Byla Sobie Rzeka - Diane Setterfield

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 414

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

To była najdłuższa noc w roku. Noc, kiedy wszystko może się


zdarzyć.

W ciemną noc w środku zimy w starej gospodzie nad Tamizą ma miejsce


niezwykłe wydarzenie. Stali bywalcy właśnie zabijają czas opowieściami,
kiedy w drzwiach pojawia się ciężko ranny nieznajomy. W ramionach
trzyma martwą dziewczynkę. Kiedy godzinę później dziecko zaczyna
oddychać, nikt nie może w to uwierzyć. Cud? Czy magiczna sztuczka?
Każdy z gości ma na ten temat coś do powiedzenia. Tylko dziewczynka nie
wypowiada słowa - ani o sobie, ani o tym, skąd przybyła. Mijają dni,
a tajemnica wydaje się coraz bardziej nieprzenikniona.

Tymczasem trzy rodziny wyrażają chęć, by wziąć dziecko pod opiekę. Żona
właściciela fabryki twierdzi, że to jej porwana przed dwoma laty córka.
Pewni farmerzy uważają, że dziewczynka jest ich wnuczką, a skryta
gospodyni pastora widzi w dziecku swoją młodszą siostrę.

Każda z tych osób ma własną opowieść, w której granice między


rzeczywistością a złudą rozlewają się czasami jak niekontrolowane wody
rzeki...

Ta powieść to misternie tkany gobelin, splatający folklor, naukę,


magię i mit.
DIANE SETTERFIELD

Diane Setterfield jest brytyjską pisarką, która urodziła się w Englefield


w Berkshire w 1964 roku, a większość swojego dzieciństwa spędziła
w pobliskiej wiosce Theale. Studiowała literaturę francuską na
Uniwersytecie Bristolskim. Wykładała angielski na kilku francuskich
uczelniach, a później prowadziła zajęcia po francusku na jednym
z brytyjskich uniwersytetów. W latach 90. porzuciła środowisko
akademickie, by skupić się na pisaniu.

Jej bestsellerowa książka Trzynasta opowieść (2006) została wydana w 38


krajach i sprzedana w ponad trzech milionach egzemplarzy. Przez trzy
tygodnie utrzymywała się na szczycie listy bestsellerów „New York
Timesa”, została też okrzyknięta „listem miłosnym do sztuki czytania”;
ceniono ją zwłaszcza za nastrój tajemnicy i piękny styl. Druga powieść
Setterfield, Bellman & Black (2013), to naginająca granice gatunku
opowieść o krukach i wiktoriańskim biznesie. W styczniu 2019 roku
wydano jej najnowszą książkę, Była sobie rzeka, która została
uhonorowana nagrodą HWA Gold Crown Award dla najlepszej powieści
historycznej 2019 roku, przyznawaną przez Brytyjskie Stowarzyszenie
Autorów Książek Historycznych. Otrzymała także nominację do Goodreads
Choice Award, również w kategorii najlepszej powieści historycznej.

Diane Setterfield mieszka w Oksfordzie. Kiedy nie pisze, czyta, a gdy nie
czyta – myśli lub rozmawia o czytaniu.

Zawsze powtarza, że jest najpierw czytelniczką, a dopiero potem pisarką.


dianesetterfield.com
Tytuł oryginału:
ONCE UPON A RIVER

Copyright © Third Draft Limited 2018


All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2020

Polish translation copyright © Izabela Matuszewska 2020

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Ilustracja na okładce: mamita/Shutterstock

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8125-992-7

Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros |
Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp
upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo
dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim,
nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie,
kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych –
jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media


Spis treści

CZĘŚĆ PIERWSZA
Zaczyna się opowieść…
Zwłoki bez historii
Cud
Historia się rozprzestrzenia
Dopływy
Co z tego rozumiesz?
Pani Vaughan i rzeczne gobliny
Dobrze przećwiczona opowieść
Nocny koszmar Lily
Pan Armstrong w Bampton
Trzy roszczenia
Tatuś!
Przebudzenie śpiącego
Smutna opowieść
Opowieść o przewoźniku
Czy to już koniec?
CZĘŚĆ DRUGA
Rzeczy się nie sumują
Oczy matki
Który ojciec?
Opowieść się rozwija
Odliczanie
Gość Lily
Urwany trop, czyli pan Armstrong jedzie do Bampton
Niektórych historii się nie opowiada
Fotografując Amelię
Dżin z lampy
CZĘŚĆ TRZECIA
Najdłuższy dzień
Filozofia Pod Łabędziem
Najkrótsza noc
Wielkie podziemne jeziora
Dwie dziwne rzeczy
CZĘŚĆ CZWARTA
Co będzie dalej?
Parę pensów
Historia opowiedziana na nowo
Fotografując Alice
Prawda, kłamstwa i rzeka
Smoki z Cricklade
Studnia życzeń
Pokaz magicznej latarni
O świniach i szczeniętach
O siostrach i prosiętach
Na drugim brzegu rzeki
CZĘŚĆ PIĄTA
Nóż
Wszystko zaczyna się i kończy Pod Łabędziem
Ojcowie i synowie
Lily i rzeka
Jonathan opowiada
Opowieść o dwojgu dzieciach
Dawno, dawno temu
Długo i szczęśliwie
Nota autorki
Podziękowania
Teksty źródłowe
Moim siostrom, Mandy i Pauli.
Bez was nie byłabym sobą.
Za granicami tego świata leżą inne światy.
Są miejsca, w których granice można przekraczać.
Oto jedno z nich.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Zaczyna się opowieść…

Była sobie gospoda, stojąca spokojnie na brzegu Tamizy w Radcot,


długi dzień marszu od źródła. W czasach, kiedy toczy się ta opowieść,
wzdłuż górnego biegu rzeki stało wiele gospód, w każdej można się było
spić, lecz poza powszechnie podawanym piwem i cydrem każda oferowała
własną, wyjątkową atrakcję. Pod Czerwonym Lwem w Kelmscott była nią
muzyka: barkarze wieczorami grali na skrzypcach, a serowarzy
wyśpiewywali smętne pieśni o utraconej miłości. Inglesham miało
Zielonego Smoka – przepojony dymem tytoniowym raj dla kontemplacji.
Pod Jelenia w Eaton Hastings ściągali z okolicy wszyscy hazardziści,
amatorzy bitek zaś nie znaleźliby dla siebie lepszego miejsca niż Pod
Pługiem na obrzeżach Buscot. Pod Łabędziem również miało swoją
specjalność – ludzie przychodzili tu, aby słuchać opowieści.
Gospoda w Radcot stała nad brzegiem Tamizy od bardzo dawna, może
najdłużej ze wszystkich okolicznych karczm, oberży i zajazdów. Składała
się z trzech części: starej, starszej i najstarszej. Trzy segmenty łączyły się
w harmonijną całość za sprawą strzechy, która pokrywała budynek, mchu
porastającego prastare kamienie oraz bluszczu oplatającego jej mury. Latem
ludzie z okolicznych miast zjeżdżali się tu nowo wybudowaną koleją, aby
choć przez jeden dzień popływać wynajętą barką albo łodzią wiosłową
i spędzić popołudnie na pikniku przy butelce piwa, lecz zimą klientela
gospody składała się wyłącznie z miejscowych, którzy zbierali się
w zimowej izbie. Było to dość surowe wnętrze w najstarszej części
budynku, z jednym oknem, które wyglądało na świat przez grube kamienne
mury. W dzień widać było z niego most i rzekę przepływającą pod trzema
urokliwymi przęsłami. W nocy zaś (a opowieść ta zaczyna się nocą) most
tonął w ciemności i dopiero kiedy uszy wyłowiły z mroku odgłos
przelewających się mas wody, można było odgadnąć obecność przestworu
płynnej czerni, która falowała za oknem, podświetlona ponuro jakąś
niepojętą własną energią.
Nikt tak naprawdę nie wie, w jakich okolicznościach zrodziła się Pod
Łabędziem gawędziarska tradycja. Mogła mieć związek z bitwą o most
w Radcot, która rozegrała się pięćset lat przed nocą, gdy rozpoczyna się ta
opowieść. W 1387 roku przy moście spotkały się dwie wielkie armie. Za
długo by opowiadać, kto i dlaczego brał w niej udział, ważne jest to, że
w bitwie zginęło trzech mężczyzn – rycerz, giermek oraz chłopiec –
a osiemset dusz utonęło w bagnach, próbując ucieczki. Właśnie tak.
Osiemset dusz. To nie byle jaka historia. Ich kości spoczywają pod wodą,
gdzie znajdują się teraz pola rukwi wodnej. W okolicach Radcot ludzie
uprawiają rukiew, zbierają ją, pakują potem do skrzyń i wysyłają barkami
do miast, lecz sami jej nie jedzą. Narzekają, że jest gorzka, tak gorzka, że
gryzie człowieka w język, a poza tym – kto by chciał jeść liście nawożone
przez duchy? Kiedy taka bitwa rozgrywa się na twoim progu, a trupy
zabitych zatruwają ci wodę, to naturalne jest, że chcesz o tym opowiadać.
I możesz to robić w nieskończoność. A powtarzając swą opowieść, stajesz
się coraz lepszym gawędziarzem. Kiedy pamiętne wydarzenia pomału
odchodzą w przeszłość, a ty przenosisz uwagę w innym kierunku,
zaczynasz wykorzystywać swą nowo zdobytą umiejętność na inne
opowieści, i nie ma w tym nic dziwnego.
Właścicielką gospody w Radcot była Margot Ockwell. Jak sięgnąć
pamięcią, Pod Łabędziem zawsze rządziła jakaś pani Ockwell, całkiem
możliwe, że od pierwszego dnia, gdy otwarto podwoje karczmy. Urzędowo
nazywała się Margot Bliss, była bowiem zamężna, lecz formalności są
dobre dla małych i dużych miast, tutaj, Pod Łabędziem, Margot pozostała
Ockwell. Była postawną kobietą podchodzącą pod sześćdziesiątkę. Potrafiła
przenosić beczki bez niczyjej pomocy i nigdy nie musiała przysiadać dla
odpoczynku. Krążyły pogłoski, że nawet spała na stojąco, urodziła jednak
trzynaścioro dzieci, więc z oczywistych powodów musiała się czasem
kłaść. Była córką poprzedniej właścicielki gospody, którą przedtem
prowadziła jej babka, a wcześniej prababka, i nikogo nie dziwiło, że Pod
Łabędziem w Radcot zawsze prowadzą kobiety. Tak po prostu było i już.
Mąż Margot, Joe Bliss, pochodził z Kemble, leżącego dwadzieścia
pięć mil w górę rzeki, rzut kamieniem od miejsca, gdzie Tamiza wypływa
z ziemi wąskim strumyczkiem, który bardziej wygląda na płacheć
podmokłej gleby niż rzekę. Blissowie zawsze mieli słabe płuca. Rodzili się
mali i chorowici i większość umierała, zanim zdążyła osiągnąć wiek
dojrzały. Im bardziej dzieci Blissów rosły, tym bardziej chudły i bladły, aż
w końcu gasły zupełnie, zwykle przed dziesiątym rokiem życia, a często
jako dwulatki. Ci, którym udało się przeżyć, w tym również Joe, wyrastali
na niższych i słabszych niż większość ludzi. Zimą rzęziło im w piersiach,
ciekło z nosa, a oczy łzawiły. Byli bardzo mili, mieli łagodne oczy i chętnie
się uśmiechali, czasem nawet figlarnie.
W wieku osiemnastu lat osierocony i niezdatny do pracy fizycznej Joe
opuścił Kemble i wyruszył w świat, aby szukać szczęścia, choć sam nie
wiedział, co właściwie mógłby robić. Z Kemble można wyruszyć
w dowolnym kierunku, jak z każdego innego miejsca na świecie, lecz rzeka
ma siłę przyciągania. Trzeba by być upartym i zatwardziałym, aby za nią
nie podążyć.
I tak Joe przybył do Radcot, a ponieważ był spragniony, wszedł do
gospody, żeby zwilżyć gardło. Niepozorny młodzieniec o czarnych,
strączkowatych włosach, kontrastujących z bladą cerą, siedział
niezauważony, popijając piwo, podziwiając córkę karczmarki i słuchając
opowieści. Poczuł się dziwnie urzeczony wśród ludzi opowiadających na
głos rzeczy, które od dzieciństwa wypełniały mu głowę. Kiedy zapadła
cisza w przerwie między jedną a drugą opowieścią, Joe otworzył usta
i wyszło z nich… „Dawno, dawno temu…”.
Tego dnia Joe Bliss odkrył swoje przeznaczenie. Tamiza przywiodła
go do Radcot i tu osiadł na dobre. Gdy nabrał odrobinę praktyki, przekonał
się, że potrafi obrócić słowa w dowolną opowieść, plotkę, historię, legendę,
przypowieść albo bajkę. Jego ekspresywna twarz potrafiła wyrażać
zaskoczenie, trwogę, ulgę czy powątpiewanie równie doskonale co
prawdziwi aktorzy. A jego brwi… wspaniałe, czarne brwi przemawiały tak
samo wymownie jak słowa. Ściągały się, kiedy zbliżał się przełomowy
moment opowieści, drgały, gdy jakiś szczegół wymagał uwagi, i wyginały
się w łuk, kiedy bohater mógł być kimś innym, niż się zdawało. Obserwując
jego brwi, bacznie śledząc ich skomplikowany taniec, można było
zauważyć drobiazgi, które w innym wypadku uszłyby uwagi. W ciągu kilku
tygodni Joe całkowicie zauroczył swoich słuchaczy Pod Łabędziem.
Zauroczył również Margot, a ona jego.
Pod koniec miesiąca Joe udał się na piechotę do miejsca oddalonego
sześćdziesiąt mil od rzeki, aby wziąć udział w konkursie. Oczywiście
zwyciężył, a za zdobytą nagrodę kupił pierścionek. Wrócił do Radcot szary
jak popiół ze zmęczenia, padł na łóżko i nie podniósł się przez tydzień,
a kiedy w końcu wstał, uklęknął i poprosił Margot o rękę.
– No, nie wiem… – powiedziała jej matka. – Czy on potrafi pracować?
Czy potrafi zarobić na życie? Jak zatroszczy się o rodzinę?
– Przyjrzyj się dobrze, mateczko – zwróciła jej uwagę Margot. – Nie
zauważyłaś, jaki ruch zrobił się w gospodzie, od kiedy Joe zaczął
opowiadać swoje historie? Pomyśl, co będzie, jeśli za niego nie wyjdę!
Może sobie pójść gdzie indziej i co wtedy?
I była to prawda. Ludzie częściej ostatnio zaglądali Pod Łabędzia,
przyjeżdżali z daleka i zostawali dłużej, aby słuchać opowieści Joego.
A słuchając, każdy kupował coś do picia. Interes kwitł.
– Pomyśl o tych wszystkich przystojnych, krzepkich młodzieńcach,
którzy tu przychodzą i nie odrywają od ciebie oczu. Czy któryś z nich nie
nadałby się lepiej?
– Ja chcę Joego – orzekła twardo Margot. – Lubię jego gawędy.
I postawiła na swoim.
Działo się to czterdzieści lat przed wydarzeniami opowiedzianymi
w tej historii. W tym czasie Margot i Joe założyli rodzinę i dochowali się
wielu dzieci. W ciągu dwudziestu lat spłodzili dwanaście krzepkich córek.
Wszystkie odziedziczyły po matce gęste ciemne włosy oraz mocne,
niezmordowane nogi i wyrosły na dorodne młode kobiety o beztroskich
uśmiechach i wesołych usposobieniach. I wszystkie wyszły za mąż. Jedna
była grubsza, druga szczuplejsza; jedna nieco wyższa, druga ciut niższa;
jedna smaglejsza, druga bledsza, lecz pod każdym innym względem były
tak bardzo do siebie podobne, że klienci gospody nie umieli ich rozróżnić.
Kiedy dziewczęta przychodziły pomagać w okresach wzmożonego ruchu,
mówiono na nie po prostu Mała Margot. Po urodzeniu tych wszystkich
córek w życiu rodzicielskim Margot i Joego nastała przerwa i oboje już
sądzili, że jej płodne lata dobiegły końca, lecz wtedy Margot znów zaszła
w ciążę i na świat przyszedł ich jedyny syn, Jonathan.
Z krótką szyją, pyzatą buzią, migdałowymi, nieco skośnymi oczami,
malutkimi uszkami i noskiem oraz językiem, który zdawał się nie mieścić
w wiecznie uśmiechniętych ustach, Jonathan nie przypominał innych
dzieci. W miarę jak dorastał, stawało się jasne, że różni się od nich nie tylko
wyglądem. Skończył już piętnaście lat, lecz w przeciwieństwie do
większości chłopców, którzy niecierpliwie wyglądali męskiej dojrzałości,
Jonathan zadowalał się myślą, że będzie wiecznie żył w gospodzie razem
z rodzicami, i niczego innego nie pragnął.
Margot nadal była przystojną i silną kobietą, lecz włosy Joego
posiwiały i tylko brwi pozostały tak samo czarne jak niegdyś. Dobiegał
sześćdziesiątki, co jak na Blissów uznać należało za wiek nieomal
starożytny. Ludzie przypisywali jego długowieczność nieskończonej trosce
Margot. Przez ostatnie lata bywał tak słaby, że po dwa albo i trzy dni leżał
w łóżku z zamkniętymi oczami. Lecz wcale nie spał, o nie, odwiedzał
wówczas miejsca istniejące poza snem. Margot ze spokojem przyjmowała
te okresy, kiedy zanurzał się i tonął w swoim świecie. Rozpalała ogień, aby
pozbyć się wilgoci z powietrza, wlewała między wargi męża schłodzony
rosół, czesała mu szczotką włosy i wygładzała brwi. Niektórzy ludzie
gorączkowali się, widząc go tak niebezpiecznie zawieszonego na krawędzi
między jednym wilgotnym oddechem a następnym, lecz Margot
przyjmowała to ze spokojem.
– Nie martwcie się, nic mu nie będzie – przekonywała.
Miała rację. Joe był Blissem i tyle. Rzeka wsiąkała w jego ciało, aż
płuca robiły się bagniste.
To była najdłuższa noc w roku, noc zimowego przesilenia. Przez wiele
tygodni dni się kurczyły, najpierw powoli, potem gwałtownie, aż w końcu
zaczęło się ściemniać wczesnym popołudniem. Jak wiadomo, gdy
wydłużają się księżycowe godziny, ludzie odstępują od regularności swych
mechanicznych zegarów. Zapadają w drzemkę w środku dnia, śnią na jawie
i leżą z otwartymi oczami w nieprzeniknionych ciemnościach nocy. To czas
magii. Kiedy granica między dniem i nocą rozciąga się i zaciera, to samo
dzieje się z granicą między światami. Sny i opowieści mieszają się
z rzeczywistością, żywi i umarli ocierają się o siebie, przychodząc
i odchodząc; przeszłość zbiega się i przenika z teraźniejszością. Zdarzają
się niespodziewane rzeczy. Czy zimowe przesilenie miało jakiś związek
z dziwnymi zdarzeniami Pod Łabędziem? Sami musicie to ocenić.
Teraz, kiedy już wiecie wszystko, co powinniście wiedzieć, może się
rozpocząć opowieść.

Tego wieczoru zebrali się Pod Łabędziem sami stali bywalcy, głównie
kopacze żwiru, hodowcy oraz barkarze, ale był też Beszant, co naprawiał
łodzie, i Owen Albright, który pół wieku temu popłynął rzeką aż do samego
morza i wrócił dwadzieścia lat później jako człek zamożny. Cierpiał teraz
na artretyzm i tylko jedno lekarstwo potrafiło uśmierzyć dokuczliwy ból
w kościach staruszka – gawędy i mocne piwo. Wszyscy zeszli się tu, gdy
tylko z nieba wyciekło światło, i od tamtej pory opróżniali i na nowo
napełniali kufle, czyścili i na nowo nabijali fajki cierpkim tytoniem i snuli
opowieści.
Albright opowiadał historię bitwy o most Radcot. Po pięciuset latach
każda opowieść traci nieco na świeżości, więc dobry gawędziarz szuka
sposobów, aby ją ożywić. Niektóre elementy historii tradycja pozostawia
nienaruszone – jak armie, ich spotkanie, śmierć rycerza i jego giermka,
ośmiuset mężczyzn, którzy utonęli w bagnisku – lecz śmierć chłopca do
nich nie należała. Nikt niczego o nim nie wiedział, poza tym, że był
chłopcem, że brał udział w wydarzeniach przy moście Radcot i że tam
zginął. Z nicości zrodziło się natchnienie. Z każdą opowieścią bywalcy
gospody Pod Łabędziem wskrzeszali nieznanego chłopca po to, aby na
nowo go uśmiercić. Przez lata chłopiec umierał niezliczoną ilość razy,
a każda kolejna śmierć była bardziej zajmująca i niezwykła od poprzedniej.
Kiedy historia staje się, by tak rzec, twoją własnością, masz prawo
postępować z nią wedle swojej woli, lecz biada przyjezdnemu Pod
Łabędziem, który by próbował tego samego. Nikt nie wie, co myślał
chłopiec o swych niezliczonych zmartwychwstaniach, ważne jest, że
wskrzeszanie umarłego nie należało Pod Łabędziem do rzadkości, o czym
warto pamiętać.
Tym razem w swojej opowieści Albright wyczarował młode pacholę
z cyrku, które przyjechało dostarczyć rozrywki oddziałom czekającym na
rozkazy. Żonglując nożami, chłopiec pośliznął się w błocie i wszystkie
śmiercionośne narzędzia spadły ostrzami do dołu i wbiły się w ziemię,
z wyjątkiem jednego, które utkwiło nieszczęśnikowi w oku i pozbawiło go
życia, zanim bitwa się zaczęła. Ten nowy rozwój wypadków wzbudził
podniecone pomruki uznania, szybko jednak stłumione, by opowieść mogła
się toczyć dalej, poza tym jednym wyjątkiem, tak samo jak zawsze.
Gdy skończył, nastała krótka przerwa, nie po to jednak, by
natychmiast pochopnie rozpoczynać następną gawędę, lecz aby pierwszą
należycie przetrawić.
– Szkoda, że i ja nie mogę opowiedzieć historii – odezwał się
Jonathan, który słuchał jej pilnie.
Powiedział to z uśmiechem – wszak Jonathan zawsze się uśmiechał –
lecz w jego głosie pobrzmiewał żal. Nie był głupi, tylko że w szkole czuł
się taki zagubiony; dzieci śmiały się z jego odmiennej twarzy i nietypowych
nawyków, więc rzucił ją po kilku miesiącach. Nie opanował sztuki czytania
ani pisania. Stali zimowi bywalcy gospody przywykli do syna Ockwellów
i wszystkich jego dziwactw.
– Spróbuj – zaproponował Albright. – Opowiedz nam coś.
Przez chwilę Jonathan się namyślał. Otworzył usta i czekał przejęty
tym, co się z nich wydobędzie. Lecz nic się nie wydobyło. Po jakimś czasie
twarz mu się skurczyła, ramiona zatrzęsły i chłopiec wybuchł śmiechem.
– Nie umiem! – zawołał, gdy się uspokoił. – Nie umiem opowiadać
historii!
– Może następnym razem. Poćwicz trochę, nabierz wprawy, a my cię
wysłuchamy, kiedy będziesz gotowy.
– Ty opowiedz historię, tatusiu – poprosił Jonathan.
Tego dnia Joe po raz pierwszy wrócił do izby po jednym z tych
okresów, gdy tonął w swoim świecie. Przez cały wieczór siedział blady
i milczący. Nikt nie oczekiwał, że w tym stanie będzie coś opowiadał, lecz
na prośbę syna uśmiechnął się łagodnie i spojrzał w górny kąt sali, gdzie
sufit poczerniał od dymu z kominka i tytoniu. Jonathan przypuszczał, że to
stamtąd pochodzą wszystkie opowieści taty. Kiedy wzrok Joego powrócił
na środek sali, był gotów.
– Dawno, dawno…
Otworzyły się drzwi.
Pora była późna jak na nowo przybyłego gościa. Ktokolwiek to był,
nie spieszył się z wejściem. Świece zamigotały od podmuchu zimnego
powietrza niosącego do zadymionego wnętrza delikatny zimowy zapach
rzeki. Wszyscy podnieśli głowy.
Oczy widziały, lecz przez długą chwilę nikt się nie poruszył. Ludzie
próbowali zrozumieć, co widzą.
Mężczyzna – jeśli w istocie był to mężczyzna – wyglądał na rosłego
i silnego, ale głowę miał tak przerażającą, że wszyscy aż się wzdrygnęli.
Czyżby zjawił się jakiś potwór z ludowych opowieści? Czyżby zasnęli
i przyśnił im się koszmar? Przybysz miał nos przekrzywiony i płaski, a pod
nim ział poczerniały od krwi, przepastny otwór. Sam w sobie osobnik ów
przedstawiał upiorny widok, lecz na dodatek trzymał jeszcze w ramionach
wielką lalkę o woskowej twarzy i kończynach, z włosami pomalowanymi
na lśniący kolor.
W końcu to sam nowo przybyły wyrwał ludzi z odrętwienia i poderwał
do działania. Najpierw z jego gardła wydobył się ryk, odgłos równie
nieludzki jak usta, z których dobiegał. Potem zachwiał się i zatoczył.
Dwóch parobków podbiegło w samą porę, żeby go chwycić pod ramiona
i przytrzymać, aby nie runął na podłogę i nie grzmotnął twarzą o kamienne
płyty. W tym samym czasie od kominka skoczył na równe nogi Jonathan,
wyciągnął ręce i złapał w objęcia lalkę; jego mięśnie i stawy aż się ugięły,
zaskoczone jej ciężarem.
Ochłonąwszy z szoku, parobkowie zawlekli nieprzytomnego
mężczyznę na stół. Przysunięto też drugi, żeby ułożyć na nim nogi chorego.
Kiedy go położyli i wyprostowali, ze wszystkich stron zaczęli podchodzić
inni, przybliżali świece i lampy, aby mu się przyjrzeć. Powieki mężczyzny
nawet nie drgnęły.
– Czy on nie żyje? – zastanawiał się na głos Albright.
Po zgromadzeniu rozszedł się nieokreślony pomruk, ludzie
zmarszczyli brwi.
– Trzaśnijcie go po gębie – zaproponował ktoś. – Może to go ocuci.
– Starczy trochę cydru – zasugerował ktoś inny.
W tym momencie przez ciżbę przepchnęła się łokciami Margot.
Podeszła do stołu i przyjrzała się przybyszowi.
– Ani mi się ważcie go trzaskać – powiedziała. – Nie widzicie jego
twarzy? Do gardła też mu niczego nie wlewać. Zaczekajcie chwilę.
Odwróciła się do ławy stojącej koło pieca, wzięła z niej poduchę
i wróciła do stołu. Przybliżyła świecę do nieprzytomnego, zobaczyła białą
plamkę na bawełnie i skubnęła ją paznokciem. W palcach trzymała piórko.
Mężczyźni obserwowali ją oczami okrągłymi ze zdumienia.
– Łaskotkami nie obudzisz umarłego – odezwał się kopacz żwiru. –
Ani żywego w takim stanie jak ten.
– Nie zamierzam go łaskotać – odparła Margot.
Położyła piórko na ustach przybysza. Wszyscy wpatrywali się w nią
jak urzeczeni. Przez jakiś czas nic się nie działo, lecz po chwili
najdelikatniejszy puszek zaczął drżeć.
– Oddycha!
Wkrótce jednak ulga ustąpiła miejsca nowej konsternacji.
– Ale co to za jeden? – spytał barkarz. – Zna go ktoś?
Wśród zebranych rozszedł się gwar głosów, ludzie zastanawiali się nad
odpowiedzią. Ktoś oznajmił, że zna nad rzeką wszystkich od Castle Eaton
aż po Duxford, które dzieliło jakieś dziesięć mil, i na pewno tego
jegomościa nie zna. Inny miał siostrę w Lechlade i też był pewien, że
nikogo takiego tam nie widział. Jeszcze innemu wydawało się, że może
gdzieś go spotkał, ale im dłużej mu się przyglądał, tym mniej był skłonny
postawić na to pieniądze. Czwarty zastanawiał się, czy to nie jeden
z rzecznych Cyganów, bo o tej porze roku ich łodzie spływają w dół rzeki,
a ludzie spoglądają na nich podejrzliwie i pilnują się, aby ryglować na noc
drzwi i wnosić do domu wszystko, co da się udźwignąć. Lecz zważywszy
na płaszcz nieznajomego, uszyty z przedniej wełny, a także kosztowne
skórzane buty… nie, to nie mógł być Cygan. Piąty po chwili zadumy
triumfalnym tonem zauważył, że mężczyzna jest bardzo wysoki
i zbudowany jak Liddiard z farmy Whiteyów. A wszak i włosy ma tego
samego koloru. Szósty zwrócił mu jednak uwagę, że Liddiard stoi tu, na
drugim końcu stołu, i kiedy piąty spojrzał we wskazanym kierunku, nie
mógł temu zaprzeczyć. Na koniec tych wszystkich i jeszcze kolejnych
dywagacji wspomniana szóstka, a także cała reszta obecnych zgodziła się,
że nikt nie zna tajemniczego przybysza, a przynajmniej tak im się wydaje,
bo patrząc na nieprzytomnego mężczyznę, kto mógł być tego pewien?
W ciszy, która zapadła po owej konstatacji, odezwał się siódmy:
– Co mu się właściwie przydarzyło?
Ubranie mężczyzny ociekało wodą i bił od niego zapach rzeki, zielony
i zgniłobrązowy. Jakiś wypadek na wodzie, to było oczywiste. Jęli więc
dysputować o niebezpieczeństwach czyhających na rzece, o wodzie, która
płatała figle nawet najbardziej doświadczonym żeglarzom.
– Może wyjdę zobaczyć, czy nad rzeką nie ma jakiejś krypy? – spytał
Beszant, co naprawiał łodzie.
Margot delikatnymi, wprawnymi ruchami obmywała twarz
nieznajomego z krwi i aż się skrzywiła, ujrzawszy pod warstwą czerwonej
mazi wielką ranę, która rozdzielała górną wargę na dwa wiszące płaty skóry
i odsłaniała połamane zęby oraz zakrwawione dziąsło.
– Daj spokój z łodzią – odparła. – Człowiek ważny. Nie poradzę tu
sobie ze wszystkim. Kto pobiegnie po Ritę? – Rozejrzała się i zauważyła
parobka, który był zbyt biedny, żeby dużo pić. – Neath, jesteś szybki
w nogach i nie zanadto pijany, możesz polecieć po Ritę Sunday i nie
potknąć się po drodze? Jeden wypadek na dzień wystarczy.
Młodzieniec wyszedł.
W tym czasie Jonathan trzymał się na uboczu. Ciążyła mu niezmiernie
nasiąknięta wodą lalka, więc usiadł i posadził ją sobie na kolanach.
Przypomniał mu się smok z papier mâché, którego przyniosła ze sobą trupa
przebierańców na Boże Narodzenie. Był lekki i twardy i robił puk, puk,
puk, kiedy się weń uderzało paznokciami. Ta lalka nie była taka sama.
Bardziej mu się kojarzyła z laleczkami wypełnionymi ryżem, miękkimi,
a zarazem dość ciężkimi. Ale nigdy nie widział takiej dużej jak ta.
Powąchał jej głowę. Nie pachniała ryżem, tylko rzeką. Miała włosy
zrobione z prawdziwych ludzkich włosów; Jonathan nie mógł zrozumieć,
jak przymocowali je do głowy. Ucho wyglądało całkiem jak prawdziwe,
zupełnie jakby ulepili je z ludzkiego ciała. Podziwiał jej misterne rzęsy.
Kiedy muskał opuszką palca wilgotne, łaskotliwe końcówki, powieki
odrobinę się poruszały. Delikatnie ich dotknął i wyczuł coś pod spodem.
Coś kulistego i ruchomego, jednocześnie miękkiego i mocnego.
Ogarnęło go coś mrocznego i niepojętego. Za plecami rodziców
i klientów gospody Jonathan delikatnie potrząsnął lalką. Jej ramię
ześliznęło się i kołysało zawieszone na stawie barkowym w sposób, w jaki
nie powinno się poruszać ramię kukiełki. Poczuł coś na podobieństwo wody
wzbierającej w naczyniu, nagle i niepowstrzymanie.
– To mała dziewczynka!
Nikt z osób toczących zagorzałą dyskusję nad nieprzytomnym
mężczyzną go nie usłyszał, więc zawołał głośniej:
– To prawdziwa dziewczynka!
Wszyscy odwrócili się jak na komendę.
– Nie chce się obudzić.
Wyciągnął w ich stronę mokre małe ciałko, żeby sami zobaczyli.
Podeszli zaciekawieni i otoczyli go kołem. Kilkanaście par wstrząśniętych
oczu spoczęło na maleńkiej postaci, którą trzymał w rękach. Jej skóra lśniła
jak woda. Bawełniana sukieneczka przyklejała się do smukłych kończyn,
główka opadła przechylona na bok, jak nie mogłaby opaść głowa żadnej
lalki. Była to z całą pewnością mała dziewczynka i nikt tego wcześniej nie
zauważył, nikt, choć było to tak oczywiste. Jaki rzemieślnik zadałby sobie
tyle trudu, aby stworzyć tak perfekcyjne dzieło i ubrać je w zgrzebną
sukienczynę, w jakiej mogła chodzić córka pierwszego lepszego chłopa?
Kto namalowałby twarz tak makabrycznie martwą? Jaki twórca, poza
samym Bogiem, byłby zdolny do zrobienia łuku tych policzków, kształtów
tej łydki, tej delikatnej stópki z pięcioma paluszkami wyrzeźbionymi
oddzielnie z zachowaniem najdrobniejszych detali i proporcji? Oczywiście,
że to była mała dziewczynka! Jak mogli w ogóle pomyśleć inaczej?
W sali, gdzie zwykle słowa płynęły potokami, zaległa cisza. Ojcowie
przypominali sobie własne dzieci i postanawiali w duchu, że do końca życia
będą im zawsze okazywać tylko miłość. Starcy, którzy nigdy nie mieli
dzieci, poczuli ukłucie żalu, a młodzi, lecz jeszcze bezdzietni, zapragnęli
trzymać w ramionach własne potomstwo.
W końcu ktoś przerwał milczenie.
– Dobry Boże!
– Nie żyje, biedna kruszyna.
– Utopiła się!
– Mamuś! Połóż jej piórko na ustach.
– Och, Jonathanie, dla niej już za późno.
– Ale temu panu pomogło!
– Nie, synu, on od początku oddychał. Piórko tylko pokazało nam
życie, które w nim było.
– Może w niej też jeszcze jest!
– Nie, synku, widać gołym okiem, że dziewuszka nie żyje. Nie
oddycha, a zresztą starczy spojrzeć na kolor jej skóry. Kto zaniesie tę
niebogę do spichrza? Higgs, zabierz ją.
– Ale tam jest zimno! – zaprotestował Jonathan.
Matka poklepała go po ramieniu.
– Jej to już nie będzie przeszkadzać. Już jej tu nie ma, a tam, dokąd
poszła, nigdy nie jest zimno.
– Pozwól mi ją zanieść.
– Ty weź lampę i poświeć panu Higgsowi. Ona jest dla ciebie za
ciężka, kochanie.
Kopacz żwiru Higgs wziął dziewczynkę ze słabnących rąk Jonathana
i podniósł ją, jakby ważyła tyle co gęś. Chłopiec oświetlał mu drogę na
dwór, a następnie do małej kamiennej budowli, gdzie za ciężkimi
drewnianymi drzwiami mieściła się wąska spiżarnia bez okien,
z klepiskiem zamiast podłogi i ścianami, których nigdy nie otynkowano ani
nie pomalowano. Latem można tu było przechować oskubaną gęś albo
pstrąga, na którego jeszcze nie miało się ochoty, lecz w zimowe wieczory,
takie jak ten, panowało tu lodowate zimno. Z jednej ściany sterczała
kamienna półka i na niej właśnie Higgs ułożył dziewczynkę. Jonathan,
mając w pamięci, jak delikatne są figurki z papier mâché, objął ostrożnie jej
głowę.
– Żeby nie uderzyła o kamień – powiedział.
Lampa Higgsa rzucała krąg światła na twarz dziewczynki.
– Mamusia powiedziała, że ona nie żyje – powiedział Jonathan.
– Ma rację, chłopcze.
– Mamusia mówi, że ona jest już gdzie indziej.
– Prawda.
– A mnie się widzi, jakby była tutaj.
– Myśli uleciały jej z głowy. Dusza z niej uszła.
– A nie może być, że śpi?
– Nie, synku. Już by się za ten czas obudziła.
Lampa rzucała migoczące cienie na nieporuszoną twarz dziecka.
Ciepły blask próbował zamaskować martwą bladość jej skóry, lecz nie mógł
zastąpić wewnętrznego światła życia.
– Kiedyś jedna dziewczynka spała przez sto lat. Obudził ją pocałunek.
Higgs zamrugał szybko.
– To tylko bajka, synku.
Krąg światła opuścił twarz dziewczynki i oświetlił stopy Higgsa, które
ruszyły do wyjścia. Przy drzwiach jednak mężczyzna zauważył, że chłopiec
nie poszedł razem z nim. Odwrócił się i podniósł lampę w samą porę, żeby
zobaczyć, jak Jonathan pochyla się i w ciemności składa pocałunek na
czole dziewczynki. Przez chwilę wpatrywał się z namaszczeniem w jej
martwe oblicze, potem ramiona mu obwisły i odwrócił się do wyjścia.
Wyszli i zaryglowali za sobą drzwi.
Zwłoki bez historii

Dwie mile od Radcot mieszkał doktor, lecz nikt nie zamierzał po niego
posyłać. Był stary i drogi, a większość jego pacjentów leżała na cmentarzu,
co nikogo nie zachęcało. Zamiast tego w gospodzie zrobiono jedyną
rozsądną rzecz – posłano po Ritę.
Pół godziny po tym, jak mężczyznę ułożono na stole, z dworu
dobiegły kroki i po chwili w drzwiach stanęła kobieta. Poza Margot i jej
córkami, które stanowiły część gospody Pod Łabędziem w tym samym
stopniu co podłoga i kamienne mury, kobiety były tu rzadkim widokiem,
więc kiedy weszła Rita, wszystkie oczy zwróciły się prosto na nią. Rita
Sunday była niewiastą średniego wzrostu, o włosach ani ciemnych, ani
jasnych, lecz pod każdym innym względem jej wygląd odbiegał od
przeciętnej. Kości policzkowe miała zbyt wysokie i zbyt kanciaste, nos
trochę za duży, szczękę za szeroką, a podbródek zbytnio wysunięty. Za
najciekawszy szczegół jej twarzy należało uznać oczy – ładnego kształtu,
lecz szare i patrzące zbyt spokojnie i nieruchomo spod symetrycznego
czoła. Była za stara, aby być młoda; większość niewiast w jej wieku
skreślano z lisy dziewcząt wartych otaksowania, lecz mimo pewnej
nijakości wyglądu oraz trzech dekad dziewictwa, nadal coś w sobie miała.
Czy to za sprawą swojej przeszłości? Urodziła się w klasztorze i mieszkała
tam, aż osiągnęła wiek dorosły. W klasztornym szpitalu nauczyła się leczyć
chorych i pełniła teraz w okolicy funkcję siostry i akuszerki.
Weszła do zimowej izby Pod Łabędziem, jakby nie zauważyła, że
zwróciły się na nią wszystkie oczy. Rozpięła prosty wełniany płaszcz
i wysunęła ręce z rękawów. Pod spodem miała prostą sukienkę, pozbawioną
wszelkich ozdób.
Podeszła prosto do nieprzytomnego zakrwawionego mężczyzny
leżącego na stole.
– Podgrzałam ci wodę, Rito – powiedziała Margot. – Tu masz szmaty,
wszystkie czyste. Czego ci jeszcze trzeba?
– Przydałoby się więcej światła, jeśli możesz.
– Jonathanie, przynieś z góry lampę i świece.
– I całkiem możliwe – po umyciu rąk Rita zaczęła delikatnie oglądać
rozcięcie na wardze rannego mężczyzny – że będę potrzebować brzytwy
oraz mężczyzny z pewną ręką do golenia.
– Joe, możesz to zrobić?
Jej mąż skinął głową.
– I jakiś trunek, najmocniejszy, jaki macie.
Margot otworzyła kredens na specjalne okazje i wyjęła z niego zieloną
butelkę. Gdy postawiła ją obok torby Rity, wszyscy obecni jęli łypać
pożądliwie na flaszkę pozbawioną etykietki, za to ze znaczkami nielegalnej
destylacji, co znaczy, że mogła zwalić konia z nóg.
Dwaj barkarze, którzy przytrzymywali lampy nad głową rannego,
patrzyli, jak Rita obmacuje otwór, który był kiedyś ustami. Dwoma
zakrwawionymi palcami wyjęła złamany ząb. Po chwili trzymała w dłoni
dwa następne. Potem zanurzyła palce w jego mokrych włosach i cal po calu
zaczęła badać czaszkę.
– Na głowie nie ma żadnych innych obrażeń. Mogło być gorzej.
Rozbierzmy go teraz z tych mokrych ubrań.
W sali zapanował nagle popłoch. Niezamężna kobieta nie mogła
rozebrać mężczyzny bez zakłócania naturalnego porządku rzeczy.
– Margot, możesz pokierować mężczyznami? – poleciła gładko Rita.
Potem się odwróciła i zaczęła wyjmować z torby swoje rzeczy,
a tymczasem Margot dyrygowała mężczyznami zdejmującymi ubranie
z rannego i upominała ich, żeby obchodzili się z nim ostrożnie.
– Nie wiemy, czy nie ma na ciele innych ran. Uważajcie, żeby nie
pogorszyć sytuacji!
Zręcznymi palcami wielokrotnej matki rozpinała guziki
i rozwiązywała sznurówki, kiedy mężczyźni okazywali się zbyt pijani albo
po prostu niezdarni. Po chwili na podłodze piętrzyły się ubrania
nieznajomego przybysza: granatowy kaftan z licznymi kieszeniami,
podobny do tych, jakie nosili barkarze, lecz uszyty z lepszej tkaniny; buty
z mocnej skóry z nowiutkimi podeszwami; prawdziwy pas zamiast sznurów
noszonych przez ubogich przewoźników rzecznych, grube bawełniane
kalesony oraz dziergana kamizela pod koszulą z delikatnego wojłoku.
– Kto to jest? Znamy go? – spytała Rita, nie odwracając się od torby.
– Nie wygląda na to, żeby ktoś go tu widział, ale jest w takim stanie,
że i trudno go poznać.
– Zdjęliście mu kaftan?
– Tak.
– Niech Jonathan przeszuka kieszenie.
Kiedy się odwróciła z powrotem do stołu, jej pacjent leżał nagi, tylko
przyrodzenie przykryto białą chustką, aby chronić skromność mężczyzny
oraz dobre imię Rity.
Czuła na sobie przelotne spojrzenia ludzi.
– Joe, gdybyś mógł jak najdelikatniej ogolić mu górną wargę. Na
pewno nie uda ci się zrobić tego idealnie, ale postaraj się. Uważaj, ma
złamany nos.
Następnie przystąpiła do badania. Najpierw położyła dłonie na stopach
rannego, potem przesunęła je na kostki nóg, golenie i łydki… Jej białe
dłonie kontrastowały z ciemną skórą mężczyzny.
– Widać, że dużo czasu spędza pod gołym niebem – zauważył kopacz
żwiru.
Rita tymczasem obmacywała kości, ścięgna, mięśnie, cały czas
odwrócona głową w bok od jego nagiego ciała, jakby jej palce widziały
lepiej niż oczy. Działała szybko, błyskawicznie oceniała, które partie ciała
są całe i zdrowe. Na prawym biodrze dłonie Rity ominęły białą chustkę
i zatrzymały się.
– Poświećcie tutaj.
Cały bok mężczyzny był paskudnie poharatany. Rita przechyliła
butelkę, wylała trochę alkoholu na szmatkę i przyłożyła do rany. Mężczyźni
wokół stołu krzywili się ze współczucia, lecz pacjent nawet nie drgnął.
Dłoń rannego leżała przy biodrze, spuchnięta i dwa razy większa niż
normalnie, zakrwawiona i blada. Rita ją przemyła, lecz chociaż przecierała
rękę kilkakrotnie, pozostały na niej ślady – plamy czarne jak atrament, ale
nie sińce ani zakrzepła krew. Zaintrygowana, uniosła dłoń i zaczęła ją
oglądać.
– To fotograf – oznajmiła w końcu.
– A niech mnie! Skąd wiesz?
– Widzicie te ślady na palcach? To azotan srebra. Używa się go do
robienia fotografii.
Skorzystała z zaskoczenia wywołanego tą wiadomością i zbadała
miejsca na ciele rannego wokół białej chustki. Delikatnie naciskała na
brzuch, lecz nie znalazła żadnych wewnętrznych obrażeń, więc poszła
dalej, wyżej, a światło podążało tropem jej palców, aż biała chustka znikła
powoli w ciemności i mężczyźni mogli odetchnąć z ulgą, że Rita powróciła
do krainy obyczajności.
Pozbawiony gęstej brody, mężczyzna sprawiał nie mniej upiorne
wrażenie. Złamany nos jeszcze bardziej rzucał się w oczy, obnażone
rozcięcie na wardze, biegnące w górę w kierunku policzka, wyglądało
dziesięć razy gorzej. Rita wyjęła z rany drzazgi ciemnego drewna, oczyściła
ją, po czym wbiła w skórę igłę. W tym samym momencie zamigotała
świeca.
– Jak ktoś potrzebuje, to może usiąść – powiedziała. – Wystarczy mi
jeden pacjent.
Nikt jednak nie chciał się przyznać do takiej słabości.
Rita założyła trzy zgrabne szwy, a mężczyźni albo odwracali wzrok,
albo zafascynowani patrzyli, jak naprawia się ludzką twarz niczym rozdarty
kołnierzyk.
Kiedy skończyła, wszyscy głośno odetchnęli z ulgą. Rita popatrzyła na
swoje dzieło.
– Faktycznie wygląda teraz dużo lepiej – przyznał jeden z barkarzy. –
Albo tak się zdaje, bośmy przywykli do jego widoku.
– Hm – mruknęła Rita, jakby się częściowo zgadzała.
Sięgnęła do twarzy pacjenta, palcem wskazującym i kciukiem
chwyciła go za nos i mocno skręciła. Rozległo się ciche, wilgotne
chrupnięcie kości i chrząstek, a po chwili świeca gwałtownie zamigotała.
– Łapcie go, szybko! – zawołała Rita.
Po raz drugi tego wieczoru silne dłonie parobków chwyciły w ramiona
upadającego człowieka – tym razem kopacza żwiru, pod którym ugięły się
kolana. Trzy lampy, wypuszczone z rąk przez mężczyzn, runęły na podłogę
i zgasły, a razem z nimi cała scena znikła w ciemności.
– Ech, co za noc – jęknęła Margot, kiedy ponownie zapalono świece. –
Trzeba położyć tego biedaka w izbie pątniczej.
W czasach, gdy na przestrzeni dziesiątków mil most Radcot był jedyną
drogą na drugi brzeg rzeki, wielu podróżnych przerywało wędrówkę
w gospodzie. Od tamtej pory aż po dziś dzień na końcu korytarza
w gospodzie Pod Łabędziem ostał się, choć rzadko obecnie używany, pokój
zwany izbą pątniczą. Rita nadzorowała transport swojego pacjenta aż do
tego pomieszczenia, gdzie położono go na łóżku i okryto kocem.
– Chciałabym jeszcze przed wyjściem obejrzeć dziewczynkę.
– Chcesz zmówić modlitwę nad biednym maleństwem – domyśliła się
Margot. – Oczywiście.
W świadomości miejscowych Rita była nie tylko dobrą medyczką,
lecz z powodu długich lat spędzonych w klasztorze w nagłej potrzebie
służyła również za osobę duchowną.
– Tu jest klucz. Weź sobie lampę.
Włożywszy z powrotem kapelusz i płaszcz, Rita zawinęła chustą twarz
i szyję, po czym wyszła z gospody i skierowała się w stronę spichrza.
Rita Sunday nie bała się zwłok. Przywykła do nich od dzieciństwa.
Nawet urodziła się ze zwłok. Trzydzieści pięć lat temu zrozpaczona kobieta
w zaawansowanej ciąży rzuciła się do rzeki. Kiedy wyciągnął ją
przewoźnik z przepływającej barki, była już w trzech czwartych topielicą.
Zawiózł ją do Godstow, gdzie w szpitalu klasztornym siostry leczyły
biedaków i wszystkich ludzi w potrzebie. Kobieta przeżyła wystarczająco
długo, aby mógł się rozpocząć poród, lecz była zbyt osłabiona, by wydać
dziecko na świat. Zmarła, kiedy zaczęły się silne skurcze. Siostra Grace
zakasała rękawy, wzięła do ręki skalpel, zrobiła płytkie nacięcie w brzuchu
zmarłej kobiety i wyjęła ze środka żywą dziewczynkę. Nikt nie wiedział,
jak się nazywała matka, zresztą i tak nie nadano by dziecku nazwiska
potrójnej grzesznicy, winnej cudzołóstwa, samobójstwa i próby
dzieciobójstwa. Bluźnierstwem byłoby zachęcać dziewczynkę do
wspominania takiej matki. Nadano jej imię Margareta na cześć świętej
Małgorzaty, a żeby było krócej, wołano na nią Rita. Co się zaś tyczy
nazwiska, to z braku prawdziwego rodzica nazwano ją, jak wszystkie
sieroty w klasztorze, Sunday, na cześć dnia świętego w niebiosach.
Młoda Rita dobrze się uczyła, okazywała duże zainteresowanie
szpitalem, więc zachęcano ją, by przychodziła pomagać, bo nigdy nie
brakowało tam obowiązków, które i dziecko mogło wykonywać: jako
ośmiolatka słała łóżka, prała zakrwawione prześcieradła i ubrania; w wieku
dwunastu lat nosiła wiadra z gorącą wodą i pomagała ubierać zmarłych.
Nim ukończyła piętnaście, potrafiła czyścić i opatrywać rany,
unieruchamiać złamane kończyny, szyć skórę; a w siedemnastym roku
życia umiała już prawie wszystko, co jest potrzebne do pielęgnacji chorych,
w tym odbieranie porodów, i to w pojedynkę. Mogła pozostać w klasztorze,
złożyć śluby zakonne i poświęcić życie Bogu oraz chorym, gdyby nie to, że
pewnego dnia, kiedy zbierała zioła nad rzeką, przyszło jej do głowy, że nie
ma innego życia poza tym. Była to zdrożna myśl, lecz Rita miast skruchy
poczuła wszechogarniającą ulgę. Jeśli nie istniało piekło, to jej nieznana
matka nie przeżywała wiecznych mąk, tylko po prostu odeszła wolna od
cierpienia. Powiedziała siostrom, że zmieniła zdanie, i nim otrząsnęły się ze
zdumienia, zapakowała koszulę nocną oraz parę pantalonów i odeszła
nawet bez szczotki do włosów.
– Co z twoimi obowiązkami wobec Boga i chorych! – zawołała za nią
siostra Grace.
– Chorzy są wszędzie! – krzyknęła Rita w odpowiedzi.
– Bóg również – odparła cicho siostra, lecz tego Rita już nie usłyszała.
Pracowała najpierw w szpitalu w Oksfordzie, a potem, kiedy
dostrzeżono jej doświadczenie i zdolności, przyjął ją na swoją asystentkę
pewien światły doktor w Londynie.
– To będzie ogromna strata dla mnie i dla naszej profesji, kiedy
wyjdziesz za mąż – powtarzał, gdy któryś z pacjentów zapałał do niej
uczuciem.
– Za mąż? O nie, nie ma mowy – odpowiadała za każdym razem.
– Lecz właściwie czemu nie? – zapytał kiedyś, słysząc niezmiennie tę
samą odpowiedź.
– Większy ze mnie pożytek dla świata jako pielęgniarki niż z żony
i matki.
Lecz była to tylko połowa odpowiedzi. Drugą połowę doktor otrzymał
kilka dni później, kiedy zajmowali się młodą matką w tym samym wieku co
Rita. Była to jej trzecia ciąża, dwa poprzednie porody przebiegły gładko
i nic nie wskazywało na to, że tym razem będzie inaczej. Dziecko ułożyło
się dobrze, termin porodu nie przeciągnął się nadmiernie, obyło się bez
kleszczy i łożysko również wyszło czysto. Tylko że nie mogli zahamować
krwotoku i kobieta wykrwawiła się na śmierć.
Doktor rozmawiał na korytarzu z mężem, podczas gdy Rita sprawnie
i szybko sprzątała pobrudzone prześcieradła. Dawno temu straciła rachubę
zmarłych matek.
Kiedy wrócił doktor, wszystko było gotowe. W milczeniu wyszli
z domu na ulicę. Po kilku krokach odezwała się Rita:
– Nie chcę tak umrzeć.
– Nie dziwię ci się – odparł.
Doktor miał przyjaciela, dżentelmena, który przyjeżdżał często na
kolację i zostawał do następnego ranka. Rita nigdy nie podejmowała tego
tematu, lecz doktor zdawał sobie sprawę, że wie o jego uczuciu do owego
mężczyzny. Najwyraźniej jednak nie robiło to na niej wrażenia
i zachowywała absolutną dyskrecję. Przemyślawszy sprawę gruntownie,
złożył jej zaskakującą propozycję.
– Może wzięlibyśmy ślub? – zapytał pewnego dnia w przerwie między
pacjentami. – Obywalibyśmy się bez… no wiesz… Ale małżeństwo
ułatwiłoby mi pewne sprawy, a myślę, że i dla ciebie mogłoby się okazać
korzystne. Na pacjentach zrobiłoby to dobre wrażenie.
Po krótkim namyśle Rita przystała na jego propozycję. Zaręczyli się,
lecz zanim zdążyli się pobrać, doktor zachorował na zapalenie płuc i umarł,
zbyt młodo. Kilka dni przed śmiercią wezwał swojego prawnika i zmienił
testament. Przyjacielowi pozostawił dom i meble, Ricie zaś zapisał sporą
sumę pieniędzy, wystarczającą, aby zapewnić jej skromne, lecz niezależne
życie. Przekazał jej również swoją bibliotekę. Rita sprzedała książki, które
nie traktowały o medycynie ani o nauce, a resztę spakowała i wyruszyła
w górę rzeki. Kiedy łódź przybiła do Godstow, poczuła zaskakujące ukłucie
żalu za utraconym Bogiem.
– Tutaj? – spytał barkarz, opacznie odczytując wyraz jej twarzy.
– Proszę płynąć dalej – odparła.
Popłynęli więc dalej, kolejny dzień, kolejną noc, aż dotarli do Radcot.
Spodobało jej się to miejsce.
– Tutaj – powiedziała barkarzowi. – Tu będzie dobrze.
Kupiła mały domek, ustawiła książki na półkach i rozpuściła wici
między znaczniejszymi rodzinami w okolicy, że posiada rekomendacje
jednego z najlepszych londyńskich medyków. Kiedy wyleczyła kilku
pacjentów i odebrała parę porodów, została zaakceptowana przez
miejscową społeczność. Wielu członków bogatszych rodzin w okolicy
chciało, aby to Rita pomagała im przychodzić na świat i z niego odchodzić,
a także towarzyszyła im w kryzysach zdrowotnych między jednym
a drugim. Była to dobrze płatna praca i przynosiła całkiem pokaźne
dochody, dzięki którym pomnożyła odziedziczoną sumę. Wśród jej
pacjentów było kilku, którzy mogli sobie pozwolić na chroniczną
hipochondrię. Tolerowała te słabości, ponieważ pozwalały jej pomagać za
bardzo niskie stawki lub całkiem darmo ludziom, których nie było na nią
stać. Kiedy nie pracowała, spędzała owocnie czas na studiowaniu książek
z biblioteki doktora (nie myślała o nim ani nie mówiła jak o swoim
narzeczonym) i sporządzaniu lekarstw.
Mieszkała w Radcot już dziesięć lat. Śmierć jej nie przerażała.
Pielęgnowała umierających, towarzyszyła odchodzącym ze świata,
przygotowywała zwłoki do pogrzebu. Widziała śmierć na skutek choroby,
w połogu, w wypadku, w następstwie przemocy, a także jako
wyczekiwanego gościa w podeszłym wieku. Szpital klasztorny w Godstow
stał nad rzeką, więc oczywiście przywykła również do zwłok topielców.
O nich właśnie myślała, idąc szybkim krokiem przez zimną noc
w stronę spichrza. Każdego roku rzeka zbierała żniwo co najmniej kilku
ofiar. Wystarczał jeden kieliszek za dużo, jeden pochopny krok, chwila
nieuwagi. Pierwszym topielcem, z jakim Rita miała do czynienia, był
dwunastoletni chłopiec, zaledwie rok młodszy od niej. Pośliznął się,
śpiewając i wygłupiając się na wrotach śluzy. Następny był uczestnik
letnich libacji, który źle wymierzył krok, schodząc z łodzi. Wpadając do
wody, uderzył się w skroń, a jego towarzysze byli zbyt pijani, aby mu
przyjść z pomocą. Pewien student, aby się popisać, w piękny jesienny dzień
skoczył z mostu Wolvercote i zaskoczył go silny nurt głębokiej wody.
Rzeka jest rzeką, bez względu na porę roku. Były młode kobiety, takie jak
jej matka, biedne duszyczki, porzucone przez kochanków i rodziny, nie
potrafiły stawić czoła przyszłości, więc rzuciły się do rzeki, aby położyć
kres hańbie i nędzy. I były niemowlęta, maleńkie, niechciane zalążki życia,
utopione, nim dostały szansę zakosztować świata. Wszystko to widziała.
Obróciła klucz w zamku drzwi długiej spiżarni. W środku było chyba
jeszcze zimniej niż na dworze. Strumień chłodnego powietrza szkicował
mapę kanałów i załamań w nozdrzach, a potem wyżej, pod sklepieniem
czoła Rity. Niósł ze sobą woń ziemi, kamieni oraz silny i przenikliwy
zapach rzeki. W jej umyśle zapaliło się ostrzegawcze światło.
Słaby blask lampy nie docierał do ciemnych zakamarków kamiennego
pomieszczenia, lecz oświetlił dziecięce zwłoki mieniące się niebieskawym
połyskiem. Było to nader osobliwe zjawisko, spowodowane wyjątkową
bladością skóry, lecz osoba z bogatą wyobraźnią mogłaby pomyśleć, że to
światło biło od malutkich kończyn.
Rita sama się zdziwiła, że tak ją ten widok zaalarmował. Podeszła
bliżej. Dziewczynka miała mniej więcej cztery latka, białą skórę
i najprostszą sukienczynę, która odsłaniała nagie ramionka i kostki; mokry
materiał marszczył się wokół drobnego ciałka.
Niemal bezwiednie Rita rozpoczęła rutynowe szpitalno-klasztorne
badanie. Sprawdziła oddech, przyłożyła palce do szyi, szukając tętna.
Odwinęła powiekę, aby obejrzeć źrenicę. Przez cały czas słyszała w głowie
echo modlitwy, która w klasztorze towarzyszyłaby badaniu chórem cichych
kobiecych głosów: Ojcze nasz, któryś jest w niebie… Słyszała ją, lecz jej
usta się nie poruszały.
Brak oddechu. Brak tętna. Rozszerzone źrenice.
Mimo to nie słabła w niej ta niezwykła czujność. Stała nad martwym
dziecięcym ciałem i zastanawiała się, co takiego wywołało u niej ten stan
podenerwowania. Może nic poza zimnym powietrzem.
Człowiek, który widział dużo zwłok, może w nich czytać jak
w księdze. Jeśli się wie, czego szukać, można znaleźć odpowiedzi na
pytania: jak, kiedy i dlaczego? Zaczęła uważne i szczegółowe oględziny, aż
całkiem zapomniała o zimnie. Mrużąc oczy w migoczącym świetle lampy,
zlustrowała każdy skrawek skóry. Uniosła nogi i ramiona, wczuwała się
w płynny ruch stawów. Zajrzała do uszu, nosa i ust. Obejrzała każdy palec
u rączek i nóżek. Kiedy skończyła, cofnęła się i zmarszczyła brwi.
Coś się tu nie zgadzało.
Przekrzywiła głowę i zafrapowana przebiegła w myślach wszystko, co
wiedziała o topielcach. Wiedziała, że ciało utopionego człowieka marszczy
się, puchnie i nabrzmiewa. Że skóra, włosy i paznokcie się obluzowują.
Żadnego z tych objawów nie znalazła u dziewczynki, lecz to znaczyło tylko
tyle, że nie przebywała długo w wodzie. Do tego dochodziła wydzielina.
Utonięcie pozostawia pianę w kącikach ust i nozdrzy, a brakowało jej na
zwłokach, które leżały przed Ritą. Ale i to mogło mieć swoje wyjaśnienie.
Widać dziecko zmarło, zanim wpadło do rzeki. Jak dotąd wszystko się
zgadzało. Niepokoiła ją cała reszta. Jeśli mała nie utonęła, to jak zmarła?
Czaszka była nietknięta, kończyny również. Żadnych sińców na szyi,
żadnych złamanych kości. Żadnych objawów uszkodzenia narządów
wewnętrznych. Rita wiedziała, jak daleko potrafi się posunąć ludzka
niegodziwość; sprawdziła genitalia i stwierdziła, że dziewczynka nie padła
ofiarą bestialskiego nadużycia.
Czy to możliwe, żeby zmarła z przyczyn naturalnych? Lecz nie widać
było żadnych symptomów choroby. Przeciwnie, sądząc z jej wagi, wyglądu
skóry i włosów, mogła służyć za ideał zdrowego dziecka.
Wszystko to wystarczyłoby, aby zaintrygować Ritę, lecz było coś
jeszcze. Nawet gdyby założyć, że dziewczynka zmarła z przyczyn
naturalnych i z powodów trudnych do odgadnięcia została wrzucona do
rzeki, to na ciele powinny się pojawić obrażenia powstałe po śmierci –
otarcia od piasku, zadrapania, rozcięcia od większych i mniejszych
kamyków. Woda potrafi złamać kończynę dorosłego mężczyzny, uderzenie
w filar mostu roztrzaska czaszkę. Tymczasem na ciele dziewczynki nie
widać było najmniejszej skazy – żadnego zadrapania, obtarcia czy
uderzenia. Nic, tylko perfekcyjna, nietknięta skóra. „Jak lalka”, powiedział
Jonathan, opisując, jak wpadła mu w ramiona. Teraz Rita rozumiała, czemu
tak pomyślał. Obmacała stópki, przebiegła opuszkami wokół dużych
palców. Były wprost idealne, można by pomyśleć, że dziecko nigdy nie
dotknęło stopą ziemi. Nawet paznokietki miała delikatne i perłowe jak
nowo narodzone dziecię. Już fakt, że śmierć nie pozostawiła na jej ciele
najmniejszego śladu, budził uzasadnione zdziwienie, lecz to samo można
by rzec o życiu dziewczynki, a to, jak wskazywało doświadczenie Rity,
było doprawdy niezwykłe.
Zwłoki zawsze opowiadają jakąś historię życia i śmierci, tymczasem
martwe ciało tego dziecka przedstawiało prawdziwą niezapisaną kartę.
Rita sięgnęła po lampę wiszącą na haczyku i przysunęła ją do twarzy
dziewczynki. Zobaczyła dziecięcą buzię tak samo pozbawioną wyrazu jak
cała reszta. Nie sposób było odgadnąć, czy za życia te niedokończone,
jakby naszkicowane rysy nosiły znamiona urody, płochliwej nieśmiałości
czy przebiegłej figlarności. Jeśli na tej twarzy malowały się kiedyś
ciekawość, spokój lub niecierpliwość, to czas nie zdołał odcisnąć na niej ich
trwałego piętna.
Bardzo niedawno temu – dwie godziny lub niewiele więcej – ciało
i dusza tej małej dziewczynki były ze sobą ściśle i bezpiecznie połączone.
Na tę myśl, mimo swego doświadczenia i wiedzy, Rita dała się porwać
burzy emocji. Nie po raz pierwszy od czasu porzucenia wiary zapragnęła
poczuć obecność Boga. Boga, który za czasów jej dzieciństwa wszystko
widział, wszystko wiedział i wszystko rozumiał. Jakże proste było życie,
kiedy w swojej nieświadomości i naiwności pokładała wiarę w Ojcu, który
cieszył się doskonałym rozumieniem wszystkich rzeczy. Zniosłaby bez
trudu swoją niewiedzę, gdyby mogła mieć pewność, że Bóg wie. Teraz
jednak…
Ujęła rączkę dziewczynki – idealne, maleńkie paluszki z pięcioma
nieskazitelnymi paznokietkami – ułożyła ją sobie na otwartej dłoni
i nakryła drugą.
To wszystko nie tak! Tak nie powinno się dziać!
Wtedy się stało.
Cud

Zanim Margot wrzuciła ubrania rannego mężczyzny do wiadra


z czystą wodą, Jonathan przeszukał jego kieszenie. Oto co znalazł:
Jedna sakiewka, spęczniała od wody, z sumą pieniędzy, która mogła
pokryć wszystkie wydatki i starczyłoby jeszcze na piwo albo cydr, kiedy
właściciel poczuje się lepiej.
Jedna chusteczka, przemoczona.
Jedna fajka, nieuszkodzona, do tego puszka tytoniu. Podważyli
wieczko i stwierdzili, że zawartość nie zamokła.
– Przynajmniej z tego się ucieszy – orzekli.
Jeden pierścień z przymocowanymi maleńkimi przyrządami, które
wzbudziły powszechne zaciekawienie. Czyżby był zegarmistrzem?
Ślusarzem? Włamywaczem? Zastanawiali się nad tym wszystkim, dopóki
nie wyjęto następnego przedmiotu.
Jedna fotografia. Wtedy przypomnieli sobie ciemne plamy na palcach
oraz sugestię Rity, że jej pacjent jest przypuszczalnie fotografem. Teraz
wydało się to jeszcze bardziej prawdopodobne. Przyrządy musiały mieć coś
wspólnego z jego profesją.
Joe wyjął fotografię z rąk syna i wytarł ją delikatnie z wody
wełnianym mankietem kaftana. Ukazywała spłachetek pola z rosnącym na
nim jesionem i niewiele więcej.
– Widziałem ładniejsze widoczki – zauważył ktoś.
– Brakuje tu wieży kościelnej albo domu ze strzechą – dodał ktoś inny.
– To właściwie niczego nie przedstawia – wtrącił trzeci, drapiąc się
z konsternacją po głowie.
– Trewsbury Mead – stwierdził Joe, który jako jedyny rozpoznał
miejsce.
Nikt nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc tylko wzruszyli
ramionami i odłożyli fotografię na kominek, żeby wyschła, po czym
przeszli do następnego i zarazem ostatniego przedmiotu, który wyjęto
z kieszeni nieznajomego, a było to:
Jedno cynowe puzderko z plikiem biletów wizytowych. Wyjęli kartę
z wierzchu i wręczyli Owenowi, który najlepiej znał się na piśmie. Owen
przysunął sobie świecę i odczytał na głos:

Henry Daunt z Oksfordu


Portrety, pejzaże, krajobrazy miejskie i wiejskie
A także: pocztówki, przewodniki, ramki do obrazów i fotografii
Specjalność: widoki Tamizy

– Miała rację! – zawołali. – Mówiła, że to fotograf, i oto dowód.


Owen odczytał adres przy High Street w Oksfordzie.
– Kto jutro jedzie do Oksfordu? – spytała Margot. – Wie który?
– Mój szwagier wozi barką sery – powiedział kopacz żwiru. – Mogę
pójść jeszcze dzisiaj i zapytać.
– Barką to będzie dwa dni, no nie?
– Rodzina będzie się zamartwiać o tego biedaka. Nie można ich tak
zostawić.
– Twój szwagier jutro nie popłynie, bo nie zdążyłby wrócić na Wigilię.
– No to trzeba koleją.
Uradzono więc, że pojedzie Martins. Nie był potrzebny nazajutrz
w gospodarstwie, a jego siostra mieszkała pięć minut drogi od stacji
w Lechlade. Pójdzie do niej jeszcze dzisiaj, żeby z samego rana być gotowy
na pociąg; Margot dała mu pieniądze na przejazd. Martins powtarzał adres,
dopóki nie nauczył się go na pamięć, po czym wyruszył z szylingiem
w kieszeni i świeżutką historią na końcu języka. Miał przed sobą sześć mil
drogi brzegiem rzeki, żeby wypróbować swoją opowieść, tak że kiedy
dotarł do domu siostry, miał ją wyszlifowaną na wysoki połysk.
Pozostali klienci gospody Pod Łabędziem ociągali się z wyjściem.
Tego wieczoru czas gawęd się skończył – no bo kto by chciał słuchać
opowieści, skoro jedna właśnie toczyła się na ich oczach? – napełnili więc
ponownie kufle i kielichy, zapalili fajki i usiedli na zydlach. Joe schował
przyrządy do golenia, po czym wrócił na swoje krzesło, gdzie od czasu do
czasu dyskretnie pokasływał. Jonathan siedział pod oknem; dokładał do
ognia, kiedy było trzeba, i sprawdzał, czy świece się nie wypaliły. Margot
wzięła stare wiosło, wcisnęła nim brudne ubrania w wiadrze, żeby się
głębiej zanurzyły, i mocno zakręciła, potem odstawiła rondel z grzanym
piwem z powrotem na piec. Zapach ziela angielskiego i gałki
muszkatołowej zmieszał się w powietrzu z aromatem tytoniu oraz
płonących bierwion i smród zaczął powoli znikać z zimowej izby.
Goście jęli gawędzić, szukając odpowiednich słów, dobierając je tak,
aby zamienić wieczorne wydarzenia w opowieść.
– Alem się zdumiał, kiedym go zobaczył w drzwiach. Gdzie tam
zdumiałem… osłupiałem. Tak, tak, prawdziwie osłupiałem.
– A ja zdębiałem.
– A ja zdębiałem i osłupiałem. A wy?
Byli to kolekcjonerzy słów, tak jak wielu kopaczy żwiru
kolekcjonowało skamieliny. Ich uszy w ciągłej gotowości nieustannie
nasłuchiwały, wyłapywały wszystko, co rzadkie, niezwykłe, unikatowe.
– Ja to chyba oniemiałem.
Badali słowo, wczuwali się w jego smak na języku. Tak, było dobre.
Wszyscy pokiwali do swego towarzysza z uznaniem.
Był też Pod Łabędziem jeden nowy opowiadacz. Nadal szukał gruntu
pod nogami.
– A może: zamieniłem się w słup soli? Mógłbym tak powiedzieć?
– Czemu nie? – przytaknęli zachęcająco. – Mów, że zamieniłeś się
w słup soli, jeśli chcesz.
Wrócił Beszant, co naprawiał łodzie. Łodzie też potrafią opowiadać
własne historie i Beszant poszedł zobaczyć, co tym razem jedna z nich
miała do powiedzenia. Wszyscy wyczekująco podnieśli na niego oczy.
– Jest – poinformował. – Burta rozpruta jak się patrzy. Przygrzmociła
w coś okrutnie i zaczęła nabierać wody. Zatonęła do połowy. Zostawiłem ją
na brzegu do góry dnem, ale nic się z nią nie zrobi. Zakończyła swój żywot.
– Jak myślisz, co się stało? Wpadł na pomost?
Beszant ze znawstwem pokręcił głową.
– Coś musiało w niego wpaść. Z góry. – To mówiąc, podniósł jedną
dłoń i uderzył nią o drugą, aby zademonstrować, co ma na myśli. – Jakby
walnęła w pomost, byłaby wgnieciona z boku.
I tak klienci gospody przegadali mila po mili w górę i w dół rzeki,
most po moście, każde zagrożenie, każde uderzenie człowieka i łodzi.
Wszyscy to byli wodniacy, jeśli nie z profesji, to za sprawą długich lat życia
spędzonych nad rzeką. Każdy miał coś do powiedzenia, kiedy próbowali
wyrozumieć, co się wydarzyło. W myślach rozbijali łódź o każdy pomost
i każde nabrzeże, każdy most i każde koło młyńskie, lecz nikt nie miał racji.
W końcu doszli do Diabelskiego Jazu.
Jaz miał grube słupki z mocnego wiązu, rozstawione w równych
odstępach przez całą rzekę, a między nimi drewniane ściany można było
podnosić i opuszczać w zależności od nurtu. Zwykle płynący wysiadali
z łodzi i ciągnęli ją po stoku, zrobionym specjalnie w tym celu, aby ominąć
jaz i wrócić na wodę po drugiej stronie. Na brzegu stała gospoda, więc
prawie zawsze można było liczyć na czyjąś pomoc w zamian za kufel piwa.
Czasem jednak, kiedy stawidło było podniesione, a łódka zwinna, jeśli
rzeka była spokojna, a wioślarz doświadczony, mógł zaoszczędzić trochę
czasu i przepłynąć środkiem. Musiał bardzo uważnie sterować łodzią, aby
nie ustawić jej pod kątem, i w odpowiedniej chwili wciągnąć wiosła, żeby
ich nie połamać o słupki, a jeśli poziom wody był wysoki, schylić się albo
nawet położyć na dnie, by nie uderzyć głową o belkę zastawki.
Rozważali wszystkie możliwości. Co mogło się przytrafić
nieznajomemu przybyszowi? Co stało się z łodzią?
– Więc jak? – spytał Joe. – Myślicie, że to w Diabelskim Jazie
spotkało tego człeka nieszczęście?
Beszant wziął do ręki największą drzazgę z kupki poukładanych na
stole kawałków drewna, które Rita wyjęła z czoła rannego. Była czarna
i twarda. Zbadał ją, spróbował zgiąć albo złamać – mimo długiego kontaktu
z wodą drewno pozostało twarde i mocne. Jesion, to samo drzewo,
z którego zbudowano stawidło.
– Pewnikiem – odparł.
– Sam kilka razy przepływałem przez Diabelski Jaz – oznajmił jeden
z parobków. – Ty pewnie też.
Beszant pokiwał głową.
– A owszem, jak rzeka jest usposobiona, żeby mnie przepuścić.
– A próbowałbyś tego nocą?
– Nadstawiać karku, żeby oszczędzić kilka minut? Nie jestem
głupcem.
Ludzie poczuli szczyptę satysfakcji, ustaliwszy przynajmniej ten jeden
aspekt nocnych wydarzeń.
– Lecz jeśli to w istocie w Diabelskim Jazie napytał sobie tej biedy, to
jak się stamtąd dostał aż tutaj?
Zgromadzenie rozpadło się na szereg mniejszych grup dyskusyjnych,
ludzie zaczęli się prześcigać w wymyślaniu kolejnych hipotez, sprawdzaniu
ich i odrzucaniu. Może po wypadku wiosłował, wiosłował i dopłynął aż
tutaj… W takim stanie? Niemożliwe. No to może dryfował nieprzytomny
na dnie łodzi, aż w Radcot się ocknął… Dryfował? Z taką dziurą w burcie?
I łódź po ciemku sama omijała przeszkody? I przez cały czas nabierała
wody? Niemożliwe!
I tak dreptali w miejscu, znajdowali kolejne wyjaśnienia, które
pasowały do jednej połowy tego, co wiedzieli, albo do drugiej; takie, które
tłumaczyły „co?”, ale nie tłumaczyły „jak?”, albo tłumaczyły „gdzie?”, ale
nie „dlaczego?”, aż w końcu wszystkim zabrakło już wyobraźni, a do
odpowiedzi nadal się nie zbliżyli. Jakim cudem ten człowiek nie utonął?
Przez czas jakiś w gospodzie słychać było tylko głos rzeki. Potem Joe
zakasłał cicho i nabrał tchu, aby przemówić.
– To musiała być robota Cichego.
Wszystkie głowy zwróciły się w stronę okna; ludzie, którzy siedzieli
najbliżej, wyjrzeli na dwór, w miękką, głuchą noc, gdzie przestwór szybko
poruszającej się czerni świecił półpłynnym blaskiem. Przewoźnik Cichy.
Wszyscy o nim wiedzieli. Od czasu do czasu występował w opowieściach,
które snuli, a byli tacy, co przysięgali, że widzieli go na własne oczy.
Zjawiał się, kiedy jakiegoś człowieka spotkała na wodzie zła przygoda.
Chuda, patykowata postać tak mistrzowsko odpychała się tyczką od dna, że
jego łódź ślizgała się po wodzie jakby napędzana nadnaturalną siłą. Nie
odzywał się ani słowem, tylko odstawiał pechowca bezpiecznie do brzegu,
aby ten mógł przeżyć jeszcze jeden dzień. Tych zaś, którym szczęście nie
dopisało – tak powiadano – zabierał na całkiem inny brzeg i nieszczęśnicy
nigdy już nie zjawiali się Pod Łabędziem, by wychylić kufel piwa
i opowiedzieć, co ich spotkało.
Cichy. Teraz to będzie całkiem inna historia.
Margot, której matka i babka opowiadały o Cichym kilka miesięcy
przed śmiercią, zmarszczyła czoło i zmieniła temat.
– Biedak, będzie miał żałosne przebudzenie. Nic tak nie łamie
człowiekowi serca jak strata dziecka.
Wśród zebranych rozszedł się pomruk. Wszyscy się z nią zgodzili.
– Po co ojciec zabiera dziecko na rzekę w środku nocy? I to zimą! To
głupota nawet dla samotnego mężczyzny, a co dopiero z dzieckiem…
Każdy z obecnych ojców pokiwał głową i dodał lekkomyślność do
cech człowieka leżącego bez zmysłów w sąsiedniej izbie.
Joe zakasłał.
– Ta mała wyglądała na ucieszną dziewuszkę – stwierdził.
– Dziwna była.
– Osobliwa.
– Frymuśna – rozległo się trio głosów.
– Nawet nie zauważyłem, że to dziecko – powiedział w zadumie ktoś
inny.
– Nie ty jeden.
Margot rozmyślała o tym przez cały czas, kiedy mężczyźni
dyskutowali o łodziach i jazach. Myślała o swoich dwunastu córkach
i wnuczkach i beształa się w duchu. Dziecko to dziecko, żywe czy umarłe.
– Jak mogliśmy tego nie zauważyć? – spytała takim głosem, że
wszystkim zrobiło się wstyd.
Odwracali oczy w ciemne kąty izby i próbowali przywołać w pamięci
tę chwilę. Wyczarowywali we wspomnieniach rannego mężczyznę
stojącego w drzwiach gospody. Przypominali sobie swój szok, zastanawiali
się nad sprawami, których wtedy nie mieli czasu zauważyć. To było jak sen,
myśleli, jak mara senna. Mężczyzna wyglądał niczym zjawa z ludowych
podań, jak potwór albo upiór. A dziecko wzięli za lalkę lub kukiełkę.
Otworzyły się drzwi, dokładnie tak jak poprzednio.
Goście gospody wyrzucili z głów wspomnienie mężczyzny i zobaczyli
Ritę.
Stała w progu tak jak poprzednio nieznajomy przybysz.
I trzymała w ramionach martwą dziewczynkę.
Znowu? Czy to czas płata im figle? Czy upili się w trupa? Postradali
zmysły? Za dużo rzeczy się wydarzyło i już nic nie chciało się zmieścić
w głowach. Mogli jeno czekać, aż świat powróci na zwyczajne tory.
Zwłoki otworzyły oczy!
Martwa dziewczynka obróciła główkę, a jej spojrzenie posłało po izbie
taką falę, że wstrząsnęło do głębi każdą żywą duszą.
Czas płynął niezmierzony, aż w końcu martwą ciszę przerwała Rita.
– Nie wiem – powiedziała.
To była odpowiedź na pytanie, którego nikt nie zadał, ponieważ
wszyscy byli zbyt wstrząśnięci; na pytanie, którego sama nie do końca
potrafiła sformułować.
Kiedy wreszcie przynajmniej część obecnych odkryła, że nadal ma
w ustach języki i może się nimi posługiwać, odezwała się Margot:
– Chodź, zawiniemy ją w chustę.
Rita wyciągnęła ostrzegawczo dłoń.
– Nie, nie rozgrzewajmy jej za szybko. Wytrzymała tak długo
w zimnie, może lepiej, żeby się ogrzewała pomału.
Położyły dziewczynkę na ławie pod oknem. Mała była śmiertelnie
blada. Nie poruszała się, tylko jej oczy mrugały i patrzyły przed siebie.
Barkarze i hodowcy rukwi, kopacze żwiru i parobkowie, starzy
i młodzi, ludzie o twardych dłoniach i czerwonych palcach, o brudnych
szyjach i szorstkich brodach, pochylili się na ławach i wpatrywali
z tęsknotą w małą dziewczynkę.
– Oczy jej się zamykają!
– Czy aby znowu nie umiera?
– Widzicie, czy pierś jej się unosi?
– Tak, widzę! A teraz opada.
– Zasypia.
– Cicho!
Rozmawiali szeptem.
– Może lepiej, żeby nie zasypiała?
– Posuń się, nie widzę, jak oddycha!
– Teraz widzisz?
– Nabiera powietrza.
– I wypuszcza.
– Nabiera.
– Wypuszcza.
Wspinali się na palce, wyciągali szyje, zaglądali jeden drugiemu przez
ramię, mrużyli oczy, patrząc w krąg światła wokół świecy, którą Rita
trzymała nad śpiącą dziewczynką. Śledzili każdy oddech i choć nie zdawali
sobie z tego sprawy, ich własne oddechy dopasowały się do rytmu jej płuc,
jakby razem mogli utworzyć ze swoich piersi jeden wielki miech,
pompujący powietrze do małego ciałka. Cała izba rozszerzała się i kurczyła
z każdym wdechem i wydechem dziecka.
– To musi być przyjemne uczucie: mieć takie małe dzieciątko i móc
o nie dbać – powiedział tęsknym półgłosem kościsty hodowca rukwi.
– Nie ma nic cudowniejszego – zgodzili się z nim towarzysze.
Jonathan nie odrywał oczu od dziewczynki. Podsuwał się kroczek po
kroczku, aż w końcu stanął tuż obok niej. Niepewnie wyciągnął dłoń,
a kiedy Rita skinęła głową, położył ją delikatnie na kosmyku włosów
dziewczynki.
– Jak pani to zrobiła? – spytał.
– Niczego nie zrobiłam.
– To jak to się stało, że ożyła?
Kobieta pokręciła głową.
– Czy to dlatego, że ją pocałowałem? Tak jak książę w bajce, żeby ją
obudzić. – To mówiąc, zbliżył usta do jej włosów, żeby pokazać Ricie, jak
to zrobił.
– W prawdziwym świecie tak się nie dzieje.
– Czy to cud?
Rita zmarszczyła czoło. Nie umiała odpowiedzieć na to pytanie.
– Tylko nie zacznij teraz w kółko o tym myśleć – upomniała Jonathana
matka. – Niektóre rzeczy wydają się niepojęte nocą, a stają się jasne, kiedy
wzejdzie słońce. Maleństwo potrzebuje teraz snu, a nie tego, żebyś się koło
niego kręcił. Chodź, mam dla ciebie zadanie.
Otworzyła kredens i wyjęła następną butelkę, ustawiła na tacy
kilkanaście maleńkich kieliszków i do każdego nalała trunku na wysokość
cala.
Jonathan rozdał wszystkim poczęstunek.
– Ojcu też daj – powiedziała Margot, chociaż Joe zwykle nie pił
alkoholu zimą ani kiedy dokuczały mu płuca. – A ty, Rito?
– Ja również poproszę. Dziękuję.
Wszyscy razem jak jeden mąż unieśli kieliszki do ust i wypili
zawartość.
Czy to naprawdę był cud? To tak, jakby się marzyło o garncu pełnym
złota i po obudzeniu znalazło go na poduszce. Jakby opowiadali bajkę
o zaczarowanej królewnie, a kiedy skończyli, ujrzeli ją słuchającą w kącie
izby.
Blisko godzinę siedzieli w milczeniu, obserwowali śpiące dziecko i nie
mogli się nadziwić. Czy w całym kraju było teraz ciekawsze miejsce niż
gospoda Pod Łabędziem w Radcot? A oni będą mogli powiedzieć: „I ja tam
byłem”.
W końcu Margot musiała wszystkich siłą wygonić do domów.
– To był długi wieczór. Każdemu z nas dobrze zrobi, jak się wyśpi.
Osuszono kufle i goście powoli zaczęli sięgać po okrycia i czapki.
Wstawali niepewnie na nogi, pijani trunkami i magią wieczoru, i zataczali
się w stronę wyjścia. Życzyli sobie nawzajem dobrej nocy, po czym
otworzywszy drzwi, jeden po drugim, oglądając się kilka razy za siebie,
znikali w ciemności.
Historia się rozprzestrzenia

Margot i Rita podniosły śpiącą dziewczynkę i nad główką wyciągnęły


jej rączki z rękawów koszulki. Wypłukały ubranie w ciepłej wodzie i starły
z niej zapach rzeki, chociaż nadal utrzymywał się we włosach. Dziecko
zamruczało cicho z zadowolenia pod dotykiem wody, ale się nie obudziło.
– Co ci się śni, kruszyno? – wymamrotała Margot. – Słodkie
maleństwo.
Przyniosła koszulkę nocną, którą trzymała dla odwiedzających ich
wnuczek, i wspólnymi siłami obie kobiety wsunęły malutkie rączki
i ramionka w rękawy koszulki. Dziewczynka nadal spała.
W tym czasie Jonathan pozmywał i powycierał kufle, a Joe schował do
skrytki pieniądze z wieczornego utargu, po czym zamiótł podłogę. Z kącika
izby wypłoszył kota, który wśliznął się wieczorem niezauważony. Urażone
zwierzę wyszło dumnym krokiem z cienia i podeszło do pieca, gdzie
jeszcze żarzyły się węgielki.
– Nie myśl sobie, że się tu ułożysz – powiedziała Margot do kota.
– Pozwól mu zostać – wstawił się za zwierzakiem Joe. – Noc dzisiaj
prawdziwie upiorna.
Rita ułożyła dziecko w pątniczej izbie, obok śpiącego mężczyzny.
– Zostanę tu na noc, żeby mieć na nich oko – oznajmiła.
Margot zaproponowała, że przyniosą rozkładane łóżko, lecz Rita
zaprotestowała.
– Wystarczy krzesło – odparła. – Przywykłam do takiego czuwania.
Dom pogrążył się w ciszy.
– To ci dopiero historia – wymamrotała Margot, układając wreszcie
głowę na poduszce.
– O tak, bez dwóch zdań – mruknął Joe.
Rozmawiali szeptem. Skąd przybyli ci nieznajomi ludzie? Dlaczego
akurat Pod Łabędzia? I co im się właściwie przytrafiło? Jonathan
powiedział „cud” i wszyscy smakowali to słowo na językach. Słyszeli je
nieraz, przywoływane z Biblii, gdzie oznaczało niemożliwe rzeczy, które
działy się niemożliwie dawno temu w tak dalekich krainach, że mogą już
nie istnieć. Tutaj, w gospodzie, oznaczało ono śmiechu wartą szansę, że
Beszant, co naprawiał łodzie, spłaci kiedyś w całości swój rachunek. Tak, to
by był cud jak się patrzy. Lecz tego zimowego wieczoru, w noc przesilenia,
Pod Łabędziem w Radcot słowo to nabrało całkiem nowego wymiaru.
– Nie zmrużę oka od zachodzenia w głowę – przyznał się Joe.
Ale cud, nie cud, oboje byli bardzo zmęczeni, a połowa nocy już
minęła, więc czym prędzej zgasili świecę. Spowiła ich noc, a w niej utonęły
wszystkie cuda i dziwy.

