Professional Documents
Culture Documents
Nabokov Vladimir - Obrona Łużyna
Nabokov Vladimir - Obrona Łużyna
Nabokov Vladimir - Obrona Łużyna
Od Autora*
V. Nabokov
Montreux, 15 grudnia 1963
Najbardziej zdumiało go, że od poniedziałku będzie Łu-
żynem. Jego ojciec - prawdziwy Łuzyn, Łużyn niemłody,
Łużyn piszący książki - wyszedł od niego z uśmiechem,
zacierając ręce posmarowane już na noc przeźroczystym
angielskim kremem, i swoim wieczornym zamszowym
krokiem wrócił do sypialni. Żona leżała w łóżku. Uniosła
się znad poduszki i zapytała: „No co, jak?". Zdjął szary
szlafrok i odpowiedział: „Jakoś poszło. Przyjął to spokoj-
nie. Uf... Ciężar spadł mi z serca". „Jak to dobrze... - po-
wiedziała żona, powoli naciągając na siebie jedwabną koł-
drę. - Chwała Bogu, chwała Bogu...".
Była to naprawdę ulga. Przez całe - szybkie letniskowe
lato, na które składały się ogółem trzy zapachy: bzu, sia-
nokosów i suchych liści - przez całe lato omawiali prob-
lem, jak i kiedy powiedzieć mu o tym, i zwlekali, ciągle
zwlekali, aż dociągnęli do końca sierpnia. Okrążali go, lęk-
liwie zacieśniając kręgi, ale gdy tylko unosił głowę, ojciec
z udanym zainteresowaniem postukiwał już w szkiełko
barometru, którego strzałka zawsze wskazywała burzę,
matka zaś odpływała dokądś, w głąb domu, zostawiając
11
wszystkie drzwi otwarte na oścież, zapominając o położo-
nym na pokrywie fortepianu długim, nieporządnym bu-
kiecie dzwonków. Gruba Francuzka czytająca mu na głos
Hrabiego Monte Christo i przerywająca czytanie, aby wy-
dać wzruszony okrzyk: „Biedny, biedny Dantes", zapro-
ponowała jego rodzicom, że sama weźmie byka za rogi,
choć bała się tego byka śmiertelnie. Biedny, biedny Dan-
tes nie wzbudzał w nim współczucia i Łużyn, obserwując
jej pedagogiczne westchnienia, tylko mrużył oczy i roz-
dzierał gumką arkusz brystolu, starając się jak najokrop-
niej narysować wypukłość jej biustu.
Po wielu latach, w nieoczekiwanym roku rozświetle-
nia i oczarowania przypomniał sobie z bliskim omdlenia
zachwytem te godziny lektury na werandzie, żeglującej
przy szumie sadu. Wspomnienie przesycone było słońcem
i słodko-atramentowym smakiem lukrecjowych pałeczek,
które Francuzka rozdrabniała uderzeniami scyzoryka,
namawiając Łużyna, by trzymał je pod językiem. Tapicer-
skie gwoździki podłożone pewnego razu na wyplatanym
siedzeniu fotela, który z sypkim potrzaskiwaniem miał
przyjąć jej wielki zad, były w jego wspomnieniu równie
cenne jak słońce, szelest ogrodu i komar, co przyssawszy
się do jego zadrapanego kolana, unosił w upojeniu rubi-
nowy odwłoczek. Dziesięcioletni chłopiec dobrze i dokład-
nie zna własne kolanka - rozdrapany do krwi bąbel, białe
ślady paznokci na opalonej skórze i te wszystkie draśnię-
cia, którymi pieczętują się drobiny piasku, kamyczki, ostre
gałązki. Komar odleciał, uniknąwszy pacnięcia, Francuz-
ka poprosiła, żeby się nie wiercił; z wściekłością szczerząc
nierówne zęby, które stołeczny dentysta oplótł platyno-
wym drucikiem, i pochyliwszy głowę ze skręconym na
czubku puklem włosów, drapał i szorował wszystkimi pal-
cami miejsce ukąszenia, Francuzka zaś powoli i z naras-
12
tającą zgrozą pochylała się całym tułowiem ku otwartemu
zeszytowi rysunkowemu, ku niesamowitej karykaturze.
„Nie, lepiej sam mu powiem - niepewnie odpowiedział
Łużyn senior na jej propozycję. - Powiem mu za jakiś
czas, niech spokojnie pisze u mnie dyktanda". „Nie łżyj,
że w teatrze w loży coś leży - dyktował miarowo, space-
rując tam i z powrotem po pokoju lekcyjnym. - Nie łżyj,
że w teatrze w loży coś leży". Syn zapisywał to, niemal
leżąc na stole, wyszczerzając zęby w metalowych rusztowa-
niach, zostawiając po prostu puste miejsca na słowa „loży"
i „leży". Lepiej szła mu arytmetyka; potajemna słodycz
zawierała się w tym, że długa, z trudem wyprowadzona
liczba, w decydującej chwili, po wielu przygodach, dzieli
się bez reszty na dziewiętnaście.
On, Łużyn senior, obawiał się, że kiedy syn się dowie,
po co potrzebni byli całkowicie pozbawieni rysów twarzy
Truwor i Sineus*, i tablica słów, w której należało dodawać
do litery znak miękkości, i najważniejsze rzeki rosyjskie,
stanie się z nim to samo, co stało się dwa lata temu, kiedy
powoli i ociężale, przy odgłosie skrzypienia schodów, po-
trzaskujących podłogowych desek, przesuwanych kufrów,
wypełniając sobą cały dom, pojawiła się w domu Francuz-
ka. Nic takiego jednak nie nastąpiło, on słuchał tego spo-
kojnie i gdy ojciec, usiłujący wynajdywać najciekawsze,
najbardziej porywające szczegóły, powiedział, że syn bę-
dzie, jak dorosły, nazywany po nazwisku, ten poczerwie-
niał, zaczął szybko mrugać, osunął się na wznak na po-
duszki, otwierając usta i kręcąc głową („nie kręć się tak"
-trwożliwie powiedział ojciec, spostrzegłszy jego spesze-
nie i spodziewając się łez), ale się nie rozpłakał, za to jakoś
się cały nadął, wcisnął twarzą w poduszkę, pykając w nią
13
wargami, i nagle, szybko się uniósłszy - wymiętoszony,
ciepły, z błyszczącymi oczami - zapytał, drobiąc słowa,
czy i w tym domu będą na niego mówić teraz Łużyn.
Teraz, w drodze na stację, w chmurny, pełen napięcia
dzień Łużyn senior, siedząc w powozie obok żony, spo-
glądał na syna - gotów, gdy tylko ten zwróci ku niemu
upartą twarz, od razu się uśmiechnąć - i nadziwić się nie
mógł, co zaszło, że się nagle zrobił taki „mocneńki", jak
wyrażała się jego żona.
Syn siedział na przedniej ławeczce, zakutany w bury
loden, w marynarskiej czapce, nałożonej krzywo, której
nikt na świecie nie poważyłby się poprawić, i spoglądał
w bok na grube pnie brzóz, które wirując, wędrowały obok
wzdłuż rowu, pełnego ich liści. „Czy ci nie zimno?" - za-
pytała matka, gdy na zakręcie prowadzącym do mostu
napłynął wiatr, który sprawił, że po szarych piórach na jej
kapeluszu przebiegła drobna puszysta fala. „Zimno" - po-
wiedział syn, spoglądając na rzekę. Matka, mrucząc piesz-
czotliwie, sięgnęła ku jego płaszczykowi, spostrzegłszy
jednak wyraz jego oczu, cofnęła rękę i tylko ruchem pal-
ców w powietrzu wskazała: „zatul się, zatul mocno". Syn
się nie poruszył. Odymając wargi, ażeby woalka odlepiła
się od ust - stały jej ruch, niemal tik - spojrzała na męża,
milcząco prosząc go o pomoc. On też był w lodenowym
płaszczu, dłonie w oblekających je ciasno rękawiczkach
leżały na kraciastym pledzie, który opadając łagodnie,
tworzył dolinę, a potem wznosił się do pasa małego Łuży-
na. „Łużyn - powiedział ze sztucznym rozweseleniem - no
co, Łużyn?" - i pod pledem łagodnie trącił syna nogą.
Łużyn podciągnął kolana. Oto dachy chałup, porośnięte
gęsto jaskrawym mchem, oto pradawny słup z na wpół
zatartym napisem (nazwa wsi i liczba mieszkańców), oto
żuraw, wiadro, czarne błoto, bialonoga baba. Za wsią po-
14
jechali stępa w górę, za nimi zaś, w dole, pojawił się drugi
ekwipaż, gdzie ściśnięte siedziały nienawidzące się nawza-
jem Francuzka i gospodyni. Stangret cmoknął, konie
znów ruszyły kłusem. Nad ścierniskiem, po bezbarwnym
niebie wolno leciała wrona.
Stacja znajdowała się o dwie wiorsty od dworu, tam,
gdzie droga, dudniąc, gładko przeszedłszy przez iglasty
bór, przecinała petersburską szosę i płynęła dalej, przez
szyny, pod szlabanem, w niewiadome. „Jeśli chcesz, puść
sobie marionetki" - przymilnie powiedział Łużyn senior,
kiedy syn wyskoczył z powozu i wbił oczy w ziemię, kręcąc
szyją, którą drażniła wełna lodenu. Syn w milczeniu wziął
ofiarowaną monetę. Z drugiego powozu ciężko gramoliły
się Francuzka i gospodyni, jedna na prawą stronę, druga
na lewą. Ojciec zdejmował rękawiczki. Matka odsuwała
woalkę, dawała baczenie na tęgiego bagażowego, który
wyciągał pledy. Nadciągający wiatr podniósł grzywy ko-
niom, wydął malinowe rękawy stangreta.
Łużyn, znalazłszy się sam na peronie, podszedł do szkla-
nej skrzynki, w której pięć laleczek z nagimi, zwisającymi
nóżkami czekało na pchnięcie monety, ażeby ożyć i zawi-
rować, oczekiwanie to jednak dziś było daremne, bo oka-
zało się, że automat jest zepsuty, i pieniążek został zmar-
nowany. Łużyn poczekał, potem odwrócił się i podszedł
do skraju peronu. Po prawej, na ogromnym tobole, sie-
działa dziewczynka i podparłszy dłonią łokieć, jadła zie-
lone jabłko. Po lewej stał mężczyzna w sztylpach, ze szpic-
rutą w ręku i spoglądał w dal, na skraj lasu, spoza którego
za kilka minut pojawić się miał zwiastun pociągu - biały
dymek. Na przedzie, po drugiej stronie szyn, obok pozba-
wionego kół wagonu drugiej klasy, wrośniętego w ziemię
i przemienionego w stałą ludzką siedzibę, chłop rąbał
drwa. Nagle mgła łez przesłoniła to wszystko, sparzyła
15
rzęsy - nie da się przeżyć tego, co zaraz nastąpi - ojciec
z wachlarzem biletów w ręku, matka, licząca wzrokiem
walizy, raptownie wpadający pociąg, bagażowy przystawia-
jący schodki do platformy wagonu, żeby wygodniej było
wejść. Obejrzał się. Dziewczynka jadła jabłko, człowiek
w sztylpach patrzył w dal, wszystko było spokojne. Do-
szedł, jakby spacerował, do końca platformy i nagle zaczął
poruszać się bardzo szybko, zbiegł po stopniach - ubita
ścieżka, ogródek naczelnika stacji, płot, furtka, świerki
- dalej wąwozik i od razu gęsty las.
Najpierw biegł prosto przez las, powodując chrzęst papro-
ci, ślizgając się na czerwonawych liściach konwalii - a czap-
ka zwisła mu na plecy, przytrzymywana tylko gumką, kola-
nom w wełnianych, już miej skich pończochach było gorąco
- płakał, w biegu mamrocząc coś z dziecinną złością, kiedy
jakaś gałązka chlasnęła go w czoło - i wreszcie zatrzymał się,
zdyszany przysiadł na piętach, tak że loden osłonił mu nogi.
Dopiero dziś -w dniu przenosin ze wsi do miasta, dniu,
który sam przez się nie był słodki, dniu, kiedy dom pełen
był przeciągów, kiedy tak bardzo zazdrościło się ogrod-
nikowi, który nigdzie nie wyjeżdża - dopiero dziś zrozu-
miał całą grozę zmiany, którą zapowiedział mu ojciec.
Dawne jesienne powroty do domu wydały się szczęściem.
Codzienny poranny spacer z Francuzką - po zawsze tych
samych ulicach - Newskim i wokół niego, przez bulwar,
do domu - nigdy się nie powtórzy. Szczęśliwy spacer. Cza-
sem padała propozycja, żeby zacząć od bulwaru, on jednak
zawsze odmawiał - nie tylko dlatego, że od wczesnego
dzieciństwa lubił przyzwyczajenie, ale dlatego, że strasz-
liwie obawiał się pietropawłowskiej armaty, ciężkiego ni-
czym grzmot odgłosu, od którego drżały szyby domów
i mogły pęknąć bębenki w uszach - zawsze też tak wszyst-
kim kierował (metodą niewidocznych manewrów), żeby
16
0 dwunastej znaleźć się na Newskim, jak najdalej od ar-
maty, której wystrzał, gdyby zmienił się porządek spaceru
- dopadłby go tuż przy pałacu. Koniec więc z miłymi roz-
myślaniami po śniadaniu, na otomanie, pod tygrysim ple-
dem, a potem dokładnie o drugiej - z mlekiem w srebrnej
filiżance, przydającej mleku tak drogocennego smaku,
1 dokładnie o trzeciej - z przejażdżką otwartym landem.
Zamiast tego wszystkiego miało nastąpić coś ohydnego
w swojej nowości, niewiadomy, niemożliwy, nie do przyję-
cia świat, gdzie będzie pięć lekcji z rzędu i tłum chłopców,
jeszcze straszniejszych niż ci, którzy niedawno, lipcowe-
go dnia, otoczyli go, wycelowali z blaszanych pistoletów
i strzelili w niego pałeczkami, z których podstępnie zdarte
zostały gumowe nakładki.
W lesie było cicho i wilgotno. Wypłakawszy się do woli,
pobawił się chrząszczem, który nerwowo poruszał wąsami,
a później długo gniótł go kamieniem, usiłując powtórzyć
pierwszy smakowity chrzęst. Po pewnym czasie spo-
strzegł, że zaczęło padać. Wtedy wstał z ziemi, odnalazł
znajomą ścieżkę i pobiegł, potykając się o korzenie, z nie-
jasnym, mściwym zamiarem, żeby przedostać się do domu,
schować się w nim i spędzić zimę, żywiąc się w spiżar-
ni konfiturami i serem. Ścieżka, pokręciwszy się w lesie
około dziesięciu minut, zbiegła ku rzece, całej w kółkach
z deszczu, a po następnych pięciu minutach ukazał się
tartak, młyn, most, gdzie się po kostki grzęźnie w troci-
nach, i dróżka w górę, a poprzez nagie krzewy bzu - dom.
Przekradł się wzdłuż ściany, zobaczył, że okno bawialni
jest otwarte, i wspiąwszy się koło rynny na zielony obtłu-
czony występ, przeciągnął się przez parapet. W bawialni
zatrzymał się, nasłuchując. Dagerotyp dziadka, ojca matki
- czarne bokobrody, skrzypce w ręku - spoglądał wprost
na niego, ale znikł całkowicie, rozpuścił się w szkle, gdy
17
tylko spojrzał na portret z boku - smutna gra, której,
wchodząc do bawialni, nigdy nie zaniechał. Namyśliwszy
się, poruszając przy tym górną wargą, co sprawiało, że
platynowa nasadka na przednich zębach swobodnie prze-
suwała się w dół i w górę, ostrożnie otworzył drzwi i wzdryg-
nąwszy się od zbyt głośnego echa, które po wyjeździe go-
spodarzy tak pośpiesznie rozgościło się w domu, pomknął
przez korytarz i stamtąd schodami na strych. Strych był
osobliwy, z okienkiem, przez które można było spojrzeć
w dół na schody, na brązowy blask ich poręczy, które płyn-
nie wyginały się poniżej i przepadały we mgle. W domu
było całkiem cicho. Po pewnym czasie z dołu, z gabinetu
ojca, dotarł przygłuszony dzwonek telefonu. Dzwonienie
trwało z przerwami dość długo. Potem znów zrobiło się
cicho.
Usadowił się na skrzyni. Obok stała taka sama skrzynia,
ale otwarta; były tam książki. Damski rower z podartą
zieloną siatką, naciągniętą na tylne koło, stał dęba w ro-
gu, między nieheblowaną deską, opartą o ścianę, a ogrom-
nym tobołem. Po kilku minutach Łużynowi zrobiło się
nudno, tak jak wtedy, gdy ma się gardło owinięte flanelą
i nie wolno wychodzić. Dotknął zakurzonych, poszarzałych
książek w skrzyni, zostawiając na nich czarne ślady. Prócz
książek była tam korkowa piłka z jednym piórem, duża
fotografia (orkiestra wojskowa), pęknięta szachownica i in-
ne, niezbyt interesujące rzeczy.
Tak upłynęła godzina. Usłyszał nagle pomieszane głosy,
skrzyp frontowych drzwi i spojrzawszy ostrożnie przez
okienko, zobaczył w dole ojca, który niczym chłopiec wbie-
gał po schodach i nie dotarłszy do podestu, znów zręcznie
zbiegł z rozstawionymi kolanami. Tam w dole słychać było
wyraźne głosy - kredensowego, stangreta i stróża. Po
chwili schody znowu ożyły, tym razem szybko wspinała
18
się po nich matka, przytrzymując spódnicę, też jednak
przed podestem przechyliła się przez poręcz, a potem
szybko, rozłożywszy ręce, zeszła na dół. Wreszcie po chwili
wszyscy razem znaleźli się na górze - połyskiwała łysina
ojca, chwiał się ptak na kapeluszu matki, niczym kaczka
na wzburzonym stawie, podskakiwał siwy jeżyk kreden-
sowego; za nimi, przechylając się co chwilę przez poręcz,
szli stangret i stróż, i nie wiedzieć czemu - Akulina mle-
czarka i czarnobrody chłop z młyna, mieszkaniec przy-
szłych koszmarów. Właśnie on, jako najsilniejszy, zniósł
go ze strychu do powozu.
Łużyn senior, Łużyn pisujący książki, rozmyślał często
0tym, na kogo może wyrosnąć jego syn. W jego książkach
- a wszystkie prócz zapomnianej powieści Zaczadzenie
napisane zostały dla młodzieży, dla chłopców, uczniów
szkół średnich, i sprzedawane były w twardych barwnych
okładkach - nieustannie przewijała się postać jasnowło-
sego chłopca, narwanego i skłonnego do zamyśleń, który
zostawał bądź skrzypkiem, bądź malarzem, nie tracąc przy
tym swojego moralnego powabu. Ledwie uchwytną właś-
ciwość, wyróżniającą jego syna spośród tych wszystkich
dzieci, które, jego zdaniem, winny były stać się ludźmi
niczym się niewyróżniającymi (jeśli założymy, że tacy lu-
dzie istnieją), rozumiał jako potajemne rozedrganie talentu
1mając nieustannie w pamięci to, że zmarły teść był kom-
pozytorem (dość zresztą oschłym i skłonnym w dojrzałym
wieku do wątpliwych efektów wirtuozerskich), niejedno-
krotnie, w miłym, jakby z litografii wziętym rozmarzeniu
schodził nocą ze świecą do bawialni, gdzie wunderkind
w białej koszulce do pięt gra na ogromnym, czarnym for-
tepianie.
20
Wydawało mu się, że wszyscy winni dostrzegać niepospo-
litość jego syna, że, być może, osoby postronne dostrzegają
to lepiej niż on sam. Szkoła, którą wybrał dla niego, słynę-
ła ze szczególnej dbałości o tak zwane wewnętrzne życie
ucznia, z humanitaryzmu, wnikliwości, przyjaznego podej-
ścia. Opowiadano sobie, że w początkach swego istnienia
nauczyciel spędzał wielką przerwę razem z dziećmi - fizyk,
patrząc przez ramię, ugniatał pecynę śniegu, matematyk
w biegu obrywał twardą piłką w żebra, a sam dyrektor
podsycał tę zabawę wesołymi okrzykami. Takich wspólnych
zabaw teraz już nie było, ale fama o idylli pozostała. Wycho-
wawcą w klasie jego syna był nauczyciel języka rosyjskiego,
dobry znajomy pisarza Łużyna i, nawiasem mówiąc, niezły
poeta liryczny, który wydał zbiorek - naśladowania Anakre-
onta. „Niech pan zajdzie -powiedział tego dnia, gdy Łużyn
senior po raz pierwszy przyprowadził syna do szkoły - dowol-
nego czwartku około dwunastej". Łużyn zaszedł. Na scho-
dach było pusto i cicho. Przechodząc przez aulę do pokoju
nauczycielskiego, usłyszał z drugiej klasy głuchy wielogłosy
wybuch śmiechu. Potem, już w ciszy, kroki jego po żółtym
parkiecie sali zadźwięczały szczególnie donośnie. W pokoju
nauczycielskim, przy dużym stole krytym suknem, co przy-
pominało o egzaminach, siedział wychowawca i pisał list.
Nie rozmawiał z nauczycielem od czasu, gdy syn jego
wstąpił do szkoły, i teraz, zjawiając się u niego po miesią-
cu, pełen był łaskotliwego oczekiwania, przejęcia i nie-
śmiałości - tych wszystkich uczuć, których niekiedy do-
znawał, gdy jako młodzieniec w studenckim mundurze
przyszedł do redaktora, któremu posłał niedawno swoją
pierwszą opowieść. Teraz, podobnie jak wówczas, zamiast
słów zdumienia, na które niejasno liczył (tak jak wtedy,
kiedy się człowiek budzi w obcym mieście i spodziewa się,
jeszcze nie uniósłszy powiek, niezwykłego, olśniewającego
21
poranka), zamiast tych wszystkich słów, które by z taką
chęcią sam podpowiedział, gdyby nie nadzieja, że się ich
jednak doczeka - usłyszał chmurne, dość chłodne słowa
dowodzące, że wychowawca rozumie jego syna jeszcze
mniej niż on sani. O jakimkolwiek utajonym talencie tam-
ten nawet się nie zająknął. Pochyliwszy bladą brodatą
twarz z dwoma różowymi wgłębieniami po bokach nosa,
z którego ostrożnie zdjął ciasne pince-nez, pocierając oczy
dłonią, wychowawca zaczął mówić pierwszy, oznajmił, że
chłopiec mógłby się uczyć lepiej, że chłopiec, jak mu się
wydaje, nie żyje w zgodzie z kolegami, że mało biega na
pauzach... „Chłopiecjest na pewno zdolny - zawyrokował
wychowawca, kończąc manipulacje wokół oczu - ale daje
się w mm zauważyć pewną ospałość". W tej właśnie chwili
gdzieś w dole lozległ się dzwonek, przerzucił się na gó-
rę, i nieznośnym brzęczeniem przeniknął cały budynek.
Nastąpiły po nim dwie albo trzy sekundy zupełnej ciszy
- i nagle wszystko ożyło, zawrzało, uderzały pokrywy ła-
wek, salę wypełniły głosy i tupot nóg. „Duża pauza - poin-
formował wychowawca. - Jeśli pan chce, zejdziemy na
dziedziniec i zobaczy pan, jak dzieci dokazują".
Chłopcy, objąwszy poręcz, szybko zjeżdżali po kamien-
nych schodach, ślizgając się podeszwami sandałów po wy-
szlifowanych brzegach stopni. W dole, w mrocznej ciasno-
cie wieszaków zmieniali obuwie, niektórzy siedzieli na
szerokich parapetach okien, stękali, pośpiesznie zasupłu-
jąc sznurowadła. Naraz dostrzegł syna, który przygarbio-
ny, z obrzydzeniem wyciągał buty z worka. Jasnowłosy
chłopak w pośpiechu trącił go, tamten odsunął się i nagle
zobaczył ojca. Ojciec uśmiechnął się do niego, trzymając
swoją karakułową czapkę i kantem dłoni formując w niej
niezbędną bruzdę. Łużyn przymrużył oczy i odwrócił się,
jakby ojca nie zauważył. Przysiadłszy na podłodze plecami
22
do ojca, zajął się butami. Ci, którzy zdążyli się już ubrać,
przestępowali nad nim, a on po każdym szturchnięciu co-
raz bardziej się garbił i wciskał w mrok. Kiedy wreszcie
wyszedł - w długim szarym palcie i karakułowej czapeczce
(którą ten sam dryblas ciągle mu strącał) - ojciec stał już
przy bramie, na końcu dziedzińca i wyczekująco spoglądał
w jego stronę. Obok stał wychowawca i kiedy szara gumo-
wa piłka, którą grano w futbol, przypadkiem podtoczyła
mu się pod nogi, nauczyciel rosyjskiego, odruchowo na-
wiązując do pełnej wdzięku legendy, udał, że chce tę piłkę
kopnąć, niezręcznie zadreptał w miejscu, o mało nie zgubił
kalosza i bardzo dobrodusznie się roześmiał. Ojciec pod-
trzymał go pod łokieć i Łużyn junior, korzystając z od-
powiedniej chwili, wrócił do sieni, gdzie było już zupełnie
spokojnie, a ukryty za wieszakami dozorca z rozkoszą so-
bie ziewał. Przez szybę drzwi, między żeliwnymi promie-
niami kutej w gwiazdę kraty zobaczył, jak ojciec zdjął na-
gle rękawiczkę, szybko pożegnał się z wychowawcą i znikł
w bramie. Dopiero wtedy znów wypełzł i ostrożnie omija-
jąc grających, przedostał się na lewą stronę, pod łukowe
sklepienie, gdzie złożone były drwa. Tam, podniósłszy koł-
nierz, usiadł na polanach.
Przesiedział tak około dwustu pięćdziesięciu dużych
pauz, aż do roku, kiedy wywieziono go za granicę. Czasami
zza rogu zjawiał się nagle wychowawca. „Cóż ty, Łużyn,
tak siedzisz jak kopa siana? Pobiegałbyś z kolegami". Łu-
zyn wstawał z polan, wychodził spod łuku na czworokątny
tylny dziedziniec, robił kilka kroków, usiłując znaleźć się
w równej odległości od trzech swoich kolegów z klasy,
którzy o tej porze byli szczególnie zawzięci, uskakiwał
przed mocno kopniętą przez kogoś piłką i sprawdziwszy,
że wychowawca się oddalił, powracał na polana. Wybrał to
miejsce od razu pierwszego dnia, tego mrocznego dnia,
23
kiedy wyczuł wokół siebie taką nienawiść, taką drwiącą
ciekawość, że oczy same wzbierały mu gorącym mętem
i to wszystko, na co patrzył - z przeklętej konieczności
patrzenia na cokolwiek - podlegało skomplikowanym
optycznym przeistoczeniom. Stronicę w niebieską kratkę
zasnuwała mgła; białe cyfry na czarnej tablicy to kuliły
się, to rozpływały, głos nauczyciela, jakby oddalając się
równomiernie, stawał się coraz bardziej głuchy i niezro-
zumiały, a sąsiad z ławki, potwór i lizus z puszkiem na
policzkach, cicho i z satysfakcją wypowiadał: „zaraz się
rozpłacze". Nie rozpłakał się jednak ani razu, nie rozpłakał
się nawet wtedy, kiedy w ubikacji wspólnym wysiłkiem
próbowano wepchnąć mu głowę w nisko usytuowaną mu-
szlę, w której zastygły żółte pęcherze. „Panowie - powie-
dział wychowawca na jednej z pierwszych lekcji - wasz
nowy kolega jest synem pisarza. Jeśli go jeszcze nie czy-
taliście, to przeczytajcie". I dużymi literami wypisał na
tablicy, tak przyciskając kredę, że spod palców z chrzęs-
tem sypały się jej okruchy: „Przygody Antosia, wydanie
Silwestrowa". Przez dwa czy trzy następne miesiące Łu-
żyna przezywano Antosiem. Potwór z tajemniczą miną
przyniósł do klasy książkę i podczas lekcji ukradkiem
pokazywał ją innym, znacząco zezując w stronę Łużyna
- a kiedy lekcja się skończyła, zaczął czytać głośno, ze
środka, umyślnie przekręcając słowa. Pietriszczew, spo-
glądający mu przez ramię, chciał przytrzymać stronę, któ-
ra się podarła. Krebs wytrajkotał: „Mój papa mówi, że to
pisarz bardzo drugorzędny". Gromów wykrzyknął: „Niech
Antoś poczyta nam na głos!". „A my lepiej damy każdemu
po kawałeczku" - z lubością powiedział klasowy błazen,
który po burzliwej szamotaninie zawładnął czerwono-złotą
książką. Stronice rozsypały się po całej klasie. Na jednej
widniał obrazek - jasnooki gimnazjalista na rogu ulicy
24
karmił własnym śniadaniem wyleniałego psa. Następnego
dnia Łużyn odnalazł ją, starannie przymocowaną pinez-
kami do wewnętrznej strony pokrywy pulpitu.
Niebawem zresztą pozostawiono go w spokoju, tylko
z rzadka wystrzeliwało głupie przezwisko, ponieważ jed-
nak uparcie nie reagował na nie, wreszcie umierało. Łuży-
na przestano zauważać, nie rozmawiano z nim, a nawet
jedyny grzeczniś w klasie (jest taki w każdej klasie, jak
jest też grubas, siłacz, dowcipniś) unikał go, by nie po-
dzielić jego poniżającego losu. Ten właśnie grzeczniś
- który około sześć lat później otrzymał Krzyż św. Jerzego
za niezwykle niebezpieczny zwiad, a potem stracił rękę
w czasie wojen domowych - kiedy usiłował (w latach dwu-
dziestych naszego stulecia) przypomnieć sobie, jaki
w szkole był Łużyn, nie mógł zobaczyć go inaczej niż od
strony pleców: siedział przed nim w klasie, z wystającymi
uszami, albo wycofywał się do rogu sali, jak najdalej od
hałasu, albo też odjeżdżał do domu dorożką - ręce w kie-
szeniach, duży łaciaty tornister na plecach, padający
śnieg... Próbował zabiec mu drogę, zajrzeć w twarz, lecz
ten szczególny śnieg zapomnienia, śnieg bezdźwięczny
i obfity, przesłaniał wspomnienie. I dawny grzeczniś, teraz
niespokojny emigrant, spoglądając na portret w gazecie
mówił: „Niech pan sobie wyobrazi - zupełnie nie pamię-
tam jego twarzy... Zupełnie nie pamiętam...".
Łużyn senior jednak, który około czwartej spoglądał
w okno, widział zbliżające się sanie i twarz syna jako bladą
plamkę. Syn zwykle od razu wchodził do niego do gabi-
netu, całował powietrze, przykładając policzek do jego po-
liczka, i od razu robił w tył zwrot. „Poczekaj - mówił ojciec
- poczekaj. Opowiedz, co dziś było. Byłeś pytany?".
Zachłannie wpatrywał się w syna, który odwracał twarz,
a on miał ochotę ująć go za ramiona, potrząsnąć, mocno
25
pocałować w blady policzek, w oczy, w delikatną zapadłą
skroń. Mały Łużyn tej pierwszej zimy wzruszająco pach-
niał czosnkiem z powodu zastrzyków z arszeniku* przepi-
sanych przez lekarza. Platynowy drucik mu zdjęto, ale >|
z nawyku nadal szczerzył zęby, podwijając górną wargę.
t
Ubrany był w szary angielski garniturek - patka z tyłu
- spodenki z guziczkami poniżej kolan. Stał przy biurku,
balansując na jednej nodze, a ojciec nie poważył się na
żaden krok przeciwko jego nieprzeniknionej chmurnosci.
Syn wychodził, ciągnąc tornister po dywanie; Łużyn se-
nior opierał się o stół, gdzie w niebieskich szkolnych
zeszytach (fantazja, którą doceni może przyszły biograf)
pisał kolejną powieść, i wsłuchiwał się w monolog w są-
siedniej jadalni, w głos żony, która namawiała ciszę do
wypicia kakao. Okropna cisza - myślał Łużyn senior. - Nie
jest zdrów, ma jakieś trudne życie wewnętrzne... nie trze-
ba było chyba oddawać go do szkoły. Ale powinien prze-
cież przyzwyczajać się do towarzystwa innych chłopców...
To zagadkowe, zagadkowe...
„Zjedz choć kawałek keksu" - żałośnie ciągnął głos za
ścianą - i znów zapadała cisza. Z rzadka jednak następo-
wało coś okropnego: nagle, ni stąd, ni zowąd rozlegał się
inny głos, piskliwy i zachrypnięty, i drzwi trzaskały, jakby
nimi targnął huragan. Wtedy zrywał się i wbiegał do ja-
dalni, trzymając w ręku pióro niczym strzałę. Żona trzę-
sącymi się rękami podnosiła z obrusa przewróconą filiżan-
kę, spodek, patrzyła, czy nie pękły. „Wypytywałam go
o szkołę - mówiła, nie patrząc na męża - nie chciał od-
powiedzieć, a potem nagle... jak oszalały...". Oboje nasłu-
chiwali. Francuzka wyjechała jesienią do Paryża i teraz
26
nikt już nie wiedział, co on u siebie w pokoju robi. Obicia
tam były białe, ponad nimi zaś biegł niebieski szlak z na-
malowanymi szarymi gęśmi i rudymi szczeniętami. Gęś
szła naprzeciw szczeniakowi i to się powtarzało trzydzie-
ści osiem razy wokół całego pokoju. Na etażerce stał glo-
bus i wypchana wiewiórka, kupiona kiedyś na wielka-
nocnym kiermaszu. Spod fałd fotela wystawał zielony
parowóz. Pokój był miły, jasny. Obicia wesołe, przedmio-
ty też.
Były tam też książki. Książki napisane przez ojca, w zło-
to-czerwonych, wytłaczanych okładkach, z odręcznym na-
pisem na pierwszej stronie: „Ufam gorąco, że mój syn za-
wsze będzie odnosił się do zwierząt i ludzi jak Antoś" - tu
następował duży wykrzyknik. Albo: „Książkę tę pisałem,
myśląc o twej przyszłości, mój synu". Te napisy przypra-
wiały go o niejasny wstyd za ojca, a same książki były
równie nudne jak Ślepy muzykant czy Fregata Palla-
da*. Dużego tomu Puszkina z portretem kędzierzawego
chłopca o odętych wargach - nigdy nie otworzył. Były za
to dwie książki - obie podarowane mu przez ciocię - które
pokochał na całe życie, utrzymując je w pamięci niby pod
szkłem powiększającym, i przeżył tak żarliwie, że po dwu-
dziestu latach, gdy ponownie je przeczytał, dostrzegł
w nich tylko dość oschłe streszczenie, skrócone wydanie,
jakby zostały daleko w tyle za tym niepowtarzalnym, nie-
śmiertelnym obrazem, który w nim ukształtowały. Nie po-
kusa jednak dalekich podróży kazała mu iść krok w krok
za Phileasem Foggiem i nie dziecinna skłonność do tajem-
niczych przygód ciągnęła go do domu przy Baker Street,
gdzie wstrzyknąwszy sobie kokainę, marzycielsko grał na
skrzypcach tyczkowaty szpicel o orlim profilu. Dopiero
* Iwana Gonczarowa.
27
znacznie później uświadomił sobie, co go tak poruszało
w tych dwóch książkach: przewidywanie i bezlitośnie roz-
wijający się wątek - Phileas, manekin w cylindrze, prze-
bywający swój skomplikowany, z gracją nakreślony szlak
- opłacony odpowiednimi ofiarami - to na słoniu kupio-
nym za milion, to na statku, który w połowie trzeba spa-
lić na opał, i Sherlock, który logice przydał wdzięku ma-
rzenia, Sherlock, autor monografii o popiele wszystkich
gatunków cygar, i z tym popiołem niby z talizmanem prze-
dzierający się przez kryształowy labirynt możliwych de-
dukcji ku jedynemu olśniewającemu rozstrzygnięciu.
Sztukmistrz, którego na Boże Narodzenie zaprosili rodzice
Łuzyna, w jakiś sposób zespolił w sobie na pewien czas
Fogga i Holmesa i dziwna rozkosz, której Łużyn doznał
tego dnia, zatarła wszystkie przykrości towarzyszące wy-
stąpieniu magika. Ponieważ prośby, delikatne, rzadko po-
nawiane prośby, „żebyś zaprosił swoich szkolnych kole-
gów", pozostały daremne, Łużyn senior przekonany, ze
będzie to i wesołe, i pożyteczne, zwrócił się do dwóch zna-
jomych, których synowie uczyli się w tej samej szkole,
prócz tego zaś zaprosił dzieci dalekiego kuzyna, dwóch
spokojnych pulchnych chłopców i bladą dziewczynkę
z grubym czarnym warkoczem. Wszyscy zaproszeni chłop-
cy byli w marynarskich mundurkach i pachnieli pomadą.
W dwóch z nich malutki Łużyn ze zgrozą rozpoznał Bier-
seniewa i Rozena z trzeciej klasy, którzy w szkole ubrani
byli niechlujnie i zachowywali się gwałtownie. „No proszę
- powiedział z radością Łużyn senior, trzymając syna za
ramię (ramię powoli wymykało się spod jego dłoni) - teraz
zostawimy was samych - zapoznajcie się, pobawcie - a po-
tem was zawołamy i będzie niespodzianka". W pół godziny
później poszedł po nich. W pokoju panowało milczenie.
Dziewczynka siedziała w rogu i kartkowała, szukając ob-
28
razków, dodatek do „Niwy" *. Bierseniew i Rożen siedzieli
na kanapie z niepewnymi minami, bardzo rozczerwienieni
i wypomadowani. Pulchni kuzyni snuli się po pokoju,
oglądając bez zaciekawienia angielskie sztychy na ścia-
nach, globus, wiewiórkę, dawno stłuczony krokomierz po-
niewierający się na stole. Sam Łużyn, też w marynarskim
mundurku z białą tasiemką i gwizdkiem na piersi, siedział
przy oknie na wiedeńskim krześle i patrzył spode łba,
obgryzając paznokieć dużego palca. Sztukmistrz jednak
okupił to wszystko i nawet gdy następnego dnia Bierse-
niew i Rożen, już prawdziwi i wstrętni, podeszli do niego
w klasie, skłonili się nisko, a potem ordynarnie roześmieli
i objęci, kołysząc się, szybko odeszli - nawet wtedy ta
drwina nie mogła zniweczyć oczarowania. Na jego chmur-
ną prośbę - cokolwiek teraz mówił, jego brwi boleśnie się
zbiegały - matka przywiozła mu z hali targowej dużą
skrzynkę, pomalowaną na mahoń, i samouczek magicz-
nych trików, na którego okładce widniał pan z medalami
na fraku, podnoszący za uszy królika. W skrzynce były
szkatułki o podwójnym dnie, kijek oklejony papierem
w gwiazdy, talia topornych kart, na których figury były to
w połowie króle i walety, a w połowie owce w mundurach,
składany cylinder z przegródkami, sznurek z dwoma dre-
wienkami na końcach, których przeznaczenie było nie-
jasne... W kokieteryjnych kopertkach znajdowały się
proszki, barwiące wodę na niebiesko, czerwono i zielono.
O wiele bardziej zajmująca okazała się książka, z której
Łużyn z łatwością nauczył się kilku karcianych sztuczek,
godzinami demonstrując je potem samemu sobie przed
lustrem. Znajdował zagadkową przyjemność, niejasną
obietnicę jakichś innych, nieznanych jeszcze rozkoszy,
* Popularne czasopismo
29
w tym, jak chytrze i ściśle wychodziła sztuczka, czegoś
mu jednak wciąż brakowało, nie mógł uchwycić pewnej
tajemnicy, którą przecież z łatwością władał magik chwy-
tający z powietrza rubla albo wyjmujący wskazaną przez
publiczność siódemkę trefl z ucha stropionego Rozena.
.
Opisane w samouczku skomplikowane przybory drażniły
go. Tajemnicą, ku której dążył, była prostota, harmonijna
prostota, zaskakująca bardziej niż najbardziej skompliko-
wana magia.
W pisemnej opinii o jego postępach, przysłanej na Boże
Narodzenie, opinii bardzo sumiennej, gdzie w rubryce „uwa-
gi ogólne" obszernie i wieloznacznie pisano o jego ocięża-
łości, apatii, senności, nieruchawości i gdzie oceny zastą-
piono przysłówkami, znalazło się jedno „niedostatecznie"
-z języka rosyjskiego, i kilka „ledwie dostatecznie" - mię-
dzy innymi z matematyki. Jednak właśnie w tym okresie
ogromnie go zainteresował zbiór zadań Matematyka na
wesoło, jak głosił tytuł - zainteresował go tym, że liczby
zachowywały się tak dziwnie, linie geometryczne wchodzi-
ły w układy wbrew zasadom - wszystkim tym, czego nie
było w szkolnym podręczniku. Rozkosz i zgrozę budziło
w nim prześlizgiwanie się linii skośnych - jednej po drugiej
- po pionowej - ukazując na tym przykładzie tajemnicę
równoległości. Pionowa była nieskończona, jak każda linia;
i skośna, też nieskończona, prześlizgując się po niej i wzno-
sząc wciąż wyżej, skazana była na ruch wieczysty, zsunąć
się nie mogła i punkt ich przecięcia wraz z jego duszą
pędził w górę po bezkresnym szlaku. Za pomocą linijki
zmuszał je do rozłączenia się: po prostu wykreślał je na
nowo, równolegle do siebie, i czuł przy tym, że w tej nie-
skończoności, gdzie zmusił pochyłą do opadnięcia, doszło
do niebywałej katastrofy, niepojętego cudu, i długo zamie-
rał na tych niebiosach, gdzie ziemskie linie dostają obłędu.
30
Na jakiś czas znalazł pozorne ukojenie w obrazkowych
układankach. Były to najpierw proste, dziecinne, złożone
z dużych kawałków, wyciętych na skrajach w zaokrąglone
ząbki, jak herbatniki petit-beurre'y, i sczepiające się tak
mocno, że ułożywszy obrazek, można było, nie rozsypując,
podnosić całe jego części. W owym roku jednak angielska
moda wynalazła puzzle dla dorosłych - tak je zwano w naj-
lepszym petersburskim sklepie z zabawkami Petiot - wy-
cięte bardzo wymyślnie: kawałeczki wszelkich kształtów
od zwyczajnego krążka (część przyszłego błękitnego nie-
ba) do form najwymyślniejszych, bogatych w kąty, klinki,
przesmyki, przemyślne wyrostki, co do których nijak nie
można było rozeznać, gdzie pasują - czy uzupełnią łaciatą
skórę krowy, już prawie złożonej, czy ciemny kawałek na
zielonym tle to cień kija, należącego do pasterza, którego
ucho i część ciemienia były wyraźnie widoczne na bardziej
oczywistym kawałeczku. Kiedy więc stopniowo pojawił się
po lewej zad krowy, a po prawej, na zielonym tle ręka
z fujarką, wyżej zaś pustka wypełniała się starannie błę-
kitem nieba i niebieski krążek dokładnie wpasowywał się
w firmament - ścisłe przyleganie tych barwnych kawałecz-
ków, tworzących w ostatniej chwili wyrazisty obrazek,
przyprawiało Łużyna o przedziwne wzruszenie. Bywały
łamigłówki bardzo drogie, składające się z tysięcy części
- przynosiła je ciocia, wesoła, czuła, rudowłosa ciocia - go-
dzinami więc trwał pochylony nad stolikiem do kart w ba-
wialni, sprawdzając oczami - nim spróbował, czy pasuje
on do wgłębienia - każdy ząbek i usiłując według ledwie
uchwytnych oznak określić z góry charakter obrazka.
W sąsiednim pokoju, gdzie panował gwar gości, ciocia pro-
siła: „Na litość boską, nie zgub niczego!". Czasami wcho-
dził ojciec, spoglądał na puzzle, wyciągał rękę do stołu
i mówił: „To na pewno powinno się znaleźć tutaj", i wtedy
31
Łużyn, nie odwracając się, mamrotał: „to głupie, głupie,
proszę mi nie przeszkadzać" - i ojciec, ostrożnie przytkną-
wszy wargi do jego kosmyka, wychodził - mijając pozłaca-
ne krzesła, duże lustro, Fryne w kąpieli, fortepian, duży
milczący fortepian, podkuty grubym szkłem i pokryty bro-
katowym czaprakiem.
Dopiero w kwietniu, podczas wielkanocnych wakacji,
nastał dla Łużyna ten nieuchronny dzień, kiedy cały
świat nagle zgasł, jakby przekręcono wyłącznik i pośród
mroku tylko jedno było jasno oświetlone - nowo naro-
dzony cud, połyskująca wysepka, na której miało się
skupić całe jego życie. Szczęście, którego się uchwycił,
zatrzymało się; ten kwietniowy dzień zamarł na wieki,
a gdzieś tam, w innym wymiarze trwał ruch dni, miej-
ska wiosna, wiejskie lato - niejasne, ledwie dotykające
go fale.
Zaczęło się niewinnie. W rocznicę śmierci teścia Łużyn
senior urządził w swoim mieszkaniu wieczór muzyczny.
Na muzyce znał się niewiele, żywił tajoną, wstydliwą
skłonność do Traviaty, na koncertach słuchał fortepia-
nu tylko na początku, a potem patrzył, już nie słuchając,
na dłonie pianisty odbijające się w czarnej politurze. Jed-
nakże wieczór muzyczny, na którym wykonywano utwo-
ry zmarłego teścia, urządzić wręcz musiał: zbyt już szczel-
nie milczały gazety - zapomnienie było zupełne - ciężkie
i beznadziejne - żona z drżącym uśmiechem powtarzała,
33
że to wszystko przez intrygi, intrygi i tylko intrygi, że za
życia zazdroszczono jej ojcu talentu, a teraz chcą przemil-
czeć jego sławę. W wydekoltowanej czarnej sukni, w cu-
downej brylantowej kolii, z nieustającym wyrazem sennej
uprzejmości na pulchnej, białej twarzy witała gości spokoj-
nie, bez okrzyków, szepcząc coś szybkiego, czułego w in-
tonacji, i w głębi duszy wariując z nieśmiałości, przez ca-
ły czas szukała oczami męża, który wędrował tu i tam
drobnymi kroczkami, w wystającym spod kamizelki wy-
sztywnionym pancerzu, dobroduszny, ostrożny, ze ślada-
mi pierwszych przymiarek do szacowności. „Znów wylazła
goła" - powiedział z westchnieniem wydawca pisma ar-
tystycznego, spojrzawszy mimochodem na Fryne, która
dzięki mocniejszemu światłu była szczególnie wyrazista.
Tu wpadł mu pod nogi malutki Łużyn i został pogłaskany
po głowie. Łużyn cofnął się. „Ależ wam wyrósł na olbrzy-
ma" - zabrzmiał z tyłu damski głos. Łużyn schował się za
czyjś frak. „Nie, za pozwoleniem, za pozwoleniem - za-
grzmiało mu nad głową. - Nie można przecież stawiać
naszej prasie takich wymagań". Wcale nie olbrzym, ale
wręcz przeciwnie, za drobny na swój wiek, krążył pomię-
dzy gośćmi, usiłując znaleźć spokojne miejsce. Czasem
ktoś chwytał go za ramię i pytał o jakieś bzdury. W salonie
ciasno było od ustawionych rzędami pozłacanych krzeseł.
Ktoś uważnie wnosił przez drzwi pulpit na nuty.
Ostrożnymi krokami Łużyn dobrnął do gabinetu ojca,
gdzie było ciemno, i usiadł w kącie na otomance. Z odleg-
łego salonu przez dwa pokoje docierało czułe zawodzenie
skrzypiec.
Słuchał sennie, objąwszy kolanka i spoglądając na muś-
linowy prześwit pomiędzy nieszczelnie zsuniętymi zasło-
nami, w którym fioletowawą białością płonęła nad ulicą
lampa gazowa. Po suficie z rzadka, tajemniczym łukiem
34
przesuwało się delikatne światło, na biurku zaś objawił
się lśniący punkt - nie wiadomo co - błysk w ciężkim
kryształowym jajku czy odbicie w szkle fotografii. Omal
nie zasnął i nagle wzdrygnął się, bo na biurku zadzwonił
telefon i od razu stało się oczywiste, że lśniący punkt znaj-
duje się na widełkach aparatu. Z jadalni wszedł kreden-
sowy, włączył po drodze światło, które rozjaśniło tylko
biurko, przyłożył słuchawkę do ucha i nie spostrzegłszy
Łużyna, wyszedł, delikatnie odłożywszy słuchawkę na
skórzaną tekę. W chwilę później wrócił, towarzysząc panu,
który kiedy znalazł się w kręgu światła, szybko wziął słu-
chawkę z biurka, drugą ręką namacując za plecami opar-
cie fotela. Służący zamknął za sobą drzwi, stłumiwszy da-
leką muzyczną frazę. „Słucham" - powiedział pan. Łużyn
patrzył na niego z ciemności, bojąc się poruszyć, speszony
tym, że ktoś całkiem obcy tak wygodnie rozsiadł się przy
biurku ojca. „Nie, swoje już zagrałem" - powiedział, spo-
glądając w górę, i białą, niespokojną dłonią dotykając cze-
goś na biurku. Po bruku głucho zadźwięczały kopyta do-
rożkarskiego konia. „Zapewne" - powiedział pan, Łużyn
widział jego profil, nos jak ze słoniowej kości, połyskliwe
czarne włosy, gęstą brew. „Prawdę mówiąc, zupełnie nie
rozumiem, dlaczego dzwonisz do mnie tutaj - odezwał się
cicho, nadal bawiąc się czymś na biurku. - Jeśli tylko po
to, żeby sprawdzić...". „Dziwaczka" - roześmiał się i zaczął
miarowo kołysać stopą w lakierku. Potem bardzo zręcz-
nie umieścił słuchawkę pomiędzy uchem a ramieniem
i z rzadka odpowiadając „tak", „nie", „może", ujął w obie
ręce to, czego na biurku dotykał. Było to nieduże gładkie
pudełko, które ktoś przed paroma dniami podarował ojcu.
Łużyn nie zdążył jeszcze sprawdzić, co jest w środku, i te-
raz z ciekawością śledził dłonie pana. Ten jednak nie od
razu otworzył skrzyneczkę. „Ja też - powiedział - wiele
35
wiele razy, wiele razy. Dobranoc, mała dziewczynko". Od-
wiesiwszy słuchawkę, westchnął i otworzył skrzyneczkę.
