręgów tomy pozostałej z ostatniej produkcji, zapas puszek,
ziemniaki, wino w kartonach. To nie była spiżarnia kogoś, kto
zamierzał w pośpiechu zejść z gór. W ciągu miesiąca, który
minął od mojego telefonu, Bruno porobił zapasy i po swojemu
odbył żałobę: pomysł na górskie pastwisko nie wyszedł,
z Larą nie wyszło, a on mówił o tym – a raczej unikał
mówienia o tym – jakby to należało już do epoki odległej
w czasie i myślach. Wydawało się, że zamiast rozpamiętywać,
chce o wszystkim zapomnieć.
Listopadowe dni spędziliśmy na zaopatrywaniu się w opał
na zimę. Rankiem badaliśmy zbocze w poszukiwaniu
martwego drzewa, szliśmy je ściąć, oczyszczaliśmy z gałęzi,
Bruno piłą mechaniczną obrabiał mu szczyt, a potem
spędzaliśmy całe godziny na ściąganiu go do domu.
Przywiązywaliśmy do pnia mocną linę i ciągnęliśmy ze
wszystkich sił. Zbudowaliśmy ześlizgi przez las, używając
starych desek jako podkładów, i ograniczniki ze stert gałęzi
tam, gdzie pień mógł nam uciec po zboczu, ale i tak prędzej
czy później utykał na jakiejś przeszkodzie i czekało nas
mozolne wyciąganie go z niej. Bruno klął do żywego.
Operował kilofem, jakby to był obracak do drzewa, podważał
i przesuwał pień o pół obrotu, potem próbował tego samego
w innym miejscu i w jeszcze innym, znów klął, wreszcie
odkładał kilof i szedł po pilarkę. Zawsze podziwiałem w nim
sposób pracy, grację, z jaką używał praktycznie każdego
narzędzia, ale teraz nie było po tym śladu: z wściekłością
włączał pilarkę, zalewał silnik, dodawał gazu, czasem nagle
kończyło się paliwo i przychodziła mu ochota, by rzucić nią
gdzieś w las, w końcu ciął pień na kawałki i tak problem się
rozwiązywał, tyle że oznaczało to dla nas wiele kursów tam
i z powrotem, by znieść wszystko pod dom. Później aż do
wieczora rozszczepialiśmy drewno przy użyciu klinów
i młota. Brzęk uderzanego żelaza odbijał się echem po górach,
suchy, przenikliwy i pełen złości, gdy uderzał Bruno,
niepewny i przytłumiony, gdy ja go zmieniałem, aż wreszcie
słychać było trzask drewna i pień się rozłupywał, a resztę
wykonywaliśmy już siekierą.
Grenonu nie pokrywał jeszcze gruby śnieg. Ten, który leżał,
pozwalał na razie odróżniać kamieniska i krzewy, półki skalne
i uskoki, napadało go niewiele więcej od warstwy szronu.
Jednak pod koniec miesiąca nadeszła fala zimna, temperatura
nagle spadła i w jedną noc zamarzło całe jezioro. Następnego
ranka zszedłem, by mu się przyjrzeć: lód przy brzegu był
szarawy i matowy od milionów pęcherzyków powietrza
chwyconych w pułapkę, zaczynał lśnić w miarę oddalania się
na głębię. Kijem nie mogłem go nawet zarysować, więc
zaryzykowałem i wszedłem na niego. Trzymał. Oddaliłem się
od brzegu zaledwie o kilka kroków, kiedy usłyszałem łoskot
dochodzący z głębi jeziora i natychmiast wyskoczyłem na
brzeg. Gdy już byłem w bezpiecznym miejscu, dobiegł do
mnie znowu: był niski, wibrujący jak uderzenie bębna
i powtarzał się w powolnym rytmie, jedno uderzenie na
minutę, a może rzadziej. To musiała być woda, która spod
spodu uderzała w lód. Z nastaniem dnia lód musiał zwolnić
swój uścisk i woda zdawała się dobijać od spodu w wieko
grobowca, w którym ją uwięziono.
O zachodzie zaczynały się nasze długie wieczory. Horyzont
w głębi doliny barwił się na czerwono zaledwie przez parę
minut, potem zapadał mrok. Aż do godziny, o której szliśmy
spać, światło się nie zmieniało: mijała szósta, siódma, ósma,
a my siedzieliśmy w milczeniu przy piecyku oświetlani
blaskiem z paleniska, każdy ze swoją świecą, przy której
czytał, i z jedyną atrakcją kolacji: z winem, które musieliśmy
oszczędzać. Przyrządzałem ziemniaki na wszystkie możliwe
sposoby. Gotowane, pieczone, grillowane, smażone na maśle,
podpieczone w piecu z tomą – musiałem przybliżać się do
jedzenia ze świecą, by widzieć, czy jest już gotowe.
Zjadaliśmy je w dziesięć minut, a potem mieliśmy przed sobą
dwie albo trzy godziny milczenia. Jest faktem, że na coś
czekałem – choć nie wiedziałem na co – ale to coś nie
przychodziło. Przybyłem z Nepalu na pomoc przyjacielowi,
a tymczasem zdawało mi się, że przyjaciel w ogóle mnie nie
potrzebuje. Gdy o coś pytałem, odpowiadał jedną z tych
swoich ogólnikowych fraz, która dusiła w zarodku
jakąkolwiek rozmowę. Potrafił przesiedzieć godzinę, gapiąc
się w ogień. I tylko od czasu do czasu, kiedy najmniej się tego
spodziewałem, otwierał usta, lecz brzmiało to tak, jakby
zaczynał temat od środka albo wypowiadał na głos ciąg myśli
dawno zaczęty w głowie.
Pewnego wieczoru powiedział:
– Byłem kiedyś w Mediolanie. Raz.
– Ach tak?