Na dole, w izbie pątniczej, gdzie dwoje pacjentów spało obok siebie na


łóżku, Rita siedziała na krześle z otwartymi oczami. Mężczyzna oddychał
powoli i głośno. Powietrze, wchodząc i wychodząc, musiało się przedostać
przez spuchnięte nozdrza, przez kanały wypełnione zaschniętą krwią –
drogą, która w ciągu ostatnich godzin została skrzywiona, a potem na nowo
wyprostowana. Nic dziwnego, że wydawał odgłos niczym piła ze
złamanym zębem. W krótkich chwilach zawieszenia, kiedy oddech chorego
balansował między wdechem a wydechem, słyszała ulotne furkotanie płuc
dziewczynki, a w tle tego wszystkiego niekończące się tchnienie rzeki.
Powinna zasnąć, ale czekała, aż zostanie sama, aby spokojnie
pomyśleć. Metodycznie i na chłodno zaczęła ponownie przebiegać
w myślach wszystko, co się wydarzyło. Przyglądała się sobie, jak sprawdza
funkcje życiowe dziecka, jak obserwuje symptomy, których ją uczono
szukać. Gdzie popełniła błąd? Trzy razy szczegółowo przeanalizowała
wszystkie kroki, lecz nie znalazła nic, co mogłaby sobie zarzucić.
A więc co się stało?
Skoro cała wiedza zawiodła, zwróciła się do swojego doświadczenia.
Czy kiedykolwiek się zdarzyło, że nie była pewna, czy pacjent żyje? To
była zwyczajna rzecz, kiedy się mówiło, że człowiek stoi u progu śmierci,
jakby istniała jakaś prawdziwa linia oddzielająca dwa światy i człowiek
mógł na niej stać przez dłuższy czas. Lecz Rita nigdy w podobnych
okolicznościach nie miała trudności z oceną, po której stronie znajduje się
pacjent. Nieważne, jak zaawansowana choroba, nieważne, jak poważne
osłabienie, człowiek żył, dopóki nie umarł. Nie było żadnego balansowania
na granicy. Żadnego „między”.
Margot wysłała wszystkich spać z pokrzepiającą myślą, że o świcie
w naturalny sposób spłynie na nich oświecenie. Rita również dość często
zdawała się na tę budującą myśl, kiedy chodziło o inne sprawy, lecz tym
razem było inaczej. Pytania, które chodziły jej po głowie, dotyczyły ciała,
a ciało podlega prawom. Cała jej wiedza mówiła, że to, czego była
świadkiem, nie mogło się wydarzyć. Zmarłe dzieci nie powstają
z martwych. Istniały tylko dwie możliwości: albo to dziecko nie żyje –
wytężyła słuch i dobiegł ją cichy szmer oddechu – albo wcześniej nie
umarła. Jeszcze raz przeanalizowała wszystkie oznaki śmierci, które
sprawdzała. Biała, woskowa skóra. Brak oddechu. Brak pulsu. Rozszerzone
źrenice. Wróciła w pamięci do długiego pomieszczenia w spichrzu, choć
nie miała wątpliwości, że sprawdziła to co trzeba. Stwierdziła
u dziewczynki wszystkie objawy śmierci. Nie popełniła błędu. Więc gdzie
on tkwił?
Zamknęła oczy, aby się lepiej skupić. Miała dziesiątki lat
doświadczenia, a jej wiedza nie ograniczała się jedynie do doświadczenia.
Spędziła wiele długich wieczorów na studiowaniu ksiąg przeznaczonych
dla lekarzy chirurgów, nauczyła się na pamięć ludzkiej anatomii, zgłębiła
tajniki aptekarstwa. Praca i doświadczenie pogłębiły tę wiedzę źródłową
i zamieniły ją w prawdziwe, głębokie zrozumienie. Zestawiała teraz ze sobą
wieczorne wydarzenia ze wszystkim, czego się w życiu nauczyła. Nie
goniła za wyjaśnieniami, nie próbowała na siłę łączyć ze sobą teorii. Po
prostu czekała, aż wniosek, dojrzewający pomału w głębi, wypłynie na
powierzchnię.
Prawa życia i śmierci, przynajmniej w tym stopniu, w jakim je
poznała, były niekompletne. Jedno i drugie obejmowało znacznie szersze
obszary, niż mogły je objąć nauki medyczne.
Właśnie uchyliły się drzwi, a zza nich kiwała na nią palcem nowa
wiedza.
Po raz kolejny zatęskniła za Bogiem. Kiedyś dzieliła z nim wszystko.
Biegała do niego z każdym pytaniem, z każdą wątpliwością, z każdym
momentem zachwytu i uniesienia. Towarzyszył jej w każdej myśli,
w każdym działaniu, był jej stałym, codziennym współpracownikiem. Lecz
Bóg zniknął. Z tym, co się dzisiaj wydarzyło, musi się uporać sama.
Co zrobi?
Wsłuchiwała się w oddech dziewczynki. W oddech mężczyzny.
W oddech rzeki.
Rzeka… Powinna zacząć od niej.
Zawiązała trzewiki i zapięła guziki płaszcza. Wymacała w torbie
wąską cynową puszeczkę, wrzuciła ją do kieszeni i po cichu wyśliznęła się
na dwór. Poza granicą światła lampy rozprzestrzeniała się ciemność, która
zdawała się nie mieć końca, ale Rita widziała przed sobą ścieżkę. Zeszła
z niej na trawę i kierując się tyleż wzrokiem, co intuicją, dotarła nad rzekę.
Przez dziurki od guzików płaszcza i szwy chusty przesączało się zimne
powietrze. Szła w ciepłych oparach własnego oddechu, czuła, jak osiada jej
wilgocią na twarzy.
Na trawie leżała łódź wywrócona do góry dnem. Rita ściągnęła
rękawiczkę i trafiła palcami najpierw na poszarpaną drewnianą krawędź,
a następnie na nienaruszony bok. Przysunęła sobie bliżej lampę.
Wyjęła z kieszeni puszeczkę i przytrzymała zębami, a w tym czasie,
nie zważając na zimno, zebrała fałdy spódnicy i wcisnęła je do tej samej
kieszeni, żeby się nie zamoczyły. Przed nią rozciągała się czarna, lśniąca
powierzchnia rzeki. Schyliła się i wyciągnęła rękę, aż poczuła na palcach
jej wściekłe kąsanie. Dobrze. Po omacku zanurzyła w lodowatej wodzie
rurkowaty przyrząd i zaczęła liczyć. Potem się podniosła, wyprostowała
i tak delikatnie, jak mogła poruszać zgrabiałymi palcami, zamknęła rurkę
w pojemniczku i nie trudząc się poprawianiem sukienki, czym prędzej
wróciła do gospody.
W izbie pątniczej podsunęła rurkę do lampy, aby odczytać pomiar,
wyjęła z torby notes oraz ołówek i zanotowała temperaturę wody.
Nie było to wiele, ale zawsze jakiś początek.
Podniosła dziewczynkę z łóżka i delikatnie posadziła ją sobie na
kolanach. Maleńka główka opadła jej na pierś. Nie ma mowy, żebym
zasnęła, pomyślała Rita, przygotowując koc dla siebie i dziewczynki. Nie
po tym wszystkim i nie na tym krześle.
Kiedy przygotowywała się do czuwania i nocy spędzonej na
przecieraniu zmęczonych oczu i masowaniu obolałych pleców,
przypomniała sobie swoją imienniczkę, świętą Małgorzatę, która poświęciła
własne dziewictwo Bogu i wolała znosić tortury, niż zostać czyjąś żoną.
Była patronką kobiet w ciąży i połogu. W pierwszych latach życia
w klasztorze, piorąc brudne, zakrwawione prześcieradła, myjąc kobiety,
które zmarły w czasie porodu, Rita cieszyła się na myśl, że odda swoje
życie Bogu. Jej ciała nie otworzy dziecko wychodzące z brzucha. Potem
Bóg ją zostawił, lecz nigdy nie zachwiała się w postanowieniu, by pozostać
dziewicą.
Zamknęła oczy. Otoczyła ramionami śpiące dziecko, spoczywające
całym ciężarem na jej piersi. Czuła, jak oddech dziewczynki wznosi się
i opada, i dopasowała się do jej rytmu tak, że kiedy maleńka pierś się
podnosiła, jej własna opadała, a kiedy tamta wypuszczała powietrze, ona
wypełniała powstałą w ten sposób przestrzeń własnym wdechem. Ogarnęła
ją jakaś niepojęta rozkosz, a zarazem na wpół senna potrzeba, aby ją
zrozumieć i nazwać.
W ciemności spłynęła na nią myśl.
Jeśli ona nie jest córką tego człowieka… Jeśli nikt jej nie chce…
mogłaby zostać ze mną.
Nim jednak zdążyła uświadomić sobie jasno własne myśli, wypełnił je
niski, nieskończony odgłos rzeki. Wyrwał ją z twardej rzeczywistości
i poniósł z nurtem nocy, gdzie tracąc świadomość tego, co się dzieje,
odpłynęła… w ciemną toń snu.

Nie wszyscy jednak spali. Goście i gawędziarze, którzy wyszli


z gospody, mieli do przejścia mniejszy lub większy kawałek drogi, zanim
trafili do łóżek. Jeden z nich, opuściwszy ciepłą izbę Pod Łabędziem,
odwrócił się plecami do rzeki i ruszył miedzą między polami w kierunku
oddalonej o dwie mile stajni, gdzie sypiał z końmi. Żałował, że nikt na
niego nie czeka, że nie ma kogo potrząsnąć za ramię, obudzić i rzec: „Nie
uwierzysz, co się właśnie wydarzyło!”.
Wyobraził sobie, jak opowiada koniom, czego był świadkiem
dzisiejszego wieczoru, zobaczył ich wielkie oczy pełne niedowierzania.
„Nieeeheheee”, odpowiedzą. Doszedł do wniosku, że to dobry żart i że
musi go zapamiętać. Lecz tak naprawdę nie chciał opowiadać swojej
historii koniom; była zbyt wymyślna, żeby ją marnować na zwierzęce uszy.
Zszedł ze ścieżki wiodącej prosto do jego stajni i ruszył okrężną drogą
w stronę domu kuzyna.
Zapukał do drzwi.
Nikt nie odpowiedział, ale opowieść nie pozwoliła mu zrezygnować,
więc zaczął walić pięściami.
W sąsiednim domu otworzyło się okno i kobieta w czepku nocnym
jęła mu wymyślać.
– Czekaj! – odkrzyknął. – Powstrzymaj język, dopóki nie usłyszysz, co
mam do powiedzenia.
– Fred Heavins, to ty? – Wpatrywała się w ciemność w miejscu,
z którego dochodził jego głos. – Ech, te wasze pijackie bajdurzenia –
burczała. – Dość się ich nasłuchałam, starczy mi do końca życia!
– Nie jestem pijany – odparł urażony. – Patrz, mogę iść równiutko jak
po sznurku. Widzisz?
Z ostentacyjną precyzją stawiał stopę przed stopą.
– A czego niby to dowodzi? – Roześmiała się w noc. – Po ciemku
każdy pijak chodzi prosto.
Dyskusję przerwał zgrzyt otwieranych drzwi w domu jego kuzyna.
– Frederick? Co się dzieje, na miłość boską?
Bez żadnych upiększeń Fred opowiedział, co się wydarzyło Pod
Łabędziem.
Sąsiadka, która słuchała z początku niechętnie, zaczęła coraz uważniej
nastawiać uszu, aż w końcu odwróciła się w stronę domu i zawołała:
– Wilfred! Chodź tu i posłuchaj!
Wkrótce potem wyrwano z łóżek dzieci kuzyna w koszulach nocnych
i ze wszystkich stron jęli się schodzić sąsiedzi.
– To jaka ona jest, ta dziewuszka?
Fred opisał jej skórę, białą jak glazura na dzbanku stojącym na
parapecie jego babki. Włoski wiszące jak całun, i tego samego koloru
mokre, co i suche.
– A jakiego koloru ma oczy?
– Modre… no w każdym razie niebieskie. Albo szare.
– A ile ma lat?
Wzruszył ramionami. Niby skąd ma to wiedzieć?
– Jakby stanęła obok mnie, toby sięgała… o dotąd. – Pokazał ręką. –
Znaczy chyba ze cztery, co? Jak myślicie?
Kobiety zaczęły dyskutować w tej materii i w końcu zgodziły się, że
około czterech.
– A jak ma na imię?
Znowu pytanie zbiło go z tropu. Kto by pomyślał, że taka historia
wymaga tylu szczegółów. W ogóle się nad nimi nie zastanawiał, kiedy się
to wszystko działo.
– Nie wiem. Nikt jej nie pytał.
Kobiety były oburzone.
– Nikt jej nie zapytał, jak ma na imię?
– Była śpiąca, Margot i Rita powiedziały, żeby dać jej spokój. Ale jej
ojciec nazywa się Daunt. Henry Daunt. Znaleźliśmy to w jego kieszeni. Jest
fotografem.
– I to jej ojciec?
– Tak myślę… A wy nie? Przyniósł ją do gospody.
– Może tylko ją fotografował?
– I oboje prawie utonęli przy tym fotografowaniu? Jak na to wpadłeś?
Wybuchł rwetes, kiedy ludzie zaczęli dyskutować ze sobą z okien
domów. Odgadywali brakujące kawałki historii, dopasowywali możliwe
wyjaśnienia… Fred poczuł się nagle wyrzucony z własnej opowieści;
prześlizgiwała mu się między palcami i zmieniała kształty w sposób,
którego nie przewidział. Niczym żywe stworzenie, które złapał, ale go nie
oswoił i teraz zerwało się z uwięzi i należało do wszystkich.
Nagle dobiegł go natarczywy szept.
– Fred!
Z okna na parterze sąsiedniego domu machała na niego kobieta. Kiedy
się zbliżył, wychyliła się ze świecą; spod czepka wymykały się kosmyki
jasnych włosów.
– Jak ona wygląda?
Zaczął na nowo opisywać białą skórę, nieokreślonego koloru włosy,
lecz kobieta pokręciła głową.
– Pytam, do kogo jest podobna. Do tego człowieka?
– W tym stanie, w jakim on jest, to nikt na świecie nie jest do niego
podobny.
– Ma takie same włosy jak ona? Cienkie i myszowate?
– On ma ciemne i szorstkie.
– Aha! – Pokiwała znacząco głową i popatrzyła na niego wymownie. –
Nie przypominała ci kogoś?
– Ciekawe, że o to pytasz… Rzeczywiście miałem wrażenie, jakby mi
kogoś przypominała, jeno nie mogłem dojść kogo.
– Czy to nie… – Kiwnęła na niego, żeby podszedł bliżej, i wyszeptała
mu do ucha nazwisko.
Kiedy się cofnął, miał otwarte usta i wytrzeszczone oczy.
– Ach! – zatchnęło go.
Kobieta znowu rzuciła mu wymowne spojrzenie.
– Miałaby teraz cztery lata, no nie?
– Tak, ale…
– Zatrzymaj to dla siebie. Pracowałam tam. Rano do nich pójdę.
Tymczasem zawołali go inni. Jakim cudem mężczyzna, dziewczynka
i aparat fotograficzny zmieścili się w taką małą łódkę, która mogła
przepłynąć przez Diabelski Jaz? Fred wyjaśnił, że w łodzi nie było aparatu
fotograficznego. Więc skąd wiedzą, że jest fotografem? Z powodu tego, co
miał w kieszeniach. A co tam miał?
I Fred posłusznie opowiedział wszystko od początku, a potem znowu.
Za drugim razem przywołał więcej szczegółów, za trzecim przewidział
pytania, zanim padły, a za czwartym miał już wszystko ułożone. Pominął
domysł jasnowłosej kobiety. W końcu godzinę później przemarznięty do
szpiku kości Frederick ruszył do siebie.
W stodole opowiedział historię po raz kolejny, mamrocząc do koni.
Zwierzęta otworzyły oczy i wysłuchały początku z niewzruszonym
spokojem, lecz zanim doszedł do połowy, zasnęły, a on wkrótce po nich.
Obok domu jego kuzyna stały ruiny starej chaty, częściowo zasłonięte
przez chaszcze. Za nimi sterta szmat z kapeluszem leżącym na wierzchu
przeobraziła się w człowieka, choć nader brudnego i obdartego. Dźwignął
się niezgrabnie na nogi, odczekał, aby się upewnić, że Frederick Heavins
sobie poszedł, i również ruszył w drogę. W kierunku rzeki.

Kiedy Owen Albright szedł z biegiem rzeki w stronę swojego


okazałego i komfortowego domu, który kupił w Kelmscott po powrocie ze
swych owocnych zamorskich wojaży, wcale nie czuł zimna. Zwykle
wracając z gospody Pod Łabędziem, oddawał się ubolewaniom – że tak
dotkliwie bolą go stawy, że za dużo wypił, że wszystko, co w życiu
najlepsze, już minęło i teraz czekają go tylko smutki i boleści, powolny
uwiąd do czasu, aż w końcu spocznie w grobie. Lecz ujrzawszy tego
wieczoru jeden cud, widział je teraz wszędzie: ciemne, nocne niebo, które
tysiące razy ignorował, rozciągało się nad jego głową przestworem
nieskończonej tajemnicy. Zatrzymał się i podniósłszy głowę, zachwycał się
tym dziwem. Rzeka pluskała i dzwoniła niczym srebro na szkle; dźwięk
wlewał mu się do uszu, odbijał się echem w zakątkach jego umysłu,
o których nie miał dotąd pojęcia. Spuścił wzrok na wodę i po raz pierwszy
w życiu zauważył – naprawdę zauważył – że pod bezksiężycowym niebem
rzeka świeci własnym, żywym blaskiem. Światłem, które jest ciemnością;
ciemnością, która jest również światłem.
Uprzytomnił sobie wtenczas kilka rzeczy, rzeczy, które zawsze
wiedział, lecz które tkwiły zagrzebane pod skorupą dni jego żywota. Że
tęskni za ojcem, który umarł sześćdziesiąt lat temu, kiedy Owen był małym
chłopcem. Że spotkało go w życiu dużo szczęścia i powinien być za to
wdzięczny losowi. Że kobieta, która czeka na niego w domu i dzieli z nim
łóżko, jest dobrą i miłującą duszą. Co więcej, kolana nie bolą go tak bardzo
jak zwykle i pierś jakby rośnie i przypomina mu, jak to jest być młodym.
Jeszcze się w progu nie rozebrał, a już potrząsał panią Connor za
ramię.
– Nawet nie myśl o tym, o czym myślisz – burknęła. – I nie wnoś tyle
zimna ze sobą.
– Słuchaj! – powiedział. – Tylko posłuchaj!
I z jego ust popłynęły potoki opowieści o dziewczynce i nieznajomym,
martwych i żywych.
– Coś ty pił? – dopytywała się pani Connor.
– Prawie nic.
Więc opowiedział wszystko jeszcze raz od początku, ponieważ pani
Connor najwyraźniej nie pojęła doniosłości tych wydarzeń.
Podniosła się na łokciach, żeby go lepiej widzieć. To był człowiek, dla
którego pracowała trzydzieści lat, a przez dwadzieścia dziewięć dzieliła
z nim łóżko. Stał w ubraniu i wyrzucał z siebie lawinę słów, z której nie
mogła nic wyrozumieć. Skończył mówić i stał dalej jakby zaczarowany.
Wstała, żeby pomóc mu się rozebrać. Zdarzało mu się upić tak, że nie
był w stanie rozpiąć sobie guzików. Ale tym razem się nie zataczał, nawet
się o nią nie podpierał dla równowagi, a kiedy rozpięła mu spodnie,
stwierdziła, że jest tak pełen wigoru, jak żaden pijak by nie potrafił.
– Widzicie go – burknęła prawie z przyganą.
A Owen objął ją wpół i pocałował tak, jak nie całowali się od czasów,
gdy byli świeżo upieczoną parą. Kotłowali się i przewracali na łóżku,
a kiedy skończyli, zamiast odwrócić się na bok i zasnąć, Owen Albright
przytrzymał ją w ramionach i pocałował we włosy.
– Wyjdź za mnie, pani Connor.
Wybuchła śmiechem.
– Co też w ciebie wstąpiło, panie Albright?
Pocałował ją w policzek, a ona poczuła, jak uśmiecha się w czasie
pocałunku.
Już prawie zasypiała, kiedy znów się odezwał:
– Widziałem to na własne oczy. To ja trzymałem świecę. To dziecko
było martwe. A potem ożyło.
Pani Connor czuła jego oddech. Nie był pijany. Może obłąkany.
Potem zasnęli.

Jonathan czekał w ubraniu, aż Pod Łabędziem wszystko umilkło.


Wyszedł z izby na górze i zszedł na dół zewnętrznymi schodami. Był za
cienko ubrany na tę pogodę, ale nie zważał na to. Rozgrzewała go historia,
którą nosił w sercu. Ruszył w przeciwnym kierunku niż Owen Albright,
w górę rzeki, pod prąd; głowę przepełniały mu różne myśli. Musiał
opowiedzieć je wszystkie osobie, która z pewnością chciałaby usłyszeć
o tym, co się stało.
Po przybyciu na plebanię w Buscot zapukał głośno do drzwi,
a ponieważ nikt nie odpowiedział, zapukał znowu, a potem znowu, aż
w końcu walił bez ustanku, nie bacząc na późną godzinę.
W końcu drzwi się otworzyły.
– Do pastora! – wybuchł. – Muszę rozmawiać z pastorem!
– Ależ, Jonathanie – powiedział człowiek, który mu otworzył. Miał na
sobie koszulę nocną i szlafmycę i przecierał oczy. – To ja. – Zdjął czapkę
i pokazał zmierzwioną czuprynę siwiejących włosów.
– Ach, tak, teraz pastora poznaję.
– Przyszedłeś, żeby mnie wezwać, Jonathanie? Czy ktoś umiera?
Chodzi o twego ojca?
– Nie!
Chłopak gorąco pragnął mu wyjaśnić, że powód, który go tu
przywiódł, jest wręcz odwrotny, lecz w pośpiechu plątał mu się język
i jedyne, co pastor zdołał zrozumieć z nawałnicy jego słów, to tyle, że nikt
nie umarł.
– Nie możesz bez powodu wyrywać ludzi ze snu, Jonathanie –
przerwał mu zaspanym głosem. – Nie powinieneś się włóczyć po dworze
w taką zimną noc. Powinieneś być już w łóżku. Wracaj do domu i idź spać.
– Ale, ojcze, historia się powtórzyła! Tak samo jak z Jezusem!
Pastor zauważył, że jego młody gość jest blady jak ściana i przemarzł
na kość. Ze skośnych oczu płynęły łzy, które zamarzały na policzkach, lecz
twarz chłopaka promieniała z radości, a język, który prawie nie mieścił się
w ustach i często przeszkadzał mu w mówieniu, wysunął się na dolną
wargę. Wtedy duchowny przypomniał sobie, że mimo całej swej
dobroduszności Jonathan nie umie sam o siebie zadbać i wymaga opieki.
Otworzył drzwi na oścież i wpuścił go do środka.
Zagrzał w kuchni mleko w garnuszku i postawił je przed gościem
razem z chlebem. Jonathan zjadł, wypił mleko – żaden cud nie mógł mu
przeszkodzić w tej czynności – po czym opowiedział całą historię od
początku. O dziecku, które umarło i powróciło do życia.
Pastor słuchał. Zadał kilka pytań.
– Czy kiedy postanowiłeś tu przyjść, leżałeś w łóżku i spałeś…? Nie?
Czy to pan Albright albo twój ojciec opowiedzieli dzisiaj w gospodzie
historię o tej dziewczynce?
Gdy się upewnił, że historia ta – niezwykła i nieprawdopodobna
w formie opowiedzianej przez Jonathana – nie przyśniła mu się i nie wyszła
z ust podpitego bajarza, lecz zdarzyła się naprawdę, pokiwał głową.
– To znaczy, że ta dziewczynka wcale nie umarła, tylko ludziom się
tak zdawało.
Jonathan zapalczywie pokręcił głową.
– Ja ją złapałem. Trzymałem ją na rękach. Dotknąłem jej oka. – Udał,
że łapie ciężki przedmiot, że go trzyma, a potem dotyka delikatnie opuszką
palca.
– Czasem ktoś może się wydawać martwy po okropnym wypadku.
Zdarza się, że człowiek wygląda jak nieżywy, a tak naprawdę tylko… jakby
śpi.
– Jak śpiąca królewna? Pocałowałem ją. Może dlatego się zbudziła?
– To tylko bajka, Jonathanie.
Chłopiec rozmyślał nad tym, co usłyszał.
– W takim razie tak jak Jezus.
Pastor zmarszczył czoło. Nie wiedział, co na to odrzec.
– Ona umarła – powtórzył Jonathan. – Pani Rita tak powiedziała.
To zaskoczyło pastora. Rita była najbardziej wiarygodną osobą, jaką
znał.
Jonathan pozbierał ze stołu okruszki chleba i włożył je do ust.
Duchowny podniósł się z krzesła. Tego było dla niego za wiele.
– Jest zimno i późno, a ty jesteś zmęczony. Prześpij resztę nocy tutaj.
Na krześle leży koc.
Lecz Jonathana to nie usatysfakcjonowało.
– Mam rację, prawda, ojcze? Tak samo było z Jezusem?
Pastor pomyślał, że jeśli dopisze mu szczęście, zdąży wrócić do łóżka,
zanim pościel całkiem ostygnie. Skinął głową.
– Tak, jak mi to przedstawiłeś, Jonathanie, to owszem, podobieństwa
są niepodważalne. Ale to nieodpowiednia pora, aby łamać sobie nad tym
głowę.
Jonathan uśmiechnął się od ucha do ucha.
– To ja przyniosłem pastorowi tę wiadomość.
– Nie zapomnę o tym. Od ciebie pierwszego o tym usłyszałem.
Chłopiec usadowił się wygodnie na kuchennym zydlu i oczy zaczęły
mu się zamykać.
Pastor wszedł ciężko po schodach do swojej sypialni. Latem był
zupełnie innym człowiekiem – żwawym i czujnym, a ludzie brali go za
dziesięć lat młodszego; lecz zimą, kiedy pociemniałe niebo wisiało nisko
nad głowami, zapadał się w sobie i w grudniu czuł się już bardzo słaby.
Kładł się do łóżka zmęczony, a gdy się budził, to jakby wyłaniał się
z czarnej otchłani, wcale niewypoczęty.
Nie miał pojęcia, o co chodziło w historii Jonathana, lecz tej nocy Pod
Łabędziem wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Pójdzie tam jutro. Położył
się do łóżka, myśląc, że w czerwcu o tej godzinie już by świtało, lecz teraz
miał jeszcze przed sobą kilka godzin zimowych ciemności.
– Oby to dziecko, jeśli rzeczywiście jest tam jakieś dziecko, wyszło
z tego całe i zdrowe – pomodlił się. – I oby szybko nadeszła wiosna.
Po czym zasnął.
*

Ściskając obszarpany płaszcz, jakby wierzył, że okrycie może mu


zapewnić jakąś ochronę przed zimnem, włóczęga, który usłyszał historię
Freda, szedł drogą wiodącą nad rzekę. Historia pachniała mu pieniędzmi,
a on znał kogoś, kto chciałby za nią zapłacić. Droga była kiepska, z ziemi
sterczały kamienie, o które mógł się potknąć nawet najtrzeźwiejszy
człowiek, natomiast na płaskich odcinkach grunt robił się śliski. Włóczęga
po raz kolejny stracił równowagę i rozpostarł ramiona, żeby się nie
przewrócić. Cudem utrzymał się na nogach. Może w ciemności czaiły się
jakieś duchy, które chwytały go za przemarznięte ręce i przytrzymywały,
żeby go uchronić przed upadkiem? To była pocieszna myśl i aż się sam do
siebie zaśmiał. Brnął przed siebie, zataczając się, ale od marszu chciało mu
się pić. Język miał obłożony i cuchnący jak zdechła mysz, zatrzymał się
więc, aby pociągnąć łyk z butelki, którą trzymał w kieszeni, po czym ruszył
dalej.
Dotarłszy do rzeki, skręcił w górę nurtu. W ciemności nie sposób było
dostrzec punktów orientacyjnych, lecz właśnie kiedy doszedł do wniosku,
że musiał się już znaleźć na wysokości Wyspy Brandy, rozpoznał znajome
miejsce.
Wyspa Brandy była stosunkowo nową nazwą. Kiedyś mówiło się po
prostu Wyspa i wszystkim to wystarczało, ponieważ nikt tam nigdy nie
chodził i nie było tam nic do oglądania. Lecz kiedy do Radcot Lodge
sprowadzili się nowi właściciele – najpierw pan Vaughan, a potem jego
młoda żona – na plasterku ziemi wrzynającym się w rzekę zbudowali
gorzelnię oraz fabryczkę witriolu. Od nich wyspa wzięła nazwę. Anthony
Vaughan obsadził całe łany ziemi burakami cukrowymi, zbudował lekką
kolej żelazną, aby przewozić buraki na Wyspę Brandy i przywozić
z powrotem brandy. Wiele ludzi znalazło tu pracę przy produkcji trunków.
W każdym razie tak było kiedyś. Potem coś się stało. Albo brandy była
marna, albo gorzelnia niewydajna. Albo pan Vaughan stracił
zainteresowanie… Ale nazwa pozostała. Budynki również, tyle że
urządzenia milczały; szyny biegły do brzegu, lecz konstrukcję zbudowaną
na rzece do przewożenia towarów rozebrano i gdyby jakaś kolej widmo
próbowała z gruchotem przewieźć skrzynie po szynach, spoczęłaby na
dnie…
Co robić? Najpierw myślał, żeby stanąć na brzegu i wrzasnąć, kiedy
jednak dotarł na miejsce, zdał sobie sprawę, że to daremne. Wtedy –
wyobraźcie sobie! – zauważył łódź wiosłową przycumowaną na brzegu
rzeki, tak małą, że nawet kobieta mogłaby nią powiosłować. I znalazła się
tu przez przypadek akurat teraz, kiedy najbardziej jej potrzebował.
Pogratulował sobie tego łutu szczęścia – bogowie mu dzisiaj sprzyjali.
Wsiadł do łodzi i chociaż zachybotała się pod nim niebezpiecznie, był
zbyt pijany i za bardzo od dzieciństwa związany z rzeką, żeby się
przestraszyć. Usadowił się w środku, a stary nawyk wiosłował za niego,
póki nie uderzył burtą o brzeg wyspy. Nie było to dobre miejsce do
przycumowania, ale nieważne. Wygramolił się do wody, która sięgała mu
do kolan, wdrapał się po stromym brzegu i ruszył dalej. Na środku wyspy
wznosił się trzypiętrowy budynek gorzelni, na wschodnim krańcu stała
fabryczka witriolu, a za nią magazyn.
Szedł najciszej, jak mógł, a jednak nie dość cicho. Kiedy zatoczył się
na ścieżce, bo zaplątał mu się but, czyjaś dłoń wystrzeliła znikąd, złapała go
za kark i przygniotła do ziemi. Kciuk i cztery palce wbiły mu się boleśnie
w ciało.
– To ja – wykrztusił bez tchu. – To tylko ja!
Palce rozluźniły uścisk. Nie padło ani jedno słowo. Kierując się
słuchem, ruszył za mężczyzną w stronę magazynu.
Było to wnętrze bez okien, przesycone ostrym zapachem drożdży,
owoców i uderzającego do głowy słodkiego aromatu z nutą goryczy, tak
ciężkiego, że trzeba go było przełknąć, bo nie dało się nim oddychać. Blask
koksownika wydobywał z ciemności butelki, miedziane naczynia i beczki,
porzucane bezładnie na stertę. W niczym nie przypominały nowoczesnego,
przemysłowego sprzętu, który kiedyś stanowił wyposażenie fabryki, ale
były to przedmioty, które z niej skradziono z myślą o tym samym celu –
produkcji trunku.
Mężczyzna nawet nie spojrzał na przybysza, usiadł na stołku; jego
ciemna, drobna sylwetka odcinała się na tle pomarańczowego blasku
z koksownika. Nie odwracając się, podpalił sobie fajkę pod rondem nisko
nasuniętego kapelusza. Dopiero kiedy wypuścił z ust dym i zapach taniego
tytoniu zmieszał się z unoszącym się w powietrzu smrodem, odezwał się:
– Kto cię widział, jak tu szedłeś?
– Nikt.
Cisza.
– Ani żywej duszy nie spotkałem po drodze – przekonywał włóczęga.
– Za duży ziąb.
Mężczyzna skinął głową.
– Gadaj.
– Dziewczynka – rzucił włóczęga. – Pod Łabędziem w Radcot.
– Co za dziewczynka?
– Ktoś ją wyłowił wieczorem z rzeki. Powiedzieli, że utonęła.
Długa chwila ciszy.
– Co z tego?
– To, że ona żyje.
Mężczyzna odwrócił głowę, lecz jego twarz nadal tonęła w cieniu.
– No to jak w końcu, żyje czy nie? Nie może być jednocześnie trup
i żywe dziecko.
– Wcześniej nie żyła. Teraz żyje.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Coś ci się przyśniło – powiedział obojętnym głosem. – Alboś za
dużo wypił.
– Mówię tylko, co gadali. Wyciągnęli martwą z rzeki, a teraz znowu
żyje. Jest Pod Łabędziem. Pomyślałem, że chciałby pan wiedzieć.
Mężczyzna wbił wzrok z powrotem w koksownik. Posłaniec czekał,
aby się przekonać, czy jeszcze coś usłyszy, lecz po minucie przekonał się,
że nie.
– Jakiś mały gest… Za to, że zadałem sobie trudu. Noc jest zimna.
Mężczyzna mruknął. Wstając, rzucił na ścianę ciemny, ruchliwy cień.
Sięgnął w mrok i wyciągnął z niego zakorkowaną małą butelkę. Włóczęga
bez słowa wsunął ją do kieszeni, po czym dotknął ronda kapelusza
i wyszedł.

Pod Łabędziem przy piecu, który nadal wydychał łagodne ciepło, spał
kot. Jego powieki drgały od kocich snów, które człowiekowi zdałyby się
jeszcze bardziej zdumiewające niż historie, które nocną porą tworzy ludzki
umysł. Nagle czułe ucho zadrgało i sen pierzchnął w mgnieniu oka. Prawie
niedosłyszalny szelest trawy zgniecionej pod butem momentalnie poderwał
zwierzę na łapy. Błyskawicznie i bezgłośnie przebiegło przez izbę
i wskoczyło na parapet. Koci wzrok bez trudu przebił ciemność.
Zza gospody wyłoniła się ukradkiem drobna postać w przydługim
płaszczu, w kapeluszu naciągniętym głęboko na twarz. Nieznajomy
prześliznął się pod murem, minął okno i zatrzymał się przed wejściem.
Ostrożnie nacisnął klamkę, która cicho zagrzechotała, lecz drzwi były
zamknięte na rygiel. Różne budynki mogą stać otworem, lecz gospodę
z beczkami pełnymi pokus trzeba na noc zamykać. Wrócił do okna.
Nieświadom, że ktoś go obserwuje, obmacał futrynę. Na próżno. Margot
była przezorną kobietą. Pamiętała nie tylko o tym, żeby zamykać drzwi na
noc, lecz również by każdego lata uszczelniać szyby świeżym kitem,
malować ramy, aby futryny nie gniły, wymieniać stłuczone szybki. Spod
ronda kapelusza dobiegło zniecierpliwione fuknięcie. Mężczyzna
przystanął, w oczach błysnęła jakaś myśl, lecz wielki ziąb nie pozwalał na
zwłokę. Odwrócił się i oddalił żwawo. Doskonale wiedział, gdzie
w ciemności stawiać kroki, jak omijać koleiny i kamienie. Znalazł most,
przeszedł na drugą stronę i skręciwszy z drogi, zniknął między drzewami.
Jeszcze długo po jego odejściu kot śledził odgłosy jego kroków,
gałązek szorujących po wełnianym płaszczu, stukanie obcasów
o zmarzniętą na kamień ziemię, ruch spłoszonych dzikich zwierząt… aż
w końcu zapadła cisza.
Zwierzę zeskoczyło na podłogę i wróciło pod piec, gdzie wtuliło się
ponownie w ciepły kamień i zasnęło.

Tak więc wkrótce po niewiarygodnych wydarzeniach, które rozegrały


się Pod Łabędziem, kiedy ludzie wyszli w końcu ze zdumienia i ochłonęli
z oczarowania, zaczęli opuszczać gospodę i wkrótce potoczyły się pierwsze
opowieści. W końcu jednak, gdy świt nie rozproszył jeszcze nocnych
ciemności, wszyscy znaleźli się w łóżkach, a historia osiadła niczym muł
rzeczny w umysłach świadków, gawędziarzy i słuchaczy. Jedyną osobą,
która nie spała, była bohaterka owych wydarzeń. W samym sercu
opowieści dziewczynka wdychała i wydychała upływające sekundy
i patrzyła w ciemność, nasłuchując odgłosów przepływającej rzeki.
Dopływy

Każda rzeka na mapie wygląda nieskomplikowanie. Nasza zaczyna się


na łące Trewsbury Mead i płynie dwieście trzydzieści sześć mil, aby wpaść
do morza w Shoeburyness. Jednak każdy, kto zada sobie trud, aby mila po
mili podążyć z jej biegiem, łodzią lub pieszo, odniesie wrażenie, że nie
dąży ona zbyt uparcie w jednym obranym kierunku. W drodze okazuje się,
że trwoni czas na czasochłonne pętle i okrężne wędrówki. Czasem
przewrotnie zmienia kierunki, niekiedy płynie na północ, innym razem na
południe, to znów na zachód, jakby zapominała o swoim wschodnim
punkcie przeznaczenia lub odkładała go na później. W Ashton Keynes
rozdziela się na tyle strumieni, że każdy dom w okolicy musi mieć most
prowadzący do własnych drzwi. Dalej, w okolicach Oksfordu, zatacza
wielki, leniwy łuk, ale ma jeszcze w zanadrzu inne chimeryczne sztuczki:
miejscami zwalnia i ospale dryfuje przez szerokie rozlewiska, aby po chwili
znów przyspieszyć i z dawną niecierpliwością przeć do przodu. W Buscot
rozdziela się na dwa bliźniacze strumienie, biorące w objęcia wielką połać
terenów, po czym z powrotem zbiera swoje wody w jedno koryto.
Trudno to wyczytać z mapy, lecz reszta jest jeszcze trudniejsza. Rzeka,
która płynie zawsze do przodu, przesącza się również na boki, nawadnia
pola i ziemie na obydwu brzegach. Znajduje drogę do studni, a stamtąd do
balii z halkami i filiżanek z herbatą. Wchłaniają ją korzenie, skąd od
komórki do komórki przedostaje się na powierzchnię; przechowują ją liście
rukwi wodnej, z którymi trafia na talerze i półmiski miejscowych
stołowników. Z miseczek i filiżanek wędruje do ust, nasyca sieć
skomplikowanych wewnętrznych układów, które same w sobie są całymi
światami, aż w końcu przez nocniki powraca do ziemi. Gdzie indziej znów
przykleja się do liści wierzb pochylających się, by dotknąć powierzchni
rzeki, a potem, gdy wschodzi słońce, kropla rozpływa się w powietrzu,
niewidzialna ulatuje w górę i może przyłączy się do chmury – wielkiego,
szybującego jeziora – dopóki znowu nie spadnie na ziemię w postaci
deszczu.
Ale i to nie wszystko. To, co widzimy na mapie, to zaledwie połowa.
Rzeka bierze początek w swoim źródle nie bardziej niż książka zaczyna się
na pierwszej stronicy. Weźmy choćby Trewsbury Mead. Pamiętacie tę
fotografię? Tę, którą tak łatwo było zlekceważyć, bo nie należała do zbyt
malowniczych? Zwyczajny jesion na zwyczajnej łące, mówili, lecz
przyjrzyjcie się bliżej. Widzicie to wgłębienie w ziemi przy samym pniu?
Widzicie, jak zaczyna się tu wąskie, niepozorne wyżłobienie w ziemi, jak
oddala się od drzewa i wybiega poza fotografię? Zajrzyjcie w tę bruzdę,
gdzie słaby błysk odbitego światła zdradza srebrzysty skrawek na tle
błotnistej ziemi. Te jasne plamy to woda, która pierwszy raz ujrzała światło
dzienne, być może pierwszy raz od bardzo długiego czasu. Wypływa spod
ziemi, gdzie w różnych miejscach pod naszymi stopami skalne szczeliny,
jaskinie, rozpadliny, kanały i inne puste przestrzenie skorupy ziemskiej
wypełnione są szlakami wodnymi tak krętymi i meandrycznymi, że nie
dorównują im żadne zbiorniki wodne na powierzchni ziemi. Początek
Tamizy nie jest początkiem, a raczej jest nim tylko dla nas, którzy tkwimy
w tym złudzeniu.
Niektórzy wręcz utrzymują, że Trewsbury Mead w ogóle nie jest
żadnym początkiem, że ów pozorny początek znajduje się nie tutaj, lecz
gdzie indziej, w miejscu zwanym Seven Springs, które uznaje się za źródło
Churn, dopływu Tamizy, z którą łączy się w Cricklade. Lecz kto ma o tym
wyrokować? Istotą Tamizy, która wijąc się w kierunku morza, płynie na
północ, południe, wschód i zachód, aby w końcu skierować się na wschód,
która płynąc przed siebie, zatacza koła to w jedną stronę, to w drugą,
zwalnia, przyspiesza, paruje do nieba, jej istotą jest ruch, a nie początki.
Jeśli początki gdzieś istnieją, to ukrywają się w niedostępnym ciemnym
miejscu. Lepiej badać, dokąd zmierza, niż skąd pochodzi.
Ach, dopływy! To był właśnie mój cel. Churn, Key, Ray, Coln, Leach
oraz Cole. W górnym biegu Tamizy strumienie i potoki spływają z okolic,
aby zasilić ją swoimi wodami i siłą pędu. Naszą historię również zasilą
dopływy. W tej cichej godzinie przed wschodem słońca możemy zostawić
na chwilę rzekę oraz tę długą noc i podążyć pod prąd jej dopływów, nie po
to, by oglądać ich początki – tajemnicze i nieznane – lecz by zwyczajnie
przekonać się, co robiły wczoraj.
Co z tego rozumiesz?

W przeddzień zjawienia się dziewczynki, o wpół do czwartej po


południu na farmie w Kelmscott z drzwi kuchennych wyszła kobieta
i szybkim krokiem skierowała się przez podwórze do stodoły. Jasne loki
tkwiły wsunięte schludnie pod czepek, a prostej niebieskiej sukience, choć
typowej dla zapracowanej żony farmera, nie brakowało odrobiny
fantazyjnego uroku, co świadczyło, że niewiasta nadal była młoda duchem.
Chodziła nieco kołyszącym się krokiem, utykając na lewą nogę, lecz to jej
wcale nie spowalniało. Podobnie jak przepaska zasłaniająca prawe oko,
zrobiona z takiego samego niebieskiego materiału jak sukienka i zawiązana
z tyłu białą wstążką.
Kobieta podeszła do stodoły, skąd dochodził zapach krwi i żelaza,
i oparła dłoń o futrynę drzwi. W środku stał mężczyzna odwrócony do niej
plecami, mocnej budowy i nadzwyczaj wysoki, o szerokich plecach
i szorstkich, czarnych włosach. Rzucił na ziemię zakrwawioną ścierkę,
wyjął z kieszeni osełkę i po chwili rozległo się dzwonienie ostrza
przeciąganego po szorstkiej kamiennej powierzchni. Za nim leżał rząd
martwych ciał, poukładanych rzędem, ryjem do ogona. Wyciekała z nich
krew i ściekała w zagłębienie w ziemi.
– Najdroższy…
Mężczyzna się odwrócił. Miał szeroki nos, grube usta i ciemną skórę,
której barwa z pewnością nie była efektem wieloletniej pracy
w promieniach angielskiego słońca, lecz skutkiem pochodzenia z innego
kontynentu. Na widok żony twarz mu się rozpromieniła w uśmiechu, a oczy
zalśniły blaskiem.
– Uważaj na sukienkę, Bess. – W jej stronę płynęła strużka krwi. – Nie
zniszcz sobie butów. Już prawie skończyłem, zaraz wracam do domu.
Wtedy spostrzegł wyraz jej twarzy i duet ostrza z osełką natychmiast
umilkł.
– Co się stało?
Mimo że ich twarze tak bardzo się różniły, obie wyrażały teraz jedno
uczucie.
– Któreś z dzieci? – spytał.
Skinęła głową.
– Robin.
Ich najstarszy syn. Twarz mężczyzny stężała.
– O co chodzi tym razem?
– List…
Spuścił wzrok na jej dłoń. Nie trzymała w palcach arkusza papieru,
lecz podarte strzępy.
– Susie go znalazła. Robin przywiózł jej kaftan do zacerowania, kiedy
ostatnio był w domu. Wiesz, jakie ona ma zręczne palce do igły mimo
swoich dwunastu lat. A kaftan przedni, aż boję się myśleć, ile kosztował.
Susie mówiła, że miał rozdarty rękaw, a teraz nawet byś się tego nie
dopatrzył. Musiała odpruć kieszeń, żeby zdobyć materiał odpowiedniego
koloru, i wtedy znalazła ten podarty list. Zastałam ją w pokoju, kiedy go
składała jak układankę.
– Pokaż – powiedział.
Chwycił jej suknię, żeby się nie umaczała we krwi, i podeszli do
parapetu biegnącego wzdłuż ściany. Rozłożyła na nim skrawki papieru.
– …czynsz – odczytała na głos, lekko dotykając jednego kawałka.
Miała dłoń pracującej kobiety, o krótkich, schludnych paznokciach;
nie nosiła pierścionków, tylko obrączkę ślubną.
– Miłość – przeczytał dalej, nie dotykając papieru, żeby nie poplamić
go krwią, którą miał na palcach i za paznokciami.
– …aby zakończyć… Co z tego rozumiesz? Co zakończyć, Robercie?
– Nie wiem… Czemu ten list jest podarty?
– Myślisz, że to on go podarł? Dostał list, który mu się nie spodobał?
– Spróbuj zestawić te dwa kawałki – zaproponował.
Lecz wskazane fragmenty nie pasowały do siebie.
– To kobieca dłoń.
– Do tego wprawna. Ja nie piszę tak ładnie.
– Piszesz wystarczająco dobrze, moja droga.
– Lecz spójrz, jak prosto stawia litery. I ani jednego kleksa. To dłoń
prawie tak samo wprawna jak twoja po tylu latach szkoły. Rozumiesz coś
z tego, Robercie?
Patrzył przez chwilę w milczeniu na tajemniczy list.
– Nie ma sensu gubić się w domysłach. Mamy tylko drobną część.
Spróbujmy inaczej…
Zręcznymi palcami odwróciła kawałki zgodnie z jego instrukcją
i ułożyła ze skrawków trzy fragmenty. Cząstki pierwszego były zbyt małe,
aby coś znaczyły: połówki słów Moje i tym oraz kawałek marginesu.
Odłożyli je na bok.
Drugi zawierał dłuższe frazy i zaczęli czytać je na głos.
Miłość
całkiem bez
dziecko wkrótce całkiem
pomocy z żadnej strony poza Tobą
czynsz
czekać dłużej
ojcem mojego
zakończyć
Ostatni fragment składał się ze skrawków zawierających jedno słowo:
Alice.
Alice.
Alice.
Robert Armstrong spojrzał na żonę, a ona na niego. Jej niebieskie oko
błyszczało z niepokoju, on patrzył na nią ze śmiertelną powagą.
– I cóż, kochanie? – zapytał. – Co ty z tego rozumiesz?
– Ta Alice… Początkowo myślałam, że to imię kobiety, która napisała
list, lecz autorka nie powtarzałaby swego imienia tyle razy. Pisze o sobie ja,
więc ta Alice musi być kimś innym.
– Zgadzam się.
– Nie rozumiem jednak… Czyżby Robin miał dziecko? Czy
zostaliśmy dziadkami, Robercie? Czemu nam nie powiedział? Kim jest ta
kobieta? Cóż to za strapienie kazało jej napisać taki list? Aby został tak
podarty… Boję się…
– Nie bój się, Bess. Co nam przyjdzie ze strachu? Przypuśćmy, że jest
jakaś kobieta. Przypuśćmy, że jest jakieś dziecko. Są gorsze błędy, które
może popełnić młody człowiek. Jeśli Robin się zakochał i z tej miłości
zrodziło się dziecko, to pierwsi powitamy je z radością. Nasze serca są
wystarczająco silne, prawda?
– Lecz czemu ten list został zniszczony?
– Może wynikły jakieś trudności. Niewiele jest rzeczy, których nie
może naprawić miłość, a u nas jej nie brakuje. A tam, gdzie miłość nie
wystarczy, pieniądze dokonają dzieła.
Popatrzył ze spokojem w jej zdrowe, niebieskie oko i czekał, aż ulotni
się z niego troska i powróci spokój.
– Masz rację. Zatem co zrobimy? Porozmawiasz z nim?
– Nie. Na razie nie. – Odwrócił się do listu i wskazał jeden
z kawałków. – Jak myślisz, co tu jest napisane?
Pokręciła głową. Rozdarcie biegło poprzecznie przez środek słowa
i oddzielało górną część od dolnej.
– Myślę, że to Bampton.
– Bampton? Och, to zaledwie cztery mile stąd!
Robert Armstrong spojrzał na zegarek.
– Teraz już za późno, żeby tam jechać. Muszę jeszcze oprawić te tusze
i sprzątnąć. Jeśli się nie pospieszę, to zanim nakarmię świnie, zrobi się
ciemno i nie będę widział, co robię. Wstanę wcześniej i z samego rana
pojadę do Bampton.
– Dobrze, Robercie.
Odwróciła się, żeby odejść.
– Uważaj na sukienkę!

Wróciwszy do domu, Bess Armstrong podeszła do sekretarzyka.


Kluczyk przekręcił się w zamku z trudem. Tak było od czasu, gdy zamek
został naprawiony. Do dziś pamiętała ten dzień, kiedy Robin miał osiem lat.
Weszła do domu i zobaczyła sekretarzyk z wyrwanym zamkiem. Wszędzie
poniewierały się papiery, znikły pieniądze i dokumenty. Robin wziął ją
wtedy za rękę i powiedział:
– Spłoszyłem złodzieja, był obdarty i groźnie wyglądał. Popatrz,
mamo, tam uciekł, przez otwarte okno.
Jej mąż natychmiast ruszył szukać złodzieja, lecz ona nie poszła
w jego ślady. Zamiast tego przesunęła przepaskę na drugie, zdrowe, oko
i odsłoniła to, które patrzyło nieco w bok, z ukosa, i widziało rzeczy,
których normalny wzrok nie dostrzegał. Położyła synowi dłonie na
ramionach i skierowała na niego widzące oko. Kiedy mąż, nie znalazłszy
ani śladu groźnie wyglądającego złodzieja, wrócił do domu, Bess
powiedziała:
– Nie dziwię się, że go nie znalazłeś, ponieważ nikt taki nie istniał. To
Robin był złodziejem.
– Niemożliwe! – zaprotestował Robert Armstrong.
– Był za bardzo zadowolony ze swojej zmyślonej historii. Jestem
pewna, że to on.
– Nie wierzę w to.
Nie doszli do zgody, więc historia ta została zagrzebana głęboko
i spoczywała pod ciężarem mijających dni. Lecz za każdym razem, kiedy
Bess przekręcała w sekretarzyku kluczyk, przypominała sobie tamten dzień.
Złożyła kartkę w kopertę, wsunęła do środka wszystkie nieodczytane
skrawki listu, potem zebrała poskładane słowa i je również wsunęła do
środka. Trzymając w palcach trzy ostatnie fragmenty, zawahała się, jakby
nie chciała się z nimi rozstawać. W końcu dołączyła je do reszty, mrucząc
przy każdym niczym zaklęcie:
Alice.
Alice.
Alice.
Wysunęła szufladę sekretarzyka, lecz zanim włożyła kopertę do
środka, coś ją powstrzymało. Nie, nie list. Nie ta stara historia
z wyłamanym zamkiem. Coś innego. Jakby przez pokój przeciągnął prąd
powietrza.
Próbowała uchwycić to uczucie, aby je nazwać. Prawie za późno, lecz
jednak przelotnie je złapała, albowiem nagle usłyszała w pustym pokoju
swoje własne słowa:
– Coś wisi w powietrzu.

Robert Armstrong kończył na dworze ostrzenie noża. Zawołał swojego


drugiego i trzeciego syna i razem dźwignęli martwe zwierzęta i powiesili je
na hakach, aby krew ściekała do kanalika. Opłukali ręce w wiadrze
z deszczówką i wylali wodę na klepisko, aby zmyć miejsce uboju.
Następnie kazał chłopcom dokończyć mycie podłogi, a sam wyszedł
nakarmić świnie. Zwykle robili to razem, lecz kiedy jakaś ważna sprawa
chodziła mu po głowie, wolał pracować sam.
Bez wysiłku podniósł worki z ziarnem i nasypał paszę do koryt.
Poskrobał jedną lochę za uchem, potarł drugą po boku, tak jak lubiły.
Świnie są niezwykłymi zwierzętami i choć większość ludzi jest zbyt ślepa,
aby to dostrzec, ich inteligencja odzwierciedla się w oczach. Robert
przekonał się, że każda z nich ma własny charakter, własne zdolności
i kiedy wybierał młodą loszkę do hodowli, kierował się nie tylko zaletami
ciała, lecz również inteligencją, zapobiegliwością, intuicją, czyli cechami
właściwymi dla dobrej matki. Zwykle rozmawiał ze świniami podczas
karmienia i dzisiaj również miał każdej z nich coś do powiedzenia.
– Co cię ugryzło, że się tak boczysz, Doro, hę?
Albo:
– Jak tam, Poll, czujesz dzisiaj swoje latka, co?
Wszystkie maciory Roberta miały swoje imiona. Świń, które trzymał
na stół, nie nazywał, na wszystkie wołał „prosiaczek”, lecz kiedy wybierał
nową loszkę do hodowli, nadawał jej imię na tę samą literę co jej matce.
Dzięki temu łatwiej mógł śledzić linie genealogiczne.
Podszedł na koniec chlewu do Marthy, która miała się prosić za cztery
dni. Napełnił jej koryta paszą i wodą. Locha dźwignęła się ciężko ze słomy
i poczłapała do bramki, gdzie stało koryto, lecz nie zaczęła od razu jeść,
tylko oparła brodę o poprzeczkę i zaczęła się szorować. Robert pogłaskał
jej łeb między uszami i zwierzę chrząknęło zadowolone.
– Alice – powiedział w zadumie, bo sprawa listu nie dawała mu
spokoju. – I co, Martho, rozumiesz coś z tego?
Maciora popatrzyła na niego mądrymi ślepiami.
– Sam nie wiem, co o tym myśleć – przyznał. – Czyżby to było nasze
pierwsze wnuczę? A Robin…? Co się z nim dzieje? – Westchnął ciężko.
Martha przez chwilę wpatrywała się w jego buty stojące w błocie,
a kiedy ponownie podniosła łeb, posłała mu wymowne spojrzenie.
Robert pokiwał głową.
– Masz rację. Maud by wiedziała. Ale Maud nie ma.
Matka Marthy, Maud, była najlepszą lochą, jaką widział. Wydała na
świat wiele miotów i nigdy nie straciła ani jednego prosięcia przez
przypadek czy zaniedbanie, a co więcej, słuchała go tak jak nigdy żadne
zwierzę. Była cierpliwa i delikatna, pozwalała mu się wygadać. Kiedy
opowiadał o radościach, jakie sprawiają dzieci, jej oczy błyszczały
z zadowolenia, kiedy zaś dzielił się z nią troskami – o Robina, niemal
zawsze chodziło o niego – napełniały się mądrością i współczuciem. Nigdy
nie wychodził z chlewu niepokrzepiony na duchu. Słuchała tak spokojnie
i życzliwie, że mógł powiedzieć wszystko, co mu leżało na sercu, i czasem
dopiero kiedy wylał przed nią swoje myśli, uprzytamniał sobie, co mu
chodziło po głowie. Zadziwiające, jak umysł potrafi się ukrywać w cieniu,
dopóki nie trafi się odpowiedni powiernik, a Maud była doskonałą
powierniczką. Bez niej być może nigdy by nie odkrył pewnych rzeczy
o sobie czy o swoim synu. Kilka lat temu w tym samym miejscu
opowiedział jej o niezgodzie panującej między nim a żoną na temat Robina
oraz złodzieja, który włamał się do sekretarzyka. Kiedy opowiadał,
zobaczył tę historię w nowym świetle i zdał sobie sprawę z czegoś, co
wcześniej umknęło jego uwagi. „Widziałem mężczyznę – powiedział Robin
– widziałem jego but znikający za oknem”. Robert instynktownie zawsze
widział w ludziach to co najlepsze i spontanicznie pragnął chłopcu
uwierzyć. Lecz wtedy, sprowokowany pytającym spojrzeniem Maud,
przypomniał sobie moment czujnego wyczekiwania, który nastąpił po
opowieści Robina, i w głębi serca domyślił się, co on oznaczał: chłopiec
obserwował, czy jego podstęp się udał. Z bólem serca Robert musiał
przyznać, że Bess miała w tej sprawie rację.
Kiedy się pobrali, Robin był już w drodze – dziecko, które w jej łonie
spłodził inny mężczyzna. Robert postanowił puścić ten fakt w niepamięć.
Nie było to trudne, ponieważ kochał chłopca całym sercem. Postanowił
zbudować razem z Bess rodzinę nie podzieloną i rozszczepioną, lecz całą
i spójną, i nie chciał dopuścić, aby któryś z jej członków został odsunięty na
bok. Miłości starczyło dla wszystkich. Miłość utrzymała ich razem. Lecz
kiedy zrozumiał, że złodziejem, który wyłamał zamek w biurku
i splądrował jego zawartość, był syn, zaczął płakać żywymi łzami. Maud
spoglądała na niego zaciekawiona. I co teraz? Znalazł odpowiedź. Jeśli
pokocha chłopca jeszcze mocniej, to wszystko uda się naprawić. Od tej
pory będzie bronił go jeszcze goręcej niż przedtem.
Maud popatrzyła na niego ponownie. „Serio?”, zdawała się mówić.
Na myśl o Maud łzy nabiegły mu do oczu. Jedna kapnęła na grubą
szyję Marthy, przykleiła się do rdzaworudej szczeciny i spłynęła na ziemię.
Robert wytarł twarz mankietem.
– Co za głupota – zbeształ samego siebie.
Martha popatrzyła na niego spokojnie spod jasnobrązowych rzęs.
– Ty też za nią tęsknisz, prawda? – Odniósł wrażenie, jakby jej oczy
zaszły mgłą. – Ile to minęło? – Policzył w pamięci. – Dwa lata i trzy
miesiące. Kupa czasu. Kto ją ukradł, Martho? Byłaś przy tym. Czemu nie
kwiczałaś, kiedy ktoś przyszedł i zabrał twoją matkę?
Ciężarna maciora patrzyła na niego długo i uważnie. Robert przyglądał
się jej, próbując odczytać coś z wyrazu jej oczu, lecz tym razem mu się nie
udało.
Kiedy ostatni raz podrapał lochę pod brodą, podniosła łeb i odwróciła
go w stronę rzeki.
– O co chodzi?
Spojrzał w tamtym kierunku. Niczego nie usłyszał ani nie zobaczył.
Lecz coś się musiało dziać… Wymienili z Marthą spojrzenia. Nigdy
przedtem nie widział w jej oczach takiego wyrazu, lecz wystarczyło, żeby
porównał go z własnymi odczuciami, aby zrozumieć, o co chodzi.
– Myślę, że masz rację, Martho. Coś wisi w powietrzu.
Pani Vaughan i rzeczne gobliny

W kąciku oka utworzyła się wodna perła. Oko należało do młodej


kobiety leżącej na dnie łodzi. Wilgotny paciorek spoczywał w miejscu,
gdzie różowe wnętrze powieki pęcznieje w filigranową siateczkę kanalików
łzowych. Zadrżała na rzęsach od kołysania wody, lecz nie stoczyła się, nie
rozpłynęła.
– Pani Vaughan?
Przez jakiś czas kobieta wiosłowała po rzece, lecz później wciągnęła
wiosła i pozwoliła, by łódź podryfowała w kierunku przybrzeżnych
szuwarów i tam się zatrzymała. Zanim dobiegło ją wołanie, mgła spłukała
z przyzywającego głosu naglącą niecierpliwość. Słowa docierały do jej
uszu tak rozmiękłe, półpłynne, że brzmiały niewiele głośniej od jej myśli.
„Pani Vaughan…” To ja, pomyślała Helena, choć nazwisko brzmiało
obco, jakby należało do innej osoby. Wyobraziła sobie jakąś panią Vaughan,
zupełnie niepodobną do niej. Jakąś starą kobietę. Trzydziestoletnią.
Przypominającą portrety, które wisiały w domu jej męża. Taka dziwna
wydawała się myśl, że jeszcze kilka lat temu była Heleną Greville. Miała
wrażenie, jakby od tamtej pory minęła cała wieczność. Przypominała sobie
tę dziewczynę; znała ją, nawet bardzo dobrze, lecz nigdy więcej jej nie
zobaczy. Helena Greville odeszła na zawsze.
– Za zimno jest, żeby pani wychodziła, pani Vaughan.
Tak, zimno. Dużo zimna. Helena policzyła zimna: zimno z powodu
braku płaszcza, zimno z powodu braku rękawiczek i kapelusza. Zimno
wilgoci, od której mokra sukienka przyklejała się do ciała i wywoływała
gęsią skórkę na ramionach, piersi i nogach. Zimno powietrza, które kłuło ją
w nozdrza, wpływając do dygoczących płuc. Po nich przychodziła kolej na
zimną rzekę. To zimno było najbardziej ociężałe, powoli przenikało przez
grube dno łodzi, lecz kiedy przenikło, zaczęło ją palić w łopatki, w tył
głowy, w żebra, w kręgosłup – we wszystkie miejsca, którymi jej ciało
stykało się z twardymi deskami. Rzeka trącała łódź i usypiającym
kołysaniem wysysała z Heleny ciepło.
Zamknęła oczy.
– Jest pani tam? Och, na miłość boską, niech pani odpowie!
Ma odpowiedzieć… To słowo poruszyło w niej wspomnienie sprzed
kilku lat. Ciotka Eliza też mówiła o odpowiadaniu.
– Zastanów się, zanim odpowiesz – powiedziała – ponieważ taka
okazja nie trafia się codziennie.
Ciotka Eliza była młodszą siostrą jej ojca. Owdowiała bezdzietnie po
czterdziestce i zamieszkała z bratem oraz jego córką chyba tylko po to,
żeby ich denerwować i skłócić. Tak to przynajmniej widziała Helena. Jej
matka zmarła, kiedy Helena była malutka, i ciotka Eliza wbiła sobie do
głowy, że dziewczynka potrzebuje kobiecej ręki, która ją weźmie w karby.
Ojciec był ekscentrykiem, który zaniedbywał wpajanie dziewczynce
dyscypliny, jak również jej edukację. Eliza próbowała nadrobić te
niedociągnięcia, lecz niewiele wskórała. Kiedy dziewczynka skarżyła się na
ciotkę, ojciec puszczał do niej oko i powtarzał:
– Twoja ciocia nie ma dokąd pójść, Piracie. Przytakuj jej, kiwaj głową,
a potem możesz robić, co ci się podoba. Tak jak ja.
Metoda się sprawdziła. Ojciec i córka żyli ze sobą w wielkiej przyjaźni
i żadne nie pozwalało, aby ciotka wtrącała się w ich życie, toczące się
głównie w łodziach i na rzece.
W ogrodzie, między kolejnymi wezwaniami, żeby zwolniła, ciotka
Eliza powiedziała Helenie mnóstwo rzeczy, które dziewczyna doskonale
wiedziała. Przypomniała jej (jakby mogła o tym zapomnieć), że nie ma
matki. Czyniła aluzje do zaawansowanego wieku i słabego zdrowia jej ojca.
Słuchając jednym uchem, Helena szła przed siebie, a Eliza, pochłonięta
swoją perorą, pozwalała się prowadzić. Doszły w ten sposób do rzeki
i ruszyły wzdłuż brzegu. Helena wdychała dreszczyk zimnego, rześkiego
powietrza, obserwowała kaczki kołyszące się na wartkiej wodzie. Aż
ramiona jej drgnęły na myśl o wiosłowaniu. Nie mogła się doczekać, kiedy
odepchnie się od brzegu, kiedy poczuje moment zetknięcia łodzi
z prądem…
– Z prądem czy pod prąd? – pytał ojciec. – Jeśli nie jedno, to musi być
drugie, tak czy inaczej, czeka cię przygoda!
Ciotka Eliza przypominała Helenie o stanie finansów ojca, jeszcze
bardziej opłakanym niż stan jego zdrowia, a następnie – myśli Heleny
unosiły się z prądem rzeki, więc mogło jej coś umknąć – opowiadała o panu
Vaughanie, o tym, jaki to porządny i poczciwy człowiek oraz że jego
interesy kwitną.
– Jednakowoż twój ojciec zobowiązał mnie do tego, abym cię
zapewniła, że decyzja należy do ciebie i jeśli tego nie chcesz, zapomnimy
o całej sprawie i więcej nie będziemy o niej rozmawiać – podsumowała
ciotka Eliza.
W pierwszej chwili te słowa zabrzmiały dla Heleny bardzo tajemniczo,
lecz po chwili stały się idealnie jasne.
– Który to jest pan Vaughan? – spytała.
Ciotka Eliza nie okazała konsternacji.
– Spotkałaś go kilka razy… Powinnaś być bardziej uważna.
Lecz dla Heleny znajomi i współpracownicy ojca stanowili jedynie
różne odmiany tej samej postaci: starego, nudnego osobnika płci męskiej.
Żaden nie był nawet odrobinę tak zajmujący jak jej ojciec i dziwiła się, że
ten ma ochotę spędzać z nimi czas.
– Czy pan Vaughan jest teraz u taty?
Puściła się biegiem w stronę domu, nie zważając na protesty ciotki.
W ogrodzie przeskoczyła przez paprocie i przekradła się pod okno
gabinetu. Wspięła się na cokół dużej urny pod oknem i chwyciwszy się
parapetu, zajrzała do środka, gdzie jej ojciec palił cygaro w towarzystwie
innego mężczyzny.
Pan Vaughan nie należał do typu czerwononosych i posiwiałych
jegomości. Poznała w nim stosunkowo młodego mężczyznę, z którym
ojciec siedział często do późnego wieczora przy cygarze i drinku. Kiedy
kładła się spać, często słyszała ich śmiech. Cieszyła się, że tata ma kogoś,
kto go rozwesela w ponure wieczory. Pan Vaughan miał brązowe oczy,
kasztanowe włosy i kasztanową brodę. Poza tym jedyną rzeczą, jaka go
wyróżniała spośród innych mężczyzn, był sposób mówienia – przeważnie
taki sam jak większości Anglików, lecz raz na jakiś czas wymykało mu się
coś, w czym brzmiała dziwna nieznajoma nuta. Zaciekawiły ją te niezwykłe
dźwięki i kiedyś spytała go o to wprost.
– Wychowywałem się w Nowej Zelandii – odparł. – Moja rodzina ma
tam kopalnie.
Przyjrzała się przez okno temu zwyczajnemu mężczyźnie i doszła do
wniosku, że nie ma w sobie nic specjalnie odpychającego.
Zsunęła stopy z cokołu urny i przez chwilę zwisając z parapetu,
rozkoszowała się przyjemnym kołysaniem, uczuciem rozciągania
w ramionach i barkach. Puściła się, usłyszawszy kroki nadchodzącej ciotki
Elizy.
– Pewnie kiedy poślubię pana Vaughana, będę musiała opuścić dom?
– Wkrótce i tak go opuścisz. Twój ojciec jest naprawdę niezdrów.
Twoja przyszłość jest bardzo niepewna. Oczywiście zależy mu na
zapewnieniu ci bezpiecznego życia. Jeśli poślubisz pana Vaughana,
zamieszkasz z nim w Buscot Lodge, w przeciwnym wypadku…
– W Buscot Lodge?
Helena stanęła jak wryta. Znała Buscot Lodge – wielki dom
w pięknym miejscu nad rzeką. Obejmował rozległy teren, na którym woda
płynęła gładko i spokojnie, a także ten, gdzie rzeka rozdzielała się, aby
opłynąć wyspę, oraz miejsce, gdzie woda jakby całkiem zapomniała, że jest
rzeką, i rozprzestrzeniała się leniwie niczym małe jeziorko. Stały tam młyn
wodny, obok mostu Świętego Jana, i szopa na łodzie… Kiedyś podpłynęła
bardzo blisko i balansując niebezpiecznie na palcach w swojej
jednoosobowej łódce, zajrzała do środka. Było tam mnóstwo miejsca.
– Czy będę mogła zabrać swoją łódź?
– Heleno, to poważna sprawa. Małżeństwo nie ma nic wspólnego
z łodziami i rzeką. To kontrakt zawierany w majestacie prawa oraz przed
Bogiem…
Ale Heleny już nie było, co sił w nogach pędziła po trawie w stronę
domu.
Kiedy wpadła do gabinetu, ojciec rozpromienił się na jej widok.
– I co myślisz o tym zwariowanym pomyśle, hę? Jeśli uważasz, że to
stek bzdur, tylko powiedz. Z drugiej strony, jeśli ci się tak spodoba, to i stek
bzdur może być dobrą decyzją. Z prądem czy pod prąd, Piracie?
Anthony Vaughan podniósł się z krzesła.
– Czy będę mogła zabrać ze sobą łódź? – spytała go Helena. – Czy
będę mogła codziennie pływać po rzece?
Jej ojciec był tak zbity z tropu, że przez chwilę nie odpowiadał.
– Ta łódź dogorywa, kochanie – zauważył w końcu.
– Wcale nie jest z nią aż tak źle – zaprotestowała Helena.
– Miała dziury, kiedy ją ostatnio widziałem.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Wybieram wodę.
– Jak sitem. Aż dziw bierze, że udaje ci się gdziekolwiek dopłynąć.
– Kiedy nabiera się za dużo wody, wychodzę na brzeg i odwracam ją
do góry dnem – przyznała. – A potem płynę dalej.
Dyskutowali na temat łodzi niczym dwie nieśmiertelne istoty, którym
nie grozi coś tak przyziemnego jak utonięcie. Podczas tej wymiany zdań
pan Vaughan przenosił wzrok z ojca na córkę i z powrotem. Zaczął
dostrzegać wielką doniosłość problemu łodzi w tej sprawie.
– Mogę ją dla pani naprawić – zaproponował. – Albo kupić nową, jeśli
pani zechce.
Helena namyślała się przez krótką chwilę, po czym skinęła głową.
– Dobrze.
Ciotka Eliza, która właśnie weszła do gabinetu, spojrzała na nią
surowo. Najwyraźniej coś zostało postanowione. Ale co? W końcu ulitował
się nad nią Vaughan.
– Panna Greville zgodziła się, abym kupił jej nową łódź. Uzgodniwszy
tę kwestię, możemy przejść do bardziej błahych spraw. Panno Greville, czy
uczyni mi pani zaszczyt i zostanie moją żoną?
Tak czy inaczej, przygoda…
– Zgoda. – Helena skinęła głową.
Ciotka Eliza czuła, że cała ta scena urąga powszechnym
wyobrażeniom tego, jak powinny wyglądać oświadczyny oraz ich
przyjęcie, i już otwierała usta, aby powiedzieć coś bratanicy, lecz Helena
odezwała się pierwsza.
– Tak, wiem, „małżeństwo to poważny kontrakt zawierany
w majestacie prawa oraz przed Bogiem” – przedrzeźniała ciotkę.
Widywała ludzi zawierających ważne kontrakty. Kierując się tą
wiedzą, wyciągnęła rękę, aby uścisnąć panu Vaughanowi dłoń.
Ten ujął jej palce i skłonił się, aby je ucałować, ale w tym momencie
Helena poczuła się zdeprymowana.
Jej narzeczony dotrzymał słowa. Zamówiono nową łódź, a starą
„tymczasem” naprawiono. Nie minęło wiele czasu, a Helena stała się
posiadaczką dwóch łodzi, szopy do ich przechowywania, własnego odcinka
rzeki oraz nowego nazwiska. Niedługo potem zmarł jej ojciec. Ciotka Eliza
zamieszkała z młodszym bratem w Wallingford. Później wydarzyło się
mnóstwo innych rzeczy, Helena Greville poszła w niepamięć i nawet pani
Vaughan o niej zapomniała.
Ostatnimi czasy wybierała do pływania raczej swoją starą łódź. Nie
oddalała się zanadto. Z prądem czy pod prąd? Nie. Nie szukała przygód.
Przepływała zaledwie na drugi brzeg i w zaroślach pozwalała łodzi
dryfować.
– Ach, ta mgła! Co powie pan Vaughan? – dobiegł ją znowu głos.
Otworzyła oczy. Powietrze było tak nasycone wodą, że stało się
nieprzejrzyste i Helena patrzyła przed siebie przez mgłę, która zebrała się
jej w kącikach oczu. Nie widziała świata – ani nieba, ani drzew, nawet
szuwary wokół stały się niewidzialne. Kołysała się i podskakiwała na rzece,
wciągała w piersi wodę rozpuszczoną w powietrzu i obserwowała, jak
opary płyną leniwie niczym dopływ gnany własnym prądem, niczym
odrębne rzeki, które znała ze snów. Cały świat zatonął, zostały tylko ona
i łódź Heleny Greville. I rzeka, która przetaczała się pod nią niczym żywa
istota.
Zamrugała. Łza w oku nabrzmiała, wezbrała, rozciągnęła się, lecz
pozostała we własnej, niewidzialnej skórze.
Helena Greville była nieustraszoną dziewczyną. Tata nazywał ją
Piratem i naprawdę nim była. Doprowadzała do rozpaczy ciotkę Elizę.