Tak się jednak ustawił, że Łużyn nie mógł niczego zoba-
czyć spoza jego czarnego ramienia. Ostrożnie się poruszył,
ale na podłogę spadła poduszka i mężczyzna szybko się
obejrzał. „A ty co tu robisz? - zapytał, wypatrzywszy Łuży-
na w ciemnym kącie. - Oj, oj, to bardzo nieładnie pod-
słuchiwać!". Łużyn milczał. „Jak ci na imię?" - życzliwie
zapytał pan. Łużyn zsunął się z kanapy i podszedł do nie-
go. W skrzyneczce ciasno ułożone jedna przy drugiej leża-
ły rzeźbione figury. „Doskonałe szachy - oświadczył pan.
- Papa gra?". „Nie wiem" - powiedział Łużyn. „A ty po-
trafisz?". Łużyn pokręcił głową. „To wielka szkoda. Trzeba
się nauczyć. Ja, kiedy miałem dziesięć lat, juz nieźle gra-
łem. A ty ile masz lat?".
Ostrożnie otworzyły się drzwi. Wszedł - na palcach - Łu-
żyn senior. Myślał, że skrzypek jeszcze rozmawia przez
telefon, i szykował się, żeby jak najdelikatniej wyszeptać:
„Proszę sobie nie przeszkadzać, a kiedy pan skończy, go-
ście chcieliby usłyszeć coś jeszcze". „Proszę sobie nie prze-
szkadzać" - wymówił z rozpędu i zobaczywszy syna, zaciął
się. „Nie, nie, już skończyłem-wstając, odpowiedział skrzy-
pek. - Doskonałe szachy. Pan gra?". „Marnie" - odpowie-
dział Łużyn senior. („A ty co tu robisz? Idź też posłuchać
muzyki..."). „Cóż to za gra, cóż to za gra - powiedział
skrzypek, uważnie zamykając pudełko. - Kombinacje są
jak melodie. Wie pan, ja wprost słyszę posunięcia". „Moim
zdaniem szachy wymagają dużych zdolności matematycz-
nych - powiedział prędko Łużyn senior. - Mam na ten
temat... Goście czekają na pana, maestro". „Wolałbym za-
grać partyjkę - roześmiał się skrzypek, idąc ku drzwiom.
- To gra bogów. Daje nieograniczone możliwości". „To pra-
stary wynalazek - powiedział Łużyn senior i obejrzał się
36
na syna. - No, co z tobą? Idźże!". Łużyn jednak, nim do-
szedł do salonu, chytrze utknął w jadalni, gdzie nakryty
był stół z zakąskami. Tam wziął talerzyk pełen kanapek
i zabrał ze sobą do pokoju. Jadł, rozbierając się, potem
jadł w łóżku. Kiedy zgasił już światło, zajrzała do niego
matka, pochyliła się nad nim, błysnąwszy w ciemnościach
brylantami na szyi. Udał, że śpi. Odeszła i bardzo, bardzo
powoli, żeby nie stuknąć, zamykała drzwi.
Obudził się następnego ranka z uczuciem niezrozumia-
łego poruszenia. Było jasno, wietrznie, jezdnie polśniewały
fioletem; w pobliżu Łuku Pałacowego wzdymała się nad
ulicą olbrzymia trójbarwna płachta, przez którą w trzech
różnych odcieniach prześwitywało niebo. Jak zawsze
w święta wyszedł z ojcem na spacer, nie był to jednak
jeden z tych dawnych dziecinnych spacerów: armatni wy-
strzał w południe już nie przerażał i wprost nieznośna
była rozmowa z ojcem, który uczepiwszy się wczorajszego
wieczoru, napomykał, że dobrze byłoby, gdyby zaczął
uczyć się muzyki. Do śniadania podano resztki śmietan-
kowej paschy (przysadzista piramidka z szarawym nalo-
tem na okrągłym wierzchołku) i nienapoczęte jeszcze cia-
sto. Ciocia, ta sama miła rudowłosa ciocia, daleka kuzynka
matki, była niezwykle rozradowana, rzucała okruszkami
i opowiadała, że Latham za dwadzieścia pięć rubli prze-
wiezie ją na swojej Antoinette, która zresztą już piąty
dzień nie może się unieść, podczas gdy Voisin lata jak
nakręcony, zatacza kręgi, i do tego tak nisko, że kiedy
przechyla się nad trybunami, widać nawet watę w uszach
pilota. Łużyn, me wiedzieć czemu, niezwykle wyraziście
zapamiętał ten poranek, to śniadanie, jak zapamiętuje się
dzień poprzedzający daleką podróż. Ojciec mówił, że by-
łoby dobrze pojechać po śniadaniu na wyspy, gdzie polany
są całe w zawilcach, i podczas gdy mówił, ciocia trafiła
37
mu okruszkiem prosto w usta. Matka milczała - i nagle,
po drugim daniu, wstała i usiłując ukryć rozdygotaną
twarz, powtarzała szeptem, że to nic, nic, to zaraz przej-
dzie, i spiesznie wyszła. Ojciec rzucił serwetkę na stół i też
wyszedł. Łużyn nie dowiedział się nigdy, co się właściwie
stało, jednakże przechodząc z ciocią przez korytarz, usły-
szał dobiegające z sypialni matki ciche pochlipywanie
i głos ojca, który coś wyjaśniał i głośno powtarzał słowo
„przywidzenie".
„Chodźmy sobie gdzieś" - szepnęła ciocia, zarumienio-
na, spoważniała z rozbieganymi oczami - znaleźli się więc
w gabinecie, gdzie nad skórzanym fotelem trwał ostrosłup
promieni, w którym wirowały drobiny kurzu. Zapaliła pa-
pierosa i w tych promieniach łagodnie zafalowały prze-
zroczyste zwitki dymu. Była jedynym człowiekiem, w któ-
rego obecności nie czuł skrępowania, a teraz było mu
szczególnie miło: w całym domu panowało pełne wycze-
kiwania milczenie. „Zagrajmy w coś - pośpiesznie zapro-
ponowała ciocia i ujęła go z tyłu za szyję -jaką masz cien-
ką szyjkę, można jedną ręką...". „Umiesz grać w szachy?"
- przymilnie zapytał Łużyn i uwolniwszy głowę, potarł
z przyjemnością policzkiem o jej bławatkowy jedwabny
rękaw. „Wolę w durnia" - odparła z roztargnieniem. Trzas-
nęły gdzieś drzwi, skrzywiła się i zwróciwszy twarz w stro-
nę tego odgłosu, nasłuchiwała. „Nie, ja chcę w szachy"
- powiedział Łużyn. „To skomplikowane, mój miły, od ra-
zu się tego nie można nauczyć". Podszedł do biurka, od-
szukał pudełko ustawione za portretem. Ciocia wstała, że-
by wziąć popielniczkę, w zamyśleniu nucąc zakończenie
jakiejś swojej myśli. „To byłoby okropne, to byłoby okro-
pne...". „Są" - ucieszył się Łużyn i położył pudełko na ni-
ziutkim tureckim stoliku z inkrustacjami. „Potrzebna jest
jeszcze szachownica - objaśniła. - A wiesz co, ja cię lepiej
38
nauczę w warcaby, to łatwiejsze". „Nie, w szachy" - nalegał
Łużyn i rozwinął ceratową szachownicę.
„Najpierw rozstawimy figury - zaczęła ciocia z wes-
tchnieniem. - Tu białe, a tam czarne. Król i królowa obok
siebie, a to są gońce. To koniki. A tu, po bokach - tury.
Teraz...". Zamarła nagle, trzymając figurę w powietrzu
i spoglądając na drzwi. „Poczekaj - rzuciła niespokojnie.
- Zdaje się, zostawiłam w jadalni chustkę. Zaraz tu będę".
Otworzyła drzwi, ale od razu wróciła. „Niech tam - zrezyg-
nowała i znów usiadła na swoim miejscu. - Nie, nie roz-
stawiaj beze mnie, bo wszystko pokręcisz. To nazywa się
pionkiem. Teraz spójrz, jak się one wszystkie poruszają.
Konik, oczywiście skacze". Łużyn siedział na dywanie
i patrzył na jej rękę - w delikatnej platynowej bransoletce
- która wyjmowała i ustawiała figury. „Królowa jest naj-
ruchliwsza - oznajmił z zadowoleniem i palcem poprawił
figurę, która stała nie całkiem pośrodku kwadratu. „A za-
bijają tak - mówiła ciocia - jakby, rozumiesz, wypierały
jedna drugą. A pionki tak: boczkiem. Kiedy można wziąć
króla, to się nazywa szach, kiedy on już nie ma się gdzie
podziać, to jest mat. Ty musisz, znaczy się, wziąć mojego
króla, a ja twojego. Widzisz, jak to długo trzeba tłuma-
czyć. Może zagramy innym razem, co?". „Nie, zaraz" - za-
protestował Łużyn i nagle pocałował ją w rękę. „Jakiś ty
miły - powiedziała przeciągle ciocia - skąd takie czuło-
ści... A jednak dobry z ciebie chłopiec". „Ja proszę, za-
grajmy" - nalegał Łużyn i przeszedłszy po dywanie na
kolanach, zatrzymał się tak przy stoliku. Ona jednak pod-
niosła się nagle, i to tak gwałtownie, że zaczepiła spódnicą
o szachownicę i strąciła kilka figur. W drzwiach stał jego
ojciec.
„Idź do siebie" - rozkazał, spojrzawszy mimochodem
na syna. Łużyn, którego pierwszy raz w życiu wyproszono
39
z pokoju, ze zdumienia znieruchomiał na klęczkach. „Czy
słyszałeś?" - powtórzył ojciec. Łużyn mocno się zaczer-
wienił i zaczął szukać na dywanie upuszczonych figur.
„Szybciej" - dorzucił ojciec gromkim głosem, jakim nigdy
się nie odzywał. Ciocia zaczęła skwapliwie, byle jak wkła-
dać figury do skrzyneczki. Ręce jej drżały. Jeden pionek
za nic nie chciał się zmieścić. „Zabieraj, zabieraj - powie-
działa - no, zabieraj to wreszcie!". Powoli zwinął ceratową
szachownicę i z pociemniałą z urazy twarzą wziął skrzy-
neczkę. Nie mógł zamknąć za sobą drzwi, bo obie ręce
miał zajęte. Ojciec szybko podszedł i tak trzasnął drzwia-
mi, że Łużyn upuścił szachownicę, która się od razu roz-
winęła; trzeba było postawić skrzyneczkę na podłodze
i znowu ją zwijać. Za drzwiami w gabinecie najpierw za-
padło milczenie - potem dobiegło go skrzypnięcie fotela
pod nagłym ciężarem i urywany pytający szept cioci. Łu-
żyn pomyślał ze wstrętem, że dziś w domu wszyscy powa-
riowali, i poszedł do swego pokoju. Tam od razu rozstawił
figury tak, jak mu pokazała ciocia, długo się im przyglą-
dał, nad czymś się zastanawiając, po czym bardzo staran-
nie ułożył je w skrzyneczce. Od tego dnia szachy zostały
u niego i ojciec długo nie spostrzegał ich braku. Od tego
dnia w jego pokoju zjawiła się urzekająca, tajemnicza za-
bawka, której nie umiał jeszcze użyć. Od tego dnia ciocia
już nigdy nie przyszła do nich w gości.
Po kilku może dniach, pomiędzy pierwszą a trzecią lekcją
wypadł pusty czas: nauczyciel geografii przeziębił się. Kie-
dy od dzwonka upłynęło z pięć minut, nastąpiło takie prze-
czucie szczęścia, że serce zdawało się nie wytrzyma, jeśli
mimo wszystko szklane drzwi zaraz się nie otworzą i geo-
graf, jak to miał zawsze w zwyczaju, prawie biegiem nie
wpadnie do klasy. Tylko Łużynowi było to obojętne. Po-
chylony nisko nad pulpitem, temperował ołówek, starając
40
się, by jego ostrze było jak igła. Narastał pełen podniecenia
hałas. Wydawało się, że szczęście może się spełnić. Czasami
zresztą zdarzały się nieznośne rozczarowania: zamiast cho-
rego nauczyciela wpełzał niziutki, drapieżny matematyk
i bezszelestnie zamknąwszy drzwi, ze złośliwym uśmie-
chem zaczynał wygarniać kawałeczki kredy z rowka pod
czarną tablicą. Upłynęło jednak całe dziesięć minut i nikt
się nie zjawiał. Hałas się nasilał. Ktoś z nadmiaru uszczę-
śliwienia trzasnął wiekiem pulpitu. Natychmiast z nieokreś-
loności wyłonił się wychowawca. „Ma być idealnie cicho
- powiedział. - Żeby mi było idealnie cicho. Walentyn Iwa-
nowicz zachorował. Zajmijcie się czymś. Żeby jednak było
całkiem cicho". Wyszedł. Za oknami polśniewały duże,
wzdęte obłoki i coś ciurkało, kapało, popiskiwały wróble.
Rozkoszna godzina, cudowna godzina. Łużyn zaczął obo-
jętnie temperować następny ołówek. Gromów opowiadał
coś ochrypłym głosem, z lubością wypowiadając dziwne,
nieprzyzwoite słówka. Pietriszczew błagał wszystkich, że-
by mu wytłumaczyli, skąd wiadomo, że one równają się
dwóm prostym. Nagle Łużyn usłyszał za plecami osobliwy,
drewniany, sypki dźwięk, który przyprawił go o przypływ
gorąca i bicie serca. Odwrócił się ostrożnie: Krebs i jedy-
ny grzeczniś w klasie z wprawą rozstawiali małe lekkie
figurki na trzywerszkowej * szachownicy. Szachownica le-
żała na ławce pomiędzy nimi. Siedzieli bardzo niewygod-
nie, bokiem. Łużyn, zapomniawszy o ołówku, podszedł
do nich. Gracze go nie spostrzegli. Grzeczniś, który wiele
lat później usiłował przypomnieć sobie kolegę z klasy,
nie zapamiętał w ogóle tej przypadkowej partii szachów,
rozegranej podczas wolnej lekcji. Myląc daty, wydobywał
z przeszłości niejasne wrażenie, że Łużyn kiedyś kogoś
41
w szkole ograł, coś go świerzbiło w pamięci, ale nie sposób
było do tego dotrzeć.
„Tura leci" - powiedział Krebs. Łużyn, śledząc jego dłoń,
z sekundę trwającym panicznym drgnieniem pomyślał,
że ciocia nie wymieniła mu wszystkich figur. Tura okazała
się jednak synonimem wieży. „Po prostu nie zauważyłem"
- powiedział ten drugi. „Pan Bóg z tobą, cofnij ruch" - po-
wiedział Krebs.
Łużyn z irytującą go zazdrością, z dreszczem niezaspo-
kojenia przyglądał się ich grze, usiłując zrozumieć, gdzie
kryją się te harmonijne melodie, o których mówił mu-
zyk, i wyczuwał niejasno, że on je jakimś sposobem rozu-
mie lepiej niż tych dwóch, choć zupełnie nie wie, jak je
trzeba prowadzić, dlaczego jeden ruch jest dobry, a drugi
zły, i jak trzeba postępować, żeby bez strat przedostać
się do obozu cudzego króla. Było jedno posunięcie, które
bardzo mu się spodobało, zgrabne i zabawne: figura, któ-
rą Krebs nazwał turą, i jego król nagle przeskoczyły jed-
no przez drugie. Zobaczył potem, jak czarny król wyszedł
przed swoje pionki (jeden był wybity niczym ząb) i zaczął
w zakłopotaniu ruszać się to tu, to tam. „Szach - mówił
Krebs - szach. - Ugodzony król odskakiwał w bok. - Tu
nie możesz i tu też nie możesz. Szach, biorę królową,
szach". Tu sam przegapił figurę i zażądał cofnięcia ru-
chu. Dręczyciel klasy dał w tym momencie Łużynowi
szczutka w potylicę, a drugą ręką strącił szachownicę na
podłogę. Łużyn po raz drugi spostrzegł, jak chwiejne są
szachy.
Następnego ranka, jeszcze leżąc w łóżku, podjął nieby-
wałą decyzję. Do szkoły jeździł zazwyczaj dorożką, za-
wsze, nawiasem mówiąc, starannie badając jej numer,
dzieląc go w specjalny sposób, żeby jak najporęczniej
zapakować go w pamięci i stamtąd, gdy zajdzie potrzeba,
42
wydobyć w stanie nienaruszonym. Dziś jednak nie doje-
chał do szkoły, z przejęcia nie zapamiętał numeru i roz-
glądając się z obawą, wysiadł na Karawannej i stamtąd,
okrężną drogą, unikając okolic szkoły, dotarł na Siergi-
jewską. Idąc tam, natknął się akurat na nauczyciela geo-
grafii, który smarcząc i charcząc, ogromnymi krokami,
z teczką pod pachą pędził w kierunku szkoły. Łużyn od-
wrócił się tak gwałtownie, że przedmiot w tornistrze cięż-
ko zadźwięczał. Dopiero kiedy nauczyciel niby niewidzą-
cy wiatr przemknął obok, Łużyn spostrzegł, że stoi przed
wystawą fryzjerni i że spoglądają na niego uważnie trzy,
całe w puklach, głowy trzech woskowych dam o różowych
nozdrzach. Zaczerpnął tchu i szybko ruszył po mokrym
trotuarze, bezwiednie tak wymierzając kroki, żeby obcas
trafiał za każdym razem na krawędź płyty. Płyty były
jednak różnej szerokości i to przeszkadzało w marszu.
Wtedy, żeby uniknąć pokusy, zszedł na jezdnię i ruszył
po błocie, tuż przy chodniku. Wreszcie dostrzegł uprag-
niony dom, jasnobeżowy, z nagimi starcami w napięciu
podtrzymującymi balkon i wielobarwnymi szybkami
frontowych drzwi. Skręcił do bramy obok pobielonego
przez gołębie słupka i prześlizgnąwszy się przez dziedzi-
niec, gdzie dwóch mężczyzn z podwiniętymi rękawami
myło wspaniały ekwipaż, wszedł po schodach i zadzwonił.
„Pani jeszcze śpi - powiedziała pokojówka, patrząc na
niego ze zdziwieniem. - Proszę chyba poczekać, o tutaj.
Zamelduję potem". Łużyn spokojnie ściągnął z ramion
tornister, położył go obok siebie na stole, na którym stał
marmurowy kałamarz, haftowana paciorkami teka i nie-
znana mu fotografia ojca (w jednej ręce książka, palec
drugiej podpierający skroń), i nie mając nic innego do
roboty, zaczął liczyć, ile kolorów ma dywan. W tym po-
koju był tylko raz - kiedy zachęcony przez ojca zawiózł
43
cioci na Boże Narodzenie duże pudełko czekoladek, któ-
rych połowę zjadł sam, a resztę rozłożył tak, żeby nic nie
było znać. Ciocia jeszcze do niedawna odwiedzała ich co-
dziennie, a teraz przestała, w powietrzu zaś było coś ta-
kiego, jakiś nieuchwytny zakaz, który nie pozwalał w do-
mu o to zapytać. Naliczywszy dziewięć odcieni, przeniósł
spojrzenie na jedwabny parawan, haftowany w trzciny
i bociany. Ledwie zaczął się zastanawiać, czy takie same
bociany są po drugiej stronie, gdy wreszcie weszła ciocia
- nieuczesana, w kolorowym szlafroku z rękawami jak
skrzydła. „A ty skąd? - wykrzyknęła. - A szkoła? Ach, ty
śmieszny chłopcze...".
Po dwóch chyba godzinach znów wyszedł na ulicę. Tor-
nister, teraz pusty, był tak lekki, że podskakiwał mu na
łopatkach. Trzeba było jakoś spędzić czas do normalnego
powrotu. Powlókł się do Ogrodu Taurydzkiego, a pustka
w tornistrze zaczęła go irytować. Po pierwsze, to, co prze-
zornie zostawił u cioci, mogło przed następnym razem
gdzieś się zagubić; po drugie, przydałoby mu się to wie-
czorami w domu. Postanowił, że na przyszłość będzie dzia-
łać inaczej.
„Sprawy rodzinne" - odpowiedział następnego dnia wy-
chowawcy, który mimochodem zapytał go, dlaczego nie
było go w szkole. W czwartek wyszedł ze szkoły wcześniej
i opuścił trzy dni z rzędu, po czym wyjaśnił, że bolało go
gardło. W środę nastąpiła recydywa. W sobotę spóźnił się
na pierwszą lekcję, choć z domu wyjechał wcześniej niż
zwykle. W niedzielę zdumiał matkę, oznajmiając, że za-
proszony jest do kolegi, i nie było go około pięciu godzin.
W środę zwolniono ich wcześniej (był to jeden z tych cu-
downych dni, błękitnych, pełnych kurzu, pod sam koniec
kwietnia, kiedy kres szkoły jest tak bliski i takie opano-
wuje wszystkich lenistwo), wrócił jednak do domu o wiele
44
później niż zwykle. A potem nastąpił cały tydzień nieobec-
ności - upajający, oszałamiający tydzień. Wychowawca za-
dzwonił do jego domu, żeby dowiedzieć się, co się z nim
dzieje. Telefon odebrał ojciec.
Kiedy Łużyn około czwartej wrócił do domu, ojciec miał
poszarzałą twarz i wytrzeszczone oczy, a matka, jakby stra-
ciła mowę, oddychała z trudem, a potem zaczęła dziwacz-
nie i głośno śmiać się, z zawodzeniem i krzykiem. Po chwili
zamieszania ojciec w milczeniu poprowadził go do gabi-
netu i skrzyżowawszy ręce na piersi, zażądał wyjaśnień.
Łużyn z ciężkim, drogocennym tornistrem pod pachą wbił
oczy w podłogę, zastanawiając się, czy ciocia zdolna jest
do zdrady. „Bądź uprzejmy wytłumaczyć mi" - powtórzył
ojciec. Do zdrady ona nie jest chyba zdolna, skąd zresztą
miałaby wiedzieć, że on wpadł. „Odmawiasz?" - zapytał
ojciec. Poza tym jej się nawet podobało, że on wagaruje.
„Posłuchaj - powiedział ojciec pojednawczo - porozma-
wiajmy jak przyjaciele". Łużyn z westchnieniem przysiadł
na poręczy fotela, z oczami nadal utkwionymi w podłodze.
„Jak przyjaciele -jeszcze bardziej pojednawczo powtórzył
ojciec. - A więc okazuje się, że kilka razy zwagarowałeś.
Więc chciałbym wiedzieć, gdzie byłeś i co robiłeś. Ja to
nawet rozumiem, że jest ładna pogoda i chciałoby się pójść
na spacer". „Tak, chciałoby się" - obojętnie powtórzył Łu-
żyn, którego ogarniała nuda. Ojciec życzył sobie dowie-
dzieć się, gdzie on spacerował i czy od dawna miewa na
to ochotę. Potem oznajmił, że każdy ma swoje obowiązki,
obowiązki obywatela, członka rodziny, żołnierza, a także
ucznia. Łużyn ziewnął. „Idź do siebie" - z rezygnacją po-
wiedział ojciec i kiedy syn wyszedł, długo stał pośrodku
gabinetu, z tępą zgrozą spoglądając na drzwi. Żona, która
słuchała tego wszystkiego z sąsiedniego pokoju, weszła,
usiadła na skraju otomanki i znowu się rozszlochała. „On
45
oszukuje - powtarzała - oszukuje tak jak ty. Otacza mnie
kłamstwo". Wzruszył tylko ramionami i pomyślał, jak
smutno jest żyć, jak smutno jest wypełniać obowiązki,
nie spptykać się, nie dzwonić, nie chodzić tam, dokąd tak
bardzo ciągnie... a tu jeszcze syn... te dziwactwa... Ten
upór... Smutne, smutne i tyle.
W dawnym gabinecie dziadka, gdzie nawet w najwięk-
sze upały było wilgotno jak w grobie, choćby nie wiem
jak często otwierano okna wychodzące wprost na ciężkie
ciemne igliwie, takie wspaniałe i splątane, że nie dało się
określić, gdzie kończy się jeden świerk, a zaczyna inny
-w tym niezamieszkanym pokoju, gdzie na pustym biur-
ku stał chłopiec z brązu ze skrzypcami - znajdowała się
niezamknięta szafa pełna książek, w niej zaś grube tomy
zmarłego już pisma ilustrowanego. Łużyn szybko kartko-
wał je, docierając do stronicy, gdzie między wierszem Ko-
rinfskiego, uwieńczonym winietą w kształcie harfy, a rub-
ryką rozmaitości z informacjami o ruchomych bagnach,
amerykańskich dziwakach i długości kiszek ludzkich, wy-
tłoczona była szachownica. Ręki Łużyna kartkującej tom
nie były w stanie powstrzymać żadne obrazy - ani słynny
wodospad Niagara, ani głodujące dzieci hinduskie, szkie-
leciki o wzdętych brzuszkach, ani zamach na króla Hisz-
panii. Życie przemijało z pośpiesznym szelestem i nagle
zatrzymywało się - miał przed sobą upragniony kwadrat,
ćwiczenia, debiuty, partie.
47
Na początku letnich wakacji brakowało mu bardzo cioci
i staruszka z kwiatami - zwłaszcza staruszka pachnącego
to fiołkami, to konwaliami, zależnie od tego, jakie kwiaty
przynosił cioci. Przychodził zazwyczaj w bardzo stosownej
chwili - w kilka minut po tym, gdy ciocia, spojrzawszy na
zegarek, wychodziła z domu. „No cóż, trzeba poczekać"
- mówił staruszek, zdejmując nawilgły papier z bukietu,
Łużyn zaś przysuwał mu fotel do stolika, gdzie rozstawio-
ne już były szachy. Pojawienie się staruszka stanowiło
wyjście z dość niezręcznej sytuacji. Po trzech czy czterech
opuszczonych dniach szkoły okazało się, że ciocia nie po-
trafi grać w szachy. Figury stłaczały jej się w bezładną
gromadę, z której wyskakiwał nagle odsłonięty i bezradny
król. Staruszek zaś grał bosko. Za pierwszym razem, gdy
ciocia, naciągając rękawiczki, powiedziała szybko: „Nie-
stety, muszę wyjść, ale może pan poczeka i zagra w szachy
z moim siostrzeńcem, dziękuję za cudowne konwalie" - za
pierwszym razem, kiedy staruszek usiadł i wyznał z wes-
tchnieniem: „Dawno, dawno, nie brałem do rąk... no, ka-
walerze - lewa czy prawa?". Za pierwszym razem, kiedy
po kilku ruchach płonęły uszy i nie miał juz żadnego ru-
chu - Łużynowi wydało się, że gra w zupełnie inną grę niż
ta, której nauczyła go ciocia. Szachownicę spowijał aro-
mat. Staruszek nazywał królową hetmanem, a turę - wieżą
i zrobiwszy zabójczy dla przeciwnika ruch, od razu cofał
go, jakby odsłaniając mechanizm kosztownego instrumen-
tu, wskazywał, jak przeciwnik powinien był zagrać, żeby
zapobiec porażce. Pierwszych piętnaście partii staruszek
wygrał bez trudu, ani przez chwilę nie zastanawiając się
nad ruchem, podczas szesnastej zaczął się nagle zastana-
wiać i z trudem wygrał, ostatniego zaś dnia, wtedy kiedy
przyjechał z całym krzakiem bzu, którego nie było gdzie
postawić, ciocia zaś na paluszkach biegała po swojej sy-
48
pialni, a potem wyszła, zapewne kuchennym wyjściem
- tego ostatniego dnia, po długiej podniecającej walce,
podczas której okazało się, że staruszek głośno oddycha
przez nos, Łużyn coś pojął, coś się w nim otwarło, stało się
jasne, znikła krótkowzroczność myśli, przesłaniająca dręczą-
cą mgłą perspektywy szachów. „No cóż, remis" -westchnął
staruszek. Zrobił kilka różnych ruchów hetmanem, jak
drążkiem biegów zepsutej maszyny, i powtórzył: „Remis.
Wieczny szach". Łużyn też spróbował, czy drążek nie działa,
pociągnął raz, drugi i nadął się, patrząc na szachownicę.
„Daleko zajdziesz, kawalerze - powiedział staruszek. - Dale-
ko zajdziesz, jeśli to dalej będzie tak samo wyglądało. Wiel-
kie sukcesy. Pierwszy raz widzę... Bardzo, bardzo daleko...".
Wytłumaczył mu niezbyt skomplikowany system nota-
cji szachowej i wkrótce Łużyn, rozgrywając partie z cza-
sopisma, odkrył w sobie właściwość, której pozazdrościł
niegdyś, gdy ojciec przy stole opowiadał, że nie jest w sta-
nie zrozumieć, jakim sposobem jego teść całymi godzi-
nami czytał partyturę i przebiegając oczyma nuty, słyszał
wszystkie falowania muzyki, przy czym to uśmiechał się,
to marszczył brwi, a czasem na chwilę cofał, jak robi to
czytelnik, gdy sprawdza jakiś szczegół powieści - nazwi-
sko czy porę roku. „To musi być wielka przyjemność - mó-
wił ojciec - odbierać muzykę w jej naturalnej postaci".
Tego rodzaju przyjemności zaczął właśnie doznawać Łu-
żyn, przebiegając oczyma litery i cyfry oznaczające ruchy.
Najpierw nauczył się rozgrywać partie - nieśmiertelne
partie z dawnych turniejów - rzucał spojrzenie na sza-
chowe nuty i bezszelestnie przestawiał figury na szachow-
nicy. Zdarzało się, że po zrobieniu ruchu opatrzonego wy-
krzyknikiem albo znakiem zapytania, zależnie od tego,
czy był dobry, czy zły, następowało kilka serii ruchów
w nawiasach, bowiem interesujący ruch rozgałęział się
49
na podobieństwo rzeki i każdy dopływ trzeba było prze-
śledzić do końca, zanim wróciło się do głównego nurtu.
Te poboczne, domniemane ruchy, wyjaśniające istotę błę-
du bądź przewidywań gracza, Łużyn stopniowo przestał
odtwarzać, odgadywał ich harmonię z kolejnych symboli.
Tak samo partię juz kiedyś rozegraną potrafił odczytać
bez pomocy szachownicy: było to tym przyjemniejsze, że
nie musiał posługiwać się szachami, nasłuchując co chwi-
la, czy ktoś nie idzie; zamykał co prawda drzwi na klucz,
otwierając je niechętnie po tym dopiero, gdy mosiężna
klamka wielokrotnie opadała - i ojciec, który przychodził,
żeby zobaczyć, co też on robi w wilgotnym, niezamieszka-
nym pokoju, widział, że syn jest niespokojny, chmurny
i uszy mu płoną; na stole leżały tomy czasopisma i Łużyna
seniora ogarniało podejrzenie, czy syn nie szuka tam przy-
padkiem podobizn nagich kobiet.
„Dlaczego zamykasz drzwi? - pytał (a mały Łużyn wcią-
gał głowę w ramiona i z przerażającą jasnością wyobrażał
sobie, że za chwilę ojciec zajrzy pod kanapę i znajdzie
szachy). - Tu jest wprost lodowate powietrze. I co tam jest
ciekawego w tych starych pismach? Chodź, poszukamy,
czy pod świerkami nie ma koźlaków".
Koźlaki, owszem, były. Do mokrego kapelusza bladoceg-
lastego koloru przywierały świerkowe szpilki, a czasem
długi, delikatny ślad pozostawiało na nim źdźbło trawy.
Spód bywał dziurawy, siedział tam czasem żółty ślimak
- a z grubego plamisto-szarego korzenia Łużyn senior,
zanim wreszcie włożył grzyb do koszyka, zeskrobywał scy-
zorykiem mech i ziemię. Syn szedł za nim, zostając w tyle
o jakieś piętnaście kroków, zaplótłszy ręce na plecach ni-
czym staruszek, i nie tylko nie szukał grzybów, ale nie
chciał nawet spojrzeć na te, które z pełnym zadowolenia
postękiwaniem wynajdywał ojciec. Czasem na krańcu alei
50
pojawiała się matka, tęga i blada, w swojej smutnej białej
sukni, w której było jej nie do twarzy, i śpieszyła ku nim,
wchodząc to w słońce, to w cień, a zeschłe liście trwające
zawsze w lasach północy, szeleściły pod jej białymi pan-
toflami na wysokich, trochę przekrzywionych obcasach.
W lipcu chyba matka poślizgnęła się na schodach weran-
dy, zwichnęła nogę i długo leżała - to w na wpół zaciem-
nionej sypialni, to na werandzie - w różowym szlafroku,
upudrowana, obok zaś na stoliku stała srebrna paterka ze
słodkimi pastylkami. Noga wkrótce wydobrzała, ale matka
leżała nadal, jakby zdecydowawszy, że tak jest jej sądzone
i życie to jej właśnie przeznacza. Lato zaś było niezwykle
gorące, komary nie dawały spokoju, od strony rzeki co
dzień rozlegały się piski kąpiących się panien, i pewnego
takiego właśnie męczącego dnia, wczesnym rankiem, kie-
dy jeszcze gzy nie zaczęły nękać konia wysmarowanego
czarnym, mocno pachnącym mazidłem, Łużyn senior po-
jechał na cały dzień do miasta. „Zrozum wreszcie. Muszę
przecież zobaczyć się z Silwestrowem - mówił w przed-
dzień, krążąc po sypialni w swoim mysiej barwy szlafroku.
- Jesteś naprawdę dziwna. Przecież to ważna sprawa. Sam
wolałbym zostać". Ale żona nadal leżała z twarzą wciśniętą
w poduszkę, a jej tęgie, bezradne plecy dygotały. Mimo
to rano wyjechał. Syn, stojąc w ogrodzie, widział, jak nad
zębatym szeregiem świerczków, odgradzających ogród od
drogi, przemykało popiersie stangreta i kapelusz ojca.
Tego dnia opanował go smutek. Wszystkie partie w sta-
rym czasopiśmie zostały przestudiowane, wszystkie zada-
nia rozwiązane i musiał grać sam ze sobą, co kończyło się
beznadziejnie wymianą wszystkich figur i mdłym remi-
sem. Było przy tym nieznośnie gorąco. Od werandy kładł
się na jaskrawy piasek czarny trójkątny cień. Aleja była
cała w plamach słońca i plamy te, kiedy przymrużyło się
51
oczy, przeistaczały się w równe, jasne i ciemne kwadraty.
Pod ławką cień rozłożył się na płask, tworząc wyraźną
siatkę. Kamienne słupy z urnami, stojące na czterech ro-
gach ogrodowego gazonu, groziły sobie nawzajem po prze-
kątnej. Przefruwały jaskółki, których lot przypominał
ruch tnących coś szybko nożyczek. Nie wiedząc, co ze sobą
począć, powlókł się ścieżką wzdłuż rzeki, za rzeką zaś pa-
nował wesoły rozgardiasz i migały obnażone ciała. Stanął
za pniem drzewa, ukradkiem, z bijącym sercem przypat-
rując się tym białym przebłyskom. W gałęziach zaszeleścił
ptak, a on przestraszył się go i ruszył z powrotem, odda-
lając się od rzeki. Śniadanie jadł sam z gospodynią, mil-
czącą staruchą o żółtej twarzy, zawsze lekko pachnącą
kawą. Potem, pokładając się na kanapie w salonie, wsłu-
chiwał się sennie we wszelkie delikatne odgłosy, to
w krzyk wilgi w ogrodzie, to w brzęczenie trzmiela wlatu-
jącego przez okno, to w podzwanianie naczyń na tacy zno-
szonej na dół z sypialni matki - i te ulotne dźwięki dziwnie
przeistaczały się w jego półśnie, przybierając postać cu-
dacznych, skomplikowanych jasnych deseni na ciemnym
tle, aż - usiłując je rozwikłać - zasnął. Zbudziła go poko-
jówka przysłana przez matkę. W sypialni było dość ciemno
i ponuro; matka przyciągnęła go do siebie, ale on tak ze-
sztywniał i odwracał się od niej z takim uporem, że musia-
ła go puścić. „Opowiedz mi coś" - poprosiła cicho. Wzru-
szył ramionami, skrobiąc palcem kolano. „Nie chcesz?"
- zapytała jeszcze ciszej. Spojrzał na nocny stolik, włożył
do ust cukierek i zaczął go ssać, potem drugi, trzeci i jesz-
cze jeden, i jeszcze jeden, aż wreszcie usta wypełniły się
słodkimi głucho stukającymi kulkami. „Bierz, bierz, ile
chcesz" - szeptała i wysunąwszy rękę, usiłowała go po-
głaskać. „Wcale się nie opaliłeś w tym roku - stwierdziła
po chwili. - A może ja po prostu nie widzę, światło tutaj
52
jest takie martwe, zupełnie sine. Podnieś, proszę, żaluzje.
Albo nie, poczekaj, zostań. Potem". Dossawszy cukierki,
zapytał, czy może sobie pójść. Zapytała, co będzie teraz
robił i czy nie chce pojechać o siódmej na stację, na spo-
tkanie ojca. „Proszę mnie puścić - powiedział. - U mamy
pachnie lekarstwem".
Spróbował zjechać po schodach, jak się to robiło
w szkole i jak sam nigdy w szkole nie robił, ale stopnie
były za wysokie. Pod schodami, w szafie, jeszcze do koń-
ca niespenetrowanej, poszukał czasopism. Wydobył pis-
mo, znalazł w nim kącik poświęcony warcabom - głupie,
nieruchawe krążki, tępo stojące na szachownicy - ale sza-
chów nie było. Raz po raz natykał się na album zielnika
z zasuszonymi szarotkami i purpurowymi liśćmi i z na-
pisami zrobionymi dziecinnym, nieśmiałym, bladofiole-
towym pismem, tak niepodobnym do obecnego pisma
matki: „Davos 1885 roku"; „Gatczina, 1886 roku". Roz-
złoszczony zaczął wydzierać liście i kwiaty i siedząc
w kucki pośród rozrzuconych książek, rozkichał się od
drobniuteńkiego kurzu. Potem pod schodami zrobiło się
tak ciemno, że stronice pisma, które znowu wertował,
zaczęły zlewać się w szarą mgłę i czasem tylko jakiś nie-
duży obrazek zwodził go, bo wydawał się w płynnym
mroku zadaniem szachowym. Byle jak wtłoczył książki
do szafy, powlókł się do salonu, pomyślał ospale, że jest
już pewnie ósma, bo kredensowy zapalał lampy naftowe.
Matka, opierając się na lasce i trzymając poręczy, ciężko
schodziła na dół w peniuarze koloru bzu i twarz miała
przestraszoną. „Nie rozumiem, dlaczego twój ojciec jesz-
cze nie przyjechał" - powiedziała i posuwając się z tru-
dem, wyszła na werandę, wpatrując się w drogę pomię-
dzy wierzchołkami świerków, obramowanych tu i ówdzie
jaskraworudym promieniem.
53
Ojciec przyjechał dopiero około dziesiątej, okazało się,
że spóźnił się na pociąg, miał mnóstwo spraw, jadł obiad
z wydawcą - nie, nie, za zupę dziękuje. Śmiał się i mówił
bardzo głośno, jadł hałaśliwie i Łużyn poczuł nagle, że
ojciec przez cały czas spogląda na niego, jakby oszołomio-
ny jego obecnością. Obiad złączył się jakoś z porą wieczor-
nej herbaty, matka wsparta łokciami o stół mrużyła w mil-
czeniu oczy, wpatrując się w talerzyk z malinami, a im
weselej opowiadał coś ojciec, tym mocniej mrużyła oczy.
Potem wstała i spokojnie odeszła, a Łużynowi wydało się,
że wszystko to już raz się zdarzyło. Został na werandzie
sam z ojcem i lękając się unieść głowę, przez cały czas
czuł na sobie uważne i dziwne spojrzenie.
„Jak spędziłeś czas, mój panie? - zapytał nagle ojciec.
- Co robiłeś?". „Nic" - odpowiedział Łużyn. „A co pan
zamierza robić teraz?" - tym samym napiętym i żartob-
liwym tonem, naśladując sposób mówienia syna, zapytał
Łużyn senior. - Czy chcesz położyć się spać, czy posiedzisz
tu ze mną?". Łużyn zabił komara i bardzo ostrożnie, z do-
łu, bokiem spojrzał na ojca. Ojciec miał na brodzie okruch
i oczy błyszczały mu kpiąco i nieprzyjemnie. „Wiesz co?
- zaczął i okruch spadł. - Wiesz co? Zagramy w coś.
Chcesz, na przykład, żebym cię nauczył grać w szachy?".
Zobaczył, jak syn z wolna zaczerwienił się, i ulitowawszy
się nad nim, dodał pośpiesznie: „Albo w wojnę, tam są
karty w stoliku". „A szachów u nas nie ma?" - zapytał
ochryple Łużyn i znowu ostrożnie spojrzał na ojca. „Dobre
zostały w Petersburgu - poinformował spokojnie ojciec
- ale zdaje się, że są stare na strychu. Chodź, zobaczymy".
Rzeczywiście, w świetle lampy, którą ojciec trzymał wy-
soko, Łużyn, pośród rozmaitych rupieci, znalazł w szufla-
dzie szachownicę i znowu poczuł, że wszystko to już raz
się działo - otwarta szuflada ze sterczącym z boku gwoź-
54
dziem, oproszone kurzem książki, drewniana, pęknięta
pośrodku szachownica. Znalazło się również pudełko z wy-
suwaną pokrywką, zawierające mizerne figury szachowe.
A przez cały czas, kiedy szukał szachów, i potem, kiedy
znosił je na dół, na werandę, Łużyn usiłował zrozumieć,
czy ojciec zaczął mówić o nich przypadkiem, czy też coś
wypatrzył - najprostsze zaś wyjaśnienie w ogóle nie przy-
chodziło mu do głowy, jak czasem przy rozwiązywaniu
zadania kluczem do niego okazuje się ruch, który uwa-
ża się za niewykonalny, w sposób oczywisty wykluczony
z szeregu możliwych ruchów.
Teraz także, kiedy na oświetlonym stole pomiędzy lam-
pą a zsiadłym mlekiem położona została szachownica, oj-
ciec zaś zaczął przecierać ją gazetą, a z twarzy jego znikła
ironia, Łużyna, który zapomniał o lęku, zapomniał o ta-
jemnicy, przepełniło nagle dumne wzruszenie na myśl
o tym, że jeśli tylko zechce, może popisać się całą swoją
biegłością. Ojciec zaczął rozstawiać figury. Jeden z pion-
ków został zastąpiony przez bezsensowny fioletowy klocek
przypominający flaszeczkę; zamiast jednej z wież była war-
caba, konie nie miały głów, ten zaś koński łeb, który po
opróżnieniu pudełka został w nim (wraz z małą kostką do
gry i czerwoną fiszką), nie pasował do żadnego z nich.
Kiedy wszystko było ustawione, Łużyn zdecydował się na-
gle i wymamrotał: „Ja już trochę umiem". „Któż cię na-
uczył?" - nie podnosząc głowy, zapytał ojciec. „W szkole
- odpowiedział Łużyn. - Tam jedni tacy grali". „A, to do-
skonale - skomentował ojciec. - To może zaczniemy...".
Łużyn senior grał w szachy od młodzieńczych lat, ale
rzadko i chaotycznie, z przypadkowymi partnerami - na
wołżańskim statku w pogodny wieczór, w zagranicznym
sanatorium, gdzie niegdyś umierał jego brat, na letnisku
z wiejskim lekarzem, odludkiem, który co pewien czas
55
przestawał do nich zaglądać - wszystkie zaś te przypad-
kowe partie, pełne poziewań i jałowych rozmyślań, stano-
wiły dla niego niefrasobliwy odpoczynek albo po prostu
sposób na to, żeby nie łamiąc zasad przyzwoitości, milczeć
w towarzystwie człowieka, z którym rozmowa się nie klei
- krótkie, nieskomplikowane partie, nieznaczone ani am-
bicją, ani natchnieniem, partie, które zaczynał zawsze jed-
nakowo, niewiele zwracając uwagi na ruchy przeciwni-
ka. Nie bolejąc nad przegranymi, uważał mimo wszystko
w głębi duszy, że gra całkiem nieźle, a jeśli przegrywa, to
przez roztargnienie, przez wrodzoną dobroduszność, przez
chęć ożywienia partii odważnymi wypadami, i sądził, że
jeśli się przyłożyć, to można i bez teorii obalić każdy pod-
ręcznikowy gambit. Namiętność syna do szachów tak go
zdumiała, wydała się czymś tak nieoczekiwanym, a jed-
nocześnie danym przez los, nieuchronnym - takie to było
dziwne i straszne: siedzieć na jasno oświetlonej werandzie,
wpośród czarnej letniej nocy, naprzeciwko tego chłopca,
któremu, gdy tylko pochylał się nad figurami, jakby po-
większało się, puchło napięte czoło - takie to było wszyst-
ko dziwne i straszne, że nie mógł skupić myśli na ruchu
szachowym i udając namysł, to mgliście wspominał swój
nielegalny petersburski dzień, po którym pozostało mu
uczucie wstydu i lepiej było tego nie zgłębiać, to przyglą-
dał się lekkiemu, niedbałemu ruchowi, jakim syn prze-
stawiał figurę. Po kilku minutach syn powiedział: „Jeśli
tak, to mat, a jeśli tak - to papa traci hetmana". On zaś,
speszony, cofnął ruch i zastanowił się naprawdę, przechy-
lając głowę to w lewo, to w prawo, wolno wyciągając palce
ku hetmanowi i szybko cofając je, jakby się sparzył, syn
zaś przez ten czas spokojnie, z niezwykłą dla niego pedan-
terią, chował zdobyte figury do pudełka. Wreszcie Łużyn
senior zrobił ruch i od razu zaczął się pogrom jego pozycji,
56
a wtedy roześmiał się nienaturalnie i przewrócił własnego
króla. W ten sposób przegrał trzy partie i poczuł, że gdyby
rozegrał ich jeszcze dziesięć, rezultat byłby taki sam, ale
nie mógł się mimo wszystko powstrzymać. Na samym po-
czątku czwartej syn cofnął jego ruch i kręcąc głową, po-
wiedział pewnym siebie, niedziecinnym głosem: „Najgor-
sza odpowiedź. Czigorin radzi brać pionka". Kiedy zaś
Łużyn senior z niepojętną, beznadziejną szybkością prze-
grał również i tę partię, znów jak przedtem roześmiał się
i zaczął dygocącą ręką nalewać sobie mleka do graniastej
szklanki z leżącą na dnie szypułką maliny, która wypły-
nęła na powierzchnię, zawirowała i nie życzyła sobie, by
ją wyłowiono. Syn schował szachownicę do pudełka, po-
łożył ją w kącie na wiklinowym stoliku i mruknąwszy obo-
jętnie „dobranoc", spokojnie zamknął za sobą drzwi.
„No cóż, tego należało się spodziewać - skonstatował
Łużyn senior, wycierając końce palców chustką. - On nie
bawi się po prostu szachami, on służy bóstwu".
Włochata, o grubym odwłoku ćma z gorejącymi oczyma,
uderzywszy o lampę, upadła na stół. Przez ogród przeszu-
miał wiatr. W salonie delikatnie zadźwięczał zegar i wybił
dwunastą.
„Bzdura - rzucił - głupie fantazje. Wielu chłopców zna-
komicie gra w szachy. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego.
Cała ta historia podziałała mi na nerwy. Niedobrze. Ona
go niepotrzebnie zachęcała. Ale tak czy owak...".
Pomyślał z niechęcią, że zaraz trzeba będzie kłamać,
przekonywać, uspokajać, a jest już późno... „Spać mi się
chce" - powiedział, ale pozostał w fotelu.
Wczesnym rankiem zaś, w gęstym zagajniku za ogro-
dem, w najciemniejszym i najbardziej omszałym kącie,
mały Łużyn zakopał pudełko z ojcowskimi szachami, są-
dząc, że jest to najprostszy sposób uniknięcia wszelkich
57
komplikacji, skoro są teraz inne figury, którymi można
posługiwać się jawnie. Jego ojciec, nie mogąc opanować
ciekawości, udał się do ponurego doktora, który grał
w szachy o wiele lepiej od niego, a wieczorem, po obiedzie,
śmiejąc się i zacierając ręce, wszelkimi sposobami usiłując
ukryć przed sobą, że postępuje źle - a dlaczego źle, tego
nie wiedział - usadowił syna i doktora przy wyplatanym
stoliku na werandzie, sam rozstawił figury, przepraszając
za fioletowy klocek, i usiadłszy obok, zaczął zachłannie
obserwować grę. Doktor, ruszając gęstymi sterczącymi
w przeciwne strony brwiami, rozgniatając mięsisty nos
dużą włochatą pięścią, długo myślał nad każdym ruchem
i czasami rzucał się na oparcie, jakby z daleka mógł coś
lepiej zobaczyć, robił wielkie oczy i znowu ciężko się po-
chylał, opierając dłonie na kolanach. Przegrał i tak chrząk-
nął, że w odpowiedzi zatrzeszczał wyplatany fotel. „Ależ
nie, ależ nie - wykrzyknął Łużyn senior. - Trzeba pójść
tak i wszystko jest uratowane, ma pan nawet lepszą pozy-
cję". „Przecież mój król jest pod szachem" - powiedział
doktor basem i zaczął na nowo rozstawiać figury. I wy-
szedłszy, aby odprowadzić go przez ciemny ogród do bra-
mowanej świetlikami ścieżki, prowadzącej w dół do mo-
stu, Łuzyn senior usłyszał te właśnie słowa, których tak
pragnął, ale teraz od słów tych robiło się ciężko - wolałby
ich nie usłyszeć.
Doktor zaczął przychodzić co wieczór, a ponieważ rze-
czywiście dobrze grał w szachy, nieustające porażki spra-
wiały mu ogromną przyjemność. Przyniósł podręcznik
szachowy, radził jednak nie zanadto się nim kierować i du-
żo grać i czytać na świeżym powietrzu. Opowiadał o wiel-
kich mistrzach, których widywał, o niedawnym turnieju,
a także o przeszłości szachów, o pewnym fantastycznym
radży, o wielkim Philidorze, co i w muzyce się liczył. Cza-
58
sami z ponurym uśmiechem przynosił coś, co nazywał
„prezentem" - wycięte skądeś trudne zadanie. Łużyn,
posiedziawszy nad nim, znajdował wreszcie rozwiązanie
i z niezwykłym wyrazem twarzy, z błyskiem szczęścia
w oczach wykrzykiwał, grasejując: „Co za rozkosz! Co za
rozkosz!". Jednak zapału do układania zadań nie nabrał,
wyczuwając niejasno, że strwoniłby na nie nadaremno ową
wojowniczą, przemożną, wspaniałą moc, którą czuł w so-
bie, kiedy doktor uderzeniami włochatego palca coraz da-
lej odsuwał swego króla i kiedy wreszcie nieruchomiał,
kiwał głową, spoglądając na szachownicę, podczas gdy
ojciec zawsze obecny, zawsze żądny cudu - porażki syna,
a przestraszony i zarazem ucieszony, kiedy syn wygry-
wał, i źle znoszący to skomplikowane pomieszanie uczuć
- chwytał skoczka czy wieżę, mówił, że nie wszystko prze-
padło, dogrywając czasem sam beznadziejną partię.