– Ale to było bardzo dawno temu, miałem ze dwadzieścia
lat. Któregoś dnia pokłóciłem się z majstrem i zwolniłem się
z budowy. Miałem wolne całe popołudnie i powiedziałem
sobie: no to jadę. Wsiadłem w samochód, przejechałem się
autostradą, na miejscu byłem wieczorem. Chciałem wypić
piwo w Mediolanie. Wysiadłem koło pierwszego napotkanego
baru i wypiłem je, a potem wróciłem.
– I jak ci się podobał Mediolan?
– E, tam. Za dużo ludzi. – Po chwili dodał: – Nad morzem
też byłem. Po tych wszystkich książkach, które przeczytałem,
jednego dnia pojechałem do Genui, żeby je zobaczyć.
W samochodzie miałem koc, przespałem się pod nim. I tak
w domu nikt na mnie nie czekał.
– I jakie było morze?
– Wielkie jezioro.
Takie to były rozmowy, mogły być szczere albo nie, lecz
prowadziły donikąd. Osoby, które znaliśmy, nigdy w nich nie
występowały. Tylko raz niespodziewanie Bruno powiedział:
– Fajnie było siedzieć sobie wieczorami przed oborą, nie?
Odłożyłem książkę, którą czytałem, i potwierdziłem:
– Tak, bardzo fajnie.
– Pamiętasz, jak w lipcu zapadała noc i nastawał taki
spokój? Ta pora najbardziej mi się podobała, a zaraz potem
ranek, jak wstawałem doić krowy, wtedy też było ciemno. One
dwie spały, a ja czułem się tak, jakbym czuwał nad tym
wszystkim, żeby one mogły spać spokojnie, bo przecież ja tu
byłem. Głupie to, co nie? – dodał. – Ale tak właśnie się
czułem.
– Nic w tym nie widzę głupiego.
– To jest głupie, bo nikt nie może się troszczyć o innych.
Samo zatroszczenie się o siebie to już wielkie wyzwanie.
Człowiek jest tak zrobiony, żeby zawsze sobie poradzić, jak
jest dobry, ale jeśli uważa się za zbyt dobrego, kiepsko to się
kończy.
– Za zbyt dobrego, bo założył rodzinę?
– Dla niektórych może być i tak.
– W takim razie ten ktoś nie powinien nawet płodzić dzieci.
– Nie, nie powinien – potwierdził Bruno.
Popatrzyłem na niego przez panujący w środku półmrok,
próbując zrozumieć, co mu się zalęgło w głowie. Połowę
twarzy barwił mu na żółto płomień z piecyka, druga połowa
kryła się w ciemności.
– Co ty opowiadasz? – zapytałem, ale nie odpowiedział.
Patrzył w ogień, jakby mnie tam nie było.
Czułem, jak wzbiera we mnie irytacja. Wyszedłem przed
dom, żałując braku papierosa, który dotrzymałby mi
towarzystwa. Zostałem na zewnątrz, szukając gwiazd, których
nie było, i zastanawiając się, po co tu przyjechałem, aż
poczułem, że z zimna szczękają mi zęby. Dopiero wtedy
wróciłem do ciepłej mrocznej zadymionej izby. Bruno nie
ruszył się ze swego miejsca. Rozgrzałem się, stojąc przy
piecyku, potem wszedłem na antresolę i zaszyłem się
w śpiworze.
Następnego ranka obudziłem się pierwszy. Nie chciałem
czekać na słońce w środku, więc odmówiłem sobie kawy
i wybrałem się na spacer. Zszedłem popatrzeć na jezioro
obsypane nocnym szronem, który wiatr zamiatał w różnych
kierunkach: podnosił je w podmuchach, porywach i wirach
powstających natychmiast i gasnących już po chwili jak
niespokojne duszki. Lód pod szronem był czarny, przypominał
skałę. Kiedy stałem i patrzyłem, w dolinie rozległ się strzał:
odbijał się echem między jednym zboczem a drugim i trudno
było ocenić, skąd padł, z dołu, z lasu czy z góry, z grani. Ale ja
instynktownie poczułem, że trzeba szukać w górze, przyglądać
się kamieniskom i urwiskom, by tam dostrzec jakiś ruch.
Kiedy wróciłem do barmy, zobaczyłem, że do Bruna
przyszli dwaj myśliwi. Mieli nowoczesną broń z celownikami
optycznymi. W pewnej chwili jeden z nich otworzył plecak,
wyciągnął czarny worek i położył go pod nogami Bruna.
Drugi mnie zauważył i przywitał gestem, a wtedy połączyłem
ten gest z czymś znajomym i zrozumiałem, kim są ci dwaj:
kuzynami, od których Bruno odkupił górskie pastwisko. Nie
spotkałem ich od dwudziestu pięciu lat. Nie wiedziałem, czy
utrzymywali z nim kontakt ani jak go tu odnaleźli, ale kto wie,
o ilu jeszcze sprawach dotyczących Grany nie miałem pojęcia.
Poszli sobie, a w czarnym worku, jak się okazało, była
wypatroszona kozica. Kiedy Bruno powiesił ją na gałęzi
modrzewia za tylne nogi, poznałem, że to samica. Miała
ciemne zimowe umaszczenie, gęsty czarny pas na grzbiecie,
smukłą szyję, na której wisiały pozbawiony życia pysk i dwa
małe haczykowate rogi. Z rozciętego brzucha w zimnym
porannym powietrzu parowały jeszcze resztki ciepła.