– Rzeka ma drugi brzeg – mówiła siostra jej ojca. – Dawno, dawno


temu żyła niegrzeczna dziewczynka, która bawiła się za blisko brzegu.
Pewnego dnia, kiedy nie patrzyła, z rzeki wyłonił się goblin. Złapał ją za
włosy i chociaż wymachiwała ramionami i bryzgała wodą, wciągnął ją do
swojego podwodnego królestwa. Jak mi nie wierzysz… – Wierzyła? Teraz
już nie wiedziała. – Jak mi nie wierzysz, to posłuchaj. No dalej, zacznij
nasłuchiwać. Słyszysz plusk wody?
Helena pokiwała głową. Jak cudownie było o tym wszystkim
wiedzieć. Gobliny żyjące w swoim własnym świecie pod dnem rzeki! Cóż
za dziwy!
– Wsłuchaj się w odgłosy między pluśnięciami. Słyszysz? Z głębi
wypływają maleńkie bąbelki i pękają na powierzchni. Te bąbelki niosą
wiadomości od wszystkich zaginionych dzieci. Jeśli masz czuły słuch,
usłyszysz wołania dziewczynki, a także wszystkich innych dzieci, które
tęsknią za domem i płaczą za mamą i tatą.
Helena nasłuchiwała. Czy usłyszała? Nie mogła sobie przypomnieć,
lecz gdyby gobliny zabrały ją pod wodę, tata by po nią przyszedł i zabrał ją
z powrotem do domu. To było tak oczywiste, że poczuła nawet lekką
pogardę dla ciotki Elizy, która sama się tego nie domyśliła.
Po latach Helena Greville zapomniała o opowieści o goblinach i ich
świecie na drugim brzegu rzeki, gdzie panuje śmierć. Lecz Helena Vaughan
sobie przypomniała. Przypływała tu codziennie swoją starą łodzią, żeby ją
sobie przypominać. Woda uderzała o łódź leniwie i na wpół rytmicznie,
rzeka ssała i lizała drewniane burty. Helena wsłuchiwała się w te dźwięki
i w ciszę, która je oddzielała. Nietrudno było usłyszeć zaginione dzieci.
Słyszała je bardzo wyraźnie.
– Pani Vaughan! Zziębnie pani na śmierć! Proszę wrócić do domu!
Woda chlupotała o burty, łódź unosiła się i opadała, a cichutki głosik
wołał bez chwili przerwy – wołał swoich rodziców z głębin goblinowego
świata.
– Już dobrze! – wyszeptała pobielałymi wargami. Napięła skostniałe
mięśnie i przygotowała drżące kończyny, aby wstać. – Mamusia już idzie!
Wychyliła się, a kiedy łódź się zakołysała, łza, która formowała się
w kąciku oka, stoczyła się i połączyła z wodą. Zanim Helena zdążyła się
mocniej przechylić, aby podążyć za swoją łzą, jakaś siła wyrównała łódź
i Helena wpadła z powrotem do środka. Podniosła wzrok i zobaczyła
niewyraźną, szarą postać pochyloną nad łodzią i ściskającą w ręce knagę.
Potem postać wyprostowała się we mgle i wydłużyła w sylwetkę
mężczyzny stojącego w płaskodennej łodzi. Uniósł ręce, jakby odpychał się
drągiem od dna rzeki, i w tym momencie Helena poczuła silne
przyciąganie. Prędkość, z jaką się poruszała, dziwnie nie przystawała do
lekkich ruchów ciemnej sylwetki. Rzeka zwolniła uchwyt i Helena
dopłynęła do brzegu ze zdumiewającą szybkością.
Ostatnie pociągnięcie i z mgły wyłonił się szary zarys pomostu, na
którym czekała ich zarządczyni, pani Clare, z ogrodnikiem. Ogrodnik,
sięgnąwszy po linę, przycumował łódź. Helena wstała i z pomocą pani
Clare wyszła na brzeg.
– Ależ przemarzła pani na kość! Co też w panią wstąpiło, kochana?
Helena odwróciła się z powrotem do rzeki.
– Odpłynął…
– Kto taki?
– Przewoźnik… Przyholował mnie do brzegu.
Pani Clare popatrzyła skonsternowana na jej oszołomioną twarz.
– Widziałeś kogoś? – spytała półgłosem ogrodnika.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Chyba że… Myślisz, że to mógł być Cichy?
Zarządczyni zmarszczyła czoło i też pokręciła głową.
– A przestańże kłaść jej do głowy te bajki. Jakby za mało jej było
zmartwień!
Helena zadygotała. Pani Clare zdjęła z ramion swój płaszcz i owinęła
ją nim.
– Ależ napędziła nam pani strachu – zbeształa ją. – Chodźmy do
domu.
Chwyciła ją mocno za jedną rękę, a ogrodnik za drugą i bez
zatrzymywania się poszli przez ogród w stronę domu.
Na progu Helena zatrzymała się oszołomiona i obejrzała przez ramię
na ogród i rzekę. Była to pora dnia, kiedy światło nagle i szybko wycieka
z nieba. Mgła ciemniała.
– Co to jest? – wymamrotała na wpół do siebie.
– Co takiego, proszę pani? Coś pani słyszała?
Pani Vaughan pokręciła głową.
– Nie, niczego nie słyszałam.
– To o co pani pytała?
Helena w skupieniu przechyliła głowę, jakby sięgała percepcją dalej
niż wszystkie zmysły. Zarządczyni zaczęła nasłuchiwać; ogrodnik również
przechylił głowę i koncentrował się usilnie. Wszystkich troje ogarnęło to
samo odczucie – może oczekiwanie, a może coś bardziej subtelnego. Po
chwili odezwali się jednocześnie:
– Coś wisi w powietrzu.
Dobrze przećwiczona opowieść

To tutaj. Anthony Vaughan zatrzymał się niepewnie przed rzędem


szacownych oksfordzkich rezydencji. Popatrzył w lewo i w prawo, lecz
w oknach domów wisiały grube zasłony, tak więc trudno było powiedzieć,
czy ktoś z okien wygląda na ulicę. Miał jednak na głowie kapelusz,
a powietrze było tak gęste od wilgoci, że na pewno nikt nie mógł go
rozpoznać. Zresztą przecież nie zamierzał nigdzie wchodzić. Przez chwilę
gmerał przy zamku walizki, co dało mu pretekst, aby się zatrzymać i spod
ronda kapelusza dyskretnie spojrzeć na budynek oznaczony numerem
siedemnastym.
Dom nie odróżniał się zbytnio wyglądem od eleganckiego,
przyzwoitego sąsiedztwa. To była pierwsza niespodzianka. Spodziewał się
zobaczyć coś, co natychmiast rzuci się w oczy. Oczywiście każdy dom na
ulicy różnił się nieco od pozostałych, ponieważ ludzie, którzy je wznosili,
zadali sobie trud, aby każdy miał własny charakter. Ten, przed którym się
zatrzymał, zwracał uwagę wyjątkowo atrakcyjnym oświetleniem
zamontowanym przed wejściem. Lecz nie o taką różnicę mu chodziło.
Spodziewał się drzwi w jaskrawych, jarmarcznych kolorach lub teatralnie
udrapowanych kotar w oknie, a tymczasem niczego takiego nie zauważył.
Ci ludzie nie są głupcami, pomyślał. To oczywiste, że będą chcieli, aby dom
wyglądał na szacowną rezydencję.
Niezbyt dobrze znał człowieka, który wspomniał mu o tym miejscu,
zresztą on również usłyszał o nim od jakiegoś znajomego. Tak więc
z trzeciej ręki Vaughan dowiedział się tylko tyle, że jakaś kobieta po
śmierci matki wpadła w taką rozpacz, aż stała się dosłownie cieniem siebie
samej: prawie nie spała, nie jadła, ogłuchła na głos kochającego męża
i dzieci. Lekarze byli bezradni, nie potrafili powstrzymać pogarszania się
stanu jej zdrowia. W końcu mąż, który nie chciał uwierzyć, że wyczerpali
wszystkie możliwości, zabrał ją do pani Constantine. Po kilku spotkaniach
z tą tajemniczą osobą żona odzyskała dawny wigor i powróciła do zdrowia
oraz domowych i rodzicielskich obowiązków. Opowieść, którą słyszał
Vaughan, tak wiele razy przechodziła z ust do ust, że prawdopodobnie
niewiele ją łączyło z rzeczywistymi zdarzeniami. Za bardzo mu
przypominała historie o spirytystach i mediach, a on nie wierzył w takie
wiejskie gusła. Przypomniał sobie jednak coś, co powiedział mu ów
znajomy: to, co zrobiła pani Constantine, podziałało i „nieważne, czy się
w to wierzy, czy nie”.
Dom wyglądał wręcz nienagannie. Furtka, ścieżka, drzwi – wszystko
wyglądało jak spod igły. Nigdzie nie łuszczyła się farba, klamka błyszczała,
na schodach nie było śladu brudnych butów. Nic nie powinno zniechęcić
odwiedzających, zasiać ziarna wątpliwości, podsycić wahania czy w końcu
skłonić do wycofania się. Rezydencja nie była ani zbyt olśniewająca dla
zwykłego człowieka, ani zbyt skromna dla bogacza. Można ich tylko
podziwiać, skonkludował w duchu. Urządzili wszystko tak, że mucha nie
siada.
Przyłożył palce do furtki i pochylił się, aby przeczytać mosiężną
tabliczkę widniejącą obok drzwi. Profesor Constantine.
Nie potrafił się powstrzymać od uśmiechu. Sprytny pomysł – podawać
się za żonę uczonego!
Już miał oderwać palce od furtki, choć jeszcze tego nie uczynił –
w istocie jego intencja, aby się stąd oddalić, była zagadkowo opieszała –
kiedy otworzyły się drzwi domu pod numerem siedemnaście i w progu
stanęła pokojówka z koszem. Wyglądała wyjątkowo zwyczajnie, schludnie
i czysto, dokładnie tak jak służba w jego domu. Odezwała się równie
zwyczajnym, czystym i wyraźnym głosem.
– Dzień dobry. Szuka pan pani Constantine?
„Nie, nie”, powiedział. Lecz nie usłyszał swoich słów, zapewne
dlatego, że nie dosięgły jego języka. Chciał wyjaśnić swoją obecność przed
furtką tego domu, lecz zamiar ten udaremniły jego własne palce, które
uniosły haczyk na furtce, oraz nogi, które weszły na ścieżkę prowadzącą do
drzwi. Pokojówka odstawiła kosz na zakupy, a on obserwował samego
siebie, jak wręcza jej walizkę i kapelusz, a ona odkłada je na stolik w holu.
Wciągnął w nozdrza zapach wosku pszczelego, zauważył błyszczącą
balustradę schodów, poczuł spowijające go ciepło domu i nie przestawał się
dziwić, że nie robi tego, co powinien – szybkim krokiem oddalać się od
tego domu i tej ulicy po tym, jak już przystanąwszy przypadkowo przed
furtką numeru siedemnaście, sprawdził zamek w walizce.
– Proszę tu poczekać, pani Constantine zaraz do pana przyjdzie.
Pokojówka wskazała wejście do pokoju, gdzie Vaughan zobaczył
ogień płonący w kominku, poduszkę w żakardowej poszewce na skórzanym
fotelu, a na podłodze dywan perski. Gdy tylko wszedł, natychmiast
ogarnęło go przemożne pragnienie, aby tu zostać. Usiadł na końcu dużej
kanapy i poczuł, jak miękkie poduchy dopasowują się do kształtów jego
ciała. Na drugim końcu leżał wielki rudy kot, który obudził się i zaczął
mruczeć. Vaughan wyciągnął rękę, aby go pogłaskać.
– Dzień dobry.
Głos był spokojny i melodyjny. Wytworny. Odwrócił się i ujrzał
kobietę w średnim wieku o lekko siwiejących włosach, ściągniętych do tyłu
i odsłaniających wysokie, gładkie czoło. Miała na sobie granatową suknię,
przy której jej szare oczy wydawały się błękitne, a wokół szyi skromny
biały kołnierzyk. Przeszyło go niespodziewane wspomnienie matki, co go
zaskoczyło, ponieważ ta kobieta wcale jej nie przypominała. Jego matka,
kiedy umierała, była wyższa, szczuplejsza i młodsza, miała też ciemniejszą
karnację i nigdy nie ubierała się z taką powściągliwą elegancją.
Wstał i zaczął przepraszać kobietę.
– Musi mnie pani mieć za okropnego głupca – powiedział. – To
wyjątkowo niezręczna sytuacja, a najgorsze jest to, że nawet nie wiem, od
czego zacząć wyjaśnienia. Stałem przed domem i bynajmniej nie
zamierzałem wchodzić do środka… w każdym razie nie dziś, szedłem na
pociąg… To znaczy chciałem powiedzieć, że ponieważ nie znoszę
dworcowych poczekalni i miałem nieco czasu, uznałem, że mogę się
przejść i zobaczyć, gdzie pani mieszka, na przyszłość, taki miałem
zamiar… ale pani pokojówka przypadkiem otworzyła drzwi dokładnie
w tym momencie i oczywiście pomyślała… naturalnie w najmniejszym
stopniu nie mam do niej żalu, zbieg okoliczności, to wszystko, łatwo się
pomylić…
Nie przestawał tak paplać. Powoływał się na zdroworozsądkowe
powody, tłumaczył logiczne przyczyny, lecz z każdym kolejnym zdaniem
wszystko to coraz bardziej mu się wymykało. Z każdym słowem czuł, że
coraz bardziej oddala się od tego, co zamierzał powiedzieć.
Podczas gdy on mówił, szare oczy kobiety cierpliwie spoczywały na
jego twarzy, a chociaż się nie uśmiechała, w drobnych zmarszczkach
otaczających jej oczy czuł łagodną zachętę. W końcu zabrakło mu słów.
– Rozumiem – odparła ze skinieniem głowy. – Nie zamierzał mnie pan
dzisiaj niepokoić, tylko przechodził nieopodal i postanowił sprawdzić
adres…
– Tak jest!
Uradowany, że tak łatwo zdoła się wymówić, czekał, aż kobieta powie
coś na pożegnanie. Oczami wyobraźni widział już siebie, jak bierze
kapelusz i walizkę, po czym wychodzi. Widział swoje stopy na ścieżce
prowadzącej od drzwi wejściowych do pomalowanej furtki. Widział swoją
dłoń sięgającą do haczyka. A potem zobaczył niezmącony spokój w szarych
oczach kobiety.
– A jednak w końcu pan tu jest – powiedziała.
Tak. Nagle poczuł swoją obecność niezwykle dotkliwie. Więcej, cały
pokój zdawał się nią pulsować, a on razem z nim.
– Może pan usiądzie, panie…?
– Vaughan – odparł.
Nie zauważył w szarych oczach żadnego znaku, że kobieta rozpoznała
jego nazwisko. Obserwowała go ze swobodną uważnością.
Usiadł.
Pani Constantine nalała do szklanki jakiegoś przejrzystego płynu
z kryształowej karafki i postawiła obok niego, po czym sama zajęła miejsce
w fotelu stojącym nieco pod kątem do kanapy. Uśmiechnęła się
wyczekująco.
– Potrzebuję pani pomocy – przyznał. – Moja żona…
Twarz jej złagodniała w wyrazie smutku i współczucia.
– Przykro mi. Czy mogę złożyć panu kondolencje?
– Nie, nie! Nie w tym rzecz – zaprotestował rozdrażniony.
– Proszę mi wybaczyć, panie Vaughan. Kiedy przed moimi drzwiami
zjawia się nieznajomy człowiek, to zwykle dlatego, że ktoś mu umarł.
Nic na jej twarzy się nie zmieniło. Nie znikła z niej spokojna
życzliwość, przeciwnie, pani Constantine uśmiechała się dobrotliwie, lecz
zarazem nieustępliwie czekała, aż przejdzie do rzeczy.
Westchnął.
– Widzi pani, straciliśmy dziecko.
– „Stracili” państwo?
– Zabrano je nam.
– Proszę mi wybaczyć, panie Vaughan, ale używamy w naszym języku
tylu eufemizmów, kiedy mówimy o zmarłych. Stracić, odejść… Te słowa
mają wiele znaczeń. Już raz przed chwilą niewłaściwie pana zrozumiałam,
kiedy mówił pan o żonie, nie chciałabym powtórzyć tego błędu.
Vaughan przełknął ślinę i spojrzał na swoją dłoń spoczywającą na
zielonym welurowym oparciu kanapy. Przejechał paznokciem po materiale
i narysował linię na delikatnym meszku tkaniny.
– Myślę, że słyszała pani o naszej historii. Domyślam się, że czyta
pani gazety, a jeśli nie, to zapewne obiła się pani o uszy. Było o niej głośno
w całym hrabstwie. Dwa lata temu. W Buscot.
Oderwała od niego wzrok, utkwiła go gdzieś w przestrzeni i szperała
w pamięci. Vaughan przeciągnął palcem po materiale i narysowana kreska
znikła. Czekał, aż rozmówczyni potwierdzi, czy zna jego historię.
W końcu kobieta powróciła do niego spojrzeniem.
– Myślę, że byłoby lepiej, gdyby opowiedział mi ją pan własnymi
słowami.
Vaughan zesztywniał.
– Nie usłyszy pani ode mnie niczego nowego ponad to, co
powszechnie wiadomo.
– Mmm.
Dźwięk ten nie był ani przytaknięciem, ani zaprzeczeniem, sugerował
jedynie, że głos nadal należy do Vaughana.
Nie spodziewał się, że będzie musiał opowiedzieć wszystko od nowa.
Po dwóch latach przyjmował, że wszyscy znają tę historię. Takie informacje
rozprzestrzeniają się w zaskakującym tempie. Wiele razy zdarzały się
sytuacje, gdy wchodził do pokoju – na spotkanie w interesach, na rozmowę
z nowym stajennym, zebranie towarzyskie okolicznych farmerów czy na
wytworniejsze przyjęcie w Oksfordzie lub w Londynie – i w ukradkowych
spojrzeniach ludzi, których nigdy przedtem nie spotkał, widział, że znają
jego i jego historię. Teraz spodziewał się tego samego, chociaż nigdy do
tego nie przywykł. „Okropna historia”, mruczeli niektórzy, ściskając mu
dłoń. Z czasem nauczył się przyjmować ich uwagi z milczącą sugestią „Nie
rozmawiajmy o tym”.
Początkowo musiał ją opowiadać niezliczoną ilość razy. Najpierw
służącym, których wyrwał ze snu – relacjonował im, co się stało, lawiną
szybkich, wzburzonych zdań, jakby słowa siedziały na grzbietach koni
i pędziły szaleńczo w pogoni za intruzami i porwaną córką. Opowiadał ją
sąsiadom, którzy przybyli, aby dołączyć do poszukiwań – zdyszanymi
zdaniami uchodzącymi ze ściśniętej piersi. Powtarzał ją wielokrotnie każdej
kobiecie, każdemu mężczyźnie i dziecku, które spotykał po drodze, kiedy
objeżdżał drogi w całym hrabstwie. „Porwano mi dziecko! Widzieliście
jakichś nieznajomych, którzy jechali w pośpiechu z dwuletnią
dziewczynką?” Następnego dnia opowiedział ją swojemu bankierowi, kiedy
przyszedł po pieniądze na okup, a następnie policjantowi, który przyjechał
z Cricklade. Wtedy zebrano i uporządkowano fakty. Nadal żyli w wirze
wydarzeń i tym razem Helena również brała udział w relacjonowaniu
wypadków. Chodzili i siadali, i znów wstawali i chodzili, mówili
pojedynczo, na przemian, a czasami jednocześnie, to znów oboje milkli
i patrzyli na siebie, bo brakowało im słów. Był taki moment, w którym
Vaughan uczynił szczególny wysiłek, aby zapomnieć. Helena opisywała
chwilę, kiedy odkryła, co się stało:
– Otworzyłam drzwi i weszłam do środka, a jej nie było. Nie było jej!
– Powtarzała te słowa ze zdumieniem. – Nie było jej tam.
Odwracała głowę na wszystkie strony, jej oczy wędrowały w górne
kąty pokoju, jakby ich córka mogła się ukryć we fryzach pod sufitem lub
jeszcze dalej, między belkami stropowymi. Wydawało się, jakby zniknięcie
córki spadło na Helenę niczym fala powodzi, spadło na nich oboje i oboje
słowami próbowali wybierać z siebie tę wodę. Lecz słowa były jak
podstawka do jajek, a to, co opisywali, okazywało się oceanem pustki
i tęsknoty, zbyt bezkresnym, aby go zmieścić w tych maleńkich
naczynkach. Wybierała tę wodę i wybierała, lecz bez względu na to, jak
często powtarzała ten wysiłek, nie mogła ujrzeć dna.
– Nie było jej – powtarzała bez końca.
Vaughan nawet sobie nie wyobrażał, że ludzka istota może zawrzeć
w swoim głosie tyle rozpaczy. Tonęła w niej, a on popadł w jakiś paraliż
i nie potrafił powiedzieć nic, aby ją uratować. Dzięki Bogu, że był z nimi
policjant. To on rzucił jej linę, której mogła się uchwycić, to on wyciągnął
ją z toni następnym pytaniem.
– Ale były w łóżeczku ślady, że w nim spała?
W końcu dotarły do niej jego słowa. Wyrwał ją z otępienia. Skinęła
głową i odpowiedziała słabym, lecz znowu swoim własnym głosem:
– Ruby położyła ją do łóżeczka. Ruby jest naszą nianią.
Potem zatopiła się w milczeniu, a relację przejął Vaughan.
– Chwileczkę, proszę mówić powoli – powiedział policjant, który
pochylając się nad notatnikiem, zapisywał wszystko niczym pilny uczeń. –
Niech pan zacznie ten fragment jeszcze raz od początku, dobrze?
Co jakiś czas przerywał im, czytał to, co zapisał, a oni go poprawiali;
przypominali sobie szczegóły, które przeoczyli, odkrywali rozbieżności
w tym, co oboje wiedzieli, i porównywali spostrzeżenia, aby usunąć te
rozbieżności. Każdy drobiazg mógł zaważyć na odzyskaniu córki. Spisanie
wydarzeń, które trwały kilka minut, zajęło wiele godzin.
Napisał list do ojca w Nowej Zelandii.
– Nie rób tego – zaprotestowała Helena. – Po co go niepokoić, skoro
ona wróci jutro albo pojutrze?
Mimo to napisał. Przypominał sobie zeznania, które złożyli przed
policjantem, i na nich oparł swoje wyjaśnienia. Opisał wszystko bardzo
starannie. Zawarł w liście każdy fakt dotyczący zniknięcia córki.
Nieznani złoczyńcy wkradli się nocą do naszego domu. Przystawili
drabinę i weszli przez okno w pokoju dziecinnym. Odjechali, zabierając ze
sobą naszą córeczkę. Nowy akapit: Chociaż nazajutrz z samego rana
otrzymaliśmy żądanie okupu i zapłaciliśmy go, nie zwrócono nam dziecka.
Nadal go szukamy. Wszyscy robią, co w ich mocy, i nie spoczniemy, póki jej
nie odnajdziemy. Policja ściga rzecznych Cyganów i zamierza przeszukać
ich łodzie. Powiadomię Cię natychmiast, gdy tylko otrzymamy jakieś nowe
wiadomości.
Nie było nic, co zapierało dech. Żadnych bolesnych westchnień. Cała
groza wydarzeń została wycięta. Niespełna czterdzieści osiem godzin po
wydarzeniach, siedząc przy swoim biurku, spisał całą relację: litery ułożyły
się w równo wykaligrafowane słowa, słowa składały się w zdania i akapity,
w których zawarł stratę swojej córki. Na dwóch zwartych stronicach.
Anthony Vaughan skończył pisać list i przeczytał go od początku do
końca. Czy zawierał wszystko, co najważniejsze? Wszystko, co dało się
powiedzieć? Kiedy uznał z zadowoleniem, że nic więcej nie można już
dodać, zapieczętował kopertę i zadzwonił po służącą, żeby zaniosła ją na
pocztę.
To właśnie tę krótką i suchą relację, którą wykorzystywał niezliczoną
ilość razy na użytek partnerów handlowych i innych właściwie obcych
ludzi, przywołał teraz. Chociaż nie opowiadał jej od wielu miesięcy,
stwierdził, że pamięta ją doskonale, słowo po słowie. Niespełna minutę
zajęło wyłuszczenie sprawy kobiecie o szarych oczach.
Zakończył opowieść i napił się wody ze szklanki stojącej obok kanapy.
Miała zaskakujący i bardzo orzeźwiający smak ogórków.
Pani Constantine patrzyła na niego tym swoim spokojnym,
uporczywym spojrzeniem. Nagle odniósł wrażenie, że coś jest nie
w porządku. Zwykle w podobnych sytuacjach jego rozmówcy wpadali
w szok, niezręcznie próbowali go pocieszać, powiedzieć coś stosownego
albo przeciwnie: zapadała kłopotliwa cisza, którą próbował wypełnić jakąś
uwagą, aby skierować rozmowę na inne tory. Tym razem nic podobnego się
nie wydarzyło.
– Rozumiem – powiedziała kobieta i pokiwała głową, jakby naprawdę
rozumiała. Lecz co mogła rozumieć? Z pewnością nic. – A co z pańską
żoną?
– Z moją żoną?
– Powiedział pan, że potrzebuje mojej pomocy w sprawie żony.
– Ach, tak, rzeczywiście.
Musiał zawrócić i przejść długą drogę do chwili, gdy wszedł do tego
domu, do pierwszej wymiany zdań z panią Constantine, chociaż nie minęło
od tamtej pory więcej niż piętnaście minut. Cofając się, pokonywał kolejne
przeszkody czasu i pamięci, potarł oczy i wreszcie znalazł to, po co tu
przyszedł.
– Widzi pani, moja żona nadal tkwi, z oczywistych powodów,
w nieutulonym żalu. W tych okolicznościach to całkowicie zrozumiałe, lecz
ona nie myśli o niczym innym, tylko o powrocie naszej córeczki. Znajduje
się w opłakanym stanie umysłu. Nie chce nikogo widywać. Nie pozwala się
wyciągnąć z rozpaczy. Prawie nie jada, a w nocy męczą ją najbardziej
przerażające koszmary, więc w ogóle nie chce się kłaść na spoczynek.
Zachowuje się coraz dziwniej, a ostatnio robi wręcz rzeczy, które zagrażają
jej życiu. By podać choćby jeden przykład: uparła się wypływać na rzekę
łodzią, całkiem sama, nie zważając na swoje bezpieczeństwo. Pływa całymi
godzinami, bez względu na pogodę, często w ubraniu, które nie zapewnia
jej ochrony przed zimnem. Nie potrafi powiedzieć, dlaczego to robi,
chociaż nic dobrego z tego nie wynika. Tylko wyrządza sobie krzywdę.
Zaproponowałem jej, żebyśmy wyjechali, ponieważ sądziłem, że podróż
pomoże jej odzyskać spokój ducha. Gotów jestem nawet zlikwidować
swoje interesy, sprzedać cały majątek i zacząć wszystko od nowa w nowym
miejscu, nieskażonym przez naszą rozpacz.
– I cóż na to pańska żona?
– Mówi, że to bardzo dobry pomysł i gdy tylko nasza córeczka wróci
do domu, tak właśnie zrobimy. Rozumie pani? Czuję, że jeśli nic się nie
zmieni, będzie z nią coraz gorzej. Musi pani zrozumieć, że to nie jest
zwykła żałoba, ją trawi coś znacznie gorszego. Boję się o nią. Boję się, że
jeśli nic się nie zmieni, zginie w jakimś okropnym wypadku albo trafi do
szpitala dla obłąkanych. Zrobiłbym wszystko, dosłownie wszystko, aby
temu zapobiec.
Szare oczy patrzyły na niego uważnie; czuł, jak pod powierzchnią tego
życzliwego spojrzenia wnikliwie go obserwują.
Tym razem jasno dał do zrozumienia, że nic więcej nie powie i że
nadeszła jej kolej, aby przemówić (czy spotkał kiedyś kobietę, która tak
mało mówiła?). I w końcu otworzyła usta.
– Musi się pan czuć bardzo samotny – powiedziała.
Anthony Vaughan z trudem ukrywał rozczarowanie.
– To nie ma nic do rzeczy. Chciałbym, aby pani z nią porozmawiała.
– Co miałabym osiągnąć?
– Powiedzieć jej, że nasze dziecko nie żyje. Sądzę, że tego właśnie
potrzebuje.
Pani Constantine zamrugała dwukrotnie. U każdej innej osoby to by
nic nie znaczyło, lecz przy jej nieporuszonym sposobie bycia oznaczało
zaskoczenie.
– Pozwoli pani, że to wyjaśnię.
– Owszem, dobrze by było, jeśliby pan to zrobił.
– Chcę, aby przekonała pani moją żonę, że nasza córka nie żyje. Niech
jej pani powie, że dziecko jest szczęśliwe. Że jest z aniołami. Proszę
odegrać te głosy, wiadomości i wirujące stoliki, jeśli ma pani odpowiednie
rekwizyty.
To mówiąc, rozejrzał się po pokoju. Wydawało się wątpliwe, aby ten
powściągliwie urządzony salon mógł skrywać urządzenia potrzebne, jak
mniemał, do podobnych przedstawień, lecz może był w domu inny pokój,
który służył do takich celów.
– Nie zamierzam pani uczyć jej profesji. Sama pani wie, jakie rzeczy
działają najlepiej. Mogę pani powiedzieć rzeczy, dzięki którym Helena pani
uwierzy, takie, o których wiemy tylko my dwoje. A wtedy…
– Wtedy?
– Wtedy będziemy mogli oddać się żałobie, płakać i odmawiać
modlitwy, a potem…
– Potem pańska żona, opłakawszy córkę, odnajdzie drogę powrotną do
życia i do pana… tak?
– Właśnie!
Vaughana przepełniała wdzięczność za to, że został tak doskonale
zrozumiany.
Pani Constantine ledwo zauważalnie przechyliła głowę na bok.
Uśmiechnęła się do niego. Życzliwie. Ze zrozumieniem.
– Niestety, to nie będzie możliwe – oświadczyła.
Otworzył szeroko oczy.
– Dlaczego?
Kobieta pokręciła głową.
– Po pierwsze, źle pan zrozumiał lub może wprowadzono pana w błąd
w kwestii tego, co się tu odbywa. To zrozumiałe nieporozumienie. Po
drugie, to, co pan proponuje, nie przyniesie nic dobrego.
– Zapłacę pani zwyczajną stawkę. Nawet podwójną, jeśli pani zechce.
– Pieniądze nie mają tu znaczenia.
– Nie rozumiem! To prosta transakcja. Proszę mi podać sumę, a ja
zapłacę!
– Bardzo panu współczuję z powodu tego, co pan przechodzi, panie
Vaughan. Strata dziecka jest jednym z najsroższych doświadczeń, jakie
mogą spotkać człowieka. – Zmarszczyła lekko czoło. – A pan, panie
Vaughan? Czy pan wierzy, że pańska córka nie żyje?
– To oczywiste.
Szare oczy przyglądały mu się uważnie. Odniósł nagle wrażenie, że ta
kobieta zagląda mu w głąb duszy; że widzi w nim rzeczy, których nawet on
nie dostrzega. Poczuł się nieswojo, aż zaczęło mu walić serce.
– Nie powiedział mi pan, jak ma na imię.
– Helena.
– Nie pytam o żonę, tylko o córkę.
Amelia. Imię wypłynęło w nim, lecz wtłoczył je z powrotem do
środka. Jego piersią wstrząsnął spazm. Zakasłał, złapał gwałtownie
powietrze, sięgnął po wodę i wypił jednym haustem pół szklanki. Na próbę
nabrał powietrza, by sprawdzić, czy pierś się porusza.
– Dlaczego? – spytał. – Dlaczego nie chce mi pani pomóc?
– Bardzo bym chciała. Potrzebuje pan pomocy. To nie może tak dłużej
trwać. Lecz to, o co pan mnie dzisiaj prosi, poza tym, że jest niemożliwe,
nie przyniosłoby nic dobrego.
Podniósł się, wykonał teatralny gest ramieniem. Przeszła mu przez
głowę idiotyczna myśl, aby podnieść dłonie do oczu i się rozpłakać.
Potrząsnął głową.
– Wobec tego już pójdę.
Pani Constantine również wstała.
– Jeśli zechce pan kiedyś przyjść ponownie, proszę bardzo. Będzie pan
mile widziany.
– Po co miałbym znowu przychodzić? Nie może mi pani pomóc.
Wyraziła się pani jasno.
– Niezupełnie tak powiedziałam. Proszę się odświeżyć, jeśli ma pan
ochotę. Tu stoi woda, obok leży czysty ręcznik.
Kiedy wyszła, Vaughan ochlapał twarz wodą, po czym ukrył ją
w miękkim bawełnianym ręczniku i poczuł się odrobinę lepiej. Wyjął
zegarek. Za pół godziny ma pociąg, akurat na niego zdąży.

Idąc spiesznie ulicą, Anthony Vaughan beształ się w duchu za własną


głupotę. Powiedzmy, że kobieta zgodziłaby się na jego pomysł. Powiedzmy,
że przywiózłby tu Helenę i przedstawienie by się udało. Może pomogło to
żonie mężczyzny z opowieści, lecz Helena… Helena w niczym nie
przypominała innych żon.
Na peronie czekali na pociąg inni podróżni. Stanął nieco na uboczu…
Nie chciał, aby go zauważono. Gdy tylko mógł, unikał przygodnych
rozmów z ludźmi, których znał słabo z widzenia, a jeszcze gorsze były
spojrzenia ciekawskich nieznajomych, których on nie znał, za to oni znali
jego twarz.
Według dworcowego zegara pociąg powinien lada chwila wjechać na
peron i czekając, aż się zjawi, Vaughan pogratulował sobie, że uciekł z tego
domu w ostatniej chwili. Nie miał pojęcia, na czym polegała gra tej kobiety,
kiedy odmówiła przyjęcia pieniędzy, ale bez cienia wątpliwości w ten czy
inny sposób zamierzała obłupić go ze skóry.
Był tak pochłonięty myślami na temat swojej dziwnej rozmowy
z panią Constantine, że przez dłuższą chwilę nie zdawał sobie sprawy
z dziwnego odczucia, które po cichu zalęgło mu się w głowie. Po chwili je
sobie uprzytomnił, lecz nadal był tak zaprzątnięty niecodziennym
spotkaniem pod numerem siedemnastym, że niełatwo mu przyszło oddzielić
to nowe doznanie od niezwykłych przeżyć sprzed paru minut. Kiedy je
sobie w końcu uzmysłowił, domyślił się, co to jest: przeczucie. Potrząsnął
głową, aby odgonić znużenie. Ma za sobą długi dzień. Czeka na pociąg
i pociąg wkrótce przyjedzie. To wszystko.
Pociąg przyjechał. Vaughan wszedł do wagonu, znalazł pusty przedział
pierwszej klasy i usiadł przy oknie. Przeczucie, które go opadło na peronie,
nie chciało odejść. Co więcej, kiedy wyjechali z Oksfordu i Vaughan
spojrzał przez ciemniejącą mgłę w kierunku, gdzie w mroku czaiła się
płynąca rzeka, wewnętrzny głos jeszcze bardziej przybrał na sile. Rytm kół
stukających o tory podsuwał przemęczonemu umysłowi słowa, które
usłyszał tak wyraźnie, jakby wypowiedziała je na głos niewidzialna osoba:
„Coś wisi w powietrzu”.
Nocny koszmar Lily

Na drugim brzegu rzeki, naprzeciwko wspaniałej rezydencji


Vaughanów, lecz pół mili niżej, rozciągał się skrawek ziemi zbyt podmokły
nawet na uprawę rukwi. Rosły tam trzy dęby; ich korzenie chciwie piły
wodę z mokradła, lecz każdy żołądź, który padł na ziemię wokół swoich
rodziców, gnił, zanim zdołał zakiełkować. Było to miejsce opuszczone
przez Boga i ludzi, nadające się jedynie do topienia psów, lecz w dawnych
czasach rzeka musiała płynąć w tym miejscu spokojniej, ponieważ ktoś
kiedyś postawił tu dom między dębami a wodą.
Mała chata była prostym, płaskim pudełkiem z omszałego kamienia
i składała się z dwóch izb, dwóch okien i jednych drzwi. Nie miała sypialni,
lecz schody w kuchni prowadziły na podest na tyle szeroki, by dało się na
nim rozłożyć siennik. Na jednym końcu ta sypialniana półka przylegała do
komina, tak że kiedy rozpalono w piecu, głowa lub nogi śpiącej osoby
mogły przez pierwszą część nocy ogrzewać się w cieple. Obejście jednak
mocno podupadło i chata równie często stała pusta co zamieszkana. Była za
mała, aby ktoś zechciał nadawać jej nazwę, tym bardziej zatem może
zaskoczyć fakt, że miała nawet dwie. Oficjalnie nazywano ją Chatą na
Bagnie, lecz jak sięgnąć pamięcią, wszyscy mówili o niej Chata
Wikliniarza. Dawno temu, przez dziesięć, a może trzydzieści lat, zależy,
kogo o to zapytać, mieszkał tu wyplatacz koszy. Przez całe lato zbierał
trzcinę, a zimą robił kosze i każdy, kto potrzebował kosza, kupował go
u niego, ponieważ robił je dobrze i nie żądał wiele. Nie miał dzieci, które
mogłyby mu sprawić zawód, ani żony, która by mu suszyła głowę, ani
żadnej innej kobiety, która by mu złamała serce. Był cichy, lecz nie ponury,
wszystkim mówił „Dzień dobry” niezwykle uprzejmie i z nikim się nie
kłócił. Żył bez długów, nie miał na sumieniu żadnych grzechów, o których
ludzie by wiedzieli lub których by się domyślali. Pewnego ranka wikliniarz
wszedł do rzeki z kieszeniami pełnymi kamieni. Gdy jego zwłoki uderzyły
w barkę czekającą przy pomoście na załadunek, ludzie weszli do chaty
i znaleźli ziemniaki w kamiennym garncu, a obok ser. Była też flaszka
cydru, a na kominie stała w połowie pełna puszka z tytoniem. Wszyscy
w okolicy zachodzili w głowę, czemu nieszczęśnik odebrał sobie życie.
Miał pracę, jedzenie i drobne przyjemności – czego więcej może pragnąć
człowiek? Nikt nie umiał rozwikłać tej tajemnicy, a Chata na Bagnie z dnia
na dzień stała się Chatą Wikliniarza.
Od tamtej pory rzeka podmyła brzeg, wypłukała warstwy żwiru
i utworzyła niebezpieczne nawisy, które od góry wyglądały z pozoru
stabilnie, lecz nie utrzymałyby ciężaru człowieka. Kiedy się zarywały,
pozostawały tylko niskie skarpy z łoziną, krwawnicą i wiązówką, które
mogły związać glebę i utrzymać rzekę w korycie, mimo to zmywała je
każda wysoka fala. Podczas równonocy i po obfitych deszczach, również po
umiarkowanych, jeśli poprzedziły je okresy piekącego słońca, i w czasie
topnienia śniegów, a także w różnych innych okolicznościach bez żadnej
widocznej przyczyny poza złośliwością natury rzeka wylewała na te niskie
brzegi. W połowie owej niskiej skarpy ktoś wbił w ziemię drewniany kołek.
Chociaż posrebrzał on od czasu i popękał wskutek częstego nasiąkania
wodą, nadal widać było na nim nacięcia oznaczające poziom wody i można
było odczytać daty mówiące, kiedy miały miejsce największe powodzie.
Najwięcej nacięć widniało w dolnej części pala, lecz w środkowej i górnej
niewiele mniej. Nieco wyżej na skarpie tkwił drugi kołek, nowszy.
Najwyraźniej zdarzały się powodzie, które zalewały ten pierwszy w całości.
Na nowszym palu widać było tylko dwie kreski – sprzed ośmiu i sprzed
pięciu lat.
Tego dnia przy niższym kołku stała kobieta. Gołymi dłońmi,
popękanymi i zaczerwienionymi od zimna, przyciskała do ciała płaszcz
i patrzyła na rzekę. Spod niewielu szpilek, którymi upinała włosy,
wymykały się kosmyki i powiewały na wietrze wokół twarzy. Były tak
jasne, że całkiem maskowały siwiznę, która pojawiała się tu i ówdzie. O ile
jednak włosy niewiasty nie wskazywały jeszcze na jej czterdzieści kilka lat,
o tyle nie można było tego samego powiedzieć o twarzy. Znać było na niej
liczne troski, a czoło przecinały zmarszczki wyżłobione przez ciągły
niepokój.
Granica wody biegła dobre dwa kroki od pala. Dzisiaj na pewno nie
grozi powódź. Ani jutro. Mimo to w oczach kobiety majaczył lęk. Rzeka
syczała, srebrzysta i zimna. W nierównych odstępach czasu parskała wodą,
a kiedy odprysk wody lądował zbyt blisko butów kobiety, ta odskakiwała
i cofała się o pół kroku.
Kiedy tak stała i patrzyła na rzekę, przypomniała jej się opowieść
o wyplataczu koszy i aż się wzdrygnęła na myśl o odwadze człowieka,
który wszedł do wody z kieszeniami pełnymi kamieni. Myślała o duszach
umarłych, żyjących podobno w rzece, i zastanawiała się, które z nich
przepływają teraz obok niej, plując w jej stronę wodą. Nie pierwszy raz
przyszło jej do głowy, żeby zapytać pastora o zmarłe dusze w rzece. Biblia
o nich nie mówiła, a przynajmniej ona o tym nie słyszała, lecz to nic nie
znaczyło. O wielu prawdziwych rzeczach Biblia nie mówiła. To gruba
księga, ale wszak nie może zawierać wszystkich prawdziwych rzeczy.
Odwróciła się i ruszyła pod górę w stronę chaty. Dzień pracy nie był
zimą krótszy niż latem i kiedy wróciła do domu, zapadał zmrok. Musi
jeszcze oporządzić zwierzęta.
Lily zamieszkała w Chacie Wikliniarza cztery lata temu. Przedstawiła
się jako wdowa White i początkowo uważano ją za podejrzaną osobę,
ponieważ udzielała wymijających odpowiedzi na każde pytanie dotyczące
jej przeszłości i nerwowo odrzucała wszystkie przejawy sąsiedzkiego
zainteresowania. Lecz co niedziela, bez wyjątku, zjawiała się w kościele,
a przy każdym skromnym zakupie skrupulatnie odliczała skąpe monety
w sakiewce i ani razu nie poprosiła o kredyt. Z czasem więc podejrzliwość
mieszkańców ucichła. Nie minęło wiele czasu, jak zaczęła pracować na
plebanii – początkowo przy praniu bielizny, potem, ponieważ była obrotna
i niezmordowana, wykonywała coraz więcej prac, a kiedy dwa lata temu
gospodyni pastora poszła na emeryturę, Lily przejęła wszystkie jej
obowiązki. Gospodyni pastora miała do dyspozycji dwa ładne pokoje,
mimo to Lily pozostała w Chacie Wikliniarza – jak twierdziła, ze względu
na zwierzęta. Ludzie już do niej przywykli, mimo to w okolicy nadal
pokutowało przekonanie, że z Lily White coś jest nie całkiem w porządku.
Czy naprawdę była wdową? Czemu stawała się taka nerwowa, gdy ktoś ją
niespodziewanie zagadnął? I jakaż rozsądna kobieta wolałaby mieszkać na
podmokłym odludziu, zamiast cieszyć się komfortem wytapetowanych
ścian plebanii? Czy naprawdę z powodu kozła i kilku świń? Życzliwość
Lily oraz jej praca u pastora przełamały jednak ludzką podejrzliwość
i większość osób traktowała ją teraz z pobłażliwością bliską współczuciu.
Może i jest dobrą gospodynią, lecz na ucho szeptano sobie, że nie ma
wszystkich klepek w głowie.
W domysłach, jakie ludzie snuli na temat Lily White, tkwiło ziarno
prawdy. Zarówno w świetle prawa, jak i przed obliczem Boga Lily nie była
niczyją żoną. Owszem, przez kilka lat był pewien pan White, przy którym
spełniała wszystkie powinności żony: gotowała mu posiłki, szorowała
podłogi, prała koszule, opróżniała nocnik i ogrzewała łóżko. On z kolei
pełnił zwyczajowe obowiązki męża: zapewniał jej niedostatek pieniędzy,
wypijał za nią piwo, nie wracał na noc do domu, kiedy mu przyszła ochota,
i bił ją. W oczach Lily było to jak małżeństwo pod każdym względem
i kiedy pięć lat temu zniknął w okolicznościach, o których starała się nie
myśleć, nie wahała się ani chwili. Zważywszy wszystkie jego kradzieże,
pijaństwa i inne fatalne nawyki, White było nazwiskiem, na które nie
zasługiwał. Ona również i dobrze o tym wiedziała, mimo to ze wszystkich
nazwisk, jakie mogła nosić, tego pragnęła najbardziej. Więc je przyjęła.
Opuściła dom, w którym mieszkała, wyruszyła wzdłuż rzeki i przypadkiem
trafiła do Buscot. Przez całą drogę mamrotała pod nosem „Lily White”.
I postanowiła zasłużyć na to nazwisko.
Wrzuciła żółtemu kozłowi trochę zgniłych ziemniaków, po czym
poszła nakarmić świnie, które mieszkały w starej drewutni – kamiennej
szopie stojącej w połowie drogi między domem a rzeką, z wysoką, wąską
szczeliną od strony domu, przez którą mógł przejść jeden człowiek, oraz
z niskim, szerokim otworem, którędy zwierzęta mogły wychodzić do swojej
błotnistej zagrody. W środku niski murek oddzielał od siebie dwie części
pomieszczenia – od strony Lily piętrzyło się pod ścianą porąbane drewno,
a obok stały worek z ziarnem, stara cynowa wanna, do połowy wypełniona
pomyjami, kilka wiader oraz półka, na której pomału gniły jabłka.
Lily wzięła wiadra, wyszła z nimi na dwór i skierowała się do zagrody
dla świń. Przechyliła nad ogrodzeniem kubeł pełen na wpół zgniłej kapusty
i innych warzyw, za bardzo zbrązowiałych, aby dało się je zidentyfikować,
i wlała zawartość do koryta, po czym napełniła drugie wodą. Z wysłanej
słomą szopy wyszedł wieprz i nie spojrzawszy nawet na Lily, schylił łeb
i zaczął jeść. Za nim pojawiła się locha. Otarła się bokiem o płot, jak to
miała w zwyczaju, i kiedy Lily drapała ją za uszami, podniosła na nią
wzrok i zamrugała. Oczy lochy pod rudawymi rzęsami były na wpół
zaspane. Czy świniom coś się śni? – zastanawiała się Lily. Jeśli tak, to musi
im się śnić coś lepszego niż prawdziwe życie. Locha obudziła się na dobre
i wpiła w nią szczególnie cierpkie spojrzenie. Świnie to ciekawe zwierzęta,
pomyślała Lily. Czasem na człowieka spojrzą tak, jakby były ludźmi.
A może locha coś sobie przypominała? Tak, doszła do wniosku Lily, na
pewno o to chodzi. Świnia wyglądała, jakby przypominała sobie utracone
szczęście – jakby radość ze wspomnień mieszała się z obecnym smutkiem.
Lily też była kiedyś szczęśliwa, choć to wspomnienie sprawiało jej
ból. Nie pamiętała ojca; zmarł, kiedy była mała, i do jedenastego roku życia
mieszkała z matką. Brakowało im pieniędzy, jedzenia było niedużo, ale
jakoś dawały sobie radę. Po wieczornej zupie wtulały się w siebie pod
kocem, aby oszczędzać drewno na opał, i kiedy mama skinęła jej głową,
Lily przerzucała stronice Biblii dla dzieci, a mama czytała jej na głos. Lily
kiepsko czytała. Nie odróżniała b od d, a słowa drżały na papierze, gdy
tylko poczuły na sobie jej wzrok, lecz kiedy mama czytała na głos swoim
łagodnym głosem, słowa stawały nieruchomo w miejscu i Lily mogła je
śledzić i bezgłośnie wymawiać razem z nią. Czasem mama opowiadała jej
o tacie, o tym, że kochał swoją córeczkę, obserwował ją bez końca, a kiedy
podupadł na zdrowiu, powiedział: „Rose, to jest wszystko, co we mnie
najlepsze. Żyje w tym dziecku, któreśmy razem spłodzili”.
Z czasem jej tata oraz Chrystus zlali się w dwa różne oblicza tego
samego człowieka – obecność, która nie odstępowała Lily na krok, chroniła
ją, a chociaż niewidzialna, wcale nie była przez to mniej prawdziwa. Ten
koc i ta księga, a także głos mamy, Jezus i tata, który ją tak mocno kochał –
wszystkie te szczęśliwe wspomnienia czyniły trudy jej późniejszego życia
jeszcze bardziej dotkliwymi. Nie potrafiła myśleć o tych złotych czasach
bez popadania w rozpacz, niekiedy wręcz żałowała, że wtedy nie umarła.
Pozbawiona nadziei tęsknota za utraconym szczęściem, którą ujrzała
w oczach świni, musiała być tym samym co jej własne wspomnienia
odległej przeszłości. Jedyny Bóg, który miał na nią teraz baczenie, był
surowy i gniewny, i jeśli jej tata patrzył czasem z nieba na dorosłą córkę, to
musiał odwracać głowę i cierpieć katusze rozczarowania.
Locha nie spuszczała z niej oczu. Lily odepchnęła szorstko jej ryj.
– Głupia świnia – mruknęła.
I ruszyła w stronę domu.
W chacie rozpaliła ogień i zjadła jabłko oraz kawałek sera. Spojrzała
na krótki kikut świecy na kawałku stłuczonej płytki i postanowiła jeszcze
przez jakiś czas obejść się bez światła. Usiadła obok paleniska na
zapadniętym fotelu z obiciem wielokrotnie łatanym różnymi tkaninami.
Była zmęczona, lecz nerwy trzymały ją w napięciu. Czy to jedna z tych
nocy, kiedy się zjawi? Widziała go wczoraj, więc może już dzisiaj nie
przyjdzie, lecz nigdy nie miała pewności. Przez godzinę siedziała i bacznie
nasłuchiwała odgłosu kroków, aż w końcu pomału opadły jej powieki,
głowa zaczęła się kiwać i w końcu Lily zasnęła.
Rzeka wytchnęła z siebie skomplikowany zapach i wdmuchnęła go
przez szparę pod drzwiami. Nos Lily drgnął. Zapach miał w sobie ziemistą
głębię z nutami trawy, trzciny i turzycy. Kryły się w nim też mineralny
aromat skały oraz coś mroczniejszego, brązowego, rozkładającego się.
Z następnym oddechem rzeka wydała z siebie dziecko. Dziewczynka
wpłynęła do środka, zimna i zielonkawoniebieska.
Lily we śnie zmarszczyła brwi, jej oddech stał się niespokojny.
Białe włosy dziewczynki przylegały gładko do głowy i ramion. Miała
na sobie sukienkę koloru brudnego szlamu, który zbiera się na brzegu rzeki.
Ociekała wodą; krople kapały z włosów na płaszczyk, a z płaszczyka na
podłogę. Lecz nie wsiąkały w nią.
W gardle Lily uwiązło przerażone skamlenie.
Kap, kap, kap… Woda nie miała kresu, będzie tak kapać przez całą
wieczność, będzie kapać, dopóki nie wyschnie rzeka. Szybujące
w powietrzu dziecko obróciło złowrogie spojrzenie na kobietę śpiącą
w fotelu i powoli… powoli… uniosło zamglone ramię, aby wskazać ją
palcem.
Lily zbudziła się przestraszona.
Dziecko rzeki wyparowało.
Przez moment przerażona wpatrywała się w miejsce, z którego
zniknęło.
– Och! – krzyknęła bezgłośnie, bo głos uwiązł jej w gardle. – Och!
Och!
Podniosła dłonie do twarzy, jakby próbowała się ukryć przed tym
obrazem, lecz jednocześnie zerkała przez palce, czy dziewczynka na pewno
znikła.
Tyle czasu, a to wcale nie stawało się łatwiejsze. Dziewczynka nadal
się gniewała. Gdyby tylko została trochę dłużej, żeby Lily mogła z nią
porozmawiać. Powiedzieć, że jest jej przykro. Powiedzieć, że zapłaciłaby
każdą cenę, wszystko by oddała, wszystko zrobiła… żeby tylko… Lecz
zanim Lily zdążyła odzyskać władzę w języku, dziewczynki już nie było.
Pochyliła się i z lękiem popatrzyła na podłogę w miejscu, gdzie
unosiła się zjawa. Zobaczyła ciemne plamy, ledwo widoczne w gasnącym
świetle. Podniosła się z fotela, podeszła i niechętnie wyciągnęła rękę, aby
dotknąć palcami ciemności.
Podłoga była mokra.
Lily złożyła dłonie do modlitwy.
– Wyrwij mnie z bagna, abym nie zatonęła… wybaw mnie z wodnej
głębiny… Niechaj mnie nurt wody nie porwie. Niech nie pochłonie mnie
głębia, niech otchłań nie zamknie nade mną swej paszczy.
Szybko powtarzała słowa, dopóki znów nie zaczęła normalnie
oddychać. Wtedy z trudem dźwignęła się na nogi.
– Amen – powiedziała.
Była niespokojna, ale nie tylko z powodu zjawy. Czyżby rzeka
przybierała? Podeszła do okna. Ciemny blask płynął tak samo daleko jak
wcześniej.
A więc to on. Rozejrzała się w ciemności na dworze, czy coś się nie
porusza, wytężyła słuch na odgłosy jego kroków. Cisza.
A więc to również nie to.
W takim razie co się dzieje?
Odpowiedź padła wypowiedziana głosem tak podobnym do jej matki,
że aż oniemiała zdumiona, dopóki nie zrozumiała, że to jej własny głos.
– Coś wisi w powietrzu.
Pan Armstrong w Bampton

Coś wisi w powietrzu, pomyśleli wszyscy.


Było to w przeddzień wydarzeń, które rozegrały się Pod Łabędziem
w Radcot.
I co teraz?
Rankiem po nocy zimowego przesilenia stukot kopyt o bruk
zapowiedział wjazd przybysza do miasteczka Bampton. Nieliczni
mieszkańcy, którzy o tak wczesnej porze wyszli z domów, podnieśli głowy
i zmarszczyli czoło. Co za głupiec wjeżdża galopem w wąskie uliczki
miasteczka? Ich ciekawość wzrosła jeszcze bardziej, kiedy koń i jeździec
pokazali się w polu widzenia. Zamiast bowiem zobaczyć jednego
z miejscowych porywczych młodzików, ujrzeli nie tylko obcego przybysza,
lecz w dodatku czarnoskórego. Na jego twarzy malowała się śmiertelna
powaga, a obłoki pary, które wydychał w zimny poranek, nadawały jego
obliczu wyraz niepohamowanego gniewu. Kiedy zwolnił, wszyscy ci
przypadkowi obserwatorzy szybko rzucili na niego okiem i jeszcze szybciej
czmychnęli do domu, po czym zatrzasnęli za sobą drzwi.
Robert Armstrong przywykł do podobnej reakcji nowo napotykanych
osób. Wszyscy nieznajomi z początku się go bali. Z powodu ciemnej skóry
traktowali go jak obcego, a ponieważ był rosły i niezwykle silny, co
u każdego białego mężczyzny poczytywano zwykle za zaletę, ludzie bali się
go jeszcze bardziej. W rzeczywistości, co doskonale rozumiały wszystkie
inne żyjące stworzenia, Robert był nadzwyczaj łagodną duszą. Wystarczyło
spojrzeć na Flotkę. Poprzedni właściciele uznali ją za zbyt dziką, by dała
się okiełznać, dzięki czemu kupił ją wyjątkowo tanio i gdy tylko usiadł
w siodle, wystarczyło pół godziny, aby zostali najlepszymi przyjaciółmi. To
samo z kotem. Wychudzone stworzenie bez jednego ucha, które zjawiło się
w ich stodole pewnego zimowego poranka, ciskało na prawo i lewo
przekleństwa i spoglądało na wszystkich złowrogo. A teraz? Przybiegało do
Roberta na podwórzu z uniesionym ogonem, miaucząc, żeby podrapał je
pod brodą. Biedronki, które latem buszowały mu we włosach i pełzały mu
po twarzy; wiedziały, że Robert nawet nosa nie zmarszczy, żeby je zrzucić,
choćby nie wiem jak go łaskotały. Żadne zwierzę, na pastwisku czy
w zagrodzie, się go nie bało; za to ludzie… ludzie to całkiem inna historia.
Pewien człowiek napisał ostatnio książkę – Robert o tym słyszał –
w której głosił, że człowiek jest rodzajem inteligentnej małpy. Wzbudził
tym całą masę śmiechu i oburzenia, lecz Robert był skłonny w to uwierzyć.
Odkrył, że granica dzieląca ludzi od królestwa zwierząt jest nader
nieszczelna, a wszystko, co człowiek uważa za wyjątkowe i właściwe tylko
jemu, jak choćby inteligencja, dobroć czy porozumiewanie się, dostrzegał
również u swoich świń, konia, a nawet u gawronów, które przechadzały się
i podskakiwały między krowami. Co więcej, metody, które stosował wobec
zwierząt, okazywały się równie skuteczne wobec ludzi. Prędzej czy później
potrafił owinąć ich sobie wokół palca.
Tym razem jednak mieszkańcy Bampton, którzy kręcili się na
podwórzach, a chwilę potem znikali nagle w domach, nie ułatwiali mu
sprawy, ponieważ nie znał tego miasta. Przeszedł kilka kroków i na
skrzyżowaniu, tuż obok znaku drogowego, napotkał chłopca rozpostartego
na trawie, z nosem prawie wbitym w ziemię. Był tak pochłonięty
studiowaniem szklanych kulek, że zdawał się nie zauważać nawet
dotkliwego zimna. Ani zbliżającego się Roberta Armstronga.
Dwa uczucia przemknęły chłopcu przez twarz. Pierwsze – strach –
było przelotne i zniknęło na widok szklanej kulki, która w czarodziejski
sposób wyłoniła się z kieszeni Roberta (zawsze nosił ubrania z dużymi
i mocnymi kieszeniami, w których przechowywał rzeczy przydatne do
oswajania i uspokajania różnych żywych istot; miał więc na podorędziu
żołędzie dla świń, jabłka dla koni, szklane kulki dla małych chłopców oraz
piersiówkę z trunkiem dla starszych; wobec niewiast polegał na dobrych
manierach, starannie dobranych słowach oraz nienagannie wypolerowanych
butach i guzikach). Szklana kulka, którą pokazał chłopcu, nie była
zwyczajna – miała w środku żółte i pomarańczowe płatki, tak bardzo
przypominające płomyki, że człowiek miał wrażenie, jakby mógł się przy
nich ogrzać. Chłopiec popatrzył na niego z zaciekawieniem.
Gra, która się następnie wywiązała, toczyła się z profesjonalnym
skupieniem z obu stron. Malec miał tę przewagę, że znał teren, wiedział,
w których miejscach kępki trawy się ugną i szklana kulka przetoczy się po
nich bez trudu, a w których mocno zbite korzenie skierują ją w bok. Tak
więc gra zakończyła się jak zwykle po myśli Roberta – zwycięstwem
chłopca, który schował zdobyczną kulkę do kieszeni.
– Słusznie i sprawiedliwie – orzekł Robert. – Niech zwyciężają
najlepsi.
Chłopiec popatrzył na niego skonsternowany.
– Czy to była pana najlepsza kulka?
– Mam ich w domu więcej. A teraz powinienem się chyba
przedstawić. Nazywam się Armstrong i mam farmę w Kelmscott.
Zastanawiam się, czy mógłbyś mi udzielić pewnej informacji. Szukam
drogi do domu, w którym mieszka dziewczynka o imieniu Alice.
– To dom pani Eavis, mama Alice wynajmuje tam pokój.
– A jak się nazywa jej mama?
– Pani Armstrong, proszę pana… Och, to tak jak pan!
Robert przyjął tę wiadomość z ulgą. Jeśli kobieta nosi jego nazwisko,
to znaczy, że Robin ją poślubił. Może jednak sprawy nie przedstawiają się
aż tak źle, jak się obawiał.
– A gdzie jest dom pani Eavis? Mógłbyś mnie tam pokierować?
– Najlepiej, jak pana zaprowadzę. Znam drogę na skróty, bo zanoszę
im mięso.
Robert wziął Flotkę za uzdę i razem ruszyli na piechotę.
– Przedstawiłem ci się i mogę jeszcze dodać, że ta klacz ma na imię
Flotka. A teraz, skoro wiesz, jak się nazywamy, powiesz mi, kim jesteś?
– Mam na imię Ben i jestem synem rzeźnika.
Robert zauważył, że Ben ma zwyczaj nabierania powietrza przed
każdą odpowiedzią, a następnie wyrzucania z siebie słów jednym ciągiem,
bez żadnej przerwy.
– Przypuszczam, że jesteś najmłodszym synem, bo to właśnie oznacza
słowo Benjamin.
– Znaczy najmniejszy i ostatni. To ojciec mnie tak nazwał, ale mama
mówi, że nie wystarczy czegoś nazwać, żeby takie było, więc po mnie
przyszła jeszcze trójka, a następne jest w drodze, a przede mną było
pięcioro, chociaż tata potrzebuje tylko jednego do pomocy w sklepie, to
znaczy mojego najstarszego brata, a cała reszta to zbytek, bo nic nie
robimy, tylko przejadamy zyski.
– I co na to twoja mama?
– Zwykle nic, ale kiedy coś powie, to na ogół w tym sensie, że lepiej
przejadać zyski niż je przepijać, no i wtedy dostaje lanie i przez kilka dni
w ogóle się nie odzywa.
Podczas gdy chłopiec mówił, Robert spoglądał na niego z ukosa. Na
jego czole i nadgarstkach widać było sine ślady.
– To jest niedobry dom, proszę pana – powiedział chłopiec. – Mówię
o pani Eavis.
– W jakim sensie niedobry?
Chłopiec zastanawiał się przez chwilę.
– Zły, proszę pana.
Kilka minut później dotarli na miejsce.
– Lepiej tu zaczekam i popilnuję panu konia.
Robert wręczył Benowi cugle Flotki oraz jabłko.
– Jeśli jej to dasz, będziesz miał z niej przyjaciółkę do końca życia.
Po czym odwrócił się i zapukał do drzwi dużego, brzydkiego budynku.
Drzwi się uchyliły i w szparze pokazała się twarz niemal tak samo
wąska jak szczelina, przez którą wyglądała. Kobieta spojrzała na ciemne
oblicze Roberta i jej ostre rysy zadrgały.
– A poszedł ty! Precz, brudny diable! My nie dla takich jak ty!
Wynocha! – Mówiła głośniej, niż było trzeba, i powoli, jakby zwracała się
do wioskowego głupka lub cudzoziemca.
Próbowała zamknąć drzwi, lecz Robert zablokował je czubkiem buta,
a wtedy, czy to za sprawą wypolerowanej kosztownej skóry, czy tylko po
to, aby jeszcze raz, tym razem dobitniej, powiedzieć mu coś do słuchu,
kobieta otworzyła ponownie drzwi, lecz zanim zdążyła wydać jakiś dźwięk,
odezwał się Robert. Przemówił do niej łagodnym tonem, z wielką
godnością i szacunkiem, jakby wcale go nie nazwała brudnym diabłem.
Jakby jego but nie blokował jej drzwi.
– Proszę mi wybaczyć to najście, szanowna pani. Zdaję sobie sprawę,
że musi być pani bardzo zajęta, i zapewniam, że nie zajmę pani więcej
czasu niż to konieczne.
Widział, że kobieta szacuje kosztowną edukację, którą słychać było
w jego głosie, ocenia drogi kapelusz i elegancki płaszcz. Obserwował, jak
wyciąga odpowiednie wnioski, i po chwili poczuł, że nacisk drzwi na jego
stopę zelżał.
– Słucham? – spytała.
– Zdaje się, że mieszka u pani młoda kobieta o nazwisku Armstrong,
prawda?
Kąciki ust kobiety rozciągnęły się w triumfalnym uśmiechu.
– Pracuje tu. Jest nowa, będzie pan musiał zapłacić podwójnie.
A więc to miał na myśli Ben, mówiąc, że to niedobry dom.
– Chcę z nią tylko porozmawiać.
– Pewnie chodzi o list? Spodziewała się go od tygodni. Już straciła
nadzieję.
Szorstka, koścista kobieta wyciągnęła szorstką, kościstą dłoń. Robert
spojrzał na nią i pokręcił głową.
– Chciałbym z nią porozmawiać – powtórzył.
– To nie ma pan listu?
– Nie, nie mam listu. Proszę mnie do niej zaprowadzić.
Powiodła go najpierw jednymi, potem drugimi schodami i przez całą
drogę nie przestawała utyskiwać.
– Jak mam nie myśleć, że chodzi o list, skoro od miesiąca dwadzieścia
razy dziennie słyszę tylko „Czy przyszedł do mnie list, pani Eavis?”, „Pani
Eavis, czy ma pani mój list?”.
Robert Armstrong nie odpowiadał ani słowem, tylko ilekroć
spoglądała w jego stronę, przybierał łagodny wyraz twarzy. Schody, które
na dole wyglądały elegancko i wystawnie, wyżej stawały się coraz bardziej
obskurne i zimne. Mijali po drodze otwarte drzwi do pokojów, za którymi
widać było nieposłane łóżka i rozrzucone na podłodze ubrania. W jednym
z pomieszczeń na wpół rozebrana kobieta naciągała pończochę na kolano.
Kiedy go zauważyła, jej usta się uśmiechnęły, lecz oczy nie. Ścisnęło mu
się serce. Czy to samo spotkało żonę Robina?
Pani Eavis zatrzymała się na ostatnim piętrze, gdzie ze ścian łuszczyła
się farba, a gołej podłogi nie przykrywał żaden dywan. Zapukała głośno do
drzwi.
Nikt nie odpowiedział.
Zapukała ponownie, wołając:
– Pani Armstrong?! Jakiś dżentelmen do pani!
Za drzwiami jednak nadal panowała cisza.
Pani Eavis zmarszczyła czoło.
– Nie wiem… nigdzie dzisiaj nie wychodziła, bobym słyszała. –
I nagle wrzasnęła. – Dała nogę, zdzira! Bez zapłaty!
W mgnieniu oka wyciągnęła z kieszeni klucz, otworzyła drzwi
i wpadła do środka.
Nad ramieniem pani Eavis Robert jednym spojrzeniem omiótł całą
scenę: zmiętą, poplamioną pościel na żelaznym łóżku, a na nim ciało,
przerażająco białe, z wyciągniętym ramieniem i sztywno rozpostartymi
palcami.
– Dobry Boże, nie! – zawołał.
Jego dłoń powędrowała do oczu, jakby nie było jeszcze za późno, aby
cofnąć ten widok. Przez kilka sekund stał z zaciśniętymi powiekami,
podczas gdy pani Eavis nie przestawała zrzędzić:
– A to dopiero mała szelma! Zalega mi za dwa tygodnie! „Jak tylko
dostanę list, pani Eavis!” A to kłamliwa lisica! I co ja teraz zrobię? Hę?
Jadła moje posiłki, spała w mojej pościeli! Uważała się za lepszą, upierała
się, że nie będzie pracować za pieniądze jak inne. Powiedziałam, że ją
wyrzucę, jak nie będzie płaciła na czas. „Nie trzymam tu dziewczyn za
darmo! Jak nie zapłacisz, to cię zmuszę do pracy”. I postawiłam na swoim.
Nie będę tolerować dziewek, które robią długi i nie chcą ich spłacać, bo
myślą, że są lepsze od innych. No i w końcu się zniżyła! Zawsze w końcu
to robią. I co ja teraz pocznę, co? Głupia, mała złodziejka!
Kiedy Robert odjął dłoń od twarzy i otworzył oczy, wyglądał jak
całkiem inny człowiek. Z bólem rozejrzał się po maleńkiej, nędznej
izdebce. Między gołymi deskami podłogi świszczał wiatr, przez stłuczoną
szybę wpadały do środka sztylety zimnego powietrza; tynk na ścianach
pękał i odpadał całymi płatami. Gdziekolwiek spojrzał, nigdzie oko nie
znajdywało szczypty ciepła, koloru lub choćby odrobiny przyjaznego
komfortu. Na stoliku koło łóżka stał pusty flakonik aptekarski. Wziął go do
ręki i powąchał. Tak, to było to. Dziewczyna odebrała sobie życie. Wsunął
buteleczkę do kieszeni. Po co ludzie mają wiedzieć? Niewiele można już
biedaczce pomóc, ukryje przynajmniej sposób, w jaki odeszła.
– To kim pan właściwie jest, hę? – ciągnęła pani Eavis, a do jej głosu
wkradła się teraz nuta wyrachowania. – Rodzina? – spytała z nadzieją,
mimo że wydawało się to nieprawdopodobne.
Nie dostała odpowiedzi. Mężczyzna wyciągnął rękę i zamknął powieki
nieżyjącej dziewczynie, potem pochylił głowę i zmówił modlitwę.
Pani Eavis czekała nachmurzona. Nie powiedziała razem z nim
„Amen”, a gdy tylko skończył, podjęła wątek w miejscu, gdzie go
przerwała.
– Bo jak pan jest rodziną, to dług spada na pana.
Robert skrzywił się lekko, wsunął dłoń między fałdy płaszcza i wyjął
skórzany portfel. Odliczył monety na wyciągniętą dłoń.
– Trzy tygodnie! – dodała kobieta, kiedy zamierzał schować portfel.
Z uczuciem niesmaku dołożył kolejne monety i pani Eavis zacisnęła
na nich palce. Odwrócił się, aby jeszcze raz popatrzeć na twarz dziewczyny
leżącej na łóżku.
Jej zęby sprawiały wrażenie zbyt dużych, a sterczące kości policzkowe
świadczyły o tym, że wbrew temu, co twierdziła pani Eavis, młoda kobieta
nie skorzystała zbyt dużo na jej posiłkach.
– Przypuszczam, że była bardzo ładna, prawda? – zauważył ze
smutkiem.
Pytanie zaskoczyło właścicielkę przybytku. Mężczyzna, który przed
nią stał, mógłby być ojcem dziewczyny, ale zważywszy na różnicę
w kolorze skóry, było to mało prawdopodobne. Coś jej mówiło, że nie był
również jej kochankiem. Lecz skoro nie był ani jednym, ani drugim, i nigdy
jej przedtem nie widział, to czemu spłacił dług? Co nie znaczy, że jakoś
szczególnie to panią Eavis obchodziło.
Wzruszyła ramionami.
– Zależy, co się komu podoba. Uroda jest po to, żeby z niej korzystać.
Gładka była. Ale za chuda.
Kobieta wyszła z izby na korytarz. Robert westchnął i rzuciwszy
jeszcze jedno smutne spojrzenie na zwłoki, ruszył w ślad za nią.
– Gdzie jest dziecko? – spytał.
– Pewnie je utopiła. – Nie zatrzymując się na schodach, pani Eavis po
raz kolejny obojętnie wzruszyła ramionami. – Przynajmniej będzie pan miał
tylko jeden pogrzeb do opłacenia – dodała zjadliwie.
Utopiła? Robert Armstrong stanął jak wryty na najwyższym stopniu.
Odwrócił się i ponownie otworzył drzwi. Popatrzył w górę i w dół, w lewo,
w prawo, jakby gdzieś między szparami podłogi, za bezużytecznym
strzępkiem zasłon, w lodowatym powietrzu mógł się kryć okruch ludzkiego
życia. Podniósł kołdrę, aby sprawdzić, czy gdzieś między fałdami
cieniutkiego okrycia nie leży zawinięte drugie ciało. Żywe? Martwe? Nie
znalazł jednak niczego poza zwłokami matki – kośćmi okrytymi ciałem,
które ledwie je mogło pomieścić.

Przed domem Ben głaskał grzywę swojej nowej przyjaciółki. Kiedy ze


środka wyszedł jej właściciel, wyglądał inaczej – jakby się postarzał,
poszarzał.
– Dziękuję – powiedział z roztargnieniem, biorąc od chłopca cugle.
Mały zrozumiał, że może w ogóle się nie dowie, jaki był właściwie cel
tych wszystkich tajemniczych zdarzeń – przyjazdu niezwykłego,
interesującego nieznajomego, zwycięskiej gry, w której zdobył świetlistą
szklaną kulkę, zagadkowej wizyty pana Armstronga w złym domu pani
Eavis.
W końcu z jedną stopą w strzemieniu mężczyzna się zatrzymał
i sprawy obrały bardziej optymistyczny obrót.
– Znasz małą dziewczynkę z tego domu?
– Alice? Rzadko wychodzą z domu, a Alice zawsze chodzi za mamą
i prawie się za nią chowa, bo jest nieśmiała i kiedy myśli, że ktoś na nią
patrzy, łapie mamę za spódnicę i zasłania nią buzię, ale kilka razy ją
widziałem.
– Jak myślisz, ile może mieć lat?
– Jakieś cztery.
Robert ze smutkiem pokiwał głową i zmarszczył czoło. Ben wyczuł,
że w powietrzu wisi jakiś skomplikowany problem, coś, co przekraczało
jego zdolność pojmowania.
– Kiedy ją ostatnio widziałeś?
– Wczoraj po południu.
– Gdzie?
– Przed sklepem pana Gregory’ego. Wyszła razem z mamą i poszły
dalej ulicą.
– Jaki sklep ma pan Gregory?
– Aptekę.
– Czy jej mama niosła coś w ręce?
Ben zastanawiał się przez chwilę.
– Tak, coś zawiniętego w papier.
– Jakiej wielkości?
Chłopiec pokazał palcami i Robert domyślił się, że przedmiot był
wielkości flakonika, który znalazł w izbie, a teraz miał w kieszeni.
– Dokąd prowadzi tamta ulica?
– Właściwie donikąd.
– Dokądś musi prowadzić.
– Tylko nad rzekę.
Robert nie odpowiedział. Wyobraził sobie biedną młodą kobietę
wchodzącą do apteki, aby kupić fiolkę trucizny, a następnie wchodzącą na
drogę biegnącą nad rzekę.
– Czy widziałeś, kiedy wracały?
– Nie.
– A może samą panią Armstrong?
– Wróciłem do domu, żeby przejeść zyski.
Ben był zakłopotany. Czuł, że dzieje się coś ważnego, lecz nie miał
pojęcia, o co może chodzić. Przyjrzał się Robertowi, usiłując
wydedukować, czy to, co powiedział, jakoś mu pomogło. Cokolwiek się
działo, bardzo chciał wziąć w tym udział razem z mężczyzną, który karmił
swojego pięknego konia jabłkami i nosił w kieszeni szklane kulki, i chociaż
wyglądał groźnie, to jego głos był pełen dobroci. Ale ten ciemnoskóry
człowiek z pięknym koniem wcale nie wyglądał na szczęśliwego i chłopiec
poczuł się rozczarowany.
– Czy mógłbyś mnie zaprowadzić do apteki, Ben?
– Tak, proszę pana.
Kiedy szli, mężczyzna sprawiał wrażenie zatopionego w myślach
i Ben, choć nie zdawał sobie sprawy, że to robi, również musiał myśleć, bo
coś w ponurym obliczu pana Armstronga powiedziało mu, że wydarzenia,
w których uczestniczy, przybierają smutny obrót.
Dotarli do niskiego, małego budynku z cegły, z brudnym okienkiem,
nad którym ktoś namalował słowo Apteka, lecz było to tak dawno temu, że
napis prawie zniknął. Kiedy weszli do środka, stojący za ladą drobny
mężczyzna z rzadkimi kosmykami brody podniósł na nich wzrok. Spojrzał
na nieznajomego przybysza przestraszony, lecz kiedy zauważył obok niego
Bena, trochę się uspokoił.
– W czym mogę panu pomóc?
– Chodzi mi o to.
Mężczyzna przelotnie rzucił okiem na fiolkę.
– Uzupełnić, tak?
– Nie, nie chcę tego więcej. Przeciwnie, dla wszystkich byłoby lepiej,
gdyby było tego raczej mniej.
Aptekarz obrzucił go niespokojnym spojrzeniem, lecz nie
odpowiedział na insynuację dźwięczącą w słowach nieznajomego.
Robert wyciągnął korek i podsunął mężczyźnie pod nos. W buteleczce
została ćwiartka zawartości, wystarczająco dużo, by rozszedł się z niej
natrętny smród, który uderzał przez nozdrza do mózgu. Nie trzeba było
wiedzieć, co to jest, aby mieć się na baczności.
Aptekarz wyglądał na spłoszonego.
– Pamięta pan, komu to sprzedawał?
– Sprzedaję to różnym osobom. Ludzie kupują to – wskazał głową
fiolkę, którą Robert postawił na kontuarze – w różnych celach.
– Na przykład jakich?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Na mszyce…
– Na mszyce? W grudniu?
Aptekarz popatrzył na Roberta z udawanym zdziwieniem.
– Nie mówił pan nic o grudniu.
– Oczywiście, że pytałem o grudzień. Sprzedał pan to wczoraj młodej
kobiecie.
Na szyi mężczyzny zadrgało jabłko Adama.
– Jest pan przyjacielem tej młodej osoby? Co nie znaczy, że pamiętam
jakąś młodą kobietę… to znaczy nie pamiętam żadnej w szczególności.
Młode kobiety przychodzą i wychodzą. Kupują różne rzeczy.
Z najróżniejszych powodów. Rozumiem, że nie jest pan raczej jej ojcem…
– Przerwał, a kiedy Armstrong nie odpowiedział, dodał z naciskiem: –
Zatem opiekunem?
Robert Armstrong należał do najłagodniejszych mężczyzn na świecie,
lecz kiedy chciał, potrafił robić zupełnie odwrotne wrażenie. Przeszył
aptekarza takim wzrokiem, że tamten aż się skulił.
– Czego pan chce?
– Informacji.
– W takim razie proszę pytać.
– Czy było z nią dziecko?
– Dziewczynka? – Aptekarz wyglądał na zaskoczonego. – Tak,
owszem.
– Dokąd poszły po wyjściu od pana?
Aptekarz wskazał gestem.
– Nad rzekę?
Wzruszył ramionami.
– Skąd mogę wiedzieć, dokąd poszły?
Robert odpowiedział spokojnym głosem, w którym jednak brzmiała
niezbyt zawoalowana groźba:
– Przychodzi do pana bezbronna młoda matka, przyprowadza ze sobą
małe dziecko, kupuje truciznę, a pan nie zadaje sobie pytania, dokąd
następnie idzie? Co zamierza zrobić? Czy nigdy się pan nie zastanawia nad
skutkami swojego marnego kilkupensowego zarobku?
– Drogi panie, jeśli młoda kobieta wpada w biedę, to kto ma ją z niej
wyciągać? Ja? Czy ten, kto ją w nią wpędził? Jeśli ona coś dla pana znaczy,
panie… panie jakiśtam, to właśnie do tej osoby powinien pan skierować
swoje pytanie. Idź pan do tego, kto ją wpędził w biedę i porzucił. Tam pan
znajdzie człowieka odpowiedzialnego za to, co się stało! Co nie znaczy, że
ja wiem, co się stało. Ja tylko zarabiam na życie, nic więcej.
– Sprzedając truciznę, aby dziewczęta, które nie mają na świecie
nikogo, mogły zabijać mszyce na swych grudniowych różach?
Aptekarz okazał przynajmniej dość przyzwoitości, aby się stropić, lecz
czy spowodował to wstyd, czy tylko strach przed kłopotami, jakich mógł
mu przysporzyć ten nietypowy klient, trudno było orzec.
– Nie ma takiego prawa, które nakazuje mi znać pory roku
występowania szkodników ogrodowych.
– To dokąd teraz, proszę pana? – spytał z nadzieją Ben, kiedy znaleźli
się z powrotem na ulicy.
– Myślę, że to już koniec, Ben. Przynajmniej na dzisiaj. Chodźmy nad
rzekę.
Kiedy szli, chłopiec zaczął coraz bardziej zwalniać, stawiał kroki coraz
bardziej chwiejnie i kiedy już nad rzeką Robert obejrzał się, aby zobaczyć,
gdzie się podział, ujrzał go opartego o pień drzewa z pozieleniałą twarzą.
– Co się stało, Ben?
Chłopiec zaszlochał.
– Przepraszam pana, ja… zjadłem kawałek tego zielonego jabłka,
które mi pan dał dla Flotki, i teraz boli mnie brzuch i tak mnie kręci…
– To możliwe, te jabłka są naprawdę kwaśne. Co dzisiaj jadłeś?
– Nic, proszę pana.
– Żadnego śniadania?
Chłopiec pokręcił głową. Robert poczuł, jak wzbiera w nim gniew na
rzeźnika, który nie karmi własnych dzieci.
– Kwaśne jabłko na pusty żołądek… nic dziwnego, że cię boli brzuch.
Odkręcił swoją piersiówkę.
– Wypij to – polecił.
Chłopiec pociągnął łyk i skrzywił się.
– To niedobre, proszę pana. Czuję się jeszcze gorzej.
– O to chodzi. Nie bój się, to tylko zimna herbata, nie ma tam nic
strasznego. Wypij do końca.
Chłopiec przechylił flaszkę i krzywiąc się, przełknął ostatnie krople.
Potem upadł na ziemię i zwymiotował na trawę.
– Dobrze. Jeszcze? Nie przestawaj.
Podczas gdy Ben zwijał się i jęczał pod czujnym okiem Flotki, Robert
wrócił na główną ulicę miasta, kupił w piekarni trzy bułki i ruszył
z powrotem nad rzekę.
– Masz, napełnij teraz żołądek – powiedział, dając chłopcu dwie bułki.
Trzecią zostawił sobie. Usiedli na brzegu i kiedy Ben jadł, Robert
przyglądał się potężnej płynącej wodzie. Nurt był spokojny, nie mitrężył
czasu na jałowe rozpryskiwanie się. Parł z uporem przed siebie, a poza
wysokim dźwiękiem wody dzwoniącej o przybrzeżne kamyki słychać było
pomruk, jaki pozostaje w uszach, kiedy ktoś uderzy młotem w dzwon i jego
odgłos z czasem ucichnie. Miał kształt dźwięku, lecz brakowało mu
brzmienia, zarys pozbawiony koloru. Robert słuchał i jego myśli popłynęły
z biegiem rzeki.
Zobaczył most, prosty, drewniany. Pod nim rzeka wartko toczyła
wezbrane wody. Zmiotłaby wszystko, co by do niej wpadło. Zobaczył przy
moście młodą kobietę z dzieckiem. Był wieczór, ciemny i zimny.
Oszczędził sobie widoku dziecka wrzucanego do wody, lecz wyobraził
sobie rozpacz matki, poczuł, jak serce podskakuje mu z żalu i przerażenia.
Z roztargnieniem patrzył w górę i w dół rzeki. Nie wiedział, co właściwie
chciał zobaczyć. Nie dziecko – to jedno wiedział na pewno.
Kiedy się otrząsnął, zauważył, że jeszcze kilka godzin temu zima
wydawała mu się bez porównania łagodniejsza. Ciało stało się mniej
odporne na przenikliwy chłód, mimo wełnianego płaszcza i ubrań, które
miał pod spodem, jego skóra była zimna. W poszyciu utrzymywała się
wilgoć. Brązowe i ciemnozłote barwy jesieni dawno znikły, lecz próżno
było jeszcze szukać subtelnych oznak wiosny. Gałęzie przybrały
najczarniejszą barwę w roku. Wydawało się, że tylko prawdziwy cud
mógłby przywrócić im życie i ubrać nagie korony w mgiełkę świeżych
liści. Patrząc na nie tego dnia, można by pomyśleć, że życie opuściło je na
zawsze.
Próbował się otrząsnąć z ponurych myśli. Odwrócił się do Bena
i stwierdził, że chłopiec znów wygląda jak wtedy, gdy go zobaczył.
– Co zrobisz, kiedy dorośniesz? Zaczniesz pracować w rzeźni razem
z ojcem?
Malec pokręcił głową.
– Ucieknę stąd.
– Hm, czy to na pewno dobry plan?
– To rodzinna tradycja. Najpierw zrobił to mój drugi w kolejności
starszy brat. Potem trzeci. A teraz przyjdzie kolej na mnie, bo ojciec
potrzebuje tylko jednego z nas, więc jak tylko zrobi się cieplej, ucieknę
i zbiję majątek.
– Na czym?
– Dowiem się, jak zacznę to robić.
– Kiedy nadejdzie odpowiednia pora na ucieczkę, mam nadzieję, że
przyjdziesz do mnie. Mam farmę w Kelmscott, zawsze znajdzie się u mnie
robota dla uczciwych chłopców, którzy nie boją się pracy. Wystarczy, że
przyjdziesz do Kelmscott i zapytasz o Armstronga.
Ben aż osłupiał ze szczęścia za sprawą tego niespodziewanego daru
losu. Wziął głęboki oddech i zaczął powtarzać:
– Ach, dziękuję panu! Dziękuję panu! Dziękuję.
Wkrótce potem nowi przyjaciele uścisnęli sobie dłonie, by
przypieczętować zawartą umowę, i rozeszli się.
Pełen rozgorączkowanych myśli Ben zrobił kilka kroków w stronę
domu. Jeszcze nie minęła dziesiąta, a dzień już obfituje w tak niezwykłe
zdarzenia, jak nigdy dotąd. Nagle w jego młody umysł wdarło się
zrozumienie, czemu jego nowy przyjaciel był taki smutny.
– Proszę pana? – Odwrócił się i podbiegł do Roberta, który już siedział
w siodle.
– Słucham?
– Czy Alice… czy ona nie żyje?
Robert spojrzał na rzekę, na powierzchnię wody, która zdawała się
zmierzać donikąd.
Czy ona nie żyje?
Puścił luźno cugle i wsunął stopy w strzemiona.
– Nie wiem, Ben. Chciałbym to wiedzieć. Na pewno nie żyje jej
mama.
Chłopiec patrzył przez chwilę i czekał, czy mężczyzna jeszcze coś
powie, lecz ten milczał, więc odwrócił się i ruszył w stronę domu. Pan
Armstrong, farmer z Kelmscott. Kiedy nadejdzie odpowiednia pora, Ben
ucieknie i… stanie się częścią tej tajemniczej historii.
Robert ponaglił Flotkę piętami i ruszyli lekkim kłusem; płynęły mu łzy
z żalu po wnuczce, której nie zdążył poznać.
Zawsze sprawiało mu ból, gdy myślał o cierpiących stworzeniach.
Nigdy nie pozwoliłby cierpieć żadnemu swojemu zwierzęciu, dlatego też
ubijał je sam, zamiast zlecać to zadanie swoim ludziom. On zawsze
pilnował, aby nóż był ostry, uspokajał świnię łagodnymi słowami, odwracał
jej uwagę żołędziami, a potem wystarczył jeden wprawny ruch noża. Bez
strachu, bez bólu. A utopienie dziecka? Nie chciał nawet o tym myśleć.
Niektórzy farmerzy pozbywali się w ten sposób chorych zwierząt,
a powszechnym zwyczajem było topienie w worku niepotrzebnych kociąt
i szczeniąt, lecz on nigdy tego nie zrobił. Śmierć jest nieodłącznym
zjawiskiem życia na farmie, ale nie cierpienie.
Jechał i płakał, i uprzytomnił sobie, że jedna strata przywołuje na myśl
wspomnienia innych. Przypomniał sobie swoją ulubioną lochę,
najinteligentniejszą i najłagodniejszą świnię, jaką widział w ciągu
trzydziestu lat pracy na farmie, i to wspomnienie zabolało go równie
dotkliwie jak tamtego pierwszego poranka dwa lata temu, gdy odkrył jej
zniknięcie.
– Co się mogło z nią stać, Flotko? Nie potrafię się pogodzić z myślą,
że tego nie wiem. Ktoś ją zabrał, Flotko, lecz kto mógł to zrobić tak
bezgłośnie? Znałaś ją. Zaczęłaby kwiczeć, gdyby obcy człowiek próbował
ją zabrać. A zresztą po co ktoś miałby kraść karmiącą maciorę? Świnię na
stół, to jeszcze rozumiem, ludzie czasem chodzą głodni, ale lochę
rozpłodową? Jej mięso było twarde i gorzkie, czy złodzieje o tym nie
wiedzieli? To nie ma sensu. Po co kradli taką wielką lochę jak Maud, skoro
w sąsiedniej zagrodzie mieli świnie nadające się do uboju?
Serce ścisnęło mu się z żalu na tę najgorszą myśl: że jakiś ignorant
postanowił ją ukraść, ponieważ była największą świnią w chlewie, a potem
zabił ją nieudolnie tępym nożem rzeźnickim.
Robert Armstrong doskonale zdawał sobie sprawę, że ma w życiu
ogromne szczęście: jest silny, zdrowy i inteligentny. Jego niezwykłe
pochodzenie – był bowiem synem hrabiego i czarnoskórej służącej –
nastręczało mu kłopotów, lecz miało również dobre strony. Chociaż czuł się
w dzieciństwie samotny, odebrał przyzwoite wykształcenie, a kiedy dorósł,
otrzymał hojną sumę, aby rozpocząć samodzielne życie. Miał na własność
duży szmat urodzajnej ziemi; zdobył serce Bess i razem zbudowali dużą
i szczęśliwą rodzinę. Był człowiekiem, który liczył swe dobrodziejstwa
i umiał czerpać z nich radość, lecz równie dotkliwie cierpiał, kiedy kogoś
tracił; teraz zaś przeżywał prawdziwą udrękę.
Dziecko szamoczące się w rzece, Maud rzucająca się pod tępym
nożem w dłoni niewprawnego rzeźnika…
Targały nim ponure obrazy, jedna żałość wyzwalała kolejną i jeszcze
kolejną, a kiedy w jego sercu otworzyła się rana po utracie Maud, umysł
powrócił do najboleśniejszego urazu ze wszystkich i łzy pociekły mu po
policzkach jeszcze gęstszymi strumieniami.
– Och, Robinie, synu mój. Gdzie popełniłem błąd, Flotko?
Taka przepaść dzieliła go teraz od najstarszego dziecka. Smutek
ścisnął mu serce i na piersi spoczął przytłaczający ciężar. Dwadzieścia dwa
lata miłości i co? Od czterech lat syn nie chciał z nimi mieszkać,
wyprowadził się do Oksfordu i żył z dala od braci i sióstr. Nie widywali go
całymi miesiącami, a zjawiał się tylko wtedy, kiedy czegoś potrzebował.
– Starałem się, Flotko. Lecz czy starałem się wystarczająco usilnie?
Co jeszcze mogłem zrobić? Czy jest już za późno?
Rozpamiętywanie Robina sprowadziło myśl o drugim dziecku – o jego
wnuczce, i cały kołowrót myśli zaczynał się na nowo.
Po dłuższym czasie tego błędnego koła Robert zobaczył starszego
mężczyznę wspierającego się na lasce. Wytarł twarz o rękaw i kiedy zbliżył
się do nieznajomego, zatrzymał się i zagadnął:
– W Bampton zaginęła mała dziewczynka – powiedział. – Ma cztery
latka. Może pan rozesłać wieści? Nazywam się Armstrong, mam farmę
w Kelmscott…
Po wypowiedzeniu pierwszych słów zauważył, że mężczyzna zmienił
się na twarzy.
– No to mam dla pana złe wieści, panie Armstrong. Słyszałem o tym
na walkach kogutów zeszłej nocy. Jakiś człowiek, co jechał do Lechlade na
poranny pociąg, opowiadał o utopionej dziewczynce, którą wyciągnęli
z rzeki.
A więc nie żyła. Należało się tego spodziewać.
– Gdzie to było?
– Pod Łabędziem w Radcot.
Widząc rozpacz, jaka odmalowała się na jego twarzy, nieznajomy
dodał ze współczuciem:
– Ale nie wiem, czy to było dziecko, którego pan szuka. Może to
całkiem inna dziewczynka.
Lecz kiedy Robert spiął Flotkę do galopu w kierunku Radcot, starszy
mężczyzna pokręcił głową i ściągnął usta. Zeszłej nocy przegrał na walkach
kogutów tygodniowy zarobek, ale ludzi spotykają gorsze nieszczęścia.
Trzy roszczenia

Leach, Churn oraz Coln – trzy rzeki odbywają samodzielną podróż,


zanim zasilą wody Tamizy. Podobnie Vaughanowie, Armstrongowie oraz
Lily White mieli własne historie, które toczyły się przez lata, zanim stały
się częścią tej opowieści. W końcu jednak się spotkali i właśnie
dochodzimy do miejsca, w którym łączą się, by utworzyć jeden wspólny
nurt.
Chociaż świat nadal okrywała ciemność, jedna osoba nie spała. Krępa,
przysadzista postać owinięta szczelnie płaszczem przemykała brzegiem
rzeki w stronę mostu Radcot, wypuszczając ze zdyszanej piersi kłęby pary.
Zatrzymała się przy moście.
Ludzie zwykle przystają na szczycie mostu. Jest to tak naturalne, że na
większości mostów, nawet tych młodszych, kilkusetletnich, widać
spłaszczone miejsce w najwyższym, środkowym punkcie, gdzie niezliczone
stopy zatrzymywały się, ociągały, marudziły, czekały i mitrężyły czas. Tego
właśnie Lily nie potrafiła pojąć. Zatrzymała się na brzegu przy masywnym
kamiennym filarze, na którym wspierała się cała konstrukcja. Budownictwo
i inżynieria nieodmiennie wprawiały ją w osłupienie: zgodnie ze
wszystkim, co wiedziała o świecie, kamienie nie unoszą się w powietrzu,
więc jakim cudem most utrzymywał się rozpięty nad rzecznym nurtem?
Zapewne w każdej chwili złudzenie może pierzchnąć – bo z pewnością było
to złudzenie – a jeśli pierzchnie akurat wtedy, kiedy ona dojdzie na środek
rzeki, to runie niczym kamień do wody i dołączy do rzeszy nieszczęsnych
topielic. Omijała zatem mosty z daleka, gdy tylko się dało, lecz czasem
i ona musiała się dostać na drugi brzeg. Zebrała w garści fałdy spódnicy,
wzięła głęboki oddech i puściła się przed siebie ciężkim biegiem.