No i zaczęło się. Między tymi wieczorami na werandzie
a dniem, kiedy w stołecznym piśmie pojawiło się zdjęcie
Łużyna, jakby nie było niczego, ani mżącej na astry jesieni
na letnisku, ani przenosin do miasta, ani powrotu do szko-
ły. Zdjęcie pojawiło się w październiku, wkrótce po pierw-
szym niezapomnianym występie w klubie szachowym.
A cała reszta, wszystko pomiędzy zdjęciem a przenosina-
mi do Petersburga - przecież aż dwa miesiące - było takie
mgliste i powikłane, że później, przypominając sobie ten
okres, Łuzyn nie potrafił dokładnie określić, kiedy na
przykład odbył się w szkole wieczorek, na którym bez ha-
łasu, w kąciku, niemal niepostrzeżenie dla kolegów ograł
nauczyciela geografii, znanego amatora, albo kiedy - za-
proszony przez ojca - zjawił się u nich na obiedzie siwy
Żyd, zgrzybiały szachowy geniusz, który zwyciężał nie-
gdyś we wszystkich miastach, a teraz żył, nic nie robiąc,
w nędzy, na wpół oślepły, chory na serce, człowiek, który
59
na zawsze stracił żar, rozmach i powodzenie... Łużyn zu-
pełnie wyraźnie pamiętał jedno - lęk, którego doznawał
w szkole, lęk, że dowiedzą się tam o jego talencie i wykpią
go - i później, posługując się tym nieomylnym wspomnie-
niem, doszedł do wniosku, że po partii rozegranej na wie-
czorku nie chodził już do szkoły i choć pamiętał o wszyst-
kich obawach swego dzieciństwa, nie potrafił odtworzyć
w sobie owego potwornego uczucia, którego doznałby,
wszedłszy rano do klasy i zobaczywszy ciekawe wszystkowi-
dzące oczy. Pamiętał, że po pojawieniu się zdjęcia nie chciał
więcej pójść do szkoły i nie sposób było rozwikłać w pamięci
węzła, w jaki zadzierzgnęły się wieczorek i fotografia, nie
sposób było powiedzieć, co zdarzyło się wcześniej, a co
później. Pismo przyniósł mu ojciec, a zdjęcie było tym
właśnie, które zrobione zostało ubiegłego roku na letnisku:
pień drzewa w ogrodzie i on przy tym pniu, na czole orna-
ment listowia, ponury wyraz pochylonej lekko twarzy i te
wąskie, białe spodenki, które zawsze rozpinały się z przodu.
Zamiast radości, której spodziewał się po nim ojciec, okazał
zupełną obojętność, potajemnie jednak przecież się cieszył:
oznaczało to wszak koniec szkoły. Perswadowano mu przez
tydzień. Matka oczywiście płakała. Ojciec zagroził odebra-
niem nowych szachów - ogromnych figur na safianowej
szachownicy. Aż nagle wszystko rozstrzygnęło się samo.
Uciekł z domu -w jesiennym paltociku, ponieważ zimowe
schowano po pierwszej nieudanej próbie ucieczki - i nie
wiedząc, gdzie się podziać (padał kłujący śnieg, osiadał na
parapetach, a wiatr zdmuchiwał go, powtarzając bez końca
tę małą zamieć), powlókł się wreszcie do cioci, której nie
widział od wiosny. Spotkał ją przed bramą domu. Była
w czarnym kapeluszu, w ręku trzymała owinięte w papier
kwiaty, szła na pogrzeb. „Twój stary partner umarł - powie-
działa. - Jedź ze mną". Rozłościło go, że nie może posiedzieć
60
w cieple, że pada śnieg, że cioci błyszczą za woalką
senty-
mentalne łzy - więc ostro zawróciwszy, odszedł
stamtąd
i powłóczywszy się z godzinę, ruszył do domu. Samego
powrotu nie pamiętał - najciekawsze, że to, co go
poprzedzi-
ło, wyglądało może w rzeczywistości całkiem inaczej, że
wiele z tego, co pamiętał, zostało dodane później,
zaczerp-
nięte z jego majaczeń - majaczył przez cały tydzień, a ponie-
waż był bardzo słabowity i nerwowy, lekarze sądzili, że tej
choroby nie przetrzyma. Chorował nie pierwszy już
raz
i odtwarzając wrażenia z tej właśnie choroby,
wspominał
mimo woli inne, którymi wypełnione było jego
dzieciństwo,
szczególnie zaś wyraźnie uzmysłowił sobie, jak - kiedy
był
jeszcze całkiem mały - bawiąc się sam ze sobą, owijał się
wciąż w tygrysi pled i samotnie udawał króla, bowiem
płaszcz królewski chronił go przed dreszczami, i chciał
możliwie oddalić ową nieuchronną chwilę, kiedy ktoś
do-
tknie jego czoła, po czym zmierzą mu gorączkę i pośpiesz-
nie położą do łóżka. Ale nic z tego, czego doświadczył,
nie
było podobne do jego szachowej choroby z października.
Siwy Żyd, który niegdyś zwyciężał Czigorina, zmarły staru-
szek obłożony kwiatami, ojciec, który z wesołą i przebiegłą
miną przynosił czasopismo, i nauczyciel geografii
osłupiały
po macie, jakiego dostał, pokój w klubie szachowym, gdzie
w tytoniowym dymie otoczyli go zwartym kołem jacyś
L mło-
dzi mężczyźni, i wygolona twarz muzyka, nie wiedzieć
czemu trzymającego słuchawkę telefonu jak skrzypce, mię-
dzy policzkiem a ramieniem - wszystko to miało swój
udział w jego majaczeniach i upodobniało się do jakiejś
potwornej rozgrywki na widmowej, chybotliwej, wciąż
roz-
pływaj ącej się szachownicy.
Kiedy wyzdrowiał, wywieziono go, wychudłego i
wydo-
roślałego, za granicę, najpierw - nad Adriatyk, gdzie
leżał
w ogrodzie na słońcu, rozgrywając w myśli partie,
czego
61
nie sposób mu było zakazać, potem - do niemieckiego
kurortu, gdzie ojciec prowadzał go na spacery po ścież-
kach obramionych wymyślnymi bukowymi balustradami.
W szesnaście lat później, odwiedziwszy ponownie ten sam
kurort, rozpoznał gliniane brodate krasnale między klom-
bami obwiedzionymi kolorowym żwirem, przed rozrośnię-
tym i wypiękniałym hotelem, i ciemny, wilgotny las na
wzgórzu, różnokolorowe pecyny olejnej farby (każdy kolor
wskazywał inny kierunek spaceru), którymi oznakowany
był pień buka albo skała na skrzyżowaniu, aby powolny
wędrowiec nie pobłądził. W sklepikach w pobliżu źródła
sprzedawano takie same bibularze ze szmaragdowo-błę-
kitnymi, ożywionymi perłową macicą obrazkami pod wy-
pukłym szkłem, i wydawało się, że ta sama orkiestra na
pomoście w ogrodzie gra potpourri z oper, klony zaś rzuca-
ły ożywione cienie na stoliki, przy których ludzie pili kawę
i jedli trójkątne kawałki jabłecznego tortu z bitą śmietaną.
„Czy widzi pani te okna - powiedział, wskazując laską
na skrzydło hotelu. - Tam odbył się kiedyś mały turniej.
Grali bardzo poważni niemieccy gracze. Miałem czterna-
ście lat. Trzecia nagroda, tak, trzecia nagroda".
Znowu złożył dłonie na grubej lasce tym smutnym, tro-
chę starczym gestem, tak dla niego teraz charakterystycz-
nym, i pochylił głowę, jakby słuchał muzyki.
„Co? Mam nałożyć kapelusz? Powiada pani, że słońce
pali. Nie, ja nie jestem na to wrażliwy. Nie, proszę, ależ
po co? Siedzimy przecież w cieniu".
A jednak wziął słomkowy kapelusz, podany mu przez
stolik, pobębnił po jego dnie, gdzie na nazwisku kape-
lusznika widniała ciemna, rozpłynięta plama, i nałożył
z krzywym uśmiechem. Właśnie - krzywym: prawy poli-
czek lekko przesuwał się ku górze, po prawej stronie war-
ga obnażała marne, pożółkłe od tytoniu zęby, a inaczej
62
uśmiechnąć się nie potrafił. I nikt by nie powiedział, że
ledwie skończył trzydziestkę - od skrzydełek nosa szły dwie
głębokie flaczaste bruzdy, ramiona miał pochylone, w całej
jego sylwetce czuło się niezdrową ociężałość, a kiedy nagle
gwałtownie wstał, broniąc się łokciem przed osą - widać
było, że jest dosyć otyły. Mc w małym Łużynie nie zapo-
wiadało tej leniwej, niedobrej tuszy. „Czemu ona się mnie
uczepiła!?" - zawołał cienko i płaczliwie, unosząc wciąż
łokieć i próbując drugą ręką sięgnąć po chustkę. Osa, zato-
czywszy jeszcze jeden, ostatni krąg, odleciała, on zaś długo
odprowadzał ją oczyma, machinalnie otrząsając chustkę,
a potem, mocniej ustawiwszy na żwirze metalowe krzesełko
i podniósłszy leżącą laskę, znowu usiadł, ciężko dysząc.
„Z czego się pani śmieje? Te osy to bardzo nieprzyjem-
ne owady". Zasępił się, patrząc na stół. Obok jego papie-
rośnicy leżała półokrągła damska torebka z czarnego jed-
wabiu. W roztargnieniu wyciągnął ku niej rękę, zaczął
potrzaskiwać zamkiem.
„Źle się zamyka - powiedział, nie podnosząc oczu. - Kie-
dyś wszystko pani wypadnie".
Westchnął, odłożył torebkę, dodając tym samym tonem:
„Tak, bardzo poważni niemieccy gracze. I jeden Austriak.
Mojemu nieboszczykowi ojczulkowi nie udało się. Myślał,
że nikt się tu naprawdę nie interesuje szachami, a trafił
prosto na turniej".
Coś tu dobudowano, skrzydło domu inaczej teraz wy-
glądało. Mieszkali wtedy tam, na pierwszym piętrze. Po-
stanowione zostało, że zostaną tu do jesieni, a potem wró-
cą do Rosji, i znowu zamajaczyło widmo szkoły, o której
ojciec drugi już rok nie poważył się wspomnieć. Matka
wróciła o wiele wcześniej, na początku lata. Mówiła, że
niewiarygodnie tęskni do rosyjskiej wsi, i to długie, bar-
dzo długie, „niewiarygodnie", z taką ćmiącą i rozedrganą
63
środkową sylabą, było niemal jedyną jej intonacją, którą
syn zapamiętał. Odjeżdżała jednak niechętnie - sama
zresztą nie wiedziała, czy ma odjechać, czy zostać. Już
dawrjo dziwnie oddaliła się od syna, jakby odpłynął on
dokądś, a ona kochała nie tego dorosłego chłopca, wun-
derkinda szachów, o którym pisały już gazety, a to małe,
ciepłe, nieznośne dziecko, które z byle powodu rzucało
się na płask na podłogę i wrzeszczało, waląc w ziemię no-
gami. A wszystko było takie smutne i takie niepotrzebne
- ten lichy, nierosyjski bez na stacji, w sypialnym prze-
dziale Nord Expressu lampki w kształcie tulipanów i uczu-
cie zamierania w piersi, duszność - może angina pectoris
albo - jak mówił mąż - po prostu nerwy. Odjechała i nie
pisała, ojciec poweselał i przeniósł się do mniejszego po-
koju, a potem - chyba w lipcu - mały Łuzyn, wracając do
domu z innego hotelu, gdzie mieszkał jeden z tych skupio-
nych, niemłodych panów, co z nim grywali, zastępując
mu rówieśników - zobaczył przypadkiem na zboczu, przy
drewnianej balustradzie, w blasku wieczornego słońca
ojca z jakąś panią. A ponieważ ta pani była z całą pewnoś-
cią jego rudowłosą petersburską ciocią, bardzo się zdziwił,
nie wiedzieć dlaczego zawstydził i nic ojcu nie powiedział.
W kilka dni później, wczesnym rankiem usłyszał, że ojciec
szybko zbliża się korytarzem do jego sypialni i jakby głoś-
no zanosi od śmiechu. Drzwi otwarły się gwałtownie, ojciec
wszedł, wyciągając i jakby jednocześnie odsuwając od sie-
bie kartkę papieru - depeszę. Łzy płynęły mu po policz-
kach wzdłuż nosa, jakby opryskał sobie twarz wodą, i po-
wtarzał, pochlipując i chwytając oddech: „Cóż to takiego?
Cóż to takiego? To pomyłka, oni się pomylili" - i ciągle
odsuwał od siebie kartkę.
Grał w Petersburgu, Moskwie, Niżnim Nowogrodzie,
w Kijowie i Odessie. Pojawił się niejaki Walentinow, coś
pośredniego między wychowawcą a impresariem. Ojciec
nosił na rękawie czarną wstążkę - żałobę po żonie - i mó-
wił prowincjonalnym dziennikarzom, że nigdy by tak so-
lennie nie zwiedził ojczystego kraju, gdyby jego syn nie
był wunderkindem.
Walczył na turniejach z najlepszymi rosyjskimi szachi-
stami, grał na ślepo, często grał przeciwko dwudziestu
amatorom jednocześnie. Łużyn senior w wiele lat później
(w latach, kiedy każdy jego felieton w emigracyjnej gaze-
cie wydawał mu się łabędzim śpiewem i Bóg raczy wie-
dzieć, ile tam było tych łabędzich śpiewów, pełnych liryki
i błędów drukarskich) postanowił napisać opowieść o ta-
kim właśnie chłopcu-szachiście, którego ojciec (w książ-
ce - przybrany) wozi z miasta do miasta. Książkę zaczął
w dwudziestym ósmym roku - gdy wrócił z posiedzenia,
na które przyszedł tylko on jeden. Zamysł tej książki ob-
jawił mu się tak nieoczekiwanie i tak żywo, gdy siedział
i czekał w osobnej salce berlińskiej kawiarni. Przyszedł,
65
jak zawsze, bardzo punktualnie, zdziwił się, że nie zsu-
nięto jeszcze stolików, kazał kelnerowi niezwłocznie to
zrobić, zamówił herbatę i kieliszek koniaku. Salka była
czysta, jasno oświetlona, z martwą naturą na ścianie: ape-
tyczne brzoskwinie wokół rozciętego arbuza. Na zestawio-
nych stolikach, wzniósłszy się płynnie, rozpostarł się czy-
sty obrus. Wrzucił do herbaty kostkę cukru i grzejąc
o szkło bezkrwiste, zawsze zimne ręce, przyglądał się wzla-
tującym pęcherzykom. Obok, w ogólnej sali skrzypce i for-
tepian grały coś z Traviaty. Ta słodka muzyka, koniak,
widok białego obrusa przyprawiły starego Łużyna o taki
smutek, i smutek ten był tak przyjemny, że Łużyn bał się
poruszyć, siedział, podparłszy głowę jedną ręką, przycis-
kając palec do skroni - żylasty starzec z zaczerwienionymi
oczami, w dzianej kamizelce i brązowej marynarce. Grała
muzyka, pustą salę wypełniało światło, czerwieniała rana
arbuza - i nikt nie przybywał na zebranie. Spojrzał kilka
razy na zegarek, potem jednak muzyka i herbata przy-
prawiły go o taką słabość, że zapomniał o zegarku i zaczął
niepostrzeżenie myśleć o tym i owym - o kupionej okazyj-
nie maszynie do pisania, o Teatrze Maryjskim, o synu,
tak rzadko przyjeżdżającym do Berlina. Potem opamiętał
się, że siedzi tu już godzinę, że obrus jest wciąż tak samo
biały i pusty... W tej właśnie jasnej pustce, która wydała
mu się mistyczna, siedząc przy stole przeznaczonym dla
uczestników niedoszłego zebrania, zdecydował nagle, że
oto spłynęło nań od dawna go nienachodzące pisarskie
natchnienie.
Czas na podsumowania - pomyślał i rozejrzał się po
pustej sali - obrus, niebieskie tapety, martwa natura -jak
rozgląda się człowiek po pokoju, w którym urodził się ktoś
znakomity. Staremu Łużynowi wydało się, że fabuła po-
wieści, którą od dawna piastował w duszy, narodziła się
66
właśnie przed chwilą, i w myśli zaprosił przyszłego bio-
grafa (który paradoksalnie, w miarę jak przybliżał się do
niego w czasie, stawał się coraz bardziej przejrzysty, coraz
odleglejszy), by uważnie przyjrzał się przypadkowej salce,
w której narodziła się opowieść Gambit. Dopił jednym
haustem herbatę, nałożył płaszcz i kapelusz, dowiedział
się od kelnera, że jest dziś nie środa, ale wtorek, uśmiech-
nął się nie bez zadowolenia, odnotowując własne roztarg-
nienie, i powróciwszy do domu, od razu zdjął czarną me-
talową pokrywę z maszyny do pisania.
Najwyraźniej rysowało się przed jego oczami to wspo-
mnienie, z lekka wyretuszowane pisarską wyobraźnią:
jasno oświetlona sala, dwa rzędy stolików, na stolikach
szachownice. Przy każdym stole ktoś siedzi, za plecami
każdego z siedzących stoi z wyciągniętymi szyjami grup-
ka kibiców. I oto przejściem między stolikami śpieszy,
nie patrząc na nikogo, chłopiec, ubrany jak cesarzewicz
w strojny biały marynarski mundurek, i - zatrzymując
się kolejno przy każdej szachownicy - szybko robi ruch
albo zastanawia się przez mgnienie, z pochyloną jasno-
złocistą głową. Gdy patrzeć z boku, nie sposób pojąć, co
się dzieje: niemłodzi, ubrani na czarno mężczyźni, ponuro
zasępieni nad szachownicami, gęsto zastawionymi dzi-
wacznymi figurkami, a szczupluteńki, strojny chłopiec,
który Bóg raczy wiedzieć, po co tu przyszedł, w dziwnej
napiętej ciszy lekko przechodzi od stolika do stolika, sam
jeden porusza się wśród tych zamarłych postaci...
Pisarz Łużyn nie dostrzegł, jak wystylizowane jest to
wspomnienie, nie zauważył również, że przydał synowi
cech raczej „muzycznego" niż szachowego cudownego
dziecka - czegoś chorobliwego, czegoś anielskiego - a oczy
chłopiec miał dziwnie przymglone i twarz przejrzyście bla-
dą. Teraz jednak pojawiał się pewien kłopot: tę oczyszczoną
67
z wszelkiej przymieszki, wydelikaconą do najwyższego
stopnia postać jego syna należało otoczyć codziennością
życia. Jedno sobie postanowił - że nie da temu dziecku
wyrosnąć, nie uczyni z niego tego ponurego mężczyzny,
który czasami odwiedzał go w Berlinie, na pytania odpo-
wiadał monosylabami, siedział, na wpół przymknąwszy
oczy, i odchodził, zostawiając na parapecie kopertę z pie-
niędzmi.
„Ten umrze młodo - powiedział głośno, chodząc niespo-
kojnie po pokoju dokoła otwartej maszyny do pisania, któ-
ra wodziła za nim wszystkimi błyskami swoich klawiszy.
- Tak, umrze młodo, jego śmierć będzie nieuchronna i bar-
dzo wzruszająca. Umrze, rozgrywając w łóżku swoją ostat-
nią partię". Ta wizja tak mu się spodobała, że natychmiast
pożałował, iż nie da się zacząć pisania książki od zakon- '„
czenia. A dlaczego niby się nie da? Trzeba spróbować... '
Poprowadził pomysł wstecznym ruchem - od tej wzrusza-
jącej, tak wyrazistej śmierci, ku mglistym narodzinom bo-
hatera, nagle jednak wzdrygnął się, usiadł przy biurku
i zaczął obmyślać rzecz na nowo.
Dawniej, kiedy marzył o takiej książce, czuł, że prze-
szkadzają mu dwie rzeczy: wojna i rewolucja. Dar syna
rozwinął się tak naprawdę dopiero po wojnie, kiedy z cu-
downego dziecka przeistoczył się w maestra. Właśnie
w przededniu tej wojny, która tak utrudniała wspomnie-
niu pracę nad zestrojeniem fabuły literackiej, znów z sy-
nem i Walentinowem wyjechał za granicę. Zaproszono go
na turnieje do Wiednia, Budapesztu, do Rzymu. Sława
rosyjskiego chłopca, który zwyciężył już tego i owego
z graczy o nazwiskach widniejących w podręcznikach
szachowych, tak rosła, że pisma zagraniczne napomykały
także o jego własnej, skromnej pisarskiej sławie. Kiedy
zamordowano austriackiego arcyksięcia, wszyscy trzej
68
przebywali w Szwajcarii. Z najzupełniej przypadkowych
względów (synowi służy górskie powietrze, zdanie Walen-
tinowa, że Rosji nie obchodzą teraz szachy, a syn żyje
wyłącznie szachami, i do tego myśl, że wojna wkrótce się
skończy) do Petersburga wrócił sam. Po kilku miesiącach
nie wytrzymał i wezwał syna do siebie. W dziwnie zawiłym
liście, którego osobliwym odpowiednikiem była powolna,
okrężna droga, jaką list ten przebył, Walentinow oznajmił,
że syn nie chce przyjechać. Łużyn napisał następny list
i odpowiedź równie zawiła i uprzejma nadeszła tym razem
już nie z Tarasp, ale z Neapolu. Znienawidził tego Walen-
tinowa. Zdarzały mu się dni ogromnej tęsknoty. Walenti-
now zresztą w kolejnym liście zaproponował, że wszystkie
wydatki na utrzymanie syna weźmie na siebie, że rozliczą
się po bożemu (tak właśnie napisał). Czas płynął. W nie-
oczekiwanej roli korespondenta wojennego znalazł się na
Kaukazie. Po dniach tęsknoty i gwałtownej nienawiści do
Walentinowa (który zresztą pisywał regularnie) nastąpiły
dni wewnętrznego uspokojenia, wynikającego z myśli, że
synowi za granicą jest dobrze, lepiej, niż byłoby w Rosji
(co właśnie twierdził Walentinow).
Teraz, po niemal piętnastu latach, ten okres wojny oka-
zał się irytującą przeszkodą, był to zamach na wolność
twórczą, bowiem w każdej książce, która opisywała stop-
niowy rozwój ludzkiej indywidualności, należało wspo-
mnieć o wojnie, i nawet śmierć bohatera w wieku mło-
dzieńczym nie stanowiła wyjścia z sytuacji. Były wokół
postaci syna twarze i okoliczności dające się pomyśleć
tylko na tle wojny, które bez tego tła istnieć nie mogły.
Z rewolucją było jeszcze gorzej. Wedle powszechnej opi-
nii wpłynęła ona na bieg życia każdego Rosjanina; nie
sposób było przeprowadzić przez nią bohatera, nie raniąc
go, a była nie do pominięcia. Stanowiło to już prawdziwe
69
pogwałcenie woli pisarza. Tymczasem jakim sposobem
rewolucja mogła dotknąć jego syna? Długo oczekiwanego
dnia, jesienią tysiąc dziewięćset siedemnastego roku zja-
wił się Walentinow, jak zawsze wesoły, hałaśliwy, świetnie
ubrany, a za nim pulchny młody mężczyzna z wąsikami.
Nastała chwila smutku, zamieszania i dziwnego rozczaro-
wania. Syn był milczący i wciąż popatrywał w okno („Boi
się, że będzie strzelanina" - półgłosem wyjaśnił Walenti-
now). Początkowo wszystko było jak zły sen - potem jakoś
się ułożyło. Walentinow wciąż powtarzał, że porachują się
po bożemu - okazało się, że ma rozległe, tajemnicze inte-
resy i pieniądze polokowane po wszystkich bankach ko-
alicyjnej Europy. Syn zaczął odwiedzać bardzo cichy klub
szachowy, który ufnie rozkwitł w okresie zamętu wojny
domowej, żeby na wiosnę zniknąć wraz z Walentinowem
- znów wyjechał za granicę. Wspomnienia, które następo-
wały potem, były już tylko osobiste, wspomnienia niemi-
łe, Bóg z nimi - głód, aresztowanie, Bóg z nimi - i nagle
- nastąpiła błogosławiona deportacja, usankcjonowane
prawem wygnanie, czysty, żółty pokład, bałtycki wiatr,
spór z profesorem Wasilenko o nieśmiertelność duszy.
Z tego wszystkiego, z całej tej prymitywnej mieszaniny
- czepliwej, wyglądającej ze wszystkich kątów pamięci,
degradującej każde wspomnienie, powstrzymującej lot
czystej myśli - należało niewątpliwie ostrożnie, po kawa-
łeczku oskrobać i w całości wprowadzić do książki Walen-
tinowa. Był to człowiek niewątpliwie utalentowany, jak
określali go ci, którzy zamierzali jednocześnie powiedzieć
o nim coś paskudnego; dziwak, zmyślny we wszystkim,
niezastąpiony, gdy szykowano amatorskie przedstawienie,
inżynier, doskonały matematyk, wielbiciel szachów i war-
cabów, „przezabawny gość", jak mówił sam o sobie. Miał
cudowne piwne oczy i niezwykle sympatyczny śmiech.
70
Nosił na palcu wskazującym pierścień z głową Adama i da-
wał do zrozumienia, że zdarzało mu się w życiu pojedyn-
kować. Przez pewien czas prowadził lekcje gimnastyki
w szkole, w której uczył się mały Łużyn, a na uczniach
i nauczycielach duże wrażenie wywierało to, że przyjeżdża
po niego tajemnicza dama w limuzynie. Wynalazł przy
okazji zadziwiającą metalową nawierzchnię szosy, któ-
rą zastosowano w Petersburgu na Newskim Prospekcie
w pobliżu Soboru Kazańskiego. Ułożył też kilka przemyśl-
nych zadań szachowych i był pierwszym eksponentem tak
zwanego tematu rosyjskiego. Miał dwadzieścia osiem lat
w roku wybuchu wojny i nie cierpiał na żadną chorobę.
Anemiczne określenie „dezerter" nie pasowało w żaden
sposób do tego wesołego, krzepkiego, zręcznego mężczyz-
ny - innego słowa jednak nie sposób użyć. Czym podczas
wojny zajmował się za granicą - pozostało niewiadome.
Postanowiono zatem, że będzie wykorzystany w pełni,
dzięki niemu każda fabuła nabierała niezwykłego życia,
posmaku awanturniczości. Najważniejszą jednak rzecz na-
leżało dopiero wymyślić. Wszystko, aż do tego momentu,
to były zaledwie kolory, co prawda ciepłe, żywe, ale tworzą-
ce tylko pojedyncze plamy; należało jeszcze znaleźć okreś-
lony rysunek, wyrazistą linię. Pisarz Łużyn po raz pierw-
szy, zamyśliwszy książkę, mimo woli zaczynał od kolorów.
Im jaskrawsze jednak się one stawały w jego wyobraźni,
tym trudniej mu było usiąść do maszyny. Minął miesiąc,
potem następny, zaczęło się lato, a on nadal przybierał
niewidoczny jeszcze temat w najstrojniejsze barwy. Wy-
dawało mu się czasem, że oto książka jest już napisana,
wyraźnie widział skład, kolumny szpalt z czerwonymi hie-
roglifami na skrajach, następnie zaś świeży, zbroszuro-
wany egzemplarz, chrzęszczący w dłoniach, a potem już
była cudowna różowa mgła, słodycz nagród za wszystkie
71
niepowodzenia, za wszystkie oszukaństwa sławy. Odwie-
dzał licznych swoich znajomych i długo, z przyjemnością
opowiadał o swojej książce. W pewnej emigracyjnej gazecie
pojawiła się wzmianka o tym, że po długim milczeniu pra-
cuje nad nową prozą. Tę wzmiankę, którą sam napisał
i wysłał, przeczytał ze wzruszeniem ze trzy razy, wyciął
i schował do portfela. Zaczął teraz częściej bywać na litera-
ckich wieczorach, urządzanych przez damy i adwokatów,
i był przekonany, że wszyscy zapewne spoglądają na niego
z ciekawością i szacunkiem. Pewnego razu, zdradzieckiego
letniego dnia, pojechał za miasto, przemókł, gdy niespodzie-
wanie spadła ulewa, a on na próżno szukał prawdziwków,
i następnego dnia położył się do łóżka. Chorował samotnie
i krótko, śmierć miał niespokojną. Zarząd związku pisarzy
emigracyjnych uczcił jego pamięć przez powstanie.
6
Czytelnik-deklamator.
93
naprawdę spotykała skrzywdzoną istotę, ogarniało ją
uczucie legendarnego zaćmienia, gdy następuje niewytłu-
maczalna noc, leci popiół, a na murach pojawia się krew
- i wydaje się, że jeśli zaraz - ale to zaraz - nikt nie po-
może, nie skróci czyjejś męki, której istnienia nie sposób
wyjaśnić w świecie tak usposabiającym do szczęścia, to
ona sama udusi się, umrze, serce jej tego nie wytrzyma.
Dlatego żyła w nieustającym potajemnym niepokoju,
ustawicznie przeczuwając nowy poryw albo nową żałość,
a mówiono o niej, że uwielbia psy i zawsze gotowa jest
pożyczyć pieniędzy - i słuchając tego małostkowego po-
gadywania, czuła się jak w dzieciństwie, podczas takiej
gry, kiedy wychodzi się z pokoju, a inni wymyślają róż-
ności o tym, co wyszedł. Wśród grających, wśród tych, do
których wychodziła po odłączeniu się w sąsiednim pokoju
(gdzie siedzi się, oczekując na wezwanie, i uczciwie nuci
coś, byle tylko nie podsłuchać, albo otwiera się przypad-
kową książkę i, niczym puszczona sprężyna, wyskakuje
fragmencik powieści, końcówka niepojętej rozmowy),
wśród tych ludzi, których zdanie należało odgadnąć, znaj-
dował się teraz ktoś, dosyć milczący, niełatwy do rozrusza-
nia, zupełnie nie wiadomo co myślący o niej. Podejrzewa-
ła, że w ogóle nie ma o niej zdania, że nie ma w ogóle
pojęcia o jej środowisku, warunkach, w jakich żyje, i dla-
tego może chlapnąć coś potwornego.
Zdecydowawszy, że jej nieobecność trwała wystarczają-
co długo, lekko powiodła dłonią po tyle głowy i przygła-
dzając włosy, z uśmiechem weszła do hallu. Łużyn i jej
matka, których przed chwilą sobie przedstawiła, siedzieli
w plecionych fotelach pod palmą i Łużyn, zasępiony, przy-
glądał się swemu nieprzyzwoitemu słomkowemu kapelu-
szowi, który trzymał na kolanach, i w tym momencie ta-
kim samym strachem napełniała ją myśl o tym, w jakich
94
słowach mówił o niej Łużyn (jeśli w ogóle mówił), jak
0 tym, jakie wrażenie Łużyn wywarł na jej matce. Poprzed-
niego dnia, gdy tylko matka przyjechała i zaczęła narze-
kać, że okno wychodzi na północ, a na nocnym stoliku nie
świeci lampka, opowiedziała, usiłując utrzymać słowa
w tej samej tonacji co wszystkie poprzednie, że bardzo się
zaprzyjaźniła ze znakomitym szachistą Łużynem. „To na
pewno pseudonim - powiedziała matka, grzebiąc w nese-
serze - pewno to jakiś Rubinstein albo Abramson". „Jest
bardzo, bardzo znakomity - ciągnęła córka - i bardzo mi-
ły". „Pomóż mi lepiej znaleźć moje mydło" - powiedziała
matka. I teraz, kiedy przedstawiła ich sobie i zostawiła
sam na sam pod pretekstem zamówienia lemoniady, od-
czuwała, powracając do hallu, taki strach, taką nieuchron-
ność katastrof, które nastąpiły, że jeszcze z daleka zaczęła
coś głośno mówić, potknęła się o skraj dywanu i roześmia-
ła, balansując rękami. Bezmyślne obracanie słomkowego
kapelusza, milczenie, zdumione, błyszczące oczy matki,
nagłe przypomnienie, jak on parę dni temu płakał, obją-
wszy kaloryfer - to wszystko było bardzo trudne do znie-
sienia. Nagle jednak Łużyn uniósł głowę, jego twarz wy-
krzywił znajomy chmurny uśmiech - i jej strach od razu
ustał, a możliwa katastrofa wydała się czymś niesłychanie
zabawnym i niczego niezmieniającym. Łużyn, jakby tylko
czekając na jej przyjście, żeby zniknąć, chrząknął, wstał
1 cudacznie skinąwszy głową („po chamsku" - pomyślała
wesoło, przekładając to kiwnięcie na język matki), skie-
rował się ku schodom. Po drodze spotkał kelnera niosą-
cego na tacy trzy szklanki lemoniady. Zatrzymał go, wziął
jedną ze szklanek i ostrożnie trzymając ją przed sobą, wtó-
rując brwiami kolebaniu się płynu, zaczął powoli wchodzić
na schody. Kiedy znikł za ich zakrętem, zaczęła z nad-
mierną uwagą zdzierać ze słomki cienką bibułkę. „Cham"
95
- dosyć głośno powiedziała matka, a córka poczuła ten
rodzaj zadowolenia, jakiego doświadcza się, gdy znajduje
się w słowniku odgadnięte znaczenie obcego wyrazu.
„Przecież to nie człowiek - ciągnęła matka z gniewnym
zdumieniem. - Cóż to takiego? Przecież to nie człowiek.
On się do mnie zwracał madame, po prostu madame, jak
subiekt. To nie człowiek, ale Bóg raczy wiedzieć co. I na
pewno ma sowiecki paszport. To bolszewik. Po prostu bol-
szewik. Siedziałam jak idiotka. Ależ rozmówki były. I te
okropnie brudne mankiety. Zauważyłaś? Okropnie brud-
ne i obszarpane".
„O czym były rozmówki?" - zapytała, uśmiechając się
spode łba.
„Tak, madame, nie, madame. Tu jest miła atmosfera.
Atmosfera, co? Co za słóweczko? Zapytałam go, czy dawno
przyjechał z Rosji, żeby choć zacząć rozmowę. A ten mil-
czy. Po prostu milczy. Potem powiedział o tobie, że lubisz
napoje chłodzące. Chłodzące! A gęba, co za gęba. Nie, nie,
jak najdalej od takich...".
Grając dalej w „moim zdaniem", pośpieszyła do Łużyna.
Podczas gdy tak niefortunnie się wyprowadził, wynajęto
już jego pokój i teraz umieszczono go w innym, na wyż-
szym piętrze. Siedział z łokciami wspartymi o stół, jakby
zdruzgotany przez nieszczęście, a w popielniczce dręcząco
dymił niedogaszony papieros. Na stole i na podłodze roz-
sypane były zapisane ołówkiem arkusiki. Wydało się jej
przez chwilę, że to rachunki, i zdziwiła się ich liczbie. Kie-
dy otwarła drzwi, wiatr wiejący przez otwarte okno szarp-
nął się, a Łużyn, wytrącony z zamyślenia, podniósł z pod-
łogi arkusiki i starannie je złożył, uśmiechając się do niej
i pomrugując. „No i co? Jak?" - zapytała. „Ustali się
w trakcie gry - powiedział Łużyn. - Po prostu sprawdzam
możliwości". Doznała wrażenia, jakby pomyliła drzwi, tra-
96
fiła nie tam, gdzie zamierzała, ale w tym nieoczekiwanym
świecie było jej dobrze i nie miała ochoty przechodzić do
innego, gdzie grano w „moim zdaniem". Zamiast jednak
dalej mówić o szachach, Łużyn, podjechawszy do niej wraz
z krzesłem, ujął ją w pasie dygocącymi z czułości rękami
i nie wiedząc, co robić dalej, usiłował usadzić ją sobie na
kolanach. Wparła mu się w ramiona, odsuwając twarz, jak-
by patrzyła na arkusiki. „Co to znaczy?" - zapytała. „To
nic, nic - powiedział Łużyn - zapisy różnych partii". „Proszę
mnie puścić" - poprosiła cienkim głosem. „Zapisy różnych
partii, zapisy..." -powtarzał Łużyn, przyciskając ją do siebie
i przymrużonymi oczami patrząc z dołu do góry na jej szyję.
Twarz mu się nagle wykrzywiła, oczy na mgnienie straciły
wyraz; potem rysy mu sflaczały, ręce jakby same rozluźniły
uścisk i odeszła od niego zagniewana, nie bardzo wiedząc,
dlaczego się gniewa, i zdziwiona tym, że ją puścił. Łużyn
odkaszlnął, chciwie zapalił, śledząc ją z wyrazem niepojętej
figlarności. „Żałuję, że przyszłam - oznajmiła. - Po pierwsze,
przeszkodziłam panu w pracy"... „Ani trochę" - z niespo-
dziewaną wesołością odparł Łużyn i uderzył się po kolanach.
„Po drugie, chciałam właściwie dowiedzieć się, jakie
pan odniósł wrażenie". „To wielkoświatowa dama - powie-
dział Łużyn - to widać od razu".
„Niech pan posłucha - zawołała, gniewając się nadal
- czy pan się gdzieś wychował? Czy pan się gdzieś uczył?
Czy pan w ogóle spotykał się i rozmawiał z ludźmi?".
„Wiele wojażowałem - stwierdził Łużyn. - Tam i siam.
Wszędzie po troszeczku".
„Gdzie ja jestem? Kim on jest? Co będzie dalej?" - za-
pytała się w myśli i rozejrzała po pokoju - patrząc na stół
pokryty arkusikami, na zmiętą pościel, umywalkę, na któ-
rej poniewierało się zardzewiałe ostrze „Gillette", niedo-
mkniętą szafę, z której jak żmija wypełzał zielony krawat
97
w czerwone plamy. Wśród tego nieładu siedział niezwykle
skomplikowany człowiek, uprawiający widmową sztukę,
a ona usiłowała zatrzymać się, uchwycić się wszystkich
jego wad i dziwactw, powiedzieć sobie raz na zawsze, że
ten człowiek do niej nie pasuje - a jednocześnie bardzo
realnie martwiła się, jak on będzie się zachowywać w cer-
kwi, jak będzie wyglądać we fraku.
Spotkania, oczywiście, trwały. Nieszczęsna dama zaczęła
z niepokojem spostrzegać, że jej córka i podejrzany pan
Łużyn są nierozłączni - były między nimi j akieś rozmowy,
spojrzenia, fluidy, których nie potrafiła dokładnie uchwycić;
wydało jej się to tak niebezpieczne, że przezwyciężywszy
odrazę, postanowiła trzymać Łużyna możliwie blisko przy
sobie, po części po to, żeby go porządnie rozgryźć, głównie
jednak, żeby córka tak często nie znikała. Zawód Łużyna był
nic niewart, bezsensowny... Istnienie takich zawodów moż-
na wytłumaczyć tylko przeklętą współczesnością, współ-
czesną dążnością do bezmyślnych rekordów (te aeroplany,
które chcą dolecieć do słońca, maratońska bieganina, igrzy-
ska olimpijskie...). Wydawało jej się, że w dawnych czasach,
w Rosji jej młodości ktoś, kto miał za zajęcie wyłącznie grę
w szachy, był zjawiskiem nie do pomyślenia. Zresztą i dziś
taki ktoś był osobą na tyle dziwną, że powzięła niejasne
podejrzenie, że gra w szachy to kamuflaż, oszustwo - czy
Łużyn nie zajmuje się przypadkiem czymś zgoła innym?
- i truchlała, wyobrażając sobie tę mroczną, przestępczą
- być może masońską - działalność, którą sprytny łajdak
99
ukrywa pod pasją do niewinnej gry. Pomału jednak po-
dejrzenie to odpadło. Jak tu spodziewać się podstępu od
takiego jołopa? Poza tym był rzeczywiście znakomitością.
Zdumiało ją i nieco zirytowało, że wiele osób dobrze zna
nazwisko jej najzupełniej nieznane (chyba że jako przypad-
kowy dźwięk z przeszłości, związany z dalekim krewnym,
u którego dawno temu bywał ktoś nazwiskiem Łużyn, zie-
mianin z Petersburga). Niemcy, mieszkający w uzdrowis-
kowym hotelu, pokonując heroicznie trudności wymowy
obcej im spółgłoski szumiącej, wypowiadali to nazwisko
z szacunkiem. Córka pokazała jej ostatni numer ilustro-
wanego berlińskiego czasopisma, gdzie w dziale zagadek
i krzyżówek znajdowało się omówienie znakomitej z ja-
kiegoś powodu partii wygranej niedawno przez Łużyna.
„Ależ czy można zajmować się takimi głupstwami? - wy-
krzyknęła, spoglądając na córkę z zakłopotaniem - poświę-
cić całe życie na takie bzdury... Ty na przykład miałaś
wuja, który też dobrze grał we wszystkie gry - w szachy,
w karty, w bilard - ale on był na urzędowej posadzie i zrobił
karierę i wszystko inne". „On też zrobił karierę - odpo-
wiedziała córka - i on jest naprawdę bardzo znany. To nie
jest niczyja wina, że nigdy nie interesowałaś się szachami".
„Cyrkowcy też bywają znani" - powiedziała gderliwie, ale
się jednak zaczęła zastanawiać i uznała w duchu, że rozgłos
Łużyna po części usprawiedliwia jego istnienie. Żyło mu
się, nawiasem mówiąc, ciężko. Szczególnie gniewało ją,
że stale znajdował sposób, żeby siąść do niej plecami. „Mó-
wi też plecami - skarżyła się córce. - Przecież on nie roz-
mawia jak człowiek. Zapewniam cię, że w tym jest coś
wręcz nienormalnego". Łużyn ani razu nie zwrócił się do
niej z pytaniem, ani razu nie podjął próby podtrzymania
nieklejącej się rozmowy. Odbywały się niezapomniane
przechadzki po upstrzonych słońcem ścieżkach, przy któ-
100
rych troskliwy geniusz porozstawiał tu i ówdzie ławeczki
- niezapomniane przechadzki, podczas których każdy krok
Łużyna wydawał jej się obrazą. Nie bacząc na tuszę i za-
dyszkę, rozwijał nieraz niezwykłą szybkość, jego towarzysz-
ki pozostawały w tyle, matka, zacisnąwszy usta, spoglądała
na córkę i świszczącym szeptem przysięgała, że jeśli ten
bieg po rekord będzie trwać, ona natychmiast - rozumiesz,
natychmiast - wraca do domu. „Łużyn - wołała córka - hej,
Łużyn? Proszę odpocząć, zmęczy się pan". (To, że córka
nazywała go po nazwisku, też było niemiłe - ale kiedy
zrobiła uwagę na ten temat, ta odpowiedziała ze śmiechem:
„Tak czyniły panny u Turgieniewa. Czym jestem gorsza?").
Łużyn nagle się odwracał, krzywo uśmiechał i przysiadał
na ławeczce. Obok niej stał druciany kosz. Nieodmiennie
grzebał w kieszeniach, znajdował jakieś papiery, starannie
darł je na kawałeczki i wrzucał do kosza, po czym wybuchał
urywanym śmiechem. Takie miewał żarciki.
Nie bacząc na wspólne spacery, jej córka i Łużyn znaj-
dowali jednak czas na odosobnienie, a ona po takich ich
sam na sam pytała córkę ze złością: „No i co, całujesz się
z nim? Całujesz się? Jestem pewna, że się całujesz". Ta
jednakże tylko wzdychała i z udawanym znudzeniem od-
powiadała: „Ależ mamo, jak możesz mówić takie rze-
czy...". „Na całego" - zakonkludowała i napisała do męża,
że jest nieszczęśliwa, niespokojna, że córka wdała się we
flirt nie do pomyślenia - z niebezpiecznym ponurakiem.
Mąż doradził, żeby wróciły do Berlina albo przeniosły do
innego uzdrowiska. „On niczego nie rozumie - pomyślała.
- Wszystko jedno. To niedługo się skończy. Nasz gołąbe-
czek odfrunie".
I naraz trzy dni przed wyjazdem Łużyna do Berlina za-
szło drobne zdarzenie, które nie tyle zmieniło jej stosunek
do Łużyna, co niejasno ją wzruszyło. Wyszli we troje, żeby
101
się przejść. Był znieruchomiały sierpniowy wieczór, olśnie-
wający zachód słońca niczym wyciśnięta do końca, roz-
gnieciona pomarańcza. „Jakoś mi zimno - powiedziała.
- Przynieś mi coś". Córka skinęła głową, ssąc źdźbło tra-
wy, powiedziała „mhm" i lekko machając rękami, ruszyła
szybko z powrotem do hotelu.
„Ładną mam dziewczynkę, prawda? Nóżki ma zgrab-
ne".
Łużyn ukłonił się.
„A więc pan w poniedziałek odjeżdża? A potem, po pań-
skiej rozgrywce, z powrotem do Paryża?".
Łużyn znów się ukłonił.
„Ale w Paryżu nie zostanie pan długo? Znów gdzieś
pana zaproszą na występ?".
I tu się właśnie to stało. Łużyn obejrzał się i wyciągnął
laseczkę.
„Ścieżka - oznajmił. - Proszę spojrzeć. Ścieżka. Szed-
łem. I proszę sobie wyobrazić, kogo spotkałem. Kogo ja
spotkałem? Z mitów. Amora. Tylko że nie ze strzałą, lecz
z kamyczkiem. Zostałem pokonany".
„O czym pan mówi?" - zapytała z niepokojem.
„Nie, za pozwoleniem, za pozwoleniem - wykrzyknął
Łużyn, unosząc palec. - Potrzebuję audiencji".
Podszedł do niej blisko, dziwnie rozchylił usta, wsku-
tek czego na jego twarzy pojawił się wyraz cierpiętniczej
czułości.
„Jest pani dobrą, wrażliwą kobietą - przeciągle powie-
dział Łużyn. - Mam zaszczyt prosić, by oddała mi pani
jej rękę".
Odwrócił się, jakby skończywszy teatralną kwestię, i za-
czął wydłubywać laseczką wzorek na piasku.
„Masz szal" - usłyszała za plecami zdyszany głos córki
i szal spoczął na ramionach.
102
Ależ nie, gorąco mi, nie trzeba, co tam szal...".
Przechadzka była tego wieczoru szczególnie milcząca.
Przez głowę przelatywały jej te wszystkie słowa, które
będzie trzeba powiedzieć Łużynowi - napomknąć o stronie
finansowej - bogaty pewnie nie jest, zajmuje najtańszy
pokój w hotelu. I bardzo poważnie porozmawiać z córką.
To niemożliwe małżeństwo, najgłupszy pomysł świata.
Jednakże pomimo to czuła się pochlebiona, że Łużyn z ta-
kim wzruszeniem, tak staromodnie zwrócił się przede
wszystkim do niej.
„Stało się, gratuluję - powiedziała do córki tego samego
wieczoru. - Nie rób miny niewiniątka, doskonale wiesz,
o co chodzi. Życzymy sobie ożenić się".
„Niepotrzebnie z tobą rozmawiał - odparła córka. - To
dotyczy wyłącznie jego i mnie".
„Wyjść za mąż za pierwszego z brzegu łajdaka..." - za-
częła z urazą.
„Ani się waż - spokojnie powiedziała córka. - To nie
twoja rzecz".
To jednak, co wydawało się pomysłem najgłupszym
z możliwych, zaczęło ze zdumiewającą szybkością nabie-
rać realnych kształtów. W przededniu wyjazdu Łużyn
w długiej nocnej koszuli stał na balkonie swego pokoju,
patrzył na księżyc, który z drżeniem wyplątywał się z noc-
nego listowia, i myśląc o tym, jak nieoczekiwany obrót
przybrała jego obrona przeciwko Turatiemu, poprzez sza-
chowe rozważania słuchał głosu, który wciąż dźwięczał
mu w uszach, długimi liniami przenikając całą jego istotę,
zajmując wszystkie ważne punkty. Był to pogłos rozmowy,
którą przed chwilą odbył z nią - znów siedziała mu na
kolanach i obiecywała, obiecywała, że za dwa albo trzy
dni wróci do Berlina, że jeśli matka zechce zostać, ona
zjawi się sama. A trzymanie jej na własnych kolanach było
103
niczym wobec pewności, że ona przyjedzie za nim, nie
zniknie, jak niektóre sny, które nagle pękają, rozbiegają
się przez to, że wypływa przez nie lśniący czepeczek bu-
dzika. Przywierając ramieniem do jego piersi, próbowała
ostrożnie unieść wyżej palcem jego powieki, i od lekkiego
nacisku na gałkę oczną skakało dziwne, czarne światełko,
skakało niczym jego czarny skoczek, który po prostu brał
pionka, jeśli go Turati wysuwał w siódmym posunięciu,
jak to zrobił podczas ostatniego spotkania. Skoczek oczy-
wiście przepadał, tę stratę jednak wynagradzał finezyjny
atak czarnych: a tu szansę były po ich stronie. Dochodziło
co prawda do osłabienia skrzydła hetmańskiego, a raczej
nie tyle osłabienia, co lekkiej wątpliwości, czy wszystko
to nie jest fantazją, fajerwerkiem i czy on wytrzyma, czy
wytrzyma serce, a może głos w uszach jednak zwodzi i nie
będzie mu towarzyszyć. Księżyc jednak wydobył się z geo-
metrycznej plątaniny czarnych gałęzi - okrągły, pełnej
wagi księżyc - jasne potwierdzenie zwycięstwa, i kiedy
Łużyn odwrócił się wreszcie i wszedł do swego pokoju,
leżał tam już na podłodze ogromny prostokąt księżycowe-
go światła, a w tym świetle widniał jego własny cień.
8
105
najwidoczniej od chwili, gdy płacił za taksówkę. „Znowu
w tym czarnym kapeluszysku... No, co pan tak skamieniał?