Bruno poszedł do domu po nóż i nim zabrał się do pracy,
porządnie go naostrzył. Potem był tak precyzyjny
i metodyczny, jakby niczego innego nie robił przez całe życie:
naciął skórę wokół obu tylnych nóg, poprowadził ostrze po
wewnętrznej stronie nogi aż do pachwiny, gdzie oba nacięcia
się spotkały. Wrócił do pierwszego nacięcia, odkroił kawałek
skóry od nóg, odłożył nóż i chwycił dłońmi oddzielony
fragment, mocno pociągnął, pozbawiając skóry najpierw jedną
goleń, a potem drugą. Pod skórą była biała lepka warstwa
tłuszczu, który kozica zgromadziła na zimę, spod niego
przebijało różowe mięso. Bruno z powrotem chwycił nóż,
zrobił podobne nacięcia na przednich nogach i na podbrzuszu,
znów chwycił za skórę i silnie pociągnął. Trzeba było dużo
siły, by oderwać skórę od mięsa, ale on użył jej jeszcze więcej,
dodał tę wściekłość, którą w nim widziałem od chwili mojego
przyjazdu. Skóra zeszła z mięsa prawie jak ubranie. Następnie
lewą ręką chwycił za róg kozicy, zaczął manipulować ostrzem
w okolicy kręgów szyjnych i po chwili usłyszałem trzask
łamanej kości. Głowa odeszła od szyi wraz ze skórą, Bruno
ułożył ją na trawie sierścią do góry.
Zwierzę wyglądało teraz na znacznie mniejsze. Oskórowane
i pozbawione głowy nie przypominało już nawet kozicy, było
tylko mięsem, kośćmi i chrząstkami, jedną z tych tuszy, które
wywieszają w chłodniach hipermarketów. Bruno zanurzył ręce
w korpus i najpierw wyrwał serce i płuca, a następnie odwrócił
truchło na drugą stronę. Palcami wyszukał żyłki mięśni
podtrzymujących kręgosłup, oddzielił je od kości lekkim
nacięciem, a potem raz jeszcze poprowadził ostrze wzdłuż
kręgów, nacinając głębiej. Mięso, które się teraz odsłoniło,
miało ciemnoczerwony kolor. Odciął z niego dwa długie
krwiste połcie. Jego ramiona też były upaprane w krwi, a ja
miałem już dość tego widoku i nie zostałem oglądać reszty
rzeźniczej roboty. Tylko na samym końcu zobaczyłem wątły
szkielet kozicy dyndający na gałęzi drzewa. Bruno odczepił
go, rzucił kości na rozpostartą na ziemi skórę, zrobił
z wszystkiego zawiniątko i poszedł do lasu, by je pogrzebać
albo zostawić w jakiejś dziurze.
Parę godzin później powiedziałem mu, że wyjeżdżam. Przy
stole spróbowałem wrócić do rozmowy z poprzedniego dnia,
tym razem bardziej bezpośrednio. Zapytałem, co zamierza
zrobić z Anitą, czy się dogadał z Larą co do przyszłości
dziewczynki i czy zamierza odwiedzić je na Boże Narodzenie.
– Na święta nie sądzę – odpowiedział.
– To kiedy?
– Nie wiem, może na wiosnę.
– Na wiosnę czy może latem?
– Słuchaj, jakie to ma znaczenie? Lepiej, żeby była z matką,
nie? Czy chcesz, żebym ją zabrał tutaj i kazał jej żyć tak jak
ja?
Powiedział „tutaj” w taki sposób, w jaki zawsze
wypowiadał to słowo: jakby u stóp jego doliny znajdowała się
niewidzialna granica, mur zbudowany tylko dla niego, który
bronił mu przystępu do reszty świata.
– Może to ty powinieneś zejść na dół – powiedziałem. –
Może to ty powinieneś zmienić życie.
– Ja? – zapytał. – Berio, czy ty pamiętasz, kim jestem?
Tak, pamiętałem. Był pasterzem krów, murarzem, góralem,
a przede wszystkim synem swojego ojca i dokładnie tak samo
jak on zamierzał zniknąć z życia swojego dziecka. Spojrzałem
na leżący przede mną talerz. Bruno przygotował przysmak
myśliwych, serce i płucka kozicy duszone w cebuli i winie, ale
ledwie spróbowałem.
– Nie jesz? – zapytał zmartwiony.
– To dla mnie za ciężkie – odparłem. Odstawiłem talerz
i dodałem: – Dziś schodzę. Mam trochę spraw do
uporządkowania. Może dam jeszcze radę wrócić i pożegnać
się z tobą przed wylotem.
– Jasne – powiedział Bruno, nie patrząc na mnie. On też
w to nie wierzył. Wziął mój talerz, otworzył drzwi i wyrzucił
jego zawartość na zewnątrz, dla kruków i lisów, które nie
miały tak delikatnego żołądka jak ja.
W grudniu postanowiłem odwiedzić Larę. Kiedy wjeżdżałem
samochodem do jej doliny, padał słabiutki śnieg, był początek
sezonu narciarskiego. Okoliczny pejzaż nie różnił się znacznie
od widoków znanych mi z Grany i pomyślałem, że wszystkie
góry są w pewien sposób do siebie podobne, jednak nie było
tu nic, co by mi przypominało o mnie albo o kimś bliskim,
i właśnie to jedno stanowiło o różnicy. Chodzi o sposób,
w jaki dane miejsce przechowuje twoją historię. O to, jak
potrafisz odczytać ją za każdym razem, kiedy tam wracasz.
W życiu mogłeś mieć tylko jedną taką górę i w porównaniu
z nią wszystkie inne, nie wyłączając Himalajów, są tylko
pomniejszymi szczytami.
W górze doliny znajdował się mały kompleks narciarski.
Jeden z tych, które z coraz to większym trudem radziły sobie
z kryzysem gospodarczym i zmianami klimatycznymi,
wszystkiego dwa albo trzy wyciągi. Obok stacji wyciągu
krzesełkowego, w zbudowanej w stylu alpejskim restauracji
udającej górską chatę i tak samo sztucznej jak śnieg z armatek
na stokach, pracowała Lara. Wyszła mnie uściskać
w kelnerskim fartuszku, z uśmiechem, który nie potrafił ukryć
zmęczenia. Była młoda, miała niewiele ponad trzydzieści lat,
ale od dłuższego czasu wiodła dorosłe życie i było to po niej
widać. W lokalu było niewielu narciarzy, poprosiła więc
koleżankę, żeby ją zastąpiła, i usiadła ze mną przy stoliku.