*
Pierwsza obudziła się Margot, wyrwana ze snu przez walenie do
drzwi. Łomotanie było tak natarczywe, że bez namysłu wyskoczyła z łóżka,
narzuciła na siebie szlafrok i zeszła na dół, aby zobaczyć, kto się tak dobija.
Dopiero kiedy była na schodach, senne otumanienie zaczęło pomału mijać
i z zaskakującą jasnością spłynęły na nią wspomnienia ostatniego wieczoru.
Ze zdumieniem potrząsnęła głową, po czym otworzyła drzwi.
– Gdzie ona jest? – spytała kobieta w progu. – Jest tutaj? Słyszałam, że
była…
– Pani White? Mieszka pani nad rzeką, prawda?
Co się dzieje? – zastanawiała się Margot.
– Niech pani wejdzie, moja droga. Co się stało?
– Gdzie ona jest?
– Śpi. Tak myślę. Ale chyba nie ma pośpiechu? Zapalę chociaż świecę.
– Ja mam świecę – dobiegł ją głos Rity, którą walenie do drzwi
również poderwało na nogi i stała już w drzwiach izby pątniczej.
– Kto tam jest? – spytała nerwowo Lily.
– To tylko ja, Rita Sunday. Dzień dobry. Pani White, prawda? Pracuje
pani u pastora Habgooda?
Kiedy świeca zapłonęła drżącym blaskiem, Lily rozejrzała się po
gospodzie, a jednocześnie nie przestawała niespokojnie przestępować
z nogi na nogę.
– Mała dziewczynka… – zaczęła znowu, lecz kiedy popatrzyła na
Margot i Ritę, na jej twarz wkradła się niepewność. – Myślałam… Chyba
mi się nie przyśniło? Może jednak powinnam pójść…
W tym momencie za plecami Rity rozległ się cichutki odgłos stópek
i w progu pokazała się dziewczynka. Chwiała się lekko na nóżkach
i przecierała oczka.
– Och! – wykrzyknęła Lily zmienionym głosem. – Och!
Nawet w słabym blasku świecy widać było, że kobieta pobladła na
twarzy. Zasłoniła dłonią usta i wstrząśnięta, wpatrywała się w dziewczynkę.
– Ann! – zawołała zduszonym głosem. – Och, Ann, wybacz mi!
Powiedz, że mi wybaczasz, kochana siostrzyczko! – Upadła na kolana
i wyciągnęła drżącą rękę w kierunku dziecka, lecz nie ośmieliła się go
dotknąć. – Wróciłaś! Dzięki niebiosom! Powiedz, że mi wybaczasz… –
Patrzyła na dziecko z niewypowiedzianą tęsknotą, lecz dziewczynka
sprawiała wrażenie niewzruszonej. – Ann? – powtórzyła Lily i z błaganiem
w oczach czekała na odpowiedź.
Odpowiedź jednak nie nadeszła.
– Ann? – wyszeptała znowu Lily, ale tym razem w jej drżącym głosie
słychać było lęk.
Mimo to dziecko nadal milczało.
Rita i Margaret wymieniły zdumione spojrzenia, a widząc, że kobieta
zaczyna szlochać, Rita położyła dłonie na jej dygoczących ramionach.
– Pani White – powiedziała łagodnie.
– Co to za zapach?! – wykrzyknęła Lily. – To rzeka, wiem, że to ona!
– Wczoraj wieczorem wyłowiono ją z rzeki. Była za słaba, żeby ją
męczyć myciem włosków.
Lily przeniosła spojrzenie z powrotem na dziecko i patrzyła na nie na
przemian z miłością i grozą.
– Wypuśćcie mnie – szepnęła. – Dajcie mi wyjść!
Poderwała się roztrzęsiona, lecz z jakimś mocnym postanowieniem,
i wyszła, mamrocząc pod nosem przeprosiny.
– Ja się poddaję – odezwała się zbita z tropu Margot. – Nawet nie
próbuję zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Idę zaparzyć herbatę, to
chyba najlepsze, co mogę zrobić.
– Doskonały pomysł.
Lecz Margot nie udało się nawet dojść do kuchni, aby zaparzyć
herbatę, przynajmniej nie od razu, bo kiedy spojrzała przez okno, zobaczyła
Lily klęczącą na zimnie z dłońmi splecionymi na piersi.
– Ona cały czas tam jest. Chyba się modli. Modli się i patrzy w ziemię.
Rozumiesz coś z tego?
Rita zastanawiała się nad czymś usilnie.
– Czy to możliwe, żeby pani White miała taką małą siostrę? Jak
myślisz, ile ona ma lat? Czterdzieści?
Margot pokiwała głową.
– A dziewczynka? Cztery?
– Mniej więcej.
Margot policzyła na palcach, tak jak to robiła, prowadząc księgi
rachunkowe.
– Trzydzieści sześć lat różnicy. Nawet gdyby matka Lily urodziła ją
jako szesnastolatka, to trzydzieści sześć lat później miałaby pięćdziesiąt
dwa. – Pokręciła głową. – Niemożliwe.
Weszły do izby pątniczej i Rita wzięła za nadgarstek mężczyznę
leżącego na łóżku, aby zmierzyć mu puls.
– Wyjdzie z tego? – spytała Margot.
– Wszystko wskazuje na to, że tak.
– A ona? Poprawi jej się? Bo na razie nie jest z nią dobrze, prawda?
Nie odezwała się dotąd ani słowem.
Margot odwróciła się do dziecka.
– Jak masz na imię, kwiatuszku? Kim jesteś, co? Powiedz „dzień
dobry” cioci Margot.
Dziecko milczało.
Wziąwszy dziewczynkę na ręce, Margot z macierzyńską troskliwością
szeptała jej zachęcająco do ucha:
– No, kruszynko, uśmiechniesz się do cioci? Popatrzysz na mnie?
Dziewczynka pozostała całkowicie obojętna.
– Czy ona w ogóle mnie słyszy?
– Sama się nad tym zastanawiałam.
– Może w wypadku uderzyła się w głowę i postradała rozum?
– Nie ma na główce żadnego śladu po uderzeniu.
– Więc co, jest upośledzona od urodzenia? – zastanawiała się Margot.
– Bóg mi świadkiem, że niełatwo mieć dziecko, które jest inne. –
Z czułością wygładziła dziewczynce włoski. – Opowiadałam ci kiedyś, jak
się urodził Jonathan?
Nie można było żyć Pod Łabędziem od pokoleń i nie umieć snuć
gawęd, a choć zwykle Margot była zbyt zapracowana na takie rzeczy,
niezwykłe wydarzenia ostatnich godzin sprawiły, że przerwała swoje
zajęcia, aby opowiedzieć historię.
– Pamiętasz Beattie Riddell, akuszerkę, która tu mieszkała przed tobą?
– Zmarła, zanim zamieszkałam w Radcot?
– Odbierała wszystkie moje dzieci. Z żadną z dziewcząt nie było
kłopotów, ale potem zjawił się Jonathan i… może byłam za stara,
w każdym razie nie poszło już tak łatwo. Po dwunastu córkach nadal
mieliśmy z Joem nadzieję na chłopca, więc kiedy w końcu Beattie pokazała
mi syna, widziałam tylko jego siusiaka! Joe się ucieszy, pomyślałam.
Byłam taka szczęśliwa. Wyciągnęłam ręce, sądząc, że da mi go w ramiona,
lecz ona zamiast tego położyła go na boku i jakby nim potrząsnęła. „Niech
się pani nie martwi, pani Ockwell – powiedziała. – Wiem, co robić. To
prosta i niezawodna metoda. Odmienimy go, ani się pani obejrzy, wszystko
będzie dobrze”. Dopiero wtedy zobaczyłam te jego skośne oczka, buzię jak
księżyc w pełni i te fikuśne uszka. Był takim cudacznym małym
szkrabem… taką maleńką istotką, że pomyślałam sobie: Czy to naprawdę
moje dziecko? Czy naprawdę wyszło z mojego brzucha? Jak się tam
dostało? Nigdy w życiu nie widziałam takiego niemowlęcia. Ale Beattie
wiedziała, kim on jest.
Opowiadając, Margot przez cały czas kołysała dziewczynkę
w ramionach, jakby ta nic nie ważyła, jakby była ledwie niemowlęciem.
– Niech zgadnę – powiedziała Rita. – Odmieniec.
Margot kiwnęła głową.
– Beattie zeszła do kuchni, żeby rozpalić ogień. Pewnie się domyślasz,
co zamierzała zrobić: trzymać go nad ogniem, dopóki nie zacznie kwilić,
żeby boginki przyszły i zabrały go z powrotem, a oddały moje prawdziwe
dziecko. Zawołała pod schodami: „Potrzebuję duży sagan i więcej
rozpałki!”. Usłyszałam, jak wychodzi na dwór do drewutni. A ja nie
mogłam oderwać od niego oczu, był taką baśniową istotką. Zamrugał,
wiesz, jak to jest, te powieki nie są proste, takie jak twoje czy moje, tylko
skośne; zamknęły się trochę inaczej niż u normalnego noworodka, ale
bardzo podobnie. Pomyślałam sobie: Co on rozumie z tego dziwacznego
świata, na który przyszedł? Co pomyśli o mnie? Że jestem jakąś macochą?
Poruszał rączkami inaczej niż moje dziewczynki, bardziej ślamazarnie,
jakby pływał. Zmarszczył buźkę, tak jak wszystkie noworodki, a ja
pomyślałam: Oho, zaraz się rozpłacze. Zimno mu. Beattie nawet go nie
okryła. Dzieci boginek nie mogą się tak bardzo różnić od tych, które znam,
pomyślałam, bo przecież widzę, że jest mu zimno. Jak dotknęłam palcami
jego policzka, był taki zdziwiony, dosłownie jakby osłupiał! A kiedy je
potem zabrałam, otworzył buzię i zamiauczał jak kociak, żebym nie
zabierała dłoni. Poczułam, jak mleko napływa mi do piersi na jego głos.
Beattie nawet się za bardzo nie gniewała, kiedy wróciła i zobaczyła, że go
karmię. Ludzkie mleko! No to przepadło, powiedziała. I na tym stanęło.
– I chwała Bogu – powiedziała Rita na koniec. – Słyszałam opowieści
o podrzutkach i odmieńcach, ale to zwykłe bajki. Jonathan nie jest
dzieckiem żadnych boginek. Po prostu niektóre dzieci takie się rodzą.
Beattie może tego nie wiedziała, ale ja tak. Na świecie jest wiele takich
dzieci jak Jonathan, z takimi samymi skośnymi oczami, dużymi językami
i wiotkimi kończynami. Niektórzy doktorzy nazywają je mongołami,
ponieważ przypominają ludzi z Azji.
Margot pokiwała głową.
– Jest ludzkim dzieckiem, prawda? Teraz to wiem. Jest mój i Joego.
Pomyślałam o nim z powodu tej małej. Ona nie jest taka jak on. Nie jest,
jak to nazwałaś… mongołem. Jest inna, ale nie tak jak on. Niełatwo
wychowywać dziecko, które jest inne, ale mnie się udało. Wiem, jak to
robić. Więc nawet jeśli ona nie słyszy albo nie mówi… – Przycisnęła
dziecko do piersi, wzięła głęboki oddech i nagle przypomniała sobie
mężczyznę leżącego w łóżku. – Ale pewnie ten człowiek jest jej ojcem.
– Wkrótce się dowiemy. Niedługo się obudzi.
– Tylko co tam robi ta Lily? Muszę ją wciągnąć do środka, jeśli nadal
tam jest. Zamarznie na kość!
Z dzieckiem na rękach Margot podeszła do okna i wyjrzała na dwór.
Obie to zauważyły, że dziecko się nagle ożywiło. Podniosło głowę,
a zaspane oczy spojrzały bystro za okno. Popatrzyła w jedną stronę
i w drugą, i przyglądała się otoczeniu z żywym zainteresowaniem.
– O co chodzi? – spytała Rita, podnosząc się i idąc szybko w ich
stronę. – Zobaczyła panią White?
– Nie, Lily już sobie poszła – odparła Margot. – Nic tam nie ma. Tylko
rzekę widać.
Rita popatrzyła na dziewczynkę, która cały czas wodziła wzrokiem,
jakby oczami spijała wodę z rzeki.
– Może jakiś ptak ściągnął jej uwagę? Łabędź?
Margot pokręciła głową.
– Może światło tak ją zainteresowało – powiedziała.
Stała jeszcze przez chwilę i czekała, czy nie zauważy czegoś
niezwykłego, lecz nie myliła się: widać było tylko rzekę.
Kiedy poszła się ubrać i obudzić męża, zauważyła, że Jonathan już
wstał i wyszedł. Westchnęła; jej syn nigdy nie przestrzegał zwyczajowych
godzin snu i czuwania. Zabrała się więc do przygotowywania herbaty
i owsianki. Kiedy mieszała jedzenie w garnku, rozległo się pukanie do
drzwi. Pora była za wczesna na klientów, lecz po wczorajszych zdarzeniach
mogli się spodziewać ciekawskich gości zaglądających do środka.
Otworzyła drzwi z powitaniem na końcu języka, ale kiedy podniosła wzrok,
aż się cofnęła o pół kroku. Człowiek stojący na progu miał czarną skórę,
był o głowę wyższy od przeciętnego mężczyzny i potężnie zbudowany. Czy
powinna się przestraszyć? Otworzyła usta, żeby zawołać męża, zanim
jednak zdążyła dobyć z siebie głos, nieznajomy zdjął kapelusz i skinął
głową z niezwykłą dwornością.
– Bardzo przepraszam, że niepokoję szanowną panią o tak wczesnej
porze.
Na jego rzęsach drgały niepowstrzymane łzy i mężczyzna podniósł
dłoń do twarzy, aby je otrzeć.
– A cóż to się stało?! – zawołała, wciągając go do środka. Wszelka
myśl o niebezpieczeństwie w mgnieniu oka wyparowała. – Proszę, niech
pan siada.
Mężczyzna przycisnął kąciki oczu palcem wskazującym i kciukiem,
pociągnął nosem i przełknął ślinę.
– Proszę o wybaczenie – powiedział. Margot ze zdziwieniem poznała
w jego głosie ogładę człowieka szlachetnie urodzonego, nie tylko
w doborze słów, lecz również w intonacji i wymowie. – Dowiedziałem się
przed chwilą, że wczoraj wieczorem przyniesiono tu dziecko. Dziecko,
które utonęło ponoć w rzece.
– Tak, to prawda.
Westchnął ciężko.
– Sądzę, że to może być moja wnuczka. Chciałbym ją zobaczyć, jeśli
nie ma pani nic przeciwko temu.
– Jest w sąsiednim pokoju ze swoim ojcem.
– Z moim synem? Mój syn tu jest?
Serce podskoczyło mu w piersi na tę myśl, aż poderwał się na równe
nogi.
Margot patrzyła na niego zaintrygowana. Niemożliwe, żeby ten
czarnoskóry człowiek był ojcem mężczyzny leżącego w izbie pątniczej.
– Jest z nimi siostra – oznajmiła, choć nie była to właściwie
odpowiedź. – Oboje są bardzo słabi.
Poszedł za nią do sąsiedniej izby.
– To nie jest mój syn – oznajmił. – Mój syn jest niższy i szczuplejszy.
Zawsze gładko ogolony. Ma jasnokasztanowe włosy i nie kręcą mu się tak
jak temu człowiekowi.
– Zatem pan Daunt nie jest pańskim synem.
– Mój nazywa się Armstrong. Ja również.
Margot zwróciła się do Rity:
– Ten pan przyszedł w sprawie dziewczynki. Sądzi, że może być jego
wnuczką.
Rita odsunęła się w bok i wzrok Roberta Armstronga dopiero teraz
spoczął na dziecku.
– Och! – wykrzyknął niepewnie. – Cóż za…
Nie wiedział, co powiedzieć. W mgnieniu oka zrozumiał swoją
głupotę. W myślach cały czas widział dziewczynkę o brązowej skórze,
takiej jak jego dzieci. To oczywiste, że córka Robina musiała mieć jasną
skórę. Lecz choć speszył go w pierwszej chwili widok jasnych włosów
i białej karnacji, to jednak uderzyło go również, że buzia dziewczynki
wydała mu się znajoma. Z początku nie potrafił sobie przypomnieć, skąd ją
zna. Jej nosek nie przypominał Robinowego, no, może był trochę… I ten
zarys skroni… Próbował odtworzyć w pamięci twarz młodej kobiety, którą
widział martwą kilka godzin temu, lecz nie sposób jej było porównać z tym
dzieckiem. Może gdyby ją znał za życia… lecz śmierć tak szybko odmienia
człowieka, że nie mógł przywołać jej obrazu przed oczami. Mimo to miał
uczucie, że coś łączy dziewczynkę z tamtą kobietą, choć nie potrafił tego
czegoś uchwycić.
Uprzytomnił sobie, że kobiety czekają na jego reakcję.
– Niestety, trudność polega na tym, że nigdy przedtem nie widziałem
swojej wnuczki. Córka mego syna mieszkała w Bampton ze swoją mamą,
nie znała mojej rodziny. Niewymownie żałuję, że tak się stało, lecz nie
miałem na to wpływu.
– Życie rodzinne… Nie zawsze jest łatwe – mruknęła Margot
wyrozumiale.
Otrząsnąwszy się ze strachu, który poczuła na widok tego człowieka,
poczuła, że jej stosunek do ciemnoskórego olbrzyma radykalnie się
zmienia.
Robert ukłonił się z wdzięcznością.
– Dowiedziałem się wczoraj o pewnych rodzinnych problemach, a dziś
rano odkryłem, że młoda kobieta będąca matką mojej wnuczki…
Urwał i zerknął niespokojnie na małą. Przywykł do uporczywych
spojrzeń dzieci, lecz kiedy spoczęły na nim oczy tej dziewczynki, zamiast
się zatrzymać, drążyły dalej, aż przeszły na wylot, jakby go w ogóle nie
widziała. Może był to przejaw nieśmiałości. Koty również nie lubią
nawiązywać kontaktu wzrokowego z nieznanymi ludźmi, patrzą w kierunku
człowieka, lecz ich wzrok prześlizguje się po nim i biegnie dalej.
W kieszeni miał kawałek sznurka z przywiązanym piórkiem, który
nieprawdopodobnie działał na koty. Dla dziewczynek nosił laleczkę
zrobioną z kołeczka na płaszcze, z namalowaną buzią i płaszczykiem
z króliczego futra. Wyjął ją i położył dziecku na kolanach. Mała poczuła
zabawkę, spuściła wzrok i zacisnęła na niej rączkę. Margot i Rita
obserwowały ją z taką samą uwagą jak mężczyzna, wymieniając szybkie
spojrzenia.
– Mówił pan o matce tego biedactwa… – przypomniała półgłosem
Margot.
– Oddała ducha, wczoraj wieczorem. Nikt natomiast nie wiedział, co
się stało z dzieckiem. Spytałem pierwszego napotkanego człowieka na
drodze, a on pokierował mnie tutaj. Chociaż pokręcił całą historię i szedłem
tu, sądząc, że dziewczynka utonęła.
– Bo utonęła – powiedziała Margot. – Dopiero później ożyła.
Nieważne, ile razy jej język powtarzał te słowa, za każdym razem
w jej własnych uszach brzmiały niedorzecznie.
Robert zmarszczył brwi i odwrócił się do Rity, szukając u niej
wyjaśnień. Jej twarz niewiele zdradzała.
– Wydawała się martwa, okazało się jednak, że żyje – oznajmiła.
To lakoniczne stwierdzenie omijało niepodobieństwo całej historii
lepiej niż wszelkie wywody i na razie taka była jej wersja. Ogólnikowa,
lecz przynajmniej prawdziwa. Gdyby próbowała ubrać ją w więcej słów,
nieuchronnie wyszłyby na jaw rzeczy sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem.
– Rozumiem – powiedział Robert, chociaż wcale nie rozumiał.
Cała trójka spojrzała ponownie na dziecko. Lalka leżała porzucona na
podłodze, a dziewczynka popadła z powrotem w tę niezwykłą apatię.
– Maleństwo jest przedziwne – przyznała z żalem. – Wszyscy to
zauważyli. A jednak nie wiedzieć dlaczego, człowiek do niej lgnie jak do
nikogo. Podbiła nawet serca kopaczy żwiru, a Bóg świadkiem, że to
gruboskórni ludzie. Przyznasz, Rito, że tak było? Gdyby nikt się po nią nie
zgłosił, Higgs wziąłby ją do siebie jak bezdomnego szczeniaka. Ja też bym
ją zatrzymała, chociaż w bród mam własnych dzieci i wnuków. Ty chyba
również, Rito. Mam rację?
Rita nie odpowiedziała.
– Myślałyśmy, że człowiek, który ją przyniósł, jest jej ojcem –
ciągnęła Margot – ale z tego, co pan mówi…
– A jak on się czuje? Pan Daunt?
– Wyliże się. Jego rany wyglądają na poważniejsze, niż są
w rzeczywistości. Oddycha płynnie, z godziny na godzinę wracają mu
kolory. Myślę, że niedługo się ocknie.
– Wobec tego pojadę do Oksfordu i odszukam syna. Przyjedzie tu
jeszcze dzisiaj przed zmrokiem, aby wyjaśnić tę sprawę.
To rzekłszy, Robert Armstrong założył kapelusz i wyszedł z gospody.

Margot zaczęła przygotowywać zimową izbę na przyjście klientów.


Wieść się rozniosła i na pewno zejdzie się dużo ludzi. Kto wie, czy nawet
nie trzeba będzie otworzyć dużej, letniej, izby? Rita krzątała się między
dzieckiem a śpiącym mężczyzną. Przyszedł do nich Joe. Dziewczynka
obserwowała każdy jego ruch, kiedy nalewał Ricie herbatę do kubka
i poprawiał zasłony, żeby światło nie przeszkadzało choremu. Kiedy
skończył i podszedł popatrzyć na dziecko, wyciągnęło do niego rączki.
– No proszę! – zawołał. – Ależ z ciebie ucieszna dziewuszka!
Spodobał ci się staruszek Joe?
Rita wstała, żeby mógł usiąść, i posadziła mu małą na kolanach.
Dziewczynka natychmiast podniosła na niego wzrok.
– Jak myślisz, jakiego koloru ma oczy? – zastanawiał się. – Błękitne?
Szare?
– Zielonkawoniebieskie – odparła. – Zależy od światła.
Dalej zastanawiali się nad tym problemem, kiedy po raz trzeci tego
dnia rozległo się głośne pukanie do drzwi. Oboje aż drgnęli przestraszeni.
– Co znowu?! – usłyszeli krzyk Margot razem z odgłosem jej kroków
drepczących pośpiesznie do wejścia.
Dobiegł ich odgłos otwieranych drzwi, a następnie…
– Och! – wykrzyknęła Margot. – Och!
Tatuś!

Anthony Vaughan sporządzał inwentaryzację wszystkich przedmiotów


należących do fabryczki witriolu na Wyspie Brandy, aby przygotować je do
licytacji. Była to żmudna robota i mógłby ją zlecić komuś innemu, lecz
w obecnej chwili odpowiadała mu jej monotonna powtarzalność. W innych
okolicznościach likwidacja gorzelni byłaby nader nieprzyjemną czynnością.
Tak dużo w nią zainwestował: kupił posiadłość w Buscot, razem z domem,
polami i wyspą, ułożył szczegółowy plan, przeprowadził staranne badania,
postawił zbiorniki, obsadził całe zagony buraków, nawet zbudował stację
kolejową i most, aby przewozić buraki na wyspę, nie mówiąc o właściwej
gorzelni oraz wytwórni witriolu… Ambitny eksperyment, do którego miał
zapał, kiedy był kawalerem, a potem świeżo upieczonym mężem i młodym
ojcem. Nie można nawet powiedzieć, żeby przedsięwzięcie nie wypaliło,
ale nie mógł się dłużej w nie angażować. Amelia zniknęła, a z nią cały jego
zapał do pracy. Inne interesy przynosiły wystarczające dochody – farmy
radziły sobie nieźle, a udziały w kopalniach ojca uczyniły go człowiekiem
majętnym. Po co łamać sobie głowę nad rozwiązywaniem kolejnych
problemów, skoro łatwiej było po prostu wszystko sprzedać? Czerpał
szczególną satysfakcję z rozbiórki, wystawiania na aukcję, topienia
i rozmontowywania świata, w który zainwestował tyle czasu i pieniędzy.
Sporządzanie tych drobiazgowych list pozwalało mu zapomnieć. Liczył,
mierzył, spisywał, a nuda tych czynności działała na niego kojąco.
Pomagała mu nie myśleć o Amelii.
Obudził się dzisiaj, chwytając za ogon jakiś sen, i choć nie mógł go
sobie przypomnieć, podejrzewał, że był to ten sam sen, zbyt okropny, by
o nim mówić, ten sam, który go dręczył przez pierwsze dni po tym
strasznym zdarzeniu. Pozostawił po sobie uczucie wydrążenia. Gdy później
Vaughan szedł przez podwórze, wiatr przyniósł skądś strzępy piskliwego
dziecięcego głosiku. Oczywiście z daleka wszystkie dziecięce głosy brzmią
tak samo. Mimo to te dwa zdarzenia tak go rozstroiły, że z ulgą zasiadł do
swego monotonnego zajęcia.
Właśnie jego wzrok padł w magazynie na coś, co otworzyło ową
rozpadlinę w przeszłość, aż się skulił w sobie. Był to słój z lukrecjowymi
laseczkami, ukryty w zakurzonym kącie. I nagle przed nim stanęła –
wyciągała rączkę do otworu słoja i wyjmowała dwie laseczki połączone tak
mocno, że nie sposób ich było rozdzielić, zachwycona, że pozwolono jej
zjeść obydwie. Serce zabiło mu tak boleśnie, że słój wyśliznął się z palców
i roztrzaskał o cementową podłogę. To wystarczyło, aby do końca dnia nie
mógł już odzyskać spokoju, w każdym razie nie tutaj, gdzie się zjawiła.
Zawołał, żeby mu przyniesiono miotłę do zamiecenia potłuczonego
szkła, i kiedy usłyszał tupot biegnących stóp, spodziewał się ujrzeć swego
sekretarza, lecz zamiast niego ze zdziwieniem zobaczył w drzwiach
ogrodnika, Newmana. Zasapany Newman ledwo łapał oddech, mimo to
zaczął natychmiast coś mówić, tak że słowa, które gorączkowo wyrzucał ze
zdyszanej piersi, ledwo można było zrozumieć między głośnymi haustami
powietrza. Vaughan uchwycił tylko słowo: „utonęła”.
– Spokojnie, Newman, mów trochę wolniej.
Ogrodnik zaczął więc od początku i tym razem udało mu się
wyartykułować coś na kształt opowieści o dziewczynce, którą wyciągnęli
z wody umarłą, a potem ożyła.
– Pod Łabędziem w Radcot – zakończył. – Powiadają, że ma cztery
latka – dodał tak cicho, jakby nie miał odwagi wypowiedzieć tych słów.
– Chryste! – Vaughan podniósł ręce do głowy, lecz szybko wziął się
w garść. – Postaraj się, aby moja żona o tym nie usłyszała, dobrze? –
poprosił.
Zanim jednak ogrodnik otworzył usta, Vaughan zrozumiał, że jego
przestroga jest spóźniona.
– Pani Vaughan już tam popłynęła. Samiutka. Wiadomość przyniosła
praczka, pani Jellicoe, która usłyszała o tym wczoraj wieczorem od kogoś
z gospody. Nie wiedzieliśmy, z czym przyszła. Jakbyśmy wiedzieli,
tobyśmy jej nie dopuścili do pani. Myśleliśmy, że chce złożyć wymówienie.
Zanim się obejrzeliśmy, pani Vaughan już biegła do szopy z łodziami i za
nic nie mogliśmy jej zatrzymać. Jakeśmy dotarli na miejsce, to jej łódź już
ginęła z oczu.
Vaughan pognał do domu, gdzie przewidujący stajenny przygotował
już dla niego konia.
– Musi pan lecieć na skrzydłach, żeby ją dogonić – ostrzegł.
Dosiadłszy wierzchowca, Vaughan ruszył w kierunku Radcot. Przez
kilka minut pędził galopem, lecz potem zwolnił do kłusa. Lecieć na
skrzydłach? Nie ma mowy, żebym ją dogonił. Po ślubie często pływali
razem łódką i szybko się przekonał, że żaden mężczyzna, jakiego znał, nie
dorównałby jej w wiosłowaniu. Była szczupła i dzięki temu lekka, lecz
bardzo silna. Dzięki ojcu pływała łódkami po rzece, zanim nauczyła się
chodzić. Pióra jej wioseł wchodziły w wodę bez najmniejszego pluśnięcia
i wynurzały się gładko niczym wyskakująca ryba. Podczas gdy inni
czerwienieli na twarzach i pocili się z wysiłku, jej spokojne oblicze
okrywało się zaledwie delikatnym rumieńcem. Promieniała ze szczęścia,
kiedy czuła przyciągającą moc wody. Większość kobiet w żałobie stawała
się słaba i miękka, lecz w Helenie ból wypalił tę odrobinę łagodności,
której nabrała po narodzinach córki, a podsycił surowość. Składała się teraz
z samych mięśni i ścięgien, a muskularnej budowie ciała towarzyszyła
zapalczywa determinacja. W dodatku miała pół godziny przewagi. Polecieć
na skrzydłach i dogonić? Nie ma szans. Helena jest już poza zasięgiem. Od
dawna.
To za sprawą nadziei zawsze wyprzedzała go o kilka kroków. Vaughan
rozstał się z nadzieją dawno temu. Wierzył, że gdyby żona uczyniła to
samo, mogliby znowu być szczęśliwi. Tymczasem ona podsycała w sobie
nadzieję, karmiła ją każdą błahostką, której mogła się uchwycić, a jeśli
żadnej nie znajdowała, rozpalała ją jakąś uporczywą wiarą, którą sama
wymyślała. Na próżno próbował pocieszyć żonę, na próżno podsuwał jej
obrazy przyszłości, innego życia.
– Moglibyśmy wyjechać i osiąść gdzieś za granicą – przekonywał ją.
Rozmawiali o tym tuż po ślubie, snując plany na kilka lat w przód.
– Czemu nie? – odpowiadała wtedy, przed zniknięciem Amelii, zanim
ich córka w ogóle przyszła na świat.
Potem zasugerował to ponownie. Mogliby wyjechać do Nowej
Zelandii na rok, dwa. Właściwie po co w ogóle mieliby tu wracać? Nie
muszą. Nowa Zelandia to wspaniałe miejsce, można tam żyć, pracować…
Helena była wstrząśnięta.
– A jak nas tam znajdzie Amelia?
Próbował z nią rozmawiać o innych dzieciach, od początku planowali
mieć ich więcej, lecz przyszłe dzieci były dla jego żony czystą,
niematerialną abstrakcją. Tylko on widział je przyobleczone w ciała, we
śnie i na jawie. Przez dwa lata nie powrócili do małżeńskiego życia
intymnego, które urwało się nagle w dniu, kiedy zniknęła ich córka. Zanim
pojawiła się Helena, przez wiele lat żył niemal w celibacie. Podczas gdy
inni mężczyźni brali kobiety za pieniądze lub uwodzili dziewczęta, które
mogli potem porzucić, Vaughan szedł do łóżka sam i radził sobie własnymi
siłami. Nie miał ochoty do tego powracać. Jeśli żona nie chce się z nim
kochać, to nie będzie nic. Duch witalności w nim wygasł. Nie spodziewał
się więcej zażywać cielesnych rozkoszy, z Heleną czy bez niej. Odrzucał
jedną nadzieję po drugiej.
Ona składała winę na niego. On również. Zadaniem ojca jest
zapewnienie dzieciom bezpieczeństwa, a on zawiódł.
Zdał sobie sprawę, że stoi w miejscu. Jego koń spuścił łeb i szukał
smakołyków między zimowymi liśćmi paproci.
– Nic tu po tobie – powiedział Vaughan. – Ani po mnie.
Przytłoczyło go ogromne znużenie. Przez chwilę zastanawiał się
nawet, czy nie jest chory, czy da radę jechać dalej. Przypomniało mu się, że
całkiem niedawno ktoś mu powiedział: „To nie może tak dłużej trwać”.
Ach, to ta kobieta z Oksfordu, pani Constantine. Cała ta wyprawa okazała
się skończoną głupotą. Ale w tej jednej sprawie miała rację. Nie może tak
dalej żyć.
Ruszył w dalszą drogę.

Pod Łabędziem kłębi się tłum jak nigdy, zważywszy na godzinę i porę
roku, pomyślał. Wszyscy podnieśli na niego wzrok z ciekawością ludzi,
którzy tkwią właśnie w środku bardzo ciekawych wydarzeń i oczekują
dalszego rozwoju wypadków. Nie zwracając na nich uwagi, ruszył prosto
w stronę baru, gdzie kobieta tylko rzuciła na niego wzrokiem i powiedziała:
– Proszę za mną.
Poprowadziła go przez krótki korytarz wyłożony boazerią, aż do
starych dębowych drzwi. Otworzyła je i odsunęła się na bok, aby go puścić
przodem.
Wstrząs, jaki przeżył, miał zbyt wiele przyczyn, aby mógł je od siebie
oddzielić. Dopiero po jakimś czasie zaczął wyławiać z chaosu pojedyncze
włókna wrażeń, nadawać im nazwy i wprowadzać w nie jakiś porządek.
Pierwsza pojawiła się konsternacja, ponieważ spodziewał się ujrzeć
w środku żonę, lecz nigdzie jej nie znalazł. Jako drugie spadło na niego
zaskoczenie na widok bardzo znajomej twarzy, której prawie zapomniał.
Była to twarz młodej kobiety, niewiele starszej od dziecka, którą kiedyś
poprosił o rękę, a ona odrzekła ze śmiechem: „Tak, jeśli będę mogła zabrać
swoją łódź”. Obróciła się do niego promienną twarzą, usta rozciągnęły jej
się ze szczęścia, a oczy błyszczały miłością.
Stanął jak wryty. To była jego żona, Helena – śmiała, radosna,
wspaniała, jak dawniej. Jak przedtem.
Roześmiała się na jego widok.
– Och, Anthony! Co z tobą?
Spuściła wzrok, wzięła coś w ramiona i zaczęła przemawiać
melodyjnym, radosnym głosem, który pamiętał z innych czasów.
– Spójrz – powiedziała, lecz nie do niego. – Popatrz, kto to przyszedł.
Trzeci szok.
Odwróciła maleńką osóbkę twarzą do niego.
– Tatuś przyszedł!
Przebudzenie śpiącego

Przez cały ten czas mężczyzna z palcami poplamionymi czarnym


tuszem spał w izbie pątniczej gospody Pod Łabędziem w Radcot. Leżał bez
ruchu z głową opartą na poduszce z pierza i tylko jego pierś unosiła się
i opadała z oddechem.
Można sobie wyobrażać sen na wiele sposobów, lecz prawdopodobnie
żaden z nich nie będzie zbyt bliski prawdzie. Nie wiemy, jakie to uczucie,
kiedy się zasypia, ponieważ zanim proces ów dobiega końca, tracimy
zdolność zapisywania rzeczy w pamięci. Wszyscy jednak znamy delikatne
uczucie osuwania się, które je poprzedza i od którego powstał zwrot
„zapaść w sen”.
Kiedy Henry Daunt miał dziesięć lat, zobaczył obraz dużego jesionu
z korzeniami wrastającymi w podziemną rzekę, gdzie mieszkały syreny lub
najady, zwane Pannami Przeznaczenia. Gdy myślał o zasypianiu, wyobrażał
sobie coś, co bardzo przypominało ową podziemną rzekę. Uważał, że
w czasie snu pływa w wodzie, która jest nieco gęstsza niż zwykle, odpycha
się bez wysiłku ramionami, raz w jedną stronę, raz w drugą, z poczuciem
miłej bezcelowości. Czasami powierzchnia wody znajdowała się tuż nad
jego głową, a cały świat życia na jawie, wraz z jego kłopotami
i przyjemnościami, czatował po drugiej stronie i deptał mu po piętach.
W takich chwilach budził się z poczuciem, jakby w ogóle nie spał. Na ogół
jednak sypiał dobrze, budził się wypoczęty, a czasem z uczuciem szczęścia,
bo we śnie spotkał przyjaciół albo matka, choć od dawna nie żyła,
przesyłała mu pełną miłości wiadomość. Nie miał nic przeciwko temu. Nie
lubił natomiast budzić się w chwili, kiedy ostatnie przebłyski jakiejś nocnej
przygody zapadały bez pamięci w toń.
W gospodzie Pod Łabędziem nie zdarzyła się jednak żadna z tych
rzeczy. Podczas gdy życie pracowało nad zaleczeniem jego ran – pomagało
krzepnąć krwi w rozciętych miejscach i przeprowadzało skomplikowane
zabiegi wewnątrz czaszki, która przeżyła wiele uderzeń pod Diabelskim
Jazem – Henry Daunt tonął, tonął, tonął w najciemniejszej głębinie swej
podwodnej pieczary, gdzie nic nie wpływało ani nie wypływało i wszystko
było czarne i nieruchome niczym grób. Unosił się tak nieskończenie długo,
aż w końcu jego pamięć się zbudziła, a nieruchome głębiny zadrżały
i ożyły.
Przez jego świadomość przewijały się najróżniejsze doznania, bez
szczególnego porządku: tępe uczucie rozczarowania małżeństwem; kłucie
zimna w opuszkach palców – czuł je wczoraj na Trewsbury Mead, kiedy
zatykał palcem wskazującym strumyczek, który był Tamizą, i czekał, aż
wody zbierze się zbyt dużo, by mógł ją utrzymać.
Jego własne ciało płynące i szybujące na łyżwach po zamarzniętej
Tamizie. Miał wtedy dwadzieścia lat; tego dnia poznał przyszłą żonę
i jeździli tak przez wiele tygodni, do końca zimy i pierwszego dnia wiosny,
kiedy wzięli ślub.
Kompletne osłupienie i bijatykę myśli na widok wyrwy na horyzoncie,
gdzie kiedyś stała stróżówka starego klasztoru. Miał wtedy sześć lat i po raz
pierwszy przekonał się, że świat fizyczny może podlegać tak radykalnym
zmianom.
Brzęk tłuczonego szkła i przekleństwa ojca, szklarza, dochodzące
z podwórza.
Tak więc treść, która wypełniała jego głowę, uznała z zadowoleniem,
że jest na miejscu cała i nienaruszona.
Na koniec pojawiło się coś innego niż cała reszta, coś, co pochodziło
z całkiem innej sfery. Nie było mu zupełnie obce, śnił już o tym kiedyś,
częściej, niż sądził. Pozostawało zawsze tuż poza granicą świadomości,
ponieważ nigdy nie zwracał na nie uwagi w prawdziwym świecie, tylko
w wyobraźni. Dziecko. Jego dziecko. To, którego nie udało mu się spłodzić
z Miriam i nie próbował spłodzić z żadną inną kobietą. Jego przyszłe
dziecko. Obraz przemknął, pojawił się i zniknął, lecz wywołał reakcję
śpiącego: mężczyzna spróbował dźwignąć ociężałe członki, aby go
uchwycić. Obraz umknął i znalazł się poza zasięgiem, lecz pozostawił po
sobie wrażenie, że tym razem wizja zawierała coś bardziej palącego niż
poprzednio. Czy nie była bardziej realna? Była w niej dziewczynka,
prawda? Lecz chwila uleciała.
Po raz kolejny zmienił się obraz w umyśle Henry’ego Daunta. Ujrzał
krajobraz, obcy i niepokojący, a zarazem głęboko osobisty. Zrujnowana
ziemia. Roztrzaskane, ostre głazy. Wydrążone kratery. Niekształtne,
sterczące narośle. To musi być… co? Wojna? Trzęsienie ziemi?
W jego świadomość zaczęło się wsączać mętne światło i zaświtała
w niej myśl. Krajobraz nie był czymś, co kiedykolwiek widział, tylko…
czymś innym. Nie obrazami, lecz skrawkami informacji przekazywanych
do mózgu… przez język… Skały przetłumaczyły się na roztrzaskane
rumowisko zębów… Zwały zrytej ziemi przeistoczyły się w tkankę w jego
ustach.
Ocknął się.
Zesztywniał przerażony. Poczuł przeszywający ból w nogach i rękach.
Co się stało?
Otworzył oczy i zobaczył… ciemność. Ciemność? Czyżby oślepł?
Przestraszony, sięgnął dłońmi do twarzy. Kolejna fala bólu.
W miejscu, gdzie powinna się znajdować jego twarz, napotkał coś obcego,
pozbawionego czucia, coś grubszego od skóry, naciągniętego na kości.
Szukał brzegu, aby to zerwać, lecz palce miał spęczniałe i niezdarne.
Rozległ się głos, kobiecy.
– Panie Daunt!
Czyjeś dłonie chwyciły go za ręce, zaskakująco silne dłonie.
Powstrzymały go przed zerwaniem obcego ciała.
– Proszę tego nie szarpać. Został pan ranny. Może się pan czuć
odrętwiały, ale jest pan w bezpiecznym miejscu, w gospodzie Pod
Łabędziem, w Radcot. Miał pan wypadek. Pamięta pan coś?
Sam nie wiedział kiedy, z głowy na język stoczyło się słowo,
przekoziołkowało po gruzowisku ust, lecz kiedy się wydostało, nie
rozpoznał go. Spróbował jeszcze raz, wkładając w to więcej wysiłku.
– O…czy!
– Są spuchnięte. W czasie wypadku uderzył pan o coś głową. Kiedy
zejdzie obrzęk, będzie pan widział jak dawniej.
Dłonie odciągnęły jego palce od twarzy. Usłyszał odgłos nalewania
płynu, lecz uszy nie potrafiły mu powiedzieć, jakiego koloru jest płyn ani
z czego jest zrobiony dzbanek, ani jakiej wielkości jest naczynie do picia.
Poczuł, że łóżko się przechyla, jak wtedy, gdy ktoś siada na brzegu, lecz nie
miał pojęcia, co to za osoba. Świat niespodziewanie stał się niepoznawalny,
a on tkwił do niego przykuty i unieruchomiony.
– Oczy!
Kobieta znowu chwyciła go za dłonie.
– To tylko obrzęk. Kiedy zejdzie, będzie pan normalnie widział.
Proszę się napić. Pewnie nie będzie panu łatwo. Myślę, że nie ma pan
czucia w wargach, więc przechylę panu naczynie.
Miała rację. Nic go nie uprzedziło, nie poczuł dotyku naczynia na
wargach, tylko niespodziewany smak słodkiego płynu w ustach.
Mruknięciem dał do zrozumienia, że połknąłby więcej.
– Lepiej pić częściej, a małymi łyczkami – powiedziała. – Pamięta
pan, jak się tu dostał? – spytała.
Zastanawiał się. Własna pamięć wydawała mu się teraz obca. Od
powierzchni odbijały się pojedyncze niespójne obrazy, które musiały
pochodzić z innego czasu, innego miejsca. Wydał nieokreślony odgłos
i poruszył się niepewnie.
– Mała dziewczynka, którą pan przyniósł… Może pan powiedzieć,
kim jest?
Rozległo się pukanie, a po sekundzie otworzyły się drzwi.
– Zdawało mi się, że słyszałam głosy. Przyprowadziłam ją.
Materac się podniósł, co znaczyło, że kobieta wstała.
Sięgnął dłonią do twarzy i tym razem wiedząc, że pozbawiona czucia
warstwa jest jego skórą, wyczuł linię maleńkich kolców. To czubki jego
rzęs, na wpół schowane w fałdach spuchniętego ciała. Niezdarnie nacisnął
skórę powyżej i poniżej linii rzęs i rozchylił powieki.
– Nie! – krzyknęła kobieta, lecz za późno.
Blask dźgnął go w oko, aż zaparło mu dech. Przyniósł ból, ale nie
tylko; na fali światła ujrzał obraz, który widział we śnie. Dziewczynka
unosząca się na wodzie, jego przyszłe dziecko, płód jego wyobraźni.
– Czy to pańska córka? – spytała nowo przybyła kobieta.
Dziecko o oczach koloru Tamizy, tak samo jak rzeka pozbawionych
wyrazu.
Tak, odparło serce, które podskoczyło mu w piersi. Tak. Tak.
– Nie – odpowiedział.
Smutna opowieść

Przez cały długi dzień klienci gospody rozprawiali o tym, co zdarzyło


się Pod Łabędziem. Wszyscy wiedzieli, że państwo Vaughanowie siedzą
w prywatnej izbie Margot i Joego w głębi domu ze swoją odzyskaną
córeczką. Rozeszła się również wieść, że o świcie zjawił się w gospodzie
bogaty Murzyn, Robert Armstrong z Kelmscott, i że wieczorem ma również
przyjechać jego syn. Z ust do ust przekazywano sobie imię i nazwisko
Robin Armstrong.
W teatrach wyobraźni podniesiono kurtyny i gawędziarskie umysły
zabrały się do pracy. W obsadzie figurowały te same cztery postacie: pan
Vaughan, pani Vaughan, Robin Armstrong oraz dziewczynka. Sceny, które
rozgrywały się w głowach, obfitowały w wielkie melodramaty, bohaterowie
spoglądali na siebie z nienawiścią, zerkali złowrogo, łypali podejrzliwie.
Cedzili słowa przez zęby z wyniosłą godnością lub przeszywającą grozą.
Wyrywali sobie dziewczynkę niczym zazdrosne dzieci lalkę. Jeden
z parobków, który miał zacięcie do liczenia, zorganizował w myślach
licytację dziecka, gdy tymczasem awanturnicy, którzy na jakiś czas
porzucili gospodę Pod Pługiem, snuli fantazje, w których pan Vaughan
wyciągnął z wewnętrznej kieszeni broń – rewolwer? sztylet? – i rzucił się
na pana Armstronga z zaciekłością godną prawdziwego ojca. Jeden
z bardziej pomysłowych umysłów w momencie największego napięcia
przywrócił dziecku mowę. „Tatusiu!”, zawołało, wyciągając rączki do pana
Armstronga i rozwiewając tym samym wszelkie nadzieje Vaughanów,
którzy padli sobie z płaczem w objęcia. Rola pani Vaughan w tych
teatralnych scenach ograniczyła się prawie wyłącznie do szlochania –
wykorzystywała w tym celu krzesło lub podłogę – i w przytłaczającej
większości inscenizacji kończyła się omdleniem. Pewien młody hodowca
rukwi wyobraził sobie dramaturgię, z której był szczególnie dumny,
z udziałem nieprzytomnego mężczyzny leżącego w łóżku: ocknąwszy się
z długiego snu i słysząc odgłosy sprzeczki dobiegające z sąsiedniej izby,
podniósł się, wszedł do pokoju (lewa strona sceny) i tam wydał iście
salomonowy wyrok, że dziewczynka zostanie przekrojona na pół i oddana
po połowie Vaughanom i Armstrongowi.
Kiedy minęła piąta po południu i z nieba wyparował ostatni poblask
dnia, tak że tylko rzeka mieniła się w ciemności, pod gospodę zajechał
mężczyzna na koniu i zsiadł z siodła. W zimowej izbie panował nieopisany
harmider, tak więc zanim ktokolwiek zauważył, że otworzyły się drzwi i do
środka wszedł mężczyzna, nowo przybyły zdążył je już za sobą zamknąć.
Przez długą chwilę stał i wsłuchiwał się w swoje nazwisko krążące z ust do
ust w ogólnym zgiełku. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, a nawet jeśli
zwrócił, nie przyszło mu do głowy, że jest to człowiek, którego wszyscy
oczekują. Ci, którzy wiedzieli, jak wygląda starszy pan Armstrong –
a puszczono już w obieg historię, że jest on bękartem księcia i niewolnicy –
czekali na wysokiego, silnego i ciemnoskórego mężczyznę, nic zatem
dziwnego, że nie rozpoznali tego młodzieńca, był bowiem blady i szczupły,
z jasnokasztanowymi włosami, które opadały łagodnymi lokami na
kołnierzyk. Mimo to miał w sobie coś, co przykuwało uwagę: oczy tak
jasnobłękitne, że wydawały się zaledwie odbiciem, i delikatną, niemal
dziewczęcą skórę. Pierwsza spostrzegła go Margot i sama nie wiedziała,
czy to kobiecy, czy też macierzyński instynkt tak ją poruszył na jego widok,
albowiem bez względu na to, czy widziało się w nim chłopca, czy
mężczyznę, patrzyło się na niego z przyjemnością.
Młodzieniec ruszył w jej stronę. Kiedy półgłosem podał jej swe
nazwisko, wyciągnęła go z zatłoczonej sali na mały korytarz w głębi domu,
gdzie paliła się jedna świeca.
– Słyszałam, że stracił pan swoją biedną żonę, panie Armstrong. Nie
wiem, co powiedzieć od czasu, kiedy był tu pański ojciec dziś rano…
– Wszystko rozumiem – przerwał jej. – Wyprzedziłem w drodze
waszego pastora. Pozdrowił mnie, domyśliwszy się celu mej podróży
i pośpiechu, i… – Urwał, a Margot wydało się, że w półmroku korytarza
otarł łzę, zbierając siły, aby mówić dalej. – Wyjaśnił mi, że to nie jest Alice.
Zgłosiła się po nią inna rodzina. – Spuścił głowę. – Mimo to uznałem, że
powinienem tu przyjść, skoro dojechałem tak daleko, a wy mnie
oczekujecie. Teraz jednak już pójdę, proszę powiedzieć ode mnie państwu
Vaughan, że bardzo… – znowu głos mu się załamał – że bardzo się cieszę
z ich szczęścia.
– Och, ale nie może pan wyjść bez posilenia się chociaż. Kufel piwa?
Gorącego ponczu? Przebył pan daleką drogę, proszę usiąść i odpocząć.
Państwo Vaughan siedzą w naszym pokoju i liczą, że przynajmniej złożą
panu kondolencje…
Otworzyła drzwi i wprowadziła go do środka.
Robin Armstrong wszedł do pokoju z niezręczną i przepraszającą
miną. Pan Vaughan, rozczulony jego widokiem, wyciągnął dłoń i uścisnął
go serdecznie, zanim sobie uprzytomnił, że zamierza to zrobić.
– Przykro mi – powiedzieli obaj mężczyźni jednocześnie. – Czuję się
niezręcznie – dodali również chórem, tak że nie sposób było orzec, który
przemówił pierwszy.
Zanim któryś zdołał ochłonąć, inicjatywę przejęła pani Vaughan.
– Jest nam tak ogromnie przykro z powodu pańskiej straty, panie
Armstrong.
Młodzieniec odwrócił się w jej stronę.
– Co się…? – spytała po chwili. – O co chodzi?
Robin Armstrong, wpatrując się w dziecko siedzące na jej kolanach,
zachwiał się na nogach. Oparł się ciężko o Margot, a wreszcie osunął na
krzesło, które szybko podsunął mu Vaughan. Młodzieniec zatrzepotał
powiekami i stracił przytomność.
– Wielki Boże! – wykrzyknęła Margot i pobiegła, aby sprowadzić Ritę
z izby śpiącego fotografa.
– Odbył długą podróż – powiedziała Helena, pochylając się z troską
nad nieprzytomnym młodym człowiekiem. – Jechał tu z taką nadzieją…
tylko po to, aby się dowiedzieć, że jej tu nie ma… Przeżył szok.
– Heleno – powiedział ostrzegawczym tonem Vaughan.
– Siostra będzie wiedziała, jak go ocucić.
– Heleno.
– Na pewno ma goździki albo sole trzeźwiące.
– Heleno!
Odwróciła się do męża.
– O co chodzi? – Patrzyła na niego przejrzystymi oczami, z czołem
bez jednej zmarszczki.
– Kochanie – powiedział i głos mu zadrżał. – Czy nie jest możliwe, że
on zemdlał z innego powodu?
– Z jakiego innego powodu?
Mąż zadrżał, widząc na jej obliczu tak niewinne zdziwienie.
– A jeśli… – Nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa, więc tylko
wskazał gestem dziewczynkę, która siedziała na krześle senna i obojętna. –
Jeśli to jednak… mimo wszystko…
Otworzyły się drzwi i do pokoju wbiegła Margot, a za nią Rita, która
ze spokojem i pewnością siebie przykucnęła obok młodego mężczyzny,
chwyciła jego nadgarstek i popatrzyła na swój zegarek.
– Już dochodzi do siebie – powiedziała Margot, widząc, jak drgają mu
powieki. Ujęła jego bezwładną dłoń i zaczęła ją rozcierać.
Rita popatrzyła surowo na twarz Robina Armstronga.
– Nic mu nie będzie – potwierdziła spokojnie, chowając zegarek
z powrotem do kieszeni.
Młody mężczyzna otworzył oczy. Wziął kilka nierównych, urywanych
oddechów i zasłonił dłońmi oszołomioną twarz. Kiedy je ponownie opuścił,
znów wyglądał normalnie.
Popatrzył na dziecko.
– Rozsądek podpowiada, że to nie Alice – mówił, zacinając się. – To
wasza córeczka. Tak twierdzi pastor. Wy tak twierdzicie. Więc tak musi
być.
Helena skinęła głową i zamrugała, aby osuszyć łzy współczucia dla
młodego ojca.
– Pewnie zastanawiają się państwo, czemu mogłem tak łatwo pomylić
własne dziecko z cudzym. Otóż minął prawie rok od czasu, gdy ostatnio
widziałem swoją córeczkę. Przypuszczam, że nie znają państwo sytuacji,
w jakiej się znalazłem, więc winien wam jestem wyjaśnienia. Wziąłem ślub
potajemnie. Kiedy rodzina mojej żony dowiedziała się o naszym uczuciu
oraz o tym, że chcemy się zaręczyć, zaczęli nam stawiać przeszkody.
Byliśmy młodzi i głupi. Nie rozumieliśmy, jaką krzywdę wyrządzamy sobie
i naszym rodzinom tym potajemnym ślubem, lecz tak właśnie uczyniliśmy.
Moja żona uciekła, aby ze mną zamieszkać, a niespełna rok później
urodziła nam się córeczka. Ufaliśmy, że dziecko zmiękczy serca jej
rodziców, lecz były to próżne nadzieje. Pozostali równie nieugięci jak na
początku. Z czasem żona zaczęła się niecierpliwić z powodu braku wygód,
którymi cieszyła się przed ślubem. Było jej ciężko wychowywać dziecko
bez służby domowej, która ułatwiała jej życie w domu rodzinnym.
Robiłem, co mogłem, aby podtrzymać jej pogodę ducha, zachęcałem, aby
uwierzyła w miłość, lecz w końcu doszła do wniosku, że jedynym
sposobem, aby coś jeszcze w życiu osiągnąć, jest mój wyjazd do Oksfordu,
gdzie miałem wpływowych przyjaciół. Mógłbym tam zarobić więcej
pieniędzy i po kilku latach stać by nas było na wygodne życie, za jakim
tęskniła. Tak więc z ciężkim sercem opuściłem Bampton i wynająłem pokój
w Oksfordzie. Miałem szczęście. Znalazłem pracę i wkrótce zacząłem
zarabiać więcej niż wcześniej, a choć tęskniłem za żoną i dzieckiem,
przekonywałem siebie, że wszystko to robię w dobrym celu. Z listów, które
mi z rzadka przysyłała, wnioskowałem, że ona również jest szczęśliwsza.
Przyjeżdżałem, aby się z nimi spotkać, gdy tylko mogłem, i tak żyliśmy
przez pół roku. Pewnego dnia, gdy obowiązki zawodowe zawiodły mnie
w górę rzeki, pomyślałem, że zrobię rodzinie miłą niespodziankę
nieoczekiwaną wizytą.
Przełknął ślinę i poprawił się na krześle.
– Odkryłem wówczas coś, co na zawsze odmieniło moje stosunki
z żoną. Nie była sama. Człowiek, którego z nią zastałem… Im mniej o nim
mówić, tym lepiej. Widząc, jak zachowuje się wobec niego moja córka,
domyśliłem się, że był w tym domu stałym gościem. Doszło między nami
do szorstkiej wymiany słów, po której wyjechałem. Jakiś czas później, gdy
nadal żyłem w wielkiej rozterce, niepewny, co powinienem uczynić,
otrzymałem list od żony, w którym oznajmiła mi, że nie chce mieć ze mną
więcej nic wspólnego i pragnie żyć z owym mężczyzną jako jego żona.
Oczywiście mogłem się na to nie zgodzić, mogłem zażądać, by dotrzymała
złożonej przysięgi. A po tym, co się stało, widzę, że powinienem był to
zrobić. Wszystko potoczyłoby się inaczej. Jednak w zamęcie, jakiego
doświadczałem w tamtym czasie, odpowiedziałem, że skoro taka jest jej
wola, to zgadzam się na ten układ i przyjadę po Alice, gdy tylko zarobię
dość pieniędzy, aby zapewnić dziecku dom, jakiego potrzebuje. Napisałem,
że spodziewam się to osiągnąć przed upływem roku, i rzuciłem się w wir
pracy ze zdwojoną energią. Nigdy potem nie widziałem się z żoną, lecz
wydzierżawiłem dom i przygotowałem go, aby zamieszkać z córką.
Liczyłem, że jedna z moich sióstr przyjedzie, aby zastąpić jej matkę. Dziś
rano, gdy miałem właśnie dopełniać formalności związanych z tym planem,
zjawił się u mnie ojciec z wieścią o śmierci mojej żony. Poinformował mnie
również, że Alice zaginęła. Dowiedziałem się od ludzi, że kilka miesięcy
temu moją żonę porzucił kochanek i że od tamtej pory ona i dziecko żyły
w nędzy. Mogę się tylko domyślać, że nie skontaktowała się ze mną,
ponieważ trawił ją wstyd.
Przez cały czas swej relacji Robin Armstrong prawie nie odrywał
spojrzenia od dziewczynki. Kilkakrotnie tracił wątek i musiał siłą odwracać
wzrok, aby się skoncentrować i podjąć na nowo w miejscu, gdzie przerwał,
lecz po kilku zdaniach jego spojrzenie znów biegło w stronę dziecka.
W końcu westchnął z bólem.
– Niechętnie opowiadam tę historię, ponieważ nie tylko obnaża
żałosne upodobanie mojej żony do wielkiego świata, lecz także mnie stawia
w złym świetle. Proszę, nie obwiniajcie jej, była bowiem młoda. To ja
namówiłem ją do potajemnego ślubu, moja słabość w chwili kryzysu
doprowadziła ją do upadku i śmierci, a może i utraty dziecka. Powinienem
zapewne opowiedzieć to wszystko z większą delikatnością. Gdybym miał
więcej przytomności, zrelacjonowałbym to mniej obcesowo, lecz po takim
szoku trudno dojść do siebie. Proszę o wybaczenie, jeśli wykazałem zbyt
niestosowną szczerość, chciałem tylko wytłumaczyć swoją reakcję. Prawdą
jest, że na widok waszej córki poczułem się tak, jakbym stanął twarzą
w twarz z moją ukochaną Alice, lecz widać wyraźnie, że dziewczynka mnie
nie poznaje, a choć przypomina moją córeczkę i to w stopniu wręcz
uderzającym, wciąż siebie upominam, że nie widziałem jej prawie rok,
a przecież dzieci tak szybko się zmieniają, nieprawdaż?
Odwrócił się do Margot.
– Bez wątpienia pani również ma dzieci i może potwierdzić, że mówię
prawdę w tym względzie.
Margot aż drgnęła, kiedy młodzieniec do niej przemówił. Otarła łzę,
którą uroniła, słuchając jego opowieści, lecz jakiś dziwny zamęt w głowie
nie pozwolił jej odpowiedzieć natychmiast.
– Czy mam rację, że dzieci przez rok zmieniają się czasem nie do
poznania? – powtórzył pytanie Robin.
– No cóż… tak, zapewne się zmieniają… – odparła Margot bez
przekonania.
Robin Armstrong wstał z krzesła i zwrócił się do Vaughanów:
– To z rozpaczy zbyt pochopnie rozpoznałem w waszej córce swoją
Alice. Przepraszam, jeśli państwa przestraszyłem. Nie miałem złych
zamiarów.
Przyłożył palce do ust, wyciągnął dłoń i uzyskawszy w wyrazie oczu
Heleny milczące pozwolenie, złożył delikatny pocałunek na policzku
dziewczynki. Oczy mu się zaszkliły, lecz zanim łzy zdążyły spłynąć,
młodzieniec skinął kobietom głową, pożegnał się i zniknął.
W ciszy, która zapadła po jego wyjściu, Vaughan odwrócił się plecami
do izby i wyjrzał przez okno. Czarne konary wiązu odcinały się na tle
grafitowego nieba. Myśli Vaughana gubiły się w plątaninie gałęzi.
Margot kilkakrotnie otwierała usta, aby coś powiedzieć, po czym
mrugając z konsternacją, zamykała je z powrotem.
Helena Vaughan przycisnęła dziecko do piersi i zaczęła je kołysać.
– Biedaczek – odezwała się cicho. – Musimy się modlić, żeby odnalazł
swoją Alice, tak jak my odnaleźliśmy Amelię.
Rita nie odezwała się ani słowem, nawet nie mrugnęła powieką. Przez
cały czas, kiedy Robin snuł swoją opowieść, siedziała w kącie na stołku,
słuchała i obserwowała. Gdy wyszedł, siedziała dalej jak osoba dokonująca
w myślach skomplikowanych obliczeń. Cóż to za człowiek, zastanawiała
się, który pozornie zemdlał, potem szybko doszedł do siebie, a przez cały
ten czas jego tętno ani na moment nie osłabło?
Po jakimś czasie najwyraźniej doszła do jakichś konkluzji, ponieważ
ocknęła się z zamyślenia i wstała.
– Muszę zobaczyć, co u pana Daunta – oznajmiła i po cichu wyszła
z izby.
Opowieść o przewoźniku

Henry Daunt spał, budził się i znów zasypiał. Za każdym razem


otwierał oczy coraz mniej oszołomiony, coraz bardziej przytomny. Czuł się
tak, jakby miał najgorszego kaca w życiu. Nadal niczego nie widział przez
spuchnięte powieki, które ciasno do siebie przylegały.
Aż do piątego roku życia Henry Daunt każdej nocy uporczywie płakał.
Jego matka, budzona przez nieutulone zawodzenie syna w ciemności,
dopiero po długim czasie zdała sobie sprawę, że powodem nie jest strach,
lecz coś zupełnie innego.
– Nie ma czego widzieć – wyszlochał w końcu niepocieszony, co
położyło kres nieporozumieniom.
– Oczywiście, że nie ma czego widzieć – odrzekła. – Jest noc. W nocy
się śpi.
Lecz chłopiec nie dawał się przekonać.
– Ten chłopak urodził się z otwartymi oczami i od tamtej pory ani razu
ich nie zamknął – powiedział jego ojciec i westchnął.
Lecz to on w końcu znalazł rozwiązanie.
– Przyglądaj się obrazom na swoich zamkniętych powiekach –
poradził synowi. – Zobaczysz tam śliczne pływające wzory w różnych
kolorach.
Ostrożnie, obawiając się jakiejś sztuczki, Henry zamknął oczy
i natychmiast dał się oczarować.
Później nauczył się z zamkniętymi oczami wyczarowywać wizje
z pamięci i rozkoszować się nimi tak samo jak wtedy, kiedy je widział na
jawie. A nawet bardziej, bo bez żadnych ograniczeń. Kiedy dorósł, mógł
wyczarować przed sobą Panny Przeznaczenia, aby urozmaicać sobie nocne
godziny. Podziemne syreny wyłaniały się z wodnej kipieli z piersią
przesłoniętą półkolami – może to były fale lub loki, a niewykluczone
(zwłaszcza kiedy się było piętnastoletnim chłopcem), że wcale nie były to
żadne okrycia ani zasłony, lecz krągłości prawdziwych piersi. Przy tym
właśnie obrazie spędzał najwięcej nocnych godzin. Istoty z kaskadami
spływających włosów, pół kobiety, pół rzeki, hasały z nim, a ich czułości
były tak odurzające, że działały na niego tak samo jak prawdziwe kobiety.
Jego dłoń owijała się wokół przyrodzenia, które było twarde jak wiosło;
wystarczyło kilka ruchów, aby wciągnął go nurt… nie, aby on sam stał się
nurtem i rozpłynął się w błogości.
Kiedy o tym wszystkim myślał i wspominał Panny Przeznaczenia,
zaczął się zastanawiać, jak wygląda Rita Sunday. Wiedział, że jest z nim
w izbie. W nogach łóżka stało krzesło ustawione ukośnie przy oknie. Tyle
zdołał odgadnąć. Właśnie teraz tam siedziała, w milczeniu, bez ruchu,
pewnie myślała, że on śpi. Próbował poskładać w myślach jej obraz. Miała
mocny uchwyt, kiedy odciągała jego dłonie od twarzy. Więc była silna.
Niezbyt niska, bo kiedy mówiła, głos dochodził z wysoka. Poruszała się
pewnie, z czego wnioskował, że nie może być ani zbyt młoda, ani stara.
Jasnowłosa czy śniada? Ładna czy przeciętna? Raczej przeciętna, doszedł
do wniosku, inaczej wyszłaby za mąż, a gdyby wyszła za mąż, nie
pielęgnowałaby obcego mężczyzny zamknięta z nim w sypialni. Pewnie
czyta na krześle. Albo rozmyśla. Zastanawiał się, o czym może rozmyślać.
Najprawdopodobniej o tej dziwnej historii z dziewczynką. On też by się
nad tym zastanawiał, gdyby wiedział, od czego zacząć.
– I jak? Coś pan z tego rozumie? – odezwała się.
– Skąd pani wiedziała, że się obudziłem? – spytał, kiedy ochłonął
z przelotnego wrażenia, że czyta mu w myślach.
– Pański oddech się zmienił. Opowie mi pan o tym, co się wczoraj
wydarzyło? Począwszy od wypadku.
Co się wydarzyło?
Miło pływać w pojedynkę. Można poczuć wolność. Człowiek nie jest
ani tu, ani tam, ciągle w ruchu, zawsze między jednym a drugim. Przed
wszystkim ucieka i do nikogo nie należy. Daunt pamiętał to uczucie:
przyjemność, z jaką ciało układa się z prądem i pod prąd, z wiatrem i pod
wiatr; pamiętał przyjemność w drżącej, niepewnej pozycji, kiedy rzeka
stawia wyzwania, a mięśnie na nie odpowiadają. Tak było wczoraj.
Zapomniał się. Jego oczy widziały tylko rzekę, umysł dał się bez reszty
pochłonąć przewidywaniu jej kaprysów, członki zamieniały się w maszynę
reagującą na każdy jej ruch. Wspaniała chwila, kiedy ciało, łódź i rzeka
tworzą jedność w balecie dawania i powstrzymywania, napinania
i rozluźnienia, oporu i poddania… To było cudowne, wzniosłe, a temu, co
cudowne, nie wolno ufać.
Nie w tym rzecz, że nie wziął pod uwagę Diabelskiego Jazu, że nie
zaplanował, jak go pokonać, nie zastanowił się, czy ktoś mu pomoże
wyciągnąć łódź na brzeg i przetargać ją na drugą stronę. Zdawał sobie
sprawę, że istnieje też druga możliwość. Była zima, prawie nie padało…
Wiedział, jak to zrobić: trzeba wciągnąć wiosła, ale trzymać je
w pogotowiu, aby w każdej chwili móc zapanować nad łodzią, a w tym
samym czasie nagle, jednym gładkim ruchem, położyć się na dnie i leżeć
bez ruchu. Jeśli zrobi się to niewłaściwie, dostanie się w głowę albo
roztrzaska wiosło, albo jedno i drugie. Lecz on umiał. Już to kiedyś robił.
Czemu się nie udało? Zwabiony przez rzekę, popadł w ten stan
transcendencji – to był jego błąd. Mimo to mógł jeszcze wyjść z tego cało,
gdyby – tak to teraz pamiętał – nie wydarzyły się jednocześnie trzy rzeczy.
Po pierwsze, nie zauważył upływającego czasu i tego, że nagle się
ściemniło.
Po drugie, jego wzrok przyciągnął jakiś kształt – niewyraźny, trudny
do uchwycenia. Odwrócił jego uwagę w chwili, kiedy powinien się
najbardziej skupić.
Trzecim powodem był Diabelski Jaz. Tu i teraz.
Prąd porwał łódź. Daunt rzucił się na plecy. Rzeka napłynęła – wielka,
płynna kończyna wzniosła się pod nim, wyrzuciła go w górę; czarny, mokry
spód jazu, twardy jak pień drzewa, pędził prosto na niego, Daunt nie zdążył
nawet krzyknąć „Och!”, kiedy…
Próbował wyjaśnić to wszystko siostrze. To niezwykle dużo do
opowiadania, kiedy własne usta zamieniły się w obce ciało, a każde słowo
wymagało nowej, mozolnej drogi przez alfabet. Z początku mówił powoli,
niezdarnie, wymachując dłońmi, aby wypełnić luki w relacji. Od czasu do
czasu kobieta coś wtrącała, przewidując inteligentnie, co zamierza
powiedzieć, a on tylko mruczał „Tak, tak, tak właśnie”. Stopniowo
znajdował sposoby przybliżania dźwięków, których potrzebował, i powoli
nabrał wprawy.
– I tam ją pan znalazł? W Diabelskim Jazie?
– Nie. Tutaj.
Oprzytomniał pod ciemnym nocnym niebem, zbyt skostniały, aby czuć
ból, lecz mimo to jakimś zwierzęcym zmysłem świadom, że jest ranny.
Wiedział, że jeśli chce przeżyć, musi znaleźć schronienie, musi się ogrzać.
Sparaliżowany strachem, aby nie runąć do lodowatej wody, niezdarnie
wygramolił się z łodzi. Wtedy właśnie zobaczył dryfujący na wodzie biały
kształt. Od razu wiedział, że to zwłoki dziecka. Wyciągnął ramiona i rzeka
zręcznie popchnęła je w jego objęcia.
– I myślał pan, że dziecko nie żyje?
Mruknął, że tak.
– Hm. – Usłyszał, jak kobieta nabiera powietrza i odkłada jakąś myśl
na później. – Ale jak się pan dostał z Diabelskiego Jazu aż tutaj? Z takimi
ranami, w roztrzaskanej łodzi… niemożliwe, żeby dokonał pan tego
w pojedynkę.
Pokręcił głową. Nie miał pojęcia.
– Ciekawe, co takiego pan zobaczył. Co odwróciło pana uwagę
w jazie?
Pamięć Daunta składała się z obrazów. Znalazł jeden: jasny księżyc
wiszący nad rzeką; i drugi: wysokie, masywne stawidło na tle
ciemniejącego nieba. Ale było coś jeszcze. Zabolała go twarz, kiedy
zmarszczył czoło, aby sobie przypomnieć, co widział. Niczym płytka
fotograficzna, jego umysł rejestrował zwykle wyraźne zarysy, szczegóły,
odcienie, perspektywę. Tym razem widział tylko zamazany kształt, jak
wtedy, gdy fotografowany obiekt się poruszy, kiedy tańczy przez piętnaście
sekund ekspozycji, potrzebnych do utworzenia iluzji pojedynczej chwili.
Chętnie by wrócił i przeżył tę chwilę na nowo, otworzył ją i rozwinął, aby
się przekonać, co takiego pozostawiło zamazany obraz na jego siatkówce.
Pokręcił niepewnie głową i natychmiast skrzywił się z bólu.
– Czy to był człowiek? Może ktoś zauważył, co się stało, i przyszedł
panu z pomocą?
Czy tak właśnie było? Bez przekonania skinął głową.
– Na brzegu?
– Na rzece.
Tego akurat był pewny.
– Cyganie? O tej porze roku ich łodzie ciągle kręcą się w pobliżu.
– Jedna łódka.
– Wiosłowa, taka jak pana?
– Nie.
– Barka?
Rozmazany kształt nie był barką. Był lżejszy, zaledwie kilka linii…
– Chyba płaskodenna. – Kiedy usłyszał teraz swój głos, rozmazany
obraz nabrał odrobinę ostrości. Długa, niska łódź z wysoką, smukłą
sylwetką… – Tak, chyba tak.
Usłyszał śmiech kobiety.
– Niech pan uważa, komu to opowiada. Powiedzą, że spotkał pan
Cichego.
– Kogo?
– Przewoźnika Cichego. Strzeże ludzi, których spotyka na rzece coś
złego. Pomaga im wrócić bezpiecznie do domu. Chyba że nadszedł ich
czas. Wtedy odprowadza ich na drugi brzeg. – Te ostatnie słowa
wypowiedziała z żartobliwą powagą.
Roześmiał się i aż syknął z bólu w rozciętej wardze.
Usłyszał kroki. Poczuł delikatny, lecz stanowczy ucisk materiału na
twarzy i wrażenie chłodu.
– Wystarczy na dzisiaj tego gadania – oznajmiła kobieta.
– To pani wina. Pani mnie rozśmieszyła. – Nie miał ochoty przerywać
rozmowy. – Niech mi pani opowie o Cichym.
Słysząc kroki, wyobraził ją sobie, jak wraca do krzesła i siedzi tam,
przeciętna, wysoka i silna, ani stara, ani młoda.
– Krążą na jego temat niezliczone wersje opowieści. Zacznę i zobaczę,
co z tego wyjdzie. Wiele lat temu, w czasach, gdy mostów nie było tak dużo
jak dzisiaj, nad rzeką niedaleko stąd mieszkali Cisi. Ich rodzinę cechowała
pewna osobliwa właściwość: wszyscy mężczyźni byli niemi. Dlatego
nazwano ich Cichymi. Nikt nie pamiętał ich prawdziwego nazwiska.
Zarabiali na życie budowaniem łodzi płaskodennych i za całkiem rozsądną
opłatą przewozili ludzi ze swojego warsztatu szkutniczego na drugą stronę
rzeki. Potem wystarczyło krzyknąć i zabierali cię z powrotem. Warsztat od
pokoleń przechodził w rodzinie z dziada na ojca i z ojca na syna, razem
z niemotą. Może pan pomyśleć, że niemowom trudno było romansować,
lecz Cisi byli godnymi zaufania i życzliwymi ludźmi, a niektóre kobiety
cenią sobie spokojne życie. Tak się układało, że w każdym pokoleniu
znajdowała się kobieta, która godziła się na to ciche życie bez konwersacji
i rodziła następne pokolenie szkutników, w którym wszystkie dziewczynki
mówiły, a chłopcy nie. W czasach, kiedy toczy się ta historia, Cichy, który
wówczas żył, miał córkę. Była jego oczkiem w głowie, kochali ją
i rozpieszczali zarówno rodzice, jak i dziadkowie. Pewnego dnia zniknęła.
Szukali jej wszędzie, podnieśli alarm, poderwali na nogi sąsiadów i jeszcze
w głęboką noc wzdłuż całego brzegu rozbrzmiewały głosy matki i innych
ludzi, wołających ją po imieniu. Na próżno. Nie znaleziono jej ani tego
dnia, ani następnego. Dopiero trzeciego dnia wyłowiono z rzeki jej zwłoki
i urządzono pochówek. Mijał czas. Przez całą zimę, wiosnę, lato i jesień
ojciec dziewczynki budował łodzie jak dotąd, przewoził ludzi przez rzekę,
a wieczorami palił fajkę przy kominie, lecz jego milczenie się zmieniło.
Kiedyś było pełne ciepła, żartobliwe i towarzyskie, teraz stało się ponure,
zasnute szarym cieniem. Rok zatoczył koło i nadeszła rocznica dnia,
w którym zniknęła dziewczynka. Tego dnia żona Cichego wróciła z rynku
do domu i zastała czekającego klienta. „Jeśli chce się pan przeprawić na
drugą stronę rzeki, to musi pan poprosić mojego męża – powiedziała. –
Znajdzie go pan w warsztacie”. Dopiero kiedy klient się odezwał,
zauważyła, jaki jest blady. „Już go znalazłem – odparł. – Przewiózł mnie do
połowy drogi, a kiedy znaleźliśmy się w najgłębszym miejscu, oddał mi kij
i wyszedł z łodzi”.
Rita przerwała i upiła łyk herbaty.
– I od tamtej pory aż do dziś jego duch nawiedza rzekę? – spytał
Daunt.
– To jeszcze nie koniec historii. Po trzech dniach żona Cichego
siedziała o północy przy kominku i płakała, kiedy rozległo się pukanie do
drzwi. Nie miała pojęcia, kto mógł się zjawić o tej porze. Czyżby ktoś
szukał przewoźnika na drugi brzeg? Podeszła do drzwi, ale ze strachu ich
nie otworzyła, tylko zawołała: „Już za późno! Zaczekajcie do rana, to mój
teść was przewiezie!”. Wtedy dobiegła odpowiedź: „Mamusiu! Wpuść
mnie! Na dworze jest zimno”. Drżącymi palcami otworzyła drzwi
i zobaczyła na ganku swoją córeczkę, którą rok temu pochowała. Całą
i żywą. Za nią stał jej mąż, Cichy. Chwyciła córeczkę w ramiona
i rozpłakała się z radości, zbyt szczęśliwa, żeby pytać, jak to się mogło stać.
Potem zaś pomyślała: To niemożliwe. I odsunęła od siebie dziecko na
odległość ramion. Przyglądała jej się długo, lecz bez wątpienia była to ta
sama dziewczynka, którą pochowała dwanaście miesięcy wcześniej. „Skąd
się tu wzięłaś?”, spytała, nie posiadając się ze zdumienia. „Z drugiego
brzegu rzeki – odparła dziewczynka. – Tatuś po mnie przyszedł”. Kobieta
popatrzyła na męża. Cichy stał dwa kroki za dzieckiem, nie na ganku, tylko
na ścieżce. „Wejdź, najdroższy”, powiedziała, otworzyła szeroko drzwi
i wskazała palenisko, gdzie płonął ogień, a na półce nadal leżała jego fajka.
Ale Cichy nie wszedł do środka, a wtedy jego żona zauważyła, że jest jakiś
inny, chociaż nie umiała powiedzieć, co się w nim zmieniło. Może był
bledszy i chudszy niż przedtem, może oczy mu trochę pociemniały. „Chodź
do środka”, powtórzyła, lecz Cichy pokręcił głową. W tym momencie
kobieta zrozumiała, że jej mąż nigdy nie będzie mógł wrócić do domu.
Wciągnęła córkę do środka i zamknęła drzwi. Od tamtej pory wielu ludzi
spotkało Cichego na rzece. To była cena za powrót jego córki. Przez całą
wieczność musi czuwać na rzece i wypatrywać ludzi, którym przydarzy się
nieszczęście, i jeśli ich czas jeszcze nie nadszedł, odstawić ich bezpiecznie
do brzegu, a jeśli nadszedł, przeprowadzać na drugą stronę, tam gdzie się
udał, szukając swojego dziecka, i tam gdzie muszą pozostać.
Oboje podsumowali opowieść chwilą milczenia, na którą zasługiwała.
Potem odezwał się Daunt.
– A więc mój czas jeszcze nie nadszedł i Cichy przyholował mnie do
Radcot.
– Jeśli wierzyć tej historii…
– A pani w nią wierzy?
– Oczywiście, że nie.
– Ale to dobra historia. Pełen poświęcenia ojciec ratuje swoje dziecko
w zamian za własne życie.
– To kosztowało go więcej niż życie. Kosztowało go również śmierć.
Nie zazna wiecznego spoczynku, musi przez całą wieczność tkwić między
dwoma światami i strzec ich granicy.
– W to też pani nie wierzy – zauważył Daunt. – A ludzie w okolicy?
– Beszant, co naprawia łodzie, wierzy. Uważa też, że widział Cichego,
kiedy w młodości pośliznął się na pomoście. Rukwiarze sądzą, że Cichy
nad nimi czuwa, kiedy rzeka wylewa i zamienia pola w bagnisko. Jeden
z kopaczy żwiru był niedowiarkiem do czasu, kiedy stopa uwięzła mu pod
wodą. Zaklina się, że Cichy wyciągnął rękę i uwolnił go.
Rozmowa przypomniała Dauntowi o dziewczynce.
– Myślałem, że ona nie żyje – powiedział. – Unosiła się na wodzie
z zamkniętymi oczami i wpłynęła mi prosto w objęcia. Była blada
i zimna… Przysiągłbym, że nie było w niej życia.
– Wszyscy tak myśleli.
– Poza panią.
– Ja również byłam tego pewna.
W izbie zapadło pełne zadumy milczenie. Daunt zastanawiał się nad
pytaniem, które miał ochotę zadać, ale się powstrzymał. Coś mu mówiło, że
to nie koniec opowieści, więc czekał. I miał rację.
– Jest pan fotografem, panie Daunt, co czyni pana człowiekiem nauki.
Ja jestem pielęgniarką, więc również po trosze naukowcem, ale nie potrafię
wyjaśnić tego, czego stałam się wczoraj świadkiem. – Mówiła powoli, ze
spokojem, starannie dobierając słowa. – Dziewczynka nie oddychała. Nie
czułam tętna. Miała rozszerzone źrenice, była zimna, a jej skóra zbielała.
Zgodnie ze wszystkimi symptomami opisywanymi w książkach
medycznych to dziecko nie żyło. Nie miałam co do tego cienia wątpliwości.
Kiedy stwierdziłam brak oznak życia, mogłam spokojnie pójść do domu.
Nie wiem, czemu tam zostałam, coś mi nie dawało spokoju, coś, czego nie
umiałam wyjaśnić. Przez jakiś czas, według mojej oceny mogły to być dwie
lub trzy minuty, stałam przy zwłokach, trzymałam jej rączkę w dłoniach,
dotykałam palcami nadgarstka. Nagle poczułam, jakby między naszą skórą
coś zamigotało, jakby puls, lecz wiedziałam, że to nie może być tętno. Ona
nie żyła. Człowiek może pomylić swój puls z pulsem pacjenta, ponieważ
w palcach badającego również tętni krew. Pokażę panu.
Usłyszał szelest sukni i kroki zbliżające się do łóżka. Wzięła go za
rękę, ułożyła ją wnętrzem do góry na swojej dłoni i przykryła drugą tak, że
palcami lekko dotykała wewnętrznej strony jego nadgarstka.
– O, właśnie tak. Czuję pańskie tętno – krew mu zawrzała pod jej
dotykiem – a także swoje. Jest bardzo delikatne, ale jest.
Wymamrotał coś niewyraźnie na znak, że rozumie, a jego zmysły
ożyły, by poczuć drżenie jej krwi. Było jednak zbyt słabe.
– Aby uniknąć wszelkich wątpliwości, zrobiłam tak…
Jej dłonie ześliznęły się szybko i pozostawiły jego rękę na narzucie.
Ogarnęło go rozczarowanie, dopóki nie poczuł jej palców pod uchem.
– To bardzo dobre miejsce do mierzenia tętna. Ucisnęłam mocno
i czekałam kolejną minutę. Nic. Nic, nic i jeszcze raz nic. Powiedziałam
sobie, że musiałam oszaleć, żeby tak stać w ciemności, na zimnie, i czekać
na tętno u martwego dziecka. Wtedy nagle znowu się pojawiło.
– Jak wolno może bić ludzkie serce?
– Serce dziecka bije szybciej niż dorosłego. Normalna częstotliwość to
sto uderzeń na minutę. Sześćdziesiąt jest już niebezpieczne. Czterdzieści
oznacza śmiertelne zagrożenie. Przy czterdziestu można się spodziewać
najgorszego.
Na wewnętrznej powierzchni powiek Daunt zobaczył swoje własne
myśli, unoszące się na kształt niebieskich obłoczków. Nad nimi ujrzał jej
myśli w rdzawoczerwone i zielone paski, przepływające w jego polu
widzenia od lewej do prawej niczym powolne, lecz jaskrawe błyskawice.
– Jedno uderzenie na minutę… Nigdy nie spotkałam się z niższym
tętnem u dziecka niż czterdzieści uderzeń na minutę. Chyba że spadło do
zera.
Opuszka palca kobiety pozostała na jego skórze. Po chwili otrząsnęła
się z roztargnienia i zabrała dłoń. Próbował ją zatrzymać na toku myśli.
– Poniżej czterdziestu umierają?
– Zgodnie ze wszystkim, co wiem, tak.
– Ale ona nie umarła?
– Nie.
– Żyła.
– Z tętnem jednego uderzenia na minutę? To niemożliwe.
– Skoro niemożliwe, żeby żyła, i niemożliwe, że umarła, to co się z nią
działo?
Błękitne obłoki jego myśli rozpierzchły się na wszystkie strony.
Śliwkowo-liściaste paski przybrały na intensywności i pomknęły tak daleko
w prawo, że znikły z pola widzenia. Kobieta z frustracją wypuściła z piersi
powietrze, zabrała palce z szyi Daunta i przed jego oczami wyskoczyły
brązowe odpryski niczym fragmenty węgielków opadających w ogniu.
Po dłuższej chwili przerwał milczenie.
– Była jak Cichy. Między dwoma światami.
Usłyszał zniecierpliwione prychnięcie, które zakończyło się krótkim,
urwanym śmiechem.
On również się roześmiał. I natychmiast krzyknął z bólu. To ściągnęło
z powrotem uwagę kobiety, jej opuszki palców na jego skórę. Kiedy
przykładała mu do twarzy chłodzący okład, zdał sobie sprawę, że podczas
tej rozmowy wizerunek Rity Sunday w jego wyobraźni uległ przeobrażeniu.
Wyglądała teraz całkiem podobnie do Panien Przeznaczenia.
Czy to już koniec?