Proszę tutaj". Laseczka pomyślnie dała nura w coś na
kształt wazy; portfel, po drugiej próbie, trafił do właściwej
kieszeni; kapelusz zawisł na haczyku. „No to jestem - po-
wiedział Łużyn - puf, puf". Ona była już daleko, w głębi
hallu; pchnęła bokiem drzwi, przeciągnąwszy po nich obna-
żoną ręką i żartobliwie, spode łba patrząc na Łużyna. Nad
drzwiami zaś, tuż nad framugą, bił po oczach duży jaskra-
wy obraz olejny. Łużyn, który zazwyczaj nie dostrzegał
takich rzeczy, zwrócił na niego uwagę, bo światło elektrycz-
ne blikowało na nim tłusto i kolory ugodziły mu w twarz jak
udar słoneczny. Baba zakutana po brwi w chustę z kuma-
czu* jadła jabłko, jej zaś czarny cień na płocie jadł jeszcze
większe jabłko. „Baba" - smakowicie powiedział Łużyn
i roześmiał się. „Niechże pan wreszcie wejdzie. Niech pan
nie rozwali tego stolika". Wszedł do bawialni i cały stopniał
z zadowolenia, a jego brzuch pod aksamitną kamizelką,
którą z niewiadomego powodu zawsze wkładał na turnieje,
wzruszająco podrygiwał ze śmiechu. Żyrandol z matowymi
jak landrynki wisiorami odpowiadał mu dziwnie znajomym
drżeniem; przed fortepianem, na żółtym parkiecie, w któ-
rym odbijały się nóżki empirowych foteli, leżała biała nie-
dźwiedzia skóra z rozrzuconymi łapami, jakby spadała
w lśniącą przepaść podłogi. Na licznych stoliczkach, półecz-
kach, pomocnikach stały rozmaite strojne przedmiociki,
w serwantce srebrzyło się coś na kształt masywnych rubli,
zza ramy lustra sterczało pawie pióro. Na ścianach było
wiele obrazów - znowu baby w kolorowych chustach, złoty
mocarz na białym perszeronie, chaty pod błękitnymi pierzy-
nami śniegu... Łużynowi wszystko to zlało się w rozczulają-
106
cy barwny blask, z którego raz po raz wyskakiwał na mgnie-
nie osobny przedmiot - porcelanowy łoś albo ciemnooka
ikona - i znów wesoło pstrzyło w oczach, i polarna skóra,
0 którą się potknął - dlatego że jej skraj się zawinął -
miała,
jak się okazało, czerwoną podszewkę z pomponami. Od
przeszło dziesięciu lat nie był w rosyjskim domu i znalazł-
szy się teraz w pokojach, gdzie jak na wystawie podawano
dziarsko różnokolorową Rosję, doznał dziecięcej radości i aż
zachciało mu się zaklaskać w dłonie - nigdy w życiu nie
było mu tak lekko i przytulnie. „Zostało z Wielkanocy"
- powiedział z przekonaniem, wskazując małym palcem na
duże drewniane jajo w złote wzory (wygrane na tomboli
podczas dobroczynnego balu). W tej właśnie chwili drzwi się
otworzyły i szybko wszedł przez nie, wyciągając z daleka
rękę, pan w pince-nez, bardzo wyprostowany, ostrzyżony na
jeża. „Prosimy bardzo - wyrzekł - miło mi poznać". Tu,
niczym sztukmistrz, otworzył ozdobioną ludowym malun-
kiem papierośnicę z aleksandryjskim orłem na pokrywce.
„Z ustnikami - powiedział Łużyn, zerknąwszy na papierosy.
- Tych nie palę. Ale mam...". Zaczął gmerać po kieszeniach
1 wyciągnął grube papierosy, które wysypały się z
papiero-
wej torebki; kilka sztuk upuścił i pan zręcznie je podniósł.
„Duszko - powiedział - daj nam popielniczkę. Proszę, niech
pan siada. Za pozwoleniem -jak pańskie imię i otczestwo?".
Kryształowa popielniczka znalazła się między nimi i jedno-
cześnie zanurzywszy w niej papierosy, zderzyli się ich koń-
cami. ,,3'adoube" - dobrodusznie oznajmił Łużyn, wyprosto-
wując zgięty papieros. „To nic, to nic - szybko rzucił pan
i wypuścił nozdrzami dwa cienkie pasma dymu ze zwężone-
go nagle nosa. - No więc jest pan już w naszym pod boską
opieką Berlinie. Córka mówiła mi, że przyjechał pan na
turniej". Uwolnił wysztywniony mankiet, wziął się pod boki
i ciągnął dalej: „Mnie, nawiasem mówiąc, zawsze ciekawiło,
107
czy w grze w szachy jest taki ruch, dzięki któremu zawsze
się wygrywa. Nie wiem, czy pan mnie rozumie, ale chcę
powiedzieć... Przepraszam, pańskie imię i otczestwo?".
„Nie, ja rozumiem - dodał Łużyn z rzetelnym zastanowie-
niem. - Mamy ruchy ciche i ruchy mocne. Mocny ruch...".
„A więc to tak" - pokiwał głową pan. „Mocny ruch to taki
- głośno i radośnie ciągnął Łużyn - który od razu daje
nam niewątpliwą przewagę. Na przykład podwójny szach,
z wzięciem ciężkiej figury, albo kiedy pion przemienia
się w hetmana. I tak dalej. I tak dalej. A cichy ruch...".
„Tak, tak - przytwierdził pan. - A ile mniej więcej dni
będzie trwał turniej?". „Cichy ruch oznacza podstęp, pod-
kop, komplikację - usiłując być uprzejmy i sam się roz-
smakowując, mówił Łużyn. - Weźmy taką oto sytuację.
Białe...". Zamyślił się, patrząc na popielniczkę. „Niestety
- nerwowo powiedział pan - nie mam pojęcia o szachach.
Tak tylko pana zapytałem... Ale to drobiazg, drobiazg.
Zaraz przejdziemy do jadalni. I co, duszko, herbata poda-
na?". „Tak! -wykrzyknął Łużyn. -Weźmy po prostu sytua-
cję, na której przerwano dziś końcówkę. Białe: król na c3,
wieża na al, skoczek d5, pionki b3, c4. A czarne...". „Szachy
to skomplikowana rzecz" - zręcznie wtrącił pan i zerwawszy
się sprężyście, usiłował przerwać potok liter i cyfr, mają-
cych coś wspólnego z czarnymi. „Załóżmy teraz - z powagą
oznajmił Łużyn - że czarne zrobią najlepszy w tej sytuacji
ruch - e6, g5. Odpowiadam na to następującym cichym
ruchem...". Łużyn przymrużył oczy i niemal szeptem, wy-
dymając usta niczym do ostrożnego pocałunku, wypowie-
dział nie słowa, nie po prostu określenie ruchu, ale coś
niesłychanie czułego, nieskończenie kruchego. Jego twarz
przybrała ten sam wyraz - wyraz człowieka zdmuchującego
piórko'z twarzyczki niemowlęcia - który miał, gdy następ-
nego dnia wykonał ten ruch na szachownicy. Węgier, cał-
108
Idem pożółkły po bezsennej nocy, w ciągu której zdążył
sprawdzić wszystkie warianty (prowadzące do remisu), nie
zauważywszy jedynie tej zakamuflowanej kombinacji, moc-
no się zamyślił nad szachownicą, podczas gdy Łużyn, po-
kasłując minoderyjnie, z lubością zapisał na blankiecie
wykonany ruch. Węgier wkrótce się poddał i Łużyn zasiadł
do gry z rodakiem. Partia zaczęła się interesująco i wkrótce
wokół ich stołu powstał zwarty pierścień obserwatorów.
Ciekawość, napór ludzi, chrzęst stawów, oddech obecnych
i, co najgorsze, szept - szept przerywany jeszcze głośniej-
szym i drażniącym „tsss!" - męczyły często Łużyna: jeśli
nie pogrążał się zbyt głęboko w szachowe otchłanie, żywo
odczuwał ten chrzęst i szelest, i wstrętne ciepło. Kątem
oka widział nogi stłoczonych osób i, nie wiedzieć czemu,
szczególnie drażniła go wśród wszystkich tych ciemnych
spodni para kobiecych nóg w lśniących szarych pończo-
chach. Te nogi najwyraźniej niczego z gry nie rozumiały,
niepojęte, po co przyszły... Szaroniebieskim, ostronosym
pantoflom z jakimiś paseczkami bardziej przystałoby stu-
kotanie po trotuarze - byle dalej, byle dalej stąd. Zatrzy-
mując swój zegar, zapisując ruch albo odstawiając wziętą
figurę, popatrywał z ukosa na te nieruchome nogi i dopiero
w półtorej godziny później, kiedy wygrał partię i wstał,
obciągając kamizelkę, zobaczył, że te nogi należą do jego
narzeczonej. Doznał gwałtownego przypływu szczęścia wy-
wołanego jej obecnością przy jego zwycięstwie, i gorliwie
czekał, aż znikną szachownice i ci wszyscy ludzie, żeby ją
jak najprędzej pogłaskać. Szachy jednak nie od razu znikły
i nawet kiedy pojawiła się jasna jadalnia i olbrzymi, połys-
kujący miedzią samowar, przez biały obrus prześwitywały
niewyraźne równe kwadraty i takie same kwadraty cze-
koladowe i kremowe były na podanym cieście. Matka na-
rzeczonej powitała go z taką samą pobłażliwą, lekko kpiącą
109
dobrodusznością, z jaką spotkała go poprzedniego dnia,
kiedy pojawiając się, przerwała rozmowę o szachach
- a wczorajszy pan, zapewne jej mąż, szczegółowo opowia-
dał, jaki wzorowy majątek miał w Rosji. „Chodźmy do
pani pokoju" - ochryple szepnął Łużyn do narzeczonej,
a ona przygryzła wargę i zrobiła wielkie oczy. „No chodź-
my" - powtórzył. Ona jednak zręcznie nałożyła mu na
szklany spodeczek cudownej malinowej konfitury, i od
razu odczuł działanie tej lepkiej, oślepiająco czerwonej
słodkości, która ziarnistym ogniem przelewała się na języ-
ku i oblepiała zęby wonnym cukrem. „Merci, merci" - kła-
niał się Łużyn, kiedy nakładano mu następną porcję,
i wśród grobowego milczenia znów zacmokał, oblizując
jeszcze gorącą od herbaty łyżeczkę w obawie, że straci
bodaj kroplę upajającego soku. Kiedy wreszcie uzyskał,
co chciał, i pozostał z nią sam na sam, co prawda nie w jej
pokoju, ale w kolorowej bawialni, przyciągnął ją do siebie,
usiadł ciężko, trzymając ją za przeguby, ona jednak wymk-
nęła się w milczeniu i dokonawszy obrotu, usiadła na pufie.
„Wcale nie zdecydowałam się jeszcze wyjść za pana za
mąż - oznajmiła. - Proszę o tym pamiętać". „Wszystko
jest zdecydowane - powiedział Łużyn. - Jeśli oni nie ze-
chcą, zmusimy ich siłą, żeby podpisali". „Co podpisali?"
- zapytała ze zdziwieniem. „Ja nie wiem... przecież po-
trzebne są, zdaje się, jakieś podpisy". „Głupi, głupi - po-
wtórzyła kilkakrotnie. - O nieprzenikniona i niepoprawna
głupoto. Co ja mam z panem zrobić, jak mam się z panem
obchodzić... Pan wygląda na takiego zmęczonego. Jestem
przekonana, że taka częsta gra szkodzi panu". „Ach wo
- odparł Łużyn - kilka partyjek". „A po nocach pan roz-
myśla. Tak nie można. Jest już późno. Proszę iść do domu.
Panu potrzebny jest sen, ot co". On jednak siedział nadal
na pasiastej kanapce, a ona pomyślała, jakież to prowadzą
110
rozmowy - trem brem, przypadkowe słówka. No i jeszcze
ani razu nie pocałował jej tak naprawdę, wszystko zaś wy-
chodzi niezręcznie, dziwnie i ani jedno jego czułe dotknięcie
nie przypomina zwyczajnych ludzkich objęć. Jednak to
sieroce oddanie w jego oczach, to tajemnicze światło, które
go rozświetliło, kiedy niedawno pochylał się nad szachami...
Następnego dnia znów ją pociągnęło do pogrążonego w ci-
szy pomieszczenia na piętrze dużej kawiarni przy wąskiej,
hałaśliwej ulicy. Tym razem Łużyn zauważył ją od razu:
rozmawiał cicho z barczystym, wygolonym jegomościem,
którego krótko ostrzyżone włosy sprawiały wrażenie mocno
wciśniętych na głowę i kosmykiem zsuwały się na czoło,
a grube wargi oblepiały, wsysając, zgasłe cygaro. Rysownik
wysłany przez gazetę, podnosząc i spuszczając głowę ni-
czym chiński bożek, szybko rysował ten profil z cygarem.
Zajrzawszy mimochodem do jego albumiku, zobaczyła obok
zaczętego Turatiego całkiem gotowego Łużyna -przesadnie
smętny nos, podwójny podbródek w czarne kropki, a na
skroni znajomy kosmyk, który nazywała lokiem. Turati
zasiadł do gry z niemieckim mistrzem, Łużyn zaś podszedł
do niej i chmurnie, z uśmieszkiem winowajcy powiedział
coś długiego i niedorzecznego. Ze zdziwieniem zrozumiała,
że prosi ją, by wyszła. „Jestem rad, bardzo rad post factum
- błagalnym tonem wyjaśnił Łużyn - ale na razie... na razie
to jakoś tak przeszkadza". Prześledził oczami, jak ona po-
kornie oddala się pomiędzy szachowymi stolikami, i rzeczo-
wo skinąwszy samemu sobie, skierował się ku szachownicy,
do której zasiadał już jego nowy przeciwnik, siwy Anglik,
który grał z nieodmiennie zimną krwią i nieodmiennie
przegrywał. Tym razem też nie miał szczęścia i Łużyn
znowu zwyciężył, następnego dnia zaś osiągnął remis, a po-
tem znów wygrał - i przestał już odczuwać wyraźnie granicę
między szachami a domem narzeczonej, tak jakby ruch
111
uległ przyśpieszeniu i to, co najpierw wydawało się prze-
miennością pasm, przeobraziło się teraz w migot.
Szedł, nie pozostając w tyle za Turatim. Turati zdobywał
punkt i on też punkt; Turati robił połówkę i on robił połów-
kę. Tak posuwali się, jakby wspinając się po bokach rów-
noramiennego trójkąta i w decydującym momencie po-
winni byli spotkać się na jego wierzchołku.
Noce były jakieś wyboiste. Nie sposób było zmusić się,
żeby nie myśleć o szachach, nachodził go co prawda sen, ale
potem sen w żaden sposób nie mógł przedostać się do jego
mózgu, szukał furtki, u każdego jednak przejścia stał sza-
chowy wartownik i Łużyn doznawał bardzo męczącego
uczucia, że sen jest o krok, ale po drugiej stronie mózgu.
Łużyn rozmarzony, którego rozprasza pokój, śpi, a Łużyn
widzący przed sobą szachownicę czuwa i nie może zespolić
się ze szczęśliwym sobowtórem. Co gorsze jednak, po każ-
dym turniejowym seansie z coraz większym trudem wydo-
bywał się ze świata szachowych pojęć, tak że również za
dnia doznawał nieprzyjemnego rozdwojenia. Po trzygodzin-
nej partii dziwnie bolała go głowa, nie cata, ale kawałkami,
czarnymi kwadratami bólu, i nie od razu trafiał do drzwi,
zasłoniętych czarną plamą, nie mógł też przypomnieć sobie
adresu bezcennego domu: na szczęście w kieszeni spoczy-
wała stara, złożona na dwoje, i już rozdzierająca się wzdłuż
zgięcia, pocztówka („Przyjechałyśmy. Oczekujemy pana
wieczorem"). Nadal, wchodząc do domu pełnego rosyjskich
zabawek, odczuwał radość, ale radość też układała się w pla-
my. Pewnego razu, w dniu bez rozgrywek, przyszedł wcześ-
niej niż zwykle i zastał tylko panią domu. Ta postanowiła
wrócić do rozmowy, odbytej o zachodzie słońca w bukowym
gaju, i przesadzając ze swoją bardzo przez nią samą cenioną
umiejętnością walenia prawdy prosto w oczy (za co młodzi
ludzie, odwiedzający jej dom, uważali ją za wielką mądralę
112
i bardzo się jej bali), wsiadła na Łużyna; przede wszystkim
zbeształa go za niedopałki, które trafiły do wszystkich wazo-
ników, a nawet do paszczy rozpostartego niedźwiedzia,
a następnie zaproponowała mu, by tego samego wieczoru
w sobotę wykąpał się w ich wannie, po tym, gdy wykąpie się
w niej jej mąż. „Pan się pewnie rzadko myje - rzuciła bez
ogródek. - Co, rzadko? Niech się pan przyzna". Łużyn
ponuro wzruszył ramionami, spoglądając na podłogę, gdzie
dokonywały się lekkie, tylko dla niego widoczne porusze-
nia, złowróżbne różnicowanie się cieni. „A w ogóle - ciągnę-
ła - trzeba wziąć się w garść". Tak więc, wytworzywszy
u słuchacza niezbędny nastrój, przeszła do istoty rzeczy.
„Proszę powiedzieć - zapytała - myślę, że zdążył pan bardzo
zdeprawować moją dziewczynkę? Tacy jak pan to wielcy
rozpustnicy. A ta moja dziewczynka jest czysta, nie taka jak
te obecne. Proszę, niech pan powie - z pana rozpustnik,
rozpustnik?". „Nie, madame" - z westchnieniem odpowie-
dział Łużyn, a potem skrzywił się, szybko przejechał pode-
szwą po podłodze, ścierając pewien już bardzo wyraźny
skrzep cienia. „Ja przecież w ogóle pana nie znam - ciągnął
szybki, dźwięczny głos. - Będę musiała zasięgnąć informa-
cji - tak tak, informacji, czy nie jest pan chory na jakąś taką
chorobę". „Mam zadyszkę - powiedział Łużyn. -1 jeszcze
- mały reumatyzm". „Nie o tym mówię - przerwała mu
oschle. - Sprawa jest poważna. Pan najwidoczniej uważa się
za narzeczonego, bywa pan u nas, siadujecie sam na sam.
Ja jednak nie sądzę, żeby ślub był możliwy już wkrótce".
„A w zeszłym roku miałem hemoroidy" - ze znudzeniem
oznajmił Łużyn. „Proszę posłuchać, ja tu z panem rozma-
wiam o bardzo poważnych sprawach. Pan, zapewne, chciał-
by ożenić się już dziś, zaraz. Ja was znam. Potem ona będzie
chodzić z brzuchem, od razu ją pan zamęczy". Łużyn, przy-
deptawszy cień w jednym miejscu, zobaczył ze smutkiem,
113
że daleko od miejsca, gdzie siedzi, tworzy się na podłodze
nowa kombinacja. „Jeśli pana choć trochę interesuje moje
zdanie, to muszę powiedzieć, że uważam to małżeństwo
za bzdurę. Poza tym myśli pan zapewne, że mój mąż będzie
was utrzymywać. Proszę się przyznać, tak pan myśli?".
„Jestem skrępowany co do kapitału - powiedział Łużyn.
- Brałbym całkiem niedużo. Proponowali mi też, żebym
poprowadził dział szachów w jednym z pism...". Tu nie-
przyjemne doznania pochodzące z podłogi stały się tak
natrętne, że Łużyn mimo woli wyciągnął rękę, żeby ura-
tować widmowego króla od grożącego mu świetlistego pio-
na. A w ogóle, od tego dnia zaczął unikać przesiadywania
w bawialni, gdzie było za dużo różnych drewnianych dro-
biazgów, nabierających, gdy się na nie długo patrzyło, bar-
dzo określonych kształtów. Jego narzeczona spostrzegła,
że z każdym dniem turnieju Łużyn wygląda coraz gorzej
i gorzej. Wokół oczu pojawiły mu się bladofioletowe cienie,
a ciężkie powieki były zaognione. Był tak blady, że zawsze
wydawał się źle ogolony, choć narzeczona wymogła, by
golił się co rano. Czekała bardzo niecierpliwie na zakoń-
czenie turnieju i ciężko jej było myśleć, jak okropnie szko-
dzących mu wysiłków musi on dokonywać, zdobywając
każdy punkt. Biedny Łużyn, tajemniczy Łużyn... Grając
rankiem w tenisa z zaprzyjaźnioną Niemką, słuchając
obrzydłych jej od dawna wykładów z historii sztuki, kart-
kując w swoim pokoju najrozmaitsze zniszczone książ-
ki - Ocean Andriejewa, powieść Krasnowa, broszurę Jak
zostać joginem - zdawała sobie cały czas sprawę, ze właś-
nie teraz Łużyn pogrążony jest w szachowych wyliczeniach,
walczy, morduje się, i było jej trochę przykro, że nie może
dzielić z nim męczarni jego sztuki. W jego genialność wie-
rzyła absolutnie, poza tym była przekonana, że tej genial-
ności nie może wyczerpywać gra w szachy, choćby była
114
nie wiedzieć jak cudowna, i że kiedy minie gorączka tur-
nieju i Łużyn się uspokoi, odpocznie, objawią się w nim
nieznane jeszcze siły, że rozkwitnie, obudzi się i przejawi
talenty w innych dziedzinach życia. Jej ojciec nazywał
Łużyna ograniczonym fanatykiem, dodając jednak, że to
niewątpliwie bardzo naiwny i bardzo porządny człowiek.
Matka zaś twierdziła, że Łużyn z godziny na godzinę popa-
da w obłęd, że prawo zabrania obłąkanym zawierania mał-
żeństw, i przez pierwsze dni ukrywała niesamowitego
narzeczonego przed swoimi znajomymi, co najpierw
przychodziło jej z łatwością - ci myśleli, że jest z córką
w uzdrowisku; potem jednak bardzo szybko pojawili się
znów ci wszyscy ludzie, którzy zazwyczaj bywali w ich
domu -jak na przykład czarujący, stareńki generał, zawsze
dowodzący, ze to nie Rosji nam żal, ale młodości, młodości;
dwóch rosyjskich Niemców; Oleg Siergiejewicz Smirnow-
ski, teozof i właściciel wytwórni likierów; kilku byłych
oficerów; kilka panien; śpiewaczka Wozdwiżenska; mał-
żeństwo Ałfierowów; a także stara księżna Umanowa, zwa-
na damą pik (według znanej opery). To ona pierwsza zoba-
czyła Łużyna i z pośpiesznych i niezrozumiałych wyjaśnień
pani domu wywnioskowała, że ma on coś wspólnego z li-
teraturą, pismami - jednym słowem, że to autor. „A to
pan zna? - zapytała, uprzejmie podejmując literacką roz-
mowę. - Z nowej poezji... trochę dekadenckie... coś o bła-
watkach, same bławatki i bławatki"... Oleg Siergiejewicz
poprosił go niezwłocznie, by zagrał z nim partię szachów,
niestety, jednak szachów w domu nie było. Młodzi ludzie
pomiędzy sobą nazywali go fujarą i tylko stareńki generał
potraktował z najserdeczniejszą prostotą i długo namawiał,
by poszedł zobaczyć maleńką żyrafę, która właśnie przyszła
na świat w ogrodzie zoologicznym. Łużyn od czasu, gdy
zaczęli przychodzić goście, pojawiający się teraz każdego
115
wieczoru w różnych kombinacjach, nie mógł ani przez
chwilę pozostać z narzeczoną sam na sam, i walka z nimi,
wysiłek, żeby przedostać się przez ich gąszcz do narze-
czonej, niezwłocznie nabrały podobieństwa do szachowych
zmagań. Jednakże pokonanie ich okazało się niemożliwe,
pojawiali się wciąż nowi i nowi i zwidywało mu się, że to
oni właśnie, ci niezliczeni, bezosobowi goście, otaczają go
w godzinach turnieju ścisłą, gorącą ciżbą.
Wszystko, co się działo, znalazło wyjaśnienie rankiem,
kiedy siedział na krześle pośrodku swego pokoju i usiłował
skupić myśli wyłącznie na jednym: wczoraj zdobył dziesią-
ty punkt, dziś trzeba wygrać z Moserem. Nagle weszła
narzeczona. „Po prostu jak jakieś bóstwo - roześmiała się.
- Siedzi pośrodku, a inni przychodzą i znoszą mu ofiary".
Wyciągnęła do niego pudełko czekoladek i nagle śmiech
zniknął z jej twarzy. „Łużyn - wykrzyknęła - Łużyn, niech
się pan obudzi! Co z panem?". „Czy to realność?" - cicho
i nieufnie zapytał Łużyn. „Oczywiście, że realność. Co to za
zwyczaj, żeby ustawić krzesło pośrodku pokoju i usiąść.
Jeśli pan natychmiast nie oprzytomnieje, ja wyjdę". Łu-
żyn, ruszając głową i ramionami, pokornie oprzytomniał,
potem przesiadł się na kanapkę; i jeszcze nie całkiem umoc-
nione w sobie, nie całkiem pewne szczęście przemknęło
mu w oczach. „Proszę powiedzieć, kiedy to się skończy?
- zapytała. - Ile ma być jeszcze partii?". „Ze trzy sztuki"
- odparł Łużyn. „Czytałam dziś w gazecie, że zapewne
wygra pan turniej, że gra pan tym razem wprost nadzwy-
czajnie". „Ale jest Turati" - powiedział Łużyn i uniósł pa-
lec. „Mdli mnie" - powiedział ze smutkiem. „Wobec tego
żadnych cukierków" - oświadczyła szybko i wsunęła z po-
wrotem pod pachę kwadratowe pudełko. „Łużyn, wezwę do
pana lekarza. Przecież pan najwyraźniej umrze, jeśli to
będzie trwało". „Nie, nie - rzucił sennie. - Już mi przeszło.
116
Nie trzeba lekarza". „Mnie to niepokoi. A więc jeszcze do
piątku, do soboty... będzie trwało to piekło. A u nas w domu
jest dość ponuro. Wszyscy zgadzają się z mamą, że nie
powinnam za pana wychodzić. Dlaczego pana zemdliło,
może pan zjadł coś nieodpowiedniego?". „Przeszło mi prze-
cież, całkiem przeszło" - powiedział przeciągle Łużyn i po-
łożył głowę na jej ramieniu. „Pan się, biedaku, po prostu
bardzo zmęczył. Czy pan doprawdy będzie dziś grał?".
„O trzeciej. Przeciwko Moserowi. Ja w ogóle gram... jak oni
tam mówili?". „Wprost nadzwyczajnie" - uśmiechnęła się.
Głowa leżąca na jej ramieniu była duża, ciężka - kosztowna
aparatura o skomplikowanym, tajemniczym mechanizmie.
Po chwili spostrzegła, że on usnął, i zaczęła zastanawiać się,
jak teraz przełożyć jego głowę na poduszkę. Udało się jej to
bardzo ostrożnymi ruchami; na wpół leżał teraz na kozetce,
niewygodnie skurczony, a głowa na poduszce wyglądała
jak z wosku. Na chwilę przeraziła się, czy on nagle nie
umarł, dotknęła nawet jego przegubu, miękkiego i ciepłe-
go. Kiedy się rozprostowała, poczuła ból w ramieniu. „Cięż-
ka głowa" - szepnęła, spoglądając na śpiącego, i cichutko
wyszła z pokoju, zabierając swój nieudany prezent. Poko-
jówkę, którą spotkała na korytarzu, poprosiła, żeby ta zbu-
dziła Łużyna za godzinę, i bezgłośnie zszedłszy ze schodów,
ruszyła słonecznymi ulicami do klubu tenisowego - przyła-
pując siebie na tym, że wciąż jeszcze stara się nie robić
hałasu, nie wykonywać gwałtownych ruchów. Pokojówka
nie musiała budzić Łużyna - obudził się sam i od razu
zaczął usilnie przypominać sobie uroczy sen, który mu się
przyśnił - wiedząc z doświadczenia, że jeśli nie zacznie się
przypominania od razu, to potem będzie za późno. A śniło
mu się, że siedzi dziwacznie - pośrodku pokoju - i nagle,
z absurdalną i cudowną, właściwą snom raptownością
wchodzi jego narzeczona, wyciągając ku niemu pudełko
117
przewiązane czerwoną wstążeczką. Ubrana jest też wedle
mody snów - biała suknia, bezszelestne białe pantofle.
Chciał ją objąć, ale nagle poczuł mdłości, zakręciło mu się
w głowie, a tymczasem narzeczona opowiadała, że nad-
zwyczajnie piszą o nim gazety, ale że matka mimo wszyst-
ko nie chce, żeby się pobrali. Było tam zapewne jeszcze
wiele różności, pamięć jednak nie zdołała dogonić pierzch-
liwych zwidów - i Łużyn, usiłując przynajmniej nie pogu-
bić tego, co udało mu się wydrzeć sennej marze, ostrożnie
poruszył się, przygładził włosy i zadzwonił, żeby przynie-
siono mu obiad. Po obiedzie trzeba było zasiąść do gry
i tego dnia świat szachowych wyobrażeń wykazał, jak po-
tworną ma władzę. Grał bez przerwy cztery godziny i zwy-
ciężył, kiedy jednak wsiadł już do taksówki, zapomniał,
dokąd jedzie, zapomniał, jaki adres dał do przeczytania
szoferowi („... na pana wieczorem") i z zaciekawieniem
czekał, gdzie się samochód zatrzyma.
Dom zresztą poznał - i znów pełno było tam gości - nagle
jednak Łużyn zrozumiał, że po prostu wrócił do niedawnego
snu, bo narzeczona zapytała szeptem: „No co, czy już pana
nie mdli?" - i jak też ona mogła wiedzieć o tym na jawie?
„Żyjemy w dobrym śnie - powiedział do niej cicho. - Ja
przecież wszystko zrozumiałem". Rozejrzał się wokół siebie,
zobaczył stół i twarze siedzących, ich odbicie w samowarze
-w osobliwej samowarowej perspektywie - i dodał z wielką
ulgą: „A więc to też jest sen? Ci panowie - to sen? No
-no...". „Ciszej, ciszej, co pan plecie" -zaszeptala z niepoko-
jem i Łużyn pomyślał, ze ona ma rację, nie trzeba płoszyć
snu, niech sobie ci ludzie do czasu posiedzą. Najwspanialsze
w tym śnie było jednak to, że dokoła najwidoczniej była
Rosja, z której sam śniący już dawno wyjechał. Mieszkańcy
snu, weseli ludzie pijący herbatę, rozmawiali po rosyjsku,
a cukiernica była kropka w kropkę taka sama jak ta, z której
118
nabierał cukru pudru na werandzie, letniego, malinowego
wieczoru wiele lat temu. Ten powrót do Rosji Łużyn odnoto-
wał z zainteresowaniem, z przyjemnością. Bawił go głównie
jako dowcipna replika znanego twierdzenia, że zdarza się na
przykład, iż w grze na żywo powtarza się na szachownicy
w swoistym przełamaniu dawno odkryta przez teorię czysto
zadaniowa kombinacja.
Przez cały czas jednak, to słabiej, to ostrzej, przebijały
przez ten sen cienie jego prawdziwego, szachowego życia,
które wreszcie wydobyło się na powierzchnię i była już po
prostu noc w hotelu, szachowe zamysły, szachowa bezsen-
ność, rozważania o ostrej obronie, którą wymyślił przeciwko
debiutowi Turatiego. Jego czuwanie było jasne, umysł
oczyszczony ze wszelkiego śmiecia też pracował jasno,
umysł, który zrozumiał, że wszystko oprócz szachów to
jedynie czarowny sen, w którym omdlewa ze szczęścia
i topnieje niczym złocista księżycowa mgła postać miłej
jasnowłosej panny o obnażonych ramionach. Promienie
jego świadomości, którym zdarzało się rozpraszać, wymacu-
jąc otaczający go, nie całkiem zrozumiały świat - i dlatego
traciły połowę swej siły - teraz okrzepły, skoncentrowały
się, gdy ten świat rozpłynął się w miraż i już nie trzeba było
się o niego troszczyć. Pełne gracji, wyraziste i bogate w przy-
gody było prawdziwe życie, życie szachowe, i Łużyn z dumą
spostrzegał, jak łatwo przychodzi mu władanie w tym życiu,
jak wszystko w nim posłuszne jest jego woli i podporząd-
kowuje się jego zamysłom. Niektóre partie, które rozegrał
na turnieju berlińskim, natychmiast zostały przez znaw-
ców określone jako nieśmiertelne. Jedną wygrał, poświę-
cając kolejno hetmana, wieżę, skoczka, w drugiej jednym
ze swoich pionów zajął tak dynamiczną pozycję, że zyskał
on potworną wprost siłę i wciąż rósł, nadymał się, zgubny
dla przeciwnika niczym złośliwy nowotwór w najczulszym
119
miejscu szachownicy; w trzeciej partii wreszcie Łużyn, zro-
biwszy bezsensowny na pozór ruch, który wywołał szmer
wśród widzów, zastawił na przeciwnika skomplikowaną
pułapkę, którą tamten dostrzegł zbyt późno. W tych par-
tiach, i we wszystkich innych rozegranych przezeń na tym
niezapomnianym turnieju, wyczuwało się uderzającą jas-
ność myśli, bezlitosną logikę. Ale Turati także grał świetnie,
Turati też zdobywał punkt po punkcie, hipnotyzując nieco
przeciwnika zuchwalstwem wyobraźni i zbytnio może ufa-
jąc szachowemu szczęściu, które go dotychczas nie opusz-
czało. Jego spotkanie z Łużynem decydowało, kto zdobędzie
pierwszą nagrodę, i byli tacy, którzy mówili, że przejrzystość
i lekkość zamysłów Łużyna weźmie górę nad buntowniczą
fantazją Włocha, ale też byli i tacy, którzy twierdzili, że
płomienny, brutalny Turati zwycięży dalekowzrocznego
rosyjskiego gracza. Nastał wreszcie dzień tego spotkania.
Łużyn obudził się całkiem ubrany, nawet w płaszczu,
spojrzał na zegarek, pośpiesznie wstał i nałożył kapelusz,
poniewierający się na środku pokoju. Tu opamiętał się
i rozejrzał po pokoju, usiłując zrozumieć, na czym właś-
ciwie spał. Jego łóżko było nietknięte, a plusz kanapki
nieprzygnieciony. Jedyne, co wiedział na pewno, było to,
że od niepamiętnych czasów gra w szachy - w mroku pa-
mięci, niczym w dwóch lustrach odbijających świecę, trwa-
ła jedynie zwężająca się świetlista perspektywa: Łużyn
nad szachownicą, i znów Łużyn nad szachownicą, tylko
mniejszą, a potem jeszcze mniejszą, i tak dalej, w nieskoń-
czoność. Spóźniał się jednak i trzeba się było śpieszyć.
Szybko otworzył drzwi i zatrzymał się zdumiony. Wedle
jego wyobrażenia tu, od razu powinien się był znajdować
salon szachowy, jego stolik i oczekujący na niego Turati.
Zamiast tego był tam pusty korytarz, a dalej - schody.
Nagle od strony schodów pojawił się szybko biegnący czło-
120
wieczek, który ujrzawszy Łużyna, rozłożył ręce. „Maestro
- zawołał - cóż to takiego! Na pana czekają, czekają, maest-
ro.. . trzy razy do pana telefonowałem i wszyscy mi mówili,
że pan nie odpowiada na pukanie. Signor Turati jest od
dawna na miejscu". „Usunęli - kwaśno powiedział Łużyn,
wskazując laseczką na pusty korytarz. - Nie mogłem wie-
dzieć, że wszystko się przesunęło". „Jeśli pan się źle czu-
je..." - zaczął człowieczek, ze smutkiem patrząc na bladą,
błyszczącą twarz Łużyna. „Niech mnie pan prowadzi!"
- cienkim głosem wykrzyknął Łużyn i stuknął laseczką
0podłogę. „Proszę bardzo, proszę bardzo" - z zakłopota-
niem zamamrotał tamten. Łużyn, patrząc tylko na pomy-
kające przed nim paletko z podniesionym kołnierzem, za-
czął pokonywać niepojętą przestrzeń. „Na piechotę - mówił
przewodnik - to dosłownie minuta drogi". Rozpoznał z ulgą
szklane obrotowe drzwi kawiarni, potem schody i wreszcie
zobaczył to, czego szukał na korytarzu hotelu. Wszedłszy,
doznał od razu poczucia pełni życia, spokoju, jasności, pew-
ności siebie. „Ależ będzie zwycięstwo" - oznajmił głośno
1tłum mglistych postaci rozstąpił się, aby go przepuścić.
„Tar, tar, tretar" - zaterkotał, kręcąc głową, nagle objawio-
ny Turati. „Avanti" - powiedział Łużyn i roześmiał się.
Pojawił się między nimi stolik, na stoliku szachownica
z figurami ustawionymi do bitwy. Łużyn wyjął z kieszonki
kamizelki papierosa i bezwiednie zapalił.
Tu nastąpiło coś dziwnego. Turati, choć przypadły mu
białe, nie zastosował swego sławetnego debiutu i obrona
obmyślona przez Łużyna zmarnowała się. Czy Turati prze-
widział możliwą komplikację, czy po prostu postanowił
grać ostrożnie, znając spokojną siłę, której dowody składał
Łużyn na tym turnieju, zaczął jednak jak najbanalniej.
Łużyn pożałował mimochodem daremnej pracy, ale się
też i ucieszył: zyskiwał więcej swobody. Poza tym Turati
121
najwidoczniej się go bał. Z drugiej strony w niewinnym,
mdłym początku zastosowanym przez Turatiego krył się
niewątpliwie podstęp i Łużyn zaczął grać szczególnie roz-
ważnie. Najpierw szło spokojnie, spokojnie, niczym przy-
tłumione skrzypce. Gracze ostrożnie zajmowali pozycje, to
i owo wysuwali do przodu, ale grzecznie, bez żadnego śladu
groźby - a jeśli nawet jakaś groźba tam była, to bardzo
umowna - raczej aluzja dla przeciwnika, że tam oto dobrze
byłoby się zabezpieczyć, i przeciwnik z uśmiechem, jakby
wszystko to było lekkim żartem, umacniał, gdzie należy,
i sam nieco wysuwał się do przodu. Potem ni stąd, ni zowąd
łagodnie zaśpiewała struna. To jedna z sił Turatiego zajęła
linię diagonalną. Od razu jednak i Łużynowi zabrzmiała
jakaś melodia. Na mgnienie rozedrgały się tajemnicze
możliwości, a potem znów zapadła cisza: Turati cofnął się
i sprężył. I znów przez pewien czas obaj przeciwnicy, jakby
nie myśląc o ataku, zajęli się upiększaniem własnych kwa-
dratów - coś tam u siebie pielęgnowali, przestawiali, wygła-
dzali - i nagle znów nastąpił niespodziewany wybuch, szyb-
kie zespolenie dźwięków: starły się dwie drobne siły i obie
od razu zostały zmiecione: błyskawiczny, wirtuozerski
ruch palców i Łużyn zdjął i postawił obok na stole już nie
bezcielesną siłę, lecz ciężkiego żółtego piona: w powietrzu
błysnęły palce Turatiego i na stole z boku wylądował z ko-
lei gnuśny, nieruchomy czarny pion z połyskliwą główką.
Odczepiwszy się od tych dwóch, nagle zdrewniałych sza-
chowych wielkości, gracze pozornie się uspokoili i zapom-
nieli o błyskawicznym wybuchu; jednak na tym miejscu
szachownicy nie całkiem ustał dygot, coś wciąż jeszcze
usiłowało nabrać kształtu... Dźwiękom tym jednakowoż
nie udało się wejść w pożądany związek -jakaś inna, ciem-
na, niska nuta zahuczała z boku i obaj gracze, opuściwszy
dygocący jeszcze kwadrat, zainteresowali się innym skra-
122
jem szachownicy. Ale i tutaj wszystko skończyło się na
niczym. Głosami trąb przemówiły się kilka razy najpotęż-
niejsze siły szachownicy - i znowu nastąpiła przemiana,
znów przeistoczenie dwóch szachowych sił w rzeźbione,
połyskujące lakierem kukiełki. A potem było długie, długie
rozmyślanie, w trakcie którego Łużyn z jednego punktu na
szachownicy wyprowadził i kolejno rozegra! około dziesię-
ciu wyimaginowanych partii i nagle wytropił czarowną,
krystalicznie kruchą kombinację, która z lekkim podzwa-
nianiem rozsypała się od razu po pierwszej odpowiedzi
Turatiego. Ale i Turati nie mógł nic więcej zrobić i zyskując
na czasie - bo upływ czasu jest w szachowym wszechświe-
cie bezlitosny - obaj przeciwnicy kilkakrotnie powtórzyli te
same dwa ruchy: groźba - obrona, groźba - obrona, obaj
przy tym myśleli o niezwykle złożonej kombinacji, niema-
jącej nic wspólnego z tymi mechanicznymi ruchami. Tura-
ti wreszcie zdecydował się na tę kombinację - od razu też
jakaś muzyczna burza ogarnęła szachownicę i Łużyn upar-
cie szukał w niej potrzebnego mu wyraźnego, drobnego
dźwięku, ażeby z kolei rozniecić go w grzmiącą harmonię.
Teraz wszystko na szachownicy tchnęło życiem, wszystko
skoncentrowało się na jednym, zacieśniało się coraz moc-
niej i mocniej; na mgnienie ucichło, bo znikły dwie figury,
i znów nastąpiło furioso. Myśl Łużyna wędrowała po upa-
jających i potwornych gąszczach, z rzadka napotykając
w nich niespokojną myśl Turatiego, szukającą tego same-
go co on. Obaj zrozumieli jednocześnie, że białe nie powin-
ny rozwijać dalej swego zamysłu, bo lada chwila zatracą
rytm. Turati skwapliwie zaproponował wymianę i liczba sił
na szachownicy znów się zmniejszyła. Zarysowały się nowe
możliwości, nikt jednak nie mógł jeszcze powiedzieć, po
cz
YJej stronie jest przewaga, Łużyn, przygotowując atak,
przed którym należało najpierw zbadać labirynt wariantów,
123
gdzie każdy jego krok budził niebezpieczne echo, na długo
się zamyślił: wydawało się, że wystarczy jeszcze jeden ostat-
ni niesamowity wysiłek, a znajdzie potajemne przejście
zwycięstwa. Nagle coś się stało poza jego jestestwem, poczuł
palący ból - głośno krzyknął, potrząsając dłonią użądloną
ogniem zapałki, którą zapalił, ale zapomniał podnieść do
papierosa. Ból minął natychmiast, w ognistym prześwicie
dostrzegł jednak coś nieznośnie straszliwego, pojął grozę
szachowych przepaści, w których się pogrążał, spojrzał znów
mimowiednie na szachownicę i myśl jego przygasła pod
naporem nigdy jeszcze niedoznanego zmęczenia. Szachy
jednak były bezlitosne, trzymały go i wciągały. Była w tym
zgroza, ale była też jedyna harmonia, cóż bowiem istnieje na
świecie poza szachami? Mgła, bezświadomość, niebyt...
Zauważył nagle, że Turati już nie siedzi, lecz stoi ze skrzyżo-
wanymi ramionami. „Przerwa, maestro - odezwał się głos
z tyłu. -Proszę zapisać ruch". „Nie, jeszcze nie" -błagalnie
powiedział Łużyn, szukając oczami mówiącego. „Przerwa"
- powtórzył ten sam głos, znowu z tyłu, taki wszędobylski
głos. Łużyn chciał wstać i nie mógł. Zobaczył, że odjechał ze
swoim krzesłem dokądś do tyłu, a na szachownicę, na której
skupiało się przed chwilą całe jego życie, rzucili się łapczy-
wie jacyś ludzie i kłócąc się, hałasując, przestawiają tak
i owak figury. Znowu spróbował wstać i znowu nie mógł. „Po
co,po co?" -zapytałżałośliwie, usiłującwypatrzeć szachow-
nicę pomiędzy pochylonymi nad nią czarnymi, wąskimi
plecami. Plecy jeszcze bardziej zwęziły się i przepadły.
Figury na szachownicy były pomieszane, powywracały się
byle jak w bezkształtne grupy. Przesunął się cień i zatrzyma-
wszy się, zaczął szybko pakować figury do małej trumienki.
„Oczywiście" - powiedział Łużyn i z jękiem wysiłku oderwał
się od krzesła. Jakieś widma wciąż jeszcze stały tu i tam, nad
czymś dyskutując. Było zimno i ciemnawo. Widma zabierały
124
szachownice i krzesła. W powietrzu, gdziekolwiek by się
spojrzało, snuły się kręte, przeźroczyste szachowe sytuacje
- a Łużyn, zrozumiawszy, że uwiązł, zabłądził w jednej
z kombinacji, nad którymi przed chwilą przemyśliwał, pod-
jął desperacką próbę wyzwolenia się, wydostania się gdzie-
kolwiek - choćby w niebyt. „Chodźmy, chodźmy" - zawołał
ktoś i hałaśliwie zniknął. Łużyn pozostał sam. Coraz bardziej
ciemniało mu w oczach i wobec każdego niejasno zarysowa-
nego przedmiotu w sali zagrożony był szachem - trzeba się
było ratować. Ruszył, trzęsąc całym swym pulchnym ciałem
i w żaden sposób nie mógł się zorientować, co się robi, żeby
wyjść z pokoju - a przecież istnieje jakaś prosta metoda...
Czarny cień o białej piersi zaczął się naraz wić wokół niego,
podając płaszcz i kapelusz. „Po co to potrzebne?" - zamam-
rotał, wpychaj ąc ręce w rękawy i wiruj ąc razem z u służnym
cieniem. „Tędy" - powiedział dziarsko cień i Łużyn uczynił
krok naprzód, i wyszedł ze straszliwej sali. Zobaczywszy
schody, zaczął pełznąć w górę, potem jednak rozmyślił się
i ruszył w dół, bo łatwiej było schodzić, niż wchodzić. Znalazł
się w pełnym dymu pomieszczeniu, gdzie siedziały hałaśli-
we widma. W każdym rogu dojrzewał atak - i potrącając
stoliki, wiaderko, skąd sterczał szklany pion o złocistym
gardle, bęben, w który bił, wygiąwszy się, grzywiasty szacho-
wy koń, dobrnął do szklistego, cicho wirującego blasku
i zatrzymał się, nie wiedząc, dokąd dalej iść. Otoczono go,
coś chciano z nim zrobić. „Niech pan idzie, niech pan idzie"
- powtarzał gniewny głos. „Dokąd?" - szlochając, zapytał
Łużyn. „Proszę iść do domu" - wyszeptał przymilnie inny
głos i coś trąciło Łużyna w ramię. „Co pan powiedział?"
- powtórzył nagle pytanie i przestał pochlipywać. „Do domu,
do domu" - powtórzył głos i szklisty blask, zagarnąwszy
Łużyna, wyrzucił go w chłodny półmrok. Łużyn uśmiechał
się. „Do domu - szepnął. - Więc tu jest klucz kombinacji".
125
Trzeba się było śpieszyć. Lada chwila znów mogły go
osaczyć szachowe zarośla. Na razie zaś dokoła panował męt
półmroku, głuche, waciane powietrze. Widma, które prze-
mknęło obok mego, zapytał o drogę do myzy*. Widmo, nic
nie pojąwszy, przeszło obok. „Chwileczkę" - powiedział
Łużyn, ale było już za późno. Wtedy, kołysząc swymi krótki-
mi rękami, przyśpieszył kroku. Przepłynął blady ogień
i rozsypał się ze smutnym szelestem. Trudno, bardzo trudno
było znaleźć drogę do domu w tej miękkiej mgle. Łużyn
czuł, że trzeba kierować się na lewo. Że będzie tam duży las,
a w tym lesie on już łatwo znajdzie ścieżkę. Znów prze-
mknął obok niego cień. „Gdzie jest las, las? - zapytał z nale-
ganiem w głosie Łużyn, a ponieważ słowo to nie wywołało
odpowiedzi, spróbował odnaleźć synonim: - Bór? Wald?
- wymamrotał. - Park?" - dodał pobłażliwie. Wtedy cień
wskazał na lewo i znikł. Łużyn, wyrzucając sobie powolność,
w każdej sekundzie spodziewając się pościgu, ruszył we
wskazanym kierunku. I rzeczywiście: niespodziewanie ob-
stąpiły go drzewa, pod nogami szeleściły paprocie, było
wilgotno i cicho. Ciężko się osunął, przysiadł, bardzo był już
zadyszany, po twarzy spływały mu łzy. Po chwili wstał, zdjął
z kolana mokry liść i pokręciwszy się między pniami, odna-
lazł znajomą ścieżkę. „Marsz, marsz" - popędzał sam siebie
Łużyn, idąc po grząskiej ziemi. Pół drogi miał już za sobą.
Zaraz pojawi się rzeka i tartak, a przez obnażone krzewy
zaświta dwór. Skryje się tam i będzie się żywił zapasami
z dużych i małych szklanych słoików. Tajemnicza pogoń
została daleko w tyle. Teraz już nie da się złapać. Nie, o, nie.
Gdybyż tylko łatwiej było oddychać i gdyby minął ten ból
w skroniach, odurzający ból... Ścieżka, pokręciwszy się po
lesie, wpłynęła do poprzecznej drogi, a dalej pobłyskiwała
126
w ciemności rzeka. Zobaczył też most, a na drugim brzegu
niejasną bryłę i najpierw na jedno mgnienie wydało mu się,
że tam właśnie, na ciemnym niebie, rysuje się trójkątny
dach dworu, czarny piorunochron. Nie od razu zrozumiał, że
to wyszukany podstęp ze strony szachowych bóstw, bowiem
na balustradzie mostu wyrosły mokre od deszczu, drżące
nagie olbrzymki i po powierzchni rzeki zaczął skakać nie-
bywały odblask. Ruszył brzegiem, usiłując odnaleźć inny
most, most, gdzie po kostki tonie się w trocinach. Długo go
szukał i wreszcie, całkiem z boku, znalazł mostek wąziutki
i cichy i pomyślał, iż tędy można przynajmniej spokojnie
przejść. Na przeciwległym brzegu jednak wszystko było
nieznajome, przemykały światła, prześlizgiwały się cienie.
Wiedział, że dwór jest gdzieś tutaj, pod bokiem, ale podcho-
dził do niego od nieznajomej strony i wszystko to było takie
trudne... Nogi od pięt po biodra miał nabite ołowiem, jak
nabita ołowiem jest podstawa szachowej figury. Powoli
nikły światła, rzedły widma i co chwila zatapiała go fala
ciężkiej czerni. W ostatnim odblasku dojrzał płot, kuliste
krzewy, i wydało mu się, że rozpoznaje daczę młynarza.