W trakcie rozmowy pokazała mi zdjęcie Anity: szczuplutka
uśmiechnięta blondynka obejmowała większego od siebie
czarnego psa. Powiedziała, że zapisała ją do przedszkola.
Dziecku trudno było się przekonać do niektórych zasad,
z początku zachowywała się jak dzikuska: a to z kimś się
pokłóciła, a to zaczynała krzyczeć, a to siadała w kącie i nie
odzywała się przez cały dzień. Teraz bardzo powoli zaczynała
się cywilizować. Lara roześmiała się i powiedziała:
– Ale najbardziej lubi, kiedy ją zabieram do jakiegoś
wiejskiego gospodarstwa. Tam się czuje jak w domu. Pozwala
się lizać po rękach cielętom, wiesz, jaki one mają szorstki
język, i zupełnie się nie boi. To samo z kozami i końmi.
Dobrze jej z wszystkimi zwierzętami. Mam nadzieję, że to się
jej nie zmieni, że nigdy nie zapomni tego doświadczenia.
Zamilkła, żeby upić łyk herbaty. Dostrzegłem, że zaplecione
wokół filiżanki palce ma zaczerwienione, a paznokcie
poobgryzane. Rozejrzała się po restauracji i powiedziała:
– Wiesz, że pracowałam tutaj, kiedy miałam siedemnaście
lat? Całą zimę, wszystkie soboty i niedziele, a w tym czasie
moi przyjaciele szli na narty. Masakra po prostu.
– To nie jest brzydkie miejsce – powiedziałem na to.
– Ależ jest. Nie myślałam, że tu jeszcze wrócę. Ale jak to
się mówi: czasem trzeba zrobić krok w tył, żeby pójść
naprzód. Pod warunkiem że ma się dość pokory, by to uznać.
Teraz już miała na myśli Bruna. Kiedy weszliśmy na jego
temat, przejechała się po nim bez litości. Dwa albo trzy lata
wcześniej, powiedziała mi, kiedy było jasne, że gospodarstwo
się nie utrzymuje, mogli jeszcze znaleźć rozwiązanie.
Sprzedać krowy, wynająć gospodarstwo, poszukać pracy we
wsi. Bruna przyjęliby z miejsca na budowie, w serowarni czy
choćby na narciarskim stoku. Lara mogła być sprzedawczynią
albo kelnerką. Była gotowa na taki wybór, gotowa wieść
zwyczajne życie, dopóki sytuacja się nie poprawi. Ale Bruno
nie chciał o tym słyszeć. Kompletnie nie brał pod uwagę
możliwości innego życia. I w pewnym momencie Lara
zrozumiała, że ani ona, ani Anita, ani to wszystko, co, jak jej
się wydawało, wspólnie budowali w tym gospodarstwie, nie
ma dla Bruna aż tak wielkiego znaczenia jak jego góra,
cokolwiek to słowo oznaczało naprawdę. Kiedy to sobie
uświadomiła, ta historia była dla niej skończona. Począwszy
od następnego dnia, zaczęła wyobrażać sobie przyszłość z dala
od tamtego miejsca, razem z córką, ale bez Bruna.
– Niekiedy miłość wygasa powoli, a innym razem umiera
nagle, prawda? – powiedziała.
– Ech, ja nic nie wiem o miłości – odparłem.
– No tak, zapomniałam.
– Pojechałem do niego. Mieszka teraz w barmie. Zaszył się
tam i nie chce zejść.
– Wiem. Ostatni góral.
– Nie wiem, jak mu pomóc.
– Odpuść. Nie możesz pomóc komuś, kto nie chce przyjąć
pomocy. Zostaw go tam, gdzie chce być.
Powiedziawszy to, zerknęła na zegarek, wymieniła
spojrzenia z koleżanką za barem i wstała, by wrócić do pracy.
Przypomniało mi się, jak pilnowała krów w czasie deszczu,
dumna, nieruchoma pod czarnym parasolem.
– Pozdrów Anitę – poprosiłem.
– Odwiedź ją, zanim skończy dwadzieścia lat – powiedziała
i uścisnęła mnie nieco silniej niż przy powitaniu. W tym
uścisku było coś, czego nie usłyszałem w jej słowach.
Wzruszenie, a może jakaś nostalgia.
Wyszedłem, kiedy pierwsi narciarze zaczęli się schodzić na
obiad. W kaskach, kombinezonach i butach z tworzywa
wyglądali jak obcy.
Śnieg spadł nagle i obficie w końcu grudnia. W dzień Bożego
Narodzenia padał nawet w Mediolanie. Po obiedzie
wyglądałem przez okno na ulicę mojego dzieciństwa, po której
niepewnie jechały nieliczne samochody. Jedno z aut wpadło na
światłach w poślizg i zatrzymało się dopiero pośrodku
skrzyżowania. Dzieci urządzały bitwę na śnieżki. Egipskie
dzieci, które może po raz pierwszy w życiu widziały śnieg.
Cztery dni później miałem wsiąść na pokład samolotu do
Katmandu, ale nie myślałem w tej chwili o Nepalu, myślałem
o Brunie. Zdawało mi się, że tylko ja wiem, że jest tam,
w górach.
Matka stanęła obok mnie przy oknie. Zaprosiła na
świąteczny obiad swoje przyjaciółki, nieco już wstawione
starsze panie plotkowały przy stole i czekały na deser.
W domu było radośnie. Szopka, którą matka przygotowywała
każdego roku z mchu zbieranego latem w Granie, czerwony
obrus, słodkie musujące wino i towarzystwo. Raz jeszcze
pozazdrościłem jej talentu do przyjaźni. Nie miała
najmniejszej ochoty starzeć się sama i w smutku.
– Według mnie powinieneś spróbować jeszcze raz –
powiedziała.
– Wiem. Ale nie wiem, czy to cokolwiek da.
Otwarłem okno i wystawiłem rękę na zewnątrz.