W zatłoczonej zimowej izbie huczało od głosów. Niektórzy klienci


stali, ponieważ zabrakło miejsc. Margot wyszła z ciemnego korytarza
i szturchnęła najbliższą osobę w plecy.
– Przesuńcie się. Zróbcie miejsce.
Ludzie schodzili jej z drogi i Margot weszła w sam środek ciżby. Tuż
za nią pokazał się pan Vaughan z dzieckiem na ręku, owiniętym w kocyk,
a za nim jego żona. Dziękowała na lewo i prawo nieznacznym skinieniem
głowy.
Na widok dziecka najbliżej stojący goście gospody ucichli, a ci, którzy
znajdowali się głębiej, zauważyli, że harmider nagle przycichł; zobaczyli
Margot ponaglającą ludzi, żeby się usuwali z drogi, i również umilkli.
Dziewczynka opierała główkę na ramieniu Vaughana, wtulona buzią w jego
szyję. Zamknięte oczka i bezwładna pozycja mówiły, że mała śpi.
Milczenie szybko wyprzedzało Vaughanów, tak więc kiedy byli w połowie
drogi do wyjścia, cisza dudniła w izbie tak samo ogłuszająco jak
wcześniejszy zgiełk. Tłum zakołysał się w przód, wspiął na palce i chciwie
wypatrywał śpiącej twarzyczki dziecka. W głębi sali niektórzy nawet weszli
na zydle i stoły, żeby lepiej widzieć. Margot nie musiała już się rozpychać
i szturchać, albowiem ciżba rozstępowała się przed nią sama, a kiedy mała
procesja dotarła do wyjścia, stojący najbliżej barkarz poderwał się na nogi,
żeby otworzyć drzwi.
Vaughanowie wyszli i Margot skinęła barkarzowi głową, żeby je
zamknął. Tłum nawet nie drgnął; w miejscu, gdzie się rozstąpił, nadal
świeciła goła podłoga. Dopiero po długiej chwili tu i ówdzie rozległo się
szuranie, pochrząkiwanie i niebawem wrzawa głosów wybuchła jeszcze
głośniej niż wcześniej.
Gadali przez całą następną godzinę. Opowiedziano ze szczegółami
każde wydarzenie minionego dnia. Ważono i łączono fakty, dodawano do
smaku stosowne ilości domysłów, przypuszczeń i podsłuchanych rozmów,
po czym wszystko podsypano solidną dawką pogłosek niczym drożdży, aby
lepiej rosły.
Wtenczas uprzytomnili sobie, że historia potoczy się dalej, nie tutaj,
nie Pod Łabędziem w Radcot, lecz w szerokim świecie. Klienci gospody
przypomnieli sobie o owym szerokim świecie: o swoich żonach i dzieciach,
sąsiadach i znajomych. Żyli tam ludzie, którzy jak dotąd nie wiedzieli
o Vaughanach i młodym Armstrongu. Pojedynczo i dwójkami, a po chwili
ciągłą strużką, która zamieniła się w nurt, zaczęli opuszczać gospodę.
Margot zapędziła co trzeźwiejszych do odprowadzenia najbardziej
pijanych, żeby nie powpadali do wody.
Kiedy w końcu za ostatnim klientem zamknęły się drzwi i zimowa
izba opustoszała, Joe zabrał się do zamiatania podłogi. Często przerywał
i wspierał się dla odpoczynku na miotle, aby złapać oddech. Jonathan
przyniósł drewno na opał. Kiedy układał polana w koszu obok paleniska,
w jego skośnych oczach majaczyła niezwykła u niego melancholia.
– Co się stało, synu?
Chłopiec westchnął.
– Chciałem, żeby z nami została.
Jego ojciec uśmiechnął się i poczochrał mu włosy.
– Wiem. Ale to nie jest jej dom.
Jonathan odwrócił się, aby iść po następną partię polan, lecz kiedy
doszedł do drzwi, przystanął z niepocieszonym wyrazem twarzy.
– Więc to już koniec, tato?
– Koniec?
Chłopiec obserwował, jak ojciec przechyla głowę i podnosi wzrok
w ciemny kąt pokoju, skąd przychodziły opowieści. Potem spojrzał
z powrotem na niego i pokręcił głową.
– To dopiero początek, synu. Przed nami jeszcze daleka droga.
CZĘŚĆ DRUGA
Rzeczy się nie sumują

Siedząc na najniższym stopniu schodów, Lily wcisnęła prawą stopę


w but. Przytrzymała język, żeby nie zaplątał się w sznurowadło, ale
skarpeta zwinęła się nad piętą w grube fałdy i stopa utknęła. Lily
westchnęła. Te buty zawsze znajdowały sposób, żeby jej utrudnić życie.
Zawsze coś w nich przeszkadzało. Uciskały jej haluksy, obcierały skórę
i bez względu na to, ile słomy wcisnęła na noc do środka, zawsze zostawało
w nich trochę wilgoci, od której rano przechodził ją lodowaty dreszcz.
Wyciągnęła stopę, wygładziła skarpetę i spróbowała ponownie.
Kiedy w końcu wzuła obydwa buty, zapięła płaszcz i owinęła szyję
chustą. Nie włożyła rękawic, ponieważ ich nie miała. Ziąb na dworze
przeszył ją na wylot, jakby okrycie nie stawiało mu żadnego oporu, ostrzył
sobie krawędzie o jej skórę, lecz ona prawie tego nie zauważała.
Przywykła.
Porządek porannych czynności nigdy się nie zmieniał. Najpierw
schodziła nad rzekę. Dzisiaj poziom wody był taki, jak się spodziewała –
nie za wysoki ani nie za niski. Bez gniewnego pośpiechu, ale też bez
złowieszczego spowalniania. Woda nie syczała, nie grzmiała, nie zaczepiała
nienawistnymi rozpryskami o rąbek jej sukienki. Płynęła równo, bez reszty
pochłonięta własnymi sprawami, nie interesując się kobietą stojącą na
brzegu ani jej poczynaniami. Lily odwróciła się plecami do rzeki i poszła
nakarmić świnie.
Nabrała do jednego wiadra ziarno, do drugiego pomyje. W powietrzu
rozniósł się ciepły zapach zgnilizny. Locha podeszła do przegrody tak, jak
to miała w zwyczaju. Lubiła podnosić łeb i szorować się pod brodą o szczyt
niskiej ścianki. Lily podrapała ją za uszami, a wtedy świnia chrząknęła
z zadowolenia i popatrzyła na nią spod rdzawożółtych rzęs. Lily podniosła
obydwa wiadra i chwiejąc się pod ich ciężarem, poszła napełnić koryto ich
zawartością, po czym odciągnęła deski, które zagradzały wejście.
Skończywszy, wyjęła z kieszeni własne śniadanie – jedno z mniej obitych
jabłek z półki – i ugryzła. Lubiła mieć towarzystwo przy jedzeniu. Jak
zawsze pierwszy wyszedł knur i bez namysłu wsadził ryj do koryta. Samce
we wszystkim stawiają siebie na pierwszym miejscu. Po nim pokazała się
samica, ale nawet idąc do koryta, nie spuszczała z niej wzroku i Lily po raz
kolejny zastanawiała się nad powodem tego uporczywego spojrzenia. Było
dziwne, niemal ludzkie, jakby świnia czegoś od niej chciała.
Lily dokończyła jedzenie jabłka i wrzuciła ogryzek do zagrody, tak
aby nie zauważył go knur. Locha zmierzyła ją ostatnim nieodgadnionym
spojrzeniem… z żalem? Rozczarowaniem? Smutkiem? Potem spuściła łeb
do ziemi i ogryzek zniknął w mgnieniu oka.
Lily opłukała wiadra i odniosła je do drewutni. Wystarczył jeden rzut
oka na niebo i wiedziała, że najwyższa pora ruszyć do pracy, lecz najpierw
musiała zrobić jeszcze jedną, ostatnią, rzecz. Przełożyła kilka polan na
stercie i z trzeciej warstwy wyjęła jedno bierwiono. Z przodu wyglądało tak
samo jak wszystkie inne, z drugiej strony widniał w nim wydrążony otwór.
Przechyliła bierwiono i wysypała na dłoń kilka monet. Potem starannie
odłożyła polana na miejsce tak, jak leżały wcześniej. W domu wysunęła
z komina obluzowaną cegłę. Chociaż niczym się nie różniła od pozostałych,
wyszła gładko i odsłoniła niewielkie wgłębienie. Lily włożyła do środka
pieniądze, po czym wsunęła cegłę na miejsce, uważając, aby nie wystawała
bardziej niż jej sąsiadki. Zatrzasnęła za sobą drzwi, lecz nie zamknęła ich
na klucz z prostego powodu – ponieważ nie było w nich żadnego zamka.
Żaden złodziej nie znalazłby w domu Lily White niczego wartego
włamania i wszyscy o tym wiedzieli. Następnie ruszyła do miasta.
Powietrze było przejmująco zimne, lecz pomiędzy czarnymi
i zbrązowiałymi pozostałościami zeszłorocznych roślin na brzeg rzeki
pomału powracała zieleń. Lily szła żwawo, rada, że ziemia jest sucha
i woda nie przemaka jej przez dziury w butach. Kiedy dochodziła do
Buscot, popatrzyła na drugą stronę rzeki, na teren należący do Buscot
Lodge i państwa Vaughanów. Nikogo nie zauważyła w zasięgu wzroku.
Na pewno siedzi w domu, przy kominku, pomyślała. Wyobraziła sobie
palenisko, wielki kosz z drewnem na opał i tańczące jasne języki ognia.
– Nie dotykaj, Ann – szepnęła do siebie. – Bo się oparzysz.
Ale tacy bogaci ludzie na pewno mają kratkę przed kominkiem.
Pokiwała głową. Ann ma na sobie niebieską aksamitną sukieneczkę… nie,
wełna jest cieplejsza, lepsza będzie wełna. Duch Lily krąży po domu,
w którym nigdy nie była. Na górze znajduje się mała sypialnia, gdzie
w kominku również płonie ogień i rozprasza przejmujące zimno. Jest też
łóżko z materacem zrobionym nie ze słomy, tylko z prawdziwej jagnięcej
wełny. Koce są grube i… czerwone? Tak, czerwone, a na poduszce leży
laleczka z warkoczykami. Podłogę przykrywa turecki dywan, żeby rano
Ann nie zmarzły nóżki. W innym miejscu domu, w spiżarni, piętrzą się
szynki, jabłka i sery. Kucharz przyrządza dżemy i ciasta, w kredensie stoją
rzędy słoików z miodem, a w szufladzie leżą poukładane lukrecjowe
laseczki w biało-żółte paski.
Lily z zadowoleniem ogląda nowy dom Ann. Obraz wnętrza Buscot
Lodge zbladł tylko na moment, kiedy stanęła przed wejściem na plebanię.
Tak, pomyślała, otwierając kuchenne drzwi. Ann musi mieszkać
z Vaughanami w Buscot Lodge. Tam będzie bezpieczna, może nawet
szczęśliwa. Musi tam zostać.

Pastor siedział w swoim gabinecie. Lily wiedziała, że przyszła później


niż zwykle, lecz dotknąwszy czajnika, stwierdziła, że duchowny nie robił
sobie jeszcze herbaty. Ściągnęła buty i wsunęła stopy w szare filcowe
kapcie, które leżały w kuchni pod kredensem. Były bardzo wygodne.
Dopiero po dwóch miesiącach pracy na plebanii ośmieliła się zapytać, czy
może trzymać pod kredensem kapcie do chodzenia po domu.
– Nikt ich nie zauważy – zapewniła. – Oszczędzą też dywany pastora.
Kiedy pastor wyraził zgodę, poprosiła o część swoich oszczędności,
które dla niej przechowywał, po czym od razu poszła kupić sobie te kapcie
i przyniosła je tutaj. Czasem kiedy siedziała w domu, zmarznięta
i przerażona duchami, myślała o swoich szarych filcowych kapciach
leżących pod kredensem pastora, jakby od samej myśli, że należą do niej,
od razu mogła poczuć się lepiej.
Zagotowała wodę, ustawiła wszystko na tacy i kiedy herbata była
gotowa, poszła do gabinetu i zapukała.
– Proszę wejść!
Pastor siedział pochylony nad papierami. W tej pozycji widać było
łysinę na czubku głowy. Pisał coś tak szybko, że zachwycona Lily nie
mogła oderwać wzroku. Dokończył zdanie i podniósł głowę.
– Ach, pani White!
To powitanie było jedną z największych przyjemności jej życia. Nie
„Dzień dobry” czy „Witam” – w taki sposób mógłby przywitać każdego –
lecz zawsze: „Ach, pani White!”. Dźwięk jej nazwiska w jego ustach
brzmiał jak błogosławieństwo.
Postawiła tacę.
– Czy mogę zrobić tosty, pastorze?
– Tak, ale później. – Odchrząknął. – Pani White… – zaczął innym
tonem.
Lily aż drgnęła przestraszona, co wywołało na obliczu pastora wyraz
dobrodusznej konsternacji, i jeszcze bardziej zaczęła się lękać tego, co za
chwilę nastąpi.
– Doszły mnie słuchy o jakiejś dziwnej historii z panią i tym
dzieckiem Pod Łabędziem? O cóż to chodziło?
Serce podeszło Lily do gardła. Co ma powiedzieć? Łamała sobie
głowę, dlaczego taka prosta rzecz może być tak trudna do ujęcia w słowa.
Kilka razy otwierała i zamykała usta, lecz nie wydobył się z nich żaden
dźwięk.
– O ile wiem – odezwał się znowu pastor – oznajmiła pani
w gospodzie, że dziewczynka jest pani siostrą.
Przemawiał łagodnie, lecz w piersi Lily wzbierał strach. Z trudem
nabierała powietrza, z trudem je wydychała. W końcu udało jej się złapać
płytki oddech i kiedy go wypuszczała, słowa wytoczyły się strumieniem.
– Nie chciałam nic złego, wielebny, proszę, niech mnie pastor nie
zwalnia. Nigdy więcej nie sprawię nikomu kłopotu. Przyrzekam.
Pastor patrzył na nią badawczo.
– Jak rozumiem, dziecko nie jest jednak pani siostrzyczką? Możemy
uznać to za pomyłkę, tak? – Na jego ustach zamajaczył wyczekujący
uśmiech, który obiecywał, że rozciągnie się w pełne zadowolenie, kiedy
Lily skinie w odpowiedzi głową.
Nie lubiła kłamać. Często była do tego zmuszona, lecz nigdy się z tym
nie oswoiła, nie znosiła kłamstw i nigdy nie była w nich dobra. We
własnym domu mogła je jeszcze przeżyć, ale nie tutaj, na plebanii, która
wprawdzie nie była właściwym domem Bożym, ale domem pastora,
człowieka stojącego zaraz po Nim. Kłamstwo w tym miejscu byłoby dużo
gorsze niż wszędzie indziej. Nie chciała stracić pracy… Stała rozdarta
między prawdą a kłamstwem, aż w końcu, ponieważ nie umiała zmierzyć
niebezpieczeństwa jednej i drugiej rzeczy, wzięła w niej górę prawdziwa
natura.
– To jest moja siostrzyczka.
Spuściła wzrok na czubki filcowych butów wystających spod
spódnicy. Wierzchem dłoni otarła łzy napływające do oczu.
– To moja jedyna siostrzyczka, ma na imię Ann. Wiem, że to ona,
panie pastorze.
W miejsce wytartych łez cisnęły się nowe i nie zdołała już ich
powstrzymać. Kapnęły na filcowe kapcie i pozostawiły na nich ciemne
plamy.
– Ach, pani White – powiedział stropiony pastor Habgood. – Niech
pani usiądzie.
Lily pokręciła głową. Nigdy w życiu nie usiadła na plebanii.
Pracowała tu na nogach i na kolanach, przynosiła, zanosiła, prała
i szorowała i dzięki temu czuła się tu na swoim miejscu. Jeśli usiądzie,
stanie się jedną z wielu parafianek przychodzących tu w potrzebie.
– Nie, nie – wymamrotała. – Dziękuję.
– Zatem ja również wstanę.
Podniósł się z fotela i wyszedł zza biurka. Popatrzył na nią
z namysłem.
– Zastanówmy się nad tym wspólnie, dobrze? Co dwie głowy, to nie
jedna, jak to mówią. Na początek wyjaśnijmy sobie jedną rzecz: ile ma pani
lat, pani White?
Wytrzeszczyła na niego oczy ze zdumieniem.
– No… po prawdzie to nie wiem. Był czas, że miałam trzydzieści
kilka. To było parę lat temu. Myślę, że… muszę mieć teraz ponad
czterdzieści.
– Hm. A ile lat, pani zdaniem, ma dziewczynka Pod Łabędziem?
– Cztery.
– To zabrzmiało, jakby była pani tego pewna.
– Ponieważ tyle ma.
Pastor się skrzywił.
– Załóżmy, że ma pani czterdzieści cztery lata, pani White. Nie wiemy
tego dokładnie, ale powiedziała pani, że ma ponad czterdzieści, więc
czterdzieści cztery jest całkiem prawdopodobne, zgadza się pani ze mną?
Lily kiwnęła głową, choć nie rozumiała, czemu to ma znaczenie.
– Różnica między cztery a czterdzieści cztery wynosi czterdzieści lat,
pani White.
Kobieta zmarszczyła czoło.
– Ile lat miała pani mama, kiedy pani się urodziła?
Lily aż się skuliła.
– Czy ona żyje?
Wzdrygnęła się.
– Spróbujmy inaczej. Kiedy ostatnio widziała pani swoją mamę?
Niedawno? Czy wiele lat temu?
– Wiele lat temu – odparła szeptem.
Pastor, przewidując kolejny ślepy zaułek, obrał jeszcze inną drogę.
– Załóżmy, że pani mama miała szesnaście lat, kiedy panią urodziła.
Tę małą dziewczynkę musiałaby urodzić czterdzieści lat później, w wieku
pięćdziesięciu pięciu lat, czyli mając dwanaście lat więcej, niż pani teraz.
Lily zamrugała, na próżno usiłując pojąć, jaki sens mają te wszystkie
liczby.
– Czy pani rozumie, co zamierzam pani wytłumaczyć, pani White? Ta
dziewczynka nie może być pani siostrą. Szanse, że pani mama miała dwie
córki tak bardzo różniące się wiekiem… są nie tyle znikome, co
praktycznie zerowe.
Wpatrywała się w swoje buty.
– A co z pani ojcem? Ile ma lat?
Lily zadrżała.
– Umarł. Dawno temu.
– A więc spójrzmy, jak to wygląda. Pani mama nie mogła wydać na
świat tej dziewczynki. Byłaby na to za stara. A pani tata umarł dawno temu,
więc tym bardziej nie mógł spłodzić tego dziecka. A zatem ona nie może
być pani siostrzyczką.
Lily przyglądała się plamom na swoich filcowych kapciach.
– To jest moja siostrzyczka.
Pastor westchnął i rozejrzał się dookoła, jakby szukał czegoś, co go
natchnie, lecz zobaczył tylko niedokończoną pracę na swoim biurku.
– Wie pani, że dziewczynka pojechała do Buscot Lodge, gdzie ma
zamieszkać z państwem Vaughan?
– Wiem.
– Nic dobrego z tego nie wyniknie, jeśli będzie pani opowiadać, że ta
dziewczynka jest pani siostrą, pani White. A już najmniej przysłuży się
temu dziecku. Proszę o tym pomyśleć.
Lily przypomniała sobie czerwone kocyki i biało-żółte laseczki
lukrecji. W końcu podniosła głowę.
– Wiem o tym. Cieszę się, że tam zamieszka. Vaughanowie lepiej
zaopiekują się Ann niż ja.
– Amelią – sprostował łagodnie pastor. – To ich córka, którą stracili
dwa lata temu.
Kobieta zamrugała.
– Wszystko jedno, jak ją będą nazywać – oznajmiła. – Nie będę
przysparzać nikomu kłopotów. Ani jej, ani państwu Vaughan.
– To dobrze – odparł pastor nadal ze zmarszczonym czołem. – Dobrze.
Wyglądało na to, że rozmowa dobiegła końca.
– Czy jestem zwolniona, panie pastorze?
– Zwolniona? Ależ skądże znowu!
Lily przycisnęła dłonie do piersi i skłoniła głowę, bo z powodu
sztywności w kolanach nie mogła się ukłonić.
– Dziękuję, wielebny. W takim razie pójdę zrobić pranie, dobrze?
Pastor usiadł przy biurku i wziął do ręki kartkę, na której coś pisał,
zanim weszła Lily.
– Pranie…? A, tak, dobrze, pani White.

Kiedy zrobiła pranie (a także wyprasowała pościel, posłała łóżko,


umyła podłogi, wytrzepała dywany, wyszorowała płytki, napełniła kosze
drewnem na opał, wyczyściła piec z sadzy, wypolerowała meble, strzepnęła
zasłony, napuszyła poduszki, miotełką z piór odkurzyła ramy obrazów
i luster, wyczyściła do połysku krany octem, ugotowała pastorowi obiad
i postawiła na stole, przykryty serwetą, pozmywała, umyła piec, a następnie
posprzątała starannie kuchnię), weszła na górę i ponownie zapukała do
drzwi gabinetu.
Pastor odliczył jej do ręki zapłatę, a Lily jak zawsze wzięła dla siebie
tylko część monet, a część mu oddała. Duchowny wysunął szufladę biurka
i wyjął z niej puszkę, w której przechowywał oszczędności swojej
gospodyni. Rozwinął karteczkę znajdującą się w środku, zapisał na niej
liczby, które objaśnił jej na samym początku: datę oraz sumę, którą
przekazywała mu na przechowanie. Następnie włożył do puszki przeliczone
pieniądze.
– Całkiem ładna sumka, pani White.
Kobieta pokiwała głową i uśmiechnęła się przelotnie, nerwowo.
– Nie chciałaby pani wydać na coś tych pieniędzy lub chociaż części?
Może na rękawiczki? Taki przejmujący ziąb na dworze.
Lily pokręciła głową.
– Dobrze więc, coś dla pani znajdę…
Wyszedł z pokoju i po chwili wrócił z parą rękawic.
– Mogą jeszcze trochę posłużyć. Po co mają leżeć bezużytecznie,
skoro pani marzną dłonie? Proszę je wziąć.
Kobieta zaczęła obracać w palcach grube rękawiczki z zielonej wełny,
zrobione na drutach. Miały zaledwie kilka dziur, bez trudu mogłaby je
zacerować. Po miękkim, delikatnym dotyku Lily poznała, jakie byłyby
ciepłe w mroźne poranki nad rzeką.
– Dziękuję, wielebny. Jest ojciec taki dobr… ale ja bym je zaraz
zgubiła.
Położyła rękawiczki na brzegu biurka, pożegnała swego chlebodawcę
i wyszła.

Droga powrotna brzegiem rzeki wydawała się dłuższa niż zwykle. Lily
zatrzymywała się co chwila, żeby zebrać jakieś odpadki dla świń, a przy
każdym kroku dokuczały jej haluksy. Dłonie jej skostniały. Kiedyś miała
rękawiczki, mama zrobiła je dla niej na drutach ze szkarłatnej przędzy
i połączyła długim sznurkiem, przeciągniętym przez rękawy płaszczyka,
żeby ich nie zgubiła. Ale i tak zniknęły. Nie, nie zgubiła ich, ktoś jej zabrał.
Kiedy dotarła do domu, zapadał zmrok. Przemarzła do szpiku kości
i bolała ją każda cząstka ciała. Po drodze rzuciła okiem na niższy palik. Od
rana rzeka przybrała. Pod jej nieobecność woda podkradła się złowieszczo
o kilka cali bliżej domu.
Lily nakarmiła zwierzęta i poczuła na sobie rdzaworóżowe spojrzenie
lochy, ale go nie odwzajemniła. Była za bardzo zmęczona, aby tym razem
zastanawiać się nad humorem świń. Nie podrapała jej też za uchem, chociaż
zwierzę chrząkało i pomrukiwało, aby zwrócić na siebie jej uwagę.
W skrzyniach, które jeszcze rano były puste, stało kilkanaście butelek.
Zdenerwowana podeszła do domu, otworzyła drzwi i zanim weszła,
zajrzała do środka. Chata była pusta. A więc tu był i poszedł.
Pomyślała, że mogłaby zapalić sobie świecę dla podniesienia na
duchu, lecz kiedy podeszła do miejsca, gdzie ją zawsze trzymała, okazało
się, że świeczka znikła. Podobnie chleb oraz kawałek sera, które zamierzała
zjeść na kolację. Zostały tylko wyschnięte okruszki.
Usiadła na schodkach, żeby zdjąć buty. Kosztowało ją to tyle wysiłku.
Siedziała w płaszczu i skarpetach i patrzyła na mokry kształt na podłodze,
gdzie rzeka ociekała bez końca z nocnej mary jej małej siostrzyczki,
i rozmyślała.
Lily myślała powoli; zawsze tak było, od dzieciństwa. Pozwalała, aby
życie się toczyło bez zaprzątania jej myśli bardziej, niż to konieczne. Ani
razu rzeczy, które ją spotykały, zwroty i zakręty losu, nie były efektem
żadnej świadomej decyzji czy stanowczego działania z jej strony; zawsze
decydowały za nią przypadki fortuny, karty rozdane przez niepojętego Boga
oraz wola innych ludzi. Na myśl o najdrobniejszej zmianie wpadała
w panikę i poddawała się jej bez sprzeciwu. Przez długie lata żyła jedynie
nadzieją, że nie będzie gorzej, chociaż zwykle było. Żadna refleksja o życiu
nie nawiedzała jej w sposób spontaniczny. Lecz teraz, kiedy minął pierwszy
szok wywołany pojawieniem się Ann, usiadła na stopniach i poczuła, że na
powierzchnię jej umysłu usiłuje się przebić pytanie.
Ann z jej sennych koszmarów była przerażającą i mściwą istotą
z czarnymi oczami i oskarżycielsko uniesionym palcem. Ann Spod
Łabędzia, jak ją teraz nazywała w duchu Lily, Ann, która mieszkała
u Vaughanów, była całkiem inną istotą. Nie przeszywała jej wzrokiem. Nie
wskazywała palcem, nie rzucała nienawistnych spojrzeń. Nie pokazywała
po sobie, że chciałaby kogoś skrzywdzić, a już na pewno nie Lily. Ta Ann,
która powróciła, znacznie bardziej przypominała jej dawną siostrzyczkę.
Przez dwie godziny Lily siedziała na schodach w ciemności
napierającej na okno, z szumem nurtu dudniącym w uszach. Rozmyślała
o Ann, która przychodziła z rzeki i ociekała grozą na drewnianą podłogę.
Rozmyślała o Ann siedzącej przy kominku w Buscot Lodge w niebieskiej,
wełnianej sukieneczce. Z czasem mokra plama na podłodze stopiła się
z mrokiem, a Lily nadal nie udało się przeformułować swojej zagadki
w pytanie, nie mówiąc o znalezieniu odpowiedzi. Kiedy w końcu podniosła
się sztywno ze stopni i zdjęła płaszcz, aby położyć się do łóżka, w jej
głowie pozostała tylko głęboka, nieprzenikniona tajemnica.
Oczy matki

Coś się wydarzyło, następnie wydarzyło się coś innego, po czym


dzieje się wiele różnych rzeczy, spodziewanych i zaskakujących,
zwyczajnych i zdumiewających. Jednym ze zwyczajnych następstw
wydarzeń, które rozegrały się owego wieczoru Pod Łabędziem w Radcot,
była przyjaźń, jaka zawiązała się między Ritą a panią Vaughan. Zaczęło się,
kiedy Rita usłyszała pukanie do drzwi i na progu swego domu zobaczyła
pana Vaughana.
– Chciałem pani podziękować za wszystko, co uczyniła pani tamtej
nocy. Gdyby nie pani i pani pierwszorzędna opieka… Nie sposób nawet
myśleć, co by się stało. – Położył na stole kopertę. – To na znak naszej
wdzięczności.
Po czym poprosił ją, aby przyjechała do Buscot Lodge, by ponownie
zbadać dziewczynkę.
– Zawieźliśmy ją do doktora w Oksfordzie. Powiedział, że zważywszy
wszystko, co przeszła, czuje się doskonale, mimo to nie zawadzi raz na
tydzień ją obejrzeć, prawda? Moja żona również sobie tego życzy. Na
pewno pomoże nam to spokojnie spać.
Ustalili dzień i godzinę, a kiedy wyszedł, Rita otworzyła kopertę.
W środku znajdowała się hojna zapłata, na tyle duża, by odzwierciedlić
zamożność Vaughanów oraz ich troskę o życie córki, i na tyle mała, aby nie
wprawić Rity w zakłopotanie. Krótko mówiąc, w sam raz.
W dniu umówionej wizyty ulewny, zacinający deszcz zamieniał
powierzchnię rzeki w kapryśną wstęgę tekstur i deseni. W Buscot Lodge
wprowadzono ją do ładnego salonu ze ścianami wyłożonymi żółtą tapetą,
z wygodnymi fotelami, ustawionymi przytulnie wokół wesoło
trzaskającego ognia, oraz dużym oknem wykuszowym wychodzącym na
ogród. Na dywaniku przed kominkiem leżała na brzuchu pani Vaughan
i przewracała dziewczynce stronice książeczki. Przekręciła się na plecy
i jednym płynnym ruchem poderwała na nogi. Uchwyciła Ritę za obie
dłonie.
– Jak mamy pani dziękować? Doktor w Oksfordzie zadawał te same
pytania co pani i przeprowadził identyczne badanie. Powiedziałam mężowi:
„Wiesz, co to znaczy, prawda? Rita jest tak samo dobra jak każdy inny
lekarz! Musimy ją poprosić, aby przychodziła co tydzień i sprawdzała, czy
wszystko jest w porządku”. Dlatego właśnie pani tu jest!
– To całkiem naturalne po tym wszystkim, co zaszło, że nie chcą
państwo ryzykować.
Helena Vaughan nigdy w życiu nie miała przyjaciółki. Sporadyczne
okazje, kiedy zasmakowała w salonach towarzystwa dorosłych kobiet,
przekonały ją, że kompletnie nie ma się czym zachwycać. Dziewczynie,
która praktycznie wychowała się na łodzi, nie podobały się i powściągliwe
maniery, i sztywna kurtuazja dam, czym zresztą podbiła serce Anthony’ego
Vaughana. Jej entuzjazm i upodobanie do życia na świeżym powietrzu
przypominały mu dziewczęta, wśród których dorastał w Nowej Zelandii.
W Ricie Helena dostrzegła kobietę, która miała w życiu cel poza
salonowymi rozrywkami. Dzieliło je kilkanaście lat, a także wiele innych
rzeczy, mimo to poczuła dla niej ogromną sympatię. Z wzajemnością.
Słysząc otwierane drzwi, dziewczynka podniosła wyczekująco
główkę. Wyglądała całkiem inaczej w niebieskiej sukieneczce z białym
kołnierzykiem i w haftowanych biało-niebieskich bucikach. W jej oczach
na moment błysnęło zainteresowanie, lecz znikło natychmiast, gdy tylko
zobaczyła Ritę, i dziewczynka wróciła do kolorowych stronic.
– Oglądajcie dalej książeczkę, sprawdzę jej tętno, kiedy będzie zajęta.
Choć to zupełnie zbędne, bo na pierwszy rzut oka widać, że jest zdrowa.
Rzeczywiście włoski dziewczynki błyszczały, policzki pokrywał
delikatny, lecz wyraźny rumieniec. Miała mocne nóżki i rączki i poruszała
się zwinnie i pewnie. Leżała na brzuszku tak jak pani Vaughan, oparta na
łokciach, i machała w górze stópkami w haftowanych kapciuszkach.
W milczeniu, lecz rozumnie i pojętnie wodziła wzrokiem po obrazkach,
które pokazywała jej Helena.
Rita usiadła na najbliższym fotelu i pochyliła się, aby chwycić ją za
nadgarstek. Mała podniosła zaskoczona wzrok, lecz zaraz przeniosła uwagę
z powrotem na książeczkę. Miała ciepłą skórę i wyraźny puls. Rita skupiła
się na liczeniu uderzeń serca i obserwowaniu wskazówek zegarka
obracających się na cyferblacie, lecz na wpół świadomie przypomniał jej
się moment, gdy Pod Łabędziem zaczęła zasypiać z dziewczynką na
kolanach.
– Wszystko w jak najlepszym porządku – oznajmiła, puszczając
cieplutki nadgarstek.
– Nie wychodź jeszcze – powstrzymała ją Helena. – Kucharka
przyniesie nam za chwilę tosty i jajka. Możesz zostać?
Przy śniadaniu kontynuowały rozmowę o dziecku i jego zdrowiu.
– Podobno nie wymówiła dotąd ani słowa – powiedziała Rita.
– Jeszcze nie. – W głosie pani Vaughan nie słychać było zatroskania. –
Ale doktor w Oksfordzie orzekł, że odzyska mowę. To może potrwać nawet
sześć miesięcy, ale na pewno będzie znowu mówić.
Rita doskonale wiedziała, że większość medyków nie lubi się
przyznawać do niewiedzy. Jeśli nie nasuwała im się żadna właściwa
odpowiedź, woleli zaryzykować błędną, niż nie odpowiedzieć wcale. Nie
powiedziała jednak o tym pani Vaughan.
– Czy Amelia kiedyś mówiła?
– O tak. Gaworzyła, jak to mają w zwyczaju dwulatki. Inni ludzie nie
zawsze ją rozumieli, ale my rozumiałyśmy się doskonale, prawda, Amelio?
Wzrok Heleny niemal bez ustanku uciekał w kierunku dziewczynki
i uśmiechała się bez względu na to, co mówiła, jakby sam widok dziecka
wystarczał, aby czuła się szczęśliwa. Pokroiła jej tost na małe kawałeczki
i zachęcała, aby maczała je w żółtku. Dziewczynka zabrała się do jedzenia
ze śmiertelną powagą. Kiedy żółtko znikło, Helena włożyła jej do rączki
łyżeczkę do białka i obserwowała z zachwytem, jak mała niezdarnie tłucze
sztućcem w skorupkę. Nawet kiedy Helena odwracała się do Rity,
zachwycony uśmiech ani na chwilę nie znikał jej z ust. Hojnie roztaczała
wokół siebie szczęście, które zawitało w jej życiu, lecz ilekroć Rita czuła na
sobie ów promienny uśmiech, napełniał ją złymi przeczuciami.
W normalnych okolicznościach widok tak uszczęśliwionej matki budziłby
radość, zwłaszcza po tylu nieszczęściach, lecz Rita nie potrafiła się wyzbyć
obaw. Nie chciała zmącić euforii Heleny, lecz czuła się w obowiązku
przypomnieć młodej kobiecie, że jak dotąd nie rozwiano jeszcze wszystkich
wątpliwości.
– A co z panem Armstrongiem i jego zaginioną córeczką? Czy są
jakieś wieści?
– Biedaczysko. – Ładna buzia Heleny zmarszczyła się ze
współczuciem. – Tak mi go żal. Niestety, nie ma żadnych wieści. –
Westchnęła wymownie na znak, jak gorąco mu współczuje, lecz
jednocześnie Rita odniosła wrażenie, że kobieta zupełnie nie dostrzega
związku między jego bólem a swoją radością. – Myślisz, że ojciec może
czuć to samo co matka? Mam na myśli poczucie straty. I rozpacz niewiedzy.
– Sądzę, że to zależy od człowieka. Zarówno matki, jak i ojca.
– Pewnie masz rację. Mój tata byłby zdruzgotany, gdyby przytrafiło
mu się coś podobnego. A pan Armstrong wydawał się bardzo… – Helena
urwała i przez chwilę jakby szukała odpowiedniego słowa – bardzo
uczuciowym mężczyzną. Nie sądzisz?
Rita przypomniała sobie swój odczyt tętna Robina Armstronga.
– Trudno to ocenić po jednym spotkaniu. Przypuszczam, że nikt z nas
nie był do końca sobą. Widzieliście się z nim?
– Złożył nam wizytę. Chciał ją jeszcze raz zobaczyć, ze
spokojniejszym umysłem. – W głosie Heleny zabrzmiała jakaś nuta
niezdecydowania.
– I co? Czy udało mu się dojść do jakiejś konkluzji?
– Nie jestem tego pewna – odparła Helena z namysłem, po czym nagle
rzuciła Ricie szybkie spojrzenie, pochyliła się i dodała półgłosem: – Wiesz,
że jego żona utopiła swoje dziecko? I zażyła truciznę. Tak mówią. –
Westchnęła ciężko. – Znajdą zwłoki. Ciągle powtarzam to Anthony’emu.
Na pewno ją znajdą, a wtedy wątpliwości pana Armstronga się rozwieją.
– Minęło sporo czasu. Czy to możliwe, żeby ją jeszcze znaleźli?
– Muszą. Do tego czasu biedaczek będzie żył jak w przedsionku
piekła. Mimo wszystko jest mało prawdopodobne, aby po takim czasie
znaleźli ją żywą. Ile to tygodni? Cztery? – Odliczyła na palcach niczym
dziecko. – Prawie pięć. Powinni byli już coś znaleźć… Jeśli chcesz znać
moje zdanie… Czy mam powiedzieć?
Rita skinęła głową.
– Moim zdaniem on nie potrafi znieść myśli, że Alice utonęła, i aby
oszczędzić sobie katuszy, nie rozstaje się z nadzieją, że Amelia może być
Alice. Biedaczek.
– I od tamtej pory więcej go nie widzieliście?
– Och, widzieliśmy go jeszcze dwa razy. Przyjechał tu dziesięć dni
później, a potem znów po kolejnych dziesięciu dniach.
Rita milczała wyczekująco i tak jak się spodziewała, po chwili Helena
podjęła:
– Przyjechał niespodziewanie i nie dało się go odprawić. Przecież nie
mogliśmy czegoś takiego zrobić. Potem znowu się zjawił, wypił
z Anthonym kieliszek porto, porozmawialiśmy o tym i o owym. Ani razu
nie wspomniał o Amelii, lecz kiedy weszła, nie mógł oderwać od niej oczu.
Ale nie przyznał się, że to ona jest powodem jego wizyty. Zjawił się jakoby
przejazdem, a ponieważ się poznaliśmy… cóż mogliśmy zrobić?
Musieliśmy go zaprosić.
– Rozumiem.
– I chyba zostaliśmy znajomymi i… Tak to wygląda.
– I nie powiedział ani słowa o Amelii? Ani o Alice?
– Nie. Rozmawia z nami o gospodarstwie, o koniach i pogodzie.
Anthony nie przepada za takimi kurtuazyjnymi konwersacjami, więc
szybko traci zainteresowanie, ale cóż poradzić? Nie możemy odwrócić się
plecami do człowieka, który jest taki przybity.
Rita zastanawiała się przez chwilę.
– Wydaje mi się to trochę dziwne – odezwała się w końcu.
– Bo jest dziwne – zgodziła się z nią Helena. – Cała ta historia jest
dosyć dziwna. – Odwróciła się do dziecka, żeby mu wytrzeć buzię
z okruszków, i na jej twarz powrócił uśmiech. – Co teraz? Spacer?
– Powinnam wracać do domu. Gdyby ktoś zachorował i przysłał po
mnie…
– Wobec tego odprowadzimy cię kawałek. Droga wiedzie nad rzeką,
a my lubimy rzekę, prawda, Amelio?
Na wzmiankę o rzece dziewczynka, która od czasu, gdy skończyła
jeść, siedziała bezczynnie na krześle z sennym, nieobecnym wzrokiem,
wyraźnie się ożywiła. Powróciła z miejsc, do których wędrowała myślami,
i zeszła z krzesła na podłogę.
Kiedy szły przez ogród w stronę rzeki, mała pobiegła przodem.
– Amelia uwielbia rzekę – wyjaśniła Helena. – Ja byłam taka sama.
I mój tata. Jest do niego bardzo podobna. Przychodzimy tu codziennie,
a ona za każdym razem biegnie przodem jak szalona.
– I nie boi się? Mimo wypadku?
– Ani trochę. Rzeka jest jej życiem. Sama zobaczysz.
Rzeczywiście, kiedy doszły na brzeg, dziewczynka kucnęła
i z doskonałym wyczuciem równowagi, jakby wrośnięta w ziemię, zawisła
tuż nad pędzącą wodą. Rita nie potrafiła powstrzymać odruchu, żeby
wyciągnąć rękę i złapać ją za kołnierzyk. Helena wybuchła śmiechem.
– Jest w swoim żywiole.
Dziewczynka wydawała się bez reszty pochłonięta rzeką. Z lekko
uniesionymi brwiami i rozchylonymi ustami patrzyła w górę nurtu. Rita
próbowała odgadnąć, co czuje. Jakby czegoś wyczekiwała? Mała odwróciła
główkę w drugą stronę i obserwowała horyzont. Najwyraźniej jednak nie
zobaczyła tego, czego szukała. Przez chwilę na jej buzi malował się wyraz
znużonego rozczarowania, lecz szybko się otrząsnęła i wystrzeliła na
swoich małych nóżkach w kierunku zakola rzeki.
Pani Vaughan ani na moment nie odrywała od niej wzroku. Bez
względu na to, czy mówiła o mężu, czy o ojcu, jej wzrok podążał w ślad za
dzieckiem i ani na moment nie pobłądził w bok. Była to prawdziwa powódź
miłości, radosnej i tkliwej, i w tych krótkich chwilach, kiedy zerkała na
swoją towarzyszkę, jej przepełnione uczuciem przelotne spojrzenia
obmywały wszystko, co napotykały na drodze. Rita odniosła podobne
wrażenie jak wtedy, gdy patrzyła w oczy pacjenta, któremu podała
szczególnie silny środek uśmierzający ból, albo pijaka uzależnionego od
tanich trunków, które tak łatwo było kupić w obecnych czasach.
Ruszyły w kierunku domu Rity. Dziecko pobiegło przodem i kiedy
znalazło się poza zasięgiem głosu, odezwała się Helena.
– Ta historia, którą opowiadają Pod Łabędziem… że umarła i ożyła…
– Tak?
– Anthony mówi, że Pod Łabędzia schodzą się wszelkiej maści
bajarze, że przyozdabiają i wyolbrzymiają każdą choćby odrobinę
niecodzienną historię. Powiedział, że cała ta sprawa wkrótce przycichnie
i pójdzie w zapomnienie, ale mnie się to nie podoba. A tobie? Rozumiesz
coś z tego? Jakie jest twoje zdanie?
Rita przez dłuższą chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią. Jaki sens
ma denerwowanie kobiety, która już i tak zamartwia się o swoje dziecko?
Z drugiej strony nigdy nie należała do osób, które chętnie uciekają się do
gładkich kłamstw, aby pocieszać pacjentów. Zwykle starała się mówić
prawdę w taki sposób, aby pacjent mógł z niej przyjąć tyle, ile chciał. Mógł
zadać dalsze pytania albo nie, decyzja należała do niego. Przyjęła teraz tę
samą taktykę. Zamaskowała chwilę namysłu, udając, że skupia uwagę na
rąbku sukienki, kiedy przechodziły przez szczególnie błotniste miejsce.
Gdy była gotowa, ubrała nienagannie prawdziwą odpowiedź w możliwie
najbardziej rzeczową formę.
– W istocie jej wyłowieniu z rzeki towarzyszyły dość niezwykłe
okoliczności. Wszyscy sądzili, że nie żyje. Była blada jak wosk, miała
rozszerzone źrenice, nie dało się wyczuć pulsu ani zauważalnego oddechu.
Kiedy przyszłam do gospody, zobaczyłam to samo. Z początku
stwierdziłam brak pulsu, ale później go wyczułam. Dziewczynka żyła.
To powiedziawszy, obserwowała Helenę. Jaki wniosek wysnuje z tej
celowo powściągliwej relacji, zawierającej luki, które można było dostrzec
lub przeoczyć, lub wypełnić w dowolny sposób? Luki, które mogły
sprowokować kolejne pytania. Na przykład: Co to za oddech, którego nie
da się zauważyć? Co to za tętno, którego nie da się wyczuć? I to słowo,
„później”, ogólnikowy kuzyn bardziej wymownego „w końcu”.
„Z początku stwierdziłam brak pulsu, ale później go wyczułam”. Jeśli
oznacza ono kilka sekund, brzmi niewinnie. Ale minuta? Co człowiek może
z tego zrozumieć?
Helena nie była Ritą i wypełniała luki po swojemu. Rita obserwowała
ją, jak idąc brzegiem rzeki i nie spuszczając dziecka z oczu, wysnuwa
własne wnioski. Dziewczynka szła, mocno stąpając po ziemi, nie bacząc na
wiatr i porywy deszczu, który to padał, to znów przestawał. Jej żywotność
była faktem nie do podważenia; Rita całkowicie rozumiała, w jaki sposób
mógł on z łatwością przyćmić wszystkie wątpliwości.
– A więc myśleli, że Amelia nie żyje, a w rzeczywistości żyła.
Pomylili się. A potem dorobili do tego opowieść.
Wyglądało na to, że Helena nie potrzebuje potwierdzenia i Rita się
z nim nie spieszyła.
– Pomyśleć, że znajdowała się o włos od śmierci. Że odnalazła się
i o mały włos nie zginęła ponownie. – Helena na ułamek sekundy oderwała
oczy od dziewczynki i obdarzyła swoją towarzyszkę pełnym wdzięczności
spojrzeniem. – Chwała Bogu, że tam byłaś!
Zbliżały się do domu Rity.
– Dziś po południu przychodzi człowiek, aby zamontować zamki
w oknach – oznajmiła Helena. – Nie możemy się spóźnić.
– W oknach?
– Mam wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
– Dziewczynka wzbudza powszechne zainteresowanie. To
nieuniknione. Z czasem ciekawość osłabnie.
– Nie mówię o miejscach publicznych, tylko o ogrodzie, nad rzeką.
Jakiś szpieg.
– Widziałaś kogoś?
– Nie, ale jestem pewna, że ktoś tam jest.
– Czy w kwestii porwania wynikły jakieś nowe informacje? Czy
pojawienie się dziewczynki nie rozwiązało języków?
Helena pokręciła głową.
– Może jest coś, co posłużyłoby za wskazówkę na temat tego, co się
z nią działo przez dwa lata? – drążyła dalej Rita. – Krążyły pogłoski
o rzecznych Cyganach, prawda? Zdaje się, że policja przeszukała wtedy ich
łodzie.
– Tak, kiedy ich w końcu dogonili. Niczego nie znaleźli.
– Pojawiła się dokładnie w nocy, gdy Cyganie wrócili na rzekę…
– Patrząc, jak posługuje się widelcem i nożem, można by rzeczywiście
uwierzyć, że przez dwa lata mieszkała z Cyganami, ale nawet nie chcę
o tym myśleć.
Podmuchy wiatru wyrzucały w powietrze rozpryski wody i piany,
które spadały z powrotem na rzekę i tworzyły na chropowatej powierzchni
misterne wzory. Obserwując chaotyczny taniec wody i powietrza, Rita
łamała sobie głowę, jaki powód mogliby mieć Cyganie, aby porwać
dziecko, a następnie dwa lata później podrzucić je, pozornie martwe, w to
samo miejsce. Nie umiała sobie odpowiedzieć na to pytanie.
Helena z kolei podążała własnym tokiem myślenia.
– Gdybym mogła, sprawiłabym, żeby te dwa lata zupełnie znikły.
Czasem się zastanawiam, czy jej sobie nie wyobraziłam… Czy to moja
tęsknota nie sprowadziła jej z powrotem z jakichś mrocznych miejsc, do
których się udała. W swej udręce zaprzedałabym duszę, oddałabym życie,
aby ją odzyskać… I teraz nachodzi mnie chwilami myśl… czy tego
naprawdę nie zrobiłam. Czy to możliwe, że ona nie jest całkiem…
prawdziwa?
Odwróciła się twarzą do Rity i ta przez mgnienie oka ujrzała
przerażający obraz tego, czym dla tej młodej kobiety były ostatnie dwa lata.
Jej rozpacz i desperacja tak nią wstrząsnęły, że aż się skuliła.
– Ale wtedy wystarczy tylko, że na nią spojrzę! – Młoda matka
zamrugała i pobiegła wzrokiem za dzieckiem; w jej oczach znów
zabłysnęła ślepa miłość. – To jest Amelia. To ona. – Nabrała powietrza
z wszechogarniającą ulgą. – Czas wracać do domu. Musimy się pożegnać,
Rito, ale przyjdziesz do nas za tydzień, prawda?
– Jeśli tego chcecie… Chociaż małej nic nie dolega. Nie musicie się
o nią martwić.
– Mimo to proszę, abyś do nas przyszła. Bardzo cię lubimy, prawda,
Amelio?
Uśmiechnęła się do kobiety, która znowu poczuła na sobie muśnięcie
tej matczynej miłości, promiennej, urzekającej i bardziej niż trochę
niepokojącej.

Idąc dalej ścieżką w kierunku domu, Rita dotarła do zakrętu, gdzie


gęsty głóg zasłaniał widok dalszego odcinka drogi. Z zamyślenia wyrwał ją
niespodziewany zapach… Owocu? Drożdży? Lecz zanim jej umysł zdołał
rozpoznać w ciemnym kształcie człowieka ukrytego w zaroślach, było już
za późno. Minęła krzak, a wtedy zamaskowana sylwetka wyskoczyła
z zarośli, wykręciła jej ręce do tyłu i przyłożyła nóż do gardła.
– Mam broszkę… możesz ją sobie wziąć. W sakiewce są pieniądze –
powiedziała cicho, nie poruszając się.
Broszka była ze zwykłego metalu ze szklanymi paciorkami, ale może
napastnik o tym nie wie, a jeśli wie, to pieniądze powinny go pocieszyć.
Lecz napastnika nie interesowały pieniądze.
– Czy ona mówi?
Dziwny zapach przybrał na sile.
– Kto?
– Dziewczynka. Mówi?
Potrząsnął nią. Rita poczuła, jak coś wpija jej się w plecy pod karkiem.
– Dziecko Vaughanów? Nie, nie mówi.
– Czy jest lekarstwo, żeby mogła znowu mówić?
– Nie.
– Więc nigdy już nie będzie gadać? Tak mówią doktorzy?
– Może w sposób naturalny odzyskać mowę. Doktor powiedział, że
może się to wydarzyć w ciągu pół roku albo w ogóle.
Czekała na kolejne pytania, lecz żadne nie padło.
– Rzuć sakiewkę na ziemię.
Drżącymi dłońmi Rita wyciągnęła z kieszeni płócienny mieszek
z pieniędzmi od Vaughanów i upuściła go na ziemię. W tym samym
momencie potężny cios w plecy powalił ją na twardy żwir i ostre kamyki
boleśnie wbiły jej się w dłonie.
Ale nic mi się nie stało, uspokoiła samą siebie.
Zanim zebrała siły i podniosła się z ziemi, mężczyzna zniknął razem
z jej sakiewką.
Ruszyła szybko w stronę domu, z głową pełną galopujących myśli.
Który ojciec?

Anthony Vaughan zbliżył twarz do lustra, przyłożył brzytwę do


namydlonego policzka i przeciągnął po nim ostrzem. Patrząc sobie w oczy,
po raz kolejny próbował rozplątać kłębowisko myśli. Zaczął tam, gdzie
zawsze zaczynał: dziecko nie jest Amelią. To powinien być początek
i koniec całej sprawy, ale nie był. Jedna prosta oczywistość nie prowadziła
do kolejnego kroku, lecz na istne grzęzawisko i to bez względu na to, jaki
obrał kierunek myślenia. Z każdym mijającym dniem owa prosta
oczywistość chwiała się i słabła, stawała się coraz wątlejsza i trudniejsza do
podtrzymania. Helena podkopywała wszystko, co wiedział. Każdy uśmiech
na jej twarzy, każdy wybuch śmiechu, każde wypowiedziane radosne słowo
było wystarczającym powodem, aby zapomnieć o rozsądku. W ciągu
dwóch miesięcy, które upłynęły od zjawienia się dziewczynki, jego żona
piękniała z każdym kolejnym dniem. Odzyskała straconą wagę, jej włosy
znów nabrały połysku, a policzki – rumieńców. Twarz na nowo pałała
miłością do dziecka i do niego.
Jednak to, co się z nim działo, działo się nie tylko za sprawą Heleny,
lecz również za sprawą dziecka.
Jego wzrok nieustannie podążał za jej buzią. Przy śniadaniu, kiedy
wkładała łyżeczką marmoladę do ust, śledził ruch jej delikatnego
podbródka; w południe z obsesyjną natarczywością obserwował linię
włosków na czole; kiedy po południu wracał z pracy na Wyspie Brandy, nie
mógł oderwać wzroku od zawiłej architektury maleńkich uszu. Znał te rysy
lepiej niż żony, lepiej niż własne. Dręczyło go coś, co się w nich kryło, co
się w niej kryło, coś bardzo ważnego. Gdyby tylko mógł zrozumieć, co to
jest. Widywał ją nawet pod jej nieobecność. W pociągu, kiedy oglądał
umykający krajobraz za szybą, jej twarz zarysowywała się na tle pól
i nieba. W biurze jej rysy przebijały spod kolumn liczb niczym znak wodny
na arkuszach papieru. Nawiedzała go nawet w snach. Najróżniejsze
postacie przybierały jej twarz. Raz śniła mu się Amelia, jego prawdziwa
Amelia, i nawet ona miała twarz dziewczynki Spod Łabędzia. Obudził się
zapłakany.
Z początku obserwował rysy dziecka, aby się dowiedzieć, kim jest,
z czasem jednak bardziej zaczęło go interesować, co leży u podłoża jego
obsesyjnej fascynacji. Wydawało mu się, że twarz małej jest wzorcem, od
którego pochodzą wszystkie ludzkie twarze, łącznie z jego własną.
Przyglądając się jej bez końca, wypolerował jej rysy tak gładko, że
chwilami miał wrażenie, jakby patrzył na swoje odbicie, tak że kiedy na nią
zerkał, nieuchronnie powracał myślami do samego siebie. Nie mógł
podzielić się tym spostrzeżeniem z Heleną, ponieważ usłyszałby
w odpowiedzi coś, co wcale nie było prawdą: że widzi siebie w swojej
córce.
Czy rzeczywiście było w tym dziecku coś znajomego? Usiłował sobie
wmówić, że to, co wydawało mu się w jej twarzyczce bliskie i swojskie, to
nic innego jak echo owej pierwszej chwili, kiedy ją zobaczył. To na pewno
dlatego, że tak uporczywie jej się przyglądał, wydawało mu się, że ją zna,
prawda? Dziewczynka wyglądała zwyczajnie, zwyczajnie była sobą i może
dlatego wydawała mu się znajoma. Uczciwość jednak nakazywała mu
przyznać w duchu, że sprawa nie jest taka prosta. Nie wystarczało wyjaśnić
tego odczucia wspomnieniem. Dziecko wzbudzało w nim coś, co miało
kształt i wielkość wspomnienia, lecz było czymś przeciwnym, lub może
wywróconym na lewą stronę. Czymś pokrewnym wspomnieniu – jego
bliźniakiem lub antytezą.
Helena wiedziała, że według niego dziewczynka nie jest ich córeczką.
Powiedział jej to pierwszego dnia, gdy tylko zostali sami po położeniu
małej do łóżka. Zdziwiła ją jego reakcja, ale bynajmniej nie zbiła z tropu.
– Dwa lata to dużo czasu dla twarzy małej dziewczynki – odrzekła
łagodnie. – Musisz być cierpliwy. Czas nauczy twoje serce, jak ją na nowo
poznać. – Położyła mu dłoń na ramieniu i to był pierwszy raz od dwóch lat,
kiedy go dotknęła. Popatrzyła na niego z miłością. – A dopóki to się nie
stanie, uwierz we mnie. Ja znam swoją córeczkę.
Od tamtej pory ilekroć w rozmowie wypływał ten temat, Helena
traktowała jego brak wiary z zakłopotaniem i łagodną wyższością, niczym
pozbawioną znaczenia błahostkę – po prostu jej drogi, niemądry mąż nie
nadąża za biegiem wydarzeń. Nawet nie próbowała go zanadto
przekonywać.
– Nadal lubi miód! – zauważyła któregoś dnia przy śniadaniu.
Albo:
– No, to się nie zmieniło – kiedy dziewczynka odepchnęła szczotkę do
włosów.
Najczęściej jednak nie traciła niefrasobliwej pewności, że z czasem
mąż znów nabierze rozumu. Całym swoim zachowaniem dawała do
zrozumienia, że jego wątpliwości są nieistotne i zmiecie je pierwsza silna
fala. Anthony Vaughan nie podejmował tego tematu, nie dlatego, że nie
chciał jej martwić, lecz przeciwnie. „Widzisz – odparłaby na to. –
Naprawdę ją znasz. Wszystko zaczyna do ciebie wracać”.
Tego rodzaju węzeł można tylko jeszcze mocniej zacisnąć, jeśli się
zbyt usilnie próbuje prostować sprawy, i kilka razy Vaughanowi
przychodziło do głowy najprostsze rozwiązanie – uwierzyć. Zjawiając się
u nich, dziewczynka zdjęła z nich klątwę, pozwoliła im powrócić do
czarujących, szczęśliwych lat. Minął czas bólu, czas, kiedy tkwili uwięzieni
w rozpaczy, kiedy nie potrafili przynieść sobie nawzajem pociechy. Helenie
dziecko sprawiało najczystszą radość, jemu coś bardziej skomplikowanego,
co jednak ogromnie sobie cenił, lecz nie umiał tego nazwać. Martwił się,
kiedy dziewczynka zjadła mniej niż zwykle, denerwował się, gdy budziła
się w nocy z płaczem, cieszył, kiedy brała go za rękę.
Amelia odeszła, a na jej miejsce zjawiło się to dziecko. Jego żona
wierzyła, że jest Amelią. Było do niej trochę podobne. Życie, które
przedtem stawało się nie do zniesienia, znów nabrało uroku. Dziewczynka
zwróciła mu żonę, a co więcej, sama znalazła sobie miejsce w jego sercu.
Bez zbytniej przesady można powiedzieć, że ją pokochał. Czy pragnął, aby
okazała się Amelią? Tak. Miłość, pociecha, szczęście i szansa powrotu do
czasów… w każdym razie do tego, co było dawniej. Więc po cóż trzymać
się kurczowo wątpliwości, skoro nurt pchał go tak mocno w przeciwnym
kierunku?
Powód był jeden: Robin Armstrong.
– Znajdą jej zwłoki – upierała się Helena. – Jego żona utopiła dziecko,
wszyscy to wiedzą. Kiedy znajdą zwłoki, on zrozumie.
Lecz minęły dwa miesiące i żadnych zwłok nie znaleziono.
Przez cały ten czas Vaughan zwlekał z podjęciem radykalnych kroków.
Był dobrym człowiekiem. Uczciwym i szlachetnym. I teraz również
zamierzał postąpić uczciwie i szlachetnie. On, Robin Armstrong, Helena
oraz dziewczynka – pragnął znaleźć najlepsze wyjście dla wszystkich
zainteresowanych. Sytuacja nie może się tak ciągnąć w nieskończoność,
nikomu nie wyjdzie to na zdrowie. Należało znaleźć rozwiązanie i właśnie
tego dnia zamierzał zrobić pierwszy krok.
Szybko opłukał twarz, wytarł ją do sucha i przygotował się do podróży
pociągiem.

Chociaż powszechnie znani pod nazwą Monty & Mitch, wszelkie


podejrzenia, że są prowincjonalnym cyrkiem wędrownym, pierzchały na
widok mosiężnej tabliczki umocowanej obok drzwi dostojnej oksfordzkiej
rezydencji: Montgomery & Mitchell, Prawo i Finanse. Z okien nie było
widać Tamizy, a jednak obecność rzeki czuło się w każdym pomieszczeniu.
Nie tylko w pokojach, lecz w każdej szufladzie i szafce, ponieważ
prawników tej firmy zatrudniali wszyscy, których interesy wiązały się
z rzeką na obszarze wielu mil między Oksfordem a źródłami. Pan
Montgomery nie był ani żeglarzem, ani rybakiem, ani malarzem
nadrzecznych pejzaży; niekiedy przez wiele lat nie widywał Tamizy na
oczy, mimo to można było zgodnie z prawdą powiedzieć, że żył i oddychał
rzeką. W wyobraźni pana Montgomery’ego rzeka nie była nurtem płynącej
wody, lecz strumieniem liczb w księgach rachunkowych, suchym
i papierowym. Każdego roku przelewał jej bogactwa na własne konta
bankowe oraz w księgi rachunkowe i był jej za to niezmiernie wdzięczny.
Spędzał dnie, z zadowoleniem sporządzając rachunki kosztów przewozu,
negocjując formuły akredytywy, a kiedy trafiła mu się rzadka, lecz cenna
sprawa z udziałem siły wyższej, serce pęczniało mu z radości.
Vaughan stał na schodach i trzymał dłoń na dzwonku, choć jeszcze za
niego nie pociągnął. Mamrotał do siebie pod nosem.
– Amelia – powiedział trochę niepewnie. – Amelia! – powtórzył, tym
razem wkładając w to może nieco za dużo mocy.
Musiał bez ustanku ćwiczyć to imię, ponieważ nigdy nie chciało wyjść
z jego ust bez pokonywania licznych przeszkód i w efekcie wysiłek, jakiego
wymagało wymówienie go, nadawał temu imieniu nieco więcej siły, nawet
w jego własnych uszach.
– Amelia – powtórzył trzeci raz i z nadzieją, że to wystarczy,
zadzwonił do drzwi.
Napisał list, uprzedzając o swojej wizycie, więc z pewnością się go
spodziewano. Młodzieniec, który otworzył drzwi i wziął od niego płaszcz,
był tym samym, który przywitał go ponad dwa lata temu, kiedy Vaughan
przyszedł w sprawie porwanej córki. Wówczas młody chłopiec nie bardzo
wiedział, jak się zachować wobec bijącej w oczy rozpaczy oraz żałoby, jaką
roztaczał wokół siebie gość. Mimo przejmującego bólu Vaughan pragnął go
uspokoić – zapewnić, że to nie jego wina, iż nie umie ze stoickim spokojem
patrzeć w oczy człowieka oszalałego po stracie jedynego dziecka. Tym
razem, kiedy chłopiec – albowiem nadal pozostał chłopcem, choć nieco
większym – brał od niego płaszcz i wieszał na wieszaku, zdołał zachować
się ze spokojną uprzejmością, lecz gdy tylko odwrócił się z powrotem do
Vaughana, nie potrafił się powstrzymać.
– Och, wspaniałe wieści, proszę pana! Taka szczęśliwa odmiana!
Muszą się państwo ogromnie cieszyć, pan i pani Vaughan!
Nie leżały raczej w zwyczaju uściski dłoni między klientami
Monty’ego & Mitcha a odźwiernym odbierającym płaszcze, lecz dzień był
doprawdy tak wyjątkowy – w każdym razie dla młodzieńca – że Vaughan
pozwolił mu ująć swą dłoń i entuzjastycznie nią potrząsnąć.
– Dziękuję – mruknął.
Jeśli nie do końca ucieszyła go ta osobliwa wylewność, to chłopiec był
zbyt młody, aby zauważyć jego rezerwę, i rozpromieniony wprowadził
Vaughana do gabinetu Montgomery’ego.
Prawnik wyciągnął dłoń z zawodową serdecznością.
– Jak dobrze pana widzieć, panie Vaughan. Muszę powiedzieć, że
doskonale pan wygląda.
– Dziękuję. Dostał pan mój list?
– Owszem, dostałem. Proszę przysunąć sobie krzesło i wszystko mi
opowiedzieć. Najpierw jednak: kieliszek porto?
– Chętnie, dziękuję.
Vaughan zobaczył na biurku Montgomery’ego swój list. Niewiele
w nim napisał, tylko niezbędne minimum, lecz kiedy go teraz ujrzał,
otwarty i przeczytany od deski do deski, zaczął się zastanawiać, czy to
niewiele nie wyjawiało więcej, niż zamierzał. Jego charakter pisma był
wyrazisty i płynny, tak że każdy mógł go przeczytać nawet do góry nogami,
więc kiedy Montgomery zajmował się kieliszkami, Vaughanowi rzuciły się
w oczy fragmenty zdań: Dziecko, które zostało znalezione… dziewczynka
jest obecnie pod naszą opieką… może być konieczne wstrzymanie Pańskich
usług związanych z… Teraz doszedł do wniosku, że nie były to wyrażenia
człowieka przepełnionego radością z odzyskania swego jedynego dziecka.
Postawiono przed nim kieliszek. Upił łyk. Przez chwilę dyskutowali
o winie, jak przystało na ludzi interesu. Vaughan wiedział, że Montgomery
nie podejmie pierwszy tematu, lecz zadbał o chwilę milczenia, aby jego
klient mógł ją wypełnić.
– Zdaję sobie sprawę, że w swoim wczorajszym liście przedstawiłem
ostatnie wydarzenia, nie wyjaśniając powodów, dla których będę
potrzebował pańskiej pomocy – zaczął. – O pewnych sprawach lepiej
rozmawiać osobiście.
– Zgadzam się.
– Rzecz w tym, że istnieje prawdopodobieństwo… choć dodam, że
niezwykle znikome… mimo to należy je wziąć pod uwagę, że ktoś inny
może również zgłosić pretensje do dziecka.
Montgomery skinął głową, nie pokazawszy po sobie ani śladu
zaskoczenia, jakby z najoczywistszych powodów spodziewał się takiej
możliwości. Chociaż musiał podchodzić pod sześćdziesiątkę, miał twarz
całkowicie pozbawioną zmarszczek, niczym dziecko. Po czterdziestu latach
ćwiczenia przed klientami pokerowej twarzy mięśnie, które zwykle drgają,
wyrażając wątpliwości, troskę lub podejrzliwość, zanikły do tego stopnia,
że nie sposób było wyczytać na jego obliczu żadnej emocji poza
permanentną, niegasnącą życzliwością.
– W Oksfordzie mieszka mężczyzna, który utrzymuje, a przynajmniej
daje do zrozumienia, że jest ojcem tego dziecka. Jego żona, z którą żyli
w separacji, umarła w Bampton, nie wiadomo jednak, co się stało z ich
córką, Alice. Była w tym samym wieku i zaginęła mniej więcej w tym
czasie, kiedy… – Vaughan wyczuł zbliżającą się przeszkodę i spiął język do
skoku – znaleziono Amelię. Niefortunny zbieg okoliczności, który
zaowocował zalążkiem wątpliwości…
– Wątpliwości…?
– Ze strony owego mężczyzny.
– Z jego strony. Rozumiem.
Montgomery słuchał z twarzą zastygłą w wyrazie najlepszej woli.
– Ów młody człowiek… nazywa się Armstrong… od dłuższego czasu
nie widywał się z żoną i córką, skąd wynika trudność w rozpoznaniu jej
tożsamości.
– Tymczasem państwo nie mają najmniejszych wątpliwości –
Montgomery nawet nie mrugnął powieką – co do „tożsamości córki”?
Vaughan przełknął ślinę.
– Zgadza się.
Prawnik uśmiechnął się dobrodusznie. Był zbyt dobrze wychowany,
aby naciskać klienta w kwestii jego niepewnych deklaracji.
– A zatem dziecko jest państwa córką.
Zdanie to brzmiało ze wszech miar jak oświadczenie, lecz za sprawą
własnej niepewności Vaughan usłyszał w nim pytanie.
– Z całą pewnością.
Montgomery nie przestawał się uśmiechać.
– To… – Vaughan musiał pokonać przeszkodę – Amelia – wykrztusił
w końcu.
Uśmiech prawnika ani na chwilę nie zbladł. Vaughan poczuł potrzebę
dorzucenia ciężaru na szalę.
– Instynkt matki jest potężną siłą – podsumował.
– Ach, instynkt macierzyński! – wykrzyknął Montgomery
zachęcająco. – Cóż może być bardziej oczywistego! Naturalnie. – Twarz
mu nawet nie drgnęła. – Prawo opieki należy do ojca, lecz instynkt
macierzyński… Nie istnieje nic bardziej wysublimowanego!
Vaughan przełknął ślinę. Zebrał siły do następnego skoku.
– To jest Amelia – powiedział. – Wiem to na pewno.
Montgomery podniósł wzrok z niezmąconym czołem.
– Doskonale. – Z zadowoleniem pokiwał głową. – Doskonale. Mam
duże doświadczenie w rozstrzyganiu spornych roszczeń do ładunków, które
czasem z różnych powodów zbaczają z kursu. Proszę się nie czuć
dotkniętym, że wykorzystam swoje doświadczenie, albowiem porównanie
może być nader użyteczne do zbadania wagi argumentów tego Armstronga
przeciwko państwu.
– Na razie nie ma mowy o żadnych argumentach. Nie doszło jeszcze
do oskarżeń. Dziecko jest u nas od dwóch miesięcy, a ten człowiek
przyjeżdża od czasu do czasu w odwiedziny. Przygląda się jej, lecz nie
wysuwa żadnych roszczeń. Ale też z nich nie rezygnuje. Za każdym razem,
kiedy się zjawia, czekam, aż w końcu zadeklaruje swoje stanowisko,
w jedną lub w drugą stronę, lecz on milczy jak zaklęty. Nie chcę go
naciskać; ostatnią rzeczą, na jakiej mi zależy, jest sprowokowanie go do
wyartykułowania swoich roszczeń. Ani razu nie powiedział „To moja
córka” i widać, że liczy się w myślach z możliwością, że tak nie jest.
Wolałem go do niczego nie zachęcać, lecz ta przeciągająca się sytuacja
działa trochę niepokojąco. Moja żona…
– Pańska żona…?
– Moja żona z początku uważała, że jego dwuznaczne wizyty skończą
się, gdy odnajdzie się jego córka. Z dnia na dzień spodziewaliśmy się
wiadomości o znalezieniu dziewczynki lub wyłowieniu z rzeki jej zwłok,
lecz czekaliśmy na próżno, nie dostaliśmy żadnej wieści o takim zdarzeniu.
Zaczynamy się niepokoić, że po tak długim czasie ta sprawa nadal nie
została rozstrzygnięta, lecz moja żona bardzo współczuje temu
człowiekowi. Sama wie, jak druzgocząca może być strata dziecka. Toleruje
jego wizyty w naszym domu, mimo że dawno minął czas, kiedy powinien
był podjąć jakąś decyzję. Jego dziecko znikło, a ja się obawiam, że
pogrążony w żałobie i rozpaczy umysł może przekonać samego siebie, że
Amelia – Vaughan pokonał przeszkodę sprawnym susem i szło mu coraz
lepiej – jest naprawdę jego córką. Rozpacz bywa przygniatająca i kto wie,
do czego może doprowadzić mężczyznę, który stracił dziecko. Człowiek
woli sobie wyobrażać różne rzeczy, niż zaakceptować fakt, że jego
dziecko… jedyne dziecko… odeszło na zawsze.
– Ma pan bardzo żywe zrozumienie dla sytuacji i umysłu tego
człowieka, panie Vaughan. Zatem musimy zbadać fakty tej sprawy,
albowiem w sądzie liczą się tylko fakty. Należy sprawdzić, jaką siłę mają
jego argumenty, aby być przygotowanym na ewentualność, że jednak
postanowi zgłosić roszczenia. A właśnie, co na ten temat mówi sama
dziewczynka?
– Nic. Dziewczynka nie mówi.
Pan Montgomery spokojnie pokiwał głową, jakby trudno było o rzecz
bardziej naturalną.
– A czy mówiła, zanim ją państwu odebrano?
Vaughan skinął głową.
– A córka pana Armstronga? Mówiła?
– Tak.
– Rozumiem. Powtarzam zatem: proszę się nie czuć urażonym, jeśli
odniesie pan wrażenie, że traktuję małą Amelię jak zagubiony ładunek. Tak
przebiegało moje doświadczenie zawodowe. Największy nacisk kładzie się
na zagadnienie, gdzie po raz ostatni widziano ładunek przed zaginięciem
oraz gdzie się ponownie pojawił. Dzięki temu możemy się dowiedzieć tyle,
ile się da, o losie ładunku w czasie, gdy go nie było. Te informacje
w połączeniu z najdokładniejszym opisem ładunku sprzed zaginięcia oraz
po odnalezieniu rzucą jakieś światło na pogmatwaną kwestię własności
spornego towaru.
Następnie Montgomery zaczął zadawać kolejne pytania: o Amelię
z czasów sprzed porwania; o okoliczności, w których zginęła Alice
Armstrong; o szczegóły odnalezienia ładunku, czyli „Amelii” – wymówił to
kilkakrotnie z naciskiem. Zanotował wszystkie odpowiedzi, po czym skinął
głową.
– Córka Armstronga, jak wskazują wszystkie znaki na niebie i ziemi,
znikła bez śladu. To się zdarza. Pańska ni stąd, ni zowąd powróciła, co
zdarza się znacznie rzadziej. Gdzie była przez ten czas? Dlaczego
powróciła lub została zwrócona właśnie teraz? Na te pytania brakuje nam
odpowiedzi. Znacznie lepiej byłoby je znać, lecz skoro ich nie znamy, to
musimy się posiłkować posiadanymi dowodami. Czy mają państwo zdjęcie
Amelii sprzed zniknięcia?
– Tak.
– I przypomina ona dziewczynkę ze zdjęć?
Vaughan wzruszył ramionami.
– Chyba tak… Na tyle, na ile czteroletnie dzieci mogą przypominać
siebie sprzed dwóch lat.
– To znaczy…?
– Wzrok matki umie rozpoznać, że to jest to samo dziecko.
– A inny wzrok? Bardziej prawniczy?
Vaughan milczał, a Montgomery, jakby nie zauważył jego milczenia,
mówił beztrosko dalej:
– Całkowicie podzielam pański pogląd na temat dzieci. Zmieniają się.
Ładunek sera zgubiony w środę nie zamieni się w swój wagowy
ekwiwalent tytoniu, kiedy pojawi się w sobotę, lecz dziecko! Ach, to
zupełnie inna sprawa. Mimo to proszę trzymać fotografie w pogotowiu
i wszystko odnotowywać… każdy najdrobniejszy szczegół, który
potwierdza, że ta Amelia oraz Amelia sprzed dwóch lat są tym samym
dzieckiem. I również mieć te informacje w pogotowiu.
Przyjrzał się ponuremu obliczu Vaughana i uśmiechnął się do niego
pogodnie.
– A między nami mówiąc, radzę nie martwić się młodym
Armstrongiem. I proszę również uspokoić panią Vaughan. Montgomery
i Mitchell są po to, żeby martwić się za państwa. Zajmiemy się wszystkim
w państwa imieniu. Oraz w imieniu Amelii. Jedna, niezwykle ważna rzecz
działa na państwa korzyść.
– Jaka?
– Jeśli sprawa trafi do sądu, będzie się toczyć przez długi czas. Słyszał
pan kiedyś o wielkiej sprawie o Tamizę między Koroną a Miastem Londyn?
– Niestety nie.
– To wielki spór o to, kto jest właścicielem Tamizy. Korona twierdzi,
że królowa podróżuje rzeką i w interesie bezpieczeństwa narodowego leży,
aby Tamiza stanowiła jej własność. Władze Londynu zaś argumentują, że
sprawują jurysdykcję nad transportem rzecznym i że wobec tego ten szlak
wodny musi należeć nich.
– I jaki był wynik? Kto jest właścicielem Tamizy?
– No cóż, spór toczy się od kilkunastu lat i potrwa jeszcze co najmniej
drugie tyle. Bo czym jest właściwie rzeka? Wodą. A czym jest woda?
Zasadniczo deszczem. A czym jest deszcz, jeśli nie pogodą? Kto może być
właścicielem pogody? Gdzie spadnie deszczem chmura, która właśnie w tej
chwili przepływa nad naszymi głowami? Na jednym brzegu czy na drugim,
czy do rzeki? Chmury goni wiatr, który nie ma właściciela, one zaś
przepływają ponad granicami bez glejtów i paszportów. Deszcz z tej
chmury może spaść w Oksfordzie lub w Berkshire albo przeprawić się
przez morze i zmoczyć damy w Paryżu. Krople, które padają na Tamizę,
mogły przybyć z każdej strony świata: z Hiszpanii, Rosji albo z Zanzibaru!
Nie, deszcz nie może być niczyją własnością, ani królowej Anglii, ani
władz Londynu, tak samo jak nie da się schwytać błyskawicy i zamknąć jej
w skrytce bankowej. Lecz to nikogo nie powstrzyma przed próbą ich
zawłaszczenia!
Na twarzy Montgomery’ego zamajaczył ledwo dostrzegalny cień
rozbawienia. Była to najwyraźniejsza ekspresja emocji, jaką Vaughan
kiedykolwiek widział na obliczu prawnika.
– Mówię to panu po to, aby zilustrować, jak powolne bywają
procedury sądowe. Kiedy ów Armstrong zdecyduje się zgłosić swoje
roszczenia do dziewczynki… jeśli w ogóle to zrobi… unikajcie sądu tak
długo, jak się da. Zapłaćcie mu, ile zechce, za ugodowe rozstrzygnięcie
sprawy. I tak wyjdzie taniej. A jeśli nie da się go spłacić, pokładajcie
nadzieję w sprawie Korona przeciw Miastu Londyn. Proces będzie się
toczył, jeśli nie przez całą wieczność, to co najmniej do czasu, gdy
dziewczynka dorośnie. Na długo zanim prawo zdecyduje, który ojciec jest
pełnoprawnym właścicielem ładunku o imieniu Amelia, młoda dama dawno
już będzie własnością swojego męża. Bądźcie państwo dobrej myśli!

Vaughan stał na peronie dworca kolejowego i czekał na swój pociąg.


Kiedy pomału odrywał się myślami od spotkania z Montgomerym,
przypomniał sobie swoją poprzednią wizytę w Oksfordzie. Przyjechał
wtedy do miasta, aby się spotkać z potencjalnym kupcem kolei
wąskotorowej, którą wykorzystywał do przewożenia buraków cukrowych
do gorzelni. Po spotkaniu postanowił poszukać domu pani Constantine.
Znalazł go i nawet był w środku. Nie mógł się nadziwić – to było tak
niedawno, zaledwie dwa miesiące temu, a tyle się przez ten czas wydarzyło.
Co ona mu wtedy powiedziała? „Potrzebuje pan pomocy. To nie może tak
dłużej trwać”. On też to wówczas poczuł. W głębi duszy czuł, że kobieta
ma rację. Czy poszedłby do niej ponownie, tak jak sugerowała?
Oczywiście, że nie. A jednak… Sprawy przyjęły niespodziewany obrót
i nie musiał się nawet nad tym zastanawiać. Pozostawione same sobie,
poukładały się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przez dwa lata
czuł się żałośnie nieszczęśliwy, a teraz – jeśli tylko poradzą sobie
z Armstrongiem – wszystko może się zmienić. „Bądźcie państwo dobrej
myśli!” Tak powiedział Montgomery. I Vaughan zamierzał go posłuchać.
Dokładnie w chwili, kiedy postanowił zapomnieć o pani Constantine,
przed oczami stanęła mu nagle jej twarz. Jej oczy wydawały się płynąć pod
prąd jego słów i wtargnęły mu w myśli, w umysł… „Rozumiem”,
powiedziała, jakby rozumiała nie tylko to, co powiedział, lecz również to,
co przemilczał.
Przypomniawszy to sobie, poczuł na karku jakby dotknięcie
przeznaczenia. Odwrócił się, spodziewając się zobaczyć ją za swoimi
plecami.
Lecz peron był pusty.