Wyciągnął rękę do kraty, zaczął go jednak pokonywać
triumfujący ból, przytłaczał go, przytłaczał od góry, naciska-
jąc na skroń, a on się pod nim jakby spłaszczał, spłaszczał,
na koniec zaś bezgłośnie rozsypał.
9
131
i głośno powiedział: „Szanowna pani, przywieźliśmy Pul-
vermachera". Dama nic nie odpowiedziała, żaluzja opadła
z trzaskiem. Widać było jednak, że stała nadal przy oknie.
„Znaleźliśmy go na ulicy" - niepewnie powiedział Karl,
zwracając się ku oknu. Żaluzja znów się uniosła. „Ak-
samitna kamizelka" - uznał za wskazane wyjaśnić Kurt.
Okno opustoszało, po chwili jednak ciemność za fronto-
wymi drzwiami rozpadła się, przez szybę ukazały się
oświetlone schody, marmurowe do pierwszego podestu,
i te nowo narodzone schody nie zdążyły w pełni skamie-
nieć, gdy na stopniach pojawiły się szybkie kobiece nogi.
Klucz zadźwięczał w zamku, drzwi się rozwarły. Na trotu-
arze, plecami do stopni leżał tęgi mężczyzna w czerni.
Tymczasem schody nadal rodziły ludzi... Pojawił się
pan w rannych pantoflach, czarnych spodniach i wykroch-
malonej koszuli bez kołnierzyka, za nim krępa blada po-
kojówka w klapkach na bosych stopach. Wszyscy pochylili
się nad Łużynem i uśmiechający się z zażenowaniem, zu-
pełnie pijani nieznajomi coś tłumaczyli, a jeden z nich
podtykał niczym wizytówkę połówkę kartki pocztowej.
W pięciu ponieśli Łużyna w górę po schodach, a jego na-
rzeczona, podtrzymując ciężką, drogocenną głowę, wydała
okrzyk, gdy nagle na schodach zgasło światło. W ciemno-
ści wszystko się zatoczyło, rozległ się stukot, szuranie stóp
i zduszone oddechy, ktoś źle stąpnął i po niemiecku we-
zwał imienia Bożego, a gdy światło znów się zapaliło, je-
den z nieznajomych siedział na stopniu, drugiego przy-
walał tułów Łużyna, wyżej zaś, na podeście, stała matka
w jaskrawo haftowanym szlafroku i wybałuszywszy błysz-
czące oczy, patrzyła na niedające oznak życia ciało, które
stękając i coś przygadując, podpierał jej mąż, na dużą
straszną głowę leżącą na ramieniu córki. Łużyna wniesio-
no do bawialni. Młodzi nieznajomi trzaskali obcasami, usi-
132
łując przedstawić się komuś, i odskakiwali od stolików
zastawionych porcelanowymi drobiazgami. Widać ich było
we wszystkich od razu pokojach. Chcieli zapewne wyjść,
ale nie mogli dotrzeć do przedpokoju. Znajdowano ich na
wszystkich kanapach, w łazience, na kufrze w korytarzu
i nie sposób było się ich pozbyć. Nie wiadomo było, ilu ich
jest - była to wahliwa, mglista liczba. Po pewnym czasie
zaś znikli i pokojówka powiedziała, że dwóch wypuściła
i że reszta najpewniej gdzieś jeszcze zalega, że pijaństwo
gubi mężczyzn i że narzeczony jej siostry też pije.
„Gratuluję, nażłopał się - powiedziała pani domu, spo-
glądając na Łużyna, który na wpół rozebrany i przykryty
pledem leżał jak martwy na kanapce w bawialni. - Gra-
tuluję. Pijany jak bela". I dziwna rzecz: to, że Łużyn upił
się jak bela, spodobało się jej, wzbudziło w stosunku do
niego ciepłe uczucia. W takiej awanturze dostrzegła coś
ludzkiego, naturalnego i chyba pewną junackość, rozmach
duszy. W podobnej sytuacji bywali ludzie, których znała,
dobrzy, weseli ludzie. (I, jak by tu rzec - rozważała, nasze
czasy ciężkiej próby zbijają z pantałyku, i to zrozumiałe,
że od czasu do czasu szczery Rosjanin zwraca się do po-
cieszycielki strapionych...). Kiedy zaś okazało się, że od
Łużyna nawet nie zalatuje alkoholem i że śpi on bardzo
dziwnie, wcale nie jak pijany, poczuła się rozczarowana
i obraziła się sama na siebie za to, że mogła dopatrzeć się
w Łużynie choć jednej naturalnej skłonności.
Podczas gdy przybyły o świcie lekarz badał Łużyna,
w twarzy delikwenta nastąpiła zmiana. Powieki uniosły
się i wyjrzały spod nich mętne oczy. Dopiero wtedy jego
narzeczona wyszła ze stanu tego wewnętrznego odrętwie-
nia, w którym znajdowała się od chwili, gdy zobaczyła
leżące u wejścia ciało. Co prawda już z wieczora spodzie-
wała się czegoś okropnego, takiej zgrozy jednak nie była
133
sobie w stanie wyobrazić. Gdy wieczorem Łużyn nie przy-
szedł, zadzwoniła do szachowej kawiarni, gdzie powiedzia-
no jej, że gra już dawno się skończyła. Wtedy zadzwoniła
do hotelu, gdzie jej odpowiedziano, że Łużyn jeszcze nie
wrócił. Wychodziła na ulicę, przypuszczając, że Łużyn być
może czeka pod zamkniętymi drzwiami, i znów dzwoniła
do hotelu, naradzała się z ojcem, czy nie zawiadomić poli-
cji. „Głupstwo - zdecydowanie powiedział ojciec. - Można
mieć przecież różne znajomości. Człowiek poszedł gdzieś
w gości". Ona jednak wiedziała doskonale, że Łużyn nie
ma żadnych znajomych i że jego nieobecność jest w jakiś
sposób niedorzeczna.
Teraz, gdy spoglądała na dużą, bladą twarz Łużyna, tak
bez reszty przepełniła ją dręcząca, czuła litość, że wydawało
się, jeśli nie byłoby w niej tej litości, nie byłoby i życia. Nie
do zniesienia wprost była myśl o tym, jak poniewierał się na
ulicy ten bezradny człowiek, jak miętosili jego pulchne ciało
pijani ludzie - nie sposób było myśleć, że jego tajemnicze
omdlenie wszyscy brali za obrzmiały i prostacki sen pijaka
i że po jego bezradnym uciszeniu spodziewano się brawuro-
wego chrapania. Taka żałość, taka udręka. I stareńka, dzi-
waczna kamizelka, na którą trudno patrzeć bez łez, i biedny
kędzior włosów, i biała obnażona szyja, cała w dziecięcych
fałdkach... A wszystko to stało się z jej winy - nie upilnowa-
ła, nie upilnowała. Trzeba było przez cały czas być obok
niego, nie pozwalać mu, by grał zbyt wiele - a jakim cudem
on dotychczas nie wpadł pod samochód i jak to się stało, że
się nie domyśliła, że on umordowany szachowym zmęcze-
niem może tak runąć, tak oniemieć? „Łużyn - powiedziała
z uśmiechem, j akby on mógł ten uśmiech widzieć - Łużyn,
wszystko jest dobrze. Łużyn, czy mnie pan słyszy?".
Gdy tylko przewieziono go do szpitala, pojechała do ho-
telu po jego rzeczy, gdzie najpierw nie chciano jej wpuścić
134
do jego pokoju; trzeba było długo wszystko tłumaczyć i ra-
zem z dość bezczelnym urzędnikiem hotelowym dzwonić
do sanatorium, a potem płacić za ostatni tydzień pobytu
Łużyna w hotelu, i nie wystarczyło jej pieniędzy, i trzeba się
było znów tłumaczyć, a przy tym cały czas się jej wydawało,
że trwa naigrywanie się z Łużyna, i trudno jej było po-
wstrzymać łzy. Kiedy zaś, zrezygnowawszy z niezdarnej
pomocy hotelowej pokojówki, zaczęła pakować rzeczy Łuży-
na, uczucie litości osiągnęło szczyt. Wśród jego rzeczy były
takie, które zapewne woził ze sobą od dawna, nie dostrzega-
jąc ich i nie wyrzucając - niepotrzebne, zaskakujące przed-
mioty: płócienny pas z metalową klamrą w kształcie litery
S, ze skórzaną kieszonką z boku, scyzoryk-breloczek ozdo-
biony macicą perłową, pakiecik włoskich pocztówek - błęki-
ty i madonny, i fiołkowy dym nad Wezuwiuszem - i rzeczy
bez wątpienia petersburskie: małe liczydełka z czerwonych
i białych koralików, kalendarz na biurko z odkładanymi
kartami zupełnie niekalendarzowego roku -1918. Wszystko
to, nie wiedzieć czemu, poniewierało się w szafie wśród
czystych niepomiętych koszul, których kolorowe paski
i wykrochmalone mankiety budziły wspomnienie o jakichś
dawno minionych latach. Znalazł się tam również szapo-
klak kupiony w Londynie, a w nim wizytówka jakiegoś
Walentinowa... Przybory toaletowe były w takim stanie, ze
postanowiła je zostawić - kupić mu gumową gąbkę zamiast
niesamowitej myjki. Szachy, kartonowe pudło pełne nota-
tek i diagramów, plik szachowych pism zapakowała osobno:
nie były mu teraz potrzebne. Kiedy walizka i kuferek zosta-
ły napełnione i zamknięte, raz jeszcze zajrzała we wszystkie
kąty i wydobyła spod łóżka parę zadziwiająco starych, po-
dartych, pozbawionych sznurowadeł żółtych butów, które
służyły Łużynowi zamiast rannych pantofli. Ostrożnie wsu-
nęła je z powrotem pod łóżko.
135
Z hotelu pojechała do szachowej kawiarni, przypomnia-
wszy sobie, że Łużyn był bez laski i kapelusza; sądziła, że
może tam właśnie je zostawił. W sali turniejowej zgroma-
dziło się wielu ludzi i Włoch Turati, stojąc przy wieszaku,
dziarsko zdejmował płaszcz. Zorientowała się, że trafiła
właśnie na początek kolejnego dnia turnieju i że nikt naj-
widoczniej nie wie o chorobie Łużyna. „Niech się stanie,
co się ma stać - pomyślała ze złośliwą uciechą. - Niech
czekają". Laskę znalazła, ale kapelusza nie było. Spojrzaw-
szy z nienawiścią na stolik, na którym rozstawiono już
figury, i na barczystego Turatiego, który zacierał ręce i ni-
czym bas przed występem głośno odchrząkiwał, szybko
wyszła z kawiarni, wsiadła znów do taksówki, na której
wzruszająco zieleniał przytroczony tam kraciasty kuferek
Łużyna, i wróciła do sanatorium.
Nie było jej w domu, gdy wrócili wczorajsi młodzi ludzie.
Przyszli przeprosić za gwałtowne nocne najście. Dosko-
nale ubrani, wciąż kłaniali się, szurali podeszwami i pytali,
jak czuje się pan, którego przywieźli. Dziękowano im za
odwiezienie i żeby wszystko wyglądało przyzwoicie, po-
wiedziano, że pan świetnie się wyspał po przyjacielskiej
bibce, którą uczcili go współpracownicy z okazji jego zarę-
czyn. Młodzi ludzie, odsiedziawszy dziesięć minut, wstali
i poszli bardzo z siebie zadowoleni. W tym samym mniej
więcej czasie zjawił się w sanatorium zdetonowany, drob-
nej postury mężczyzna, mający do czynienia z organiza-
cją turniejów. Do Łużyna go nie wpuszczono; spokojna
młoda dama, rozmawiając z nim chłodno, oznajmiła, że
Łużyn się przemęczył i nie wiadomo kiedy wróci do sza-
chów. „To okropne, niesłychane - powtórzył żałośnie kil-
ka razy drobny mężczyzna. - Niedokończona partia! I to
taka dobra partia! Proszę przekazać mistrzowi... Proszę
przekazać mistrzowi moje zatroskanie, moje życzenia...".
136
Machnął beznadziejnie rączką i powlókł się do wyjścia,
kręcąc głową.
Również w gazetach pojawiła się informacja, że Łużyn
zachorował na wyczerpanie nerwowe, nie dokończywszy
decydującej partii, i że zdaniem Turatiego czarne niewątp-
liwie przegrywały na skutek osłabienia pionka na f-4. We
wszystkich szachowych klubach znawcy długo studiowali
układ figur, śledzili ewentualne dalsze ruchy, znajdowali
słaby punkt białych na e-3, nikt jednak nie mógł znaleźć
klucza do bezspornego zwycięstwa.
10
W oryginale „do żółtego domu" - zołty] dom w języku Rosyjskim - dom obłą-
kanych
139
do żółtego albo niebieskiego..." - zaczęła z drżącym
uśmiechem córka. „Nie masz ochoty na Włochy?" - dziar-
sko zawołał ojciec. „Obłąkana.,. - posiwiałam przez ciebie!
Nie wyjdziesz za tego szachowego ladaco!". „Sama jesteś
ladaco. Jeśli zechcę, to wyjdę. Jesteś ograniczoną i złą
kobietą...". „No no no, wystarczy, wystarczy" - dudnił
ojciec. „Ja go tu więcej nie wpuszczę - mówiła bez tchu
matka - przysięgam na krzyż". Córka rozpłakała się bez-
dźwięcznie i wyszła z jadalni, uderzyła się przy tym mimo-
chodem o róg kredensu i żałośliwie powiedziała: „Niech
to diabli!". Kredens brzęczał długo i z urazą.
„Nie trzeba było tak" - szeptem komentował ojciec.
„Broń jej, broń, gołąbeczku...". „Ależ nie, ja nic. Tylko że
wszystko się zdarza. Człowiek się przemęczył i jak się to
mówi, załamał się. Być może - Bóg raczy wiedzieć - może
rzeczywiście po takim wstrząsie on się zmieni na lepsze...
Wiesz, pójdę zobaczyć, co ona robi".
Następnego dnia długo rozmawiał ze znakomitym psy-
chiatrą, w którego sanatorium leżał Łużyn. Psychiatra
miał czarną asyryjską brodę i wilgotne, czułe oczy, które,
gdy słuchał rozmówcy, cudownie polśniewały. Powiedział,
że Łużyn nie jest epileptykiem, nie cierpi na paraliż po-
stępowy, ale że jego stan to skutek długotrwałego napięcia
i że gdy tylko z Łużynem można się będzie porozumieć,
należy go przekonać, iż ślepa namiętność do szachów jest
dla niego zgubna i że musi na dłuższy czas zrezygnować
ze swego zawodu i prowadzić zupełnie zwyczajny tryb ży-
cia. „A czy taki ktoś może się ożenić?". „Cóż - jeśli nie
jest impotentem... - czule uśmiechnął się profesor. - Mał-
żeństwo poza tym ma dla niego dobrą stronę. Nasz pacjent
wymaga troski, uwagi, rozrywki. To jest chwilowe zmą-
cenie świadomości, które teraz stopniowo mija. O ile moż-
na sądzić - następuje całkowity powrót do normy".
140
Słowa psychiatry wywołały w domu lekką sensację.
A więc z szachami kaput? - z satysfakcją stwierdziła mat-
ka. - Co więc z niego zostanie - tylko goły obłęd?". „Nie,
nie - powiedział ojciec. - O obłędzie w ogóle nie ma mowy.
Człowiek będzie zdrów. Nie taki diabeł straszny jak jego
malutkie. Powiedziałem «malutkie», słyszysz, duszko?".
Córka jednak nie odpowiedziała uśmiechem, tylko wes-
tchnęła. Prawdę rzekłszy, czuła się bardzo zmęczona.
Większą część dnia spędzała w sanatorium i było coś nie-
słychanie męczącego w hipertrofii bieli całego otoczenia
i w bezgłośnych, białych ruchach sióstr. Łużyn, wciąż jesz-
cze bardzo blady, obrośnięty szczeciną, w czystej koszuli,
leżał nieruchomo. Były co prawda chwile, kiedy podnosił
pod prześcieradłem kolano albo łagodnie ruszał ręką,
w twarzy też następowały lekkie zmiany światłocienia,
a w rozwartych oczach pojawiał się czasami błysk nieomal
świadomości -jednak mimo wszystko można było powie-
dzieć o nim tylko tyle, że jest nieruchomy - uciążliwe
znieruchomienie, męczące dla oczu, które szukały w nim
śladu świadomego życia. Oczu wprost nie można było ode-
rwać - tak się chciało przeniknąć pod to żółtawoblade
czoło, które z rzadka marszczyło się na skutek niewia-
domego wewnętrznego poruszenia, przeniknąć w niewia-
domą mgłę, z trudem się poruszającą, usiłującą, być może,
rozwikłać się i zgęstnieć w odrębne ziemskie myśli. Tak,
ruch się dokonywał, dokonywał. Bezkształtna mgła do-
magała się formy, urealnienia, pewnego razu zaś z mroku
wyłoniła się jakby lustrzana plamka i w tym przytłumio-
nym świetle objawiła się Łużynowi twarz z czarną kędzie-
rzawą brodą, znajoma postać, mieszkaniec dziecięcych ko-
szmarów. Twarz w przymglonym lusterku nachyliła się
i prześwit od razu się zasnuł, znów panowała mglista ciem-
ność i powoli rozpraszająca się zgroza. A po upływie wielu
141
mrocznych stuleci -jednej ziemskiej nocy - znów zrodziło
się światło i nagle coś promieniście pękło, ciemność rozdar-
ła się i ostała tylko w postaci topniejącej ramy cienia, po-
środku której znajdowało się lśniące, błękitne niebo. W tej
niebieskości pobłyskiwało drobne żółte listowie, rzucając
plamiste cienie na biały pień, skryty poniżej przez ciemno-
zieloną łapę świerku; widzenie to od razu wypełniło się
życiem, zadrżały liście, plamy na pniu poruszyły się, zako-
łysała się zielona łapa i Łużyn, nie wytrzymawszy tego,
przymknął oczy, ale świetliste kołysanie pozostało mu
jeszcze pod powiekami. Tam, w zagajniku, coś zakopałem
- pomyślał uszczęśliwiony. I ledwie popróbował odszukać
w pamięci, co to było, gdy usłyszał nad sobą szelest i dwa
spokojne głosy. Zaczął wsłuchiwać się, usiłując zrozumieć,
gdzie jest i dlaczego na czole spoczęło mu coś miękkiego
i chłodnego. Po chwili znów otworzył oczy. Tęga biało
ubrana kobieta trzymała mu dłoń na czole - a tam, w oknie,
trwał wciąż ten sam uszczęśliwiający blask. Pomyślał, co tu
powiedzieć, i zobaczył przypięty na piersi niewiasty zegare-
czek, oblizał wargi i zapytał, która godzina. Od razu dokoła
zaczął się ruch, kobiety zaczęły szeptać i Łużyn spostrzegł
ze zdziwieniem, że rozumie ich język i sam może nim
mówić. „Która godzina?"-powtórzył. „Dziewiąta rano - po-
wiedziała jedna z kobiet. - Jak się pan czuje?". Przez okno,
gdy się człowiek trochę podniósł, widać było płot też w pla-
mach cieni. „Widocznie trafiłem do domu" - w zamyśleniu
stwierdził Łużyn i znów złożył na poduszce pustą, lekką
głowę. Przez pewien czas słyszał szept, lekkie podzwania-
nie szkła... Wydało mu się, że bezsens wszystkiego, co się
dzieje, jest w jakiś sposób przyjemny i że to bardzo miłe tak
leżeć bez ruchu. Niepostrzeżenie zasnął i kiedy się obudził,
znowu zobaczył błękitny blask rosyjskiej jesieni. Coś się
jednak zmieniło, ktoś nieznajomy pojawił się przy jego
142
łóżku. Łużyn odwrócił głowę: na krześle po prawej siedział
mężczyzna w bieli, z czarną brodą i uważnie spoglądał
uśmiechniętymi oczami. Łużyn niejasno pomyślał, że po-
dobny jest do chłopa z młyna, podobieństwo jednak znikło
od razu, kiedy ten ktoś się odezwał: „Karaszo?" -indagował
przyjaźnie. „Kim pan jest?" - zapytał Łużyn po niemiecku.
„Przyjacielem - odpowiedział mężczyzna - wiernym przy-
jacielem. Był pan chory, ale teraz pan wyzdrowiał. Słyszy
pan - całkiem wyzdrowiał". Łużyn zaczął myśleć nad tymi
słowami, ale pan nie pozwolił mu się w te myśli zagłębiać
i powiedział serdecznie: „Powinien pan spokojnie leżeć.
Proszę odpoczywać. Proszę jak najwięcej spać".
Tak oto Łużyn wrócił z długiej podróży, pogubiwszy po
drodze większą część bagażu, a lenistwo nie pozwalało
mu odtwarzać strat. Te pierwsze dni zdrowienia były ciche
i płynne, kobiety w bieli karmiły go smacznym jedzeniem
- pojawiał się czarujący brodacz, mówił miłe rzeczy i po-
patrywał agatowym spojrzeniem, które napełniało fizycz-
nym ciepłem. Wkrótce Łużyn zaczął spostrzegać, że w po-
koju bywa ktoś jeszcze - była to przepełniona drżeniem,
nieuchwytna obecność. Pewnego razu, kiedy się obudził,
ktoś bezszelestnie i pośpiesznie wychodził, szept jakby
skądś znajomy pojawił się obok i zgasł. A w rozmowie
brodatego przyjaciela jęły przemykać aluzje do czegoś ta-
jemniczego i uszczęśliwiającego - było to w powietrzu wo-
kół niego i w jesiennej piękności okna i drżało gdzieś za
drzwiami - zagadkowe, umkliwe szczęście. I Łużyn stop-
niowo zaczął rozumieć, że rajska pustka, w której krążą
jego przeźroczyste myśli, zapełnia się ze wszystkich stron.
Udało mu się jednak: jako pierwsze zjawiło się najbardziej
szczęśliwe widzenie jego życia.
Uprzedzony o bliskości cudownego wydarzenia, patrzył
przez pręty wezgłowia na białe drzwi i czekał, że się one
143
lada chwila otworzą i zapowiedź wreszcie się spełni. Drzwi
się jednak nie otwierały. Nagle z boku, poza polem jego
widzenia, coś się poruszyło. Pod osłoną dużego parawanu
ktoś stał i śmiał się. „Idę, idę, chwileczkę" - zamamrotał
Łużyn, wyswobadzając nogi spod prześcieradła i wybału-
szonymi oczami wypatrując pod krzesłem, obok łóżka, ja-
kiegoś obuwia. „Nigdzie pan nie pójdzie" - powiedział głos
i różowa suknia błyskawicznie wypełniła pustkę.
To, że jego życie rozświetliło się właśnie od tej strony,
ułatwiło mu powrót. Przez pewien jeszcze czas cień osła-
niał okrutne masywy, bóstwa jego bytowania. Doszło do
czułego optycznego oszustwa: wrócił do życia nie od tej
strony, z której wyszedł, i pracę nad rozdysponowaniem
jego wspomnień wzięło na siebie to zdumiewające szczę-
ście, które spotkało go jako pierwsze. I kiedy wreszcie ta
dziedzina życia została w pełni zrekonstruowana i nagle
z łoskotem zapadającego się muru pojawił się Turati, tur-
niej i wszystkie poprzednie turnieje - temu właśnie szczę-
ściu udało się usunąć stawiającą opór postać Turatiego
i odłożyć z powrotem do skrzyneczki figury szachowe, któ-
re już się zaczęły poruszać. Gdy tylko nabierały życia, sta-
nowczo je znów zatrzaskiwano i walka trwała niedługo.
Pomagał lekarz, drogocenne kamienie jego oczu lśniły
i topniały; mówił o tym, że dokoła jest swobodny i jasny
świat, że gra w szachy to chłodne igraszki, które wysuszają
i deprawują myśl, i że namiętny gracz szachowy jest rów-
nie absurdalny jak obłąkaniec wymyślający perpetuum
mobile albo liczący kamyki na pustym brzegu oceanu.
„Przestanę pana kochać - mówiła narzeczona -jeżeli pan
zacznie wspominać o szachach - a ja widzę każdą myśl,
więc niech pan uważa". „Przerażenie, cierpienie, przygnę-
bienie - cicho mówił lekarz - to właśnie skutki tej wyczer-
pującej gry". Udowadniał też Łużynowi, że sam Łużyn
144
dobrze o tym wie, że Łużyn nie jest w stanie pomyśleć
o szachach bez wstrętu i, tajemniczym sposobem topniejąc,
mieniąc się i błogo się uspokajając, Łużyn zgadzał się z jego
argumentami. Po ogromnym, przepięknie pachnącym sana-
toryjnym ogrodzie Łużyn przechadzał się w nowiutkich
rannych pantoflach z miękkiej skóry i z aprobatą wyrażał się
o daliach, a obok szła jego narzeczona i nie wiedzieć czemu
myślała o przeczytanej w dzieciństwie książce, gdzie wszyst-
kie nieprzyjemności w życiu pewnego gimnazjalisty, który
uciekł z domu z uratowanym przez siebie psem, ustępowały
za sprawą dogodnej dla autora gorączki (nie tyfusu, nie
szkarlatyny, ale po prostu gorączki), a niemiła mu dotych-
czas młoda macocha tak go pielęgnowała, że ją nagle zaczął
doceniać i nazywać mamą, po policzku spływała mu ciepła
łezka i wszystko było bardzo dobrze. „Łużyn jest zdrów"
- powiedziała, z uśmiechem spoglądając na jego ciężki profil
(profil otyłego Napoleona), trwożnie pochylony nad kwiat-
kiem, który - Bóg raczy wiedzieć - mógł użądlić. „Łużyn jest
zdrów. Łużyn spaceruje. Łużyn jest bardzo miły". „Nie
pachnie" - grubym głosem powiedział Łużyn. „I nie powin-
na pachnieć - odpowiedziała, biorąc go pod rękę. - To u dalii
nie jest przyjęte. A tamten biały jegomość to tytoń. Ten
pachnie nocą, że aż strach. Kiedy byłam malutka, zawsze
wysysałam sok ze środeczka. Teraz mi już nie smakuje".
„U nas w ogrodzie... - zaczął Łużyn i zamyślił się, patrząc na
klomby przymrużonymi oczami. - Były tam o takie kwiatki
- powiedział. - Ogród był całkiem okazały". „To astry -wyjaś-
niła. - Nie lubię ich. Są sztywne. A w naszym ogrodzie"...
Dużo się w ogóle mówiło o dzieciństwie. Mówił także
profesor, wypytując Łużyna: „Czy pański ojciec miał zie-
mię? Miał, prawda?". Łużyn przytakiwał. „Ziemia, wieś
- to doskonała rzecz - ciągnął profesor. - Mieliście pewnie
konie, krowy?". Potakujące skinienie. „Niech no ja sobie
145
wyobrażę wasz dom... dokoła stare drzewa... dom jest du-
ży, jasny. Pański ojciec wraca z polowania...". Łużyn przy-
pomniał sobie, jak pewnego razu ojciec przyniósł tłustego,
nieprzyjemnego ptaszka, którego znalazł w rowie. „Tak"
- niepewnie odpowiedział Łużyn. „Niech pan poda parę
szczegółów - łagodnie poprosił profesor. - Bardzo proszę.
Bardzo pana proszę. Ciekawi mnie, czym się pan zajmował
w dzieciństwie, jak się pan bawił. Miał pan na pewno żoł-
nierzyki"...
Łużyn jednak rzadko ożywiał się przy takich rozmowach.
I
Za to jego myśl, nieustannie podpychana takimi indagacja-
mi, znowu i znowu wracała w domenę jego dzieciństwa.
Tego, co wspominał, nie sposób było wyrazić w słowach - po
prostu dla jego dziecinnych wrażeń nie istniały dorosłe
słowa, a jeśli nawet coś opowiadał, to urywkami i niechętnie
- pobieżnie kreśląc zarysy, literą i cyfrą oznaczając skompli-
kowany, bogaty w możliwości ruch. Przedszkolne, przedsza-
chowe dzieciństwo, o którym nigdy wcześniej nie myślał,
odsuwając je z lekkim wzdraganiem się, żeby nie odnaleźć
drzemiących w nim okropności, poniżających krzywd, oka-
zywało się teraz zadziwiająco bezpiecznym miejscem, do
którego można było robić miłe wycieczki, niepozbawione
przejmującego uroku. Łużyn sam nie mógł zrozumieć, skąd
to wzruszenie - dlaczego postać tęgiej Francuzki z trzema
kościanymi guzikami na boku spódnicy, które przybliżały
się, gdy jej ogromny zad opuszczał się na fotel - dlaczego
obraz, tak go wtedy złoszczący, wywołuje teraz w piersi
uczucie czułego ściśnięcia. Przypomniał sobie, jak w peters-
burskim domu jej astmatyczna otyłość przedkładała ponad
schody staromodną, poruszaną wodnym systemem windę,
którą odźwierny uruchamiał za pomocą ściennej dźwigni
w hallu. „Dobrej drogi" - nieodmiennie powtarzał odźwier-
ny, zamykając za nią połówki drzwi, i ciężka, sapiąca,
146
wzdragająca się winda powoli pełzła w górę po grubym
aksamitnym sznurze, a obok windy, po obtłuczonej, widocz-
nej przez szybę ścianie powoli zstępowały ciemne, geografi-
czne plamy, te plamy wilgoci i starości, wśród których, jak
wśród chmur na niebie, panuje moda na zarysy Morza
Czarnego i Australii. Czasami mały Łużyn wjeżdżał razem
z nią, częściej jednak zostawał na dole i słuchał, jak na
wysokościach, za murem, z trudem wznosi się winda - i za-
wsze ten malutki Łużyn miał nadzieję, że winda uwięźnie
w pół drogi. Często tak się zresztą zdarzało. Szum ustawał,
z niewiadomej międzyściennej przestrzeni docierało woła-
nie o pomoc, odźwierny na dole poruszał głośno dźwignię,
otwierał drzwi w ciemność i spoglądając w górę, pytał rze-
czowo: „Ruszyła?". Wreszcie coś zaczynało drgać, nabierało
ruchu, a po pewnym czasie winda zjeżdżała pusta. Pusta.
Bóg raczy wiedzieć, co się z nią działo - może dojechała już
do nieba i tam pozostała ze swoją astmą, lukrecjowymi
cukierkami i pince-nez na czarnej tasiemce. Puste wróciło
wspomnienie i być może po raz pierwszy w życiu Łużyn
zadał sobie pytanie - gdzie tak naprawdę podziewa się to
wszystko, co się stało z jego dzieciństwem, dokąd odpłynęła
weranda, dokąd popełzły, szeleszcząc po krzakach, znajome
ścieżki?
W mimowolnym odruchu duszy szukał tych ścieżek
w sanatoryjnym ogrodzie, klomby jednak miały inne za-
rysy, a brzozy inaczej były rozmieszczone i prześwity w ich
rudym listowiu, nasycone jesiennym błękitem, zupełnie
nie odpowiadały zarysowi tamtych pamiętnych brzozo-
wych prześwitów, na które on tak i owak nakładał wycięte
kawałki lazuru. Ten odległy świat wydawał się niepo-
wtarzalny, w nim zaś snuły się już całkiem znośne, zła-
godzone mgłą odległości postaci jego rodziców i nakręca-
ny pociąg z blaszanym wagonem, pomalowanym na kolor
147
forniru, odjeżdżał z brzęczeniem pod falbany fotela i Bóg
wie, co myślała przy tym kukiełka maszynisty, zbyt duża
na parowóz i dlatego ulokowana w tendrze.
Takie było dzieciństwo, które myśl Łużyna chętnie teraz
odwiedzała. Potem następowała inna pora, długa pora sza-
chów, o której lekarz i narzeczona mówili, że były to lata
stracone, mroczna pora duchowej ślepoty, niebezpieczny
błąd - stracone, całkiem stracone lata. Nie należało o nich
wspominać. Kryje się tam niczym zły duch straszna postać
Walentinowa. Dobrze, zgódźmy się, dość tego - stracone lata
- więc precz z nimi - zapomniane - wykreślone z życia.
A jeśli je takim sposobem wyłączyć, światło dzieciństwa
łączy się bezpośrednio z obecnym światłem, przeistacza się
w postać jego narzeczonej. Ona uosabiała to wszystko czułe
i czarujące, co można było wyciągnąć ze wspomnień dzieciń-
stwa -jakby plamy światła, rozproszone po ścieżkach ogro-
du na myzie, zrosły się teraz w jeden ciepły, zwarty blask.
„Cieszysz się? - ponuro zapytała matka, spoglądając na
jej ożywioną twarz. - Wesele będzie pewnie niedługo?".
„Niedługo - odpowiedziała i rzuciła swój okrągły szary
kapelusik na kanapę. - W każdym razie on w tych dniach
opuści sanatorium". „Nieźle się twój ojciec szarpnie - bę-
dzie z tysiąc marek". „Biegałam właśnie po wszystkich
księgarniach - westchnęła córka. - On chciał koniecznie
dostać Jules'a Verne'a i Sherlocka Holmesa. I okazuje się,
że on nigdy nie czytał Tołstoja". „Bo to, rzecz jasna, chłop
-wymamrotała matka. - Zawsze to mówiłam". „Słuchaj,
mamo - powiedziała, lekko uderzając rękawiczką po pacz-
ce książek - umówmy się. Od dzisiaj żadnych więcej ta-
kich miłych uwag. To głupie, poniżające dla ciebie i, co
najważniejsze, zupełnie bezcelowe". „Nie wychodź za nie-
go za mąż - ze zmienioną twarzą powiedziała matka. - Nie
wychodź. Błagam cię. Jeśli chcesz - walnę się przed tobą
148
na kolana...". I opierając się jedną ręką o fotel, zaczęła
z trudem zginać nogę, powoli opuszczając swoje duże,
z lekka pochrzęstujące ciało. „Przebijesz podłogę" - po-
wiedziała córka i chwyciwszy książki, wyszła z pokoju.
Podróż Fogga i pamiętniki Holmesa przeczytał Łużyn
w ciągu dwóch dni i przeczytawszy, powiedział, że to nie to,
czego chciał - że to chyba niepełne wydanie. Z innych
książek spodobała mu się Anna Karenina - zwłaszcza
strony o wyborach do ziemstwa i obiedzie, który zamówił
Obłoński. Pewne wrażenie wywarły na nim Martwe du-
sze, przy czym w jednym miejscu rozpoznał cały fragment,
który kiedyś w dzieciństwie długo i z udręką pisał pod
dyktando. Oprócz tak zwanych klasyków narzeczona przy-
nosiła mu też wszelkie przypadkowe ksiązczyny lekkiej
konduity - dorobek powieściopisarzy galijskich. Wszystko,
co tylko mogło rozerwać Łużyna, było dobre - nawet te
wątpliwe nowele, które czytał z konsternacją, ale też z zain-
teresowaniem. Za to wiersze (na przykład tomik Rilkego,
który kupiła za radą sprzedawcy) wprawiały go w stan
głębokiego zdumienia i smutku. Profesor zabronił więc
dawać Łużynowi do czytania Dostojewskiego, który, jak
mówił, wywiera przytłaczające wrażenie na psychikę współ-
czesnego człowieka, bowiem jak w straszliwym lustrze...
„Ach, pan Łużyn nie zagłębia się w treść książki - po-
wiedziała wesoło. - A wiersze kiepsko rozumie z powodu
rymów, rymy mu ciążą".
I dziwna rzecz: choć Łużyn przeczytał w życiu jeszcze
mniej książek niż ona, gimnazjum nie skończył, niczym
prócz szachów się nie interesował - wyczuwała w nim
nieokreśloną wiedzę, której jej samej brakowało. Były
tytuły książek i nazwiska bohaterów, które, nie wiedzieć
czemu, Łużyn jakoś po domowemu znał, choć samych
książek nigdy nie czytał. Mowa jego była nieporadna,
149
pełna bezkształtnych, bezsensownych słów - czasem jed-
nak wibrowała w niej niebywała intonacja, przywołująca
jakieś inne słowa, żywe, nasycone subtelnym znacze-
niem, których nie był w stanie wymówić. Wbrew nieoby-
ciu i mimo ubóstwa słów Łużyn krył w sobie ledwie
uchwytną wibrację, cień dźwięków, które kiedyś słyszał.
Matka nie mówiła więcej ani o jego nieobyciu, ani o in-
nych wadach od dnia, kiedy zostawszy sama na ugiętych
kolanach, naszlochała się do woli, przywarłszy policzkiem
do poręczy fotela. „Wszystko bym zrozumiała - powiedziała
potem do męża - wszystko bym zrozumiała i wybaczyła,
gdyby ona go rzeczywiście kochała. Ale cała groza w tym"...
„Nie, to nie całkiem tak - przerwał mąż. - Mnie też się
najpierw wydawało, że to wszystko jest czysto mózgowe.
Jednak jej stosunek do jego choroby przekonuje mnie, że
jest przeciwnie. Oczywiście, taki związek jest niebezpiecz-
ny, ona też zresztą mogła wybrać lepiej. On pochodzi, co
prawda ze starej ziemiańskiej rodziny, ale jego wąska spe-
cjalność odcisnęła na nim piętno. Przypomnij sobie Irenę,
która została aktorką - przypomnij, jaka była, kiedy później
do nas przyjechała. A jednak nie bacząc na te wszystkie
defekty, uważam, że to dobry człowiek. On się teraz, sama
zobaczysz, zajmie czymś użytecznym. Nie wiem jak ty, ale
ja się po prostu nie odważę nadal jej zniechęcać. Według
mnie, jeśli już chcesz znać moje zdanie - trzeba, z ciężkim
sercem, zgodzić się z tym, co nieuniknione".
Mówił długo i dziarsko, trzymając się bardzo prosto i po-
stukując wieczkiem papierośnicy.
„Czuję tylko jedno - powtarzała żona - ona go nie kocha".
11
I
cóż jednak robić, astmatyk Łużyn ma windę, schody też
zresztą nie są strome, ze stołeczkiem na każdym pode-
ście pod barwnym oknem. Z obszernego hallu - umownie
ożywionego rysunkami ludzkich sylwetek, oprawionymi
w czarne ramki - drzwi po lewej prowadziły do sypialni,
a drzwi po prawej do gabinetu. Dalej, również po prawej
stronie przedpokoju, znajdowały się drzwi do salonu, sąsia-
dująca z nim jadalnia była nieco dłuższa, kosztem przedpo-
koju, który w tym miejscu pomyślnie przeistaczał się w ko-
rytarz - metamorfoza niewinnie osłonięta pluszową portierą
na kółkach. Na lewo od korytarza mieściła się łazienka, za
nią pokój dla służby, a na końcu - drzwi do kuchni.
Przyszłej lokatorce tego mieszkania rozkład pokojów
się spodobał; mniej umeblowanie. W gabinecie stały brą-
zowe pluszowe fotele, szafa na książki, zwieńczona bar-
czystym Dantem o ostrych rysach, ubranym w kąpielowy
hełm, i duże pustawe biurko o niewiadomej przeszłości
i nieznanej przyszłości. Chybotliwa lampa na czarnym,
154
kręconym słupku pod pomarańczowym abażurem wznosiła
się obok otomanki, na której ktoś zapomniał jasnopopiela-
tego niedźwiadka i psa o wielkim pysku, z szerokimi różo-
wymi podeszwami i bielmem na oku. Nad otomanką wisiał
fałszywy gobelin wyobrażający pląsających wieśniaków.
Z gabinetu - gdy się lekko pchnęło rozsuwane drzwi
- otwierał się widok na przestrzał: parkiet salonu, a dalej
jadalnia z pomniejszonym w perspektywie kredensem.
Palma w salonie lśniła zielonym lakierem, na parkiecie
rozrzucone były dywaniki. Wreszcie następowała jadalnia
z rozrośniętym teraz do naturalnych rozmiarów kreden-
sem i talerzami na ścianach. Z niskiej lampy nad stołem
zwisał samotny puszysty diabełek. Okno stanowił świetlik,
stamtąd zaś można było dostrzec skwer z fontanną u końca
ulicy. Wróciwszy do stołu, spojrzała przez salon w głąb
gabinetu na gobelin, który z kolei uległ pomniejszeniu,
potem wyszła ze stołowego na korytarz i skierowała się do
sypialni. Stały tam ściśle do siebie przytulone dwa pulchne
łóżka. Lampa okazała się w stylu mauretańskim, zasłony
na oknach były żółte, co zapowiadało każdego ranka oszu-
kańcze słoneczne światło - a między oknami wisiał sztych:
wunderkind w nocnej koszulce do pięt gra na ogromnym
fortepianie, jego ojciec zaś w szarym szlafroku zastygł
w bezruchu ze świecą w dłoni w półotwartych drzwiach.
Coś niecoś trzeba tu było dodać, coś niecoś ująć. Z sa-
lonu usunięto portret dziadka właściciela, z gabinetu zaś
skwapliwie wypędzono wschodniego kształtu stolik z sza-
chownicą z macicy perłowej. Okno w łazience, od dołu
błękitnie połyskliwe, jakby tknięte zamrozem, okazało się
w swej górnej, przejrzystej części nadpęknięte i trzeba
było wstawić nową szybę. W kuchni i w służbówce po-
bielono sufity. W cieniu salonowej palmy wyrósł gramo-
fon. A w sumie, oglądając i retuszując, to „mieszkanie
155
na pańską stopę wynajęte na jednej nodze" - jak żartował
ojciec - nie mogła pozbyć się myśli, że to wszystko jest
tymczasowe, że trzeba będzie pewnie wywieźć Łużyna
z Berlina i szukać dla niego rozrywek w innych krajach.
Każda przyszłość jest niewiadoma - czasem jednak nabiera
szczególnej mglistości, jakby naturalnej tajemniczości losu
przychodziła na pomoc inna siła, rozpościerająca tę gęstą
mgłę, od której myśl wręcz odskakiwała.
Jakże łagodny i miły był jednak Łużyn w tych dniach...
jak spokojniutko siedział przy stoliku do herbaty, ubrany
w nowy garnitur i przyozdobiony popielatym krawatem,
i uprzejmie, jeśli nawet nie całkiem do sensu, przytakiwał
rozmówcy. Jego przyszła teściowa opowiadała znajomym,
że Łużyn postanowił rzucić szachy, które zabierają mu
zbyt wiele czasu, ale że nie lubi o tym mówić - i Oleg
Siergiejewicz Smirnowski nie napraszał się już o rozegra-
nie partii, lecz z błyskiem w oku objaśniał mu tajemnice
machinacji masonów i nawet obiecywał przynieść do prze-
czytania interesującą broszurę.
W instytucjach, do których chodzili, aby poinformować
urzędników, że zamierzają się pobrać, Łużyn zachowywał
się jak dorosły, wszystkie papiery niósł sam, z szacun-
kiem, ostrożnie, blankiety wypełniał miłośnie, dokładnie
wyrysowując każdą literę. Pismo miał okrąglutkie, nie-
zwykle staranne i sporo czasu zajmowało mu odkręcanie
nowego wiecznego pióra, które z pewnym zmanierowa-
niem, nim przystąpił do pisania, strząsał na bok, a potem,
nacieszywszy się ślizgiem złotej stalówki, równie pieczoło-
wicie wsuwał do kieszonki na sercu, błyszczącą zaczepką
na zewnątrz. Z przyjemnością też towarzyszył narzeczonej
w wędrówce po sklepach i niczym interesującej niespo-
dzianki oczekiwał mieszkania, którego ona zdecydowała
się nie pokazywać mu przed ślubem.
156
Przez te dwa tygodnie, podczas których ich nazwiska były
wywieszone do ogólnej wiadomości - to na adres narzeczo-
nego, to na adres narzeczonej zaczęły nadchodzić propozy-
cje różnych czujnych firm: powozy na okazję ślubu lub
pogrzebu (z wizerunkiem karety zaprzęgniętej w parę galo-
pujących koni), fraki do wypożyczenia, cylindry, meble,
alkohol, sale do wynajęcia, utensylia apteczne. Łużyn pełen
dobrej woli przeglądał ilustrowane cenniki i gromadził je
u siebie, dziwiąc się, dlaczego narzeczona z taką pogardą
traktuje wszystkie te interesujące oferty. Były też inne
propozycje, zdarzyło się to, co Łużyn nazywał „niedużym
aparte" z przyszłym teściem, miła rozmowa, w trakcie której
ten zaproponował, że urządzi go w przedsiębiorstwie hand-
lowym - oczywiście, zajakiś czas, teraz jednak niech sobie
przez kilka miesięcy spokojnie pożyje. „Życie, mój przyja-
cielu, jest tak pomyślane - powiedziane zostało w tej rozmo-
wie - że za każdą sekundę człowiek musi płacić, według
minimalnej stawki 1/432 część feniga, będzie to jednak życie
nędzarza; pan zaś musi utrzymać żonę, przyzwyczajoną do
pewnego luksusu". „Tak, tak" - powiedział Łużyn, uśmie-
chając się radośnie i usiłując rozeznać się w skomplikowa-
nym rachunku wykonanym przez jego rozmówcę z tak czułą
zręcznością. „Na to trzeba o wiele więcej pieniędzy" - konty-
nuował tamten i Łużyn wstrzymał oddech w oczekiwaniu
nowej sztuczki. „Sekunda kosztować będzie... drożej. Po-
wtarzam, gotów jestem początkowo - powiedzmy przez rok
- hojnie wam pomagać... Z czasem jednak... Kiedy wpadnie
pan do mnie do biura, pokażę panu ciekawe rzeczy".
Tak oto, w sposób jak najprzyjemniejszy, wszystko do-
koła usiłowało ubarwić pustkę Łużynowego życia. Pozwa-
lał się kołysać, rozpieszczać, łaskotać, z przymrużoną du-
szą przyjmował pełne czułości życie, które otulało go ze
wszystkich stron. Przyszłość wyobrażał sobie niejasno,
157
niczym trwające bez końca milczące objęcia w uszczęś-
liwiającym półmroku, gdzie przesuwają się, trafiają w pa-
smo promienia, znów nikną, śmiejąc się i chwiejąc, róż-
ne zabawki tego świata. Jednak podczas nieuchronnych
chwil narzeczeńskiej samotności, późnym wieczorem,
wczesnym rankiem, doznawał uczucia dziwnej pustki,
jakby w wielobarwnej obrazkowej składance, rozłożonej
na obrusie, znalazły się niewypełnione niczym dziwacz-
ne luki. Pewnego zaś razu, we śnie zobaczył Turatiego,
który siedział obrócony do niego plecami. Turati głęboko
zamyślony wspierał twarz na ręce, jednakże zza jego sze-
rokich barów nie było widać tego, nad czym pochylił się
w zamyśleniu. Łużyn nie chciał tego dostrzec, bał się
zobaczyć, mimo to jednak ostrożnie zaczął zaglądać przez
czarne ramię. Zobaczył wtedy, że przed Turatim stoi ta-
lerz zupy, że nie podpiera on ręką głowy, lecz po prostu
wsuwa za kołnierz serwetkę. Listopadowego dnia zaś, po-
przedzonego przez ten sen, Łużyn się ożenił.
Oleg Siergiejewicz Smirnowski i pewien bałtycki baron
byli świadkami tego, jak Łużyna i jego narzeczoną popro-
wadzono do dużego pokoju i usadowiono przy długim sto-
le pokrytym suknem. Urzędnik zamienił marynarkę na
znoszony surdut i odczytał wyrok małżeński. Wszyscy wte-
dy powstali z miejsc. Następnie urzędnik z zawodowym
uśmiechem uhonorował nowo zaślubionych wilgotnym
uściskiem i wszystko było skończone. Przy wyjściu tęgi
odźwierny, marząc o półmarce, ukłonił się, gratulując,
i Łużyn dobrodusznie podał mu rękę, którą tamten przyjął
na rozwartą dłoń, nie od razu zorientowawszy się, że to
ludzka ręka, a nie napiwek.
Tego samego dnia odbył się też ślub w cerkwi. Łużyn
był w cerkwi po raz ostatni wiele lat temu, na nabożeń-
stwie żałobnym po śmierci matki. Cofając się dalej w głąb
158
przeszłości, przypomniał sobie wielkanocne, po ciemku
powroty z cienką świeczką, miotającą się w dłoni, dostającą
obłędu, bo wyniesiono ją z ciepłej cerkwi w nieznaną noc,
i wreszcie umierającą na zawał, gdy na rogu ulicy zaatako-
wał ją wiatr znad Newy. Były spowiedzi w domowej cerkwi
na Pocztowej i w jej ciemnej pustyni szczególnie wyraziście
stukały buty, przesuwały się, jakby odkasłując, krzesła, na
których jeden za drugim siedzieli oczekujący, a czasem
z tajemniczo zasłoniętego rogu wyrywał się szept. Pamiętał
tez wielkanocne noce: diakon recytował rozdzierającym
basem i wciąż jeszcze łkając, szerokim gestem zamykał
ogromną Biblię... Pamiętał, jak lekko i przenikliwie, bu-
dząc uczucie ssania w dołku, brzmiało na czczo słowo „fas-
cha" w ustach wycieńczonego kapłana; pamiętał, jak trudno
było zawsze uchwycić ten moment, gdy kadzielnica płynnie
celowała w ciebie, właśnie w ciebie, a nie w sąsiada, i tak się
pokłonić, żeby pokłon przypadł dokładnie na kadzidlany
wzlot. Czuło się woń kadzidła i gorący upadek kropli wosku
na kostki dłoni, i ciemnomiodowe polśniewanie ikony ocze-
kującej pocałunku. Melancholijne wspomnienia, smagłość,
połyski, smakowite cerkiewne powietrze i mrowienie w no-
gach. Do tego wszystkiego dodana została teraz powiewna
narzeczona i drgająca w powietrzu korona tuż nad głową
i mogło się zdarzyć, że byłby upadł. Ostrożnie na nią zezo-
wał i raz czy dwa wydało mu się, że czyjaś niewidzialna ręka
trzymająca koronę przekazuje ją innej ręce, też niewidzial-
nej. „Tak tak" - odpowiedział pośpiesznie na pytanie kapła-
na i chciał jeszcze dodać, jak dobre, dziwne i miłe dla duszy
jest to wszystko, ale tylko odchrząknął ze wzruszenia,
a światło w oczach zaczęło mgliście promienieć.