Poczekałem, aż płatek śniegu spadnie mi na dłoń: był wilgotny
i ciężki, rozpuszczał się od samego kontaktu z ciałem, ale kto
wie, jaki był dwa tysiące metrów wyżej.
I w efekcie następnego dnia ustawiłem się w ogonku
samochodów jadących z Mediolanu do Turynu. Na
autostradzie kupiłem łańcuchy na koła, a w pierwszym sklepie
w dolinie parę rakiet śnieżnych. Niemal wszystkie auta miały
narty na bagażniku dachowym: po wielu bezśnieżnych zimach
narciarze zjeżdżali się w góry jak na otwarcie lunaparku. Ani
jeden samochód nie skręcał do Grany. Wystarczyło mi parę
zakrętów, by nie widzieć już nikogo, a kiedy droga pokonała
urwisko, na nowo znalazłem się w moim starym świecie.
Sterty nawianego śniegu zalegały pod ścianami obór
i drewnianych stodół. Śnieg leżał na ciągnikach, na blaszanych
dachach baraków, na taczkach i stertach nawozu; śnieg
wypełniał rudery i niemal kompletnie je zakrywał. Ktoś we
wsi przetarł łopatą drogę pomiędzy domami, może ci sami
dwaj mężczyźni, których zobaczyłem na jednym z dachów,
z którego zrzucali śnieg. Podnieśli głowy, ale nie zaszczycili
mnie pozdrowieniem. Zostawiłem samochód niewiele dalej,
w miejscu, gdzie pług śnieżny zatrzymał się, a może po prostu
skapitulował, odgarnął przestrzeń wystarczającą na
zawrócenie i się wycofał. Nałożyłem rękawiczki, bo już od
jakiegoś czasu marzły mi palce. Przymocowałem rakiety do
butów, pokonałem mur twardego śniegu, który zamykał drogę,
i stanąłem na świeżym.
Cztery godziny zajęło mi przebycie trasy, na którą w lecie
potrzebowałem zaledwie dwóch. Nawet w rakietach
zapadałem się po kolana. Szedłem na pamięć, domyślając się
drogi po kształcie wzniesień i spadków, po wyraźniejszym
prześwicie między uginającymi się pod obciążeniem jodłami,
bez żadnego śladu ani punktu odniesienia, który znałem. Śnieg
zasypał resztki przenośnika linowego, rozpadające się mury,
sterty kamieni zebrane z pastwisk, pnie stuletnich modrzewi.
Z potoku zostało jedynie zagłębienie pomiędzy dwoma
miękkimi garbami brzegów: przeszedłem go w pierwszym
lepszym miejscu, skacząc w świeży śnieg. Upadłem na ręce,
nie robiąc sobie żadnej krzywdy. Po drugiej stronie zbocze
robiło się coraz bardziej strome i co dwa, trzy kroki
ześlizgiwałem się w dół, ściągając ze sobą maleńkie lawiny.
Musiałem już używać rąk, solidnie wbijać rakiety, jakby były
rakami, wspinać się bardziej siłowo. Dopiero na wysokości
dawnego gospodarstwa Bruna uświadomiłem sobie, ile
napadało: śnieg sięgał do połowy okien obory. Wiatr przewiał
go spod ściany od strony stoku, tworząc korytarz szeroki
ledwie na krok. Zatrzymałem się tam, żeby odpocząć. Trawa
na tym krótkim odcinku była sucha i martwa, szara jak
kamienne ściany. Było ponuro i mrocznie, królowała biel,
czerń i szarość. I wciąż padał śnieg.
Kiedy wszedłem na górę, zobaczyłem, że jezioro znikło tak
samo jak wszystko inne. Został z niego tylko zaśnieżony
kocioł, miękka płaszczyzna u stóp góry. Po raz pierwszy
w życiu zamiast okrążać je w drodze do barmy, przeszedłem
przez sam środek. Dziwnie się czułem, mając pod sobą tę
wodę. Byłem prawie w połowie drogi, kiedy usłyszałem, że
ktoś mnie woła.
„Heeej! Beeeriooo!”
Uniosłem głowę i zobaczyłem Bruna na zboczu, znacznie
wyżej ode mnie, małą postać powyżej poziomu drzew.
Pomachał do mnie, a gdy tylko odwzajemniłem pozdrowienie,
rzucił się w dół i dopiero wtedy zobaczyłem, że do nóg ma
przypięte narty. Zjeżdżał na ukos, na szeroko rozstawionych
nogach, bez żadnego stylu, podobnie jak latem, kiedy
ześlizgiwał się w żlebie. Ręce trzymał tak samo szeroko
rozpostarte, tułów wysunięty do przodu w kruchej
równowadze. Ale przed pierwszymi modrzewiami
zobaczyłem, jak rzuca się w jedną stronę i zdecydowanie
skręca, omija las od góry i dojeżdża aż do głównego żlebu
Grenonu. Tam się zatrzymał. W lecie tym żlebem spływał
strumyczek, ale teraz był tylko obszernym ześlizgiem pełnym
śniegu, prowadzącym prosto i bez przeszkód do jeziora. Bruno
ocenił stromiznę odcinka, który mu został do pokonania,
a potem skierował narty w moją stronę i ruszył. Natychmiast
nabrał dużej prędkości. Nie wiem, co by się z nim stało, gdyby
się potknął i upadł gdzieś po drodze, lecz utrzymał się na
nogach, wylądował w kotle i stopniowo zwolnił na
pokrywającym lód śniegu, dojeżdżając do mnie siłą rozpędu.
Był spocony i roześmiany.
– Widziałeś? – powiedział, oddychając ciężko. Podniósł
jedną nartę, która musiała mieć trzydzieści albo i czterdzieści
lat i wyglądała jak pozostałość po wojnie. – Zszedłem na dół
po łopatę i znalazłem je w piwnicy stryja. Były tam od zawsze,
nawet nie wiem, do kogo należały.