*
– Pani Vaughan kładzie Amelię do łóżka – poinformowano go, kiedy
wrócił do domu.
Wszedł do żółtego salonu, gdzie zaciągnięto zasłony, a w kominku
palił się ogień. Całkiem niedawno na sekretarzyku stojącym we wnęce
okiennej pojawiły się ponownie dwie fotografie Amelii. Przez pierwsze dni
po zniknięciu patrzyła na nich ze szklanej kasetki oczami ducha i to
spojrzenie, spotęgowane przez światło odbijające się w szkle ramki, budziło
w nim taką grozę, że w końcu nie mógł dłużej tego znieść i schował
portrety do szuflady, szybką do dołu, i starał się o nich zapomnieć. Potem
zauważył, że fotografie zniknęły, i domyślił się, że Helena zabrała je do
swojej sypialni. Przez te dwa lata w ogóle nie wchodził do jej pokoju. Nocą
przeżywali swoją rozpacz oddzielnie, każde na swój własny sposób.
Vaughan zdawał sobie sprawę, że gdyby spróbował wejść do sypialni żony
w innym celu, nic dobrego by z tego nie wynikło. Teraz zdjęcia powróciły
na swoje dawne miejsce.
Prześlizgiwał się po nich wzrokiem, choć niczego nie widział. Na
drugim końcu salonu były jedynie niewyraźnymi zarysami: tradycyjny
portret siedzącej Amelii oraz zdjęcie rodzinne, na którym Helena siedziała
z dziewczynką na kolanach, a on stał za jej plecami. Podszedł bliżej,
z zamkniętymi oczami wziął do ręki zdjęcie portretowe i przygotował się,
aby na nie spojrzeć.
W tym momencie otworzyły się drzwi.
– Już wróciłeś! Kochanie? Czy coś się stało?
Przywołał na twarz spokojny uśmiech.
– Co? Och, nie, nic takiego. Widziałem się dzisiaj z Montgomerym.
Wspomniałem mu przy okazji o sytuacji z panem Armstrongiem.
Helena popatrzyła na niego, jakby nie rozumiała.
– Rozmawialiśmy o możliwości… o znikomym prawdopodobieństwie,
że mógłby zgłosić w sądzie jakieś roszczenia.
– Ależ oczywiście, że niczego takiego nie zrobi! Gdy tylko znajdą…
– Zwłoki? Heleno, kiedy w końcu porzucisz to złudzenie? Minęły dwa
miesiące! Jeśli do tej pory ich nie znaleziono, to jaka jest szansa, że jeszcze
się to stanie?
– Ależ ta dziewczynka utonęła! Zwłoki dziecka nie rozpływają się
w powietrzu!
Vaughan gwałtownie nabrał powietrza i jego płuca wstrzymały je,
jakby nie chciały go wypuścić. Nie tak zamierzał poprowadzić tę rozmowę.
Musi zachować zimną krew. Zrobił długi, powolny wydech.
– Mimo to nie znaleziono żadnych zwłok. To fakt, któremu musimy
spojrzeć w oczy. A jest nader prawdopodobne, i nawet ty musisz to
przyznać, że już się nie znajdą. – Usłyszał rozdrażnienie we własnym głosie
i jeszcze mocniej starał się je stłumić. – Posłuchaj, kochanie, chcę tylko
powiedzieć, że powinniśmy być przygotowani. Na wszelki wypadek.
Helena popatrzyła na niego z namysłem. Taka szorstkość wobec niej
była do niego niepodobna.
– Nie możesz znieść myśli, że mógłbyś ją ponownie stracić, prawda? –
Podeszła do niego, położyła mu dłoń na sercu i uśmiechnęła się z czułością.
– Och, Anthony! – Łzy stanęły jej w oczach i popłynęły. – Już wiesz.
W końcu ją rozpoznałeś.
Vaughan zaczął odstawiać fotografię, żeby wziąć żonę w ramiona,
i wtedy Helena zwróciła uwagę na to, co trzymał w ręce. Powstrzymała go,
wzięła od niego fotografię i spojrzała na nią z miłością.
– Proszę, Anthony, nie zamartwiaj się. Tutaj są wszystkie dowody,
których potrzebujemy.
Uśmiechnęła się do niego. Właśnie odwracała fotografię, aby odstawić
ją na sekretarzyk, gdy nagle z jej ust wyrwał się okrzyk.
– Co to jest?!
Vaughan podążył wzrokiem w miejsce, które wskazywała na odwrocie
ramki.
– Dobry Boże! Henry Daunt z Oksfordu. Portrety, pejzaże, krajobrazy
miejskie i wiejskie – przeczytała na głos napis na znaku firmowym. – To on!
Mężczyzna, który ją znalazł! Nie poznaliśmy go w tym stanie, w jakim się
znajdował… opuchnięty i potłuczony. Dziwne… Trzeba go ponownie
sprowadzić. Zrobił wtedy więcej fotografii, pamiętasz? Wzięliśmy tylko
dwie najlepsze, ale były jeszcze dwie inne. Może jeszcze je ma?
– Gdyby się do czegoś nadawały, na pewno byśmy je wzięli.
– Niekoniecznie. – Odstawiła zdjęcie na sekretarzyk. – Najlepsza nie
musiała najlepiej ukazywać jej twarzy. Może na przykład ja się wierciłam?
– Zaprezentowała przerysowany przykład takiej możliwości. – Albo ty
zrobiłeś minę. – Ułożyła palcami jego usta w krzywy grymas.
Zmusił się do śmiechu, na który zasługiwały jej beztroskie starania.
– No widzisz? – zakończyła z zadowoleniem. – Znów się uśmiechasz.
W każdym razie dobrze byłoby mieć je wszystkie razem, prawda? Na
wszelki wypadek. Jestem pewna, że pan Montgomery by się ze mną
zgodził.
Vaughan skinął głową.
Objęła go lekko i położyła rozpostartą dłoń pod jego łopatką. Czuł
przez marynarkę każdy palec oraz wzgórek u podstawy kciuka. Nie
przywykł jeszcze do jej dotyku; pod grubą warstwą tweedu i popeliny
przebiegł go dreszcz.
– A przy okazji, kiedy przyjedzie, zrobi nam nowe zdjęcia.
Przesunęła drugą dłoń po jego karku. Na gołej skórze między
kołnierzykiem a linią włosów poczuł opuszkę jej kciuka.
Pocałował ją w lekko rozchylone miękkie usta.
– Och, tak się cieszę – zamruczała i przytuliła się do niego całym
ciałem. – Czekałam na to. Teraz naprawdę jesteśmy razem.
Zamruczał cicho i wtulił twarz w jej włosy.
– Nasza córeczka mocno śpi – powiedziała szeptem. – Ja również
chętnie się wcześniej położę.
Wtulił nos w jej szyję i wdychał jej zapach.
– Tak – odparł. – Tak.
Opowieść się rozwija

Przez następne tygodnie po wyciągnięciu z Tamizy tajemniczej


dziewczynki, która najpierw umarła, a potem ożyła, interes Pod Łabędziem
kwitł. Opowieść wędrowała przez rynki i uliczne zaułki, przez rodzinne
listy, przechodziła z matki na córkę, od krewnego do krewnego.
Przekazywano ją swobodnie i ochoczo obcym spotykanym na peronach
kolejowych i podróżnym na rozstajach dróg. Każdy, kto ją usłyszał,
niezawodnie przekazywał ją dalej tam, dokąd się udawał, aż w końcu
w trzech sąsiadujących hrabstwach nie było ani jednej osoby, która nie
znała takiej lub innej jej wersji. Wielu z tych ludzi nie mogło zaznać
spokoju, dopóki osobiście nie odwiedzili gospody, w której rozegrały się te
niezwykłe zdarzenia, i na własne oczy nie zobaczyli miejsca nad brzegiem
rzeki, gdzie znaleziono dziewczynkę, oraz długiej dobudówki, gdzie ją
przeniesiono.
Margot podjęła decyzję o otwarciu letniej izby. Wezwała córki, aby
przychodziły po dwie i pomagały w obsługiwaniu tego nawału gości. Stali
bywalcy przywykli do obecności Małych Margot. Jonathan zadręczał matkę
i siostry, aby wysłuchały, jak ćwiczy swój gawędziarski warsztat, lecz
rzadko miały okazję zatrzymać się i posłuchać, ponieważ co chwila ktoś je
wzywał i domagał się uwagi.
– Nigdy nie nabiorę wprawy – żalił się Jonathan, wzdychając.
I szedł dalej, poruszając ustami; coraz bardziej zagubiony, wstawiał
zakończenie na początku, początek na końcu, a środek… no cóż, środek
właściwie nie występował.
O jedenastej rano Joe rozpalał w kominku i ogień nie gasł aż do
północy, kiedy ciżba zaczynała wreszcie rzednąć.
Przez kilka tygodni stali bywalcy gospody rzadko kupowali sobie
trunki, ponieważ nowo przybyli goście skwapliwie stawiali kolejki
w zamian za opowieść. Z czasem gawędziarze nauczyli się oszczędzać głos,
albowiem gdyby chcieli zaspokajać każde żądanie przybyszów, świadkowie
tych wydarzeń krążyliby po letniej izbie od stolika do stolika i ani na chwilę
nie przestawali mówić. I jak trafnie zauważył jeden ze starszych rukwiarzy,
nie mieliby czasu, żeby wziąć coś do ust. Wypracowali więc porządek,
wedle którego chodzili dwójkami do letniej izby na godzinę opowiadania,
po czym wracali na swoje miejsca w sali zimowej, aby w tym czasie
zastępowali ich dwaj następni.
Fred Heavins ułożył humorystyczną historyjkę, która kończyła się
puentą „Nieeeheheee – zaprotestował koń”. Tak przeinaczona wersja
krążyła jeszcze dobrze po dziesiątej, kiedy wszystkie fakty historii zostały
opowiedziane co najmniej tuzin razy, a słuchacze zdążyli się upić. Zarobił
mnóstwo kaców i tyle razy spóźniał się do pracy, że chlebodawcy zagrozili
mu zwolnieniem.
Ogrodnik Vaughanów, Newman, który wcześniej należał do stałych
bywalców Czerwonego Lwa, gdzie w każdy piątek wieczorem śpiewał,
póki nie ochrypł, zmienił obecnie orientację i próbował swoich sił
w gawędziarstwie. Wprawiał się najpierw w opowiadaniu historii stałym
gościom Łabędzia, zanim postanowił próbować sił wśród gości letniej izby.
Rozwinął w swojej wersji część historii, której osobiście był świadkiem:
o tym, jak pani Vaughan opuściła Buscot Lodge na wieść o wyłowionym
dziecku.
– Widziałem ją na własne oczy, jakem żyw. Pognała do szopy
z łodziami co sił w nogach, a jak zaczęła wiosłować, to frygała jak zając po
rzece tą swoją starą łódką, że aż strach. Nigdy żem w życiu nie widział,
żeby łódka tak śmigała pod prąd.
– Frygała jak zając po rzece, powiadasz? – spytał któryś z parobków.
– Jużci. A taka kruszyna, nie kobieta! Nie uwierzyłbyś, że niewiasta
może tak wiosłować.
– Ale że „jak zając po rzece”?
– Znaczy poruszała się bardzo szybko.
– Ale nie gada się, że „frygała jak zając po rzece”.
– A niby dlaczego?
– A widziałeś ty kiedy, żeby zając wiosłował?
Ludzie wybuchli śmiechem, co stropiło ogrodnika, aż się uniósł
gniewem.
– Zając w łodzi? Puknij się w mózgownicę.
– Właśnie dlatego nie możesz gadać, że frygała po rzece jak zając.
Skoro zając nie może frygać po rzece, to jak pani Vaughan ma frygać po
rzece jak zając? Zastanówże się.
– Nie pomyślałem o tym. To jak miałem powiedzieć?
– Musisz wymyślić zwierzę, które porusza się szybko w wodzie.
Dobrze mówię?
Ludzie pokiwali głowami.
– No to może wydra – zasugerował młody barkarz. – Wydry są
szybkie.
Newman skrzywił się z powątpiewaniem.
– Pani Vaughan frygała jak wydra po rzece…
Parobek pokręcił głową.
– To wcale nie brzmi lepiej.
– Nawet gorzej…
– No to jak mam powiedzieć? Nie „frygała jak zając” ani nie „frygała
jak wydra”. Przecież coś muszę powiedzieć.
– Prawda – odparł barkarz i zawtórowało mu trzech kopaczy żwiru. –
Coś musi powiedzieć.
Odwrócili się wszyscy do Owena Albrighta, a ten odezwał się mądrze:
– Myślę, że musisz znaleźć całkiem inny sposób. Mógłbyś powiedzieć:
„Wiosłowała co sił…”.
– Ale to już powiedział – zaprotestował parobek. – Pobiegła do szopy
z łodziami co sił w nogach. Nie może pobiec do szopy co sił i wiosłować co
sił.
– Ale kiedy właśnie tak było.
– Nie!
– Tak! To ja tam byłem! Widziałem na własne oczy!
– Może tak było, ale nie możesz tak powiedzieć.
– Nie mogę powiedzieć, jak było? Jak to tak? Zaczynam żałować, że
w ogóle to opowiedziałem. Opowiadanie jest trudniejsze, niż myślałem.
– A jakże, to prawdziwa sztuka – próbował go ułagodzić Albright. –
Nauczysz się.
– Przez trzydzieści siedem lat otwierałem gębę i słowa same z niej
wylatywały. Nigdy nie miałem z nimi kłopotu. Aż do dzisiaj, kiedym tu
przyszedł i usiadł. I wcale nie wiem, czy chcę się uczyć. Wolę po staremu,
moje słowa będą se wylatywać, jak im się podoba, i jak powiem, że frygała
jak zając po rzece, to będzie frygać jak zając i kropka. Inaczej w ogóle nic
nie powiem.
Ludzie przy stole wymienili niespokojne spojrzenia, aż w końcu jeden
z kopaczy żwiru przemówił za wszystkich:
– Dajcie człowiekowi gadać. Widział to na własne oczy.
Tak więc pozwolono Newmanowi kontynuować własnymi słowami
opowieść o tym, jak pani Vaughan wyruszyła do gospody Pod Łabędziem.
Nie tylko Newman i Heavins szlifowali swoje historie. Wszyscy
w nieskończoność powtarzali własne wersje sobie nawzajem oraz gościom,
a przy tej okazji wypływały na światło dzienne nowe szczegóły.
Porównywano wspomnienia, rozstrzygano rozbieżności. Świadkowie
podzielili się na grupy. Niektórzy pamiętali „bez cienia wątpliwości”, że
położono dziecku na ustach piórko, zanim zaniesiono je do przybudówki,
inni obstawali uparcie, że tą metodą zbadano tylko oddech mężczyzny.
Wysuwano rozmaite drobiazgowe hipotezy, aby wyjaśnić, jakim sposobem
Henry’emu Dauntowi udało się dotrzeć z Diabelskiego Jazu aż do Radcot
w takie zimno i w dziurawej łodzi. Udoskonalali i polerowali historię,
wybierali momenty, w których odpowiednio wystudiowany gest wyciśnie
z oczu łzy słuchaczy, wprowadzali chwile milczenia, które utrzymają ich
w napięciu. Lecz ani razu nie znaleźli zakończenia historii. Dotarli do
punktu, w którym dziecko opuściło gospodę Pod Łabędziem razem
z Vaughanami, i historia się urywała.
– I co? Czy dziewczynka jest Amelią Vaughan, czy tą drugą? – pytali
ludzie.
– Jak to możliwe, że najpierw umarła, a potem ożyła? – chcieli
wiedzieć inni.
Lecz na te pytania nikt nie miał odpowiedzi. Co do pierwszego – kim
była? – przeważała opinia, że dziecko należy do Vaughanów. Powrót
zaginionej dwa lata temu dziewczynki, którą wszyscy obecni kiedyś
widzieli, budził więcej zadowolenia niż pojawienie się dziecka, którego nikt
nie znał i które znikło zaledwie dzień wcześniej. Nowa tajemnica
wskrzesiła starą i ludzie zaczęli wspominać porwanie, jakby wydarzyło się
wczoraj.
– To gdzie ona była przez te… ile to lat? Dwa?
– Musi odzyskać głos i wszystko opowiedzieć, no nie?
– A wtedy ten, co ją porwał, będzie się miał z pyszna.
– Postawiłbym całą tygodniówkę, że to niania. Pamiętacie ją?
– Ta dziewczyna? Ruby? Co to w nocy wychodziła z domu?
– To ona tak twierdziła. Że spacerowała o północy nad rzeką. A ja was
pytam: jaka dziewucha włóczy się po nocy nad rzeką? I to w noc
przesilenia.
– W czas przesilenia Cyganie wypływają na rzekę. Wysmażyli to
razem z tą nianią, mówię wam. Ruby i Cyganie, wspomnicie moje słowa.
Kiedy ta znaleziona turkaweczka zacznie mówić, ktoś wpadnie
w tarapaty…
Obie historie – porwanej dziewczynki oraz odnalezionej dziewczynki
– miały niedokończone wątki, lecz jeśli niektóre z tych wątków dawało się
ze sobą spleść, to znaczy, że obydwie historie znajdowały się coraz bliżej
pełni, co było dobrą rzeczą.
Co zaś do drugiego pytania, to wzbudziło ono dłuższe i bardziej
pijackie debaty.
Dla niektórych ludzi świat jest tak skomplikowanym i zdradliwym
miejscem, że nie mogą mu się wprost nadziwić, lecz nie czują potrzeby, aby
go zrozumieć. Zdumienie jest dla nich nieodłączną częścią egzystencji.
Jedną z takich osób był kopacz żwiru, Higgs. Wypłata, która w piątek
wieczorem wystarczyłaby, aby przeżył tydzień, kończyła się we wtorek;
zawsze miał Pod Łabędziem więcej piw zapisanych na krechę, niż pamiętał;
żona, którą bił tylko w soboty wieczorem – a i to nie zawsze – uciekła
zupełnie bez powodu z krewnym sprzedawcy sera. Twarz, którą widział
odbitą w rzece, kiedy siedział na brzegu i ponuro wpatrywał się w wodę,
z pustym żołądkiem, bez piwa, które mogłoby stępić głód, i bez żony, która
by go ogrzała, nie należała do niego, lecz do jego ojca. Całe życie było
wielką tajemnicą, jeśli tylko zajrzało się odrobinę pod powierzchnię,
a przyczyny i skutki nader często dryfowały z dala od siebie. Tak więc
w świetle tych wszystkich zdumiewających zjawisk historia dziewczynki,
która umarła i ożyła, przynosiła mu pociechę, ponieważ świadczyła
dobitnie, że życie jest rzeczą niewytłumaczalną i nie ma sensu próbować go
zrozumieć.
Niektórzy gawędziarze, ze skłonnością do bujania w obłokach lub
zwyczajnie nieuczciwi, zmyślali różne szczegóły, aby udzielać bardziej
zadowalających odpowiedzi na pytania. Jeden z barkarzy miał brata, który
w ową noc spotkał się z kobietą. Z początku brat był głęboko rozczarowany,
że ominęła go taka sensacja, lecz po jakimś czasie zdołał obrócić ją na
własną korzyść i ułożył swoją wersję, w której wykorzystał nieobecność
w gospodzie, a zarazem dostarczał pociechy racjonalnego wyjaśnienia.
– Ona wcale nie umarła! Gdybym tam był, tobym im powiedział.
Wszystko widać w oczach. Trzeba tylko w nie spojrzeć, żeby wiedzieć: żyw
czy trup. Kiedy człowiek umiera, ucieka z nich widzenie.
Słysząc to, ludzie nastawiali uszu i podnosili głowy. Był to oczywisty
sposób na złagodzenie napięcia wynikłego z tego niemiłego dysonansu,
zwłaszcza jeśli się należało do osób, które nie znoszą ziejących luk
w opowieści, zdarzeń niewiarygodnych, rzeczywistości, która zeszła na
manowce. Ta uspokajająca wersja wydarzeń zjednała sobie kilku
gawędziarzy i ich wersje zaczęły z wolna dryfować w tym samym
kierunku.
– Przynieśli ją do gospody ledwo dychającą – rzucił ktoś na próbę,
lecz wywołało to tyle pełnych dezaprobaty spojrzeń i grymasów, że autor
tej innowacji został odciągnięty na bok, gdzie usłyszał surową reprymendę.
Pod Łabędziem przestrzegano pewnych standardów; gawędy to jedno, lecz
kłamstwa to całkiem co innego, a oni wszyscy tam byli. I wiedzieli.
Przez kilka miesięcy historię opowiadano, a potem opowiadano na
nowo, mimo to nie zamierzała okrzepnąć. Przeciwnie, dzieje utopionej
dziewczynki, która zmartwychwstała, intrygowały, niedokończone
i niepasujące do wyobrażeń o tym, jak powinna wyglądać opowieść. Pod
Łabędziem rozprawiali o Vaughanach, Armstrongach, o śmierci i o wątłości
roszczeń obu stron, a także o słabościach osób zgłaszających roszczenia.
Przyglądali się historii to z jednej strony, to znów z drugiej, obracali ją do
góry nogami, wywracali na lewą stronę i z powrotem i na koniec okazywało
się, że nie posunęli się ani o krok dalej.
– To jak zupa na kościach – stwierdził pewnego wieczoru Beszant. –
Ma zapach, od którego ślina cieknie do gęby, i nawet smakuje szpikiem,
jeno nie ma czego na ząb wziąć i choćbyś wypił siedem misek, to będziesz
tak samo głodny, jak kiedyś siadał za stołem.
Mogli porzucić temat. Mogli się poddać, odłożyć na bok jak jedną
z tych historii, które zjawiają się znikąd i donikąd nie zmierzają. Lecz na
koniec zdań, a także między słowami, kiedy głosy się urywały, a rozmowy
gasły, w głębokiej ciszy, która leży poza wszystkimi opowieściami, unosiła
się dziewczynka. Tu, w tej izbie, widzieli ją martwą i widzieli ją żywą.
Niepojęte, niewytłumaczalne, mimo to jedna rzecz była jasna: to była ich
historia.
Odliczanie

Dwadzieścia pięć mil z biegiem rzeki najlepszy szkutnik w okolicy


stawiał właśnie atramentowy zawijas na pokwitowaniu za ostatnią fakturę
i ze skinieniem głowy popchnął po kontuarze błyszczące, mosiężne
kluczyki. Henry Daunt zamknął na nich dłoń.
Powróciwszy do miasta po burzliwych przygodach zimowego
przesilenia, Daunt z werwą zabrał się do pracy. Oddał w dzierżawę dom,
w którym mieszkał dawniej z żoną, i przeniósł się do mieszkania na
poddaszu nad swoim zakładem przy Broad Street. Tam zażywał samotnego
życia w spartańskim pokoju z łóżkiem, nocnikiem, stołem z dzbankiem na
wodę i miską do mycia. Wszystkie pieniądze z dzierżawy oraz każdy
zaoszczędzony grosz inwestował w łódź. Ponieważ Daunt miał plan.
W okresach nieprzytomności między najkrótszym dniem roku a dniem
następnym jego umysł doznał odrodzenia i kiedy leżał w łóżku Pod
Łabędziem, przyszedł mu do głowy wspaniały pomysł. Pomysł, który
pozwoli mu połączyć dwie największe miłości jego życia: fotografię
i rzekę. Stworzy księgę fotografii, która zabierze czytelnika w podróż od
źródeł aż do ujścia Tamizy. Lub może tylko do Londynu. Choć po prawdzie
można by na ten temat wydać kilka tomów, z których pierwszy
obejmowałby obszar od Trewsbury Mead do Oksfordu. Najważniejsze to
zacząć. W tym celu potrzebował dwóch rzeczy: ciemni i transportu.
W istocie jedno mogło być w drugim. Chociaż jego twarz nadal
przedstawiała mieszaninę zielonych, czarnych i fioletowych odcieni
z purpurową pręgą przecinającą wargę, złożył pierwszą wizytę szkutnikowi,
aby wyjaśnić, czego potrzebuje. Przypadkiem w warsztacie stała właśnie
prawie wykończona łódź, której właściciel nie zapłacił ostatniego rachunku.
Tego właśnie Daunt potrzebował i tego pragnął. Wystarczyło wykończyć
i dopasować kilka rzeczy, aby łódź spełniała wszystkie jego wymagania.
I właśnie dzisiaj, trzy miesiące później, kiedy jego skóra nabrała dawnego
zdrowego kolorytu, blizna zaś zbladła i zamieniła się w bladoróżową kreskę
z dwiema kropkami po szwach, trzymał w ręce klucz do swojej przyszłej
inwestycji.
Na całym odcinku w górę rzeki Daunt i jego łódź wzbudzali
powszechne zainteresowanie. Wystarczyłyby same eleganckie, biało-
granatowe kolory oraz wiśniowo-mosiężne wykończenia, aby przyciągać
wzrok, lecz łódź miała wiele osobliwości, których nikt dotąd nie widział.
– Kolodion? – pytali ci, którzy umieli czytać. – Co to za nazwa?
Daunt wskazał wymalowane na kadłubie dekoracyjne,
żółtopomarańczowe zawijasy, otaczające jego nazwisko oraz profesję.
– To jest kolor kolodionu. Śmiercionośna substancja. Od dawna
wiedziałem, że się zapala, a nawet potrafi bez ostrzeżenia wybuchnąć
płomieniami, a biada temu, kto się go za dużo nawdycha. Ale
rozprowadźcie go na szkle i wystawcie na światło, a ujrzycie prawdziwą
magię! Kolodion to składnik, który wyzwala moją sztukę i moją naukę. Bez
niego fotografia po prostu nie istnieje.
– A te wszystkie graty to co?! – wołali ludzie z brzegu, wskazując
wsporniki i pudła starannie przymocowane do ścian kajuty.
A Daunt odpowiadał, że to jego sprzęt fotograficzny.
– A ta machina? – dopytywali się.
Na dachu kajuty stał przymocowany kwadrycykl w takim samym
kolorze jak łódź.
– Do jeżdżenia po kraju. A to pudło po rozłożeniu zamienia się
w przyczepę, żebym mógł wozić swój sprzęt po drogach.
Jeden z bystrzejszych gapiów zauważył w kajucie zasłony i okiennice.
– To ciemnia – wyjaśnił fotograf. – Jeden promień światła może
zrujnować cały proces wywoływania fotografii.
Tak często zatrzymywał się na takie konwersacje, rozdał tyle
wizytówek i umówił tyle wizyt w swoim terminarzu, że zanim dotarł do
Buscot i Radcot, doszedł do wniosku, że niedługo mogą mu się całkowicie
zwrócić koszty Kolodiona. Lecz przed rozpoczęciem nowego etapu życia
zawodowego miał do spłacenia dług. Przypłynął Pod Łabędzia, aby
podziękować ludziom, którym zawdzięczał życie. Wcześniej jednak
zatrzymał się w tym cichym, spokojnym miejscu nad rzeką, gdzie stał
nieduży, lecz bardzo zadbany dom z wypielęgnowanym ogródkiem,
drzwiami pomalowanymi na zielono i kominem, z którego ulatywał dym.
Dwadzieścia kroków dalej zauważył pomost do przycumowania łodzi.
Przywiązał linę, po czym klaszcząc dla ogrzania dłoni w rękawicach,
podszedł do drzwi i zapukał.
Nie był przygotowany na to, co ujrzał w progu, kiedy się otworzyły.
Symetryczne brwi biegnące nad silnym, prostym nosem, oskrzydlone
mocno zarysowaną szczęką, policzkami i skrońmi.
– Panna Sunday?
Zrobił krok w prawo, zaintrygowany zmienną grą światła w zależności
od pozycji, spostrzegł, jak cień zalewa łagodną płaszczyznę policzka,
i poczuł rosnące podniecenie.
– Pan Daunt!
Rita wyszła przed drzwi i uniosła ku niemu głowę z takim skupieniem
na twarzy, jakby miała ochotę go objąć. Zamiast tego jednak zaczęła
oglądać i oceniać blizny na jego policzku i wargach, dotknęła skóry
i powiodła po niej palcem, badając wypukłości i zgrubienia.
Wprawdzie głowę wypełniały mu liczne wrażenia wzrokowe, ale
w końcu oprzytomniał na tyle, aby się odezwać.
– Przyszedłem pani podziękować.
– Już pan to uczynił.
To prawda. Wysłał jej zapłatę, podziękował listownie za opiekę
i poprosił o informacje na temat dziewczynki, która umarła i ożyła.
Odpisała mu w liście, który można by uznać za wzór powściągliwej
klarowności. Podziękowała za pieniądze i zrelacjonowała wszystko, co
wiedziała na temat postępów dziecka. Na tym sprawa mogłaby się
zakończyć, lecz Daunt nie zaznał spokoju z powodu kobiety, która nadal
stanowiła dlań wizualną tajemnicę, ponieważ kiedy przyjechał jeden z jego
asystentów, aby go zabrać do domu, Daunt miał nadal tak spuchnięte oczy,
że nie mógł ich otworzyć. Przyszło mu do głowy, że ludzie Pod Łabędziem
ucieszą się z darmowej fotografii w ramach podziękowania za gościnność
i że zupełnie naturalne byłoby wstąpić przy okazji do siostry, która go
pielęgnowała.
– Pomyślałem, że może chciałaby pani mieć swoją fotografię –
powiedział. – Podarunek w ramach podziękowania.
– Źle pan trafił – odparła tym samym spokojnym głosem, który
pamiętał. – Jestem zajęta.
Zauważył rozlewisko cienia po jednej stronie nosa i stłumił chęć, aby
go pogłębić, ujmując jej twarz w dłonie i delikatnie obracając.
– Mamy doskonałe światło, szkoda je zmarnować.
– Ale ja czekałam na odpowiednią temperaturę – powiedziała. –
I właśnie dzisiaj jest najlepszy dzień. Nie mogę stracić okazji.
– Co takiego chce pani zrobić?
– Eksperyment.
– Ile czasu on zajmie?
– Sześćdziesiąt sekund.
– Ja potrzebuję piętnastu. Jeśli dobrze poszukamy, to chyba
znajdziemy siedemdziesiąt pięć sekund w ciągu dnia?
– Domyślam się, że pańskie piętnaście sekund to czas naświetlenia.
A ustawienie modelu? A wywołanie?
– Pani pomoże mnie, a ja pani. We dwoje pójdzie szybciej.
Przechyliła głowę i obrzuciła go badawczym spojrzeniem.
– Proponuje mi pan pomoc przy eksperymencie?
– Tak. W zamian za fotografię.
Coś, co zrodziło się jako podarunek dla Rity, stało się przedmiotem,
którego sam dla siebie pożądał.
– To niewykluczone. Może nawet mile widziane. Ale czy zechce
pan…
– Zechcę.
Popatrzyła na niego, a widząc grę płaszczyzn na jej twarzy,
zorientował się, że kobieta powstrzymuje się od uśmiechu.
– A więc posłuży pan za obiekt mojego eksperymentu, jeśli ja posłużę
panu za obiekt fotografii, czy tak mam to rozumieć?
– Tak.
– Jest pan odważnym i nierozsądnym człowiekiem, panie Daunt.
Umowa stoi. Zaczniemy od fotografii, dobrze? Światło może się szybko
zmieniać, a temperatura, nawet jeśli się zmieni, to niewiele.
Salon Rity wyglądał jak pomalowane na biało pudełko z niebieskim
fotelem oraz mnóstwem półek na książki. Na prostym drewnianym stole
pod oknem leżały sterty kolejnych książek i papierów gęsto pokrytych
wprawnym pismem. Pomogła mu przynieść skrzynie z Kolodiona
i z zaciekawieniem obserwowała, jak rozkłada sprzęt. Gdy wszystko było
gotowe, usadził ją przy tym właśnie stole na tle pustej ściany.
– Proszę się pochylić w moją stronę… Spróbujmy z brodą opartą na
pięści. O tak.
W mieszkaniu Rity nie było drobnych rekwizytów, których zwykle
życzą sobie jego klienci: żadnej srebrnej broszy, w której mieniłoby się
światło, ani białego kołnierzyka czy koronkowych mankietów. Miała na
sobie ciemną, prostą sukienkę, tak jak wszystko inne pozbawioną ozdób.
Lecz ozdoby były zbędne. Wystarczały symetria linii, gdzie skronie stykały
się z granicą włosów, silny łuk brwiowy, cień zbierający się pod oczami
oraz głębia spojrzenia jej inteligentnych oczu.
– Proszę się nie poruszać, kiedy będę liczył.
Przez piętnaście sekund siedziała bez ruchu, a on obserwował ją przez
obiektyw.
Najlepsze portrety – najbardziej realistyczne – wychodziły, kiedy
fotografowało się osoby o łagodnym charakterze, powoli zmieniające
nastroje. Dusze pełne werwy aparat fotograficzny ograniczał, ich istota
wymykała się soczewkom, a na zdjęciu pozostawał woskowy manekin,
z zewnątrz przypominający pierwowzór, lecz pozbawiony tej właściwości
żywego srebra.
Rita nie wybałuszała oczu, nie mrugała nerwowo, jak to często czynili
ludzie nieoswojeni z fotografią. Otworzyła oczy do aparatu z kamiennym
spokojem. Spod swojego okrycia Daunt obserwował żywe myśli
przepływające w jej oczach jedna po drugiej w niekończącym się ruchu,
podczas gdy mięśnie twarzy pozostały niezmienione. W czasie piętnastu
sekund widział nie jedną fotografię, lecz tysiąc.
– Proszę tu podejść – powiedział, nadal zasłonięty przed światłem. –
Chcę pani pokazać, jak to działa.
Poszli szybko w stronę Kolodiona. Daunt ostrożnie trzymał płytkę,
Rita nie potrzebowała jego pomocy, aby wejść na łódź. Okiennice
blokowały dostęp światła do kajuty. Zapalił świecę i nałożył na nią
czerwony klosz, po czym zamknął drzwi. Niewielką przestrzeń wypełniło
czerwone światło. Stali obok siebie w ciasnym pomieszczeniu z długim
stołem do wywoływania zdjęć oraz ławą, na której sypiał Daunt, kiedy nie
schodził na noc z łodzi. Strop wisiał kilka cali nad ich głowami, pod
stopami czuli usypiające kołysanie rzeki. Daunt starał się nie zwracać
uwagi na wielkość i kształty przestrzeni oddzielającej ich ciała, na miejsca,
gdzie zwężały ją wypukłości bioder, rozszerzały łuki talii i prawie całkiem
zamykał łokieć Rity.
W małym, płytkim naczyniu zmieszał płyny z trzech szklanych
buteleczek i w powietrzu rozniósł się zapach octu z jabłek i starych
gwoździ.
– Siarczan żelaza? – zastanawiała się na głos, pociągając nosem.
– Z kwasem octowym i wodą. Naprawdę jest czerwony, nie tylko za
sprawą oświetlenia tak wygląda.
Wyciągnął płytkę ze skrzynki i trzymając ją delikatnie w lewej dłoni,
naniósł na nią odrobinę jasnoczerwonego płynu tak, że mieszanka kwasowa
lała się po całej powierzchni. Był to pełen gracji, płynny, a zarazem
powściągliwy ruch.
– Niech pani obserwuje. Prawie natychmiast wyłania się obraz:
najpierw jaśniejsze miejsca, które jednak pokazują się jako ciemne linie…
Ta kreska tutaj to zarys pani policzka, podświetlony przez światło z okna…
Teraz pojawia się reszta… Z początku niewyraźna, lecz potem…
Umilkł i razem obserwowali, jak na szkle ukazuje się twarz Rity. Stali
ramię przy ramieniu i patrzyli, jak zlewają się cienie i linie, a Daunt miał
w żołądku uczucie, jakby spadał w przepaść. Pamiętał podobne wrażenie,
kiedy jako chłopiec skoczył do rzeki ze szczytu mostu. Poznał swoją żonę
pewnej zimy, kiedy ślizgał się na łyżwach na zamarzniętej Tamizie.
Nieświadomie wśliznął się wtedy w miłość – jeśli to rzeczywiście była
miłość, a nie jej pomniejsza kuzynka. Tym razem runął w dół na główkę
i uczucie nie budziło najmniejszych wątpliwości.
W końcu wyłoniła się na szkle w pełnej krasie. Jej twarz odmalowana
przez światło i ciemność, zacienione oczy i pełne tajemnic źrenice. Miał
ochotę się rozpłakać. To mógł być najlepszy portret, jaki kiedykolwiek
zrobił.
– Muszę panią sfotografować jeszcze raz – powiedział i spłukał płytkę.
– Co złego jest w tej?
Nic. Pragnął ją mieć pod każdym możliwym kątem, w każdym
możliwym świetle, w każdym nastroju i pozycji. Pragnął ją mieć z włosami
rozpuszczonymi wokół twarzy i ściągniętymi do tyłu, ukrytymi pod
kapeluszem; chciał ją mieć w białej koszuli rozciętej pod szyją
i udrapowanej w ciemne fałdy; chciał ją mieć w wodzie, opartą o pień
drzewa i na trawie… Tysiące fotografii czekało na zrobienie. Musi mieć je
wszystkie.
– Nic. Dlatego potrzebuję następnej.
Wsunął płytkę do kuwety z cyjankiem potasu.
– To usunie niebieskie zabarwienie. Widzi pani? Robi się czarno-biała
i taka już zostanie.
Obok niego Rita z zainteresowaniem przyglądała się przemianom
obrazu na szkle, podczas gdy przez klarowną lepkość płynu jej oczy
patrzyły w zadumie i miały tak patrzeć, dopóki trwać będzie płytka.
– O czym pani myślała?
Rzuciła mu szybkie, badawcze spojrzenie – chcę mieć to spojrzenie,
przemknęło mu przez głowę – i ważyła coś w myślach – i to też.
– Pan ją znalazł – zaczęła. – Gdyby nie pan, nie byłoby jej z nami,
więc…
I spokojnie, ze szczegółami opowiedziała mu incydent, który
przydarzył jej się kilka tygodni temu na ścieżce nad rzeką.
Daunt słuchał z najwyższą uwagą. Doszedł do wniosku, że bardzo mu
się nie podoba myśl, że napastował ją jakiś łotr spod ciemnej gwiazdy. Miał
odruchową potrzebę podnieść ją na duchu, lecz Rita mówiła tak rzeczowo
i z takim niezmąconym spokojem, że jego rycerskość byłaby raczej nie na
miejscu. Mimo to nie potrafił słuchać jej relacji bez choćby symbolicznego
opiekuńczego gestu.
– Czy coś pani zrobił?
– Siniec na ramieniu i trochę otarć na dłoniach. Nic wielkiego.
– Powiedziała pani ludziom, że w okolicy grasuje jakiś opryszek?
– Opowiedziałam o tym Pod Łabędziem i dałam znać Vaughanom, że
jakiś człowiek interesuje się dziewczynką. Zastanawiali się już wcześniej
nad założeniem krat w oknach, więc po tym zdarzeniu podjęli ostateczną
decyzję.
Ponieważ nie dostał zbyt wielu szans na okazanie galanterii, pozwolił
Ricie poprowadzić się przez rozważania na temat tego zdarzenia.
– Drożdże i owoce… – powiedziała.
– Porywacz i piekarz w jednym? Mało prawdopodobne. Destylacja
alkoholu?
– Tak, ja również się nad tym zastanawiałam.
– Kto w okolicy pędzi bimber?
Rita się uśmiechnęła.
– Niełatwo będzie panu zdobyć odpowiedź na to pytanie.
Prawdopodobnie wszyscy i nikt.
– Dużo jest w okolicy nielegalnych trunków?
Pokiwała głową.
– Więcej niż kiedyś, tak twierdzi Margot. Lecz nikt nie wie, skąd
pochodzą. Albo nikt nie chce powiedzieć.
– Nie udało się pani zobaczyć, jak ten człowiek wygląda? – spytał ze
zmarszczonym czołem Daunt, dla którego obraz był zawsze
najważniejszym sposobem poznawania świata.
– Ma wyjątkowo małe dłonie i jest o głowę niższy ode mnie.
Spojrzał na nią zaintrygowany.
– Sińce w miejscach, gdzie ściskał mnie za ramię, były mniejsze, niż
się spodziewałam, a jego głos dochodził do mnie z dołu. I czułam rondo
jego kapelusza, o tu. – Wskazała palcem.
– To bardzo nisko jak na mężczyznę.
– Ale jest silny.
– Co pani wywnioskowała z jego pytań?
Rita popatrzyła na swój zamyślony wizerunek na fotografii.
– Właśnie nad tym zastanawiałam się w ciągu tych piętnastu sekund.
Skoro się dopytywał, czy dziecko będzie mówiło, to znaczy, że interesuje
go to, co dziewczynka mogłaby mieć do powiedzenia. Może się tego boi, co
by znaczyło, że ma coś do ukrycia w sprawie tego dziecka. Może to przez
niego znalazła się w rzece.
W jej głosie zabrzmiała jakaś niedokończona nuta. Daunt czekał.
Potem podjęła na nowo, powoli i ostrożnie, jakby nadal ważyła w myślach
każde słowo.
– Ale wydawał się również szczególnie zainteresowany czasem, kiedy
mała może odzyskać mowę. Co by znaczyło, że ważniejsze jest dla niego
to, co się może wydarzyć, od tego, co się już wydarzyło. Może ma jakiś
plan. Coś, co zależy od jej milczenia.
Daunt czekał, podczas gdy Rita porządkowała myśli.
– Więc które? Przeszłość czy przyszłość? Ja się skłaniam ku temu
drugiemu. Musimy poczekać do letniego przesilenia, może wtedy dowiemy
się czegoś więcej.
– Czemu akurat w letnie przesilenie? – spytał.
– Ponieważ on uważa, że wtedy stanie się jasne, czy dziecko będzie
mówić, czy nie. Według doktora z Oksfordu mniej więcej w tym czasie
powinno się rozstrzygnąć, czy jej niemota minie, czy zostanie na dobre.
Naturalnie to bzdura, ale napastnik nie pytał mnie o zdanie, a ja nie
zamierzałam wyświadczać mu uprzejmości. Powiedziałam tylko to, co
orzekł doktor. Sześć miesięcy od dnia utonięcia, jeśli możemy to tak
nazwać, wypadnie w letnie przesilenie. Jego dalsze poczynania będą
zależeć od tego, czy dziewczynka zacznie mówić.
W migotliwym czerwonym świetle popatrzyli sobie w oczy.
– Nie chcę, żeby spotkało ją coś złego – powiedział Daunt. –
W pierwszej chwili, kiedy ją zobaczyłem, pomyślałem… Chciałem…
– Chciał ją pan zatrzymać?
– Skąd pani wie?
– Z każdym jest tak samo. Vaughanowie chcą ją zatrzymać, Armstrong
i Lily White też. Jonathan płakał, kiedy opuściła gospodę, Margot również
gotowa była wziąć ją do siebie, i to z wielką chęcią. Nawet rukwiarze
zaopiekowaliby się nią, gdyby nikt się nie zgłosił. Nawet ja… – Coś
zamigotało w jej oczach i pierzchło. – Więc to naturalne, że pan również
chciałby ją zabrać – dokończyła gładko Rita. – Jak wszyscy.
– Chodźmy zrobić pani kolejne zdjęcie, jeszcze nam wystarczy
światła.
Podniósł czerwony klosz i zgasił świecę, a Rita schyliła się, żeby
otworzyć okiennice. Dzień za oknami był zimny, szary i wilgotny, rzeka –
lodowata.
– Obiecał pan mi pomóc w eksperymencie.
– Co mam zrobić?
– Może pan zmienić zdanie, kiedy się dowie.
Gdy opowiedziała mu, co zamierza zrobić, wytrzeszczył na nią oczy.
– Po co miałbym to robić, na miłość boską?
– Nie domyśla się pan?
Oczywiście, że się domyślał.
– Z powodu dziewczynki, prawda? – Jego serce zaczęło bić wolniej. –
Chce się pani dowiedzieć, jak to się stało.
– Pomoże mi pan?

Pierwsza część była łatwa. Przy kuchennym stole, kiedy na ogniu


podgrzewała się woda, Rita ujęła go jedną dłonią za nadgarstek, w drugą
wzięła swój zegarek kieszonkowy. Przez sześćdziesiąt sekund siedzieli
w milczeniu, a ona mierzyła mu puls. Kiedy minęła minuta, zanotowała go
ołówkiem, który nosiła przywiązany do sznurka na szyi.
– Osiemdziesiąt uderzeń na minutę. Trochę wysoki. Może to ze
zdenerwowania.
Wlała wodę do metalowej balii przy kominku.
– Nie jest wcale gorąca – powiedział, sprawdzając palcem.
– Lepsza będzie letnia. Więc jak, gotów? Odwrócę się plecami.
Podczas gdy Rita patrzyła za okno, Daunt rozebrał się do koszuli
i kalesonów, po czym włożył płaszcz.
– Gotów.
Ziemia przed domem była zmarznięta na kamień, zimno przenikło
przez nagie stopy Daunta aż do szpiku kości. Tafla rzeki wydawała się
gładka, lecz sporadyczne zmarszczki na wodzie zdradzały zawirowania
w głębi nurtu. Rita wsiadła do swojej małej łodzi wiosłowej i odepchnęła
się od brzegu. Kiedy wpłynęła dziobem w szuwary, aby unieruchomić łódź,
zanurzyła termometr w wodzie, po czym zanotowała temperaturę.
– Idealna! – zawołała. – Jestem gotowa.
– Jak długo to potrwa?
– Myślę, że wystarczy minuta.
Daunt zdjął na brzegu płaszcz, a potem koszulę. Stojąc w samych
kalesonach, myślał, że kiedy w początkowym okresie swego wdowieństwa
wyobrażał sobie, że znowu znajduje się nago w towarzystwie kobiety, to
zupełnie co innego przychodziło mu do głowy.
– Wszystko przygotowane – powiedziała tym samym spokojnym
głosem, z rozmysłem odwracając oczy w drugą stronę i spoglądając na
zegarek.
Wszedł do rzeki.
Na pierwszy dotyk wody poczuł w mięśniach skurcze. Zacisnął zęby
i wszedł trzy kroki dalej. Lodowata linia pięła się po jego nogach coraz
wyżej. Poczuł, że nie zniesie tego pełznącego zimna na przyrodzeniu. Ugiął
kolana i przyjął wstrząs jednym szybkim ruchem. Zanurzył się po szyję,
zaparło mu dech, lecz ze zdziwieniem stwierdził, że jego pierś może się
nadal rozszerzać w tym lodowatym uścisku. Wystarczyło kilka pociągnięć
ramionami, żeby znalazł się przy łodzi.
– Nadgarstek – poinstruowała.
Wyciągnął rękę. Chwyciła ją palcami prawej dłoni i bez słowa patrzyła
na zegarek.
Wytrzymał, jak mu się zdawało, pełną minutę. Rita cały czas
wpatrywała się w tarczę ze wskazówkami, od czasu do czasu ze spokojem
mrugając. Wytrzymywał dalej, choć musiała minąć już druga minuta.
– Boże! Jak długo jeszcze?
– Jeśli stracę rachubę, będziemy musieli zacząć od nowa – mruknęła.
Z jej twarzy ani na moment nie zniknął wyraz spokojnego skupienia.
Wytrzymywał już całą wieczność.
A potem następną.
Wytrzymał już tysiąc wieczności i dopiero wtedy Rita puściła jego
nadgarstek, wzięła ołówek i zanotowała coś starannie na papierze,
a tymczasem Daunt wyskoczył w górę i sapnął, rozchlapując wodę na boki.
Wyszedł na brzeg i pobiegł w stronę domu, do balii z letnią wodą, którą
przygotowali przed wyjściem. Rita miała rację – gorąco rozprzestrzeniło się
na całym jego ciele.
Kiedy wróciła do domu, Daunt siedział po szyję zanurzony w balii.
– Dobrze się pan czuje? – spytała.
Pokiwał głową, szczękając zębami, a wtedy jego ciało przejęło
wszystkie funkcje umysłu, aby wykorzystać każdą kroplę energii na
wyciągnięcie go z szoku termicznego. Gdy doszedł do siebie, spojrzał
w stronę stołu. Rita ze zmarszczonym czołem patrzyła na światło gasnące
za oknem. Ołówek nie wisiał już na szyi, lecz tkwił wsunięty za ucho,
a sznurek opierał się luźno na ramieniu. Taką też chcę, pomyślał.
– I co?
– Osiemdziesiąt cztery. – Pokazała mu kartkę, na której zanotowała
liczby. – Po zanurzeniu w zimnej wodzie pańskie tętno wzrosło.
– Wzrosło?
– Tak.
– Ale puls dziewczynki spadł… To znaczy, że stwierdziliśmy coś
dokładnie przeciwnego do spodziewanego wyniku.
– Tak.
– Czyli wszystko było na próżno.
Rita powoli pokręciła głową.
– Nie na próżno. Wykluczyłam jedną hipotezę. To jest postęp.
– Jaka jest następna hipoteza?
Podniosła głowę, aby spojrzeć na sufit, założyła dłonie za głowę
i z frustracją głośno wypuściła powietrze.
– Nie mam pojęcia.
Gość Lily

Lily White nie spała, ale też się nie obudziła. Znajdowała się na tym
granicznym terytorium, gdzie cienie poruszają się jak fale, a światło
świadomości – słabe i niepokojące – wyłania się i znika, niczym blade
słońce w głębokiej wodzie. Potem obudziła się nagle całkiem przytomna.
Leżała w łóżku w Chacie Wikliniarza.
Co to było?
Wszedł ukradkiem jak kot, otworzył drzwi bezszelestnie, stąpał tak
lekko, że ciszy nie zmącił żaden odgłos. Lecz Lily poznała go po zapachu
dymu, słodyczy i drożdży, który mu zawsze towarzyszył i trwożył jej
zmysły. Przebijał się nawet przez wilgotny smród rzecznego mułu,
wypełniający wnętrze domu. Potem go również usłyszała: zgrzytanie
kamienia o kamień. Przyniósł pieniądze z kryjówki.
Nagły odgłos zapalanej zapałki. Z posłania na półce zobaczyła błysk
ognia oraz pokrytą sińcami i bliznami dłoń, która przechyliła świeczkę
i zbliżyła knot do płomienia. Knot zapłonął i roztoczył jasny krąg światła.
– Co dla mnie masz?
– Kawałek sera i tej szynki, co lubisz. A w koszu leży chleb.
– Dzisiejszy?
– Wczorajszy.
Światło przeniosło się w głąb kuchni i po chwili rozległ się odgłos
plądrowania.
– Szybko pleśnieje. Mogłaś mi przynieść dzisiejszy.
– Nie wiedziałam, że przyjdziesz.
Krąg światła powrócił do stołu, gdzie znieruchomiał, i przez jakiś czas
słychać było tylko odgłosy żarłocznego jedzenia, wygłodniałego mlaskania
i przełykania ledwo pogryzionej strawy. Lily leżała w ciemności ze
struchlałym sercem.
– Co jeszcze jest?
– Jabłka, jeśli chcesz.
– Jabłka! A na co mi one?
Jasna kula ponownie wstała i zawisła nad pustą półką, a potem
następną. Podpłynęła do kredensu, zlustrowała puste wnętrze, sięgnęła
w głąb szuflady, lecz niczego nie znalazła.
– Ile on ci płaci, ten twój pastor?
– Za mało. Sam mi to mówiłeś.
Ze strachu, że światło mogłoby odkryć jej myśli, starała się zapomnieć
o swoich oszczędnościach, ukrytych bezpiecznie w szufladzie na plebanii.
Z ciemności doleciało zniecierpliwione cmoknięcie.
– Dlaczego nie przyniosłaś mi czegoś słodkiego? Co tam gotujesz dla
tego pastora na plebanii? Jabłecznik? Pudding z chleba z dżemem
z mirabelek? Założę się, że tak, i jeszcze lepsze rzeczy.
– Następnym razem przyniosę.
– A nie zapomnij.
– Nie zapomnę.
Kiedy jej oczy przywykły do światła, zobaczyła jego sylwetkę.
Siedział przy stole odwrócony do niej plecami, płaszcz na ramionach
wystawał poza granicę ciała. Nie zdjął nawet kapelusza z szerokim rondem.
Sądząc po odgłosach, liczył pieniądze. Wstrzymała oddech. Kiedy suma się
nie zgadzała, to Lily dostawała cięgi. Ile zabrała? Gdzie je ukryła? Jaki
samolubny plan knuje? I ona nazywa to lojalnością?! Żadna odpowiedź nie
mogła go zadowolić. Cokolwiek powiedziała, spotykało się z jego pięścią.
Prawda była taka, że nigdy, ani razu, nie tknęła jego pieniędzy – może była
głupia, ale nie aż tak.
Zastanawiały ją jednak te pieniądze. Miała własne pytania, które
chętnie by zadała, ale się nie odważyła. Sama poskładała fragmenty
układanki i domyśliła się, skąd pochodzą. W nocy, zwykle wtedy, kiedy
składał jej wizyty, w drewutni pojawiały się butelki i beczki pełne
mocnego, nielegalnego trunku. Leżały tam przez cały dzień, po czym
następnej nocy znikały, zabrane przez jego dystrybutorów i zastąpione
pieniędzmi na następną dostawę. Lecz co się działo z pieniędzmi potem?
Jednej nocy zabierał więcej, niż ona zarabiała przez cały miesiąc pracy na
plebanii, a była pewna, że miał więcej takich kryjówek. Ukrywał się
w miejscu, gdzie nie musiał płacić za czynsz, nie uprawiał hazardu i nie
płacił za kobiety. Sam nie pił, tylko zachęcał innych, żeby doprowadzali się
do ruiny, a w zamian pustoszył ich sakiewki. Lily próbowała wszystko
podsumować – pieniądze, które tu zarobił przez cały rok, podwojone,
potrojone albo pomnożone siedmiokrotnie, lecz od liczenia dostawała
zawrotów głowy. Mimo to nawet bez ostatecznych sum wiedziała, że
wystarczy tego, żeby uczynić go bogaczem. A jednak zjawiał się tu raz lub
dwa razy w tygodniu, zawsze w tym samym starym płaszczu, cuchnącym
gorzelnią, wychudzony na wiór i głodny. Wyjadał jej jedzenie, zabierał jej
świece. Lily nie ośmieliła się trzymać w domu żadnej cennej rzeczy,
ponieważ na pewno by ją zabrał, sprzedał, a pieniądze by przepadły. Nawet
para zielonych wełnianych rękawic z dziurami na palcach znikłaby w jego
kieszeni. W życiu Vica kryła się tajemnica, która wysysała z nich obojga
wszystkie pieniądze. Poza tymi, które przechowywał dla niej pastor. To nie
miało sensu.
Mruknął z zadowoleniem i Lily odetchnęła z ulgą. Pieniądze się
zgadzały. Kiedy skończył, oparł się na krześle i wziął głęboki oddech. Po
przeliczeniu pieniędzy za każdym razem się odprężał. W przeciwieństwie
do niej.
– Zawsze cię dobrze traktowałem, co, Lil?
– Zawsze – odparła.
Zanim to zrobiła, przeprosiła Boga za kłamstwo. Bóg rozumie, że
czasem człowiek nie może powiedzieć prawdy.
– Lepiej się o ciebie troszczyłem niż twoja stara matula, no nie?
– Tak, lepiej.
Zamruczał gardłowo z zadowoleniem.
– To po co chodzisz i każesz się nazywać Lily White?
Lily ścisnęło w gardle.
– Powiedziałeś, żebym nie używała twojego nazwiska, kiedy się tu
sprowadziłam. Powiedziałeś, żeby nikt nie mógł nas ze sobą powiązać,
więc…
– Ale nie musiało być akurat White, prawda? Mogłaś wybrać każde
inne nazwisko pod słońcem. Ten Whitey i tak nie był twoim mężem. Twój
pastor o tym wie?
– Nie.
– Nie – powtórzył z satysfakcją. – Tak myślałem. – Pozwolił, żeby
zamierzona groźba zawisła w powietrzu. – Nie jestem głupcem, Lil. Wiem,
czemuś wybrała to nazwisko. Mam ci powiedzieć?
– Powiedz.
– Spodobało ci się to nazwisko, chociaż facet ci się nie podobał. Biała
Lilia. Niewinna i bez skazy, jak te lilie w ogrodzie. Podoba ci się, co?
Przełknęła ślinę.
– Gadajże, Lil! Prawie cię nie słyszę. Nazwisko to jedno, a rzecz to co
innego. Upodobałaś sobie to nazwisko, bo myślisz, że cię zmyje do czysta,
tak jak możesz wyszorować ten stół, jak sprzątasz u pastora. Że odkupisz
nim winy… Dobrze mówię, Lil?
Przyjął jej milczenie za potwierdzenie.
– Widzisz, ja cię znam, Lily. Ale co się stało, to się nie odstanie. Nie
da się tego obejść, niektórych rzeczy nie wyszoruje się do czysta.
Mogła tylko sprawić, aby łzy płynęły bezgłośnie, lecz i to było ponad
jej siły; gardło jej zadrżało i następny spazm rozległ się głośno w całej
chacie.
– Nie gryź się – powiedział spokojnie. – Mogło być gorzej. Masz
przynajmniej mnie, prawda?
Skinęła głową.
– Co…?
– Tak, Vic.
– Czasem to się zastanawiam, czy ty na mnie zasługujesz. Kilka razy
mnie zawiodłaś, Lil.
– Przepraszam, Vic.
– Teraz tak gadasz. Wiele razy mnie rozczarowałaś. Uciekłaś
z Whiteyem. Całymi latami cię szukałem. Każdy inny facet machnąłby na
ciebie ręką, a ja nie.
– Dziękuję, Vic.
– Ale czy jesteś mi wdzięczna, Lil?
– Oczywiście.
– Naprawdę?
– Jak najbardziej!
– To dlaczego znowu chciałaś mi sprawić zawód? Ten dzieciak Pod
Łabędziem…
– Nie pozwolili mi jej zabrać, Vic. Próbowałam. Robiłam, co mogłam,
ale były we dwie i…
Lecz on nie słuchał.
– Mogliśmy zarobić fortunę na jarmarkach. Umarłe Dziecko, Które
Ożyło. Wyobrażasz sobie te kolejki? Mogłabyś skończyć z tą służalczą
robotą u pastora, a z tą twoją szczerą buźką to kolejki, żeby ją zobaczyć,
ciągnęłyby się na kilka mil. A zamiast tego poszła do Vaughanów, jak
słyszałem.
Lily skinęła głową. Vic zadumał się w milczeniu, a ona pomyślała:
Może to już? Może już udał się w tę swoją krainę marzeń, jak zawsze,
kiedy zje i dostanie pieniądze, w to jakieś miejsce, gdzie snuje swoje
sekretne plany. Ale po chwili się odezwał:
– Trzymamy się razem, tak? Ja i ty.
– Tak, Vic.
– Jakby nas łączyła nić. Nieważne, gdzie pojedziesz ani jak długo cię
nie będzie, nić i tak zostanie. Sama to wiesz, bo czasem czujesz
pociąganie… Wiesz, o czym mówię, co nie, Lil? Tylko że to coś więcej niż
pociąganie, bardziej jakby bokser walnął cię pięścią prosto w serce.
Znała to uczucie. Doznawała go wiele razy.
– Tak, Vic.
– A my wiemy, co to jest, prawda?
– Tak, Vic.
– Rodzina!
To powiedziawszy, wydał z piersi głębokie, zadowolone westchnienie.
Wstał i krąg światła popełzł po podłodze w stronę łóżka. Świeca
zbliżyła się do jej twarzy. Lily zmrużyła oczy. Poza zasięgiem blasku stał
Victor, lecz ona, oślepiona, nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy. Poczuła
pociągnięcie za koc i przez krótką chwilę światło tańczyło na fałdach
koszuli nocnej wokół jej piersi.
– Ciągle mi się zdaje, że jesteś tą samą małą dziewczynką. Zapuściłaś
się. Sama skóra i kości. A taka ślicznotka z ciebie była. Wtenczas. Zanim
uciekłaś.
Wyciągnął się na sienniku; Lily się posunęła, on wypełnił opuszczone
miejsce i otoczył ją ramieniem. Ramię w rękawie płaszcza było chude, lecz
znała jego siłę.
Pomału oddychał coraz głębiej, aż w końcu zaczął chrapać. A więc na
razie przyszło ułaskawienie. Mimo to Lily nie mogła uspokoić walącego
serca.
Leżała bez ruchu z otwartymi oczami i oddychała jak najciszej ze
strachu, że go obudzi.
Nie minęła godzina, kiedy świeca się wypaliła, a przez okna do środka
zaczęło się sączyć blade światło. Vic nie przewrócił się na bok, nie
przeciągnął, jak czyni większość ludzi po obudzeniu. Nawet nie drgnął,
tylko otworzył oczy i spytał:
– Ile dostałaś od tego pastora?
– Niedużo – powiedziała najpokorniej, jak umiała.
Sięgnął po mieszek, który trzymała pod poduszką, i podnosząc się,
wysypał zawartość na dłoń.
– Musiałam ci kupić ser i szynkę – wyjaśniła. – Zostaw mi coś,
dobrze? Chociaż trochę.
Mruknął.
– Nie wiem, co ty robisz z tymi pieniędzmi. O co chodzi, nie ufasz mi?
– Oczywiście, że ci ufam.
– To dobrze. To dla twojego własnego dobra, wiesz o tym?
Skinęła potulnie głową.
– To wszystko – zatoczył ręką szeroki łuk, a Lily nie wiedziała, czy ma
na myśli chatę, czy alkohol w szopie, czy jeszcze coś innego, większego
i niewidocznego. – To wszystko nie jest dla mnie, Lil.
Obserwowała go. Nie miała wyjścia. Przy Vicu nie można było
niczego przegapić.
– To dla nas. Dla rodziny. Pewnego dnia nie będziesz już musiała
usługiwać temu staremu pastorowi. Będziesz mieszkała w wielkim białym
domu, dziesięć razy piękniejszym niż ta chata. Ty, ja i…
Urwał raptownie, lecz myśli niosły go dalej i Lily zauważyła, jak
wzrok mu łagodnieje, jak wślizguje się w przyszłość, którą czule tak do
siebie przytulał.
– A to – potrząsnął zamkniętą pięścią, żeby usłyszała dzwoniące
pieniądze – jest inwestycja. Słyszałaś o moim planie, no nie?
– Od pięciu lat, tak.
Od pięciu lat, bez względu na to, czy był w dobrym humorze, czy
w złym, czy pieniądze się zgadzały, czy nie, plan zawsze działał na niego
kojąco. Uspokajał się, surowe spojrzenie nabierało łagodności. Czasem,
kiedy o nim wspominał, drgały mu usta, tak że gdyby należały do innego
człowieka, mógłby wykwitnąć na nich uśmiech. Lecz Vic strzegł tajemnicy
swojego planu tak samo pilnie jak wszystkiego, co robił, i Lily wiedziała
o nim tyle samo, co na początku.
– To dużo więcej niż pięć lat. – Melancholia w jego głosie brzmiała
niemal melodyjnie. – Wtedy ci o nim powiedziałem, ale zacząłem go
układać ze dwadzieścia lat temu. A jak się zastanowić, to nawet jeszcze
dawniej! – Zatrząsł się z zadowolenia. – Niedługo nadejdzie czas. Nie
martw się o te swoje grosze, Lil, są u mnie bezpieczne. Wszystko zostanie
w rodzinie!
Znów zadrgały mu usta.
Wrzucił monety z powrotem do sakiewki i cisnął ją na łóżko, po czym
wstał i zszedł do kuchni.
– Ukryłem w szopie skrzynię – powiedział całkiem innym głosem. –
Ktoś po nią przyjdzie, tak jak zwykle. I kilka beczek stoi tam gdzie zawsze.
Nie widziałaś, jak się pojawiały ani jak znikną, jasne?
– Tak, Vic.
Potem wziął sobie trzy nowe świece, otworzył drzwi i wyszedł.
Lily leżała w łóżku i rozmyślała o jego planie. Miałaby nie pracować
u pastora? Mieszkać z Vikiem w wielkim, białym domu? Zmarszczyła
czoło. Ta chata była wilgotna i zimna, ale przynajmniej za dnia miała
plebanię, a w nocy czasem była sama. A tam kogo będzie miała? W głowie
zadźwięczały jej jego słowa. Ja, ty i…
I kto?
Czy miał na myśli Ann? Powiedział: „Dla rodziny”. Musiał myśleć
o Ann. W końcu to on przyszedł do niej w nocy i kazał jej o świcie iść Pod
Łabędzia i sprowadzić dziecko, które umarło i ożyło.
Przypomniała sobie swoją siostrzyczkę mieszkającą u państwa
Vaughanów w pokoju z czerwonymi kocami, koszem pełnym drewna na
opał i obrazkami na ścianach.
Nie, postanowiła. On nie może jej dostać.
Urwany trop, czyli pan Armstrong jedzie do Bampton

– Co mogę zrobić? – spytał Robert Armstrong po raz setny, chodząc


po salonie przed kominkiem.
Bess siedziała przy ogniu i robiła na drutach. Po raz setny pokręciła
głową i przyznała, że nie wie.
– Pojadę do Oksfordu. Wyciągnę to z niego.
Westchnęła.
– Nie podziękuje ci za to. Tylko pogorszysz sprawę.
– Przecież muszę coś zrobić. Dziewczynka mieszka z Vaughanami
i z dnia na dzień coraz bardziej się do nich przywiązuje, a Robin siedzi
z założonymi rękami! Czemu nie podejmie jakiejś decyzji? Czemu zwleka?
Bess podniosła głowę znad robótki i popatrzyła na niego bez
przekonania.
– Nic ci nie powie, dopóki nie będzie gotowy. A nawet i wtedy nie
wiadomo.
– Ale ta sprawa jest ważniejsza niż wszystko inne. To jest dziecko.
Westchnęła.
– Alice. Nasza pierwsza wnuczka. – Na jej twarzy odmalowała się
tęsknota, lecz po chwili pokręciła głową. – O ile rzeczywiście nią jest. To
się źle skończy, jeśli zaczniesz naciskać Robina. Znasz go.
– Wobec tego pojadę do Bampton.
Podniosła wzrok i zobaczyła na twarzy męża żelazną determinację.
– I co zrobisz?
– Znajdę kogoś, kto znał Alice, i pojadę z nim do Buscot. Pokażę mu
dziecko i raz na zawsze rozstrzygnę, kim jest.
Bess zmarszczyła brwi.
– I sądzisz, że Vaughanowie ci pozwolą?
Robert otworzył usta, lecz po chwili je zamknął.
– Masz rację – przyznał i bezradnie rozłożył ręce. Mimo to nie potrafił
porzucić tej myśli. – Mógłbym jednak przynajmniej znaleźć kogoś, kto ją
rozpozna. Potem rozmówię się z Robinem i dowiem się, czy zamierza
porozmawiać z Vaughanami, a potem… och, nie wiem, Bess. Rzecz w tym,
że… Co nam pozostało? Nie mogę bezczynnie czekać.
Bess popatrzyła na niego czule.
– Nie. Nigdy tego nie umiałeś.

Kamienica czynszowa w Bampton nie wyglądała ani trochę bardziej


szacownie niż poprzednim razem, ale za to trochę weselej. Z otwartego
okna na samej górze dobiegały muzyka wygrywana na skrzypkach oraz
charakterystyczne, nierytmiczne stukanie o drewno, jakie powodują
nietrzeźwi ludzie tańczący na gołych deskach. Hałaśliwe wybuchy
kobiecego śmiechu przeplatane klaskaniem były tak głośne, że Robert
musiał dzwonić dwukrotnie, zanim go usłyszano.
Drzwi otworzyła bosa kobieta, poczerwieniała na twarzy od trunku lub
z wysiłku.
– Ależ wejdź, słodziutki! – zawołała.
Nie czekając, aż przekroczy próg, skinęła na niego ręką i ruszyła po
schodach na górę. Robertowi stanęła w myślach jego poprzednia wizyta
oraz nieszczęsna nieżywa dziewczyna leżąca na łóżku w pokoju na
ostatnim piętrze. Wtedy była dla niego tylko autorką tajemniczego listu,
a Alice nic niemówiącym imieniem.
Na pierwszym piętrze grupa kobiet i mężczyzn podrygiwała
w skocznym wiejskim tańcu; skrzypek musiał grać coraz szybciej, aby za
nimi nadążyć. Kobieta wcisnęła mu do ręki szklankę z przejrzystym
trunkiem, a kiedy odmówił, zaprosiła go do tańca.
– Nie, za to również dziękuję. Przyszedłem tu, aby się spotkać z panią
Eavis.
– Nie ma jej, chwała Bogu. Bez niej zabawisz się dużo lepiej,
cukiereczku!
Wzięła go za ręce i znów próbowała wciągnąć do tańca, chociaż
mocno utrudniały jej to kłopoty z zachowaniem równowagi.
– Wobec tego nie będę pani dłużej odrywał od towarzystwa. Czy wie
pani, gdzie ją mogę znaleźć?
– Wyjechała.
– Dokąd?
Mina kobiety wyrażała wielką zagadkę.
– Nikt tego nie wie. – Klasnęła w dłonie, aby zwrócić na siebie uwagę.
– Ten dżentelmen szuka pani Eavis! – wrzasnęła na cały głos, aby
przekrzyczeć muzykę.
– Znikła! – zawołało chórem kilkoro tancerzy, po czym ze śmiechem
puściło się w tan jeszcze żwawiej, na znak, że niezmiernie się cieszą z jej
nieobecności.
– Kiedy to się stało? – Robert wyjął sakiewkę i trzymał przed sobą tak,
aby kobieta mogła ją widzieć, kiedy zadawał pytanie.
Widok pieniędzy otrzeźwił ją na tyle, że zaczęła odpowiadać
najbardziej wyczerpująco, jak umiała.
– Sześć albo siedem tygodni temu. Przyjechał jakiś typ… tak
słyszałam… wpuściła go do salonu i siedzieli tam cały wieczór, a kiedy
wyjechał, to przez kilka dni aż pękała, taka była tajemnicza. Potem
któregoś dnia przed domem zjawiła się dwukółka, zabrała jej bagaże i pani
Eavis odjechała w siną dal.
– Czy mieszkała tu pani przed Bożym Narodzeniem? Znała pani panią
Armstrong? Miała córeczkę o imieniu Alice.
– Ta, która zmarła? – Pokręciła głową. – Wszystkie jesteśmy tu nowe.
Kiedy rządziła pani Eavis, nikt długo nie wytrzymywał, bo nie dało jej się
lubić, a kiedy odjechała, wszyscy, co zalegali jej z pieniędzmi, dali nogę.
– Co pani wie o tej młodej kobiecie, która zmarła?
– Nie nadawała się do tego miejsca. Tak słyszałam. Gotowała
i sprzątała. Była ładna, tylko chuda, ale są tacy, co gustują w chudych… Jak
ją zobaczyli, to od razu ją chcieli, ale ona nie i nie. Wtedy stara Eavis się na
nią zawzięła, powiedziała, że nie będzie tu trzymać głupiej dziewki, co się
tak puszy, i dała klucz do jej pokoju jednemu klientowi, żeby jej dał
nauczkę. A na drugi dzień dziewczyna zrobiła to, co zrobiła.
– Zdaje się, że miała kochanka, który ją porzucił?
– Męża. Tak słyszałam. Ale tam, mąż czy kochanek, jeden czort, no
nie? Dziewczynie zawsze lepiej samej. Dać im, czego chcą, a potem do
widzenia. Ale ona tak nie chciała. Nie nadawała się do tego życia.
Robert zmarszczył brwi.
– Kiedy wróci pani Eavis?
– Nikt tego nie wie, ale mam nadzieję, że nieprędko. Jak tylko się tu
pokaże, to ja biorę nogi za pas.
– A dokąd pojechała?
Kobieta pokręciła głową.
– Odziedziczyła jakieś pieniądze i odjechała, to wszystko, co wiem.
Robert dał jej kilka monet, a ona znów zaproponowała mu drinka albo
taniec, albo co innego, „co tylko zechcesz, kochaneczku”. Lecz on
grzecznie odmówił i wyszedł.
Odziedziczyła pieniądze? To nie było wykluczone, lecz po fatalnym
wrażeniu, jakie na nim zrobiła w czasie jego pierwszej wizyty w tym domu,
Robert był skłonny wątpić we wszystko, co dotyczyło tej kobiety.
Wyszedł z powrotem na dwór. Żałował, że tu przyjechał, szkoda było
czasu i konia. Niemniej skoro już tu był, wrócił myślami do pomysłu, który
wcześniej rozważał i odrzucił. Doszedł do wniosku, że było to lepsze
rozwiązanie niż pani Eavis. Musi znaleźć Bena, syna rzeźnika. Chłopiec
pamiętał Alice i na pewno pozna, czy dziewczynka u Vaughanów nią jest
czy nie. Słowo chłopca niewiele będzie ważyło w sądzie, lecz to nie miało
znaczenia, w tej chwili Robertowi nie zależało na sądach. Jeśli sam zyska
pewność – w jedną stronę lub w drugą – to sam ten fakt będzie dla niego
niezwykle cenny. Jeżeli Ben rozpozna w dziecku Alice, będą mieli
z Robinem solidną podstawę, aby dochodzić swoich praw. A jak nie
rozpozna, Robert powie o tym Vaughanom i da im pewność, której tak
pożądają, a której nie potrafił dać im Robin.
Ruszył główną ulicą, podświadomie spodziewając się, że wpadnie na
chłopca przypadkowo, tak samo jak poprzednio. Lecz nie zastał go na
trawiastym pagórku, gdzie grali wtedy w kulki, nie zauważył go nigdzie
wokół rzeźni ojca ani włóczącego się po ulicach. Kiedy na próżno zajrzał
w każdy zaułek i przez szybę do środka każdego sklepu, zaczepił
przechodzącego chłopca ze sklepu spożywczego i zapytał, czy wie, gdzie
może znaleźć Bena, syna rzeźnika.
– Ben uciekł – odpowiedział chłopiec.
– Kiedy? – spytał zdumiony Robert.
– Kilka tygodni temu. Któregoś dnia ojciec sprał go na kwaśne jabłko
i na drugi dzień Ben zniknął.
– Czy wiesz może, dokąd poszedł?
Chłopak pokręcił głową.
– Nigdy nie opowiadał, dokąd chciałby się udać?
– Gadał o jakiejś farmie w Kelmscott. Jakiś bogaty jegomość miał mu
podobno dać pracę. Będzie miał chleb i miód, i materac do spania,
i wypłatę w każdy piątek. – W głosie chłopca brzmiała tęsknota za takim
miejscem. – Ale ja tam w to nie wierzę.
Robert dał mu kilka pensów i poszedł do rzeźnika. Przy pniu stał
młody mężczyzna z ciężkim nożem poczerniałym od krwi. Kroił schab na
kotlety. Na dźwięk dzwonka podniósł wzrok. Miał uderzająco podobne rysy
do Bena, tylko pochmurna mina nie przypominała jego młodszego brata.
– Czego chcesz?
Przywykły do wrogości Robert potrafił ocenić z wielką precyzją, jak
głęboko tkwi ona w człowieku. Ludzie zwykle rezerwują niechęć
i szorstkość dla tych, którzy wyglądają dla nich obco, tak jak on. Wszelka
odmienność budzi niepokój i spotykając się z nią, niejeden uzbraja się
w agresję. Robert zwykle potrafił ich rozbroić łagodnym i życzliwym
głosem. Oczy mówiły im, że powinni się go bać, lecz uszy zadawały temu
kłam. Są jednak ludzie, którzy ani na chwilę nie zdejmują swojej zbroi
i przed wszystkimi odsłaniają ostrza swoich mieczy. Cały świat jest dla nich
przeciwnikiem. Wobec takiej nienawiści nawet Robert czuł się bezradny,
a właśnie teraz miał z nią do czynienia. Nawet nie próbował silić się na
grzeczność, zapytał po prostu:
– Szukam pańskiego brata, Bena. Gdzie on jest?
– O co chodzi? Co zrobił?
– Nic, o ile mi wiadomo. Mam dla niego pracę.
Zza drzwi w głębi sklepu dobiegł starszy głos:
– Ten chłopak to darmozjad, do niczego się nie nadaje. Umie tylko
wyjadać to, co człowiek zarobi.
Słowa dobiegły bełkotliwe, jakby wychodziły z ust wypchanych
jedzeniem.
Robert wyciągnął szyję, aby zajrzeć w głąb pomieszczenia za
drzwiami. Na poplamionym fotelu siedział mężczyzna w podobnym wieku
co on. Obok na stole leżał bochenek chleba i wielki kawał szynki
z odkrojonymi plasterkami. Zaczerwienione policzki rzeźnika błyszczały od
tłuszczu tak samo jak mięso. W popielniczce leżała fajka, a w dłoni
mężczyzna trzymał szklankę do połowy napełnioną płynem
z odkorkowanej butelki opierającej się o jego pękaty brzuch.
– Wie pan, dokąd poszedł? – spytał Robert.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Mam to gdzieś. Leniwy gałgan. – Nadział na widelec kolejny plaster
szynki i wepchnął cały do ust.
Robert odwrócił się, lecz zanim zdążył wyjść, do izby na zapleczu
przydreptała mała, wysuszona kobiecina z miotłą. Cofnął się, żeby ją
przepuścić do sklepu, gdzie zaczęła zamiatać podłogę. Szła ze spuszczoną
głową, tak że nie widział jej twarzy.
– Przepraszam panią…
Odwróciła się. Była młodsza, niż się spodziewał, oceniając ją po
ciężkich, powolnych ruchach. Patrzyła na niego lękliwie.
– Szukam Bena. To pani syn?
Miała oczy całkiem pozbawione blasku.
– Wie pani może, dokąd mógł pójść?
Pokręciła słabo głową, jakby nie miała dość siły, aby wydobyć z siebie
głos.
Robert westchnął.
– No cóż… dziękuję.
Z ulgą wyszedł na dwór.
Znalazł dla Flotki wodę, po czym trzymając konia za uzdę, ruszył
w kierunku rzeki. W tym miejscu nurt rozlewał się szeroko i biegł prosto;
miejscami woda wydawała się tak nieruchoma, że można było ją wziąć za
twardą bryłę, dopóki nie wrzuciło się ogryzka lub gałązki, które potężny
prąd ponosił z zaskakującą szybkością. Niedaleko mostu Robert usiadł na
pniu powalonego drzewa, wyjął swoje śniadanie i ugryzł kęs. Mięso było
dobre, chleb również, lecz widok chciwego rzeźnika odebrał mu apetyt.
Pokruszył chleb i rozrzucił go małym ptaszkom, które natychmiast
przyleciały dziobać okruszki, on zaś siedział bez ruchu i patrzył na wodę.
Otoczony przez drozdy i rudziki, rozmyślał nad rozczarowaniami, jakie go
spotkały tego dnia.
Najpierw nie zastał pani Eavis, to był pierwszy pech, a kiedy usłyszał,
że Ben uciekł z domu, do reszty podupadł na duchu. Przypomniał sobie,
z jaką troską w oczach chłopiec patrzył na Flotkę. Jak żarłocznie pochłaniał
bułki, które mu kupił. Pomyślał o jego radosnej naturze. Kiedy stanęła mu
przed oczami ponura atmosfera domu rzeźnika, potworny ojciec, zahukana
matka i najstarszy syn o kamiennym sercu, nie mógł się nadziwić, jakim
cudem Ben zachował tyle optymizmu. I gdzie on się podział? Jeśli chłopiec
ze sklepu miał rację i Ben wyruszył do Kelmscott, na jego farmę, to czemu
do nich nie dotarł? To było nie więcej niż sześć mil, powinien je przejść
w kilka godzin. Co się z nim stało?
I do tego dziewczynka. Co jeszcze może zrobić, żeby popchnąć tę
sprawę do przodu? Serce mu się ścisnęło na myśl o dziecku, które utknęło
między dwiema rodzinami. I nie ma sposobu, aby się upewnić, że trafiło we
właściwe miejsce. Potem jego myśli powędrowały do Robina i wtedy serce
mu omal nie pękło. Pamiętał chwilę, kiedy pierwszy raz trzymał go na
rękach. Kruszyna była tak mała i lekka, a mimo to w ostrożnych ruchach
maleńkich rączek i nóżek wyrażało się całe życie. Przez wszystkie miesiące
ciąży Bess Armstrong nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł pokochać
i pielęgnować to nowo narodzone dziecko, wyglądał tego dnia
z niecierpliwością i podnieceniem, a mimo to, kiedy ta chwila nadeszła,
potęga uczucia przetoczyła się po nim niczym fala powodziowa i niemal
zwaliła go z nóg. Niemowlę, które trzymał w ramionach, przyćmiło
wszystko inne i poprzysiągł sobie, że to dziecko nigdy nie zazna głodu ani
samotności i nigdy nie zagrozi mu niebezpieczeństwo. Będzie je kochał
i chronił, aby wyrosło, nie wiedząc, co to smutek i osamotnienie. To samo
uczucie wzbierało teraz w jego piersi.
Wytarł oczy, a jego nagły ruch spłoszył drozdy i rudziki, ptaki wzbiły
się w powietrze i odleciały. Robert wstał, pogłaskał wyciągnięty łeb Flotki
i poklepał ją po szyi.
– Chodź. Za starzy jesteśmy, żeby razem jechać do Oksfordu, poza
tym nie mam czasu. Jedźmy do Lechlade. Zostawię cię niedaleko stacji
i złapię pociąg. Chłopcy nakarmią świnie, kiedy zobaczą, że nie wracam.
Klacz cicho parsknęła.
– Głupiec? – odrzekł. Znieruchomiał z jedną nogą w strzemieniu. –
Całkiem możliwe. Ale co mi pozostało? Nic nie mogę zrobić.
Wsiadł na siodło i ruszyli w górę rzeki.