A potem, kiedy wszyscy siedzieli przy dużym stole, miał
takie uczucie, jak wtedy gdy przychodzi się do domu po
jutrzni i czeka na ciebie maślany baranek ze złotymi rogami,
159
szynka, dziewiczo gładka pascha, do której miałoby się
ochotę zabrać od razu, pomijając wędlinę i jajka. Było gorą-
co i hałaśliwie, przy stole siedziało wiele osób, które praw-
dopodobnie były też w cerkwi - to nic, to nic, niech sobie
do czasu pobędą... Pani Łużyn spoglądała na męża, na
kędzior, na doskonale uszyty frak, na krzywy półuśmiech,
z jakim witał kolejne dania. Jej matka, mocno upudrowana,
w bardzo wydekoltowanej z przodu sukni, ukazującej, jak
w dawnych czasach, ciasny przesmyk pomiędzy jej unie-
sionymi jak u cesarzowej Katarzyny piersiami, trzymała
się doskonale i nawet zwracała się do zięcia per „ty", tak
że Łużyn przez pewien czas nie rozumiał, do kogo ona
mówi. Wypił zaledwie dwa kieliszki szampana i zaczęła
nań napływać falami miła senność. Oboje wyszli na ulicę.
Czarna, wietrzna noc łagodnie uderzyła go w piersi, nie-
chronione kusą frakową kamizelką, i żona poprosiła, żeby
zatulił płaszcz. Jej ojciec, który przez cały wieczór uśmie-
chał się i wznosił kielich w osobliwy sposób - w milczeniu,
do poziomu oczu; maniera przejęta od pewnego dyplomaty,
który bardzo wytwornie mówił „skól" - teraz, wciąż tak
samo uśmiechając się samymi oczami, unosił na znak po-
żegnania lśniący w świetle latarni pęk kluczy do drzwi.
Matka, przytrzymując na ramieniu gronostajową narzutkę,
usiłowała nie patrzeć na plecy Łużyna, gramolącego się
do samochodu. Goście, wszyscy cokolwiek pijani, żegnali
się z gospodarzami i ze sobą nawzajem, i delikatnie pod-
śmiewając się, otoczyli samochód, który wreszcie ruszył,
i wtedy ktoś zawrzeszczał „hurra!", i spóźniony przecho-
dzień, zwracając się do swej towarzyszki, powiedział z ap-
robatą: „rodaczkowie hałasują".
W samochodzie Łużyn natychmiast zasnął, a jego twarz,
gdy przypadkiem padały na nią wachlarzowate odblaski,
ożywała białawym światłem i miękki cień nosa zataczał
160
powolny krąg po policzku, potem nad wargą, i znowu w sa-
mochodzie zapadała ciemność dopóty, dopóki nie nadcią-
gało nowe światło, mimochodem głaszcząc rękę Łużyna,
która jakby ześlizgiwała się do ciemnej kieszeni, gdy tylko
znowu napływał mrok. Potem ruszyły przemiennie ostre
światła, a każde wypędzało spod białego krawata motyli
cień, a wtedy żona ostrożnie poprawiła mu szalik, bo na-
wet do zamkniętego samochodu przedostawał się chłód
listopadowej nocy. Ocknął się i zmrużył oczy przed ata-
kiem ulicznego światła, i nie od razu zrozumiał, gdzie jest,
w tym momencie jednak samochód zatrzymał się i żona
powiedziała cicho: „Łużyn, jesteśmy w domu".
W windzie stał, uśmiechając się i mrugając oczyma, nie-
co osowiały, jednak wcale nie pijany, i spoglądał na szereg
guzików; jeden z nich nacisnęła żona. „Na pewnej wyso-
kości" - rzucił i spojrzał na sufit windy, jakby spodziewa-
jąc się zobaczyć tam wierzchołek drogi. Winda zatrzymała
się. „Ek" - bąknął Łużyn i roześmiał się cicho.
W korytarzu powitała ich nowa służąca - krągła panna,
która od razu wyciągnęła do nich czerwoną, nieproporcjo-
nalnie dużą dłoń. „Ach, po co pani na nas czekała" - powie-
działa żona. Pokojówka gratulowała, coś szybko mówiła
i z nabożeństwem przyjęła szapoklak Łużyna. Łużyn z sub-
telnym uśmiechem pokazał, jak on się składa. „To niezwyk-
łe" - zawołała pokojówka. „Proszę, proszę iść spać - niespo-
kojnie powtarzała żona. - Sami wszystko zamkniemy".
Kolejno rozświetlił się gabinet, bawialnia, jadalny. „Ot-
wiera się jak teleskop" - sennie wymamrotał Łużyn. Ni-
czemu się porządnie nie przypatrzył - zbyt kleiły mu się
oczy. Już wchodząc do jadalni, spostrzegł, że niesie w ręku
dużego pluszowego psa o różowych podeszwach. Położył
go na stole - i od razu zjechał do niego, niczym pająk,
puszysty zwisający z lampy diabełek. Pokoje pociemniały,
161
jakby przesunęły się części teleskopu, i Łużyn znalazł się
w jasnym korytarzu. „Proszę iść spać" - zawołała do kogoś
żona i coś w głębi zaszurało i powiedziało dobranoc. „Tam
jest służbówka - wyjaśniła żona - a tu, na lewo jest łazien-
ka". „Gdzie jest osobność? - szepnął Łużyn. - Gdzie jest
najmniejszy pokój?". „W łazience, wszystko jest w łazien-
ce" - odparła, a Łużyn ostrożnie uchylił drzwi i o czymś
się przekonawszy, pośpiesznie się zamknął. Żona jego po-
szła do sypialni i usiadła w fotelu, przypatrując się upa-
jająco pulchnym posłaniom. „Och, jaka jestem zmęczona"
- uśmiechnęła się i długo przeprowadzała oczyma dużą,
leniwą muchę, która beznadziejnie brzęcząc, latała dokoła
mauretańskiej lampy, a potem gdzieś znikła. „Tutaj, tutaj"
- zawołała, usłyszawszy w korytarzu niepewnie szurające
kroki. „Sypialnia" - stwierdził z aprobatą i założywszy ręce
I
za plecy, rozglądał się przez pewien czas. Otworzyła szafę,
do której poprzedniego dnia złożyła rzeczy, zastanowiła
się chwilę i obróciła do męża. „Wykąpię się - oznajmiła.
- Wszystkie pańskie rzeczy są tutaj".
„Proszę chwileczkę poczekać" - powiedział Łużyn i na-
gle ziewnął na całą szerokość ust. „Proszę poczekać" - po-
wtórzył podniebiennym głosem, wpychając pomiędzy sy-
laby mocne porcje ziewnięcia. Ona jednak, chwyciwszy
piżamę i ranne pantofle, szybko wyszła z pokoju.
Woda z kranu polała się błękitną grubą strugą i zaczęła
wypełniać białą wannę, czule parując i zmieniając tonację
szmeru, w miarę jak podnosił się jej poziom. Spoglądając
na płynny blask, z niepokojem myślała, że oto zbliża się
do kresu swego kobiecego rozsądku i że jest dziedzina,
w której nie jej przeznaczono przewodnictwo. Siedząc po-
tem w wannie, patrzyła, jak na skórze i pogrążającej się
porowatej gąbce gromadzą się drobne pęcherzyki powiet-
rza. Zanurzywszy się w wodzie po szyję, widziała siebie
162
przez wodę lekko już zmętniała od mydlanej piany jako
niemal przeźroczystą, a gdy kolano ledwie, ledwie wysta-
wało z wody, ta okrągła, połyskliwa różowa wyspa zaskaki-
wała swoją niewątpliwą cielesnością. „Koniec końców to
wcale nie moja sprawa" - powiedziała, wydobywając z wo-
dy lśniącą rękę i odgarniając włosy z czoła. Napuściła jesz-
cze gorącej wody, rozkoszując się mocnymi falami ciepła
przesuwającymi się po brzuchu, i wreszcie, powodując
w wannie lekką burzę, wyszła z niej i bez pośpiechu zaczęła
się wycierać. „Piękna Turczynka" - stwierdziła, stojąc w sa-
mych spodniach od piżamy przed lekko zaparowanym lus-
trem. „Ogólnie rzecz biorąc, dość dobrze to wszystko urzą-
dzone" - dodała po chwili. Patrząc nadal w lustro, zaczęła
wolno nakładać kurteczkę piżamy. „Boki mam grubawe"
- zauważyła. Woda wwannie, spływająca z lekkim mrucze-
niem, nagle pisnęła i wszystko zmilkło: wanna była pusta
i tylko w dziurce odpływu trwało malutkie mydlane zawiro-
wanie. Nagle zrozumiała, że umyślnie zwleka, stojąc przed
lustrem w piżamie - i chłodek przeszył jej piersi jak wów-
czas, kiedy kartkuje się zeszłoroczne czasopismo, wiedząc,
że zaraz, zaraz drzwi się otworzą i na progu stanie dentysta.
Pogwizdując głośno, ruszyła do sypialni i gwizd od razu
się urwał. Łużyn, przykryty po pas pierzynką, w rozpiętej,
wydymającej się wykrochmalonej koszuli, leżał w łóżku
z podłożonymi pod głowę ugiętymi rękami i chrapał
w miauczącej tonacji. Kołnierzyk wisiał w nogach łóżka,
spodnie poniewierały się na podłodze, szeroko rozrzuci-
wszy szelki, frak, krzywo nałożony na ramionka wieszaka,
leżał na kanapce, podwinąwszy pod siebie jeden ogon.
Wszystko to spokojnie uporządkowała. Zanim się położyła,
odsunęła zasłonę w oknie, żeby sprawdzić, czy żaluzja jest
opuszczona. Nie była opuszczona. W ciemnej głębi podwó-
rza nocny wiatr tarmosił krzewy i przy niejasnym świetle,
163
płynącym nie wiadomo skąd, na kamiennym chodniku
wzdłuż gazonu coś lśniło, może kałuża, w innym miejscu
zaś to pojawiał się, to znikał cień jakiejś kraty. Nagle
wszystko zgasło i miała przed sobą czarną przepaść.
Myślała, że uśnie, ledwie zwali się do łóżka, ale stało się
inaczej. Gruchające chrapanie tuż obok i dziwny smutek,
i ta ciemność w nieznajomym pokoju sprawiły, że czuwała,
i nie pozwalały ześlizgnąć się w sen. Nie wiedzieć czemu,
wciąż przepływało przez mózg słowo „partia" - „dobra par-
tia", „znaleźć sobie dobrą partię", „partia", „partia", „niedo-
kończona, przerwana partia", „taka dobra partia". „Proszę
przekazać maestro, że jestem przejęty, przejęty"... „Mogła-
by zrobić doskonałą partię" - wyraźnie przypływając
w mroku, powiedziała matka. „Trąćmy się" - szepnął czuły
głos i zza kielicha ukazały się oczy ojca, a piana rosła, rosła
i nowe pantofle lekko cisnęły, a w cerkwi było tak gorąco...
12
168
,.
pani!! Dziś przyjdzie policja!!!". Łużyn przeczytał to kilka-
krotnie i wkręciwszy znów arkusz, podpisał dość krzywo,
z udręką wyszukując litery: „Opat Busoni". Tu ogarnęło go
znudzenie, sprawa posuwała się zbyt powoli. Trzeba też było
skierować do kogoś napisany list. Poszukawszy w książce
telefonicznej, znalazł niejaką Luizę Altman, emerytkę, napi-
sał od ręki adres i posłał jej swój list.
Pewną rozrywkę stanowił też gramofon. Czekoladowej
barwy szafeczka pod palmą śpiewała aksamitnym głosem
i Łużyn, objąwszy żonę, siedział na kanapie i słuchał, i my-
ślał o tym, że niedługo już noc. Ona wstawała, zmieniała
płytę, trzymając krążek do światła, a było na nim chwiejne
pasmo jedwabistego blasku, niczym słupek poświaty księ-
życa na morzu. Z szafeczki znowu sączyła się muzyka
i znów obok siadała żona, opierała podbródek na skrzyżo-
wanych palcach i słuchała, mrugając. Łużyn zapamiętywał
motywy i nawet próbował je nucić. Były jękliwe, ostre
tańce z pohukiwaniem, i był niezwykle czuły Amerykanin
śpiewający szeptem, była też cała opera i piętnaście płyt
- Borys Godunow - z dzwonieniem dzwonów w jednym
miejscu i z trochę strasznymi pauzami.
Często wpadali rodzice żony i ustalone zostało, że Łu-
żynowie przychodzą do nich na obiad trzy razy w tygo-
dniu. Matka niejednokrotnie usiłowała wywiedzieć się
u córki o jakieś szczegóły małżeństwa i pytała dociekliwie:
„Jesteś w ciąży? Jestem przekonana, że już jesteś". „Ale
coś ty - odpowiadała córka - ja już dawno urodziłam".
Była wciąż równie spokojna i tak samo uśmiechała się
niby spode łba i tak samo zwracała się do Łużyna po na-
zwisku i per wy*. „Mój biedny Łużyn - mówiła, czule wy-
suwając wargi - mój biedny, biedny". I Łużyn pocierał
' Czyli per pan, co dziś nie jest równoznaczne z polskim „pan".
169
policzkiem o jej ramię, a ona myślała niejasno, że bywają
zapewne jeszcze inne rozkosze prócz rozkoszy współczucia,
ale że jej to nie obchodzi. Jedynym jej życiowym problemem
było nieustanne staranie, ażeby wzbudzać w Łużynie zacie-
kawienie różnymi rzeczami, utrzymywać jego głowę nad
ciemną wodą, aby mógł spokojnie oddychać. Rano pytała
Łużyna, co mu się śniło, pobudzała jego poranny apetyt to
kotlecikiem, to angielską marmoladą, wyprowadzała go na
spacer, długo zatrzymywała się z nim przed wystawami, po
obiedzie czytywała mu na głos Wojnę i pokój, zajmowała
się z nim wesołą geografią i to pod jej dyktando on wystuki-
wał coś na maszynie. Kilka razy zaprowadziła go do muze-
um, żeby pokazać mu swoje ulubione obrazy, i wyjaśniła, że
we Flandrii, gdzie panują mgły i deszcze, artyści malują
ostrymi kolorami, w Hiszpanii zaś, kraju słońca, narodził się
najbardziej ponury malarz. Mówiła jeszcze, że ten oto ma
wyczucie szklanych przedmiotów, a ten lubi lilie i delikatne
twarze z lekka obrzmiałe od niebiańskiego przeziębienia,
i zwracała jego uwagę na dwa psy, po domowemu szukające
okruchów pod wąskim, ubogo zastawionym stołem Ostat-
niej Wieczerzy. Łużyn kiwał potakująco, pilnie mrużył oczy
i bardzo długo przyglądał się olbrzymiemu płótnu, na któ-
rym malarz przedstawił wszystkie udręki grzeszników
w piekle - bardzo dokładnie i bardzo interesująco. Byli też
w teatrze i w ogrodzie zoologicznym, i w kinie, przy czym
okazało się, że Łużyn nigdy przedtem w kinie nie bywał.
Białym lśnieniem biegł obraz i wreszcie, po wielu przygo-
dach, córka wróciła do domu jako znakomita aktorka i za-
trzymała się w drzwiach, awpokoju, nie spostrzegając jej,
posiwiały ojciec grał w szachy z zupełnie nieodmienionym
przez te lata lekarzem, wiernym przyjacielem rodziny.
W ciemności rozległ się ostry śmiech Łużyna. „Absolutnie
niemożliwy układ figur" -powiedział, tu jednak, ku ogrom-
170
nej uldze jego żony, wszystko się odmieniło i ojciec, ogrom-
niejąc, szedł w kierunku widowni, i rozegrał się na całego,
najpierw otwierając szeroko oczy, potem odczuł lekkie drże-
nie, rzęsy zwarły się, potem znów lekkie drżenie, rozpłynęły
się i nabrały dobrotliwości zmarszczki, niespieszny uśmiech
nieskończonej czułości pojawił się na jego wciąż rozedrganej
twarzy - a przecież stary, moi państwo, swego czasu wyklął
córkę... Jednakże lekarz - lekarz stoi z boku, bo on, ubogi
skromny lekarz, pamięta, jak ona, jako młodziutka dziew-
czyna, na samym początku filmu, rzucała w niego kwiatami
przez ogrodzenie, podczas gdy on, leżąc na trawie, czytał
książkę; uniósł wtedy głowę: przed sobą miał po prostu
ogrodzenie, nagle jednak wyrósł zza tego ogrodzenia dziew-
częcy przedziałek, a potem para ogromnych oczu - o mój
Boże, jaka w tym przebiegłość, jaka zaczepność! Wal, dokto-
rze, przez ogrodzenie - oto biegnie miła żartownisia, kryje
się za pniami drzew - łap ją, łap, doktorze! Teraz jednak
wszystko to minęło. Pochyliwszy głowę, z bezwolnie opusz-
czonymi rękami - w jednej kapelusz - stoi znakomita aktor-
ka (przecież ona jest upadłą, upadłą kobietą...). A ojciec,
nadal drżąc, zaczyna powoli otwierać objęcia i nagle ona
pada przed nim na kolana. Łużyn zaczął głośno wycierać
nos. Kiedy wyszli z kina, miał zaczerwienione oczy, pokasły-
wał i wypierał się tego, że płakał. Następnego dnia, przy
porannej kawie, nagle podparł głowę rękami i powiedział
w zamyśleniu: „To bardzo, bardzo dobrze". Zastanowił się
jeszcze i dodał: „Ale grać to oni nie potrafią". „Jak to nie
potrafią? - zdziwiła się żona. - Przecież to pierwszorzędni
aktorzy". Łużyn spojrzał na nią z ukosa i od razu odwrócił
spojrzenie, i coś się jej w tym nie spodobało. Nagle zrozu-
miała, o co chodzi, i zaczęła w myśli szukać sposobu, jak
skłonić Łużyna, żeby zapomniał o tej nieszczęsnej grze w sza-
chy, którą kretyn reżyser uznał za stosowne wprowadzić
171
dla uzyskania odpowiedniego nastroju. Łużyn jednak od
razu sam najwidoczniej o niej zapomniał - uwagę jego
pochłonął prawdziwie rosyjski kołacz, przyniesiony przez
teściową, i oczy miał znowu zupełnie jasne.
Tak minął jeden, a potem drugi miesiąc. Zima była te-
go roku biała, petersburska. Łużynowi uszyto płaszcz na
watolinie. Ubogim Rosjanom oddano niektóre ze starych
rzeczy Łużyna - między innymi zielony wełniany szalik
szwajcarskiego pochodzenia. Kulki naftaliny wydzielały
smętny, drażniący zapach. W korytarzu wisiała skazana
na unicestwienie marynarka. „Jest taka wygodna - błagał
Łużyn - taka niezwykle wygodna". „Proszę zostawić - ode-
zwała się żona z sypialni. - Jeszcze jej nie obejrzałam.
Pewnie pełno w niej moli". Łużyn zdjął smoking, który
przymierzał, żeby się zorientować, czy nie utył zbytnio
w ciągu ostatniego miesiąca (utył, utył - a jutro jest wielki
bal rosyjski - filantropijna rozrywka), i z lubością zanurzył
się w rękawy skazanej. Najmilsza z marynarek, nie ma
w ogóle mowy o żadnych molach. Tylko w kieszeni jest
dziurka, ale nie na wylot, jak się czasem zdarzało. „Cudow-
na" - krzyknął cienkim głosem. Żona ze skarpetką w ręce
wyjrzała na korytarz. „Proszę to zdjąć, Łużyn. Jest podar-
ta, zakurzona. Bóg raczy wiedzieć, ile czasu przeleżała".
„Nie, nie" - zaprotestował Łużyn. Obejrzała go ze wszyst-
kich stron, Łuzyn stał i poklepywał się po biodrach, i nagle
poczuł, że w kieszeni zdaje się coś jest, wsunął rękę - nie,
nic, tylko dziura. „Jest bardzo stara - skrzywiła się żona
- ale może jako kurtka robocza...". „Błagam" - powiedział
Łużyn. „No, Bóg z tobą - tylko daj to proszę później po-
kojówce, żeby dobrze ją wytrzepała". „Nie, ona jest czysta"
- powiedział do siebie Łużyn i postanowił, że będzie ją
wieszał gdzieś w gabinecie w jakiejś szafeczce, zdejmował
i wieszał, tak jak to robią urzędnicy. Zdejmując ją, znów
172
poczuł, że marynarka jest z lewej strony jakby cięższa,
przypomniał sobie jednak, że kieszenie są puste, i nie
badał przyczyn ciężaru. A smoking okazał się jednak cias-
nawy, wręcz ciasnawy. „Bal" - wymówił Łużyn i wyobraził
sobie wiele krążących par.
Okazało się, że bal odbywa się w salach jednego z naj-
lepszych berlińskich hoteli. Przy szatni było mnóstwo ludzi,
szatniarki przyjmowały i unosiły rzeczy niczym śpiące dzie-
ci. Łużynowi wydano solidny metalowy numerek. Zaczął
rozglądać się za żoną, szybko ją jednak znalazł: stała przed
lustrem. Przyłożył metalowy krążek do delikatnej zapadli-
ny jej gładko upudrowanych pleców. „Brr, zimno" - wy-
krzyknęła, poruszając łopatką. „Pod rękę, pod rękę - nale-
gał Łużyn. - Powinniśmy wejść pod rękę". Tak też weszli.
Pierwszą osobą, którą zobaczył Łużyn, była jego teściowa,
odmłodniała, zarumieniona, we wspaniałym połyskującym
kokoszniku. Sprzedawała kruszon i niemłody Anglik (który
przyszedł po prostu ze swojego pokoju), opierając się o jej
stół, szybko zaczynał mieć w czubie. Na innym stole, obok
połyskującej kolorowo choinki, zgromadzono loteryjne fan-
ty: reprezentacyjny samowar w czerwono-błękitnych bli-
kach od strony drzewka, lalki w sarafanach, gramofon, li-
kiery (dar Smirnowskiego). Na trzecim stole były kanapki,
włoska sałatka, kawior - olśniewająca jasnowłosa dama wo-
łała do kogoś: „Mario Wasiljewna, Mario Wasiljewna, dla-
czego znów zabrano... przecież prosiłam...". „Wszystkiego
najlepszego" - powiedział ktoś obok i żona uniosła łabędzio
wygiętą rękę. Tam, dalej, w innej sali grała już muzyka
i w przestrzeni między stolikami dreptali i krążyli tańczący;
czyjeś plecy z rozmachu zaatakowały Łużyna, a on krzyk-
nął i cofnął się. Jego żona znikła i on, szukając jej oczami,
skierował się znów do pierwszej sali. Tu jego uwagę znowu
zwróciła tombola. Płacąc za każdym razem markę, zagłębiał
173
dłoń w skrzynce i wyciągał zwinięty w trąbkę los. Głośno
oddychając przez nos i odymając wargi, długo rozwijał
rulonik i nie znalazłszy wewnątrz żadnej cyfry, patrzył, czy
nie ma jej na drugiej, zewnętrznej stronie - jałowe, ale
bardzo powszechne poszukiwanie. Ostatecznie wygrał
książkę dla dzieci, jakiegoś Kota Mruczka, i nie wiedząc, co
z nią zrobić, zostawił ją na czyimś stoliku, gdzie dwa pełne
kieliszki czekały na powrót tańczącej pary. Ciasnota, ruch,
eksplozje muzyki zaczęły nagle sprawiać mu przykrość, nie
było się gdzie podziać, wszyscy prawdopodobnie patrzyli na
niego i dziwili się, dlaczego nie tańczy. Żona w przerwach
między tańcami szukała go w innej sali i znajomi zatrzymy-
wali ją na każdym kroku. Na bal przyszło bardzo wiele osób
- z trudem pozyskany zagraniczny ambasador i znakomity
rosyjski śpiewak, i dwie aktorki filmowe. Wskazano jej ich
stolik: damy uśmiechały się ostentacyjnie, a ich kawalero-
wie - trzech otyłych mężczyzn reżysersko-kupieckiego typu
- psykali, pstrykali palcami i wymyślali blademu spocone-
mu kelnerowi za to, że powolny i bezmyślny. Jeden z tych
mężczyzn wydał się jej szczególnie odrażający: miał białe
zęby i promienne brązowe oczy; dali spokój kelnerowi i za-
częli sobie coś opowiadać, wstawiając w rosyjskie zdania
najbardziej wytarte niemieckie słówka. Nagle, ni stąd, ni
zowąd zrobiło się jej smutno, że wszyscy patrzą na te filmo-
we damy, na śpiewaka, na ambasadora i nikt nie wydaje się
wiedzieć, że na balu jest geniusz szachowy, którego nazwi-
sko pojawiało się w milionach gazet, którego rozgrywki
uznano już za nieśmiertelne. „Z panią zdumiewająco lekko
się tańczy. Dobry tu parkiet. Przepraszam. Bardzo jest
ciasno. Dochód będzie doskonały. O, ten jest z ambasady
francuskiej. Z panią tańczy się zdumiewająco lekko". Na
tym rozmowa zazwyczaj się urywała, chętnie z nią tańczo-
no, ale nie wiedziano, o czym właściwie rozmawiać. Dosyć
174
ładna, ale nudna młoda pani. I to przedziwne małżeństwo
z jakimś nieudanym muzykiem czy kimś w tym rodzaju.
„Jak pan powiedział - były socjalista? Gracz? Czy pan bywa
u nich, Olegu Siergiejewiczu?".
Tymczasem Łużyn znalazł w pobliżu schodów głęboki
fotel i zza kolumny spoglądał na tłum, paląc trzynastego
papierosa. W drugim fotelu, upewniwszy się uprzednio,
czy nie jest zajęty, usiadł smagły pan o niezwykle cienkich
wąsikach, Obok wciąż przechodzili ludzie i Łużyna stop-
niowo ogarniał strach. Nie sposób było spojrzeć gdzie-
kolwiek, żeby nie napotkać ciekawskich oczu, i z prze-
klętej konieczności patrzenia na cokolwiek zatrzymał
spojrzenie na wąsikach sąsiada, który najwidoczniej też
był oszołomiony i zakłopotany całym tym głośnym i nie-
potrzebnym zamieszaniem. Pan wyczuł spojrzenie Łużyna
i zwrócił ku niemu twarz. „Dawno nie byłem na balu"
- powiedział przyjaźnie i uśmiechnął się, kiwając głową.
„Najważniejsze, żeby nie patrzeć" - głucho odparł Łużyn,
robiąc z dłoni coś na kształt końskich okularów. „Przy-
jechałem z daleka - rzeczowo kontynuował pan. - Zaciąg-
nął mnie tu przyjaciel. Prawdę mówiąc, jestem zmęczony".
„Zmęczenie i ociężałość - przytaknął Łużyn. - Nie wia-
domo, co to wszystko znaczy. To przekracza moją kon-
cepcję". „Zwłaszcza jeśli, jak ja, pracuje się na brazylij-
skiej plantacji" - powiedział pan. „Plantacji" - jak echo
powtórzył za nim Łużyn. „Dziwnie się tu u was żyje - ciąg-
nął tamten. - Świat otwarty jest na wszystkie cztery stro-
ny, a tu się młóci charlestończyki na bardzo ograniczonym
kawałku parkietu". „Ja też wyjadę - oznajmił Łużyn.
- Otrzymałem prospekty". „Czego sobie tylko życzy moja
noga - zawołał pan. - Swobodnemu wędrowcowi niech
wiatr wieje w żagle. A jakie są cudowne kraje... Spotkałem
niemieckiego botanika w lasach za Rio Negro i żyłem
175
z żoną francuskiego inżyniera na Madagaskarze". „Trzeba
będzie dostać - dorzucił Łużyn. - To w ogóle bardzo nęcąca
rzecz - prospekty. Wszystko jest bardzo dokładnie opisane".
„Łużyn, a więc tu jesteś" - dotarł do niego nagle głos
żony, szybko mijała go pod rękę z ojcem. „Zaraz wrócę,
tylko zdobędę dla nas stolik" - krzyknęła, odwracając się
ku niemu, i znikła. „Pańskie nazwisko - Łużyn?" - z za-
ciekawieniem zapytał pan. „Tak, tak - powiedział Łużyn
- ale to nie gra znaczenia". „Znałem jednego Łużyna - po-
woli wyrzekł pan, mrużąc oczy (bo pamięć człowieka jest
krótkowzroczna). - Znałem jednego. Czy nie uczył się pan
przypadkiem w szkole Bałaszowa?". „Przypuśćmy" - od-
powiedział Łużyn i ogarnięty niemiłym podejrzeniem, za-
czął wpatrywać się w twarz rozmówcy. „W takim razie cho-
dziliśmy do tej samej klasy! - wykrzyknął tamten.
- Nazywam się Pietriszczew. Czy pan mnie pamięta?
Oczywiście, że pan pamięta! Ale co za przypadek! Z twarzy
nigdy bym pana nie poznał. Nie, nie pana, ciebie. Pozwól,
Łużyn... Jak ci na imię, jak masz po ojcu... Ach, zdaje się,
pamiętam - Anton... Anton... Jak dalej?". „Pomyłka, po-
myłka" - wzdrygnąwszy się, powiedział Łużyn. „Tak, mam
złą pamięć - ciągnął Pietriszczew. - Zapomniałem wielu
imion. Ot, na przykład, pamięta pan, był u nas taki cichy
chłopaczek. Potem stracił w walce rękę u Wrangla tuż
przed ewakuacją. Widziałem go w cerkwi, w Paryżu. Ależ
jak on ma na imię?". „Po co to potrzebne? - zapytał Łużyn.
- Po co o nim tyle mówić?". „Nie, nie pamiętam - westch-
nął Pietriszczew, oderwawszy dłoń od czoła. - No, na ten
przykład, był u nas Gromów: też jest teraz w Paryżu; zdaje
się, że się dobrze urządził. Ale gdzie są inni? Gdzie są
wszyscy? Rozproszyli się, wyparowali. Dziwnie się o tym
myśli. No, a panu jak się żyje, jak ci się żyje, Łużyn?".
„Pomyślnie" - odparł Łużyn i odwrócił oczy od twarzy
176
rozochoconego Pietriszczewa, ujrzawszy ją nagle taką,
jaka była wówczas: drobną, różową, nieznośnie kpiącą.
„Piękne to były czasy - wykrzyknął Pietriszczew. - Pa-
miętasz, pamiętasz, Łużyn, Walentyna Iwanowicza? Kiedy
z mapą świata wpadł jak huragan do klasy? A ten staru-
szek - och, znów zapomniałem jego nazwiska - pamięta
pan, jak mówił, trzęsąc się: «Ach ty, pusta głowo... Do
pozłoty i tyle!». Piękne czasy. A pamięta pan, jak śmigali-
śmy po schodach na dół? A jak na wieczorku okazało się,
że Arbuzów umie grać na fortepianie? Pamięta pan, jak
nigdy nie wychodziły mu doświadczenia? I jaki myśmy
do tych ««doświadczeń* wymyślili rym?", „...po prostu
nie reagować" - szybko mruknął sam do siebie Łużyn.
„I wszystko to się rozproszyło - ciągnął Pietriszczew. - Oto
jesteśmy tu na balu... Ach, a propos, ja, zdaje się, pamię-
tam... Tyś po wyjściu ze szkoły zajmował się czymś takim.
Co to było? Tak, oczywiście - szachy!". „Nie, nie - zapro-
testował Łużyn. - Dla Boga, po co pan, to pan...". „No,
przepraszam - dobrodusznie rzekł Pietriszczew. - Znaczy,
coś tu mylę. Tak, tak, interesy... Bal trwa na całego. A my
tutaj rozmawiamy o przeszłości. Ja, wie pan, zjeździłem
cały świat... Jakież kobiety są na Kubie! Albo, na przy-
kład, pewnego razu, w dżungli"...
„On o tym wszystkim nakłamał - rozległ się z tyłu le-
niwy głos. - On nigdy nie był w żadnej dżungli".
„Po co wszystko psujesz" - powiedział przeciągle Piet-
riszczew, odwracając się. „Niech go pan nie słucha - ciąg-
nął dalej wysoki mężczyzna, właściciel leniwego głosu.
- Jak z Rosji trafił do Paryża, tak dopiero przedwczoraj
stamtąd wyjechał". „Łużyn, pozwól przedstawić sobie" - ze
śmiechem zaczął Pietriszczew; Łużyn jednak pośpiesznie
się oddalał z głową wciśniętą w ramiona, idąc tak szybko,
że się dziwnie zataczał i dygotał.
177
„Odjeżdża - oznajmił ze zdziwieniem Pietriszczew i do-
dał w zamyśleniu: - Ostatecznie wziąłem go może za kogo
innego".
Łużyn, nadziewając się na ludzi, z płaczliwą intonacją
wykrzykując „pardon, pardon!", i wciąż nadziewając się
na ludzi, i usiłując nie patrzeć na ich twarze, szukał żony
i kiedy ją wreszcie zobaczył, chwycił ją z tyłu za łokieć,
tak że wzdrygnęła się i obejrzała: najpierw jednak nic nie
mógł wykrztusić, bo się zbyt zadyszał. „O co chodzi?" - za-
pytała przestraszona. „Chodźmy stąd, chodźmy" - zamam-
rotał, nie wypuszczając jej łokcia. „Uspokój się, proszę,
Łużyn, tak nie trzeba - powiedziała, lekko odsuwając go
na bok, żeby obcy nie usłyszeli. - Dlaczego chcesz od-
jechać?". „Tam jest pewien człowiek - wymówił Łużyn,
nierówno dysząc. -1 takie nieprzyjemne rozmowy". „... któ-
rego dawniej znałeś?" - zapytała cicho. „Tak, tak - przy-
twierdził Łużyn kiwnięciami. - Jedźmy. Ja proszę".
Mrużąc oczy, żeby go Pietriszczew nie spostrzegł,
przecisnął się do hallu, zaczął gmerać w kieszeniach,
szukając numerka, i po kilku sekundach popłochu i roz-
paczy znalazł go; przez czas, gdy somnambuliczka szat-
niarka szukała jego rzeczy, przestępował z niecierpliwo-
ścią z nogi na nogę... Pierwszy ubrał się i pierwszy
wyszedł, a żona szybko podążała za nim, otulając się
w futerko z krecich skórek. Dopiero w samochodzie Łu-
żyn zaczął spokojnie oddychać i na jego twarzy wyraz
roztargnionej chmurnosci ustąpił pełnemu poczucia wi-
ny półuśmiechowi. „Miłemu Łużynowi było nieprzyjem-
nie" - powiedziała żona, głaszcząc go po dłoni. „Szkolny
kolega, podejrzane indywiduum" - wyjaśnił Łużyn. „Ale
teraz miłemu Łużynowi jest już dobrze" - wyszeptała żo-
na i pocałowała go w pulchną dłoń. „Teraz wszystko mi-
nęło" - odrzekł Łużyn.
178
Było jednak niezupełnie tak. Coś pozostało - zagadka,
zadra. Nocami zaczął zastanawiać się nad tym, dlaczego
to spotkanie było takie przykre. Zawierały się w tym oczy-
wiście rozmaite poszczególne przykrości - to, że Pietrisz-
czew dręczył go kiedyś w szkole, a teraz przypomniał po-
średnio pewną porozdzieraną książkę, i to, że cały świat,
pełen egzotycznych pokus, okazał się oszukaństwem
chłystka i nie można już było zaufać prospektom. Nie sa-
mo jednak spotkanie było straszne, lecz coś innego - ta-
jemny sens tego spotkania, który należało odkryć. Jął
nocami rozmyślać w napięciu - jak, bywało, rozmyślał
Sherlock nad popiołem z cygar - i stopniowo zaczęło mu
się wydawać, że kombinacja jest jeszcze bardziej skom-
plikowana, niż początkowo sądził, że spotkanie z Pietrisz-
czewem jest tylko kontynuacją czegoś i że trzeba szukać
głębiej, zawrócić, rozegrać na nowo wszystkie posunięcia
życia od choroby do balu.
13
I
dla cukrzyków, otrzymywał zapewne żałosną pensję, był
żonaty, a dziecko miało wysypkę na całym ciele. Do papier-
ka, którego im brakowało i który należało zdobyć, przy-
wiązywał kosmiczne wręcz znaczenie, cały świat wspierał
się na tym papierku i jeśli człowiek był go pozbawiony,
beznadziejnie rozsypywał się w proch. Mało tego: okazywa-
ło się, że Łużynowie nie mogli go uzyskać przed upływem
horrendalnych terminów, tysiącleci rozpaczy i pustki i ten
ból istnienia wolno było łagodzić sobie wyłącznie pisaniem
podań. Urzędnik skarcił biednego Łużyna za palenie
w gmachu urzędowym, a Łużyn drgnął i wsunął niedopałek
do kieszeni. Przez okno widać było dom w budowie w osło-
nie rusztowań, deszcz padał ukośnie; w rogu pokoju wisiała
czarna marynareczka, którą urzędnik w godzinach pracy
200
zmieniał na lustrynową, jego biurko zaś wytwarzało ogólne
wrażenie fioletowego atramentu i nieodmiennie transcen-
dentalnego smutku. Wyszli, niczego nie załatwiwszy, a pani
Łużyn czuła, jakby odbyła walkę z szarą i ślepą wieczno-
ścią, która ją też pokonała, odtrącając pogardliwie nieśmia-
łą ziemską daninę - trzy cygara. Papierek otrzymali w innej
instytucji błyskawicznie. Pani Łużyn myślała potem ze
zgrozą, że mały urzędniczek, który ich tam odesłał, wyob-
raża sobie zapewne, że oni, niczym niepocieszone widma,
włóczą się w bezpowietrznych przestworzach, i być może
wciąż czeka na ich pokorny, wśród szlochów, powrót. Nie
było dla niej jasne, dlaczego, gdy tylko brała do ręki mos-
kiewską gazetę, zwidywała się jej właśnie jego postać. Nuda
i żałość były tej samej natury, to jej jednak nie wystarczało,
intelektualnie nie była usatysfakcjonowana - i nagle od-
krywała, że również szuka formuły, oficjalnego wcielenia
uczucia, a chodzi o coś zupełnie innego. Nie do pojęcia
rozumowo była skomplikowana walka mglistych racji wy-
powiadanych przez różne wygnańcze gazety; ta mnogość
poglądów szczególnie uderzyła ją, która przywykła obojęt-
nie sądzić, że wszyscy, którzy myślą inaczej niż jej rodzice,
rozumują niczym kulawy dowcipniś, mówiący o socjologii
gromadzie chichotliwych panien. Okazało się, że istniały
niezwykle subtelne odcienie poglądów i wyrafinowana wro-
gość - a jeśli dla rozumu to wszystko było zbyt złożone,
to dusza zaczynała bardzo wyraźnie pojmować jedno: i tu,
i tam ktoś dręczy albo chce dręczyć, tam jednak udręki
i chęć dręczenia są po stokroć większe niż tutaj i dlatego
tutaj jest lepiej.
Kiedy z kolei wypadało czytać głośno Łużynowi, wybie-
rała dla niego felieton z żartobliwym tytułem albo krótkie
sentymentalne opowiadanie. Czytał, śmiesznie się jąka-
jąc, dziwnie wypowiadając niektóre słowa, przeskakując
201
czasem za kropkę albo do niej nie dochodząc i bezmyślnie
podnosząc albo zniżając głos. Łatwo jej było zrozumieć,
że gazety go nie zajmują; kiedy zaś zaczynała rozmowę
na temat stosowny do właśnie przeczytanego artykułu,
on zgadzał się skwapliwie z wszystkimi jej wnioskami,
a kiedy, żeby go sprawdzić, powiedziała umyślnie, że
wszystkie emigranckie gazety kłamią, też się z nią zgodził.
Gazety to jedno, a ludzie to co innego; dobrze byłoby
tych ludzi posłuchać. Wyobraziła sobie, jak w jej mieszka-
niu będą się gromadzić ludzie różnych orientacji - „wszelka
inteligeńszczyzna", jak to określała jej matka - i jak, słu-
chając na żywo sporów i rozmów na nowe tematy, Łużyn,
jeśli nawet nie rozkwitnie, to znajdzie przynajmniej chwi-
lową rozrywkę. Spośród wszystkich znajomych jej matki
za najbardziej oświeconego, a nawet „lewego", jak z pewną
kokieterią twierdziła jej matka, uchodził Oleg Siergiejewicz
Smirnowski - kiedy jednak pani Łużyn zwróciła się do
niego z prośbą o ściągnięcie kilku interesujących, swobod-
nie myślących osób, czytających nie tylko „Znamia", ale
także „Objedinienije" i „Zarubieżnyj gołos" - Smirnowski
odpowiedział, że nie obraca się w takich kręgach i zaczął
krytycznie mówić o podobnych kontaktach, wyjaśniając
z punktu, że bywa w innych kołach, w których należy by-
wać, i pani Łużyn poczuła nieprzyjemny zawrót głowy jak
w lunaparku na diabelskim młynie. Po tym niepowodzeniu
zaczęła z rozmaitych zakamarków pamięci wydobywać lu-
dzi, których przypadkowo spotykała i którzy mogli się jej
teraz przydać. Przypomniała sobie rosyjską pannę, koleżan-
kę ze szkoły sztuki stosowanej, córkę demokratycznego
działacza politycznego; przypomniała sobie również Ałfie-
rowa, który bywał wszędzie i chętnie opowiadał, że kiedyś
na jego rękach umarł stary poeta; przypomniała sobie nie-
zbyt cenionego krewnego, urzędnika w biurze rosyjskiej
202
gazety, której tytuł z chrapliwymi ruladami wykrzykiwała
pod wieczór na rogu tęga gazeciarka. Wybrała jeszcze
tego
i owego i poza tym pomyślała, że wiele osób pamięta zapew-
ne Łużyna pisarza, wie o Łużynie szachiście i z przyjem-
nością będzie odwiedzać jego dom.
Ale co to wszystko obchodziło Łużyna? Tak naprawdę
zajmowała go wyłącznie skomplikowana, podstępna gra,
w którą był - niepojęte, jakim sposobem - zamieszany.
Bezradnie i pochmurnie wyszukiwał elementy szachowej
powtórki, nadal nie mogąc odgadnąć, w jakim zmierza
kierunku. Nie mógł jednak ciągle zachowywać czujności,
żyć w stałym napięciu uwagi: chwilami coś w nim słabło,
beztrosko rozkoszował się partią zamieszczoną w gazecie
i naraz, połapawszy się, stwierdzał smętnie, że znowu nie
dopatrzył i w jego życiu dokonał się subtelny ruch, bez-
litośnie kontynuujący feralną kombinację. Postanowił
więc podwoić czujność, obserwować każdą sekundę życia,
wszędzie bowiem mógł się czaić podstęp. Najbardziej przy
tym dręczyła go niemożność obmyślenia rozumnej obro-
ny, bowiem cel przeciwnika był jeszcze niewiadomy.
Zbyt tęgi i sflaczały, jak na swoje lata, chodził pomiędzy
ludźmi, których wymyśliła sobie jego żona, usiłował zna-
leźć spokojny kąt i przez cały czas patrzył i słuchał, czy
nie przemknie gdzieś aluzja do następnego ruchu, czy
trwa nadal gra, którą nie on podjął, ale z potworną siłą
skierowana przeciwko niemu. Zdarzało się, że taką aluzję
wychwytywał, coś posuwało się do przodu, ale ogólne zna-
czenie kombinacji nie stawało się przez to jaśniejsze. Spo-
kojny kąt też nie było łatwo znaleźć - zwracano się do
niego z pytaniami, które musiał po kilkakroć powtarzać
w myśli, nim zdołał zrozumieć ich prosty sens i udzielić
prostej odpowiedzi. We wszystkich trzech rozwartych jak
teleskop pokojach było bardzo jasno - nie oszczędzono
203
ani jednej żarówki - ludzie siedzieli w stołowym i na nie-
wygodnych krzesłach w bawialni, i w gabinecie na oto-
mance, a ktoś w jasnych flanelowych spodniach wciąż
usiłował umościć się na biurku, odsuwając dla wygody
pudełko z farbami i plik nieprzeczytanych gazet. Niemło-
dy aktor o twarzy strawionej przez wiele ról, cały miękki,
miękkogłosy, nie wiedzieć czemu wywierający wrażenie,
że najlepiej gra mu się w rannych pantoflach, w rolach,
w których trzeba stękania, achania, pijackich min, chyt-
reńkich, słodkich słówek - siedział na otomance obok so-
lennej, czarnookiej żony dziennikarza Barsa, niegdysiej-
szej aktorki, i wspominał razem z nią, jak kiedyś
w Samarze grali razem w Marzeniu miłości. „Pamięta pani
wpadkę z cylindrem? I jak zręcznie wybrnąłem?" - łagod-
nie mówił aktor. „Owacjom nie było końca - wspominała
czarnooka dama - dostałam takie owacje, że nigdy tego
nie zapomnę"... Tak przerywali sobie nawzajem, wspomi-
nając każdy swoje, a mężczyzna w jasnych spodniach już
po raz trzeci prosił zamyślonego Łużyna o „papierosa, pa-
pierosika". Był to początkujący poeta, który recytował
swoje wiersze z patosem, śpiewnie, lekko podrzucając gło-
wą i spoglądając w przestrzeń. W ogóle zaś głowę trzymał
wysoko, z którego to powodu ostro uwydatniała się duża,
ruchliwa grdyka. Papierosa koniec końców nie dostał, Łu-
żyn bowiem w zamyśleniu przeszedł do salonu i poeta,
spoglądając z nabożeństwem na jego gruby kark, rozmyś-
lał o tym, co to za cudowny szachista, i marzył mu się
czas, kiedy z wypoczętym, ozdrowiałym Łużynem można
będzie porozmawiać o szachach, których był wielkim ama-
torem, a potem w prześwicie drzwi zobaczył żonę Łużyna
i przez czas niejaki zastanawiał się, czy warto z nią poro-
mansować. Pani Łużyn z uśmiechem słuchała, co mówi
wysoki, o ospowatej twarzy dziennikarz Bars, a w duchu
204
myślała, jak trudno jest usadowić tych gości do herbaty
przy wspólnym stole i czy nie lepiej w przyszłości roznosić
po prostu herbatę po kątach salonu. Bars mówił niezwykle
szybko i zawsze tak, jakby musiał w najkrótszym czasie
wyrazić bardzo zawiłą myśl, ze wszystkimi jej przy dat-
kami, umykającymi ogonkami, ogarnąć, przyprawić to
wszystko i jeśli trafił na uważnego słuchacza, ten stop-
niowo zaczynał rozumieć, że z labiryntu tego pośpiesznego
perorowania z wolna wyłania się zdumiewająca harmonia
i samo to mówienie, z nieprawidłową czasami akcentacją
i gazetowymi frazesami, przeistacza się nagle, jakby przej-
mując od sformułowanej myśli jej grację i szlachetność.
Zobaczywszy męża, pani Łużyn wsunęła mu do ręki tale-
rzyk z ładnie obraną pomarańczą i przeszła obok niego do
gabinetu. „I proszę zauważyć - powiedział niepozornie wy-
glądający mężczyzna - wysłuchawszy myśli dziennikarza
i należycie ją oceniwszy - proszę zauważyć, że tiutczewow-
ska noc jest chłodna, wasze gwiazdy są tam okrągłe, wil-
gotne, z poświatą, a że nie są to po prostu jasne punkty".
Nie powiedział nic więcej, bo w ogóle mówił mało, nie tyle
ze skromności, co zdawałoby się z lęku rozpluskania cze-
goś drogocennego, niebędącego jego własnością, ale jemu
powierzonego. Pani Łużyn, nawiasem mówiąc, bardzo się
on podobał, właśnie przez niepozorność, niewyrazistość
rysów, jakby on sam stanowił jedynie naczynie wypełnio-
ne czymś tak uświęconym i rzadkim, że byłoby wręcz świę-
tokradztwem naczynie to czymś ubarwić. Nazywał się Piet-
row, niczym się nie wyróżniał, niczego nie pisał, żył, zdaje
się, jak nędzarz, nigdy jednak o tym nie opowiadał. Jedy-
nym jego przeznaczeniem było w skupieniu i z pietyzmem
nieść to, co zostało mu powierzone, co należało zachować
za wszelką cenę ze wszystkimi szczegółami, w stanie ab-
solutnie nienaruszonym, i dlatego chodził drobnymi,
205
ostrożnymi kroczkami, starając się nikogo nie trącić, i tyl-
ko bardzo rzadko, tylko wówczas, gdy wychwycił w roz-
mówcy pokrewną sobie troskliwość, pokazywał na mgnie-
nie - ze wszystkiego tego ogromnego i tajemniczego,
które niósł w sobie -jakiś czuły, bezcenny drobiazg, wers
z Puszkina albo ludową nazwę polnego kwiatka. „Przy-
pominam sobie jego ojca - powiedział dziennikarz, kiedy
plecy Łużyna oddaliły się do jadalni. - Z twarzy nie jest
podobny, ale jest pewne podobieństwo w pochyleniu ra-
mion. Był to miły, dobry człowiek, ale jako pisarz... Co?
Czy pan znajduje, że te oleodrukowe powieści dla mło-
dzieży"... „Proszę, bardzo proszę do jadalni - powiedziała
pani Łużyn, wracając z gabinetu z odnalezionym tam troj-
giem gości. - Podano herbatę. Ależ bardzo proszę". Ci,
którzy już siedzieli przy stole, znajdowali się na jednym
jego krańcu - w przeciwległym tkwił samotnie Łużyn z po-
nuro pochyloną głową, żuł pomarańczę i mieszał w szklan-
ce herbatę. Był tu również Ałfierow z żoną, smagła, mocno
umalowana panna, która cudownie malowała ptaki ogni-
ste, łysy młodzieniec, który z humorem mówił, że jest ga-
zetowym wyrobnikiem, potajemnie jednak marzył, żeby
zostać czempionem polityki, dwie panie - żony adwoka-
tów. .. Przy stole siedział poza tym niezwykle sympatycz-
ny Wasilij Wasiljewicz, nieśmiały, solenny, jasnobrody,
w starczych kamaszach - człowiek o kryształowej duszy.
Swego czasu został zesłany na Syberię, potem ekspulso-
wany za granicę, wrócił stamtąd, zdążył jednym oczkiem
zerknąć na rewolucję i znowu został zesłany. Opowiadał
z przejęciem o podziemnej działalności, o Kautskim, o Ge-
newie i nie mógł bez wzruszenia patrzeć na panią Łużyn,
w której odnajdywał podobieństwo do jakichś jasnowło-
sych panien-idealistek, działających wraz z nim dla dobra
ludu. Również tym razem, jak to się też zdarzyło poprzed-
206
nio, pani Łużyn spostrzegła, że kiedy wszyscy goście zo-
stali wreszcie zgromadzeni i usadowieni przy wspólnym
stole, zapadło milczenie. Milczenie było tak zupełne, że
słyszeć się dało oddech pokojówki roznoszącej herbatę.