– I teraz się nauczyłeś jeździć?
– Od tygodnia się uczę. Wiesz, co jest najtrudniejsze? Nie
możesz patrzeć na drzewo, kiedy się do niego zbliżasz, bo na
pewno w nie wjedziesz.
– Ale z ciebie świr – stwierdziłem.
Bruno roześmiał się i klepnął mnie po plecach. Miał długą
siwą brodę i oczy rozpromienione euforią. Musiał zrzucić
dobrych parę kilo, bo rysy mu się wyostrzyły bardziej niż
kiedykolwiek.
– Och, wesołych świąt – powiedział. – Chodź, proszę –
dodał, jakbyśmy się przypadkowo spotkali, bo akurat
przechodziłem, i mieli wypić szklaneczkę na okoliczność
nieoczekiwanego spotkania. Zarzucił narty na ramię i ruszył
przodem po zboczu wzdłuż śladów pozostawionych w trakcie
własnych eksperymentów narciarskich.
Niemal zrobiło mi się żal naszego domku pod skałą, kiedy
zobaczyłem, że otacza ją ściana śniegu niemal tak samo
wysoka jak on. Bruno odgarnął śnieg z dachu i wyciął wokół
domu korytarz, który rozszerzał się przed drzwiami
wejściowymi, tworząc tam placyk. Wchodząc do środka,
miałem wrażenie, ze zapuszczam się do nory. Była ciepła,
gościnna i bardziej zagracona niż zwykle. Przez ślepe teraz
okno nie było nic widać poza warstwami bieli. Nie zdążyłem
się jeszcze rozebrać i usiąść przy stole, kiedy coś spadło na
gont z głuchym łoskotem. Odruchowo spojrzałem w górę ze
strachem, że zwali mi się na głowę.
Bruno zaczął się śmiać.
– Teraz się okaże, jak dobrze położyliśmy dach –
powiedział. – Zobaczymy, czy wytrzyma.
Podobne odgłosy towarzyszyły nam co chwila, ale on nie
zwracał na nie uwagi. Kiedy i ja się do nich przyzwyczaiłem,
zacząłem dostrzegać zmiany w domu. Bruno dodał więcej
półek, przymocował je gwoździami do ściany i wypełnił
swoimi książkami, ubraniami, narzędziami, nadając wnętrzu
wygląd zamieszkanego domu, którego nigdy nie miał za
moich czasów.
Napełnił dwie szklanki wina.
– Muszę cię przeprosić – powiedział. – Przykro mi, że tak to
wyszło poprzednim razem. Cieszę się, że tu jesteś, nie
sądziłem, że jeszcze wrócisz. Ciągle jesteśmy przyjaciółmi,
prawda?
– Oczywiście – odpowiedziałem.
Kiedy ja zaczynałem tajać, on poprawił ogień w palenisku.
Wyszedł z kociołkiem, a po chwili przyniósł w nim śnieg
i postawił naczynie na fajerkach, by rozpuścić go i przyrządzić
mamałygę. Zapytał, czy zjem trochę mięsa na kolację, ja
odpowiedziałem, że po dzisiejszym podejściu zjem wszystko,
co mi da, wyciągnął więc zasolone kawałki mięsa kozicy,
dokładnie je oczyścił i wrzucił do garnka razem z masłem
i winem. Kiedy woda w kociołku zawrzała, wsypał do niej
nieco żółtej kukurydzianej mąki. Wyciągnął kolejny litr
czerwonego wina, żebyśmy mieli przy czym czekać na
posiłek, i po pierwszych dwóch szklankach, gdy po domu
rozchodził się silny zapach dziczyzny, ja też zacząłem się
dobrze czuć.
– Byłem wściekły – zaczął opowiadać Bruno. – A jeszcze
bardziej wściekły dlatego, że nie miałem na kogo zwalić winy.
Faktem jest, że to ja zawaliłem, nikt mnie przecież nie
oszukał. Co ja sobie wyobrażałem, kiedy postanowiłem być
biznesmenem? Przecież nie mam pojęcia o pieniądzach.
Powinienem zrobić sobie domek taki jak ten, wziąć cztery
krowy i żyć tak od samego początku.
Słuchałem, nie przerywając. Widziałem, że długo myślał
i znalazł odpowiedzi, których szukał.
– Człowiek powinien robić to, czego życie go nauczyło –
kontynuował. – Może kiedy jest jeszcze bardzo młody, kto
wie, może jeszcze coś zmienić. Ale w pewnym momencie
powinien się zatrzymać i powiedzieć sobie: Dobra, to potrafię,
tamtego nie. Więc zapytałem siebie: a ja? Ja potrafię żyć
w górach. Zostaw mnie tu samego, a dam sobie radę. Całkiem
niemało, nie sądzisz? Ale jak widać musiałem dobiec
czterdziestki, by odkryć, że to jest coś warte.
Byłem wyczerpany i rozluźniało mnie ciepło wraz z winem,
i nawet jeśli nie chciałem tego przyznać, podobało mi się to,
co od niego słyszałem. Było w Brunie coś bezwarunkowego,
coś, co mnie zawsze fascynowało. Coś nietkniętego i czystego,
co podziwiałem w nim od dzieciństwa. I nagle w chacie, którą
razem zbudowaliśmy, byłem niemal gotowy uwierzyć, że ma
rację, że właściwym dla niego sposobem życia jest ten
właśnie: samotnie zimą, bez niczego, tylko z odrobiną jadła,
pracowitymi rękami i własnymi myślami, nawet jeśli dla
każdego innego takie życie byłoby nieludzkie.
Z tych fantazji obudziła mnie góra. Już później, gdy
jedliśmy kolację, usłyszałem dźwięk inny od zwykłych
uderzeń śniegu o dach. Zaczął się jak warkot samolotu albo
odległa burza, lecz szybko stał się bliski, hałaśliwy, podobny
do grzmotu, po którym zadrżały szklanki na stole.