Robert zapytał o drogę do domu, w którym mieszkał jego syn,


i zgodnie ze wskazówkami skierował się w rejon miasta, gdzie ulice były
szersze, domy okazalsze i lepiej utrzymane. Kiedy znalazł się na ulicy,
gdzie przez ostatnie dwa lata wysyłał listy, zwolnił stropiony, a gdy dotarł
pod wielki i majestatyczny biały budynek oznaczony numerem osiem,
zatrzymał się przed bramą i zmarszczył brwi. Rezydencja wyglądała
stanowczo zbyt kosztownie. Jego własny dom na farmie nie należał do
najskromniejszych – nigdy nie wahał się wydawać pieniędzy na komfort
i dobrobyt swojej rodziny, lecz wystawność tego domu stała na całkiem
innym poziomie. Robertowi Armstrongowi nieobce były piękne dwory – za
sprawą jego urodzenia otwierały się przed nim podwoje niektórych
wspaniałych majątków i nie onieśmielał go przepych, który miał teraz przed
sobą, zdziwiła go natomiast myśl, że jego syn mieszka w takim miejscu.
Skąd zdobył na to pieniądze? Może wynajmuje jakiś pokój na poddaszu?
Albo – czy to możliwe? – jest w mieście inna ulica o tej samej nazwie.
Wszedł boczną bramą i ruszył wąską ścieżką w stronę drzwi
kuchennych rezydencji. Otworzyła mu zalękniona i wychudzona
dziewczynka wyglądająca na dwanaście lat, z włoskami zaplecionymi
w cieniutki warkoczyk. Zapytał najpierw, czy w mieście znajduje się druga
taka sama ulica, i dziewczynka pokręciła głową.
– Czy w takim razie mieszka tu pan Robin Armstrong?
Tym razem dziecko zawahało się przed odpowiedzią. Skurczyło się
w sobie i czujnie mu się przyglądało. Najwyraźniej to nazwisko nie było jej
obce i Robert miał ją właśnie zachęcić, aby coś powiedziała, kiedy za jej
plecami zjawiła się mniej więcej trzydziestoletnia kobieta.
– Czego pan chce?
Jej głos brzmiał szorstko, a twarz należała do tych, które nie umieją się
uśmiechać. Stała prosto i sztywno, z ramionami skrzyżowanymi na piersi.
Po sekundzie jednak coś w jej obejściu się zmieniło, subtelny ruch
w ułożeniu ramion, wyzywająca iskra w oczach. Usta pozostały zaciśnięte,
lecz zdawały się sugerować, że jeśli Robert zagra właściwie swoimi
kartami, to mogą nieco złagodnieć. Większość ludzi na jego widok była tak
zaskoczona, że nie widziała niczego poza kolorem skóry, lecz niektórzy,
a zwłaszcza kobiety, dostrzegały po chwili na jego twarzy wyjątkowo
pociągający układ rysów.
Tym razem się nie uśmiechnął i nie włożył w głos ani cienia
przymilności czy pochlebstw. Miał zawsze przy sobie jabłka dla koni
i szklane kulki dla małych chłopców, lecz takim kobietom jak ta nie miał
niczego do zaoferowania i konsekwentnie się tego trzymał.
– Czy mam przyjemność z panią domu?
– Bynajmniej.
– Z gospodynią?
Skinienie głowy.
– Szukam pana Armstronga – powiedział rzeczowym tonem.
Kobieta rzuciła mu wyzywające spojrzenie, jakby czekała, czy
elegancko wyglądający nieznajomy uczyni jakiś wysiłek, aby się jej
przypodobać, lecz kiedy odpowiedział jej spokojnym, obojętnym
wzrokiem, wzruszyła ramionami.
– Nie ma tu żadnego pana Armstronga.
I zamknęła drzwi.
Lepiej było nie wystawać zbyt długo na eleganckich ulicach Oksfordu,
więc aby nie ściągać na siebie uwagi, Robert zaczął się przechadzać po
biegnących równolegle uliczkach. Na każdym skrzyżowaniu rozglądał się
w obie strony, aby nie ryzykować, że przeoczy Robina, gdyby się pojawił,
lecz kiedy długa wskazówka jego zegarka zrobiła pełen obrót na cyferblacie
i doszła do połowy drugiego, zauważył przemykającą smukłą sylwetkę
z długim warkoczykiem na plecach. Przyspieszył kroku, żeby ją dogonić.
– Panienko! Bardzo panienkę przepraszam.
Dziewczynka zatrzymała się i odwróciła.
– Ach, to pan.
Na dworze wydawała się jeszcze niższa i wyglądała jeszcze żałośniej
niż w domu.
– Nie będę panienki zatrzymywał – powiedział, widząc, że dziecko
drży z zimna. – Chodźmy razem kawałek.
– Nie wiem, czemu ona panu nie powiedziała – zaczęła dziewczynka,
zanim Robert zdążył zapytać. – Czy to pan pisze te listy?
– Tak, ja do niego piszę.
– Ale on tu nie mieszka.
– Nie?
To go poważnie zaintrygowało. Dostawał odpowiedzi na swoją
korespondencję. Krótkie i lakoniczne – głównie z prośbą o pieniądze, lecz
zawierające wyraźne nawiązania do jego listów. Robin musiał je dostawać.
Uniósł brwi.
Dziewczynka pociągnęła nosem na zimnie i skręciła za róg. Szła
zaskakująco szybkim krokiem jak na tak małą osóbkę.
– Pan Fisher mówi: „Listy nieważne” i chowa je do kieszeni – dodała.
– Aha.
To już było coś. Czy ośmieli się wrócić, zadzwonić tym błyszczącym
dzwonkiem przy schodach i zapytać o pana Fishera?
Dziewczynka jakby czytała mu w myślach.
– Pan Fisher wróci dopiero za cztery godziny. Śpi prawie do południa,
tak długo przesiaduje Pod Zielonym Smokiem.
Skinął głową.
– A kim jest ten pan Fisher?
– To zepsuty człowiek. Nie zapłacił mi od siedmiu tygodni.
A właściwie czego pan od niego chce? Jest panu winien pieniądze? Nie
dostanie ich pan.
– Nigdy nie spotkałem pana Fishera. Jestem ojcem Robina
Armstronga. Domyślam się, że są znajomymi.
Spojrzenie, jakim obdarzyła go dziewczynka, powiedziało mu
wszystko, co potrzebował wiedzieć na temat pana Fishera i jego
znajomych. Nagle zobaczył, jak coś zaczyna świtać w oczach dziecka. Jeśli
nie przepadała za panem Fisherem i jego znajomymi, to co mogła sobie
pomyśleć o ojcu jednego z nich?
– Obawiam się zatem, że mój syn wpadł w złe towarzystwo – zapewnił
ją. – Pragnę go ochronić, aby nie spotkało go nic złego. Widziała może
panienka znajomego pana Fishera, który ma dwadzieścia cztery lata,
jasnokasztanowe kręcone włosy do kołnierzyka i czasem nosi niebieski
surdut?
Dziewczynka przystanęła. Robert zatrzymał się dwa kroki dalej,
odwrócił się i zobaczył jej twarz. Czy to możliwe? Wydawała się jeszcze
bledsza niż poprzednio.
– Powiedział pan, że jest ojcem pana Armstronga? – syknęła.
– Owszem. Chociaż mnie nie przypomina.
– Ale ten mężczyzna… którego pan właśnie opisał…
– Tak?
– To jest właśnie pan Fisher! – wypluła te słowa z wściekłością
oszukanego dziecka. Nagle twarz jej się zmieniła, wściekłość zastąpił
strach. – Niech mu pan nie mówi, co pan ode mnie usłyszał. Ja nic nie
powiedziałam! Nic nie powiedziałam! – wołała błagalnym głosem, a do
oczu napłynęły jej łzy.
Widząc, że mała zamierza pierzchnąć, Robert włożył rękę do kieszeni
i wyciągnął garść drobnych. Dziewczynka powstrzymała chęć ucieczki
i popatrzyła na pieniądze.
– Ile jest ci winien? – spytał łagodnie. – Czy to wystarczy?
Przez długą chwilę dziecko przeskakiwało wzrokiem z pieniędzy na
niego i z niego na pieniądze. Była nieufna, jakby widziała w nim potwora,
a w pieniądzach jakiś podstęp. Jej dłoń wystrzeliła jak z procy i w mgnieniu
oka monety zniknęły, a ona razem z nimi. Tylko sznureczki od fartuszka
i warkoczyki unosiły się za nią do najbliższej przecznicy, gdzie skręciła za
róg i zniknęła.
Robert opuścił bogatą dzielnicę miasta, a kiedy znalazł się na gwarnej
ulicy ze sklepami i warsztatami, wszedł do pierwszej napotkanej karczmy
i kupił coś do picia sobie oraz ślepcowi, który siedział przy piecu.
Nietrudno było zagaić rozmowę na temat lokalu, w którym się znajdowali,
a następnie skierować ją na inne podobne przybytki, by wreszcie dojść do
Zielonego Smoka.
– Od maja do września to całkiem porządne miejsce – powiedział
ślepiec. – Wystawiają stoliki na dwór, a dziewczęta roznoszą trunki.
Dolewają wody do piwa i za drogo sobie liczą, ale ludzie przymykają na to
oko z powodu róż, które tam rosną.
– A zimą?
– Zimą to gorzej. Drewno wilgotnieje. Strzecha wymagała wymiany
jeszcze w czasach, kiedy widziałem na oczy… znaczy dwadzieścia lat
temu. Podobno szyby są tak popękane, że tylko brud je trzyma w oknach.
– A ludzie?
– Ludzie też gorszego sortu. Pod Zielonym Smokiem możesz kupić
i sprzedać, co tylko zechcesz: rubiny, kobiety, dusze. Jak wpadniesz
w kłopoty, idź Pod Zielonego Smoka między wrześniem a połową kwietnia,
a za odpowiednie wynagrodzenie znajdziesz tam kogoś, kto je za ciebie
rozwiąże. Tak powiadają. I to prawda.
– A jak człowiek wpadnie w kłopoty wiosną albo latem?
– Musi zaczekać. Albo załatwić je sam.
– Gdzie znajdę tego Zielonego Smoka? – spytał Robert, kiedy dopił do
dna.
– Lepiej niech pan omija go z daleka. To nie miejsce dla takich jak
pan. Może niewiele widzę, ale słyszę w głosie co trzeba. To nieodpowiednie
miejsce dla takich dżentelmenów.
– Muszę tam iść. Szukam kogoś.
– A czy ten ktoś chce być znaleziony?
– Nie przeze mnie.
– Jest panu winien pieniądze? Lepiej je stracić.
– Nie chodzi o pieniądze. To sprawy… rodzinne.
Na twarzy ślepca odmalowało się współczucie.
– Rodzinne?
– Szukam syna. Boję się, że wpadł w złe towarzystwo.
Ślepiec wyciągnął dłoń, a kiedy Robert ją ujął, mężczyzna drugą ręką
chwycił go za ramię i zaczął badać jego wielkość i siłę.
– Wygląda pan na człowieka, który umie o siebie zadbać.
– Owszem, jeśli muszę.
– W takim razie powiem panu, gdzie znaleźć Smoka. Dla dobra
pańskiego syna.

Wskazówki, jakie uzyskał Robert, zaprowadziły go ponownie na drugi


koniec Oksfordu, a następnie wywiodły poza miasto. Wkrótce zaczęło
padać. Kiedy niebo nabrało różowobrzoskwiniowych odcieni, dotarł na łąkę
przylegającą do rzeki. Przeszedł przez most i ruszył w górę strumienia.
Drogę po obu stronach porastały jeżyny i wierzby, woda kapała mu z gałęzi
na kapelusz, a spod ziemi sterczały korzenie starych drzew. Niebo
pociemniało, podobnie jak myśli Roberta, i wkrótce przez zarośla cisów,
ostrokrzewów i czarnych bzów zobaczył zarysy budynku i prostokąty
przyćmionego światła w oknach. Wiedział, że trafił we właściwe miejsce,
ponieważ budynek roztaczał charakterystyczną aurę miejsca, którego
właściciele lubią półmrok i pragną nie rzucać się w oczy. Robert zatrzymał
się przy oknie i zajrzał przez grube szkło do środka.
Izba gospody była niska, a jeszcze bardziej obniżał ją zapadający się
strop. Aby go podtrzymać, na samym środku ustawiono dębowy pień,
gruby na trzech mężczyzn. Gęsty mrok próbowały rozproszyć lampy
gazowe ze skromną pomocą świec stojących na stołach. Było późne
popołudnie, lecz wnętrze gospody Pod Zielonym Smokiem zdawało się
tonąć w środku nocy. W ciemności pod ścianami majaczyły sylwetki kilku
samotnych gości, a przy stole, w miejscu, gdzie płonący w kominku ogień
rzucał najwięcej światła, siedziało pięciu mężczyzn. Czterech
z pochylonymi głowami grało w karty, a jeden przechylił się w tył na
dwóch nogach krzesła i oparł o ścianę. Pozornie zamknął oczy, lecz po
ułożeniu jego głowy Robert poznał, że to tylko podstęp. Spod wąskich
szparek oczu jego syn – albowiem był to Robin – rzucał ukradkowe
spojrzenia na karty pozostałych mężczyzn.
Robert Armstrong ruszył w stronę wejścia i otworzył drzwi. Kiedy
wszedł do środka, cała piątka graczy odwróciła się w jego stronę, lecz
ponieważ zasłaniała go częściowo kolumna podtrzymująca dach,
a powietrze było gęste od dymu, nie mogli go rozpoznać. Robin opuścił się
na krześle i mrużąc oczy, patrzył w kierunku, gdzie stał Robert, po czym dał
znak komuś kryjącemu się w ciemnym kącie.
Sekundę później czyjeś niewidoczne ręce chwyciły go za ramiona.
Napastnik był niższy od niego o półtorej głowy, rondo jego kapelusza
wbijało się Robertowi między łopatki, lecz szczupłe dłonie trzymały go
mocno niczym powróz. Robert nie znał do tej pory tego uczucia, nie miał
pewności, czy zdołałby się uwolnić. Tymczasem podszedł do niego drugi
mężczyzna, z czarnymi brwiami połączonymi tak, że tworzyły jedną,
wiszącą tuż nad oczami kreskę, i zaczął mu się przyglądać.
– Dziwny jakiś osobnik. Nie znam go – oznajmił.
– To się go pozbądź – powiedział Robin.
Mężczyzna próbował odwrócić Roberta z powrotem do drzwi, lecz ten
się przeciwstawił.
– Dobry wieczór panom – odezwał się.
Wiedział, że jego głos wystarczy, żeby wywołać konsternację.
W uchwycie nieznajomego wyczuł jego zdumienie, lecz żylaste dłonie ani
odrobinę nie zwolniły uścisku. Ten z czarnymi brwiami łypnął na niego
spode łba i niepewnie odwrócił się w kierunku stolika, za późno jednak, by
zauważyć to, co zauważył Robert – szybko stłumiony błysk zaskoczenia na
twarzy Robina.
– Myślę, że pan Fisher jednak zechce ze mną porozmawiać.
Robin wstał. Skinął na strażników głową i Robert poczuł, jak dłonie
trzymające jego ramiona puszczają.
Mężczyźni wrócili na swoje miejsca w głębokim cieniu, a Robin
podszedł z wyrazem twarzy, który jego ojciec widywał tysiące razy od
wczesnego dzieciństwa aż po pierwsze dni wieku męskiego – wściekłość
nadąsanego dziecka, któremu rodzice psują zabawę. Zdziwił się, jak
groźnie wygląda ten grymas na twarzy dorosłego mężczyzny. Gdyby nie
był jego ojcem, a jednocześnie potężnie zbudowanym człowiekiem, mógłby
się przestraszyć.
– Wyjdźmy – mruknął Robin.
Stanęli na brzegu żwirowej ścieżki między rzeką a gospodą,
w odległości dwóch kroków od siebie.
– Czy to na to idą twoje pieniądze? Na hazard? Czy to jest dom, na
który ciągle potrzebujesz funduszy? Żyjesz ponad stan.
Robin prychnął z pogardą.
– Jak mnie znalazłeś? – spytał zimno.
Jego ojciec nie potrafił powstrzymać zaskoczenia. Jak zawsze
spodziewał się czegoś lepszego po synu.
– Doprawdy nie masz dla swojego ojca cieplejszego słowa?
– Czego chcesz?
– Nie spytasz nawet o matkę?
– Powiedziałbyś mi, gdyby coś się stało.
– Owszem, coś się stało. Tylko nie twojej matce.
– Pada deszcz. Powiedz, co masz do powiedzenia, żebym mógł wrócić
do środka.
– Co zamierzasz zrobić w sprawie dziecka?
– Ha! Tylko o to chodzi?
– Tylko? Rozmawiamy o dziecku! O szczęściu dwóch rodzin. Takich
spraw nie wolno bagatelizować. Czemu zwlekasz?
W gasnącym świetle Robert Armstrong uchwycił widok cynicznie
wykrzywionych ust syna.
– Czy ta dziewczynka jest twoją córką? Jeśli tak, to co zamierzasz
w tej kwestii uczynić? A jeśli nie…
– To nie twoja sprawa.
Robert Armstrong westchnął. Pokręcił głową i postanowił obrać inny
kierunek.
– Byłem w Bampton.
Robin spojrzał na ojca uważniej, ale się nie odezwał.
– Poszedłem ponownie do domu, w którym mieszkała twoja żona.
W którym zmarła.
Syn nadal milczał, a jego wrogość ani na chwilę nie osłabła.
– Jeśli chodzi o tego kochanka, którego podobno miała twoja żona…
O nikim takim nie słyszeli.
Nadal cisza.
– Komu o tym powiedziałeś? – W głosie Robina zadźwięczała groźba.
– Zamierzałem zabrać właścicielkę domu do Buscot, aby zobaczyła
dziecko, ale…
– Jak śmiesz? To moja sprawa, wyłącznie moja. Ostrzegam cię:
trzymaj się od tego z daleka.
Potrwało dłuższą chwilę, zanim Robert otrząsnął się z szoku.
– Twoja sprawa? Robin, tu chodzi o przyszłość dziecka. Jeśli ta
dziewczynka jest twoją córką, to jest również moją wnuczką. A jeśli nie, to
jest córką Vaughanów. W żadnym wypadku to nie jest wyłącznie twoja
sprawa. Przeciwnie, w obu sytuacjach to sprawa rodziny.
– Rodzina! – Robin wypluł to słowo niczym przekleństwo.
– Kto jest ojcem tej dziewczynki, Robin? Dziecko potrzebuje ojca.
– Ja sobie radziłem bez niego.
Okręcił się na pięcie, aż żwir pod jego stopami rozprysnął się na boki,
i już zamierzał ruszyć z powrotem Pod Zielonego Smoka, lecz ojciec złapał
go za ramię. Niespecjalnie się zdziwił, kiedy syn wziął zamach
i z półobrotu wymierzył w niego pięścią. Robert odruchowo podniósł
ramię, żeby się zasłonić, lecz zanim wściekły cios dosięgnął celu, jego
własna pięść trafiła w twarz i w zęby. Robin zaklął.
– Wybacz mi – powiedział ojciec. – Przepraszam. Nic ci się nie stało?
Zamiast odpowiedzieć, Robin rzucił się na niego i zaczął go niezdarnie
kopać i okładać pięściami, aż ojciec musiał go chwycić za ramiona
i odsunąć od siebie, tak że pięści i nogi na próżno młóciły powietrze.
Trzymał go tak, jak to robił wiele razy, kiedy syn był dzieckiem, a potem
podrostkiem, a on myślał tylko o tym, żeby chłopak ze złości nie zrobił
sobie krzywdy. Teraz ciosy były silniejsze i bardziej wprawne, mimo to
nadal nie przedstawiały żadnego zagrożenia dla człowieka o wzroście
i tężyźnie Roberta. Żwir i przekleństwa tryskały na wszystkie strony; miał
świadomość, że hałas na pewno ściągnie do okien gapiów.
Kres szamotaninie położył odgłos otwieranych drzwi gospody.
– Wszystko gra? – dobiegł ich głos przez zasłonę deszczu.
Robin raptownie przerwał bójkę.
– Tak – odpowiedział.
Drzwi się nie zamknęły, co świadczyło o tym, że cały czas ktoś ich
obserwował.
Chłopak odwrócił się i odszedł bez pożegnania.
– Robinie! – zawołał za nim ojciec półgłosem. – Synu! – dodał jeszcze
ciszej.
Robin przeszedł jeszcze kilka kroków i odwrócił się. Odezwał się
głosem równie cichym, ledwie słyszalnym przez szum deszczu, lecz jego
słowa doszły celu i raniły mocniej, niż mogłyby to uczynić pięści.
– Nie jesteś moim ojcem ani ja twoim synem!
Doszedł do drzwi, wymienił kilka słów ze swoim towarzyszem, po
czym obaj zniknęli w środku i nie oglądając się, zamknęli za sobą drzwi.
Robert ruszył w drogę powrotną brzegiem rzeki. Wpadł na wierzbę,
potknął się o korzeń sterczący w ciemności, a deszcz lał mu się na plecy.
Piekły go kłykcie. W żywiole utarczki nawet tego nie poczuł, lecz teraz ból
stawał się coraz dotkliwszy. Uderzył Robina w twarz. Podniósł dłoń do ust,
poczuł smak krwi. Czy to była jego krew, czy syna?
Obok płynęła rzeka, wzburzona przez deszcz oraz własne niewidzialne
prądy. Robert stał bez ruchu na deszczu, zatopiony w rozmyślaniach. „Nie
jesteś moim ojcem ani ja twoim synem”. Oddałby wszystko, aby móc
cofnąć tę chwilę. Gdzie popełnił błąd? Co mógł powiedzieć, aby sprawy
potoczyły się inaczej? Spartaczył sprawę i kto wie, czy tym samym nie
przeciął więzów, które można było jeszcze ocalić i za kilka tygodni,
miesięcy lub lat ożywić i na nowo rozniecić ciepłe uczucia. To, co się przed
chwilą stało, wyglądało na ostateczny koniec. Stracił syna, a razem z nim
cały świat.
Po twarzy spływał mu deszcz zmieszany ze łzami, a w uszach
dzwoniły bez ustanku te same słowa: „Nie jesteś moim ojcem ani ja twoim
synem”.
W końcu, przemoczony i zmarznięty, potrząsnął głową.
– Robinie, może nie chcesz być moim synem – odparł słowami, które
słyszała tylko rzeka – lecz ja nie przestanę być twoim ojcem.
Odwrócił się i ponownie ruszył z biegiem rzeki w długą drogę
powrotną do domu.
Niektórych historii się nie opowiada

Są historie, które można opowiadać na głos, i takie, o których się


mówi szeptem, lecz są i takie, które pomija się milczeniem. Historia
małżeństwa państwa Armstrongów należała do tych ostatnich i znała ją
tylko rzeka oraz kilka osób, tych mianowicie, których bezpośrednio
dotyczyła. Lecz nas, którzy potajemnie odwiedzamy tę krainę, którzy
przekraczamy granice światów, nic nie powstrzyma przed usadowieniem się
na brzegu rzeki i nadstawieniem uszu. Wtedy my również ją poznamy.
Kiedy Robert Armstrong skończył dwadzieścia jeden lat, ojciec
zaproponował, że kupi mu farmę. Pośrednik znalazł kilka majątków
i Robert pojechał je wszystkie obejrzeć. Miejsce, które najbardziej
odpowiadało jego oczekiwaniom, należało do niejakiego Fredericka Maya.
May był dobrym farmerem, lecz miał same córki, które powychodziły za
mąż za ludzi posiadających własne ziemie. W domu została tylko jedna,
niezamężna i chroma. Kiedy państwo May się postarzeli, postanowili
sprzedać wszystko z wyjątkiem skrawka ziemi otaczającego niedużą chatę,
która również należała do nich i stała niedaleko głównych zabudowań
farmy. Zamierzali zamieszkać w chacie, uprawiać warzywa i kwiaty,
a komu innemu pozostawić troskę o ziemię i wielki dom. Za pieniądze ze
sprzedanej farmy mogli żyć dostatnio, a gdyby perspektywa sporego
posagu nie wystarczyła, aby wydać za mąż najmłodszą córkę, to
przynajmniej jej również zapewniłyby spokojne życie, kiedy ich zabraknie.
Robert obejrzał majątek, stwierdził, że pola nawadnia rzeka, że brzegi
są mocne, a koryto pozbawione jest wodorostów i nieczystości. Zauważył,
że żywopłoty są starannie przystrzyżone, pola równo zaorane, a bydłu aż
błyszczy się sierść.
– Tak – powiedział. – Kupuję to miejsce.
– Nie możesz sprzedać ziemi takiemu cudzoziemcowi – gadali ludzie
Mayowi.
Jednakże wszyscy inni kupcy usiłowali zbijać cenę i prześcigali się
w podstępach, aby jak najwięcej zyskać. Tymczasem czarnoskóry jegomość
zgodził się zapłacić żądaną cenę i nie próbował się targować, a co więcej,
kiedy obchodzili majątek, May zauważył, jak jego nowy kupiec podziwia
proste bruzdy zaoranych pól, jak obchodzi się z owcami i krowami,
i niewiele czasu minęło, a staruszek zapomniał o kolorze skóry Roberta, za
to zrozumiał, że jeśli chce, aby jego ziemia i zwierzęta trafiły w dobre ręce,
to Robert Armstrong jest najlepszym kandydatem.
– A co z ludźmi, którzy u mnie pracują od wielu lat? – spytał May.
– Ci, którzy zechcą zostać, zostaną – odparł Robert. – Jeśli będą
dobrze pracować, przekonają się, że ich zarobki wkrótce wzrosną, jeśli zaś
będą pracować marnie… cóż, po pierwszych żniwach poszukają sobie
innego zajęcia.
I tak zostało postanowione. Kilku parobków odmówiło pracy dla
„czarnucha”, reszta jednak została, choć z początku wielu gderało na
zmianę chlebodawcy. Z czasem jednak przekonali się, że ciemny kolor
skóry jest powierzchownym atrybutem, który skrywa pod spodem
człowieka jak wszyscy inni, a od wielu nawet lepszego. Garstka
pracowników, w większości młodych, trzymała się kurczowo swojej
pogardy, szydziła mu w twarz, a za plecami czyniła nieprzyzwoite gesty.
Wykorzystali tę pogardliwą postawę, aby usprawiedliwiać swoje lenistwo –
czemu mają pracować dla kogoś takiego jak on? – mimo to w piątek
skwapliwie brali swoją wypłatę, a kiedy wydali wszystkie pieniądze
w karczmach wokół Kelmscott, zaczynali na niego złorzeczyć. Robert
zdawał się tego nie zauważać, w rzeczywistości jednak miał na wszystko
oko i czekał, czy z czasem uspokoją się, czy nie.
W tym czasie uznał, że powinien pozyskać sobie przyjaciół. Najlepiej
w całej okolicy znał człowieka, od którego kupił farmę, zaczął więc go co
tydzień odwiedzać w jego wiejskiej chacie. Przez godzinę dyskutowali
o gospodarce, May z wielką przyjemnością gawędził o pracy, na której
strawił życie i którą porzucił tylko dlatego, aż stał się za stary i za słaby.
Pani May siedziała w kącie i robiła na drutach, a im dłużej słuchała głosu
gościa, w którym brzmiało więcej ogłady niż u większości ludzi, jakich
znała, jego tubalnego i szczerego śmiechu, i widziała, jak mąż również się
przy nim rozchmurza i śmieje, tym bardziej jej się podobał. Od czasu do
czasu ich córka przynosiła herbatę lub ciasto.
Bessie May ciężko zachorowała w dzieciństwie i choroba pozostawiła
na niej swoje ślady. Chodziła, kołysząc się z boku na bok – kiedy stawała
na lewą nogę, jej ciało wyraźnie opadało. Ściągała ciekawskie spojrzenia
obcych, a nierzadko nawet ludzi, którzy znali ją i jej rodzinę; gadali, że
powinna siedzieć w domu, zamiast „tak wszędzie kuśtykać”. Gdyby zresztą
chodziło tylko o utykanie, mniej by ją może obmawiali, lecz Bess nosiła
przepaskę na prawym oku, w dodatku nigdy nie taką samą, zawsze inną
w zależności od koloru sukienki. Zdawało się, że ma tyle przepasek, ile
ubrań, niektóre nawet zrobione z tego samego materiału i przewiązane
wstążkami biegnącymi wokół głowy i niknącymi w pięknych, jasnych
włosach. Nosiła się zawsze schludnie i elegancko, dbała o swój wygląd,
który tak źle działał na ludzi. Zupełnie jakby sobie wyobrażała, że jest jak
wszystkie inne dziewczęta, jakby mogła mieć takie same nadzieje. Według
powszechnej opinii powinna siedzieć w domu rodziców i czynić jasnym
wszem wobec, że wie to, o czym wiedzieli wszyscy: że nie ma szans na
małżeństwo, że jest skazana na staropanieństwo. Tymczasem Bess
kuśtykała przez cały kościół, aby zająć miejsce w samym środku, a przecież
mogła wśliznąć się niepostrzeżenie w ostatnią ławę. W ładną pogodę
przychodziła na ławkę na zieleńcu i czytała lub haftowała. Zimą nosiła
rękawiczki i chodziła wszędzie, gdzie tylko teren był równy. W czasie
mrozów rzucała zazdrosne spojrzenia na młodzież, której zdrowe nogi
pozwalały ślizgać się po lodzie. Za jej plecami złośliwi chłopcy – ci sami,
którzy drwili z Roberta Armstronga, kiedy się odwracał – małpowali jej
kołyszący, koślawy chód. Ludzie, którzy znali ją z czasów, gdy nie nosiła
przepaski, pamiętali, jak w jej oku pokazywało się białko, a tęczówka
uciekała w górę i na boki. Nie sposób było odgadnąć, w którą stronę patrzy
i co widzi, powiadali. Kiedyś Bessie May miała nawet przyjaciółki, małą
koterię dziewcząt, które razem chodziły do szkoły i razem wracały,
odwiedzały się w domach i spacerowały pod rękę. Gdy jednak dziewczęta
wyrosły na młode panny, przyjaźń się rozpadła. Niektóre przestraszyły się
zapewne, że ułomności Bess mogą być zaraźliwe lub że żaden chłopiec nie
zbliży się do młodej kobiety stojącej w jej towarzystwie. Kiedy Robert
Armstrong kupił farmę od Mayów, Bess była już osamotniona. Chodziła
uśmiechnięta i z uniesioną głową, w jej stosunku do świata nic się nie
zmieniło, lecz wiedziała, że świat zmienił swój stosunek do niej.
Jedną z tych zmian było zachowanie okolicznych młodych mężczyzn.
Mając szesnaście lat, jasne loki, śliczny uśmiech i gibką, ponętną talię,
Bessie nie była pozbawiona atrakcyjności. Gdybyście ją zobaczyli siedzącą
i nie dostrzegli przepaski na oku, uznalibyście ją za jedną z najładniejszych
dziewcząt w okolicy. Nie uchodziło to uwagi młodzieńców, którzy
spoglądali na nią pożądliwym wzrokiem. Kiedy w jednym sercu żyją ze
sobą żądza i pogarda, rodzą czarcie nasienie. Zdarzało się, że któryś spotkał
ją w pustej uliczce i próbował napastować, wiedząc, że dziewczyna nie
umknie w bok, że nie wyśliźnie się lubieżnie wyciągniętym dłoniom.
Nieraz wysłana po sprawunki Bessie wracała do domu w ubłoconej
sukience, ze zdartymi dłońmi, ponieważ „się potknęła”.
Robert wiedział, co o nim myśli szajka młodych mężczyzn na farmie.
Obserwując ich uważnie i dyskretnie, zorientował się również, co mówią
o Bessie May. Kiedy pewnego wieczoru jak zwykle przyjechał do Mayów
w odwiedziny, stary Frederick pokręcił głową.
– Nie dzisiaj – powiedział.
Na widok drżących dłoni i łez w oczach przyjaciela Robert
zorientował się, że wydarzyło się coś złego. Widział młodych parobków na
farmie, słyszał strzępy rozmów, wybuchy śmiechu, którym towarzyszyły
chełpliwe komentarze i wulgarne gesty, i domyślił się, co się stało.
Nie spotkał Bessie przez kilka kolejnych dni. Nie przyszła do kościoła,
nie siadała na ławce przy zieleńcu. Nie chodziła do miasta po sprawunki
i nie pieliła ogrodu. Kiedy ją ponownie zobaczył, coś się w niej zmieniło.
Zachowała dawną elegancję i żywotność, lecz prostotę i wrodzone
zainteresowanie światem zastąpiło coś ponurego – zawzięta determinacja,
że nie da się złamać.
Rozmyślał nad tym przez całą noc. Podjął decyzję, potem zasnął,
a kiedy się zbudził, decyzja nadal wydawała mu się dobra. Złapał Bessie
nad rzeką, gdzie głóg ustępował miejsca leszczynie. Szła zanieść ojcu lunch
i w pierwszej chwili się przestraszyła, uprzytomniwszy sobie, że nikogo
w pobliżu nie ma. Robert założył ręce za plecy i spuścił wzrok.
– Panno May – powiedział. – Nie mieliśmy zbyt wielu okazji do
rozmowy, ale zna mnie pani. Wie pani, że jestem przyjacielem pani ojca
i właścicielem farmy, którą sprzedał. Wie pani, że zawsze płacę swoje długi
na czas. Mam niewielu przyjaciół, lecz nie mam wrogów. Jeśli chciałaby
pani mieć kogoś u swego boku, błagam, aby przyszła pani do mnie.
Niczego tak bardzo nie pragnę, jak umilić pani życie. Do pani należy
decyzja, czy wybierze mnie na przyjaciela, czy na męża. Proszę pamiętać
teraz i na przyszłość, że jestem do pani usług. – Podniósł głowę i zobaczył
jej zdumione spojrzenie. Ukłonił się i odszedł.
Nazajutrz przyszedł o tej samej porze w to samo miejsce i Bessie już
tam czekała.
– Panie Armstrong – zaczęła – nie umiem mówić jak pan. Znajduje
pan ładniejsze słowa. Zanim odpowiem na to, co pan wczoraj
zaproponował, muszę coś zrobić. Zrobię to teraz, a potem może pan
zmienić zdanie.
Skinął głową, a wtedy ona podniosła dłonie do oczu i przesunęła
przepaskę tak, że zakryła zdrowe oko, a odsłoniła chore. Potem podniosła
na niego wzrok.
Robert popatrzył na jej prawe oko. Zdawało się drżeć własnym
życiem. Tęczówka nie znajdowała się w samym środku, jak powinna, lecz
nieco z boku, a choć na powierzchni miała taki sam niebieski kolor jak jej
bliźniaczka, to w głębi poruszały się prądy ciemniejszych odcieni. Źrenica,
rzecz powszechna, którą człowiek widuje codziennie w setkach innych
twarzy, u Bess wyglądała dziwnie i obco, głównie za sprawą swego
ukośnego ułożenia. Nagle uprzytomnił sobie, że tak naprawdę to on jest
poddawany próbie. Poczuł się obnażony i rozczłonkowany. Nagi.
Wystawiony na penetrujące spojrzenie dziewczyny; przypominał sobie
zdarzenia z dzieciństwa, chłopięcy wstyd, sytuacje, kiedy wykazał się
brakiem wdzięczności lub zachował mniej honorowo, niżby tego pragnął.
Ogarnęły go wyrzuty sumienia i postanowił nigdy więcej nie popełnić tych
samych błędów. Poczuł też coś w rodzaju ulgi, że te drobne przejawy
zaniedbań są wszystkim, czego może w życiu żałować.
Moment ten nie trwał długo. Kiedy Bessie skończyła, schyliła głowę
i ponownie nasunęła przepaskę na oko. Obróciła się do niego twarzą,
a Robert dostrzegł w niej dziwną odmianę. Zobaczył zaskoczenie, a także
coś jeszcze, coś ciepłego, co przejęło go radosnym dreszczem. Jej zdrowe
oko złagodniało i wypełniło się zalążkiem uczucia, a nawet podziwu. Był to
rodzaj tkliwości, która pewnego dnia – czy potrafił w to uwierzyć? – mogła
się przerodzić w miłość.
– Jest pan dobrym człowiekiem, panie Armstrong. Nie mam co do tego
wątpliwości. Ale jest coś, co powinien pan o mnie wiedzieć – rzekła cicho,
lekko drżącym głosem.
– Wiem.
– Nie mówię o tym – powiedziała, wskazując przepaskę.
– Ja również. Ani o utykaniu.
Wytrzeszczyła na niego oko.
– Skąd pan wie?
– Zdaje się, że ten człowiek pracuje u mnie na farmie.
– I mimo to chce się pan ze mną ożenić?
– Chcę.
– Lecz co, jeśli…?
– Jeśli urodzi się dziecko?
Skinęła głową, zarumieniła się i zawstydzona, spuściła wzrok.
– Nie musisz się rumienić, Bess. Hańba nie spływa na ciebie, tylko na
sprawcę tej niegodziwości. Jeśli urodzi się dziecko, będziemy je chować
i kochać tak jak własne dzieci.
Podniosła głowę i odpowiedziała na jego spokojne spojrzenie.
– Wobec tego zgadzam się, panie Armstrong. Zostanę pańską żoną.
Nie pocałowali się ani nie dotknęli. Poprosił ją, aby uprzedziła ojca, że
przyjdzie go wieczorem odwiedzić.
– Uprzedzę go.
Robert odwiedził państwa Mayów i ślub został zaplanowany.
Kiedy nazajutrz rano mężczyzna, który sprawiał kłopoty na farmie
i sprawił jeszcze większe kłopoty Bessie, zjawił się w pracy, pyszałkowaty
jak zawsze, Robert już na niego czekał. Wypłacił mu pieniądze, które mu
się należały, po czym go zwolnił.
– Jeśli kiedykolwiek o tobie usłyszę w promieniu dwunastu mil od
tego miejsca, nie wyjdzie ci to na zdrowie – ostrzegł.
Powiedział to tak powściągliwym głosem, że mężczyzna spojrzał na
niego zdumiony, sądząc, że się przesłyszał, lecz wyraz oczu Roberta
Armstronga nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, więc mężczyzna,
zamiast odpowiedzieć bezczelnymi słowami, jakie mu chodziły po głowie,
wyszedł bez słowa i tylko klął cicho pod nosem.
Ogłoszono zaręczyny, a wkrótce potem odbył się ślub. Gadano. Jak
zawsze. Kościół wypełnił się po brzegi, ludzie przyszli zobaczyć ślub
smagłoskórego farmera z bladolicą, kaleką wybranką. Państwo młodzi byli
zamożni, o tak, pod tym względem panna młoda nie miała powodu
narzekać, a z jej błękitnymi oczami, jasnymi włosami i smukłą figurą on
również zrobił partię lepszą, niż mógł się spodziewać. Mimo to gratulacje
zabarwione były nutą współczucia i nikt tak naprawdę nie zazdrościł nowo
poślubionej parze. Panowała powszechna opinia, że oto dobrało się dwoje
ludzi, którzy nie mieli szans na małżeństwo, i wszyscy niezamężni goście
obecni na ślubie czuli odrobinę ulgi: chwała Bogu, oni nie będą zmuszeni
do takich kompromisów, dokonując własnych wyborów. Lepszy biedny
parobek niż właściciel ziemski z murzyńską matką; lepsza prosta praczka
niż kulawa i jednooka córka farmera.
Kiedy kilka miesięcy po ślubie Bessie zaczął rosnąć brzuch, wybuchł
skandal. Co za dziecko się z tego urodzi? Pewnikiem jakiś potworek. Na
ulicy dzieci zaczęły obrzucać Bessie okrutnymi wyzwiskami, aż w końcu
żona Armstronga przestała opuszczać farmę. Nerwowo wyczekiwała
porodu, lecz mąż starał się ją uspokajać. Jego głos działał na nią kojąco,
a kiedy kładł dłonie na jej rosnącym brzuchu i powtarzał: „Wszystko będzie
dobrze”, Bess mimowolnie zaczynała w to wierzyć.
Akuszerka, która odbierała poród, prosto z domu Armstrongów poszła
do przyjaciół, a oni błyskawicznie rozpuścili wieści dalej. Co za potwór
wyłonił się spomiędzy nóg jednookiej Bessie, spłodzony przez jej czarnego
męża? Ci, którzy spodziewali się trojga oczu, wełnistych włosów
i pokurczonych kończyn, czuli się mocno zawiedzeni. Dziecko było
normalne. Więcej:
– Prześliczne – zachwycała się akuszerka. – Kto by to pomyślał?
Najładniejsze dziecko, jakie widziałam.
Nie minęło wiele czasu, a zobaczyli je również inni. Robert Armstrong
jeździł konno po całej okolicy, trzymając na kolanie dziecko: niemowlę
z jasnymi loczkami, śliczną cerą i tak uroczym uśmiechem, że nie sposób
było nie uśmiechnąć się do niego w odpowiedzi.
– Nazwijmy go Robert – powiedział. – Tak jak ja.
I tak został ochrzczony, lecz ponieważ był malutki, mówili na niego
Robin, i zostało tak, również kiedy urósł, ponieważ łatwiej było dzięki temu
odróżniać syna od ojca. Z czasem pojawiły się następne dzieci –
dziewczynki i chłopcy, wszystkie krzepkie i zdrowe. Niektóre były ciemne,
niektóre jaśniejsze, a niektóre prawie całkiem jasne, choć żadne nie tak
bardzo jak Robin.
Robert i Bessie byli szczęśliwi. Stworzyli wspaniałą rodzinę.
Fotografując Amelię

Na początku ostatniego tygodnia marca nadeszła wiosenna równonoc.


Światło zrównało się z ciemnością, dzień i noc znalazły się w idealnej
równowadze; nawet ludzie cieszyli się chwilą wyważonej stabilizacji.
Rzeka przybrała – tak było od wieków, że w czas równonocy jej wody się
podnoszą.
Pierwszy obudził się Vaughan. Było późno, przespali godzinę, kiedy
śpiewają ptaki, przespali rozpraszający się mrok i za zasłonami czekał
dzień.
Obok niego Helena spała z ramieniem nad głową. Pocałował jej
delikatną skórę na wewnętrznej części ramienia. Uśmiechnęła się, nie
otwierając oczu, i wtuliła się w bijące od niego ciepło. Była naga po
wczorajszym wieczorze. Ostatnimi czasy prześlizgiwali się z rozkoszy
w sen i ze snu znowu w rozkosz. Jego dłoń znalazła pod kołdrą jej bok,
podążyła po gładkim łuku w stronę talii i biodra. Helena trąciła go w nogę
palcami stóp.
– Pośpij sobie jeszcze godzinę, jeśli chcesz – powiedział, kiedy było
po wszystkim. – Dam jej śniadanie.
Helena z uśmiechem skinęła głową i zamknęła oczy. Oboje potrafili
teraz długo sypiać – dziewięć, a nawet dziesięć godzin bez przerwy.
Nadrabiali w ten sposób długie miesiące bezsenności. To wszystko dzięki
dziecku. To ono uleczyło ich noce i ich małżeństwo.
W pokoju śniadaniowym on i dziewczynka siedzieli w przyjacielskim
milczeniu. Helena trajkotała do niej bez przerwy, lecz Vaughan nie
próbował w żaden celowy sposób ściągać na siebie jej uwagi. Smarował jej
tost masłem i marmoladą, po czym kroił na małe kawałeczki,
a dziewczynka obserwowała go zaabsorbowana. Jadła w skupieniu,
z powściągliwą przyjemnością, dopóki zbyt grubo nałożona marmolada nie
kapnęła z tostu na obrus, a wtedy podniosła główkę, żeby zobaczyć, czy
Vaughan zauważył. Spojrzenie jej oczu, które według niego były niebieskie,
według Heleny zielone, lecz na pewno bezdennie głębokie, napotkało jego
wzrok. Uśmiechnął się lekko, dobrodusznie, beztrosko. W odpowiedzi jej
usta leciutko zadrgały i choć zdarzało się to wcześniej wiele razy, na ten
widok serce podskoczyło mu w piersi.
Tak samo się czuł, kiedy szukała u niego ochrony. Na rzece niczego się
nie bała, lecz płoszyło ją wiele innych rzeczy: konie podjeżdżające zbyt
blisko po bruku, trzaśnięcie drzwi, nadmiernie spoufalający się nieznajomi,
którzy pochylali się, aby szczypnąć ją w nosek, trzepanie dywanów
miotłami. Kiedy się przestraszyła, szukała u niego pocieszenia, w każdej
nowej sytuacji to jego łapała za rękę, wyciągała do niego rączki, żeby ją
podniósł i wybawił od dostrzeżonego zagrożenia. Czuł się głęboko
poruszony, że wybrała go na swego obrońcę. Dwa lata temu nie zdołał
ochronić Amelii, teraz jakby dostał od życia drugą szansę. Za każdym
razem, kiedy udało mu się zażegnać niebezpieczeństwo, odzyskiwał wiarę
w siebie.
Dziewczynka nadal nie mówiła, często była nieobecna, nierzadko
obojętna, a mimo to czuł się przy niej szczęśliwy. Każdego dnia jego umysł
setki razy odbywał podróż między Amelią i tym dzieckiem, aż w końcu tak
dobrze udeptał ścieżkę między nimi, że nie mógł myśleć o jednej, aby przed
oczami nie zjawiała się druga. Jakby stanowiły dwie strony tej samej myśli.
Zjawiła się pokojówka, by posprzątać po śniadaniu.
– O wpół do jedenastej przychodzi fotograf – przypomniał jej. –
Sądzę, że najpierw wypijemy kawę.
– Dzisiaj przychodzi też siostra. Czy ona również dołączy na kawę?
– Tak, oczywiście, kawa dla wszystkich.
Kobieta popatrzyła zaniepokojona na dziewczynkę i jej zmierzwione
włoski.
– Może powinnam uczesać panienkę Amelię do fotografii? –
powiedziała, spoglądając z rozpaczą na niesforny gąszcz.
– Moja żona to zrobi, kiedy wstanie.
Pokojówce wyraźnie ulżyło.
Vaughan musiał się przygotować do wizyty Daunta.
– Chodź, maleńka – powiedział.
Podniósł dziecko i zaniósł je do salonu. Usiadł przy biurku, po czym
posadził ją sobie bokiem na kolanach, aby mogła patrzeć na ogród.
Sięgnął po zdjęcie, na którym byli we trójkę – Amelia, on i Helena.
Lęk przed wspomnieniami, tak potężny, że Vaughan pragnął
całkowicie pogrzebać twarz córeczki, złagodniał wraz ze zjawieniem się
tego dziecka. Miał wrażenie, choć zdawał sobie sprawę, że jest to
irracjonalne, że jego córeczka go szuka i że jest jej winien to
odwzajemnione spojrzenie. Spojrzenie ponad przerażającą przepaścią.
Kiedy nadszedł ten moment, stwierdził, że z dziewczynką na kolanach
zadanie okazało się łatwiejsze, niż się obawiał.
Odwrócił fotografię i popatrzył na córkę przez mgłę nieuczesanych
dziecięcych włosków.
Był to tradycyjnie upozowany portret rodzinny. Helena siedziała
z Amelią na kolanach, a za nimi stał Vaughan. Wiedząc, że najlżejsze
drgnięcie emocji może zaowocować katastrofalną stratą czasu, pieniędzy
i wysiłków, Vaughan patrzył przed siebie zbyt usilnie i w efekcie dla ludzi,
którzy go nie znali, wyglądał groźnie, a dla tych, którzy go znali,
komicznie. Helena nie potrafiła na fotografii powstrzymać uśmiechu, lecz
zaprezentowała go z takim spokojem, że jej uroda uderzała świeżością.
Na zdjęciu wielkości trzy na pięć cali twarz ich córeczki była mniejsza
niż paznokieć kciuka dziewczynki, która siedziała mu na kolanach. Buzię
dwuletniej Amelii cechowała owa nieokreśloność, która przetrwała z okresu
niemowlęctwa. W dodatku nie potrafiła usiedzieć całkiem bez ruchu
i w efekcie zamazane rysy miały w sobie coś uniwersalnego, pasowały
równie dobrze do dziewczynki siedzącej mu na kolanach, jak i do jego
córeczki, której twarz tak rozpaczliwie próbował usunąć sprzed oczu
i z myśli. Musiała poruszyć również stópkami, ponieważ były tak samo
niewyraźne, widmowe, jakby pozbawione kości; na takich nóżkach mógłby
się unosić duch. Wokół jej maleńkiego ciałka pieniła się burza haleczek
i spódniczek, które na brzegach rozpływały się w tle. Rączki całkiem ginęły
w tym morzu falbanek.
Dziewczynka siedząca na jego kolanach zaczęła się kręcić i Anthony
spuścił wzrok. Na jej rączce pojawiła się kropelka wody. Podniosła ją do
buzi i polizała, po czym spojrzała na niego z przelotnym zaciekawieniem.
Vaughan płakał.
– Niemądry tatuś – powiedział i schylił się, żeby ją pocałować, lecz
dziewczynka wyśliznęła mu się i zeskoczyła na podłogę.
Pobiegła do drzwi, zatrzymała się, odwróciła i wyciągnęła do niego
rączkę. Anthony wstał i pozwolił się wyprowadzić z domu do ogrodu,
a potem dalej po niskiej skarpie nad rzekę.
– Jaki jest cel tej wycieczki? – zastanawiał się na głos. – Mam się
dzięki niej poczuć lepiej?
Dziewczynka popatrzyła najpierw w jedną stronę rzeki, potem
w drugą, a ponieważ niczego nie zobaczyła, zaczęła się rozglądać za
dobrym patykiem do dłubania w ziemi nad wodą. Kiedy skończyła, oddała
Vaughanowi patyk, aby kontynuował, sama zaś wybrała na skarpie kilka
dużych kamyków i wróciła, aby umyć je w wodzie. Jej poczynania zdawały
się nie mieć żadnego sensu i nagle Vaughana uderzyła myśl, że kiedyś stał
tak samo z Amelią i obserwował, jak myje kamienie, a potem razem dłubali
patykami w błocie. Podniósł głowę i próbował sobie przypomnieć, czy
wspomnienie jest prawdziwe, czy też stanowi jakieś osobliwe wsteczne
echo, kiedy teraźniejszość powiela się w przeszłości.
Dziewczynka przerwała pracę przy kamykach. Kucając, pochyliła się
tuż nad powierzchnią wody niczym nad lustrem. Z tafli popatrzyło na nią
inne dziecko, dziecko, które znał.
– Amelia!
Wyciągnął rękę, lecz pod wpływem jego dotknięcia obraz znikł, a on
został z mokrymi palcami.
Dziewczynka wstała i popatrzyła na niego swymi zmiennobarwnymi
oczami z łagodną troską.
– Kim ty jesteś? Wiem, że nie jesteś nią, lecz jeśli jesteś… jeśli
jesteś… Czy ja tracę zmysły?
Podała mu patyk i energicznym ruchem pokazała, żeby wydrążył nim
kanał. Wyłożyła go kamykami. Była wymagająca w swoich oczekiwaniach
i niemało czasu zajęło, zanim udało mu się ją zadowolić. Potem dała mu do
zrozumienia, że mają obserwować swoje dzieło. Patrzyli, jak woda
przecieka do kanału, jak się zamula i jak nagle unicestwia dzieło rąk
mężczyzny i dziecka.

W końcu postanowili wyjść z kawą na dwór, do szopy na łodzie.


Wszyscy zgodnie orzekli, że nadrzeczne otoczenie może się okazać
znacznie ciekawsze niż fotografia we wnętrzu, trzeba więc skorzystać
z suchej pogody, skoro nadarza się okazja.
Kiedy ustawili kamerę, Daunt poszedł przygotować pierwszą płytkę.
– W tym czasie proszę sobie obejrzeć pozostałe fotografie
z poprzedniej sesji.
Helena podniosła na zawiasach wieczko drewnianej skrzyneczki,
wyłożonej w środku filcem. W oddzielnych przegródkach tkwiły dwie
szklane płytki.
– Och! – wykrzyknęła, kiedy podniosła pierwszą do światła. – Jakież
to dziwne!
– Zdumiewające, prawda? – powiedziała Rita. – Światło i cień
całkowicie odwrócone. – Popatrzyła na tę samą płytkę. – Obawiam się, że
pan Daunt miał rację: wybraliście wtedy najlepsze. Ta fotografia jest
zamazana.
– Co o tym myślisz, kochanie? – spytała Helena, podając płytkę
mężowi.
Vaughan spojrzał, zobaczył smugę dziecka i odwrócił wzrok.
– Nic panu nie jest? – spytała Rita.
Pokręcił głową.
– Wypiłem za dużo kawy.
Helena wyjęła ze skrzynki drugi negatyw i zaczęła go oglądać.
– Są rozmazane, to prawda, lecz nie na tyle, aby nie dało się zobaczyć
tego, co najważniejsze. To jest Amelia. Nie ma najmniejszych wątpliwości.
– Powiedziała to bez niepokojącego nacisku, bez histerycznej
niecierpliwości. Przeciwnie, jej głos był wyważony, a nawet łagodny. –
Pytanie, które krąży po głowie panu Armstrongowi, do niczego nie
doprowadzi, lecz prawnik uważa, że na wszelki wypadek powinniśmy być
przygotowani.
– Czy pan Armstrong nadal przyjeżdża do was z wizytą?
Helena skinęła głową z kamiennym spokojem.
– Tak.
Rita spostrzegła, że na dźwięk tego nazwiska twarz Vaughana
zadrgała.
W tym momencie wrócił Daunt. Helena wsunęła płytki z powrotem do
pudełka i z szerokim uśmiechem wzięła dziewczynkę na ręce.
– Gdzie mamy się ustawić?
Daunt spojrzał na niebo, aby ocenić światło, po czym wskazał ręką.
– Tutaj.
*

Mała wierciła się i szarpała, odwracała głowę, wymachiwała nóżkami


i jedna po drugiej kosztowne płytki trzeba było wyrzucić, ponieważ nie
miało sensu wywoływać z nich zdjęć.
Kiedy wszyscy byli już bliscy zniechęcenia, Rita wpadła na pomysł.
– Posadźmy ją w łódce. Na wodzie na pewno się uspokoi, a rzeka
płynie równo.
Fotograf spojrzał na nurt, aby ocenić, jak szybko się porusza. Prąd był
w istocie łagodny. Wzruszył ramionami i skinął głową. Warto było
spróbować.
Zanieśli aparat na brzeg. Helena wyprowadziła swoją małą łódkę
z czasów wczesnej młodości i zacumowała ją przy pomoście.
Rzeka natychmiast pociągnęła łódź ze sobą i lina się napięła. Kiedy
dziewczynka wsiadała do środka, łódka nawet się nie zakołysała. Mała
stanęła pewnie na nóżkach na przepływającej pod spodem wodzie.
Daunt otworzył usta i już chciał ją poprosić, aby usiadła, lecz wtedy
spostrzegł, że jest to ten moment, bezcenny moment w życiu każdego
fotografa, i szybko zmienił zdanie. Wiatr rozgonił ciężkie chmury sprzed
oblicza słońca i zastąpił je zwiewnym białym woalem, który złagodził blask
i zatarł cienie. Na wodzie zajaśniała perlista powłoka, a w tej samej chwili
dziewczynka zwróciła oczy w górę rzeki, dokładnie tak, jak wymagał tego
obiektyw aparatu. To była doskonała pełnia.
Błyskawicznie zdjął osłonę obiektywu i wszyscy ucichli, modląc się,
aby słońce, wiatr i rzeka wytrzymały jak najdłużej. Jeden. Dwa. Trzy.
Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Osiem. Dziewięć. Dziesięć. Jedenaście.
Dwanaście. Trzynaście. Czternaście. Piętnaście.
Udało się!
– Widział pan kiedyś, jak się wywołuje zdjęcia? – spytał Daunt
Vaughana, zabezpieczając płytkę przed światłem i wyjmując ją z aparatu. –
Nie? W takim razie zapraszam na pokład. Zobaczy pan moją ciemnię i jej
wyposażenie.

*
– Wraca chmura – poinformowała Helena, wyciągając szyję, aby
spojrzeć w niebo, kiedy mężczyźni zniknęli w ciemni. – Jak myślisz?
– Jeszcze mamy czas.
Wprowadziły starą łódkę do szopy i wzięły większą, odpowiedniejszą
dla dwóch osób z dzieckiem. Kiedy weszła Rita, łódź się zakołysała i przez
dłuższą chwilę odzyskiwała równowagę. Za to Helena wskoczyła do środka
zwinnie, prawie nie poruszając drewnianym kadłubem, i zanim się
odwróciła, żeby wziąć dziecko na ręce, dziewczynka stała już obok niej.
Zrobiła kroczek i weszła z pomostu do łodzi, jakby to była najzwyklejsza
rzecz pod słońcem.
Usadowiły się, dziecko na miejscu pasażera, za nim Helena, a na
końcu Rita. Gdy tylko łódź wpadła w nurt rzeki, Rita poczuła, z jaką siłą jej
towarzyszka operuje wiosłami.
– Usiądź, Amelio! – zawołała Helena ze śmiechem. – Zawsze chce
pływać na stojąco. Jak tak dalej pójdzie, to trzeba jej będzie kupić szkutę
albo gondolę!
Dziewczynka podniosła głowę i popatrzyła przed siebie na wodę.
W malutkich pleckach dało się dostrzec dziwne napięcie, lecz rzeka była
pusta. Dziewczynka zwiesiła ramiona, a Rita czuła jej dotkliwe
rozczarowanie.
– Czego ona tak wypatruje? – zastanawiała się na głos.
Helena wzruszyła ramionami.
– Zawsze ją ciągnie do rzeki. Gdyby mogła, spędzałaby tu całe dnie. Ja
w jej wieku byłam taka sama. Ma to we krwi.
Nie była to wprawdzie odpowiedź na pytanie, ale nie była również
odpowiedzią wymijającą. Chociaż Helena nie spuszczała małej z oka, Rita
nie mogła się oprzeć wrażeniu, że pod pewnymi względami w ogóle jej nie
zauważa. Widziała Amelię, swoją Amelię, ponieważ pragnęła ją widzieć,
lecz w tym dziecku tkwiło coś więcej. Nie dało się na nią patrzeć bez chęci,
aby wziąć ją w ramiona i pocieszyć. Ten odruch wzbudził w Ricie
konsternację, więc próbowała go w sobie zagłuszyć, zadając kolejne
pytania.
– Nadal nie wiecie, co się z nią działo przez ten czas?
– Odzyskaliśmy ją i tylko to się liczy.
Rita postanowiła podejść do sprawy od innej strony.
– Macie jakieś informacje o porywaczach?
– Nie.
– Założyliście zamki w oknach, prawda? Czujecie się teraz
bezpieczniej?
– Nadal nie mogę się pozbyć uczucia, że ktoś nas obserwuje.
– Pamiętasz mężczyznę, o którym ci opowiadałam? Tego, który mnie
pytał, czy dziecko zaczęło mówić i co orzekł doktor?
– Nie widziałaś go więcej od tamtej pory?
– Nie, ale był bardzo zainteresowany tym półrocznym terminem, po
którym dziewczynka może odzyskać głos. Myślę, że wtedy można się go
spodziewać.
– W letnie przesilenie.
– Tak. Opowiedz mi o niani, którą miała wtedy Amelia. Co się z nią
stało?
– To dobra wiadomość dla Ruby, że Amelia się odnalazła. Ruby nie
mogła potem dostać pracy. Krążyło wiele złośliwych plotek.
– Ludzie uważali, że miała coś wspólnego z porwaniem, prawda?
Ponieważ wyszła z domu?
– Tak, ale… – Helena przestała wiosłować. Rita dostała z wysiłku
zadyszki, więc pozwoliły, żeby przez jakiś czas rzeka niosła je sama, a pani
Vaughan pilnowała tylko, aby łódź płynęła prosto. – Ruby była wspaniałą
dziewczyną. Kiedy zaczęła u nas pracować, miała szesnaście lat i mnóstwo
młodszego rodzeństwa, więc umiała opiekować się dziećmi. Kochała
Amelię. Wystarczyło zobaczyć je razem.
– Więc czemu nie było jej w domu tamtej nocy?
– Nie potrafiła tego wyjaśnić. Dlatego ludzie doszli wniosku, że miała
coś wspólnego z porwaniem, ale dali się zwieść. Ja wiem, że Ruby nie
skrzywdziłaby Amelii.
– Czy miała jakiegoś adoratora?
– Jeszcze nie. Marzyła o tym, o czym marzy większość dziewcząt
w jej wieku: o poznaniu miłego mężczyzny, o zalotach, małżeństwie,
własnej rodzinie. Lecz wszystko to dopiero ją czekało. Pragnęła, odkładała
pieniądze na przyszłość jak każda rozsądna młoda kobieta, lecz nic jeszcze
się nie zdarzyło.
– Może był jakiś sekretny adorator? Jakiś uroczy łotrzyk, o którym nie
chciała wam mówić.
– Nie należała do tego typu dziewcząt.
– Opowiesz mi, jak to się stało?
I Helena opowiedziała jej o nocy porwania. Głos jej wiązł w gardle, od
czasu do czasu przerywała, aby popatrzeć na dziecko, a kiedy podejmowała
na nowo, jej głos brzmiał łagodniej, uspokojony widokiem tak
niespodziewanie odzyskanej córeczki.
Kiedy doszła do miejsca, w którym Ruby weszła do domu, Rita jej
przerwała.
– Więc wróciła z ogrodu? I co powiedziała, żeby się wytłumaczyć?
– Że poszła na spacer. Policjanci przesłuchiwali ją całymi godzinami
w gabinecie Anthony’ego. Po co chodzić na spacer w taki ziąb? W nocy?
Kiedy na rzece grasują Cyganie? Nękali ją i straszyli. Dziewczyna płakała,
a oni krzyczeli, lecz nie powiedziała im nic innego. Wyszła na spacer. Bez
żadnego szczególnego powodu.
– I ty jej uwierzyłaś?
– Czy każdy z nas nie robi czasem czegoś niespodziewanego? Czy nie
lubimy od czasu do czasu zerwać z nawykami i postąpić inaczej niż
zawsze? Kiedy mamy szesnaście lat, jesteśmy za młodzi, aby wiedzieć,
czego świat od nas oczekuje, i jeśli dziewczyna ma nagle ochotę wyjść na
spacer, chociaż jest ciemno, czemu nie miałaby tego zrobić? Ja w tym
wieku pływałam po rzece o najróżniejszych porach dnia i nocy, nieważne,
czy zimą, czy latem. Nie było w tym nic złego. Może gdyby Ruby była
zepsutą, podstępną dziewuchą… ale w niej nie było ani krztyny złej woli.
Skoro ja tak mówię, matka Amelii, czemu inni nie chcą w to uwierzyć?
Ponieważ ta sprawa wymaga wyjaśnienia, pomyślała Rita.
– Potem policjanci wbili sobie do głowy, że to rzeczni Cyganie,
i zapomnieli o Ruby i jej nocnej wyprawie. Szkoda, że inni ludzie nie
zrobili tego samego. Biedna dziewczyna.
Gładką powierzchnię rzeki zmąciły rozpryski deszczu i obie kobiety
podniosły głowy. Chmury deszczowe zmieniały konfiguracje.
– Może powinnyśmy zawrócić?
Przez chwilę się wahały, a kiedy wodę upstrzyła kolejna fala deszczu,
zawróciły łódkę.
Droga pod prąd była ciężka. Początkowo deszcz padał niepewnymi,
jakby badawczymi szkwałami, lecz wkrótce zamienił się w nieprzerwaną
zasłonę wody lejącej się z nieba. Ricie przemokło ubranie na ramionach,
woda kapała jej z włosów i spływała do oczu. Bolały ją dłonie, kiedy ze
wszystkich sił próbowała dotrzymać Helenie rytmu, choć i tak wiedziała, że
z silniejszym partnerem jej towarzyszkę stać by było na dużo więcej.
W końcu okrzyk Heleny oznajmił, że dotarły na miejsce. Podpłynęły
do pomostu i Rita mogła nareszcie otrzeć z oczu wodę. Wtedy na
przeciwległym brzegu uchwyciła w zaroślach jakiś ruch.
– Ktoś nas obserwuje – powiedziała. – Nie patrz w tamtą stronę, ale
ktoś się ukrywa w krzakach na drugim brzegu. Posłuchaj, zrobimy tak…
Przed szopą na łodzie Helena wysadziła dziewczynkę na pomost,
potem sama wysiadła z łodzi i w strugach lejącego deszczu pobiegły razem
w stronę Kolodiona. Rita wróciła z liną na łódź, wzięła do rąk wiosła
i ruszyła prosto w kierunku drugiego brzegu. Była zmęczona i płynęła
powoli, lecz jeśli ktoś się tam ukrywał i chciał uciec, musiał wybiec spod
osłony zarośli na otwartą przestrzeń. Po drugiej stronie nie było żadnego
miejsca do przycumowania łodzi, tylko szuwary, które mogły ją
unieruchomić. Wyszła na brzeg i nie zważając na to, że błoto przykleja się
do sukienki, że zamoczyła nogi aż do kolan, a na ramionach materiał
całkiem przesiąkł od deszczu, ruszyła prosto w kierunku zarośli. Kiedy
podeszła bliżej, rośliny zadrżały – ktoś, kto się tam ukrywał, próbował
cofnąć się głębiej w gąszcz. Przez plątaninę gałęzi Rita zauważyła skuloną,
przemokniętą postać, odwróconą do niej plecami.
– Wyjdź stamtąd – powiedziała.
Postać ani drgnęła, tylko zgarbione plecy zatrzęsły się od szlochu.
– Lily, wyjdź, to tylko ja, Rita.
Lily zaczęła się cofać, do ubrania i włosów przyczepiały jej się
cierniste gałęzie. Kiedy wygramoliła się kawałek, pozostawiwszy na
kolczastych pędach sporą część włosów, Rita pomogła jej się wyplątać
z gąszczu wczepiającego się w mokrą sukienkę.
– Ojojoj, ależ się rozczochrałaś – mamrotała, wygładzając jej włosy.
Kolce jeżyn poprzecinały dłonie Lily siateczką zadrapań, poraniły jej
twarz; wzdłuż głębszej czerwonej rysy wisiały kropelki krwi, które po
chwili spłynęły po policzkach niczym szkarłatne łzy.
Rita wyjęła czystą chusteczkę i przyłożyła ją delikatnie do zranionego
policzka Lily. Kobieta rzucała niespokojne spojrzenia to na nią, to na rzekę,
to na drugi brzeg, gdzie Daunt, Vaughan i Helena stali na pokładzie
Kolodiona i nie zważając na deszcz, patrzyli w ich stronę… Obok nich
pochylała się nad wodą dziewczynka o niezgłębionym spojrzeniu, trzymana
z tyłu przez ojca za sukienkę.
– Chodź ze mną na drugą stronę – powiedziała uspokajająco Rita. –
Przemyję ci te zadrapania.
Lily wytrzeszczyła na nią przerażone oczy.
– Nie mogę!
– Oni nie będą się na ciebie gniewać – odparła Rita najłagodniej, jak
umiała. – Myśleli, że to ktoś, kto chce skrzywdzić dziewczynkę.
– Ja jej nie skrzywdzę! Nigdy nie chciałam jej skrzywdzić! Przenigdy!
Lily niespodziewanie zagarnęła spódnicę i szybko odwróciła się, aby
odejść. Rita wyciągnęła za nią rękę.
– Lily!
Lecz Lily nie dała się zatrzymać. Dobiegła do ścieżki i zanim oddaliła
się poza zasięg głosu, obróciła się przez ramię i krzyknęła do Rity stojącej
na brzegu:
– Niech pani im powie, że nie chciałam nic złego!
Po czym znikła.

Zanim Rita zdołała oczyścić nieco sukienkę i wysuszyć buty, zaczęło


się ściemniać. Henry Daunt zaproponował, że zawiezie ją do domu
Kolodionem, aby znowu nie przemokła do suchej nitki. Gdy szli przez
ogród na pomost, fotograf podał jej ramię, aby podtrzymać ją na nierównej
ścieżce, lecz Rita nie przyjęła pomocy, więc ograniczył się do odgarniania
gałęzi. Kiedy oboje znaleźli się na pokładzie, ruszył łodzią w świetle
księżyca w kierunku domu pielęgniarki. Przez całe popołudnie nie
przestawało padać, a gdy dotarli na miejsce, ulewa bębniła głośno o dach
kajuty.
– Za chwilę trochę zelżeje – powiedział, przekrzykując hałas. – Nie ma
sensu teraz wychodzić. Przemokniesz do suchej nitki, zanim dotrzesz do
drzwi.
Zapalił fajkę. Kiedy w kajucie znajdowały się dwie osoby, wnętrze,
zastawione sprzętem fotograficznym, stawało się ciasne. Przy tej bliskości
i późnej wieczornej godzinie Daunt nie mógł oderwać oczu od nadgarstków
i dłoni Rity, od zagłębienia pod szyją, które lśniło w blasku świec. Rita
pociągnęła za rękawy sukienki, jakby nagle zawstydziła się nagiej skóry na
dłoniach, więc aby się jednak nie rozmyśliła i nie postanowiła wyjść mimo
deszczu, Daunt odwrócił jej uwagę pytaniem:
– Czy Lily nadal uważa, że dziewczynka jest jej siostrą?
– Obawiam się, że tak. Pastor rozmawiał z nią na ten temat, ale Lily
była niewzruszona.
– Przecież to niemożliwe.
– Owszem, wysoce nieprawdopodobne. Szkoda, że nie udało mi się jej
nakłonić, aby przepłynęła ze mną na drugi brzeg. Chętnie bym z nią
porozmawiała.
– O dziewczynce?
– O dziewczynce i o niej.
Deszcz trochę zelżał, lecz zanim Rita zdążyła to zauważyć, Daunt
zadał kolejne pytanie:
– A co z tym mężczyzną, który cię wtedy napadł? Pokazał się od
tamtej pory?
– Nie.
Wsunęła szalik pod klapy, aby zasłonić szyję. Przygotowała się do
wyjścia, lecz w tej samej chwili deszcz ponownie zabębnił o dach ze
zdwojoną siłą. Westchnęła, uśmiechając się z zakłopotaniem, i zwiesiła
ramiona.
– Nie przeszkadza ci dym? Mogę zgasić fajkę, jeśli chcesz.
– Nie, nic nie szkodzi.
Mimo to zgasił.
W chwili milczenia, które zapadło, Daunt uprzytomnił sobie, że ława
stojąca za ich plecami, choć żadne nie wykonało najmniejszego gestu, aby
na niej usiąść, służyła mu również za łóżko. Nagle wydało mu się, że mebel
zajmuje ogromną przestrzeń. Zapalił świecę i odchrząknął.
– Światło, jakie mieliśmy dzisiaj do zdjęć, to prawdziwy cud –
oznajmił, aby przerwać milczenie.
– Cud? – spytała.
Jej oczy się z nim przekomarzały.
– No, niedokładnie cud. W każdym razie nie według twoich ścisłych,
naukowych kryteriów.
– To bardzo dobra fotografia – powiedziała.
Odpiął paski na pudełku, w którym trzymał płytkę, i przysunął do
światła, ale nie za blisko. Niespokojny blask płomienia ożywił zachowany
na płytce obraz. Rita zrobiła pół kroku i stanęła jak najbliżej, ale tak, aby
nie dotykać Daunta. Popatrzyła na szybkę.
– Gdzie jest ta sprzed dwóch lat? – spytała.
Wyjął ją z pudełka i przytrzymał, by mogła się jej przyjrzeć. Kiedy się
pochyliła, obserwował krople deszczu w jej włosach.
Było zbyt ciemno, aby porównać szczegóły obydwu fotografii, lecz
sam pomysł porównania nasunął mu na myśl pytanie i był pewien, że jej
również zaświtało ono w głowie.
– Dwa lata temu sfotografowałem dwuletnie dziecko, a dzisiaj
czteroletnie i nie potrafię powiedzieć, czy jest to ta sama dziewczynka, czy
inna. Czy to ona, Rito? Czy to Amelia?
– Helena uważa, że tak.
– A jej mąż?
– On nie ma pewności. Moim zdaniem jeszcze jakiś czas temu był
przekonany, że to obce dziecko, teraz się waha.
– A co ty o tym myślisz?
– Dziewczynki są do siebie na tyle podobne, że jest to możliwe, lecz
nie na tyle, aby było to pewne.
Położyła dłonie na brzegu stołu i wsparła się na nich.
– Spójrz na to z innej perspektywy. Z perspektywy dzisiejszej
fotografii.
– Tak?
– Jak twoim zdaniem wyglądała? Nie pytam o kompozycję czy
naświetlenie, które zwykle oceniasz, tylko o dziecko. Jakie sprawiała
wrażenie?
Popatrzył na obraz, lecz światło świecy nie wystarczyło, aby wyczytać
wyraz z twarzy dziewczynki.
– Jakby czegoś wyczekiwała? – powiedział. – Niezupełnie, prawda?
Nie patrzyła też z nadzieją. – Odwrócił się do Rity, czekając na
wyjaśnienia.
– Ona jest smutna, Daunt.
– Smutna?
Spojrzał ponownie na zdjęcie, podczas gdy Rita mówiła dalej:
– Patrzy w górę i w dół rzeki, jakby czegoś wypatrywała. Czegoś, za
czym tęskni. Czegoś, czego spodziewa się każdego dnia, lecz to coś się nie
zjawia, mimo to czeka i wygląda, i tęskni, lecz nadzieja rzednie z każdym
mijającym dniem. Teraz czeka pozbawiona nadziei.
Daunt przyjrzał się fotografii. Rita miała rację.
– Na co czeka?
Nagle odgadł odpowiedź na własne pytanie.
– Na ojca – powiedział.
A w tym samym czasie Rita otworzyła usta i powiedziała:
– Na matkę.
– Czyżby więc jednak była córką Robina Armstronga?
Rita zmarszczyła brwi.
– Według Heleny dziewczynka patrzy na niego obojętnie, lecz jeśli nie
widziała go od dawna, a przecież sam to przyznał Pod Łabędziem, ma
prawo go nie pamiętać.
– Więc może być jego córką.
Milczała ze zmarszczonym czołem.
– Robin Armstrong nie jest człowiekiem, na jakiego wygląda –
odezwała się w końcu. Daunt zauważył, jak Rita waży słowa, jak się
zastanawia, ile mu powiedzieć. W końcu podjęła decyzję. – Udawał
w gospodzie to omdlenie. Miał stanowczo zbyt regularny puls. Cała ta
scena była jednym przedstawieniem.
– Ale po co?
Na jej twarzy odmalował się ów ponury i głodny wyraz, jaki
przybierała zawsze, ilekroć zawodziła ją wiedza.
– Nie wiem, ale ten młodzieniec nie jest tym, kim się zdaje.
Deszcz zelżał. Rita włożyła rękawiczkę, a kiedy sięgnęła po drugą,
zorientowała się, że Daunt trzyma ją w dłoni.
– Kiedy będę mógł cię znowu sfotografować?
– Nie masz nic lepszego do roboty, tylko robić zdjęcia wiejskiej
pielęgniarce? Na pewno masz ich już dosyć.
– O wiele za mało.
– Poproszę rękawiczkę.
Rita nie dała się sprowokować do kokieterii nawet niewinną
rękawiczką. Flirty nie prowadzą do niczego dobrego. Nie zamierzała
uprawiać gry w podteksty i gardziła próżną galanterią. Jedyną metodą, jaką
uznawała, była bezpośredniość.
Daunt puścił rękawiczkę i Rita odwróciła się do wyjścia.
– Kiedy widzę cię z tą dziewczynką… – zaczął.
Znieruchomiała, a w jej odwróconej sylwetce nagle zauważył wyraźne
napięcie.
– …zastanawiam się, czy kiedykolwiek chciałaś…
– Mieć dziecko?
Coś w jej głosie uchyliło drzwi dla nadziei.
Odwróciła się i popatrzyła mu w twarz.
– Mam trzydzieści pięć lat, jestem na to za stara.
To była czytelna odmowa.
W ciszy, która zapadła, dało się słyszeć, że deszcz musiał jakiś czas
temu ustać, ponieważ znowu rozległo się delikatne bębnienie o dach.
Rita westchnęła głośno i ponownie poprawiła szalik. Daunt
pieczołowicie ją ominął, aby otworzyć jej drzwi; był to taniec, w którym
oboje ostentacyjnie zachowywali między sobą dystans.
– Czy mogę cię odprowadzić do domu?
– To tylko kilka kroków. Zostań, po co masz moknąć?
To powiedziawszy, wyszła.
Trzydzieści pięć, myślał. Nadal jest młoda. Czy dobrze słyszał w jej
głosie wahanie? Odtwarzał w pamięci ich rozmowę, starał się wyłowić
każde załamanie intonacji, lecz jego pamięć słuchowa nie dorównywała
wzrokowej, a nie chciał rozbudzać w sobie fałszywych nadziei
i pielęgnować pobożnych życzeń.
Zamknął za nią drzwi i oparł się o nie. To naturalne, że kobiety pragną
mieć dzieci, prawda? Jego siostry miały, a jego żona, Marion, była
rozczarowana, że nie została matką.
Wziął do ręki pudełka ze szklanymi płytkami i zanim włożył je na
miejsce, ostatni raz rzucił okiem na te dzisiejsze. Dziewczynka patrzyła
z tęsknym wyrazem twarzy na coś znajdującego się w oddali, poza
fotografią, w górze rzeki. Czy wypatrywała ojca? Tak, Daunt gotów był
w to uwierzyć. Przez dłuższy czas on również patrzył na zdjęcie
melancholijnym wzrokiem, po czym zamknął płytki w pudełku i przycisnął
kłykcie do oczu, aby zetrzeć z nich tęsknotę.
Dżin z lampy

Tak jak się Lily spodziewała, po deszczach poziom wody zbliżył się do
pierwszego słupka. Co roku było tak samo, czasem trwało to jeden dzień,
czasem kilka dni, a czasem tydzień. Lily stawała się wtedy czujna. Lecz jak
na razie rzeka nie wykazywała ani gniewnego pośpiechu, ani złowieszczego
marudzenia. Woda nie ryczała, nie posykiwała, nie pluła mściwymi
rozbryzgami na rąbek jej sukni. Płynęła miarowo, pochłonięta bez reszty
swoimi cichymi sprawami, i nie interesowała się Lily ani jej poczynaniami.
Co by powiedział pastor? Przelała pomyje do koryta, a kiedy postawiła
kubeł, miała ochotę osunąć się razem z nim na ziemię. Jeszcze nie tak
dawno temu bała się, że pastor ją zwolni, ponieważ jednego dnia nie
przyszła do pracy – wtedy, kiedy zjawiła się Ann. Później był ten okropny
dzień, gdy wypytywał ją, ile ma lat i kiedy ostatnio widziała swoją matkę.
Potem poszła szorować listwy przypodłogowe za ciężkimi meblami,
wytrzepała kurz z zasłon w pustej sypialni, z której nikt nigdy nie korzystał,
umyła ściany ustępu i spodnią stronę stołu kuchennego, gdzie w kącikach
pająki lubiły prząść pajęczyny, lecz nic nie uśmierzyło jej zdenerwowania
i przez kilka kolejnych czwartków spodziewała się dostać wymówienie
razem z wypłatą. Teraz sytuacja jeszcze się pogorszyła. Czy pastor się
dowie, że ukrywała się w krzakach naprzeciwko majątku Vaughanów?
– Co ja mam począć? – westchnęła, odstawiając kubeł. Knur zaczął
natychmiast wyszukiwać najlepsze kąski. – Nie wiem, nie wiem, co robić.
Locha zastrzygła uszami. Mimo całego zatroskania Lily nie potrafiła
powstrzymać uśmiechu.
– Ależ pocieszne z ciebie stworzenie. Wyglądasz, jakbyś mnie
słuchała!
Świnia zadrżała. Dreszcz rozpoczął się od nozdrzy, następnie każdy
jasnorudy włosek zadygotał na grzbiecie, jakby poruszony wiatrem, aż
w końcu zatrząsł się zakręcony ogon. Kiedy fala zakończyła podróż, świnia
stanęła na baczność, jakby na coś gotowa.
Lily patrzyła na nią zdziwiona. Zauważyła, że mętna zasłona, która tak
długo przyćmiewała spojrzenie lochy, opadła. Małe oczka z wielkimi
źrenicami napełniły się światłem.
Zaraz potem coś dziwnego stało się również z Lily. Nagle
uprzytomniła sobie, że nie patrzy już na oczy maciory, lecz zagląda w głąb.
A tam ujrzała…
– Och! – zawołała.
Zaparło jej dech, albowiem jest to niezwykłe i zatrważające wrażenie –
spojrzeć na zwierzę i zobaczyć, że ze środka patrzy na ciebie inna żywa
dusza! Nie bardziej by się zdumiała, gdyby nagle z lampy oliwnej
przemówił do niej dżin albo abażur skinął na nią głową.
– A niech mnie! – zawołała, kiedy w końcu złapała powietrze.
Locha zaczęła niespokojnie przebierać racicami i pochrząkiwać na
znak, że ona również jest poruszona.
– O co chodzi? Czego chcesz?
Świnia znieruchomiała, lecz nie oderwała ślepi od oczu Lily
i wpatrywała się w nie w mistycznej bez mała ekstazie.
– Chcesz, żebym do ciebie mówiła? Tego chcesz? – Podrapała maciorę
za uchem i zwierzę chrząknęło łagodnie, jakby z przyjemnością. – Czułaś
się samotna, prawda? Czy to od smutku twoje oczy tak zmętniały? Pewnie
marny kompan dla ciebie z tego brutalnego wieprza. Mężczyźni to nic
dobrego. Ani pan White, ani Victor, który cię tu przyprowadził, ani jego
ojciec. Wszyscy to jeden kiep. Pastor jest dobry…
Dalej gadała do świni o pastorze, o jego życzliwości i serdeczności,
a wtedy przypomniała sobie o własnych kłopotach.
– Nie wiem, co robić – przyznała łagodnie. – Ktoś na pewno mu
powie. Nie fotograf, nigdy go nie widziałam w kościele, ale Vaughanowie
albo siostra Rita. Nie robiłam nic złego, ale to nie wyglądało dobrze…
A jeśli do tej pory nic nie powiedzieli, to pewnie niedługo wyjdzie na jaw.
Co robić? Jeśli będę musiała odejść z plebanii…
Z oczu kapnęła jej łza, więc żeby ją otrzeć, przestała drapać świnię.
Locha zamrugała ze współczuciem.
– Mam mu sama powiedzieć? Może… Pewnie byłoby lepiej, gdyby
usłyszał to najpierw ode mnie. Mogłabym się wytłumaczyć, powiedzieć, że
nie miałam złych zamiarów. Tak, tak właśnie zrobię.
Czy to głupota gadać do świni? Oczywiście, lecz nikt tego nie słyszał,
poza tym locha podsunęła jej ten dobry pomysł, aby sama wyznała
wszystko pastorowi. Lily wytarła rękawem twarz do sucha.
Stała i jeszcze przez chwilę drapała zwierzę za uchem.
– No idź – powiedziała w końcu. – Zjedz coś, bo zaraz nic dla ciebie
nie zostanie.
Odczekała, aby się upewnić, że locha włożyła ryj do koryta, po czym
odstawiła kubeł, przeniosła pieniądze Victora z polana do kryjówki
w chacie i ruszyła do pracy.
Szła w górę rzeki. Myśl, która jej przyszła do głowy dzięki losze,
natchnęła ją taką pewnością siebie, że oderwała oczy od wody i zauważyła,
jaki jasny jest dzień. Nie zwolniła kroku, mijając ogród Vaughanów,
przelotnie spojrzała na drugi brzeg i zobaczyła, że nikogo tam nie ma.
Trochę podupadła na duchu na widok kępy jeżyn i czarnego bzu, gdzie się
wtedy ukrywała, lecz szybko odegnała zły nastrój, odwiedzając w myślach
Ann. Tam, w bezpiecznym luksusie domu Vaughanów, jej siostra wiedzie
życie, jakiego Lily nigdy nie zaznała. Życie pełne wygód i bogactw, jakie
mogła sobie tylko wyobrażać. Widziała ogień płonący w wielkim palenisku,
kosz pełen drewna na opał, stół zastawiony wieloma gorącymi potrawami,
których wystarczało dla wszystkich i jeszcze zostawało. W innym pokoju
stało łóżko, prawdziwe łóżko z miękkim materacem i dwoma ciepłymi
kocykami. Całymi miesiącami przyozdabiała swoje wyobrażenia o życiu,
jakie wiedzie Ann w Buscot Lodge, lecz teraz, kiedy na świat zaczęła się
wyłaniać wiosenna świeżość, zaświtała jej w głowie inna myśl. Czy
Vaughanowie pomyśleli, żeby sprezentować Ann szczeniaczka?
Beagle byłby dla niej łagodny i cierpliwy. Za to spaniele mają piękne,
jedwabiste uszy. Lily była pewna, że Ann uwielbiałaby głaskać spaniela po
uszach. A może terier? Malutkie szczenięta terierów są prześmieszne.
Wyliczała w pamięci różne rasy, aż w końcu sprawę rozstrzygnął ogon: bez
wątpienia najlepiej merdające ogony mają teriery. Stanęło więc na terierze.
Lily dodała szczenię do kocyków, kosza z polanami i ocieplanych bucików
i ucieszyła się z tego nowego szczegółu. Mały, wesoły towarzysz szczekał
z radości, biegał za czerwoną piłeczką, którą rzucała Ann, przynosił ją,
a potem zasypiał dziewczynce na kolanach. Sama Lily również pojawiała
się w tych fantazjach – niewidzialna postać, która odganiała osy z kwiatów,
kiedy Ann się schylała, aby je powąchać; odsuwała kolczaste pędy jeżyn,
w które upadła czerwona piłeczka; ochlapywała wodą iskry, które
wyskoczyły z ognia na dywanik przed kominkiem. Odwracała wszystkie
zagrożenia, zażegnywała każde niebezpieczeństwo, chroniła ją przed
krzywdą. Nic złego nie mogło spotkać Ann w domu Vaughanów i dopóki
Lily czuwała nad nią z daleka, dziewczynka żyła wygodnie, bezpiecznie
i beztrosko.

– Proszę wejść! Ach, pani White!