Pani Łużyn kilkakrotnie przyłapywała się na absurdal-
nym pomyśle, że dobrze byłoby zapytać pokojówkę, dla-
czego tak głośno oddycha i czy nie mogłaby robić tego
ciszej. Ta pulchna panna była w ogóle niezbyt rozgarnięta,
zwłaszcza gdy szło o telefony. Pani Łużyn, wsłuchując się
w jej oddech, przypomniała sobie mimochodem, że w tych
dniach pokojówka zameldowała jej ze śmiechem: „Dzwo-
nił pan Fa... Fa... Fati. Tu zanotowałam numer". Pani Łu-
żyn oddzwoniła na ten numer, ale kategoryczny głos od-
powiedział jej, że to biuro filmowe i że nie ma tu żadnego
pana Fati. Jakaś beznadziejna pomyłka. Zamierzała po-
narzekać na niemieckie pokojówki, żeby zająć tym tema-
tem milczącego sąsiada, spostrzegła jednak, że rozmowa
już się zawiązała, że zaczęto mówić o nowej książce. Bars
twierdził, że napisana jest z wyrafinowaniem i pokrętnie,
a w każdym słowie czuje się bezsenną noc; damski głos
powiedział, że „ach nie, ona się tak lekko czyta"; Pietrow
pochylił się ku pani Łużyn i wyszeptał do niej cytat z Żu-
kowskiego: „Jedynie to, co napisane zostało z trudem, czy-
ta się lekko", poeta zaś, przerwawszy komuś w pół słowa,
nie wymawiając w zapale dźwięku „r", krzyknął, że autor
to dureń; na co Wasilij Wasiljewicz, który książki nie czy-
tał, pokręcił karcąco głową. Dopiero jednak w przedpoko-
ju, gdy się już wszyscy ze wszystkimi żegnali, podejmując
swoistą przymiarkę, gdyż później znów żegnali się ze sobą
na ulicy - choć wszyscy szli w jednym kierunku - aktor
o wytrawionej twarzy uderzył się nagle dłonią w czoło:
„O mało nie zapomniałem, moja miła - powiedział, przy
każdym słowie, nie wiedzieć czemu, ściskając rękę pani
207
Łużyn. - W tych dniach pytał mnie o pani telefon ktoś
z królestwa filmu. - Tu zrobił zdumione oczy i wypuścił
dłoń pani Łużyn. - Jak to, nie wie pani, że teraz gram
w filmie? A jakże, a jakże. Dostałem duże role, i to na całą [
gębę". W tym momencie wyparł go poeta i pani Łużyn nie
zdążyła się dowiedzieć, o kim mówił aktor. i
Goście wyszli. Łużyn siedział bokiem do stołu, na którym
w różnych pozach, jak postacie w końcowej scenie Rewizo-
ra, zamarły resztki poczęstunku, puste i niedopite szklan- *
ki. Jedna jego dłoń była ciężko rozczapierzona na obrusie. j.
Spod na wpół opuszczonych, znowu opuchniętych powiek '
patrzył na czarny, skręcony z bólu koniuszek zapałki, która \
przed chwilą zgasła w j ego palcach. Jego duża twarz o flacza- j,
stych fałdach, idących od nosa i ust, lekko błyszczała, na f
policzkach zaś zdążył już złocistą od światła szczeciną poją- j
wić się po jednym dniu wiecznie golony i wiecznie wscho- „
dzący włos. Ciemnopopielaty, włochaty w dotyku garnitur [
obciskał go ciaśniej niż dawniej, choć w zamyśle był obszer- «
ny. Tak bez ruchu siedział Łużyn i pobłyskiwały szklane |"
paterki z cukierkami; jakaś łyżeczka zastygła na obrusie *■
z dala od jakiegokolwiek nakrycia, i całkiem nietknięta t
pozostała mała, nienęcąca z wyglądu, ale niezwykle smacz-
(
na babka. Cóż to takiego? - myślała pani Łużyn, spoglądając
na męża. - Boże, cóż to takiego? Ogarnęło ją poczucie bezsiły [
i beznadziejności, niejasnego smutku, jakby porwała się na L
coś, co okazało się za trudne. I wszystko szło na marne, tak [
jak ta babka, wszystko szło na marne - nie warto było starać '
się, wymyślać rozrywek, sprowadzać interesujących gości. [
Spróbowała wyobrazić sobie, jak tego - znów oślepłego,
znów zasępionego - Łużyna zacznie obwozić po Riwierze, [
i zobaczyła tylko jedno: Łużyn siedzi w hotelowym pokoju |
z oczyma wbitymi w podłogę. Z niemiłym uczuciem, że
przez dziurkę od klucza podgląda los, nachyliła się na
208 !
mgnienie i zobaczyła przyszłość - dziesięć, dwadzieścia,
trzydzieści lat - i wszystko było tak samo, żadnej odmiany,
wciąż ten sam zasępiony, przygarbiony Łużyn i do tego
milczenie i beznadziejność. Głupie, niegodne myśli. Od
razu znów się w duchu rozprostowała, a dokoła były znane
rzeczy i troski: czas kłaść się spać, piaskowej babki nie
trzeba na przyszłość podawać, jaki miły był Pietrow, jutro
rano trzeba pojechać załatwić sprawy paszportowe, znów
odwleka się wyprawa na cmentarz. Wydawało się, że nie ma
nic prostszego - wystarczy wsiąść do taksówki i pojechać
tam, za miasto, na mały, otoczony pustaciami cmentarz. Ale
wszystko tak się składało, że nie mogli pojechać, to Łużyna
bolały zęby, to biegali w sprawach paszportu, to coś jeszcze
- drobne i niedostrzegalne przeszkody. A ileż teraz mieli
rozmaitych spraw... Trzeba będzie koniecznie zaprowadzić
Łużyna do dentysty. „Znowu boli?" - zapytała i położyła
dłoń na jego ręce. „Tak, tak" - odparł i wykrzywił twarz,
wciągając z cmoktaniem jeden policzek. Ból zęba wymyślił
przed kilkoma dniami, żeby jakoś wytłumaczyć swoje przy-
gnębienie i milkliwość. „Od razu jutro zadzwonię do denty-
sty" - powiedziała zdecydowanie. „Nie trzeba - przeciągle
wymówił Łużyn - proszę, nie trzeba". Wargi mu zadrgały.
Poczuł, że zaraz się rozpłacze, bo stawało się to zbyt strasz-
ne. „Czego nie trzeba?" - zapytała czule i pytanie wyraziła
drobnym dźwiękiem w rodzaju „ym?" z zamkniętymi war-
gami. Potrząsnął głową i na wszelki wypadek znowu possał
ząb. „Nie trzeba do dentysty? O nie, Łużyn zostanie zapro-
wadzony do dentysty. Nie wolno tego zaniedbywać". Łużyn
wstał z krzesła i trzymając się za policzek, przeszedł do
sypialni. „Dam mu proszek - powiedziała - właśnie".
Proszek nie podziałał. Łużyn nie spał jeszcze długo po
tym, gdy zasnęła żona. Prawdę rzekłszy - nocne godziny,
godziny bezsenności w ciemnym, zamkniętym pokoju,
209
były jedyną porą, pozwalającą spokojnie myśleć, bez oba-
wy przegapienia kolejnego ruchu potwornej kombinacji.
Nocą, zwłaszcza jeśli się leżało nieruchomo, z zamknię-
tymi oczyma, nic nie mogło się zdarzyć. Nadaremnie
i w miarę możności na chłodno sprawdzał Łużyn ruchy
zrobione już przeciwko niemu, ale gdy tylko zaczynał zga-
dywać, jakie formy przybierze dalsza powtórka schematu
jego przeszłości, robiło mu się niewyraźnie i straszno, jak-
by z bezlitosną precyzją sunęło na niego nieuchronne
i niedające się pomyśleć nieszczęście. Tej nocy szczegól-
nie dojmująco odczuł własną bezsilność wobec tego powol-
nego, wyrafinowanego ataku i zapragnął nie zasnąć wcale,
możliwie najbardziej przedłużyć tę noc, tę zaciszną ciem-
ność, zatrzymać czas na północy. Żona spała w zupełnej
niemocie; właściwie - wcale jej nie było. Tylko tykanie
zegarka na nocnym stoliku dowodziło, że czas nadal trwa.
Łużyn wsłuchiwał się w to drobiące bicie serca, znowu
zamyślał się i nagle drgnął, spostrzegłszy, że tykanie ze-
garka ustało. Wydało mu się, że noc zastygła na zawsze,
teraz nie było już nawet dźwięku, który wyznaczałby jej
mijanie, czas umarł, wszystko było przychylne, cisza była
aksamitna. To szczęście i uspokojenie niedostrzegalnie
wykorzystał sen, ale we śnie znowu nie miało się spokoju,
bo rozpościerały się tam znowu sześćdziesiąt cztery kwad-
raty, wielka szachownica, pośrodku której dygocący i zu-
pełnie nagi stał Łużyn, wielkości pionka, i wpatrywał się
w niejasny układ olbrzymich figur, garbatych, wielkogło-
wych, koronowanych.
Obudził się, kiedy żona, już ubrana, pochyliła się nad
nim i pocałowała w siodełko nosa. „Dzień dobry, miły Łu-
żyn - powiedziała. - Już dziesiąta. Co dziś robimy? Den-
tysta czy wiza?". Łużyn spojrzał na nią jasnymi, stropio-
nymi oczami i od razu znowu przymknął powieki. „A kto
210
zapomniał na noc nakręcić zegarek? - zaśmiała się żona,
tarmosząc leciutko jego pełną, białą szyję. - W ten sposób
można przespać całe życie". Przechyliła głowę w bok, pat-
rząc na profil męża otoczony wydęciami poduszki, i spo-
strzegłszy, że znowu zasnął, uśmiechnęła się i wyszła z poko-
ju. W gabinecie stała chwilę przed oknem, spoglądając na
zielonkawobłękitne niebo, po zimowemu bezchmurne, i po-
myślała, że dziś jest pewnie bardzo zimno i Łużynowi trzeba
będzie przygotować wełnianą kamizelkę. Na biurku zadzwo-
nił telefon, to pewnie matka chciała zapytać, czy przyjdą dziś
do niej na obiad. „Hallo?" - odezwała się pani Łużyn, przy-
siadłszy na skraju biurka. „Hallo, hallo" - zawołał w telefonie
czyjś zdenerwowany i gniewny głos. „Tak, tak, słucham"
- odrzekła pani Łużyn i przesiadła się na fotel. „Kto mówi?"
-zapytał niezadowolony głos po niemiecku, ale przeciągając
z rosyjska. „A kto mówi?" - podjęła pani Łużyn. „Czy pan
Łużyn jest w domu?" -dowiadywał się głos już po rosyjsku.
„Kto mówi?" - powtórnie zapytała z uśmiechem pani Łużyn.
Zapadło milczenie. Głos jakby zastanawiał się, czy ujawnić
się, czy też nie. „Chciałbym mówić z panem Łużynem
- zaczął znowu, wróciwszy do języka niemieckiego. - Sprawa
jest bardzo pilna i ważna". „Chwileczkę" - rzuciła pani
Łużyn i przespacerowała się ze dwa razy po pokoju. Nie, nie
warto było budzić Łużyna. Wróciła do telefonu. „Jeszcze śpi
- oznajmiła. - Ale jeśli chce pan coś przekazać...". „Ach, to
wielka szkoda - przemówił głos, ostatecznie owładnąwszy
językiem rosyjskim. - Dzwonię już po raz drugi. Poprzed-
nim razem zostawiłem swój telefon. Jest to sprawa niezwyk-
le dla niego ważna i pilna". „Jestem jego żoną - powiedziała
pani Łużyn. - Jeśli coś trzeba...". „Bardzo miło mi poznać
- przerwał rzeczowo głos. - Moje nazwisko Walentinow.
Małżonek na pewno pani o mnie opowiadał. Proszę więc
powtórzyć mu, kiedy się obudzi, żeby wsiadł do samochodu
211
i przyjechał do mnie. Koncern filmowy «Veritas», Raben-
strasse 82. Sprawa jest bardzo pilna i dla niego bardzo
ważna!" - mówił dalej głos, znowu przechodząc na język
niemiecki, nie wiadomo, czy dlatego, że wymagała tego
waga sprawy, czy dlatego po prostu, że niemiecki adres
pociągnął go w stosowny język. Pani Łużyn udała, że za-
pisuje adres, a potem zaproponowała: „Może pan mi jednak
powie najpierw, o co chodzi". Głos podniecił się nieprzyjem-
nie. „Jestem starym przyjacielem męża pani. Każda sekun-
da jest droga. Czekam na niego dziś dokładnie o dwunastej.
Proszę mu to przekazać. Każda sekunda...". „Dobrze - od-
parła pani Łużyn. - Przekażę mu, ale nie wiem - może
dziś nie będzie mógł". „Proszę mu tylko szepnąć: czeka
na ciebie Walentinow" - zaśmiał się głos i wyśpiewawszy
po niemiecku „do widzenia", z trzaskiem słuchawki zapadł
się w niebyt. Kilka chwil pani Łużyn siedziała zamyślona,
a potem powiedziała sobie, że jest głupia. Należało przede
wszystkim wytłumaczyć, że Łużyn przestał zajmować się
szachami. Walentinow... Dopiero teraz przypomniała sobie
wizytówkę znalezioną w szapokłaku. Walentinow jest oczy-
wiście szachowym znajomym Łużyna. Innych znajomych
nie miał. O żadnym starym przyjacielu nigdy nie wspo-
minał. Ten jegomość miał ton wprost nieznośny. Trzeba
było zażądać, żeby wyjaśnił, o co chodzi. Głupia. Co teraz
robić? Zapytać Łużyna? -nie. Kim jest Walentinow? Stary
przyjaciel... Graalski mówił, że pytano go... Acha, to bardzo
proste. Przeszła do sypialni, przekonała się, że Łużyn jesz-
cze śpi - rano spał niezwykle mocno - i wróciła do telefonu.
Aktor na szczęście był w domu i od razu zaczął długą
opowieść o lekkomyślnych i paskudnych postępkach, któ-
rych dopuściła się niegdyś jego wczorajsza rozmówczyni.
Pani Łużyn, niecierpliwie dosłuchawszy do końca, zapytała,
kim jest Walentinow. Aktor wydał okrzyk i zaczął mówić:
212
„Proszę sobie wyobrazić, jaki ze mnie zapominalski, nie
mogę żyć bez suflera", wreszcie opowiedziawszy dokładnie
0 swoich stosunkach z Walentinowem, wspomniał mimo-
chodem, że Walentinow - wedle tego, co sam o sobie mówił
- był szachowym protektorem Łużyna i zrobił z niego wiel-
kiego gracza. Potem aktor wrócił do wczorajszej damy
1 opowiedziawszy o jeszcze jednej jej podłości, zaczął się
wielosłownie żegnać z panią Łużyn, przy czym ostatnimi
jego słowami było: „całuję paluszki".
„Więc to tak - powiedziała pani Łużyn, odwiesiwszy
słuchawkę. - No dobrze". Tu spostrzegła się, że w roz-
mowie dwa czy trzy razy wymówiła nazwisko Walenti-
nowa i że mąż mógł to przypadkiem usłyszeć, jeśli wy-
chodził z sypialni do przedpokoju. Kolnęło ją w sercu
i pobiegła sprawdzić, czy on jeszcze śpi. Obudził się i palił
w łóżku. „Nigdzie dziś nie pojedziemy - oznajmiła. - Zro-
biło się bardzo późno. A obiad zjemy u mamy. Poleź jesz-
cze, dobrze ci to zrobi - jesteś gruby". Zamknąwszy
szczelnie drzwi sypialni, a następnie gabinetu, wyszukała
pośpiesznie w książce telefonicznej numer „Veritasu"
i nasłuchując, czy Łużyn nie kręci się w pobliżu, zadzwo-
niła. Okazało się, że Walentinowa niełatwo jest dopaść.
Trzy różne osoby, jedna po drugiej, podchodziły do te-
lefonu, odpowiadały, że zaraz go poproszą, a potem pa-
nienka rozłączała i trzeba się było łączyć na nowo. Przy
tym pani Łużyn starała się mówić jak najciszej i musiała
swoje słowa powtarzać, a to było nieprzyjemne. Wreszcie
żółciutki i chudziutki głos oznajmił jej ponuro, że Wa-
lentinowa nie ma, że będzie na pewno o wpół do pierw-
szej. Poprosiła, aby przekazano, że Łużyn nie może przy-
jechać, ponieważ jest chory, będzie długo chorować
i prosi stanowczo, aby go więcej nie niepokojono. Odło-
żywszy słuchawkę na widełki, znów zaczęła nasłuchiwać,
213
usłyszała tylko stukot własnego serca i wtedy westchnęła
i z niezmierną ulgą powiedziała: „uff". Z Walentinowem
sprawa została skończona. Chwała Bogu, że była przy
telefonie sama. Teraz wszystko minęło. A niedługo wyjeż-
dżają. Trzeba jeszcze zadzwonić do matki i do dentysty.
Z Walentinowem sprawa skończona. Co za ckliwe nazwi-
sko. Zamyśliła się na chwilę, odbywszy przez tę chwilę
-jak to się czasem zdarza - długą i niespieszną podróż:
udała się w przeszłość Łużyna, ciągnąc za sobą Walen-
tinowa, którego z brzmienia głosu wyobraziła sobie w ro-
gowych okularach i jako kogoś długonogiego. Podróżując
teraz w lekkiej mgiełce, szukała miejsca, gdzie można
byłoby wysadzić na ziemię Walentinowa, oślizgłego, ohyd-
nie wiercącego się, ale nie znajdowała takiego miejsca, bo
o młodości Łużyna nie wiedziała prawie nic. Docierając
jeszcze dalej w głąb, przez widmowy kurort z widmowym
hotelem, gdzie mieszkał czternastoletni wunderkind, za-
wędrowała w dzieciństwo Łużyna, gdzie było jakby jaś-
niej - ale i tu nie udało się ulokować Walentinowa. Wtedy
wróciła ze swoim coraz obrzydliwszym ciężarem i gdzieś
we mgle Łużynowskiej młodości widniały wyspy: on wy-
jeżdża za granicę grać tam w szachy, kupuje pocztówki
w Palermo, trzyma w ręku wizytówkę z tajemniczym na-
zwiskiem ... Trzeba było wrócić do punktu wyj ścia z nady-
maj ącym się, triumfującym Walentinowem i zwrócić go
firmie „Veritas" niczym paczkę poleconą, wysłaną na nie-
możliwy do odszukania adres. Niechże tam sobie zostanie,
nieznany, ale niewątpliwie szkodliwy, ze swoim strasznym
tytułem: protektor szachowy.
Po drodze do rodziców, idąc pod rękę z Łużynem po
słonecznej, tkniętej przymrozkiem ulicy, zaczęła mówić
o tym, że za tydzień najpóźniej powinni wyjechać, ale że
przedtem muszą koniecznie odwiedzić zapomniany przez
214
wszystkich grób. Od razu też ustaliła plan tego tygodnia
- paszporty, dentysta, zakupy, pożegnalne przyjęcie,
a w piątek - wyprawa na cmentarz. W mieszkaniu u matki
było zimno, nie tak bardzo jak przed miesiącem, ale jed-
nak zimno, i matka otulała się we wspaniałą chustę z peonia-
mi na zielonym tle, a otulając się, kuliła od chłodu ramiona.
Ojciec przyjechał podczas obiadu, domagał się wódeczki
i z suchym szelestem zacierał ręce. Pani Łużyn spostrzegła
po raz pierwszy, jak smutno i pusto jest w tych dźwięcznych
pokojach, spostrzegła, że wesołość ojca jest równie udawana
jak uśmiech matki, że oboje są już starzy i bardzo samotni,
a biednego Łużyna nie lubią i starają się nie wspominać
o niedalekim wyjeździe. Przypomniała sobie wszystkie
okropności, które mówiono o jej narzeczonym, złowrogie
przestrogi i krzyk matki: „Porąbie cię na kawałki i spali
w piecu"... Z tego wszystkiego wyszło teraz coś bardzo
spokojnego i niewesołego i wszystko uśmiechało się nieży-
wym uśmiechem, fałszywie zadzierzyste baby na obrazach,
owalne lustra, berliński samowar, ich czworo przy stole.
Spokój - myślał tego dnia Łużyn. - Jest spokój, ale od-
bywają się ukryte preparacje. Ono chce mnie zaskoczyć.
Uwaga, uwaga. Trzeba się skupić i obserwować.
Wszystkie jego myśli w ostatnim czasie były myślami
szachowymi, ale jeszcze się trzymał - nie pozwalał sobie
myśleć o przerwanej partii z Turatim, nie otwierał pew-
nych numerów gazet - a jednak był w stanie rozumować
wyłącznie układami szachowymi, a mózg jego pracował
tak, jakby siedział nad szachownicą. Czasami we śnie przy-
sięgał lekarzowi o agatowych oczach, że nie gra w szachy
- ot, tylko raz rozstawił figury na kieszonkowej szachow-
nicy i przejrzał dwie czy trzy partie w gazecie - po prostu
dla zabicia czasu. Zresztą nawet do tych upadków doszło
nie z jego winy, a stanowiły one serię ruchów w ogólnej
215
kombinacji, która zręcznie powtarzała pewien zagadkowy
temat. Trudno, bardzo trudno przewidzieć zawczasu na-
stępne powtórzenie, ale jeszcze trochę, a wszystko stanie
się jasne i - być może - znajdzie się sposób obrony...
Przygotowania do następnego ruchu odbywały się jednak
bardzo powoli. Przez dwa czy trzy dni trwał spokój; Łużyn
robił sobie paszportowe zdjęcia i fotograf ujmował go za
podbródek, obracał mu lekko twarz, prosił, aby szerzej
otworzył usta, i świdrował mu w zębie z napiętym bzycze-
niem. Bzyczenie kończyło się, dentysta szukał czegoś na
szklanej półeczce i znalazłszy, przystawiał pieczątkę w pasz-
porcie, bardzo szybko wodząc piórem. „Proszę" - mówił,
podając papier, gdzie wyrysowane były dwa rzędy zębów,
zaś na dwóch zębach widniały atramentowe krzyżyki. Nie
było w tym nic podejrzanego i ten podstępny spokój trwał
do czwartku. W czwartek zaś Łużyn wszystko zrozumiał.
Jeszcze poprzedniego dnia przyszedł mu do głowy cieka-
wy chwyt, za pomocą którego można było chyba udaremnić
knowania tajemniczego przeciwnika. Chwyt polegał na tym,
ażeby z własnej woli wykonać jakieś bezsensowne, ale nie-
oczekiwane działanie, które wykraczałoby poza regularność
jego życia, i w ten sposób wikłałoby dalsze układy ruchów,
zamierzonych przez przeciwnika. Była to obrona próbna, by
tak rzec, obrona na los szczęścia - ale Łużyn, wariując ze
zgrozy wobec nieuchronności następnego powtórzenia, nie
mógł wymyślić nic lepszego. W czwartek, za dnia, towarzy-
sząc żonie i teściowej przy zakupach, zatrzymał się nagle
i zawołał: „Dentysta. Zapomniałem o dentyście". „Co za
głupstwa, Łużyn - powiedziała żona. - Przecież on wczoraj
powiedział, że wszystko jest już zrobione". „Uwiera - powie-
dział Łużyn i podniósł palec. - Jeśli będzie uwierać, potrzeb-
na plomba. Było powiedziane, że jeśli będzie uwierać, mam
przyjechać dokładnie o czwartej. Uwiera. Jest za dziesięć
216
czwarta". „Coś ci się pomyliło - uśmiechnęła się żona. -Ale
oczywiście, jeśli boli, jedź. A potem wracaj do domu, będę
w domu około szóstej". „Zjedzcie u nas kolację" - powiedzia-
ła matka z błaganiem w głosie. „Nie, mamy wieczorem gości
- gości, których ty nie lubisz". Łużyn machnął na pożegna-
nie laską i wgramolił się do taksówki, mocno zginając plecy.
„Maleńki manewr" - uśmiechnął się i poczuwszy, że mu
gorąco, rozpiął płaszcz. Za pierwszym zakrętem zatrzymał
taksówkę, zapłacił i niespiesznie ruszył do domu. Naraz
wydało mu się, że już kiedyś wszystko to przebył, i tak się
wystraszył, że wpadł do najbliższego sklepu, zdecydowa-
wszy przechytrzyć przeciwnika nowym zaskoczeniem.
Sklep okazał się salonem fryzjerskim, i to damskim. Łużyn
zatrzymał się, rozglądając, a uśmiechnięta kobieta zapytała
go, czego sobie życzy. „Kupić..." - powiedział Łużyn, rozglą-
dając się nadal. W tej właśnie chwili dostrzegł woskowe
popiersie i wskazał na nie laską (zaskakujący ruch, wspania-
ły ruch). „To nie jest na sprzedaż" - oznajmiła kobieta.
„Dwadzieścia marek" - zaproponował Łużyn i wyjął portfel.
„Chce pan kupić tę lalkę?" - z niedowierzaniem zapytała
kobieta, a ktoś jeszcze podszedł do niej. „Tak" - odrzekł
Łużyn i zaczął przypatrywać się woskowej twarzy. „Ostroż-
nie - szepnął nagle sam do siebie - zdaje się, że zaczynam
wpadać". Spojrzenie woskowej damy, jej różowe nozdrza
-już to kiedyś było. „To żart" - powiedział Łużyn i pośpiesz-
nie wyszedł z salonu. Zrobiło mu się ohydnie przykro,
przyśpieszył kroku, choć nie było dokąd się śpieszyć. „Do
domu, do domu - mamrotał - tam uporządkuję wszystkie
kombinacje". Zbliżając się do domu, spostrzegł, że przed
bramą zatrzymał się ogromny, lustrzano-czarny samochód.
Mężczyzna w meloniku pytał o coś odźwiernego. Odźwier-
ny, ujrzawszy Łużyna, wyciągnął nagle palec i zawołał: „To
on!". Tamten odwrócił się.
217
... Trochę smaglejszy, co sprawiało, że białka oczu wy-
dawały się jaśniejsze, ale równie strojny, w płaszczu z fo-
kowym szalowym kołnierzem, w obfitym białym jedwab-
nym szaliku, Wałentinow, uśmiechając się uwodzicielsko,
zrobił krok ku Łużynowi - olśnił Łużyna niczym reflek-
torem i w świetle, które nań rzucił, zobaczył pełną, bla-
dą jego twarz, mrugające powieki, w następnej chwili zaś
ta blada twarz straciła wszelki wyraz, a ręka, którą Wa-
łentinow ściskał w obu dłoniach, była zupełnie bezwolna.
„Mój drogi - rozpromienił się głos Walentinowa - jestem
szczęśliwy, że cię widzę. Powiedziano mi, że leżysz w łóż-
ku, żeś chory, mój drogi. Ale to jakieś nieporozumienie"...
I akcentując „nieporozumienie", Wałentinow wydął czer^
wone, wilgotne wargi i słodko zmrużył oczy. „Zostawmy
jednak czułości na później - przerwał sam sobie i ze stuk-
nięciem włożył melonik. - Jedziemy. Sprawa jest wyjąt-
kowej wagi i odwlekanie byłoby... zgubne" - dokończył,
otwierając szeroko drzwi samochodu; po czym objął Łuży-
na za plecy, jakby unosił go z ziemi, pociągnął i usadowił,
opadłszy obok niego na niskie, miękkie siedzenie. Przed
nim siedział bokiem niewielkiego wzrostu ostronosy czło-
wieczek z podniesionym kołnierzem palta. Wałentinow,
gdy tylko rzucił się na oparcie i skrzyżował nogi, wrócił
do rozmowy z tym człowieczkiem, rozmowy urwanej na
przecinku i teraz, w miarę jak przyśpieszał samochód, na-
bierającej tempa. Dotkliwie i bardzo rzeczowo łajał go,
nie zwracając najmniejszej uwagi na Łużyna, który sie-
dział jak ostrożnie oparty o coś posąg, zupełnie odrętwiały,
i słyszał Walentinowa jakby przez grubą zasłonę odległego
dudnienia. Dla ostronosego nie było to dudnienie, lecz
bardzo obraźliwe i mocne słowa - ale siła była po stronie
Walentinowa i ofiara tylko wzdychała i dłubała z nie-
szczęśliwą miną w tłustej plamie na swym czarnym palet-
218
ku, a czasem, kiedy padało słowo szczególnie celne, unosi-
ła brwi i patrzyła na Walentinowa, ale nie wytrzymawszy
blasku jego spojrzenia, od razu mrużyła oczy i kręciła gło-
wą. Łajanie trwało aż do końca jazdy i kiedy Walentinow
łagodnie wypchnął Łuzyna na trotuar i zatrzasnął za sobą
drzwiczki, dobity człowieczek pozostał w samochodzie, au-
tomobil od razu powiózł go dalej i - choć miejsca było
teraz dość - ponuro przygarbiony człowieczek nie ruszył
się z ławeczki. Łużyn tymczasem utkwił nieruchome i bez-
myślne spojrzenie w białej jak jajeczna skorupka tablicz-
ce z czarnym napisem: „Veritas". Walentinow jednak po-
ciągnął go dalej i umieścił w skórzanym fotelu z gatunku
klubowych, jeszcze bardziej grząskim i głębokim niż sie-
dzenie samochodu. W tej właśnie chwili ktoś podenerwo-
wanym głosem zawołał Walentinowa i ten, wetknąwszy
w ograniczony widnokrąg Łuzyna otwarte pudełko cygar,
przeprosił go i znikł. Dźwięk jego głosu nadal drgał w po-
koju i dla Łuzyna, który powoli otrząsał się z odrętwienia,
zaczął stopniowo przeistaczać się w przymilnie czarujący
obraz. Przy dźwięku tego głosu, przy muzyce szachowej
pokusy Łużyn przypomniał sobie z cudownym, rzewnym
smutkiem, właściwym wspomnieniom o miłości, tysiące
partii, które kiedyś rozegrał. Nie wiedział, którą ma wy-
brać, żeby ze łzami rozkoszować się nią, wszystko nęciło
i pieściło wyobraźnię, on zaś przefruwał od jednej do dru-
giej, w mgnieniu oka przepatrując rozdzierające serce
kombinacje. Były tam kombinacje czyste i pełne gracji,
gdzie myśl kroczyła ku zwycięstwu po marmurowych
stopniach; były czułe drgnienia w kąciku szachownicy
i namiętny wybuch, i fanfara hetmana idącego na ofiarną
śmierć... Wszystko było piękne, wszystkie tęczowania mi-
łości, wszystkie kołowania, tajemnicze ścieżki, które wy-
bierała. A miłość ta była zgubna.
219
Klucz został znaleziony. Cel ataku jest jasny. Poprzez
bezlitosną powtarzalność ruchów prowadzi on do tej właś-
nie namiętności, która zburzyła sen życia. Pustka, zgroza,
szaleństwo.
„Ależ nie trzeba" - powiedział Łużyn głośno i spróbował
wstać. Był jednak słaby, miękki i masywny i fotel nie
wypuszczał go. Co zresztą mógł teraz przedsięwziąć? Jego
obrona okazała się wadliwa. Przeciwnik przewidział błąd
i zrobił teraz nieubłagany, od dawna przygotowany ruch.
Łużyn jęknął i zaczął kaszleć, rozglądając się z zakłopo-
taniem. Przed sobą miał okrągły stół, leżały na nim al-
bumy, pisma, osobne arkusze, zdjęcia przestraszonych ko-
biet i mężczyzn o drapieżnie przymrużonych oczach. Na
jednym zaś był ktoś blady, o twarzy bez życia, w dużych
amerykańskich okularach, ktoś, kto na rękach zawisł na
gzymsie drapacza chmur i za chwilę powinien był runąć
w przepaść. I znowu rozległ się nieznośnie znajomy głos:
Walentinow, żeby nie tracić czasu, zaczął mówić do Łuży-
na, ledwie podszedłszy do drzwi, a kiedy je otworzył, ciąg-
nął dalej rozpoczęte już zdanie: „... nakręcić nowy film.
Sam napisałem manuskrypt. Wyobraź sobie, drogi, młodą
dziewczynę, piękną, w przedziale ekspresu. Na jakiejś sta-
cji wsiada młody mężczyzna. Z dobrej rodziny. I oto noc
w wagonie. Ona zasypia, we śnie rozluźniona. Cudowna,
młoda dziewczyna. Mężczyzna -wiesz, taki folblut - zupeł-
nie niewinny, czysty, młody chłopak zaczyna dosłownie
tracić głowę. Rzuca się na nią jak w transie. - I Walen-
tinow, porwawszy się z miejsca, udał, że ciężko dyszy i rzu-
ca się. - Czuje zapach perfum, koronkową bieliznę, wspa-
niałe młode ciało... Ona budzi się, odpycha go, krzyczy...
- Walentinow przycisnął pięść do ust i wybałuszył oczy
- ... wbiega konduktor, pasażerowie. On idzie pod sąd
i zostaje zesłany na ciężkie roboty. Stara matka przycho-
220
dzi do młodej dziewczyny i błaga o ratunek dla syna. Dra-
mat dziewczyny. Chodzi o to, że od pierwszej chwili tam,
w ekspresie, ona straciła dla niego głowę, straciła głowę,
straciła głowę, cała tchnie namiętnością, a on przez nią
- rozumiesz, na czym polega napięcie - przez nią został
zesłany na katorgę. - Walentinow złapał oddech i mówił
już spokojniej: - Potem będzie jego ucieczka. Przygody.
On zmienia nazwisko i zostaje słynnym szachistą, i tu
właśnie, mój drogi, potrzebna mi jest twoja współpraca.
Przyszła mi do głowy wspaniała myśl. Chcę sfilmować jak-
by prawdziwy turniej, żeby z moim bohaterem grali praw-
dziwi, żyjący szachiści. Turati już się zgodził. Moser także.
Konieczny jest jeszcze arcymistrz Łużyn"...
„Sądzę - ciągnął Walentinow po niejakiej pauzie, pod-
czas której wpatrywał się w zupełnie beznamiętną twarz
Łużyna - sądzę, że on się zgodzi. Wiele mi zawdzięcza.
Otrzyma za ten krótki występ pewną sumę. Przypomni
sobie także, że kiedy ojciec porzucił go na pastwę losu,
okazałem się bardzo hojny. Myślałem wtedy, że się kiedyś
po przyjacielsku policzymy. Myślę tak nadal".
I w tej właśnie chwili drzwi rozwarły się z impetem i kę-
dzierzawy jegomość bez marynarki krzyknął po niemiec-
ku z trwożnym błaganiem w głosie: „Ach, proszę, panie
Walentinow, tylko na chwileczkę!". „Wybacz mi, mój drogi
- powiedział Walentinow i ruszył ku drzwiom, ale nie do-
szedłszy do nich, obrócił się ostro, pogmerał w portfelu
i rzucił na stół przed Łużynem jakiś papier. - Niedawno
ułożyłem - wyjaśnił. - Rozwiąż tymczasem. Wrócę za dzie-
sięć minut".
Znikł. Łużyn ostrożnie uniósł powieki. Machinalnie Wziął
do rąk arkusik. Wycinek z szachowego czasopisma, diagram
zadania. Mat w trzech ruchach. Autor - doktor Walentinow.
Zadanie było zimne i chytre i - znając Walentinowa - Łużyn
221
błyskawicznie znalazł rozwiązanie. W tej wymyślnej sza-
chowej sztuczce zobaczył wprost fizycznie całą przebiegłość
jej autora. Z niejasnych słów, które w takiej obfitości wy-
powiedział Wałentinow, zrozumiał jedno: nie ma żadnego
kinematografu, kinematograf jest tylko pretekstem... pu-
łapka, pułapka... Wciągnięcie do gry w szachy, a potem
następny ruch jest oczywisty. Ale ten ruch nie nastąpi.
Łuż.yn szarpnął się i boleśnie wyszczerzywszy zęby, wy-
dostał się z fotela. Opanowało go pragnienie ruchu. Wy-
wijając laską i strzelając palcami wolnej ręki, wyszedł na
korytarz, wybrał kierunek na chybił trafił, znalazł się na
jakimś podwórzu i stamtąd wyszedł na ulicę. Tramwaj
o znajomym numerze zatrzymał się tuż przed nim. Wsiadł,
usadowił się, ale natychmiast znowu wstał i przesadnie
żonglując ramionami, chwytając się skórzanych pętli,
przesiadł się na inne miejsce, koło okna. Wagon był pusty.
Konduktorowi dał markę i mocno potrząsnął głową, rezyg-
nując z reszty. Nie sposób było usiedzieć w miejscu. Znów
się zerwał, omal nie upadł, ponieważ tramwaj właśnie
skręcał, i przesiadł się bliżej drzwi. I tu jednak nie usie-
dział - a kiedy naraz, ni stąd, ni zowąd, wagon wypełniła
wataha uczniów, dziesięć staruszek i pięćdziesięciu gru-
basów, Łużyn nie ustawał w ruchliwości, depcąc komuś
po nogach, a potem przecisnął się na platformę. Zobaczy-
wszy swój dom, w biegu opuścił tramwaj, asfalt przemknął
mu pod lewym obcasem i obróciwszy się, uderzył go w ple-
cy, a laska, zaplątawszy mu się między nogami, nagle, jak
zwolniona sprężyna, wyskoczyła, wzleciała w niebo i upad-
ła tuż przy nim. Dwie panie podbiegły do niego i pomogły
mu wstać. Zaczął dłonią otrzepywać kurz z palta, nałożył
kapelusz i - nie odwracając się - ruszył w kierunku domu.
Okazało się, że winda jest zepsuta, i Łużyn wcale się na
to nie rozgniewał. Potrzeba ruchu nie została jeszcze za-
222
spokój ona. Zaczął wchodzić po schodach, a ponieważ
mieszkał bardzo wysoko, to wchodzenie trwało długo, wy-
dało mu się, że wspina się na drapacz chmur. Dotarł
wreszcie do ostatniego podestu, odpoczął i zachrzęściwszy
kluczem w zamku, wszedł do przedpokoju. Z gabinetu
wyszła mu na spotkanie żona. Była bardzo czerwona, oczy
jej błyszczały. „Łużyn - zapytała - gdzie byłeś?". Zdjął
płaszcz, powiesił go, przewiesił następnie na inny hak,
chciał jeszcze zwłoki; żona jednak podeszła do niego bli-
sko, więc ominąwszy ją łukiem, wszedł do gabinetu, ona
zaś za nim. „Chcę, żebyś mi powiedział, gdzie byłeś. Dla-
czego twoje ręce tak wyglądają? Łużyn!". Zaczął chodzić
po gabinecie, a potem zakaszlał, minął przedpokój i kory-
tarzem dotarł do sypialni, gdzie zaczął starannie myć ręce
w dużej, biało-zielonej miednicy, obwiedzionej fajanso-
wym bluszczem. „Łużyn - zawołała zdetonowana żona
- przecież wiem, że nie byłeś u dentysty. Przed chwilą do
niego dzwoniłam. Odpowiedz mi cokolwiek". Wycierając
dłonie ręcznikiem, obszedł sypialnię i ciągle patrząc nie-
ruchomo przed siebie, wrócił do gabinetu. Chwyciła go za
ramię, ale nie zatrzymał się, podszedł do okna, odsunął
story, zobaczył w granatowej wieczornej otchłani pomy-
kające światła i poruszywszy wargami, jakby coś żuł, ru-
szył dalej. Wtedy zaczął się dziwny spacer - po trzech łą-
czących się ze sobą pokojach, jakby w jakimś konkretnym
celu, krążył Łużyn, żona zaś - to szła obok, to na czymś
przysiadała, spoglądając na niego z zakłopotaniem, cza-
sem Łużyn kierował się do korytarza, zaglądał do poko-
jów, wychodzących oknami na podwórze, i znowu pojawiał
się w gabinecie. Chwilami zdawało się jej, że jest to, być
może, jeden z ciężkawych żartów Łużyna, ale twarz Łuży-
na miała wyraz, którego dotychczas nigdy nie widziała...
uroczysty chyba... trudno to było określić słowami, ale
223
nie wiedzieć czemu, spoglądając na tę twarz, czuła przy-
pływ niewytłumaczalnego lęku. A on nadal, pokasłując
i z trudem łapiąc oddech, równym krokiem chodził po po-
kojach. „Na litość boską, usiądź, Łużyn - mówiła cicho, nie
spuszczając z niego oczu. - Porozmawiajmy o czymkolwiek.
Łużyn? Kupiłam ci neseser. Usiądź, proszę. Umrzesz, jeśli
będziesz tyle chodził. Jutro pojedziemy na cmentarz. Jutro
mamy jeszcze dużo do zrobienia. Neseser z krokodylej skó-
ry. Łużyn, proszę cię!". On jednak nie zatrzymywał się i tyl-
ko z rzadka zwalniał kroku przy oknach, podnosił rękę,
ale namyśliwszy się, szedł dalej. W jadalni stół był nakry-
ty na osiem osób. Spostrzegła się, że lada chwila przyjdą
goście - za późno, żeby odwołać ich telefonicznie - tutaj...
tymczasem... ta zgroza. „Łużyn - zawołała - przecież zaraz
przyjdą ludzie. Nie wiem, co mam robić... Proszę mi coś
powiedzieć. Może stało się jakieś nieszczęście, może spo-
tkałeś kogoś z niemiłych znajomych? Powiedz mi. Tak cię
proszę, nie mogę dłużej prosić"...
Nagle Łużyn zatrzymał się. Było to tak, jakby zatrzymał
się cały świat. Stało się to w salonie, obok gramofonu.
„Stop, maszyna" - powiedziała cicho i nagle rozpłakała
się. Łużyn zaczął wyjmować z kieszeni różne przedmioty
- najpierw wieczne pióro, potem zmiętą chustkę, jeszcze
jedną chustkę starannie złożoną, wręczoną mu rano; po-
tem wyjął papierośnicę z rozpędzoną trojką na wieczku,
prezent teściowej, następnie puste czerwone pudełko po
papierosach, dwa trochę nadłamane papierosy; portfel
i złoty zegarek - prezent od teścia - zostały wyjęte ze
szczególną pieczołowitością. Prócz tego była tam jeszcze
duża brzoskwiniowa pestka. Wszystkie te rzeczy położył
na szafce i sprawdził, czy nic nie zostało.
„Zdaje się, że wszystko" - powiedział i zapiął marynarkę
na brzuchu. Żona uniosła twarz mokrą od łez i ze zdumie-
224
niem patrzyła na małą kolekcję przedmiotów, wyłożonych
przez Łużyna. Podszedł do żony i lekko się skłonił.
Przeniosła spojrzenie na jego twarz, mając niejasną na-
dzieję, że zobaczy znajomy krzywy półuśmiech - i tak rze-
czywiście było: Łużyn uśmiechał się.
„Jedyne wyjście - oznajmił. - Trzeba wypaść z gry".
„Gra? Więc będziemy grać?" - zapytała serdecznie i po-
myślała jednocześnie, że powinna się upudrować, bo zaraz
przyjdą goście.
Łużyn wyciągnął ręce. Upuściła chusteczkę na kolana
i skwapliwie podała mu palce.
„Było dobrze" - oświadczył Łużyn i pocałował ją naj-
pierw w jedną dłoń, a potem w drugą, tak jak go uczyła.
„Cóż to, Łużyn, czy ty się żegnasz?".
„Ta-ak" - powiedział, udając roztargnienie. Potem odwró-
cił się i zakasławszy, wyszedł na korytarz. W tej właśnie
chwili z przedpokoju rozległ się dzwonek - prostoduszny
dzwonek punktualnego gościa. Dopędziła męża i chwyciła
go za rękaw. Łużyn odwrócił się i nie wiedząc, co powiedzieć,
popatrzył na jej nogi. Z głębi wybiegła pokojówka, a ponie-
waż korytarz był dosyć wąski, nastąpiło lekkie, pośpieszne
zderzenie: Łużyn trochę się cofnął, potem zrobił krok na-
przód, żona jego też przesuwała się to w jedną, to w drugą
stronę, bezwiednie przygładzając włosy, pokojówka zaś, coś
powtarzając i pochylając głowę, usiłowała znaleźć szczelinę,
przez którą mogłaby się przedostać. Kiedy wreszcie prze-
mknęła i znikła za portierą, oddzielającą przedpokój, Łużyn
- jak przed chwilą - skłonił się i szybko otworzył drzwi,
przed którymi stał. Jego żona - sama nie wiedząc czemu
- chwyciła za klamkę drzwi, które on już za sobą zamykał;
Łużyn nacisnął, ona złapała mocniej i zaczęła spazmatycz-
nie śmiać się, usiłując wcisnąć kolano w dość szeroką jesz-
cze szparę - ale wtedy Łużyn naparł całym ciałem i drzwi
225
zamknęły się, szczęknęła zasuwka, a prócz tego klucz dwu-
krotnie obrócił się w zamku. Tymczasem w przedpokoju
rozlegały się już głosy, ktoś sapał, ktoś się z kimś witał.
Zamknąwszy drzwi, Łużyn przede wszystkim zapalił
światło. Białym lśnieniem objawiła się pod lewą ścianą
emaliowana wanna. Po prawej widniał rysunek ołówkiem:
sześcian rzucający cień. W głębi przy oknie stała niewyso-
ka komoda. Dolna część okna była jakby równo powle-
czona szronem, iskrząco błękitna, nieprzejrzysta. W górnej
części czerniał kwadrat nocy o lustrzanym połysku. Łużyn
pociągnął za uchwyt dolnego skrzydła, ale coś się tam
przykleiło albo zaczepiło i skrzydło nie chciało się otwo-
rzyć. Zastanowił się chwilę, potem objął oparcie krzesła
stojącego koło wanny i przeniósł spojrzenie z tego moc-
nego białego krzesła na stężały zamróz szyby. Zdecydowa-
wszy się wreszcie, uniósł krzesło za nogi i uderzył, jak
taranem, krawędzią oparcia. Coś zachrzęściło, uderzył
jeszcze raz i nagle w zmrożonym szkle pojawiła się czarna
gwiazdokształtna dziura. Nastała chwila wyczekującej ci-
szy. Potem gdzieś bardzo głęboko w dole coś delikatnie
zadzwoniło i rozsypało się. Usiłując powiększyć dziurę,
uderzył jeszcze raz i klin szkła rozbił się u jego nóg. Teraz
zamarł. Za drzwiami dały się słyszeć głosy. Ktoś zapukał.
Ktoś głośno zawołał go po imieniu. Potem zapadła cisza
i bardzo wyraźnie zabrzmiał głos żony: „Miły Łużyn, ot-
wórz, proszę". Z trudem powstrzymując ciężki oddech,
Łużyn postawił krzesło na podłodze i popróbował wysunąć
się przez okno. Duże kliny i ostre krawędzie sterczały jesz-
cze w ramie. Coś dźgnęło go w szyję, szybko wciągnął
z powrotem głowę - nie, nie da rady przeleźć. We drzwi
załomotała pięść. Dwa męskie głosy wiodły spór, a w ten
jazgot wwiercał się szept żony. Łużyn postanowił nie roz-
bijać już szyby, za dużo byłoby brzęku. Podniósł oczy.
226
Górna szyba. Ale jak się do niej dostać? Starając się nie
hałasować i niczego nie rozbić, zaczął zdejmować z komo-
dy przedmioty: lustro, jakąś flaszeczkę, szklankę. Robił
to wszystko powoli i sprawnie, choć tak go przynaglało
łomotanie za drzwiami. Zdjąwszy także serwetę, próbował
wgramolić się na komodę, która sięgała mu po pas, i nie od
razu mu się to udało. Poczuł duszność, zrzucił marynarkę
i wtedy zauważył, że ręce ma we krwi, a przód koszuli
czerwono poplamiony. Wreszcie znalazł się na komodzie,
komoda trzeszczała pod jego ciężarem. Szybko wyciągnął
ręce ku górnemu skrzydłu i już czuł, że łomot i głosy po-
pychają go i musi się śpieszyć. Uniósłszy rękę, szarpnął
skrzydło i skrzydło się otwarło. Czarne niebo. Stamtąd, z tej
zimnej ciemności dotarł głos żony, cicho przemówił: „Łu-
żyn, Łużyn". Przypomniał sobie, że trochę dalej, po lewej
stronie, jest okno sypialni i z niego właśnie wysunął się ten
szept. Za drzwiami tymczasem gwar i łomot narastały, było
tam pewno ze dwudziestu ludzi - Walentinow, Turati, staru-
szek z kwiatami - sapiący, chrząkający - i jeszcze ktoś,
i jeszcze, a wszyscy razem uderzali czymś w dygocące drzwi.
Jednak kwadrat nocy znajdował się jeszcze za wysoko.
Ugiąwszy kolano, Łużyn wciągnął krzesło na komodę.
Krzesło zachowywało się chwiejnie, trudno było balanso-
wać, a jednak Łużyn doczołgał się. Teraz mógł swobodnie
oprzeć łokcie o dolną krawędź czarnej nocy. Oddychał tak
giośno, że ogłuszał sam siebie, i już daleko w tyle pozostały
krzyki za drzwiami, ale za to wyraźniej szy stawał się prze-
nikliwy głos dobywający się z okna sypialni. Po wielu wysił-
kach znalazł się w dziwnej i męczącej pozycji: jedna noga
zwisała na zewnątrz, gdzie podziała się druga - nie wiado-
mo, a tułów w żaden sposób nie chciał się przecisnąć. Koszu-
la na ramieniu była rozdarta, cała twarz mokra. Uczepiwszy
się ręką czegoś w górze, przedostał się bokiem przez otwór
227
okna. Teraz obie nogi zwisały na zewnątrz, należało tylko
puścić to, czego się trzymał - i jest uratowany. Zanim
puścił, spojrzał w dół. Odbywały się tam jakieś skwapliwe
przygotowania: odbicia okien gromadziły się i wyrównywa-
ły szeregi, cała przepaść rozpadała się na blade i ciemne
kwadraty, a w tym mgnieniu, w którym Łużyn rozwarł
ręce, w mgnieniu, kiedy chlusnęło mu w usta rozpędzone,
lodowate powietrze, zobaczył, jaka to wieczność usłużnie
i nieubłaganie rozpostarła się przed nim.