Popatrzyliśmy po sobie i w tym momencie zobaczyłem, że
Bruno nie jest ani bardziej ode mnie na to przygotowany, ani
mniej przerażony. Do grzmotu dołączył jeszcze jeden dźwięk,
coś jakby zderzenie i eksplozja, i zaraz potem wszystko
z wolna ucichło. Dotarło do nas, że lawina nas nie dosięgnie,
choć była niedaleko. Zeszło jeszcze trochę śniegu, dał się
słyszeć jakiś słabszy huk, a potem cisza wróciła tak samo
nagle, jak została przerwana. Kiedy wszystko ucichło,
wyszliśmy zobaczyć, co się stało, noc jednak była
bezksiężycowa i nic nie dostrzegliśmy w otaczającej nas
ciemności. Wróciliśmy do środka. Bruno stracił ochotę do
rozmowy, ja też. Poszliśmy spać, ale godzinę później
usłyszałem, jak wstaje, dorzuca do ognia i dolewa sobie do
szklanki.
Gdy rankiem wydobyliśmy się z naszej dziury, było bardzo
jasno, jak zwykle po długich śnieżycach. Za naszymi plecami
błyszczało słońce, górskie zbocze przed nami odbijało jego
światło wprost na kocioł z jeziorem. Od razu zobaczyliśmy, co
się stało: głównym żlebem Grenonu, tym samym, na którym
Bruno poprzedniego dnia ćwiczył swoje narciarskie
umiejętności, zeszła lawina. Oderwała się trzysta albo
czterysta metrów wyżej od najbardziej stromej części zbocza.
Śnieg zdarł wszystko do gołej skały, porwał ze sobą ziemię
i kamienie. Żleb wyglądał teraz jak ciemna rana. Po pięciuset
metrach spadania lawina miała taką siłę, że skruszyła lodową
pokrywę jeziora. To właśnie był ten drugi dźwięk, który
usłyszeliśmy. Teraz u podnóża żlebu nie było już miękkiej
płaszczyzny, ale nagromadzenie brudnego śniegu i bloki lodu
podobne do seraków. Zlatywały się tam górskie kruki. Nie
miałem pojęcia, co je tam przyciąga. Widok był straszliwy
i fascynujący, nie musieliśmy zamieniać ani słowa, by
postanowić, że zejdziemy na dół i przypatrzymy się temu
z bliska.
Zdobyczą, którą kruki dzieliły między siebie, były martwe
ryby. Małe srebrne pstrągi zaskoczone w samym środku
zimowego letargu, wyrzucone prosto w śnieg z ciemnej gęstej
wody, w której spały. Kto wie, czy w ogóle zdążyły sobie
cokolwiek uświadomić. To musiało być podobne do eksplozji
bomby: po skruszonych powywracanych kawałkach widać
było, że lód na jeziorze miał ponad pół metra grubości.
Odkryta woda zaczęła już tężeć na nowo, ale na razie
pokrywała się przejrzystą cienką ciemną taflą, podobną do tej,
którą tu widziałem jesienią. Kilka kruków walczyło ze sobą
o pstrąga, co wydało mi się nieznośną zachłannością, więc
dwoma krokami i kopniakiem przepłoszyłem ptaki. Na śniegu
została tylko różowa breja.
– Pogrzeb powietrzny – powiedział Bruno.
– Widziałeś już coś podobnego? – zapytałem.
– Nie, ja nie – odparł. Wydawał się zauroczony.
Usłyszałem zbliżający się warkot śmigłowca. Tego ranka
niebo było bezchmurne. Ledwie przygrzało słońce, z każdego
występu skalnego na Grenonie odrywały się śnieżne nawisy,
każdą rynną schodziły niewielkie lawiny. Jakby góry
zaczynały się otrząsać po długiej śnieżycy. Śmigłowiec
przeleciał nam nad głową, pilot nas nie zauważył i poleciał
dalej, a wtedy uświadomiłem sobie, że znajdujemy się tylko
kilka kilometrów od tras narciarskich na Monte Rosa, jest
słoneczny śnieżny poranek 27 grudnia. Idealny dzień na narty.
Może ci ze śmigłowca kontrolują natężenie ruchu.
Wyobraziłem sobie, jak z góry mogą wyglądać sznury
samochodów, zatłoczone parkingi, kręcące się bez przerwy
wyciągi. I tuż za kolejnym górskim grzbietem, po cienistej
stronie doliny, dwaj mężczyźni stojący bez ruchu u stóp
lawiniska pomiędzy martwymi rybami.
– Wyjeżdżam – powiedziałem już drugi raz w ciągu kilku
tygodni. Dwa razy próbowałem i dwa razy się poddałem.
– Tak, myślę, że to słuszne – zgodził się Bruno.
– Powinieneś zejść razem ze mną.
– Znowu?
Spojrzałem na niego. Przyszło mu do głowy coś, co
wywołało uśmiech na jego twarzy.
– Od kiedy się przyjaźnimy? – zapytał.
– Za rok będzie trzydzieści lat – odparłem.
– I czy nie jest tak, że od trzydziestu lat próbujesz mnie stąd
ściągnąć? – Potem dodał: – Nie powinieneś się o mnie
martwić. Te góry nigdy mnie nie skrzywdziły.
Niewiele więcej pamiętam z tamtego poranka. Byłem
poruszony i zbyt przybity, by trzeźwo myśleć. Pamiętam, że
nie mogłem się doczekać, aż zostawię jezioro i lawinę za
plecami, ale już później, w dolinie, zacząłem czerpać
przyjemność z marszu. Odnalazłem swój ślad z poprzedniego
dnia i odkryłem, że w rakietach śnieżnych mogę schodzić
wielkimi susami nawet w najbardziej stromych miejscach,
świeży śnieg mnie utrzymywał. Więcej: im bardziej strome
było zejście, tym łatwiej było mi się rzucić w dół.