Drzwi wysadzono. „Aleksandrze Iwanowiczu, Aleksan-
drze Iwanowiczu!" - ryczało kilka głosów.
Ale żadnego Aleksandra Iwanowicza nie było.
Posłowie
1
Por. V Nabokov, Introduction (Przedmowa do.) Poems and Problems, New York
1979, s. 15, idem, Strong Optraons, New York 1973, s 160-161.
229
Nie pisałem sonetu (...)
lecz ruszając to pionki, to wieże
wymyślałem zadanie do świtu.
(...)
230
opowiada o starym mistrzu, który wpada w obłęd, ponie-
waż świat szachów nakłada mu się na rzeczywistość. Ma
wrażenie, że ktoś przestawia w jego mózgu Jak ciężkie
meble różne figury", że pionek Jak czarna kukła" idzie
wprost na niego, że bardzo blisko podchodzi czarny król,
a potem zaczyna skakać po wielkich kwadratach podłogi
ruchami konika szachowego. W szpitalu dla obłąkanych
siwowłosy mistrz do ostatniej swej godziny skacze po pod-
łodze, uważając się za białego konia, szachową figurę 1.
16 listopada tegoż roku „Rui" opublikował Nabokovow-
ską recenzję książki znanego szachisty, ale zarazem kry-
tyka i dramaturga, Jewgienija Znosko-Borowskiego 2 Ka-
pablanka i Alochin (Capablanca i Alechin), recenzję
entuzjastyczną. „Ta niewielka książka dla miłośnika sza-
chów - pisał Nabokov - okaże się porywającą powieścią,
czy raczej pierwszym tomem powieści, gdyż jej bohatero-
wie dopiero teraz naprawdę starli się ze sobą i w przyszło-
ści czeka ich jeszcze niemało zachwycających potyczek.
(...) Istnieje «gra w przestrzeni*, dla której charakterys-
tyczna jest troska o mocną, nienadwerężoną pozycję, i ist-
nieje «gra w czasie», tzn. gra w ruchu, w rozwoju. Capa-
blanca okazuje się graczem dynamicznym, «rycerzem
szybko biegnącego czasu». Nie mniej celnie opisuje Zno-
sko-Borowski grę Alechma. Porównując go z Capablanca,
tego ostatniego nazywa klasykiem i technikiem, Alechina
zaś - romantykiem i taktykiem. Capablanca jest spokojny,
w jego palecie kryje się genialna harmonia; Alechin jest
żarliwy i zapalczywy, jego wyobraźnia nie zna ograniczeń,
1
W. Nabokow, Szachmatnyj koń (w.) Sobranije socziniemj russkogo pieńoda w ptatt
tomach, t. II: 1926-1930, Sankt-Pietierburg 1999, s. 559.
2
Znosko-Borowskiemu Nabokov zadedykował jeden ze swych problemów szacho-
wych, swój „najzabawniejszy pomysł". V. Nabokov, Pamięci, przemów. Autobio-
grafia raz jeszcze, przei. A. Kołyszko, Warszawa 2004, s. 12.
231
jego kombinacje są wręcz bajkowe. (...) Trzeba odnotować
niezwykłą malowniczość niektórych wyrażeń autora i rześ-
kie, mocne tempo całości. Znosko-Borowski pisze o sza-
chach ze smakiem, barwnie i zgrabnie, tak właśnie jak
o swojej sztuce powinien pisać znawca" 1.
Wydarzeniem inspirującym zarówno Znosko-Borowskie-
go, jak i zapewne Nabokova (w jego twórczości stricte li-
terackiej) był pojedynek szachowy, który w 1927 stoczy-
li w Buenos Aires Kubańczyk Jose Raul Capablanca
(1888-1942) i rosyjski szachista, emigrant, Aleksandr Alek-
sandrowicz Alechin (Alekhine - właściwie powinno się to
nazwisko transkrybować Alochin, ale trzymamy się trans-
krypcji u nas przyjętej - 1892-1946). Mecz trwał trzy mie-
siące i to wówczas Capablanca stracił tytuł mistrza świata:
Alechin wygrał sześć partii, przegrał trzy, dwadzieścia pięć
zakończyło się remisem.
To jednak nie jedyna inspiracja autentycznym światem
szachów, jaką przy okazji Obrony Łużyna można wymienić.
W przedmowie do angielskiej wersji utworu autor powiada:
„Czytając teraz ponownie tę powieść i znów rozgrywając
posunięcia jej fabuły, doznaję uczucia podobnego temu,
którego doznawałby Anderssen, wspominając z rozczule-
niem, jak poświęcił obie wieże w partii z nieszczęśliwym
szlachetnym Kieseritzkim, który musi wciąż i wciąż przyj-
mować tę ofiarę w niezliczonych podręcznikach szacho-
wych, ze znakiem zapytania w charakterze pomnika" 2.
Chodzi tu o tzw. nieśmiertelną partię rozegraną zaraz po
pierwszym w historii szachów międzynarodowym turnieju
w Londynie (1851) przez najlepszych graczy w tym czasie,
Niemca Adolfa Anderssena (1818-1879) i wywodzącego się
1
W. Nabokow, J.A. Znosko-Borowskij „Kapabtanka i Alochin", Pariż (w:) Sobranije
soczinieni] russkogo pierioda w piali tomach, t. II, s. 644-645.
2
V. Nabokov, Od Autora, cyt. za mniejszą edycją, s. 6.
232
z Estonii, ale mającego również polskich przodków, Lionela
Kieseritzkiego (1806-1853)\ W jej trakcie białe, którymi
grał Anderssen, straciły gońca, dwie wieże (poświęcenie
wież było kluczowym posunięciem) i hetmana, a mimo to
osiągnęły zwycięstwo. Już dziewięć lat wcześniej (Paryż
1842) Kieseritzky, również grając czarnymi, przegrał, zbi-
wszy uprzednio dwie wieże przeciwnika (Schwartza).
Wkrótce po porażce w „nieśmiertelnej partii" Kieseritzky
trafił do zakładu dla umysłowo chorych w Paryżu, gdzie
zmartw 18532.
Według nabokovistów postaci powieści mogą się kojarzyć
jeszcze z innymi rzeczywistymi szachistami. Donald Barton
Johnson widzi związek przeciwnika Łużyna, Włocha Turatie-
go (w nazwisku tym kryje się odwołanie do rosyjskiego sło-
wa oznaczającego szachową wieżę - tura), z reprezentantem
Czechosłowacji Richardem Retim3. Michał Sykora zauważa,
że przedstawiona w powieści charakterystyka stylu gry Tu-
ratiego zgadza się z tym, co specjaliści piszą o grze Retiego4.
Oczywista jest niejaka foniczna zbieżność obu nazwisk.
Jak w wywiadzie z 1932 r. powiedział sam Nabokov,
Alechin uważał, że w postaci bohatera powieści pisarz
chciał sportretowac Ksawerego (Sawielija) Tartakowera
1
Nazwisko Kieseritzkiego pojawia się już w wierszu Szachmatnyj koń: „Kieseritz-
kiemu w Wiedniu oddal hetmana". W. Nabokow, Szachmatnyj koń, s. 558.
2
Informacje za: D.B. Johnson, World in Regression: Some Novels of Wadimir Na-
bokov, Ann Arbor 1985, s. 88-89; G. Lewinton, Pńmieczanija (w:) W.W. NaboJcoiu:
Pro et contra. Licznost' i tworczestwo Wtadtmira Nabokowa w ocenkie russkich
i zarubieżnych myslitielej i issledowatielej. Antotogija, sost. B. Awierin, M. Mali-
kowa, T. Smirnowa, Sankt-Pietierburg 1999, s. 877; N. Buhks, Dwoje igrokow za
odnoj doskoj: Wt. Nabofcou) i Ja. Kaurabata (w:) Wadimir Nabokov et l'emigration,
red. N. Buhks, Cahiers de 1'emigration russe 2, Paris 1993, s. 41; T. Czarnecki,
Szachowe klejnoty, Warszawa 1980, s. 208-210; J. Awerbach, M. Bejlin, Wyprawa
do krainy szachów, przel. S. Kacprzak, Warszawa 1978, s. 228-230; w tej ostatniej
książce znaleźć można pełny opis „nieśmiertelnej partii".
3
D.B. Johnson, op.cit., s. 89-90.
4
M. Sykora, Vladimir Nabokoy od Maseńky k Daru, Brno 2002, s. 55 (przypis 19).
233
(1887-1956)1. „Ale - ripostuje jak gdyby rosyjskiemu mis-
trzowi świata autor -ja go zupełnie nie znam. Mój Łużyn
to najczystszy płód wyobraźni"2.
Andrew Field powiada, że Łużyn na ogół bywa identy-
fikowany z Tartakowerem oraz Akibą Rubinsteinem
(1882-1961). Zapewne podstawą identyfikacji książkowego
arcymistrza z drugim z reprezentantów Polski były jego
kłopoty ze zdrowiem psychicznym3. Nabokov miał począt-
kowo przyznać, ze w jego bohaterze jest coś z Rubinsteina,
potem jednak wycofał się i stwierdził: „Tak bardzo był
podobny do Łużyna, więc trudno było wytłumaczyć, że
Rubinsteina nie znałem" 4. To stwierdzenie jest jednak
bałamutne, bo w recenzji książki Znosko-Borowskiego Na-
1
Tartakower był tez poetą, dość miernym, pisał po rosyjsku, niemiecku i francusku
(polski znał słabo) Por W Litmanowicz, J Giżycki, Szachy ad A do Z, t 2, War-
szawa 1987, s 1223 (hasło Tartakower [Savielly] Ksawery) Nabokov krytycznie
zrecenzował jego tomik Antologija lunnych poetów (1928, Antologia księżycowych
poetów), wydany pod czytelnym pseudonimem S Rewokatrat Recenzja ukazała
się w gazecie „Rui" w numerze z 30 V 1928
2
A Siedych [J M Cwibak], U WW Sinna, „Poslednije nowosti" 1932, nr z 3 XI
1932, s 2, cyt za przedrukiem w Nabokow o Ndbokowie i proezem, red N Miel-
mkow, Moskwa 2002, s 53
3
Autor słownika polskich szachistów wspomina o „postępującym rozstroju nerwo-
wym" Rubinsteina T Wolsza, Arcymistrzowie, mistrzowie, amatorzy Słownik
biograficzny szachistów polskich, t 3, Warszawa 1999, s 104 O rczstroju nerwowym
mówią tez w haśle poświęconym Rubmstemowi autorzy polskiej encyklopedii sza-
chów W Litmanowicz, J Giżycki, op at, s 1048 Syn szachisty, Sammy Rubm-
stem, nazywa jego chorobę „melancholią" Cyt za T Wolsza, op cit, s 105 Po-
czątek kłopotów psychicznych Rubmsteina opracowania wiążą z I wojną światową
To wtedy, jak pisze Stanisław Gawlikowski, „na jego struktuię umysłową nauko-
wca zaczęły działać niszczycielskie siły ogromna wytrzymałość nerwowa i odpor-
ność psychiczna zaczęły zawodzić, tak ze Rubmstem miał teraz do zwalczenia nie
tylko wielkich przeciwników na szachownicy, lecz również me mniej groźnego
wroga wewnętrznego" S Gawlikowski, M Wróbel, Arcymistrz Aktba Rubinstein
- największy szachista polski W 75 rocznicę urodzin, „Szachy" 1957, nr 12, s 370
Załamanie ujawniło się bardzo wyraźnie w roku 1923, kiedy na turniejach w Cze-
chosłowacji wielki szachista zajął odległe miejsca W 1932 (a więc juz po powstamu
powieści Nabokova) lekarze zabronili Rubmsteinowi dalszych występów szacho-
wych Por W Korcz, Akiba Rubinstein, Warszawa 1989, s 14-15 i 17
4
A Field, VN The Life and Art of Wadimir Nabofcou, London 1987, s 131
234
bokov wymienia właśnie Rubinsteina jako jednego z „zim-
nych mistrzów, wielbicieli surowości i suchości w sza-
chach"1. Zauważmy, że jak czytamy w powieści, Łużyn
zasłynął jako „ostrożny, nieprzenikniony i oschły gracz"
(s. 86)2. Nora Buhks (Buks) twierdzi, że Nabokov zawarł
„w obrazie Łużyna pewne rysy osoby i losu znakomitego
szachisty, niegdysiejszego mistrza świata Wilhelma Steini-
tza". Badaczka pisze: „Pośród szachowych gwiazd tego
okresu Steinitz wyróżniał się niską, korpulentną, staro-
świecką figurą, zawsze posępną, jak gdyby znudzoną miną,
ale za tą pospolitą powierzchownością krył się wyrafinowa-
ny artysta i wybitny myśliciel. Steinitz cierpiał na rozstrój
nerwowy, zdawało mu się, że wychodzi z mego prąd elekt-
ryczny, który przesuwa figury na szachownicy"3. W związ-
ku z tym Buhks przypomina fragment powieści: „Ruch
figury jawił mu się jako rozładowanie, cios, błyskawica
- tak że cała szachownica dygotała z napięcia i on nad tym
właśnie napięciem panował, skupiając, a gdzie indziej wy-
zwalając elektryczny potencjał" (s. 81). Dodajmy, że Stei-
nitz w czasie dziesięcioletniej przerwy w grach turniejo-
wych i meczowych pracował nad wzmocnieniem obrony4.
Kandydatów na wzór postaci Łużyna jest więc wielu
i - trzeba to wyraźnie powiedzieć - żaden z nich takim
wyłącznym wzorem nie jest. Nabokov stworzył w tej po-
staci swoistą syntezę cech i losów wielu wybitnych szachi-
stów. Określenie „obrona Łużyna" w środowisku graczy
w latach trzydziestych stało się znaną formułą, mówiono
wśród nich o konieczności „obrony przed Łużynem",
1
W Nabokow, JA Znosfco Borowskij „Kapablanka i Alochm", s 644.
2
Wszystkie cytaty z Obrony Łużyna na podst niniejszego wydania Po cytacie w na-
wiasie podawany jest numer strony
3
N Buhks, op cit, s 41
4
Por W Litmanowicz, J Giżycki, op cit, s 1150 (hasio Steinitz Wilhelm)
235
„obrony przeciw Łużynowi", to znaczy obrony przed nie-
bezpieczeństwem choroby psychicznej, grożącym szacho-
wym geniuszom1.
Jak twjerdzą znawcy szachów, samobójstwo Łużyna
Jest w pewnym sensie naśladowaniem tematu z proble-
matyki - samomatu"2. Na tę paralelę zwraca również uwa-
gę Donald Barton Johnson 3. Samomat to „kompozycja
szachowa, w której zaczynają białe i zmuszają czarne do
dania im mata mimo najlepszych gier obronnych ze stro-
ny czarnych"4. W tym typie problemu białe wygrywają
więc, jak gdyby popełniając samobójstwo. O „samomacie"
wspomina zresztą sam Nabokov w przedmowie do wersji
angielskiej, zwracając uwagę krytyków na motyw „mato-
wego okna"5, kojarzącego się „z samobójstwem, czy raczej
samomatem" Łużyna6.
W tejże przedmowie pisarz wspomina o „analizie retro-
spektywnej"7, pojęciu również związanym z problematyką
szachową. Analiza owa polega na odtwarzaniu „posunięć
w kompozycji szachowej, poprzedzających daną pozycję"8.
Bohater powieści istotnie dokonuje takiej analizy, kiedy
odkrywa, że świat gra z nim partię, i usiłuje zgadnąć, jaki
jest cel ruchów przeciwnika.
Wróćmy jednak do historii pomysłu powieści. Już na
początku 1924 r. Nabokov zaczął pisać opowiadanie, które-
1
O Skonieczna, Pnmieczanija (w:) W. Nabokow, Sobranije soczinienij russkogo
pierioda w piati tomach, t. II, s. 706.
2
Ibidem, s. 793 (hasło Obrona Łużyna). Warto zauważyć, ze ostatnie problemy sza-
chowe opublikowane przez Nabokova to kompozycje typu samomat. J. Gezari,
op.cit., s. 51.
3
D.B. Johnson, op cit., s. 87.
4
W. Litmanowicz, J. Giżycki, op.cit., s. 1079 (hasło Samomat).
5
Także w rosyjskim oryginale „matowoje okno" kojarzy się z matem.
6
V. Nabokov, Od Autora , s. 7.
7
Ibidem, s. 8.
8
W. litmanowicz, J. Giżycki, op.cit., s. 33 (hasło analiza retrospektywna).
236
go bohaterem był niejaki Aleksiej Lwowicz Łużyn. Utwór
nosił tytuł Sluczajnost' (Kwestia przypadku). Opowiadanie
to, odrzucone przez dziennik „Rui" („nie drukujemy aneg-
dot o kokainistach" - miał powiedzieć redaktor) 1, ukazało
się w ryskiej gazecie „Siegodnia" (nr z 22 VI 1924). Nie-
szczęsny kokainista, kelner wagonu restauracyjnego, które-
mu przypadek, a więc los, nie pozwala spotkać się z jadącą
tym samym pociągiem żoną - ta właśnie uciekła z ZSRR
- i który popełnia ostatecznie samobójstwo, poza nazwis-
kiem nie ma nic wspólnego z bohaterem późniejszej powie-
ści. Natomiast poprzednika powieściowego Łużyna można
ewentualnie dostrzec w bohaterze opowiadania Bachman
(napisanego w październiku 1924 r.), obłąkanym pianiście2.
Jak podaje sam autor w przedmowie do angielskiej wer-
sji powieści, zaczął ją pisać wiosną 1929 r. w Le Boulou,
niewielkim uzdrowisku we wschodnich Pirenejach, gdzie
łowił motyle, dokończył zaś pracę nad nią w tym samym
roku w Berlinie3. W istocie Nabokov był w Le Boulou i two-
rzył swoją nową książkę już w lutym. 15 sierpnia pisał do
matki: „Kończę, kończę. (...) W ciągu dwóch, trzech dni
postawię ostatnią kropkę. Potem przez długi czas nie będę
się zmagał z tak monstrualnie trudnymi tematami, napiszę
coś spokojnego i toczącego się gładko. Tak czy owak jestem
zadowolony ze swojego Łużyna, ale jakaż to skomplikowa-
na, jakaż skomplikowana rzecz!"4.
W latach 1929-1930 powieść ukazała się w odcinkach
w paryskich „Sowriemiennych zapiskach" (nry 40-42).
Trzy fragmenty wyszły w dziennikach „Rui" (numery
1
V. Nabokov, [Nota do opowiadania A Matter of Chance] (w:) Tyrants Destroyed
and Other Stories, London 1975, s. 142.
2
Zwraca na to uwagę Brian Boyd, op.ctt., s. 235.
3
V. Nabokov, Od Autora, s. 5.
4
Cyt. za: B. Boyd, op.tit., s. 291.
237
z 15 IX 1929 i 12 I 1930) oraz „Poslednije nowosti" (nr
z 6 IV 1930). We wrześniu 1930 wersję książkową opub-
likowało berlińskie wydawnictwo „Słowo". Wkrótce opub-
likowano przekłady francuski (1933) i szwedzki (1936).
Wersja angielska zatytułowana jest The Defense (Obrona).
Przekład Michaela Scammella, dokonany oczywiście „przy
współpracy autora", wyszedł we wrześniu 1984 w nowojor-
skim wydawnictwie G.P. Putnam's Sons. W tym samym
roku w listopadzie ukazało się wydanie brytyjskie (Londyn,
Weidenfeld and Nicolson) 1. „Biedny Łużyn - pisze autor
w przedmowie do tej wersji - musiał na wydanie w języku
angielskim czekać trzydzieści pięć lat. Coś, co prawda, za-
szeleściło obiecująco w końcu lat trzydziestych, kiedy książ-
ką zainteresował się pewien amerykański wydawca; okazało
się jednak, że należy do wydawców z rodzaju tych, co to
marzą, ażeby autorowi, którego wydają, służyć jako muza
płci męskiej, jego zaś propozycja, ażebym szachy zastąpił
muzyką, czyniąc z Łużyna obłąkanego skrzypka, od razu
położyła kres naszej krótkiej współpracy"2. Musiał przyjść
wielki sukces Lolity, by edytorzy anglojęzyczni poważnie
zainteresowali się wcześniejszym dorobkiem autora. Pisarz
rozpoczął pracę nad poprawianiem przekładu Scammella
jesienią 1963 r., pracował, jak pisze jego biograf, „w istocie
zmieniając całe akapity"3, do ostatnich dni listopada, a w po-
łowie grudnia napisał przedmowę do wersji angielskiej. Nota
bene, w przedmowie tej zawarł pułapkę na powierzchow-
nych czytelników i krytyków, wskazując na sceny, których
w utworze wcale nie ma.
1
Informacje bibliograficzne za: M. Juliar, Vladimir Nabokov: A Descriptive Btblio-
graphy, New York 1986, s. 72-74, 565.
2
V. Nabokov, Od Autora, s. 6.
3
B. Boyd, Wadimir Nabokov: The Ameńcan Years, Princeton, New Jersey 1991,
s. 475.
238
W roku 2000 na ekrany weszła kinowa adaptacja powie-
ści, brytyjsko-francuski film pt. The Luzhin Defence w re-
żyserii Marleen Gorris z Johnem Turturro w roli tytuło-
wego bohatera. Fabuła utworu Nabokova jest w filmie
potraktowana, delikatnie mówiąc, dość swobodnie.
Nina Berberowa wspominała po latach wrażenie, jakie
wywarła na niej lektura pierwszych rozdziałów Obrony
Łużyna: „Zasiadłam do tych rozdziałów i przeczytałam je
dwukrotnie. Miałam oto przed sobą pisarza wielkiej miary,
dojrzałego, skomplikowanego, współczesnego, ogromnego
pisarza rosyjskiego, który niczym Feniks zrodził się
z ognia i popiołów rewolucji i wygnania. Nasze istnienie
nabierało odtąd sensu. Całe moje pokolenie zyskało uspra-
wiedliwienie"1. Iwan Bunin, wielki klasyk, bodaj najwięk-
szy i najbardziej szanowany mistrz wśród pisarzy emigra-
cyjnych, miał powiedzieć w związku z powieścią Nabokova:
„Ten dzieciak chwycił pistolet i załatwił całe starsze po-
kolenie, nie wyłączając mnie samego" 2.
Nie przypadkiem nazwisko Łużyna 3 pojawia się w ty-
tule utworu. Sposób nazywania bohatera ma spore zna-
czenie dla interpretacji powieści. W jej zakończeniu kilka
1
N. Berberowa, Podkreślenia moje. Autobiografia, przel. E. Siemaszkiewicz, b.m.
[Warszawa] 1998, s. 355.
2
B. Boyd, Wadimir Nabokov The Russian Years, s. 343.
3
Brian Boyd uważa, iż nazwisko to Nabokov wybrał na cześć swojej przeszłości,
gdyż Wyra, majątek rodzinny i miejsce większości wakacyjnych pobytów przy-
szłego powieściopisarza, znajdowała się w pobliżu drogi Petersburg - Ługa:
B. Boyd, Vladimir Nabokov The Russian Years, s. 289. Również Andrew Field
podaje taką etymologię nazwiska: A. Field, op.at., s. 129-130. Ługa jednak to nie
tylko miejscowość, ale i uchodząca do Zatoki Fińskiej rzeka, więc nazwisko boha-
tera mogłoby być utworzone od jej nazwy na tej samej zasadzie jak nazwiska boha-
terów Puszkina i Lermontowa, Oniegina i Pieczorina. Do takiej etymologii przychyla
się Sykora, op.cit., s. 46. Słownik rosyjskich nazwisk Jurija Fiedosiuka wyprowadza
jednak nazwisko Łużyn nie od Ługi, lecz od słowa tuza, czyli „kałuża" lub „nie-
wielki zbiornik wodny (staw, glinianka, jeziorko)": J. Fiedosiuk, Russkije familii,
Moskwa 1996, s. 139. Oczywiście w dziejach literatury rosyjskiej był już przedtem
jeden Łużyn - drugoplanowa postać Zbrodni i kary Fiodora Dostojewskiego.
239
głosów krzyczy: Aleksandrze Iwanowiczu, Aleksandrze
Iwanowiczu! „Ale - czytamy - żadnego Aleksandra Iwa-
nowicza nie było" (s. 228). Jak trafnie zauważa Andrew
Field1, w,pewnym sensie Aleksandra Iwanowicza nie było
nigdy, wszyscy bowiem, nie wyłączając jego żony, zawsze
nazywali bohatera Łużynem (żona rozmawia z nim jak
z dzieckiem, ale nie mówi do niego po imieniu, a nawet
nie mówi mu „ty"), wobec czego tak też nazywać go musi
czytelnik. Jest to szczególnie uderzające w kontekście ro-
syjskim, w którym chętnie używa się imienia i patronimi-
ku. Imię i otczestwo tytułowej postaci poznajemy dopiero
w ostatnich zdaniach powieści, w przedostatnim akapicie.
Znamienne, że pierwsze jej zdanie brzmi: „Najbardziej
zdumiało go, że od poniedziałku będzie Łużynem" (s. 11).
Bohater ma od poniedziałku chodzić do szkoły, to moment
jego wygnania z raju dzieciństwa, gdzie zapewne nazywa-
ny był po imieniu. Ale w powieści jest tylko Łużyn, sza-
chowy wunderkind Łużyn, arcymistrz Łużyn, którego ży-
cie opanowała gra. A więc powieść zatacza swego rodzaju
krąg (ulubiony chwyt kompozycyjny Nabokova): od utraty
imienia do jego odzyskania. Ale zarazem nie jest to krąg,
tylko raczej spirala, bo tego, kto miałby być tym imieniem
nazywany, już na tym świecie nie ma 2.
Krytycy często widzieli w Obronie Łużyna powieść o sza-
leńcu, o narastającym obłędzie. Łużyn w pewnym momen-
cie dostrzega w swym życiu szachowe powtórzenia. Naj-
pierw ustalenie samego schematu kombinacji sprawia mu
1
A. Field, Nabokov: His Life in Art, Boston 1967, s. 178.
2
Jak zauważają Leona Toker oraz Stephen Jan Parker, w chwycie tym można wi-
dzieć również deziluzję, bo Aleksandra Iwanowicza me było na świecie nigdy, jako
że jest to postać fikcyjna. L. Toker, Nabofcou: The Mystery ofLiterary Structures,
Ithaca 1989, s. 80; S.J. Parker, Understanding VladimirNabokov, Columbia, South
Carolina 1987, s. 39.
240
przyjemność, ale ta szybko zmienia się w trwogę: „I Łu-
żyn, gdy tylko minęła pierwsza radość - że oto ustanowił
sam fakt powtórki - gdy tylko zaczął starannie sprawdzać
swoje odkrycie, wzdrygnął się. Niejasno podziwiając i wpa-
dając w niejasne przerażenie, śledził, jak strasznie, z jakim
wyrafinowaniem, jak zręcznie powtarzały się w tym czasie,
ruch za ruchem, obrazy jego dzieciństwa (...), jednak nie
do końca jeszcze rozumiał, dlaczego to kombinacyjne
powtórzenie budzi w jego duszy taką zgrozę" (s. 190-191).
Oczywiście niepodobna bronić tezy o psychicznej równo-
wadze i normalności bohatera (chorobliwe jest już całko-
wite zepchnięcie wszystkiego na dalszy plan przez jedną
jedyną pasję), ale trzeba zarazem powiedzieć, że ma on
podstawy, by czuć się osaczonym i by w zasadzie powtó-
rzenia widzieć strategię niewidzialnego i nieznanego sobie
przeciwnika1. Jak przenikliwie zauważa fiński nabokovi-
sta Pekka Tammi, „szachowe efekty w Obronie Łużyna
opierają się na uporczywej powtarzalności motywów i ich
kombinacjach. (...) W narracji jest oczywiście kilka powią-
zań, których Łużyn jest w pełni świadom, lub też które są
w istocie tworzone wyłącznie w jego poddanym obsesji
wzorów umyśle. (...) Są jednak również inne przypadki,
zdarza się, że całostki narracyjne tajemniczo odpowiadają
sobie i splatają się ze sobą, a Łużyn nie zyskuje świado-
mości tych kombinacji" 2.
1
Charakterystyczne, że już w dzieciństwie bohater czuje w pewnym momencie, „że
wszystko to już raz się działo" (s. 54). Zauważmy, że i wtedy ma do takiego wraże-
nia dobry powód, polegający na powtórzeniu motywu. Oto Łużyn senior, który
wrócił właśnie ze schadzki ze swoją kochanką (z czego oczywiście jego syn nie
zdaje sobie sprawy), ma na brodzie okruch. Wcześniej wraz z bohaterem widzimy,
jak kochanka ojca rzuca okruszkami i trafia jednym z nich prosto w jego usta
(s. 38).
2
P. Tammi: Problems ofNabokov's Poetics. A Narratofogical Analysis, Helsinki 1985
(Annales Academiae Scientiarum Fennicae, ser. B, tom 231), s. 137-138.
241
Bohater jest w pełni świadom związku psychiatry, „męż-
czyzny w bieli, z czarną brodą" (s. 143), z postacią z dzieciń-
stwa, mianowicie postacią „czarnobrodego chłopa z młyna",
który „zniósł go ze strychu" (s. 19) w wiejskim domu, dokąd
chłopiec uciekł przed powrotem do miasta i przed mającą
się dla niego zacząć szkołą. Budząc się w sanatorium i wi-
dząc nieznajomego, „Łużyn niejasno pomyślał, że podobny
jest do chłopa z młyna" (s. 143). Dodajmy, że obie brodate
postaci łączy podobna funkcja, mianowicie udaremnienie
ucieczki Łużyna, jako że jego załamanie nerwowe też jest
swego rodzaju ucieczką.
Bohater nie jest już natomiast świadom tego, że jego
narzeczona, spacerując obok niego po sanatoryjnym ogro-
dzie, nie wiedzieć czemu, myśli o przeczytanej w dzieciń-
stwie książce jego ojca (ona sama nie przypomina sobie
autora, zapamiętała ją chyba ze względu na psa, gdyż li-
tość dla bezradnych istot jest jej cechą dominującą; po-
za tym „mówiono o niej, że uwielbia psy", s. 94), „gdzie
wszystkie nieprzyjemności w życiu pewnego gimnazjali-
sty, który uciekł z domu z uratowanym przez siebie psem,
ustępowały za sprawą dogodnej dla autora gorączki"
(s. 145). Ten element wzoru uświadamia sobie czytelnik
(ale nie Łużyn, który nie zna przecież myśli narzeczonej),
jeśli przypomni sobie fragment dotyczący książki Przygo-
dy Antosia, którą przynosi do szkoły kolega bohatera, a in-
ny rozrywa ją na kawałeczki: „Stronice rozsypały się po
całej klasie. Na jednej widniał obrazek - jasnooki gim-
nazjalista na rogu ulicy karmił własnym śniadaniem wy-
leniałego psa" (s. 24).
Kiedy Łużyn próbuje „z premedytacją zakłócić symetrię
wzoru"1, wykonując dla zbicia widmowego przeciwnika
1
Ibidem, s. 139
242
z tropu jakieś bezsensowne, nieoczekiwane działanie,
straszliwe powtórzenie pojawia się znowu, bohater uświa-
damia sobie ten fakt, ale nieprecyzyjnie, wie tylko, że coś
podobnego się już kiedyś wydarzyło:
1
Mamy tu do czynienia z ironią narracyjną. 0 ironii narracyjnej należy też mówić
w związku ze słowami żony bohatera: „Umrzesz, jeśli będziesz tyle chodził", po
których następuje zdanie: „Jutro pojedziemy na cmentarz" (s. 224). Łużyn istotnie
chodzi, nie przysiadając ani na chwilę, już niemal do końca powieści, tak długo,
aż dojdzie do miejsca, z którego skoczy w przepaść.
2
To zdjęcie identyfikuje Alfred Appel junior jako kadr z filmu z Haroldem Iloydem
Safety Last (1923, Jeszcze wyżej). A. Appel, Jr., Nabokov's Dark Cinema, New
York 1974, s. 161, reprodukcja zdjęcia s. 165.
245
świata-więzienia (świat-więzienie czy ciało-więzienie to
oczywiście figury gnostyczne)1.
Rzeczywistość szachów ma w powieści o arcymistrzu
cechy rzeczywistości hierarchicznie wyższej, doskonalszej
od rzeczywistości „realnej", jest domeną harmonii, wydaje
się krewną świata pamięci, sztuki i świata umarłych w in-
nych utworach pisarza. Właśnie ona jest dla bohatera
prawdziwsza, życie szachowe to dlań życie prawdziwe,
charakteryzowane jako „pełne gracji, wyraziste i bogate
w przygody" (s. 119). Jest to, rzecz jasna, rzeczywistość
duchowa. Materialna go nie obchodzi: „zewnętrzne życie
traktował jako coś nieuchronnego, ale najzupełniej nie-
interesującego" (s. 84). Nawet materialny charakter figur
jest dlań zbędnym brzemieniem. Głęboką rozkosz znaj-
duje w grze na ślepo: „nie trzeba było mieć do czynienia
z widzialnymi, słyszalnymi, dotykalnymi figurami, które
swoim dziwacznym urzeźbieniem, swoją drewnianą ma-
terialnością zawsze mu przeszkadzały, zawsze wydawały
się ordynarną ziemską otoczką cudownych, niewidzial-
nych szachowych mocy" (s. 81). Grę na ślepo, jak czytamy,
bohater prowadzi w „pozaziemskim wymiarze" (ibidem).
1
Vladimir E. Alexandrov (Nabokov's Otherwońd, Princeton, New Jersey 1991,
s. 70-73) widzi symbolikę gnostyczną także w powieści o szachiście. Jeśli jednak
istotnie można ją w niej znaleźć, to jest ona tu niewątpliwe mniej wyraźna i przez
to gorzej rozpoznawalna niż w utworze późniejszym. Amerykański badacz powołuje
się przede wszystkim na opis wydarzeń tuż po przerwanym pojedynku z Turatim:
„cała złowieszcza sfera, przez którą Łużyn przechodzi, wstawszy od gry, przywołuje
gnostyczną wizję świata materii jako obszaru upadku1 przypomina on więzienie,
wizję senną albo świat umarłych, tłumi zmysły, jest przy tym mroczny, przez co
kontrastuje z transcendentalnym, wypełnionym światłem światem ducha" (s. 70).
Kłopotliwy wszelako dla takiej interpretacji tej sceny wydaje się fakt, że stan
Łużyna to przecież efekt gry w szachy, właśnie podczas partii z Turatim bohater
pojmuje „grozę szachowych przepaści" (s. 124). Inna sprawa, że wyzwalaczem tego
poznania i następującego koszmaru jest ból fizyczny, poparzenie niezgaszoną w po-
rę zapałką, a więc coś, co gwałtownie wyrywa Łużyna ze świata ducha i przenosi
w świat materii.
246
Co charakterystyczne, o szachach pierwszy wspomina
małemu Łużynowi człowiek sztuki, skrzypek, dzieje się
to w dodatku przy okazji wieczoru muzycznego. Nabokov
zresztą konsekwentnie buduje w powieści paralelę między
szachami a muzyką1. Skrzypek mówi ojcu bohatera o sza-
chach: „Cóż to za gra (...). Kombinacje są jak melodie. Wie
pan, ja wprost słyszę posunięcia" (s. 36). Charakterystyczne,
że zarówno do skrzypka, jak i później do Łużyna zwracają
się w określonych sytuacjach (wieczór muzyczny, turniej
szachowy) „maestro" (s. 36, 121, 124). Partia rozgrywana
przez Łużyna z Turatim brzmi jak najbardziej muzycznie:
1
Wota bene, sam pisarz, przyznając, że „nie ma ucha do muzyki", stwierdza, że
znalazł jej substytut „w szachach, ściślej mówiąc, w komponowaniu problemów
szachowych". V. Nabokov, Strong Opiniom, New York 1973, s. 35.
247
krystalicznie kruchą kombinację, która z [ełckim podzwa-
nianiem rozsypała się od razu po pierwszej odpowiedzi
Turatiego. (...) Turati wreszcie zdecydował się na tę fciww-
binację r- od razu też jakaś muzyczna burza ogarnęła sza-
chownicę i Łużyn uparcie szukał w niej potrzebnego mu
wyraźnego, drobnego dźwięku, ażeby z kolei rozniecić go
w grzmiącą harmonię. Teraz wszystka na szachownicy
tchnęło życiem (...), na mgnienie ucichło (. .) i znów na-
stąpiło furioso (s. 122-123).
248
nowłosego chłopca (...), który zostawał bądź skrzypkiem,
bądź malarzem" (s. 20)1.
Szachy są też kojarzone w powieści z miłością i erotyką2.
Muzyk mówi małemu Łużynowi o szachach tuż po swej
rozmowie telefonicznej z niezidentyfikowaną kobietą,
z którą jednak, jak się domyślamy z jego replik (słów
wypowiadanych przez kobietę nie słyszymy), łączą go bli-
skie stosunki. Rozstawienie figur na szachownicy poka-
zuje bohaterowi (i uczy go ich nazw) daleka kuzynka mat-
ki, „ciocia", z którą ma lub będzie wkrótce miał romans
jego ojciec. Prezentem od cioci, prezentem sprzed „epoki
szachów", są dwie książki, które Łużyn „pokochał na całe
życie" (s. 27), W osiemdziesiąt dni dookoła świata Jules'a
Verne'a i Przygody Sherlocka Holmesa sir Arthura Co-
nan Doyle'a (lub jakiś inny utwór o słynnym detektywie);
w obydwu poruszyły go „przewidywanie i bezlitośnie roz-
wijający się wątek" (s. 28), co oczywiście zapowiada na-
miętność do „gry bogów". Także ciocia przynosi mu w pre-
zencie skomplikowane układanki, puzzle, zapowiadające
trudne szachowe wzory. To w mieszkaniu cioci chłopiec
rozwija swe umiejętności, grając z jej admiratorem. Łużyn
senior przekonuje się o szachowym talencie syna, wró-
ciwszy z potajemnej schadzki ze swoją kochanką. Ciocia
pojawia się również w niemieckim kurorcie, dokąd rodzice
wywożą chłopca, chcąc go oderwać od szachów, i gdzie
przez przypadek akurat rozgrywany jest turniej, na któ-
rym Łużyn zdobywa trzecią nagrodę. Wcześniej, kiedy
bohater szuka w starych czasopismach zapisów partii
1
Analizę paraleli muzyczno-szachowych w powieści przeprowadza Vladimir E Ale
xandrov Ndbokov's Otherworld, s 58-59, oraz idem, The Defense (w) The Garland
Companion , s 76-77, tu korzystamy z jego ustaleń
2
Również na to zwraca uwagę amerykański badacz V E Alexandrov, Nabokov's
Otherworld, s 59-63, idem, The Defense, 76-78
249
i rozgrywa je początkowo na szachownicy, a potem w myś-
lach, podejrzewany jest o inne zainteresowania: „ojciec,
który przychodził, żeby zobaczyć, co też on robi w wilgot-
nym, niezamieszkanym pokoju, widział, że syn jest nie-
spokojny, chmurny i uszy mu płoną; na stole leżały tomy
czasopisma i Łużyna seniora ogarniało podejrzenie, czy
syn nie szuka tam przypadkiem podobizn nagich kobiet"
(s. 50). Walentinow, rozstając się z bohaterem, który prze-
stał już być cudownym dzieckiem, obdarowuje go pienię-
dzmi, „tak jak obdarowuje się uprzykrzoną już kochankę"
(s. 82). Szachy kojarzone są więc z erotyką, i to erotyką
występną, grzeszną. Łączą się jednak również z miłością
idealną, platoniczną, bo -jak powieść sugeruje - taki jest
związek Łużyna i jego narzeczonej, a później żony (por.
scena po ślubie, kiedy bohater zasypia, i odnoszące się do
jego żony stwierdzenie: „myślała niejasno, że bywają za-
pewne jeszcze inne rozkosze prócz rozkoszy współczucia",
s. 170)1. Zakochany w swojej narzeczonej bohater wzbija
się na turnieju w Berlinie na wyżyny swego kunsztu, ale
co charakterystyczne, jej fizyczna obecność przeszkadza
mu w grze, prosi więc ją, żeby wyszła.
Zasadniczo jednak czysta, pełna poświęceń miłość prze-
ciwstawiona jest w powieści namiętności do szachów. Żo-
na ze wszystkich sił stara się przecież odciągnąć Łużyna
od gry. Czytając książkę, mamy tendencję do „kibicowa-
nia" jej w tych zmaganiach. Uważny odbiorca dostrzec
1
Zarazem jednak element erotyki nie zostaj z ich relacji całkowicie wyeliminowany.
Poznawszy dziewczynę, która stanie się jego żoną, bohater przypomina sobie „ze
wstrząsającą wyrazistością twarz miodziutkiej prostytutki o obnażonych ramio-
nach, w czarnych pończochach, stojącej w oświetlonej szczelinie drzwi w ciemnym
zaułku niewiadomego miasta. I całkiem bez sensu wydało mu się, że to jest właśnie
ona, że zjawiła się teraz, nałożywszy przyzwoitą suknię, że trochę jest brzydsza,
jakby zmyła z siebie kuszące barwiczki, stając się jednak przez to dostępniejsza"
(s. 87-88).
250
może jednak sygnały niepokojące, które podminowują
wątpliwościami jednoznaczny znak plus, jaki jesteśmy
skłonni stawiać przy życiu rodzinnym Łużyna, i znak mi-
nus, którym instynktownie opatrujemy doprowadzającą
go do załamania nerwowego grę. Takim sygnałem wydaje
się na przykład pewien dziwny szczegół wystroju mieszka-
nia Łużynów: „Z niskiej lampy nad stołem zwisał samotny
puszysty diabełek" (s. 155). Zdawałoby się, że to detal cał-
kowicie nieistotny, ale u Nabokova nie ma nieistotnych
detali. W dodatku wzmianka o diabełku powtórzy się parę
stron dalej: „Już wchodząc do jadalni, [Łużyn] spostrzegł,
że niesie w ręku dużego pluszowego psa o różowych pode-
szwach. Położył go na stole - i od razu zjechał do niego,
niczym pająk, puszysty zwisający z lampy diabełek" (s. 161).
Dodajmy, że pies też jest tu zapewne nieobojętny, gdyż
postać tego zwierzęcia diabeł przyjmuje szczególnie chęt-
nie1. Chwilę potem pani Łużyn długo prowadzi oczami
„dużą muchę", która lata wokół lampy i potem gdzieś zni-
ka. Być może to nieistotne, ale imię Belzebub objaśnia
się jako „bóg-mucha" lub „bóg much", „pan much", „wład-
ca much"2. Narrator nie komentuje pojawienia się diabeł-
ka (ani muchy), ale uważny czytelnik musi zauważyć ten
motyw. Alexandrow wyciąga z tych scen daleko idące
1
Piszę o tym (w związku z Nabokovem) dokładniej gdzie indziej: L. Engelking,
Some Remarks on the Devil in Nabokov's „The Visit to the Museum", (w:) „Cana-
dian/American SIavic Studies" 1985, nr 3, s. 352-353; idem, Czarcia sztuczka. Diabeł
w opowiadaniu Vladimira Nabokova „Zwiedzanie muzeum", (w:) Gotycyzm i groza
w kulturze, pod red. G. Gazdy, A. Izdebskiej, J. Phiciennika, Łódź 2003, s. 46-48.
Na temat diabla w twórczości Nabokova zob. też: I. Ronen, O. Ronen, Diabolically
Evocative: An Inąuiry into the Meaning ofa Metaphor, (w:) „Slavica Hierosolomita-
na" 1981, nr 5-6.
2
Por. W. KopaMski, Słownik mitów i tradycji kultury, Warszawa 1985, s. 88 (hasło
Belzebub); A.M. di Nola, Diabeł. O formach, historii i kolejach losu Szatana, a
takie
o jego powszechnej a złowrogiej obecności wśród wszystkich ludów, od czasów staro-
żytnych az po teraźniejszość, przel. I. Kania, Kraków 2004, s. 167-169.
251
wnioski (być może idące nazbyt daleko), widzi w tym frag-
mencie książki odwołanie do gnostycznej idei, wedle któ-
rej światło upadłego świata materii jest fałszywe i zle w po-
równaniu z prawdziwym światłem sfery ducha. ,,W len
sposób - powiada badacz - mieszkanie, które jest symek-
dochą małżeństwa Łuzyna oraz jego ziemskiej egzystencji
i jako takie powinno implikować niebo I spełnienie osobi-
ste, okazuje się pułapką" 1.
Skoro szachy są sztuką2, bramą do wyższej rzeczywis-
tości, wydaje się, że szachowy obłęd Łuzyna można by
próbować uznać za obłęd dobry, błogosławiony - jak obłęd
bohatera drugiej angielskojęzycznej pomieści Nabokova,
Bend Sinister (1947)3 - a nie za obłęd zly i niszczący, obłęd,
który oślepia - z tym ostatnim mamy do czynienia w Roz-
paczy (1934, wyd. książkowe 1936, Otrzajanije), dramacie
Wynalazek walca (1938, Izobriehenije walsai i Bladym
ogniu (1962, Pale Fire). Andrew Field mówi przy okazji
Obrony Łuzyna o „antyplatońskich ideach Nabokova"4.
Jeśli przeczytamy powieść w sposób, który podsuwa nam
jej powierzchnia, istotnie dojdziemy do wniosku, że jest
1
V E Alexandrov, Nabokov's Otherworld, s 73
2
Inna sprawa, ze Łuzyn me uprawia ulubionej preez Nabokova foimj lej szluki,
komponowania problemów szachowych „Jednak Łapalu do układania odlan nie
nabrał, wyczuwając niejasno, ze strwoniłby na me nadaremno ową wojowniczą,
przemożną, wspaniałą moc, którą czul w sobie" Is 59) Szachy są dla bod alei a
wojną, przyjmuje on postawę agresywną, co b/c może stanowi skażenie ssluta
Tymczasem w problemie szachowym, jak pisze w autobiografii Naboktw, rywali za-
gadnie przebiega między białymi a czarnymi, lecz imędzji twórcą a hipotetycznym
rozwiązywaczem" (V Nabokov, Pamięci, przemów, s 260) Tam (akze pisarz pod-
kreśla, ze problem „to piękna, zawiła i czysta sztuka związana ze zwykłą odmianą
tej gry [szachów] tylko w tym stopniu, w jakim na przykład żongler przygotowujący
nowy numer lub tenisista wygrywający turnie] wykorzystują właściwości kuli"
(ibidem, s 258)
3
Powieść ta ma dwa polskie przekłady o dwu rozjnych tytułach" Skośnie uu lewo,
przeł M Słomczyński, Warszawa 1990, i Z ntepirniuej strony, prael B, Śmielana,
Kraków 1995
4
A Field, Nabokov His Life m Art, s 177
252
ona w swej wymowie antyplatońska, bo świat zewnętrzny,
świat rzeczy i ludzi, będących dla Łużyna cieniami, wydaje
się najcenniejszy, a idealny i zarazem dla bohatera bar-
dziej realny świat szachowych kombinacji postrzegany
jest jako coś, co wartości tej zagraża. Łużyn mówi o „śnie
życia" (s. 220), któremu to snowi grozi zagładą i który nisz-
czy namiętność do szachów. Niewidzialny przeciwnik, po-
wtarzający schemat dotychczasowej egzystencji bohatera,
chce przecież doprowadzić do rozbicia owego „snu". W Za-
proszeniu na egzekucję życie też okaże się przeciwstawia-
nym jawie snem. Tam jednak przebudzenie także same-
mu bohaterowi jawi się niekiedy jako pożądane. Jak
zauważa Julian Connolly, choćby przez pewną surowość
wizji bohatera i z lekka sardoniczny ton zakończenie Obro-
ny Łuzyna wyraźnie kontrastuje z „triumfalnym doświad-
czeniem opisanym na końcu Zaproszenia na egzekucję"1.
Zakończenie powieści o szachiście jest więc niewątpliwie
niejednoznaczne. Oddajmy jeszcze raz glos Connolly'emu:
„Czy ta wizja [wizja rozpościerających się w dole kwad-
ratów szachownicy - L.E.] obiecuje wejście do świata,
gdzie twórcza wyobraźnia Łużyna może buszować sobie
nieskrępowana, czy przeciwnie, zwiastuje ona uwięzienie
w krainie ściśle wyznaczonych ruchów, pozostaje dla czy-
telnika rzeczą dyskusyjną" 2. Niewątpliwie jednak można
by uznać, że wszystko, co sugeruje drugą z tych możliwo-
ści, jest fałszywym tropem, zmyłką, chytrym ruchem na
literackiej szachownicy. Oczywiście idealnie totalitarna
rzeczywistość, w której przyszło żyć Cyncynatowi C. z Za-
proszenia na egzekucję, jest znacznie gorsza niż rzeczywis-
tość otaczająca bohatera wcześniejszej powieści, ale jak
1
J Connolly, Nabokov's Early Fiction Patterns of Self and Other, Cambridge 1992,
s 98
2
Ibidem
253
trafnie zauważa Aleksandr Dolinin, już jako dziecko Łu-
żyn „patrzy na świat jako na źródło okrutnych ciosów
i krzywd i instynktownie szuka sposobów <«obrony*, żeby
zabezpieczyć się przed wszelkimi niespodziankami"1. Nie-
spodzianki, zmiany to domena czasu, a w realnym życiu
czas jest elementem, od którego nie sposób uciec, przed
którym nie sposób znaleźć skutecznej obrony. Azylem,
miejscem ukrycia przez pewien okres wydaje się domena
szachów, ale prawdziwą ucieczką przed czasem może być
tylko ucieczka w śmierć. Nie jest chyba przypadkiem, że
szachy wstępują w świadomość bohatera w okolicach
świąt Wielkiej Nocy. Można by w tym widzieć zapowiedź
zmartwychwstania, czyli życia doskonalszego, zapowiedź
wiążącą się ze światem szachów właśnie. To pozwalałoby
zinterpretować szachownicę, rozpościerającą się przed le-
cącym ku śmierci bohaterem, jako szczęśliwszą, dosko-
nalszą i - paradoksalnie (Łużyn leci przecież w dół) - wyż-
szą rzeczywistość.
Leszek Engelking
1
A Dolinin, Istinnaja zyzn pisahela Sinna pierwyje romantj [Przedmowa do ]
W Nabokow, Sobramje socziniemj russkogo pienoda w piati tomach, t II, s 30
254