Zatrzymałem się tylko raz, bo pomyślałem sobie coś
i chciałem sprawdzić, czy to prawda. Zszedłem między dwa
ośnieżone brzegi i pogrzebałem w śniegu rękami uzbrojonymi
w rękawiczki. Nieco głębiej natknąłem się na lód, cienki
i przejrzysty, który złamałem bez wysiłku. Odkryłem, że ta
skorupka skrywa pulsującą tętnicę wody. Po ścieżce nie było
śladu, ale mój potok wciąż płynął pod warstwą śniegu.
Zima 2014 roku okazała się w Alpach Zachodnich jedną
z najbardziej śnieżnych w ciągu ostatniego półwiecza.
Wysokogórskie stacje narciarskie odnotowywały trzymetrową
pokrywę śnieżną pod koniec grudnia, sześciometrową pod
koniec stycznia, ośmiometrową w końcu lutego. Czytając te
dane już w Nepalu, nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak może
wyglądać osiem metrów pokrywy śnieżnej w wysokich
górach. Tyle wystarczy, by przysypać lasy. To kilkakrotnie
więcej niż trzeba do zasypania domu.
Pewnego marcowego dnia Lara napisała, bym zadzwonił do
niej jak najszybciej. Kiedyśmy się usłyszeli, powiedziała, że
po Brunie zaginął wszelki ślad. Kuzyni poszli do niego, żeby
sprawdzić, jak się ma, ale wokół barmy nikt od dawna nie
odgarniał śniegu, domek znikł pod jego grubą warstwą, nawet
skalną ścianę trudno było zauważyć. Kuzyni wezwali pomoc,
ratownicy przetransportowani na miejsce śmigłowcem
odkopali śnieg i dotarli do dachu. Zrobili wyłom w goncie,
spodziewając się, że zobaczą Bruna na łóżku złożonego
chorobą, zmarłego z zimna, jak niekiedy się zdarza ze starymi
góralami. Jednak w domu nie było nikogo. Wokół niego po
ostatnich zamieciach nie było też śladu ludzkich stóp. Lara
zapytała, czy coś mi przychodzi do głowy, skoro widziałem się
z nim ostatni, na co powiedziałem, żeby sprawdzili, czy
w schowku znajdują się stare narty. Nie, one też znikły.
Ratownicy alpejscy zaczęli przeczesywać okolicę z psami,
a ja przez cały tydzień codziennie dzwoniłem do Lary po
wieści, na Grenonie jednak zalegało zbyt wiele śniegu, a wraz
z wiosną przychodził czas najgorszych lawin. W marcu ich
huk jeszcze głośniej niż zwykle przetoczył się po całych
Alpach, toteż po wszystkich wypadkach tej zimy, w których
tylko po włoskiej stronie doliczono się dwudziestu dwóch
ofiar, nikogo już szczególnie nie interesował los górala
zagubionego w dolinie koło swojego domu. Ani ja, ani Lara
nie zamierzaliśmy też nalegać na kontynuowanie poszukiwań.
Bruno znajdzie się po odwilży. Pojawi się w jakimś żlebie
w środku lata i najpierw znajdą go kruki.
– Myślisz, że tego chciał? – zapytała mnie Lara przez
telefon.
– Nie, nie sądzę – skłamałem.
– Ty go potrafiłeś zrozumieć, prawda? Rozumieliście się
nawzajem.
– Mam nadzieję, że tak było.
– Bo mnie się czasem zdaje, że kompletnie go nie znałam.
W takim razie kto poza mną znał go na tym świecie? –
zastanowiłem się. I kto znał mnie poza Brunem? Jeśli dla
wszystkich innych tajemnicą było, co dzieliliśmy ze sobą, co
z tej tajemnicy pozostało teraz, gdy jednego z nas już nie ma?
Kiedy minęły dni poszukiwań, miasto stało się dla mnie nie
do zniesienia, postanowiłem więc samotnie pójść w góry.
Wiosna w Himalajach jest zachwycającą porą roku: zieleń
ryżowisk dominuje na zboczach dolin, nieco wyżej kwitną
lasy różanecznikowe. Ale nie chciałem wracać ani w żadne ze
znanych mi miejsc, ani myślami do wspomnień, więc
wybrałem okolice, w których nigdy jeszcze nie byłem,
kupiłem mapę i wyruszyłem w drogę. Dawno już nie
doświadczałem wolności i radości odkrywania nowych miejsc.
Zdarzało mi się schodzić ze ścieżki, pokonać zbocze i wejść
na jakiś grzbiet tylko z ciekawości, żeby zobaczyć, co jest
dalej, albo zatrzymywać się nieoczekiwanie we wsi, która mi
się spodobała, i spędzać całe popołudnie nad baniorami
strumienia. Taki właśnie sposób chodzenia po górach
uprawiałem z Brunem. Pomyślałem, że w kolejnych latach
taki będzie mój sposób na zachowanie naszej tajemnicy.
Czasem przypominałem sobie, że gdzieś tam istnieje barma,
dom z dziurą w dachu, co nie dawało mu wielkiej szansy na
przetrwanie, ale czułem też, że ten dom do niczego już się nie
przyda, i myślałem o nim jak o czymś odległym.
Nauczyłem się od ojca wiele lat po tym, jak przestałem
wychodzić z nim na szlak, że w życiu niekiedy są góry,
w które nie można powrócić. Że w takim życiu jak moje czy
jego nie można wrócić na górę, która stoi pośrodku wszystkich
innych i jest początkiem własnej, osobistej historii. I że ktoś,
kto tak jak ja na pierwszej najwyższej górze stracił przyjaciela,
może już tylko błąkać się po ośmiu pozostałych.
Fontane 2014-2016
Ta historia została napisana dla przyjaciela,
który ją zainspirował, prowadząc mnie tam,
gdzie nie wiodą szlaki,
oraz dla Wiary i Fortuny,
które od samego początku ją chroniły,
z całą miłością, na jaką mnie stać.

You might also like