Jej nazwisko zabrzmiało w jego ustach jak błogosławieństwo i dodało
jej odwagi. Postawiła na biurku tacę z podwieczorkiem.
– Nalać pastorowi herbaty?
– Nie – mruknął z roztargnieniem, nie podnosząc głowy. – Sam to
zrobię.
– Pastorze…
Zanurzył stalówkę w kałamarzu i zapisał kilka kolejnych słów, a ona
znowu nie mogła się nadziwić, jak szybko pióro śmiga po papierze.
– Słucham? O co chodzi? – Podniósł wzrok.
Lily ścisnęło w gardle.
– Wczoraj, kiedy wracałam nad rzeką do domu… przypadkiem się
zatrzymałam. To było naprzeciwko miejsca, gdzie ogród Buscot Lodge
przylega do rzeki. Pani Vaughan pływała po rzece z Ann.
Pastor zmarszczył czoło.
– Pani White…
– Nie miałam złych zamiarów – ciągnęła pospiesznie – ale oni mnie
zauważyli. Siostra Rita przywiosłowała na drugi brzeg, kiedy Ann i pani
Vaughan poszły…
– Pani White, czy coś się pani stało?
– Ach, nie, to tylko zadrapanie… nad brzegiem rosły jeżyny i… –
Poprawiła włosy, jakby mogła nimi zasłonić widoczny dowód. – Wcale nie
chciałam tam iść. Tylko przechodziłam, bo to moja droga do domu, nie
poszłam tam specjalnie ani nic… a popatrzeć to przecie nic złego. Nie
dotknęłam jej, nawet się nie zbliżyłam, stałam na drugim brzegu, nawet
mnie nie widziała.
– Wygląda na to, że jeśli komuś się coś stało, to tylko pani. Powiem
Vaughanom, że nie miała pani złych intencji, kiedy przyglądała się wczoraj
Amelii. Ona ma na imię Amelia, pani White. Wie pani o tym, prawda?
Tylko się pani przejęzyczyła, mówiąc „Ann”. – Lily nie odpowiedziała,
a pastor ciągnął dobrotliwie z łagodnym obliczem: – Z pewnością nikt się
nie boi, że pani ją skrzywdzi. Ale proszę pomyśleć o państwu Vaughanach.
O tym, przez co przeszli. Już raz ją stracili. Mogą się niepokoić, kiedy ktoś
spoza rodziny obserwuje tak uważnie ich dziecko. Nawet jeśli rzeczywiście
przypomina z wyglądu pani siostrę, która ma na imię Ann.
Lily i tym razem nie odpowiedziała.
– Dobrze, pani White. Myślę, że skończyliśmy na dzisiaj ten temat.
Rozmowa dobiegła końca. Lily po cichu ruszyła do drzwi, lecz
w progu odwróciła się nieśmiało.
Pastor wrócił do swoich papierów i podnosił właśnie filiżankę do ust.
– Pastorze? – powiedziała głosem tylko odrobinę głośniejszym od
szeptu, niczym dziecko, które myśli, że mówiąc cicho, nie przeszkodzi
dorosłemu zajętemu ważnymi sprawami.
– Słucham?
– Czy ona ma szczeniaczka?
Pastor popatrzył na nią zdezorientowany.
– Dziewczynka u Vaughanów, ta, którą nazywają Amelią. Czy ma
pieska, z którym się może bawić?
– Nie wiem. Nie mam pojęcia.
– Tak sobie myślę, że by się ucieszyła. Małego teriera. Kiedy się
pastor spotka z panem Vaughanem, żeby mu obiecać ode mnie, że nie będę
się więcej gapić z drugiego brzegu, czy może go pan o niego poprosić?
Pastorowi zabrakło słów.
CZĘŚĆ TRZECIA
Najdłuższy dzień

Latem gospoda Pod Łabędziem w Radcot była najbardziej uroczym


miejscem, jakie można sobie wyobrazić. Brzegi opadały ku rzece długą,
łagodną skarpą, a woda poddawała się z zadowoleniem rozrywkom
i przyjemnościom rodzaju ludzkiego. Były do wynajęcia skiffy i kajaki,
łódki do wędkowania i do rekreacji. Margot wynosiła stoły na świeże,
poranne powietrze, a jeśli południowe słońce skwarzyło za mocno,
rozkładano koce piknikowe w łaskawym cieniu drzew. Wzywała córki, po
trzy naraz, i kiedy Małe Margot pracowały w kuchni, przygotowywały
napitki, roznosiły tace z jedzeniem, lemoniadą i cydrem, Pod Łabędziem
wrzało życie. Uśmiechały się do wszystkich i nigdy się nie męczyły. Można
rzec, nie odstępując zanadto od prawdy, że niewiele istniało miejsc bardziej
sielankowych niż gospoda Pod Łabędziem w letniej porze.
Tego lata było inaczej, a to za sprawą pogody. Wiosenne deszcze
padały regularnie, lecz z umiarkowaną obfitością ku zadowoleniu farmerów,
którzy już się cieszyli na obfite zbiory. Mijały tygodnie, wiosna przeszła
w lato, rosły nadzieje na więcej słońca, tymczasem deszcze nie ustępowały,
a wręcz padały coraz częściej i coraz dłuższe. Ludzie wypływali rano
łódkami o lekkiej mżawce, pełni optymistycznej wiary, że wkrótce niebo
się rozpogodzi, lecz mżawka zamieniała się nieodmiennie w rzęsistą,
uporczywą ulewę, więc zawijali szybko do brzegu i wracali do domów.
Cztery albo i pięć razy dziennie Margot spoglądała na niebo i rozstawiała
na dworze stoliki, lecz rzadko się zdarzało, by wkrótce nie musiała
wychodzić i wnosić ich z powrotem do środka. Letnia izba świeciła
pustkami.
– Szczęście, że mieliśmy taką dobrą zimę – podsumowała,
wspominając tłumy, które wypełniały gospodę, aby usłyszeć historię
o utopionej dziewczynce, która powróciła do życia. – Gdyby nie to, cienko
byśmy przędli.
Dwie Małe Margot powróciły do mężów i dzieci, a do pracy została
tylko jedna córka oraz Jonathan do pomocy.
Stan Joego się pogorszył. Letnie mgły unoszące się nad rzeką
w ciepłym, wilgotnym powietrzu nie robiły mu dobrze na piersi. Zwykle
o tej porze roku można było liczyć, że słońce wysuszy płuca, lecz tym
razem lato nie przyniosło mu ulgi. Pogrążał się w toń swoich letargów
równie często co zimą. Siedział przy kominie blady i milczący, podczas gdy
starzy bywalcy gospody gawędzili wokół niego przy szklanicach.
– Nie przejmujcie się mną – odpowiadał na pytania. – Nic mi nie jest.
Pracuję nad opowieścią.
– Poprawi mu się, jak nadejdzie przesilenie – powtarzała Margot.
Co roku w wigilię nocy świętojańskiej tradycyjnie odbywał się
jarmark, tym razem zaś miał to być również dzień ślubu Owena Albrighta
z jego gosposią, Berthą. Zważywszy na weselne śniadanie, a potem gości,
którzy po południu pewnikiem wrócą z jarmarku spragnieni, Margot
spodziewała się ruchliwego dnia. Początkowo wydawało się, że jej
optymizm spełznie na pobożnych życzeniach, jednak w trzecim tygodniu
czerwca sprawy rzeczywiście nabrały tempa. Najpierw ludzie zaczęli się
zastanawiać, czy fale deszczu nie stały się nieco rzadsze, i rzeczywiście po
jakimś czasie przerwy między nimi zaczęły się wydłużać. Na szarym niebie
prześwity błękitu utrzymywały się coraz dłużej, a dwa razy z rzędu po
południu nie spadła ani kropla deszczu. W miarę jak zbliżał się najdłuższy
dzień roku, wśród ludzi dawało się wyczuć nastroje wyczekiwania.

Wigilia nocy świętojańskiej wstała słoneczna.


Szczerze mówiąc, jest nawet zbyt słonecznie, pomyślał Henry Daunt,
rozstawiając aparat przed kościołem do ślubnej fotografii. Trzeba ustawić
wszystko w cieniu.
Z kościoła wyszli goście weselni. Wraz z nastaniem lata pastor zmienił
się nie do poznania. Tego ranka otworzył okno i stojąc do połowy nagi,
rozkoszował się ciepłem słońca na białej piersi i bladym obliczu
i powtarzał:
– Alleluja! Alleluja!
Oczywiście nikt poza nim o tym nie wiedział, lecz wszyscy zauważyli
w kościele jego promienny uśmiech i energiczny uścisk dłoni, kiedy
schodzili po schodach.
Daunt ustawił Owena i jego świeżo poślubioną żonę w miejscu, gdzie
było najlepsze światło, i wsunął dłoń pani Albright pod ramię pana
Albrighta. Owen, który zapominał zwracać się do swojej nowej małżonki
„Bertho” zamiast „pani O’Connor”, pozował już kiedyś do fotografii, więc
wiedział, jak się należy zachować. Bertha nie była wprawdzie nigdy
fotografowana, ale oglądała dużo fotografii i również wiedziała, co robić.
Oboje stali sztywno wyprostowani z dumnymi twarzami skierowanymi
w stronę obiektywu. Nawet docinki znajomych Owena z gospody Pod
Łabędziem nie zdołały zmącić dostojnej wyniosłości na ich obliczach, którą
słońce przeniosło na szkło i która przeżyje ich o długie lata.
Po skończonej sesji fotograficznej goście weselni ruszyli na spacer
brzegiem rzeki.
– Co za dzień! – wykrzykiwali co chwila, spoglądając na błękitne
niebo. – Co za wspaniały dzień!
I tak radosna procesja doszła Pod Łabędzia, gdzie Margot ozdobiła
kwiatami wystawione nad rzekę stoły, a Małe Margot czekały z dzbanami
pełnymi chłodnych napojów przykrytych haftowanymi serwetami.
Wydarzenia sprzed sześciu miesięcy jawiły się teraz jako odległa
przeszłość, albowiem w słoneczny letni dzień zima zawsze wydaje się snem
lub zasłyszaną opowieścią. Niespodziewane słońce łaskotało skórę, pot
ściekał po plecach, a gęsia skórka wydawała się nagle czymś niemożliwym
do wyobrażenia. A jednak najdłuższy dzień lata jest odwróconym
bliźniakiem najdłuższej zimowej nocy i jedno przesilenie nieuchronnie
przywodzi wspomnienia drugiego, a jeśli był wśród biesiadników ktoś, kto
nie połączył ze sobą tych dwóch dni, to zrobił to za niego Owen.
– Sześć miesięcy temu postanowiłem uczynić Berthę moją żoną –
oznajmił gościom weselnym. – Natchnął mnie cud, który się wydarzył Pod
Łabędziem, wszyscy wiecie, o czym mówię: o uratowaniu małej Amelii
Vaughan, którą znaleziono martwą, a potem ożyła. Poczułem się wtedy
niczym nowo narodzony człowiek i poprosiłem swoją gosposię o rękę,
a Bertha uczyniła mi honor i przyjęła…
Po przemowach temat odnalezionej dziewczynki wybuchł
w rozmowach na nowo. Wydarzenia, które rozegrały się dokładnie w tym
samym miejscu nad rzeką, opowiadano pod błękitnym niebem i może
sprawiło to słońce, że wszystkie mroczne szczegóły zdarzenia poszły
w zapomnienie, a zastąpiła je prostsza i radośniejsza narracja. Dziecko,
które porwano z rodzinnego domu, powróciło do rodziców, co
uszczęśliwiło dziewczynkę, państwa Vaughanów oraz całą okoliczną
społeczność. Zło zostało naprawione, rodzina znów była w komplecie.
Ciotka jednego z kopaczy żwiru próbowała opowiedzieć, że widziała nad
rzeką dziewczynkę, która nie miała odbicia w wodzie, ale szybko ją
uciszono. Nikt nie chciał dzisiaj słuchać opowieści o duchach. Ponownie
napełniono szklanki cydrem, nieodróżnialne Małe Margot podchodziły
jedna po drugiej z talerzami szynki, sera i rzodkiewek, tak więc przyjęcie
weselne kipiało taką radością, że odganiało wszelkie ponure myśli. Sześć
miesięcy wcześniej historia cudu wtargnęła Pod Łabędzia burzliwie
i krwawo; dziś została uporządkowana, wygładzona i odłożona na półkę
bez jednej zmarszczki.
Pan Albright pocałował panią Albright, która poczerwieniała jak
rzodkiewki leżące na talerzach, i w samo południe wszyscy goście podnieśli
się jak jeden mąż, aby kontynuować świętowanie dalej na jarmarku.

Między starannie przystrzyżonymi żywopłotami otaczającymi farmy


w Radcot leżał dość bezkształtny spłachetek ziemi służący zwyczajowo do
powszechnego użytku. Tego dnia rozstawiono na nim stragany wszelkich
kształtów i rozmiarów. Jedne, z płóciennymi daszkami chroniącymi towary
przed słońcem, nawet na pierwszy rzut oka wyglądały na profesjonalny
interes, inne składały się z płóciennej plandeki rozłożonej na ziemi
z artykułami na sprzedaż. Oferowały przedmioty, których człowiek może
naprawdę potrzebować – dzbanki, miski, kubki, tkaniny, noże, narzędzia
czy skóry – lub świecidełka zrobione tylko po to, by budzić pożądanie.
Były wśród nich wstążki oraz wszelkiej maści ozdoby, kocięta i słodkie
przysmaki. Niektórzy handlarze obnosili swoje towary w koszach i krążyli
to tu, to tam, a każdy zapewniał, że jego produkty są najprawdziwsze,
wszyscy inni zaś to oszuści sprzedający drogie imitacje, które zepsują się,
gdy tylko szarlatan spakuje swój kram i zniknie. W powietrzu unosiły się
dźwięki dudziarzy, bębniarzy oraz jednoosobowych orkiestr i kiedy
jarmarczni klienci przechadzali się tu i tam, dobiegały ich raz ciszej, raz
głośniej strzępy piosenek miłosnych, biesiadnych przyśpiewek i smętnych
ballad o trudach i nieszczęściach życia. Niekiedy słychać było dwie
melodie jednocześnie, które zderzały się i wpadały razem w ucho.
Państwo Vaughanowie szli brzegiem rzeki z Buscot Lodge w stronę
placu, gdzie miały się odbyć sobótkowe zabawy. Między sobą trzymali za
rączki dziecko, które wesoło się huśtało. Helena była trochę rozdrażniona
i rozczarowana. Mąż podejrzewał, że powodem są jej nieziszczone nadzieje
na odzyskanie mowy przez małą, zgodnie z przewidywaniami doktorów.
W rzeczywistości jednak to bardziej jego nastrój niż Heleny kładł się
cieniem na przebieg tego dnia.
– Jesteś tego pewna? – spytał.
– A czemuż by nie?
– Czy będzie tam bezpieczna?
– Skoro już wiemy, że to tylko biedna, nieszkodliwa Lily White nas
obserwowała, to czegóż mielibyśmy się obawiać?
Vaughan zmarszczył brwi.
– Ten człowiek, który napadł Ritę…
– To było kilka miesięcy temu. Kimkolwiek był, nie będzie próbował
niczego tutaj, gdzie otaczają nas znajomi ludzie. Są tu przecież nasi
farmerzy i służba. Ludzie z gospody Pod Łabędziem. Nie pozwolą, żeby
nam włos spadł z głowy.
– I naprawdę chcesz ją narażać na plotki i pokazywanie palcem?
– Najdroższy, nie możemy jej w nieskończoność trzymać z dala od
świata. Jest tu tyle atrakcji dla małego dziecka. Na pewno spodobają jej się
wyścigi łodzi. Okrucieństwem byłoby trzymać ją w zamknięciu.
Od kiedy zjawiła się dziewczynka, życie stało się o tyle piękniejsze.
Vaughan patrzył na uszczęśliwioną Helenę z taką ulgą, że jego serce
również przepełniło się radością. Ich małżeństwo na nowo rozkwitło
miłością jak w pierwszych latach po ślubie, i oboje skwapliwie zapominali
o przejmującej, lodowatej rozpaczy. Pogrzebali przeszłość, aby pławić się
w życiu pełnym błogiego zadowolenia. Gdy jednak minęło pierwsze
zauroczenie odzyskanym szczęściem, Anthony’emu coraz trudniej
przychodziło udawanie przed sobą, że spoczywa ono na trwałych
podstawach. Dziecko, które się między nimi huśtało, jego milcząca
niepoznawalność, włosy pozbawione koloru, oczy nieustannie zmieniające
barwę stanowiły powód ich szczęścia, a zarazem ciągłe zagrożenie.
W ciągu dnia Vaughan był zwykle zajęty i łatwiej mógł oderwać
uwagę od nieustannych trosk, lecz w jego życie na nowo wkradła się
bezsenność. Męczyły go te same sny, powracające w różnych wariantach.
Szedł lasem, plażą, polem, jaskinią – za każdym razem teren wyglądał
inaczej – i czegoś szukał. Wreszcie wychodził na polanę albo zza drzewa,
albo stawał w sklepionej bramie, i spostrzegał córkę; czekała tam przez cały
czas, aż tatuś ją znajdzie i po nią przyjdzie. Podnosiła do niego rączki
i wołała: „Tausiu!”. Biegł z sercem przepełnionym szczęściem i miłością,
aby ją porwać w ramiona i przytulić do piersi, i budził się z przytłaczającą
świadomością, że to nie jest Amelia. To była ta dziewczynka. W jego sny
wtargnął podrzutek i wtłoczył swoją twarz w jego wspomnienia utraconej
córeczki.
Helena nie zdawała sobie sprawy, jak kruchy jest błogostan jej męża;
tylko jego dotykały te troski i niepokoje. To zrodziło między nimi dystans,
z którego nie zdawała sobie jeszcze sprawy. Na swojej niezachwianej
wierze, że dziewczynka jest Amelią i że mąż również się o tym przekonał,
zbudowała poczucie bezpieczeństwa, potężne niczym warowny zamek.
Tylko on jeden wiedział, jakie jest ono kruche.
Kiedy we własnych snach przekonał się, jak łatwo nałożyć twarz tego
dziecka na ramiona prawdziwej Amelii, kusiło go, aby przyłączyć się do
Heleny i jej niezłomnej pewności. Czasami wydawało się to tak proste
i oczywiste, że budziły się w nim wyrzuty sumienia z powodu własnego
uporczywego oporu. W obecności żony nazywał dziewczynkę Amelią.
Zdarzało się, że zaszedł już tak daleko, lecz potem zawsze powracało to,
co… wiedział. Pod powierzchnią toczącego się życia kryła się
dziewczynka, której twarzy nie mógł już sobie nawet przypomnieć, lecz
zarazem nie potrafił zapomnieć. I nie zapomni.
Lecz problemy na tym się nie kończyły. Kiedy leżał nocą w łóżku,
nieważne, czy spał, czy nie, i w wymyślonych krajobrazach bez końca
szukał swojej córeczki, i za każdym razem znajdował tego małego
samozwańca, czasem w jego polu widzenia pojawiała się zupełnie inna
twarz, która raniła mu serce. Robin Armstrong. Przyjemnie było się bawić
myślą o szczęściu, poddać mu się i pozwolić, aby dziewczynka zastąpiła
Amelię w jego myślach i w sercu, lecz czyniąc to, odbierał dziecko innemu
mężczyźnie. Pragnął, aby Helena była szczęśliwa, lecz jeśli jej szczęście
miało być okupione cierpieniem innego człowieka, skazanego na takie
same katusze, jakie oni zostawili za sobą? Robin Armstrong nawiedzał jego
noce równie często jak Amelia oraz znaleziona dziewczynka i zamieniał
jego serce w sopel lodu.
Gdy tylko dotarli do jarmarku i wmieszali się w tłum, zauważył, jak
ludzie spoglądają na nich raz, drugi, potem szepczą między sobą i wskazują
ich sobie palcami. Żony farmerów wciskały dziewczynce kwiaty do rączki,
głaskały po główce, małe dzieci podbiegały i całowały ją w policzki.
– Nie wiem, czy to wszystko naprawdę wyjdzie jej na dobre –
powiedział łagodnie, kiedy krzepki kopacz żwiru uklęknął przed
dziewczynką, zagrał jej krótką melodię na skrzypcach, po czym z pełną
powagą dotknął palcem jej policzka.
Helena prychnęła ze zniecierpliwieniem, co nie pasowało do jej
spokojnego sposobu bycia.
– To przez tę niemądrą historię. Myślą, że Amelia umie czynić cuda,
że ich obroni lub coś podobnego. Głupie przesądy, to wszystko, z czasem
zapomną. Wyścigi łodzi zaczynają się o drugiej, nie musisz tu czekać, jeśli
nie chcesz, my pójdziemy je obejrzeć – oznajmiła stanowczo. – Chodź –
powiedziała do dziecka.
Anthony Vaughan poczuł, jak mała rączka wyślizguje mu się z dłoni.
Kiedy Helena odwróciła się, aby odejść, jego nogi przez jakiś czas nie
ruszyły się z miejsca i w tej krótkiej chwili wahania zaczepił go jeden
z jego farmerów. Zaczął mu coś opowiadać i kiedy Vaughan w końcu się od
niego uwolnił, jego żona z dziewczynką znikły.
Skręcił, aby zejść z głównej alejki, gdzie tłum poruszał się bardzo
powoli, i rozglądając się, ruszył między straganami i stoiskami. Nie zwracał
uwagi na wołania handlarzy, nie chciał pierścionka z rubinem dla swojej
ukochanej, podziękował za ciasteczka z migdałami, lekarstwo na podagrę
oraz kłopoty z trawieniem, za noże kieszonkowe (najprawdopodobniej
skradzione), talizmany, dające mężczyźnie niepowstrzymany urok, oraz
ołówki. Ołówki wyglądały całkiem porządnie i może przy innej okazji by je
kupił, lecz rozbolała go głowa i chciało mu się pić. Mógł się zatrzymać przy
straganie z napojami, ale wszędzie były kolejki, poza tym chciał najpierw
znaleźć żonę z dziewczynką. Ruszył dalej przez ciżbę, lecz posuwał się
bardzo powoli. Czemu słońce musiało wyjść akurat tego dnia, kiedy zebrało
się tu tyle ludzi? Tłum jeszcze bardziej zgęstniał i stanął w miejscu,
Vaughan również musiał się zatrzymać. W końcu znalazł jakiś leniwy, lecz
przynajmniej poruszający się nurt i w żółwim tempie poszedł dalej. Pot
wystąpił mu na czoło, spływał do oczu, aż zapiekły go od soli. Gdzie one
się podziały, do diabła?
Słońce świeciło mu prosto w oczy. Zakręciło mu się w głowie, ale
trwało to tylko chwilkę i kiedy oprzytomniał, poczuł na ramieniu czyjąś
dłoń.
– Powróżyć panu? Tędy.
Próbował strząsnąć z siebie dłoń, na próżno jednak; miał wrażenie,
jakby poruszał się pod wodą.
– Nie – powiedział.
Lecz może tylko chciał to powiedzieć, ponieważ nie usłyszał własnych
słów. Zamiast tego jakaś niewidzialna dłoń odsunęła zasłonę najbliższego
namiotu, a ta, która go trzymała, choć jej nie widział, wciągnęła go do
środka. Potknął się, zatoczył i wpadł w ciemność.
– Niech usiądzie.
Sukienka wróżbitki była tak samo pstrokata jak całe wnętrze namiotu,
do tego stopnia, że prawie zlewała się z tłem. Na twarzy kobieta nosiła
woal.
Ktoś podsunął mu z tyłu krzesło, które uderzyło go w zgięcie kolan,
tak że nie miał innego wyjścia, jak tylko usiąść. Odwrócił się, aby
zobaczyć, kto za nim stoi, lecz zauważył tylko krzykliwy jedwab
i wybrzuszenie w kształcie ramienia. Ktoś się tam chował, aby
powstrzymywać klientów od ucieczki bez zapłaty za swoje przepowiednie
o przystojnych nieznajomych i zamorskich podróżach.
Vaughan pragnął tylko szklanki zimnego napoju.
– Proszę posłuchać… – powiedział, wstając.
Uderzył głową w poprzeczkę namiotu, aż zobaczył gwiazdy, a w tym
czasie kobieta chwyciła go za rękę z siłą zaskakującą w tak drobnej dłoni,
z tyłu zaś stanowczy nacisk na ramiona posadził go z powrotem na krześle.
– Poczytam ci z dłoni, kochaneczku – powiedziała kobieta.
W jej chrypliwym głosie niewykształconej osoby usłyszał jakąś
dziwną nutę, lecz z początku nie zwrócił na nią uwagi.
Zrezygnował z oporu. Pewnie szybciej się pozbędzie tych ludzi, jeśli
wysłucha, co kobieta ma do powiedzenia, niż próbując się stąd wydostać.
– Miałeś w życiu szczęśliwy początek – zaczęła. – Powodzenie i talent
to twoi rodzice chrzestni. Dobrze ci się wiodło. Widzę kobietę. – Zajrzała
w jego dłoń. – Kobietę…
Przyszła mu na myśl pani Constantine. O ileż lepiej by to odegrała!
Przypomniał sobie pokój pachnący jaśminem, spokojną, nieruchomą twarz,
ponurą suknię i nieskazitelny kołnierzyk, i jej mruczącego kota. Zatęsknił
za tym pokojem. Ale znalazł się tutaj.
– Jasną czy ciemną? – spytał z udawaną jowialnością.
Wróżbitka zignorowała jego pytanie.
– Szczęśliwa kobieta. Która ostatnio była nieszczęśliwa. I dziecko.
Wykrzyknął ze zniecierpliwieniem.
– Nie dziwi mnie, że wiecie, kim jestem – powiedział ze złością. – To
bałamuctwo w bardzo złym guście. Proszę posłuchać, dam pani coś za
poświęcony czas i zakończmy to.
Próbował wyciągnąć dłoń z jej uścisku, żeby sięgnąć po pugilares, lecz
kobieta zacisnęła palce jeszcze mocniej, aż Vaughan naprawdę się zdziwił,
że niewiasta może mieć tyle siły.
– Widzę dziecko – powiedziała. – Które nie jest twoje.
Vaughan zamarł.
– No proszę. Teraz już nigdzie nie idziesz, prawda, kochaneczku?
Puściła go i przestała udawać, że czyta mu z dłoni. W jej głosie
zabrzmiała triumfalna nuta i nagle Vaughan skojarzył ze sobą to dziwne
brzmienie jej głosu i siłę uścisku i zrozumiał: to wcale nie była kobieta.
– Teraz mnie słuchasz, prawda? Dziecko, które mieszka pod twoim
dachem, które tak uszczęśliwiło twoją panią, nie jest twoją córką.
– Skąd to wiesz?
– To moja sprawa. Rzecz w tym, że mógłbym cię zapytać o to samo:
skąd to wiesz? Ale zważ, że nie pytam. A dlaczego? Z prostego powodu:
ponieważ nie muszę. Ponieważ znam odpowiedź.
Vaughan miał wrażenie, jakby dryfował w głębokiej toni, wiedział, że
nie ma się czego uchwycić, i poddał się sile podwodnego nurtu.
– Czego chcesz? – Jego głos był słaby i dochodził z daleka.
– Za wróżenie? Niczego. Jestem zbyt uczciwy, aby żądać pieniędzy za
mówienie człowiekowi tego, co już wie. Lecz co z twoją żoną? Czy ona by
chciała, aby jej powróżyć?
– Nie! – wybuchł Vaughan.
– Tak myślałem.
– Czego chcesz? Ile?
– Ach, jesteś w gorącej wodzie kąpany. Czy wszystkie interesy
prowadzisz w takim pośpiechu? Nie spieszmy się, mamy czas do namysłu.
Do zrozumienia, co jest najważniejsze. Na przykład to, co się wydarzy dziś
po południu…
– Co się wydarzy?
– Powiedzmy, że był planowany pewien… punkt programu… Moja
rada… a oferuję ci ją za darmo, panie Vaughan… trzymaj się z boku. Nie
mieszaj się.
– Co zamierzasz zrobić?
– Ja? – W głosie zadźwięczała urażona niewinność. – Ja nic. I ty
również niczego nie zrobisz, jeśli chcesz zachować w tajemnicy przed
swoją żoną nasz mały sekret.
W namiocie zabrakło nagle powietrza.
– Później uzgodnimy warunki naszego porozumienia – powiedział
mężczyzna w woalce tonem kończącym rozmowę. – Będę z tobą
w kontakcie.
Vaughan miał wrażenie, że się dusi. Wstał i wychodząc z namiotu, nie
napotkał oporu.
Znalazłszy się ponownie na świeżym powietrzu, ruszył na oślep przed
siebie. Był roztrzęsiony. W kłębowisku emocji nie był w stanie złożyć ze
sobą dwóch prostych myśli, a co dopiero wysnuć wniosków. Widział wokół
siebie tłum, ale jakby przez mgłę. Nagle muzykanci i przekupnie umilkli.
Rozmowy ucichły. Mimo oszołomionego wzburzenia, w jakim się znalazł,
zrozumiał, że coś się dzieje. Wrócił myślami do świata wokół niego,
uprzytomnił sobie, że ludzie przestali się bezładnie kręcić i stanęli
w miejscu. Wszyscy patrzyli w tym samym kierunku.
Nagle rozległ się histeryczny kobiecy głos.
– Wynoś się! Idź sobie!
To był głos Heleny.
Vaughan wystrzelił przed siebie jak strzała.

W tym czasie Armstrongowie również postanowili wybrać się na


jarmark. Robert Armstrong bardziej niż zwykle kipiał entuzjazmem. Szedł
razem z Bess oraz sześciorgiem z siedmiorga swoich dzieci; w kieszeni
miał list od Robina, w którym jego syn, pełen skruchy, prosił go
o wybaczenie. Kilkakrotnie w nim przepraszał, że próbował uderzyć ojca.
Obiecał się poprawić. Wyraził gorące pragnienie, by wieść lepsze życie,
porzucić hazard, alkohol oraz swoich szemranych towarzyszy z gospody
Pod Zielonym Smokiem. Spotka się z nimi na jarmarku, aby pokazać ojcu,
jaka szczera jest jego skrucha.
– Nie wspomniał ani słowem o Alice – powiedziała Bess, czytając list
przez ramię męża i marszcząc czoło.
– Jeśli zamierza wszystko naprawić, to z pewnością rozwiąże również
kwestię dziecka – odparł Robert.
Z wysokości swego ogromnego wzrostu rozglądał się po tłumie
w poszukiwaniu najstarszego syna. Jak dotąd go nie znaleźli, ale
prawdopodobnie gdzieś tu jest i szuka ich w ciżbie. Na pewno wcześniej
lub później się spotkają.
Robert kupił scyzoryki dla średnich synów, wstążki i broszki dla
starszych córek, a dla najmłodszych drewniane figurki zwierząt: krowę,
owcę i świnię. Zjedli gorące paszteciki z wieprzowiną, a choć mięso nie
dorównywało temu, które sam robił, to przyrządzone na powietrzu,
smakowało całkiem przyzwoicie.
Zostawił żonę z dziećmi klaszczące w rytm muzyki człowieka
orkiestry, a sam udał się do stoiska fotografa, gdzie zastał Ritę. Rita zawsze
była obecna na sobótkowych jarmarkach. Co roku na tak wielkim
zgromadzeniu zdarzały się ukąszenia owadów, udary słoneczne czy też
przypadki alkoholowego zamroczenia, a kiedy jej pomoc nie była
potrzebna, zwykle pomagała na którymś z częściej odwiedzanych
straganów, aby jak najwięcej ludzi mogło ją zobaczyć i w razie potrzeby
wiedzieć, gdzie jej szukać. Tym razem starała się uporządkować kolejkę
chętnych do wykonania fotografii portretowej na miejscu i zapisywała na
wizytę osoby, które chciały się umówić z Dauntem na inny termin.
– To jest pan Henry Daunt, jak się domyślam? – spytał Robert Ritę. –
Wygląda dużo lepiej niż wtedy, kiedy go ostatnio widziałem.
– Wyzdrowiał, ale pod brodą została blizna. Pan Armstrong, prawda?
– Tak jest.
Obejrzał fotografie wystawione na sprzedaż: krajobrazy nadrzeczne,
grupy wioślarzy, okoliczne kościoły i inne malownicze miejsca. Wyraził
zainteresowanie zrobieniem portretu rodzinnego.
– Może pan zrobić go dzisiaj, jeśli pan chce. Zapiszę was na listę
i powiem, o której godzinie możecie przyjść.
Robert z żalem pokręcił głową.
– Mój najstarszy syn jeszcze się nie zjawił, a chciałbym mieć w domu
zdjęcie całej rodziny.
– W takim razie pan Daunt może was odwiedzić i zrobić nawet całą
serię zdjęć w domu, a także na świeżym powietrzu. Zajrzę do kalendarza
i wybierzemy dzień, który będzie panu odpowiadał.
Kiedy mówiła, Robert przebiegał wzrokiem fotografie z poprzednich
jarmarków: grupę tańczącą morrisa, zespoły wioślarzy, przeciąganie liny…
Zaczęli rozmawiać o terminach, gdy nagle Robert przerwał w pół
słowa i wykrzyknął:
– Och!
Rita podniosła szybko wzrok. Robert Armstrong wpatrywał się
głęboko wstrząśnięty w jedną z fotografii.
– Czy coś się stało, panie Armstrong?
Lecz on nie słyszał.
– Panie Armstrong?
Posadziła go na krześle i wcisnęła mu do ręki szklankę z wodą.
– Nic mi nie jest! Nic mi nie jest! Gdzie zrobiono te fotografie? Jak
dawno temu?
Rita sprawdziła numer na odwrocie i zajrzała do rejestru Daunta.
– To jarmark w Lechlade sprzed trzech lat.
– Kto zrobił tę fotografię? Pan Daunt?
– Tak.
– Muszę z nim porozmawiać.
– Jest teraz w swojej ciemni na łodzi, nie można mu przeszkadzać, bo
światło zniszczy wywoływane zdjęcia.
– W takim razie kupię tę fotografię i przyjdę z nim porozmawiać
później.
Wcisnął Ricie do ręki pieniądze i nie czekając, aż zapakuje mu
kupiony towar, szybko się oddalił, ściskając swoją zdobycz w obu dłoniach.
Nie mógł od niej oderwać wzroku, dopiero kiedy się potknął o linę
jednego z namiotów, uznał, że musi się skupić na znalezieniu żony i dzieci.
Schował ramkę z fotografią, wziął głęboki oddech i zaczął się rozglądać.
Wtedy spotkała go druga niespodzianka tego dnia.
Odwracając się w stronę namiotu, gdzie spodziewał się zobaczyć Bess,
zamiast żony ujrzał panią Eavis – właścicielkę „niedobrego domu”,
w którym zmarła żona Robina. Najpierw zobaczył jej profil – nos
przypominający zakrzywione ostrze był nie do pomylenia. A więc wróciła
ze swoich wakacji! Wydawało mu się, że ona również go spostrzegła,
ponieważ obróciła się w jego kierunku, a wtedy zauważył w jej oczach
błysk. Lecz najwyraźniej się pomylił, kiedy bowiem zawołał ją po
nazwisku, odwróciła się i z rozmysłem poszła w drugą stronę.
Wymijał ludzi wędrujących od straganu do straganu i szedł w jej
stronę najszybciej, jak się dało. Przez jakiś czas powoli zmniejszał
odległość dzielącą ich w tłumie i w pewnym momencie mógł wyciągnąć
rękę i dotknąć jej ramienia, lecz wtedy drogę zagrodziła mu świszcząca
koncertyna i zanim zdołał ominąć przeszkodę, kobieta zniknęła mu z oczu.
Rozejrzał się w prawo i w lewo, między kramami i stolikami, i aż się
zdziwił, że tak szybko ją znowu znalazł. Doszedłszy do skrzyżowania
jarmarcznych alejek, pani Eavis przystanęła i zaczęła się rozglądać, jakby
na kogoś czekała. Podniósł rękę, aby zwrócić na siebie jej uwagę, lecz gdy
tylko zwróciła wzrok w jego stronę, ruszyła znowu przed siebie.
Był już bliski zrezygnowania, gdy nagle tuż przed nim wszystko
ucichło. Nikt się nie poruszał. Potem powietrze rozdarł krzyk – histeryczne
wołanie kobiety:
– Wynoś się! Idź sobie!
Armstrong puścił się biegiem.

Vaughan dotarł do miejsca, gdzie tłum zgęstniał, i musiał się


przepychać siłą. Kiedy udało mu się przecisnąć do środka, ujrzał Helenę
klęczącą na ziemi w ubłoconej sukience i histerycznie szlochającą. Nad nią
stała ciemnowłosa kobieta z długim, zakrzywionym nosem i szerokimi
ustami. Obracała się tak zręcznie, że rozdzielała dziecko od Heleny, która
czyniła w błocie rozpaczliwe próby, aby ominąć jej szerokie spódnice
i chwycić dziewczynkę.
– Nie mam pojęcia – tłumaczyła kobieta, nie zwracając się do nikogo
konkretnie. – Chciałam być tylko miła. Co w tym złego? Tyle zamieszania
tylko dlatego, że powiedziałam: „Dzień dobry, Alice”?
Mówiła głośno, głośniej, niż to było konieczne. Zauważyła przybycie
Vaughana, a wtedy zwróciła się do tłumu otaczających ją ludzi:
– Słyszeliście, prawda? Widzieliście? – Kilka osób pokiwało głowami.
– Czy to nie naturalna rzecz powiedzieć „Dzień dobry” do córeczki mojej
dawnej lokatorki? Tak dawno jej nie widziałam!
Kobieta położyła dłonie na ramionach dziecka. W tłumie rozeszły się
pomruki. Ludzie byli zdezorientowani, niezdecydowani, nawet niechętni,
ale potwierdzili, że w istocie było tak, jak mówi kobieta. Pani Eavis
pokiwała z zadowoleniem głową.
Vaughan przykucnął, aby otoczyć żonę ramieniem, gdy tymczasem jej
jakby odebrało mowę; wstrząśnięta wytrzeszczała oczy i pokazywała mu,
żeby złapał dziewczynkę.
W tym momencie w tłumie rozszedł się szmer i ze zbiegowiska
wyłoniła się kolejna osoba, którą znali.
Robin Armstrong.
Na jego widok twarz kobiety rozpromieniła się triumfalnie, jakby
jakaś misternie zaplanowana intryga wydała wreszcie owoce, zaraz jednak
zwycięski uśmiech zniknął i niewiasta z szybkością, która zaskoczyła
wszystkich obecnych, porwała dziecko na ręce i podniosła nad głowę.
– Popatrz no, Alice, tatuś tu jest! – oznajmiła.
Bolesny krzyk Heleny stopił się w jedno ze zdumionym pomrukiem
ludzi, którym zaparło dech ze zdumienia. Potem zapadła cisza
i oszołomiona gawiedź patrzyła, jak kobieta wkłada dziecko w ramiona
Robina Armstronga.
Zanim ktokolwiek zdążył się otrząsnąć i zareagować, pani Eavis
okręciła się na pięcie i wpadła w tłum, który rozstąpił się przed jej
ostronosym impetem, i po chwili znikła bez śladu.
Vaughan wstał i spojrzał na młodego Armstronga. Robin popatrzył na
dziecko i łamanym głosem coś wyszeptał, kryjąc usta we włoskach
dziewczynki.
– Co on powiedział? – dopytywali się ludzie w tłumie.
I zaczęli sobie przekazywać z ust do ust:
– Powiedział: „Och, moja najdroższa! Moje dziecko! Moja ukochana
Alice!”.
Gapie czekali jak w teatrze, aż scena potoczy się dalej. Wyglądało na
to, że pani Vaughan zemdlała, a jej mąż jakby zamienił się w słup soli.
Tymczasem Robin Armstrong nie widział wokół siebie nikogo poza
dziewczynką, jego ojciec zaś patrzył, jakby własnym oczom nie wierzył.
Coś się musiało wydarzyć, w powietrzu wisiała atmosfera niepewności.
Aktorzy najwyraźniej zapomnieli swoich kwestii i każdy czekał, aż
pozostali podejmą wątek. Zdawało się, że ta chwila będzie się ciągnąć
w nieskończoność, tłum zaczął szemrać, gdy nagle nad całym
zamieszaniem dał się słyszeć głos:
– Czy mogę w czymś pomóc? – zapytała Rita.
Weszła w środek kręgu i przyklękła obok Heleny.
– Musimy ją zabrać do domu – oznajmiła i popatrzyła pytająco na
Vaughana.
Vaughan, który nie odrywał oczu od dziewczynki na rękach Robina
Armstronga, wydawał się niezdolny do podjęcia decyzji.
– Co pan zamierza zrobić? – przynagliła go szeptem Rita.
Z tłumu wyszedł ogrodnik Vaughanów, Newman, z kilkoma innymi
służącymi z majątku. Podnieśli Helenę z ziemi.
– No więc? – spytała Rita.
Chwyciła Vaughana za rękaw, aby go wyrwać z otępienia, lecz on na
niewiele mógł się zdobyć. Pokręcił lekko głową, po czym odwrócił się
i skinieniem dał znak służącym, aby zanieśli nieprzytomną Helenę do
Buscot Lodge.
Oczy gapiów śledziły odejście Vaughanów, a kiedy ci zniknęli
w tłumie, widzowie jak jeden mąż zwrócili głowy w stronę aktorów
pozostałych na scenie. Dziecko otworzyło buzię i wszyscy czekali
przekonani, że wybuchnie płaczem, lecz dziewczynka tylko ziewnęła,
zamknęła oczy i ułożyła główkę na ramieniu Robina Armstronga, a jej
zwiotczałe ciałko świadczyło bez cienia wątpliwości, że natychmiast
zasnęła. Robin popatrzył na jej twarzyczkę z nieskończoną czułością.
W ciżbie zapanowało poruszenie, odezwały się głosy.
– Co się dzieje, mamusiu?
– Dlaczego wszyscy są tak cicho?
Wtedy z tłumu kołyszącym krokiem wyszła Bess, a za nią cała
procesja dzieci. Zjawili się za późno, aby na własne oczy zobaczyć
niezwykłą scenę.
– Popatrz, tam jest tatuś! – zawołało jedno z dzieci.
– I Robin! – dodało drugie.
– Kim jest ta dziewczynka? – spytało najmłodsze.
– Właśnie – zadudnił głęboki głos Roberta Armstronga, choć mówił
cicho, aby nie usłyszała go zebrana gawiedź. – Kim jest to dziecko,
Robinie?
Jego syn położył palec na ustach.
– Ćśśś! – zwrócił się do swoich braci i sióstr. – Wasza bratanica śpi.
Dzieci stłoczyły się wokół przyrodniego brata i obróciły na dziecko
rozpromienione buzie.
– Pada! – powiedział w tłumie ktoś, kto stracił dziewczynkę z oczu.
Zupełnie niespodziewanie pojedyncze krople deszczu zamieniły się
w ulewę. Twarze zaczęły ociekać wodą, suknie przyklejały się do nóg,
włosy do głów. Razem z deszczem spłynęło na ludzi uprzytomnienie, że to,
na co patrzyli, nie było teatralnym przedstawieniem, lecz sceną
nieszczęścia, które spotkało innych. Zawstydzeni uciekli, aby się ukryć pod
dachem. Niektórzy schronili się pod drzewami, inni skierowali kroki do
namiotu z napojami, a spora część pobiegła Pod Łabędzia.
Filozofia Pod Łabędziem

Historia, którą podczas śniadania przypominano sobie jako opowieść


z niepodważalnym zakończeniem, została na nowo otwarta i wszyscy
zgodnie orzekli, że wydarzenia przyjęły zupełnie niespodziewany obrót.
Relacjonowali sobie w nieskończoność popołudniowe wypadki, odtwarzali
każdy detal: ostronosą kobietę, teatralne omdlenie Heleny Vaughan,
zastygłe spojrzenie Anthony’ego Vaughana i tkliwość Robina Armstronga.
Kiedy przypomnieli sobie już wszystko, co pamiętali, trunki zachęciły ich
do przypominania sobie rzeczy, które pamiętali tylko troszeczkę, a nawet do
wymyślania całkiem nowych. Zaczęli zadawać pytania: Co teraz zrobią
Vaughanowie? Jak zniesie to pani Vaughan? Czy Anthony Vaughan zdoła
jeszcze przekonać Robina Armstronga, aby oddał mu dziecko? Dlaczego
nie doszło do bójki? Czy może jeszcze do niej dojść? Jutro lub kiedy
indziej?
Bywalcy gospody podzielili się na frakcje; jedni obstawali przy tym,
że dziewczynka jest Amelią Vaughan, i powoływali się na niezachwianą
pewność pani Vaughan; inni kręcili głowami i argumentowali, że jasne
włoski dziecka bardziej przypominają łagodne fale Robina Armstronga.
Wracali pamięcią w przeszłość i rozważali na nowo każdy drobiazg
w świetle najnowszych wydarzeń, analizowali dowody to z jednej strony, to
z drugiej. Nagle na powierzchnię dociekań wypłynęła noc porwania,
albowiem jeśli to dziecko było naprawdę Alice Armstrong, to co się, na
miłość boską, stało z Amelią Vaughan? Ponieważ dziewczynka wróciła,
historia jej zniknięcia poszła chwilowo w zapomnienie, lecz teraz
odgrzebano ją na nowo i rozpoczęto badania tej niezmierzonej otchłani.
Henry Daunt zrobił sobie przerwę po długim dniu pracy i siedząc
w kącie zimowej izby, jadł szynkę z ziemniakami i rukwią.
– To była niania – powiedział z uporem rukwiarz, opierając się o okno.
– Zawszeć gadałem, że maczała w tym palce. Co może wyciągnąć z domu
młodą dziewczynę o tej porze, jeśli nie psota?
– Ooo, ależ są psoty i psoty… Może i poszła coś psocić, ale nie od
razu porywać dziecko – protestowali jego towarzysze od kufla.
Rukwiarz pokręcił głową.
– Sam bym tam z nią popsocił, gdyby mnie zechciała, ale nie chciała.
Ona nie z takich. Słyszeliście kiedy, żeby wdała się z kimś w psoty?
Ludzie Pod Łabędziem trzymali ścisły rachunek tego, która
dziewczyna wdawała się w psoty, a która nie, tak więc informacje te były
dostępne od ręki. Nie. Ona nie była z takich.
– Co się z nią stało potem? – spytał Daunt.
Ludzie zaczęli się naradzać.
– Nie mogła znaleźć pracy. Nikt nie chciał, żeby opiekowała się ich
dziećmi. Pojechała do babki, do Cricklade.
– Do smoczej krainy?
Cricklade było osobliwym miasteczkiem oddalonym zaledwie o kilka
mil, znanym z nawracającej plagi smoków. Daunt zastanawiał się nad
zrobieniem kilku fotografii tego miejsca do swojej książki. Skupił się na
jedzeniu, a jednocześnie słuchał, jak odgrzebywano wydarzenia sprzed
dwóch lat, jak je na nowo roztrząsano, wywlekano ze starej historii
niewyjaśnione wątki oraz świeże z dzisiejszych wydarzeń, po czym
podejmowano próby splecenia ich w jedną materię i stworzenia z dwóch
historii jednej opowieści. Jednakże w obu historiach pozostały zbyt duże
luki, aby dało się je zacerować.
Jedna z Małych Margot przyniosła Dauntowi szarlotkę i polała ją gęstą
śmietaną, a Jonathan zapalił na stole nową świecę, ale ociągał się
z odejściem.
– Czy mogę opowiedzieć panu historię?
– Opowiedz. Zamieniam się w słuch.
Jonathan zerknął w kierunku ciemnego kąta, skąd przychodziły
opowieści, i w jego oczach odmalowało się ogromne skupienie. Kiedy był
gotów, otworzył usta i wypłynęła z nich prawdziwa powódź słów:
– Dawno, dawno temu był sobie mężczyzna. Pewnego razu wjechał
powozem zaprzężonym w konia do rzeki i nikt go więcej nie widział…
Och, nie! – Skrzywił się i zamachał z frustracją rękami. – To nie tak! –
zawołał, złoszcząc się żartobliwie na samego siebie. – Zgubiłem środek!
Poszedł się wprawiać u kogo innego, a Daunt jadł dalej szarlotkę
i słuchał jednej opowieści po drugiej – tragicznej historii Robina
Armstronga, rozważań o podobieństwach między nim a dziewczynką,
o rzecznych Cyganach, o instynkcie macierzyńskim…
Beszant, co naprawiał łodzie, siedział w milczeniu, podczas gdy inni
rozkładali historie na części pierwsze, a potem składali je z powrotem na
setki sposobów. Czy dziecko było bardziej podobne do Vaughana, czy do
Armstronga? Jak to możliwe, że umarła, a potem ożyła…? Kręcąc głową,
słuchał o tych niepojętych tajemnicach, wygodnie otulony swoją niewiedzą.
Za to kiedy wiedział, nie wahał się tego ogłosić.
– To nie jest Alice Armstrong – oznajmił stanowczo.
Ludzie poczęli go naciskać o wyjaśnienia.
– Matkę Alice widziano ostatni raz w Bampton, jak szła z córką
w stronę rzeki, tak?
Pokiwali głowami.
– Jak długo chodzę po tym świecie, a to już siedemdziesiąt siedem lat,
nigdym w życiu nie widział, żeby zwłoki albo beczka, a choćby i zgubiona
czapka płynęły rzeką pod prąd. Widział który z was coś takiego? Hę?
Wszyscy zgodnie pokręcili głowami.
– No właśnie – zakończył tonem, jakby sprawa została nieodwołalnie
rozstrzygnięta.
I przez jeden kruchy, przelotny moment wydawało się, że w istocie
przynajmniej ta jedna rzecz została ponad wszelką wątpliwość
zakotwiczona w całej historii, która przeciekała jak woda przez palce.
Wtedy jednak usta otworzył jeden z hodowców rukwi.
– Ale czy przed zimowym przesileniem widział który z was, żeby
dziewczynka utonęła i ożyła?
– Nie – przyznał Beszant. – Nie widziałem.
– No właśnie. To, że coś jest niemożliwe, nie znaczy, że się nie zdarzy
– podsumował roztropnie rukwiarz.
Zadumali się na jakiś czas filozofowie Spod Łabędzia, po czym zaczęli
dysputować. Czy jedno niemożliwe zdarzenie zwiększa szanse drugiego?
Takiej niepojętej łamigłówki nie spodziewali się w życiu napotkać, zaczęli
więc ją roztrząsać tak metodycznie, że kamień na kamieniu nie został.
Opróżniono dziesiątki butelek piwa i wielu okupiło bólem głowy owe
starania wiodące ku naświetleniu prawdy. Pili i rozmyślali, pili
i dyskutowali, pili i kłócili się. Myśli się kłębiły, odkrywały prądy
powierzchniowe i prądy głębinowe, i prądy błądzące – chwilami przeżywali
istne katusze, czując, że znaleźli się o włos od wielkiego przełomu, a choć
dyskusje toczyły się zawzięte, kiedy dobiegły końca, nie byli ani trochę
mądrzejsi niż na początku.
Mniej więcej w połowie wieczoru Daunt, który pozostał trzeźwy,
wymknął się niepostrzeżenie z gospody i wrócił na Kolodiona, który stał
przycumowany przy starej wierzbie, kawałek drogi w górę rzeki. Nadal
czekało go mnóstwo pracy.
Najkrótsza noc

W Buscot Lodge służący zanieśli swoją panią do sypialni na piętrze


i zostawili pod opieką Rity oraz gospodyni. Helena wydawała się
nieświadoma rąk, które ją rozebrały, a następnie naciągnęły koszulę nocną
na dygoczące ciało. Z jej skóry jakby odpłynęła krew, oczy patrzyły
w pustkę, a choć usta drgały, nie wydobywały się z nich żadne słowa.
Położyły ją do łóżka, lecz Helena nie zasnęła. Co jakiś czas wyprężała ciało
i wyciągała ręce, jakby sięgała po dziecko, jakby scena z jarmarku
rozgrywała się wciąż na nowo w jej własnym domu, tuż przed jej oczami.
Potem wstrząsały nią gwałtowne spazmy rozdzierającego szlochu, to znów
z piersi wyrywało się nieartykułowane wycie, przepełnione grozą i bólem,
które dudniło w całym domu.
W końcu Ricie udało się zmusić ją do wypicia mikstury nasennej, lecz
działała ona łagodnie i powoli.
– Nie może jej pani podać czegoś silniejszego? W tej rozpaczy…
– Nie – ucięła Rita, marszcząc czoło. – Nie mogę.
Nareszcie specyfik wygrał walkę z pobudzonym umysłem i Helena
zaczęła się uspokajać. Jednak nawet wtedy, w tych ostatnich momentach,
zanim ogarnął ją sen, próbowała jeszcze dźwignąć się z łóżka.
– Gdzie… – mamrotała, mrugając oszołomionymi oczami. – Amelia…
W końcu jej głowa opadła na poduszkę, oczy się zamknęły, a z twarzy
zniknął grymas przerażających wydarzeń.
– Pójdę powiedzieć panu Vaughanowi, że zasnęła – oznajmiła
gospodyni, pani Clare, lecz Rita ją zatrzymała i zaczęła wypytywać
o zdrowie jej pani w ostatnich dniach.
Kiedy Helena się ocknęła, bolesne wspomnienia powróciły niemniej
dotkliwe i poruszające.
– Gdzie ona jest? – szlochała w udręce. – Gdzie ona jest? Czy
Anthony pojechał, żeby ją przywieźć do domu? Sama muszę pojechać. Kto
ją zabrał? Gdzie ona jest?
Była jednak zbyt wyczerpana, aby zrealizować swój rozpaczliwy
zamiar czy choćby odrzucić okrycie i wstać o własnych siłach. O tym, aby
wzięła łódź i powiosłowała do Kelmscott lub pojechała pociągiem do
Oksfordu, nie było nawet mowy.
Jej rozpacz była tak ogromna, że odarła ją z sił i kiedy zmogło ją
zmęczenie, Helena leżała bez słowa z głową na poduszce, z otwartymi
niewidzącymi oczami, nie poruszając ręką ani nogą.
Podczas jednej z tych przerw Rita wzięła ją za rękę i powiedziała:
– Heleno, czy wiesz, że spodziewasz się dziecka?
Kobieta powoli obróciła na nią nierozumiejące oczy.
– Kiedy cię przywieźliśmy i ubraliśmy w koszulę nocną, nie mogłam
nie zauważyć, że znowu przybierasz na wadze, a pani Clare powiedziała, że
zjadłaś za dużo rzodkiewek i miałaś po nich nudności, więc zrobiła ci
herbatę imbirową. Ale to nie z powodu rzodkiewek źle się czujesz, tylko
z powodu ciąży.
– To niemożliwe – powiedziała Helena, kręcąc głową. – Moje periody
skończyły się, kiedy straciliśmy Amelię. Nigdy więcej nie powróciły. To
nie może być prawda.
– Zdolność do poczęcia nie zaczyna się z pierwszym krwawieniem,
lecz kilka tygodni wcześniej. Jeśli kobieta zajdzie wówczas w ciążę, period
nie może się rozpocząć. Tak się właśnie stało w twoim przypadku. Za pół
roku zostaniesz znowu matką.
Helena zamrugała. Długo trwało, zanim ta wiadomość zdołała sobie
przetrzeć drogę do jej poruszonego umysłu, a kiedy to w końcu nastąpiło,
wykrzyknęła łagodnie:
– Ach!
I położyła dłoń na brzuchu. Na jej ustach zadrgał blady uśmiech, a łza,
która spłynęła jej po policzku, była inna niż to słone morze, które wcześniej
wylała na poduszkę.
Jej czoło ściągnęło się lekko.
– Ach! – powiedziała po raz drugi zafrapowana, jakby po pierwszym
zaskoczeniu daleki, tonący w mroku zakątek jej umysłu rozjaśniło światło
zrozumienia.
Wtedy zamknęła oczy i zapadła w głęboki, naturalny sen.
Na dole, w tonącym w półmroku gabinecie, Vaughan patrzył przez
okno. Nie zapalił lamp, nie zdjął nawet surduta. Wyglądał, jakby nie
poruszył się od wielu godzin.
Kiedy Rita zapukała do drzwi i weszła do środka, zobaczyła
mężczyznę patrzącego na nią niewidzącym wzrokiem, uwikłanego w sieć
swoich wcześniejszych rozmyślań.
– Tak – odparł głucho, kiedy mu oznajmiła, że jego żona śpi. – Nie –
gdy spytała, czy on również nie potrzebuje jakiegoś środka, aby móc
zasnąć. – Tak – po tym, jak Rita powiedziała z naciskiem, że należy chronić
Helenę przed kolejnymi wstrząsami.
– To szczególnie istotne teraz – podkreśliła raz jeszcze – kiedy nowe
dziecko jest w drodze.
– Oczywiście – powiedział beznamiętnie, pozostawiając ją
w niepewności, czy naprawdę zrozumiał, jaką wiadomość mu przekazuje.
Najwyraźniej uznał, że rozmowa jest skończona, ponieważ odwrócił
się z powrotem do okna i ponownie zatopił w rozmyślaniach, które go
wcześniej pochłaniały.

Rita wyszła do ogrodu i zeszła nad rzekę. Na jej ramionach


rozpryskiwały się ciężkie krople, które zdawały się nieść w sobie dwa razy
więcej wody, niż ważyły. Chociaż był już wieczór, zmrok jeszcze nie
zapadł, w mokrych liściach i w kałużach na ścieżce odbijało się światło
i wszystko tonęło w srebrzystym blasku. Na rzece lśniła politura letniego
deszczu bębniącego o powierzchnię.
Ritę ściskało w gardle. Przez szereg godzin pochłaniały ją sprawy
medyczne i w wyzwaniach oraz obowiązkach pracy znajdowała schronienie
przed napływem emocji, lecz kiedy w końcu została sama, wezbrał w niej
smutek i pozwoliła, aby łzy zmieszały się na jej twarzy z deszczem.
Ilekroć odwiedzała Buscot Lodge, spotykała dziewczynkę Vaughanów.
Brała ją na kolana, rzucała razem z nią kamyki do rzeki, oglądała
przepływające kaczki i łabędzie oraz ich odbicia w wodzie. Kiedy w jej
stronę wyciągała się mała rączka, udawała przed sobą, że przyjemność, jaką
jej sprawia ten gest zaufania, jest mało znaczącym drobiazgiem. Gdy
jednak ujrzała, jak ciemnowłosa kobieta z zakrzywionym nosem zabiera
dziecko Vaughanom i wkłada je w objęcia Robina Armstronga, odruch,
który kazał Helenie błagalnie wyciągać do małej ręce, odezwał się również
w jej piersi.
Rozszlochała się tak, że sama siebie nie poznawała. W końcu
postanowiła wziąć się w garść.
– Zachowujesz się niemądrze – zbeształa się. – To do ciebie
niepodobne.
Lecz surowe słowa nie odniosły skutku.
– Nie jesteś dzieckiem – ciągnęła.
Na te słowa łzy popłynęły jeszcze gęściej. Oparła się o pień drzewa
i dała upust emocjom, które kumulowały się w niej przez cały dzień. Po
dziesięciu minutach gorzkiego szlochania łzom nadal nie było końca.
Przypomniała sobie pocieszenie, które zsyłał jej Bóg w czasach, kiedy
jeszcze wierzyła.
– Widzisz, dlaczego w Ciebie nie wierzę? – zwróciła się do Niego. –
Ponieważ w takich chwilach jak ta zawsze jestem zdana na siebie. Wiem, że
jestem sama.
Użalanie się nad sobą nie trwało zbyt długo.
– To na nic – upomniała się. – Co się z tobą dzieje?
Przetarła oczy, klnąc na deszcz słowami, które oburzyłyby zakonnice
w klasztorze, po czym rzuciła się biegiem przed siebie. Pędziła, dopóki nie
zabrakło jej tchu, a zadyszka wygoniła z jej piersi spiętrzone emocje.
Wkrótce dobiegł ją zgiełk głosów spod gospody Pod Łabędziem. Po
miesiącach ciężkiej pracy parobkowie, kopacze żwiru i rukwiarze radowali
się świętem nocy świętojańskiej. Niekończące się godziny dziennego
światła usprawiedliwiały wszelki zbytek i goście gospody korzystali z tego,
ile się da. Niektórzy siedzieli nad rzeką, nie zważając na deszcz.
Przemoknięci do suchej nitki, nie zwracali uwagi, ba, nawet nie zauważali,
że padająca z nieba woda rozcieńcza im trunki. Opowiadali sobie nawzajem
najbardziej szaleńcze wersje popołudniowych wydarzeń.
Rita nie miała ochoty dać się wciągnąć przez tłum. Ludzie widzieli,
jak opuszczała jarmark z Vaughanami, więc jeśli ją teraz zauważą, zaczną ją
zagadywać i każą sobie wszystko opowiadać. Nie chciała mówić nikomu
o prywatnych sprawach państwa Vaughanów, ale niełatwo będzie
wytłumaczyć to ciżbie ciekawskich pijaków. Postawiła kołnierz peleryny,
starając się nie zważać na strużki wody, które ściekły z niego na szyję,
i pochyliła głowę, aby nie było widać jej twarzy. Pozostało tylko liczyć na
to, że uda jej się przemknąć jak najszybciej i że ludzie są zbyt pijani, żeby
ją zauważyć.
Ponieważ szła ze spuszczoną głową, nie dostrzegła parobka, który
załatwiał potrzebę do rzeki. Zapinając spodnie, odwrócił się trochę na oślep
i Rita omal na niego nie wpadła. Był pijany, ale nie aż tak, żeby nie
przeprosić.
– Proszę o wybaczenie, panno Sunday.
I zatoczył się dalej w kierunku swoich towarzyszy. Na pewno opowie
innym o ich spotkaniu, a wtedy jej szanse na niezauważone przemknięcie
się obok gospody spadną do zera.
– Rito! – usłyszała dobiegający głos i z westchnieniem przygotowała
się na nieuniknione. – Rito! – rozległo się po raz drugi, niezbyt głośno, lecz
natarczywie.
Dopiero teraz uprzytomniła sobie, że głos nie dochodzi od strony
stołów, tylko od rzeki. Na wpół ukryty za wierzbą, stał na wodzie
zacumowany Kolodion, a z pokładu machał na nią Daunt. Podeszła do
drabinki, wspięła się na pierwsze szczebelki, po czym chwyciła wyciągniętą
rękę fotografa i dała się wciągnąć na pokład.

W kajucie wszystkie pudełka, butelki i negatywy zostały sprzątnięte


i schowane, a jedynym śladem pozostałym po całym dniu pracy były
papiery rozłożone na stole, gdzie fotograf zapisywał naświetlone płytki
i przyjęte opłaty. Obok stał kieliszek z winem reńskim i Daunt wyjął teraz
drugi, napełnił go i postawił przed Ritą.
Widzieli się ostatnio na jarmarku, w tłumie, który zebrał się wokół
Vaughanów i Robina Armstronga. Rozstali się, kiedy Daunt widząc, że
wysoka kobieta przepycha się przez tłum, aby zniknąć, ruszył za nią
w pościg.
– Złapałeś ją?
– Pędziła tak, że nie mogłem jej dogonić, w dodatku niosłem ze sobą
te wszystkie graty. – Wskazał ciężkie pudło ze szklanymi płytkami. –
Z nikim nie rozmawiała. Nie zatrzymywała się, niczego nie oglądała.
Poszła prosto na drugi koniec jarmarku, a przy furtce czekał na nią powóz
zaprzężony w kuca. Wsiadła do środka i odjechała.
– Z powrotem do swojego burdelu w Bampton?
– Prawdopodobnie. Większość kulturalnych ludzi nazywa ten
przybytek pensjonatem. Jak na niezamężną kobietę wychowaną
w klasztorze masz zdumiewająco bezpośredni sposób wypowiadania się
o tym miejscu.
– Przez sporą część życia zawodowego miałam do czynienia
z konsekwencjami praktyk omijanych przez język kulturalnych ludzi.
Gdybyś wiedział połowę tego co ja, zrozumiałbyś, dlaczego słowa nie robią
na mnie wrażenia. Odbieranie dziecka przychodzącego na świat jest nazbyt
krwawą historią, aby ją fotografować, i ty jej nigdy nie zobaczysz, lecz ja…
ja widuję coś takiego nieustannie.
Do tej pory Rita nie tknęła wina, lecz teraz wzięła do ręki kieliszek
i wychyliła całość jednym haustem. Kiedy piła z przymkniętymi
powiekami, Daunt zauważył jej spuchnięte i zaczerwienione oczy.
– Byłby z ciebie dobry ojciec, Henry Daunt. I pewnego dnia będzie.
Nie opowiedzą ci wtedy o krwi. Odeślą cię, żebyś na to nie patrzył, żebyś
tego nie słuchał. A kiedy cię wpuszczą z powrotem, wszystko zostanie
sprzątnięte. Twoja żona będzie wyglądać blado, a ty pomyślisz sobie, że jest
zmęczona. Nie dowiesz się, że jej krew wyżymają z prześcieradeł do
ścieków. Gosposia wyszoruje plamy, dopóki nie będą wyglądać tak
niewinnie, jakby pięć lat temu ktoś wylał herbatę, jedząc śniadanie w łóżku.
W pokoju rozłożą goździki i skórki pomarańczy, żebyś nie poczuł zapachu
żelaza. Jeśli poród odbierze lekarz, może ci poradzić jak mężczyzna
mężczyźnie, abyś przez jakiś czas zrezygnował z małżeńskich zbliżeń, ale
nie będzie się wdawał w szczegóły, więc nie dowiesz się o pęknięciach
i szwach. Nie dowiesz się o krwi. Tylko twoja żona będzie o tym wiedzieć.
Jeśli przeżyje. Ale niczego ci nie powie.
Daunt ponownie napełnił jej kieliszek. Wypiła. On również bez słowa
wypił swoje wino.
– Teraz już wiem – powiedział ostrożnie. – Teraz mi powiedziałaś.
– Poproszę jeszcze jeden.
Zamiast napełnić kieliszek, który mu podsunęła, Daunt postawił go na
stole i ujął jej dłoń.
– Czy to dlatego nie masz dzieci? Dlatego nie chcesz mieć dzieci?
Kochanie…
– Przestań! – Wyjęła chusteczkę z kieszeni i wydmuchała nos. – Kiedy
twoja żona zacznie rodzić, przyślij po mnie. Nadano mi imię po świętej
Małgorzacie, patronce połogu, pamiętasz? Zrobię dla niej, co w mojej
mocy. I dla dziecka. I dla ciebie.
Sama napełniła sobie kieliszek, lecz tym razem nie wypiła go jednym
haustem; wzięła mały łyczek, a kiedy ponownie podniosła wzrok na
Daunta, była opanowana, a cała wściekłość z niej uszła.
– Helena Vaughan jest w ciąży – oznajmiła.
– O! – powiedział nerwowo Daunt. A potem znowu: – O!
– Mniej więcej to samo powiedziała Helena: „Ach” i „Ach”.
– I… co? Ucieszyli się?
– Nie wiem. – Popatrzyła na stół i zmarszczyła brwi. – Daunt, co tu się
dzieje? Co tu się dzisiaj tak naprawdę wydarzyło? – Spojrzała na niego
pytająco.
– Nie wiem. To nie wyglądało prawdziwie – odparł.
Rita pokiwała głową.
– Pani Eavis wyrecytowała swoją kwestię, jakby wyuczyła się jej na
pamięć – dodał.
– I dopilnowała, żeby wszyscy ją usłyszeli.
– A Robin Armstrong zjawił się dokładnie w tym momencie co trzeba,
ani sekundę za wcześnie czy za późno. W samą porę, żeby ona mogła
chwycić dziecko i wcisnąć mu w objęcia.
– A zauważyłeś, jak na niego spojrzała, kiedy się pojawił?
– Tak… jakby się go spodziewała…
– …i jakby z ulgą…
– …w najodpowiedniejszym momencie…
– …i znikła, zanim ludzie zdążyli wyjść z szoku…
– …zupełnie jak przedstawienie w teatrze…
– …wyreżyserowane.
– …zaplanowane. Wszystko, aż do odjazdu pani Eavis pojazdem
czekającym w bocznej uliczce.
– Kiedy za nią pobiegłeś, Robin Armstrong urządził wielki pokaz
uczuć. „Alice, och, Alice!”, powtarzał przepełniony wzruszeniem, tak
cicho, że mogli go słyszeć tylko ci, co stali najbliżej.
Daunt popadł w zadumę.
– Myślisz, że to też było udawane? Ale skoro powiedział to tak cicho,
a nie wydeklamował jak pani Eavis…?
– W ten sposób wyglądało bardziej wiarygodnie, bez żadnego ryzyka
mógł liczyć na to, że go ktoś podsłucha i puści dalej w obieg… Jest dużo
lepszym aktorem niż pani Eavis.
– Słyszałem, co o nim mówili. Przekonał wszystkich.
– Nie widzieli, jak udawał, że mdleje, kiedy pierwszy raz ją zobaczył.
– Sprawdzałaś mu puls…
– Był równy i niewzruszony, jak każdy normalny puls, jaki w życiu
mierzyłam.
– Ale po co to całe udawanie?
– Żeby zyskać czas do namysłu?
Daunt zastanawiał się nad tym, ale nie doszedł do żadnej konkluzji.
– A co z Vaughanem? Czemu nic nie zrobił?
Rita zmarszczyła czoło i pokręciła głową.
– Vaughan wpadł w jakieś dziwne odrętwienie. Jakby był ciągle
nieobecny. Powiedziałam mu, że jego żona jest w ciąży, a on prawie nie
zareagował, jakby nie przyjmował tego do wiadomości. Zastanawiam się,
czy rzeczywiście mamy rację, Daunt. Może on jednak wierzy, że
dziewczynka jest Amelią. Wydawał się zdruzgotany.
Siedzieli w milczeniu, rzeka kołysała łodzią, w oddali słychać było
hałaśliwe odgłosy dochodzące z gospody Pod Łabędziem.
– Chyba możemy je wykończyć, prawda? – powiedział Daunt,
wskazując na butelkę.
Rita ziewnęła i pokiwała głową. Zrobiło się ciemno. Po całym dniu
czuła się tak wycieńczona, że jej ciało na brzegach, na granicy skóry
zdawało się rozpuszczać w powietrzu. Jeszcze jeden kieliszek i mogłaby się
całkiem zatracić. Tak bardzo tęskniła za dziewczynką, że czuła się
opuszczona, wręcz osierocona. Pomyślała o ławie w kajucie i nagle
wyobraziła sobie, że mogłaby się na niej rozciągnąć. A jaka w tej fantazji
była rola dla Daunta? Zanim jej wyobraźnia zdążyła odpowiedzieć na to
pytanie, odkorkował butelkę i właśnie miał nalać do kieliszków resztkę
wina, kiedy Kolodion przechylił się i zakołysał.
Oboje popatrzyli na siebie zdziwieni, a wtedy rozległy się pukanie do
drzwi oraz kobiecy głos:
– Halo?
To była jedna z Małych Margot.
Daunt otworzył drzwi.
– Muszę rozmawiać z panną Sunday – powiedziała dziewczyna. –
Widziałam, że pani tu szła, i kiedy tata się źle poczuł, pomyślałam…
przepraszam, panie Daunt.
Obrócił się do wnętrza kajuty, a w tym czasie Mała Margot taktownie
odwróciła głowę w inną stronę.
Rita podniosła się do wyjścia. Uśmiechnęła się ze znużeniem na
twarzy.
– Przepraszam za to, co mówiłam wcześniej. To kobiece sprawy.
Ujął ją za rękę; mógłby ją podnieść do ust i ucałować, lecz zamiast
tego uścisnął ją po przyjacielsku i po chwila Rita zniknęła.

Wszyscy wiedzieli, że Joe źle się czuje, i nikt nie próbował


zatrzymywać Rity, kiedy szła za Małą Margot pod górę do prywatnych
pokoi Joego i Margot. Joe leżał na łóżku w izbie, która znajdowała się
najdalej od rzeki. Jego pierś wznosiła się i opadała w niemelodyjnym
rzężeniu, lecz wzrok miał spokojny, tak spokojny, jakby hałaśliwa mordęga
jego płuc należała do innego człowieka. Ruchem brwi dał córce znać, że
może pójść i pomóc matce w pracy, a kiedy został sam z Ritą, uśmiechnął
się swoim łagodnym, kojącym uśmiechem.
– Ile jeszcze… dam radę? – spytał między kolejnymi rozpaczliwymi
haustami powietrza.
Rita nie odpowiedziała od razu. Zresztą nie było to właściwie pytanie.
Przyłożyła ucho do jego piersi i nasłuchiwała. Zmierzyła tętno, oceniła
bladość skóry.
Potem usiadła. Nie powiedziała: „Nic nie mogę zrobić”, ponieważ to
był Joe, który przez pół wieku wyprzedzał śmierć o pół kroku. Nie było
takiej rzeczy, której by nie wiedział o umieraniu.
– Myślę… że… kilka miesięcy – wyrzęził. Przerwał i skupił się na
wysysaniu tlenu z bagnistego powietrza. – Może pół roku.
– Mniej więcej. – Nie odwróciła wzroku. Jej zadaniem było
pomaganie ludziom w stawianiu czoła temu, co ich czekało. Umieranie
bywa samotnym przeżyciem. Niekiedy łatwiej rozmawiać o nim
z pielęgniarką niż z rodziną. Patrzyła mu spokojnie w oczy.
– Wolałbym… – kolejny niewystarczający oddech – ładniejsze lato.
– Wiem.
– Będzie mi brakować… Margot. Rodziny. Świat jest… pełen
cudownych rzeczy… Będzie mi brakować…
– …rzeki?
– Rzeka… będzie zawsze.
Zamknął oczy i Rita obserwowała mozolne wznoszenie się jego piersi,
układała w myślach mikstury, które może zrobić i przynieść jutro, aby ulżyć
mu w cierpieniu, a jednocześnie jeszcze bardziej nie osłabić. Zapadł
w drzemkę pełną istot, które tylko on mógł widzieć. Kilka razy
wypowiedział jakieś słowa, na ogół niezrozumiałe, lecz zdawało jej się, że
usłyszała: „Rzeka…Cichy… opowieść…”.
Po jakimś czasie otworzył oczy i wypłynął na powierzchnię.
Zamrugał.
– Rozmawiałeś z Margot? – spytała.
Jego brwi powiedziały, że nie.
– Czy nie sądzisz, że powinieneś? Trochę ją uprzedzić?
Brwi odparły, że tak.
Powieki mu opadły, wśliznął się z powrotem w sen. Rita myślała, że
tym razem pośpi dłużej, lecz właśnie kiedy zamierzała wstać i wymknąć się
z pokoju, otworzył oczy. Patrzył takim wzrokiem jak wtedy, kiedy tonął.
– Na drugim brzegu rzeki są historie, których nikt nigdy nie słyszał…
Kiedy jestem po tej stronie, pamiętam tylko połowę… Takie historie…

– Źle z nim – powiedziała Rita Margot. – Przygotuję na jutro coś, co


mu przyniesie trochę ulgi.
– To przez ten deszcz. Nie poprawi mu się, póki nie przestanie padać.
Jakiś klient zawołał o cydr, więc Rita nie musiała odpowiadać.
– Ty też marnie wyglądasz – zauważyła Margot po powrocie. – Już
prawie świta, a ty pewnie od południa nie miałaś nic w ustach. Usiądź sobie
tutaj i zjedz coś porządnego. Nikt cię tu nie zauważy i nie będzie nękał,
potem możesz się wymknąć tylnymi drzwiami.
Rita z wdzięcznością usiadła i zjadła chleb z serem. Drzwi były
uchylone, w sali aż huczało od rozmów, wielokrotnie dolatywały ją
nazwiska Vaughanów i Armstrongów przewijające się w zażartych
dyskusjach. Nie mogła już dłużej tego słuchać. Na szczęście wybawili ją
kopacze żwiru.
– Wiecie, że jest taki gość – powiedział jeden z nich – co uważa…
słuchajcie no tylko, uważa, że ludzie tacy jak my są gatunkiem małpy!
I ku uciesze towarzyszy, zaczął wyjaśniać najlepiej, jak umiał,
koncepcje Darwina.
– A ja słyszałem jeszcze inszą rzecz w tym guście! – zawołał drugi. –
Że ludzie mieli kiedyś ogony i płetwy i żyli pod wodą!
– Co? W rzece? W życiu żem nie słyszał czegoś podobnego!
Roztrząsali te kwestie na wszystkie możliwe sposoby, a człowiek,
który to powiedział, zarzekał się, że usłyszał o tym w gospodzie dziesięć
mil w górę rzeki, inny z kolei upierał się, że tamten wszystko zmyślił.
– To niemożliwe – dorzucił jeszcze inny. – Każ tylko Margot napełnić
ci kufel, a wszystko, co z ciebie wyjdzie, to…
Dokończył zdanie, udając, że gada pod wodą, co tak się spodobało
jego towarzyszom, że wszyscy zaczęli go naśladować. Wpadli następnie na
pomysł, żeby wydmuchiwać bąble w resztkach napojów pozostałych
w szklankach. Było przy tym mnóstwo śmiechu i bulgotania, a wreszcie
łoskot jednego z gości, który tak zrywał boki, że runął z krzesłem na
podłogę i rzucał się na kamiennych płytach niczym prawdziwa ryba
wyciągnięta z wody.
Rita oddała w kuchni talerz Małej Margot, ruszyła do tylnych drzwi
i wymknęła się po cichu na dwór. Zaczynało świtać. Może prześpi się
godzinę.
Wielkie podziemne jeziora

Lily obserwowała wydarzenia na jarmarku, stojąc na obrzeżach tłumu.


Niewiele wprawdzie widziała zza barczystych pleców parobków i letnich
kapeluszy dam, mogła tylko korzystać z pomocy swoich sąsiadów,
z których co wyżsi relacjonowali wszem wobec, co widzą, a ludzie
o lepszym słuchu powtarzali to, co usłyszeli; kiedy jednak biedna Lily
przepchnęła się w końcu przez ciżbę do miejsca zdarzenia, zastała tylko
deszcz padający na opustoszałą scenę.
Poszła na plebanię, wpadła do gabinetu pastora i wybuchła potokiem
słów zmieszanych z łzami.
– Pomału, pani White, pomału – prosił pastor, lecz na próżno.
W końcu udało mu się zrozumieć sedno historii, a Lily zamilkła
i zaczęła łapać oddech.
– Czy dobrze zrozumiałem, że dziewczynka została rozpoznana przez
właścicielkę domu, w którym mieszkała jej zmarła matka? A teraz dziecko
jest z młodym panem Armstrongiem? – Pastor zmarszczył brwi i pokręcił
głową. – Jeśli to prawda, co pani mówi… Nie wiem, jak to zniesie biedna
pani Vaughan. Jest pani tego pewna, pani White?
– Jak słońca na niebie! Widziałam to na własne oczy. Słyszałam na
własne uszy. No, prawie na własne. Ale proszę, nich mi pastor powie, jak
taki młody mężczyzna może się dobrze zaopiekować dzieckiem? Przecież
on nic nie wie na ten temat. Może na przykład nie wie, jak jej zaśpiewać
kołysankę, kiedy się zbudzi w środku nocy? I czy pilnuje kominka?
Mnóstwo młodzieńców nie myśli o takich sprawach, sam pastor wie. A co
z jej laleczką? Czy zabrała ją ze sobą?
Pastor zrobił, co w jego mocy, lecz tego niepokoju żaden śmiertelnik
nie mógł uśmierzyć i Lily opuszczała plebanię nadal głęboko wstrząśnięta.
Kiedy wracała do domu brzegiem rzeki, opadły ją najgorsze myśli
i wspomnienia. Przez cały czas, gdy Ann mieszkała u Vaughanów, Lily
znajdowała pocieszenie, myśląc, że jest jej tam dobrze, ponieważ kiedy się
boi, zawsze jest przy niej pani Vaughan. Teraz nagle ta pociecha znikła.
Ann trafiła w ręce młodego człowieka, wdowca żyjącego samotnie, więc
kto się nią teraz zaopiekuje? Matkom można ufać, ale… Przeszłość, przez
sześć miesięcy trzymana na dystans, powróciła ze zdwojoną siłą. Lily
przypomniała sobie, jak się to wszystko zaczęło.
– Czy jest ci smutno, że mieszkasz bez taty? – spytała pewnego dnia
mama. – Myślisz, że byłoby miło mieć znowu tatę?
Czasem, kiedy dorośli zadają pytania, znają już odpowiedź, którą chcą
od dziecka usłyszeć, i Lily lubiła dawać mamie odpowiedzi, które
wywoływały uśmiech na jej twarzy. Zadając to pytanie, mama uśmiechała
się na zewnątrz, lecz Lily widziała troskę ukrytą pod spodem.
Zastanawiając się nad odpowiedzią, czuła na sobie jej badawcze spojrzenie.
– Nie wiem – odpowiedziała. – Dobrze nam, kiedy jesteśmy tylko we
dwie, prawda?
Mama sprawiała wrażenie, jakby jej ulżyło, lecz po jakimś czasie
pytanie powróciło, więc Lily doszła do wniosku, że za pierwszym razem źle
je odczytała. Obserwowała twarz mamy i myślała tylko o tym, żeby jej
sprawić przyjemność. Tym razem spróbowała więc inaczej.
– Tak, chciałabym mieć tatusia.
Wyraz, jaki odmalował się wtedy na twarzy mamy, świadczył o tym,
że zatrzymała wszystko w środku, tak więc Lily nadal nie wiedziała, czy
udzieliła właściwej odpowiedzi, czy nie.
Wkrótce potem w ich domu zjawił się mężczyzna.
– A więc to ty jesteś małą Lily – powiedział, patrząc na nią z góry.
Zęby jakby zapadały mu się do środka ust i Lily od razu wiedziała, że
nie lubi mu patrzeć w oczy.
– To jest pan Nash – wyjaśniła mama nerwowo. Mężczyzna spojrzał
na nią wymownie. – Będzie twoim nowym tatusiem – dodała szybko.
Lily spojrzała na niego pytająco, a on skinął głową bez uśmiechu.
Nowy tata odsunął się na bok.
– A to jest Victor – oznajmił.
Za jego plecami stał chłopiec, starszy, lecz niższy od Lily. Miał za
krótki nos, usta tak wąskie, że prawie niewidoczne, brwi w kolorze skóry
i szparki zamiast oczu.
W twarzy chłopca otworzył się otwór. Zaraz mnie pożre – to była
pierwsza myśl, jaka przemknęła Lily przez głowę.
– Uśmiechnij się do swojego nowego braciszka – przynagliła ją mama.
Usłyszała w jej głosie nutę strachu, podniosła głowę i spostrzegła
skomplikowaną wymianę spojrzeń między mamą a nowym ojcem. Zdawała
się oplatać mamę siecią, z której nie potrafiła się wydostać. Czy to moja
wina? – zastanawiała się Lily. Czy zrobiłam coś złego? Nie chciała niczego
zepsuć. Chciała tylko, żeby mama była szczęśliwa.
Odwróciła się do Victora i uśmiechnęła się.

Kiedy doszła do Chaty Wikliniarza, odgadła, zanim jeszcze otworzyła


drzwi. Ani zapach rzeki nigdy nie był na tyle silny, aby zamaskować
owocowo-drożdżowy smród, ani deszcz nie był w stanie go zmyć.
– Musiałam iść na plebanię – zaczęła, lecz zanim zdążyła dokończyć
wyjaśnienia, pierwszy cios wylądował na jej ramieniu. Drugi trafił
w miękkie miejsce na brzuchu, a kiedy się odwróciła, żeby się osłonić
przed pięścią, cały impet ataku padł na jej plecy i barki. Pan White też ją
bił, ale on był pijakiem i mimo potężnej postury nie miał tyle siły ani tyle
wprawy co Victor. Ciosy pana White’a były potężne, lecz w porównaniu
z tymi sflaczałe i ślamazarne. Potrafiła się uchylać przed nieudolnymi
kułakami starego Whiteya, odbijać jego kłykcie, a kiedy udało mu się trafić,
sińce schodziły po tygodniu. Victor tłukł ją od trzydziestu lat, znał cały
skromny repertuar jej uników i forteli, drażnił się z nią, prowokował ją,
żeby się odwróciła w jedną stronę tylko po to, by uderzyć z drugiej; bawił
się tą grą z lodowatym skupieniem, głuchy na łzy i błagania. Lily mogła się
tylko poddać.
Nigdy jednak nie dotykał jej twarzy.
Kiedy było po wszystkim, leżała na podłodze, dopóki nie przysunął
sobie krzesła, aby usiąść. Wtedy się podniosła i wygładziła sukienkę.
– Jesteś głodny?
Starała się, aby jej głos zabrzmiał tak normalnie, jak to tylko możliwe.
Victor nie lubił, kiedy się nad sobą rozczulała.
– Jadłem.
To znaczyło, że nic dla niej nie zostawił.
Odetchnął przy stole, znała tę satysfakcję.
– Miałeś dobry dzień, Victorze? – spytała potulnie.
– Dobry dzień? Dobry dzień? Można tak powiedzieć. – Pokiwał
tajemniczo głową. – Sprawy idą całkiem, całkiem.
Lily stała bezczynnie. Nie mogła usiąść, dopóki jej nie pozwolił,
a ponieważ nie było jedzenia, nie mogła się zająć przygotowywaniem
posiłku.
Zerknął w stronę okna.
Może już sobie pójdzie? – pomyślała z nadzieją.
Lecz przecież to była noc świętojańska, ludzie robili różne rzeczy
o najdziwniejszych godzinach. Czy Victor zostanie całą noc?
– Rzeka przybrała. Pewnie wariujesz ze strachu. Masz koszmary, co?
Koszmary się skończyły, kiedy Pod Łabędziem zjawiła się Ann. Jej
siostrzyczka nie mogła być w dwóch miejscach naraz. Ale po co mówić
o tym Victorowi? Niech ma satysfakcję, myśląc, że nadal nawiedzają ją
nocne zmory, które ją dręczyły przez tyle czasu. Skinęła głową.
– To głupie bać się wody. Woda jest wszędzie. Tam gdzie ją widzisz,
i tam gdzie jej nie widać. W miejscach, które znasz i o których nie masz
pojęcia. Woda to ciekawa rzecz.
Victor lubił wiedzieć różne rzeczy. Czasem, żeby się przestał nad nią
znęcać, udawała, że czegoś nie wie, i pozwalała mu się oświecić. Teraz
rozkoszował się swoim znawstwem i pragnął je zaprezentować w całej
rozciągłości.
– Pod ziemią jest ukryta woda – powiedział. – Tyle samo, co na
wierzchu, całe jaskinie pełne wody, wielkie jak katedry. Wyobraź sobie,
Lily. Wyobraź sobie ten swój kościół, co go tak lubisz, pełen wody,
głębokiej, ciemnej i nieruchomej. I wyobraź sobie, że ten kościół leży pod
ziemią i wygląda jak jezioro. Tak, tam, na dole, jest woda we wszelkich
postaciach.
Lily wytrzeszczyła oczy. To nie może być prawda! Woda pod ziemią?
Kto to słyszał takie rzeczy?
– Fontanny, źródła i studnie – ciągnął, obserwując ją świdrującym
spojrzeniem wąziutkich oczu. Lily serce waliło. Zaschło jej w gardle. –
I stawy. Potoki, rzeki i bagna. – Nogi zrobiły się pod nią jak z waty. –
I laguny. Idę o zakład, że nigdy nie słyszałaś o lagunach, co, Lily?
Pokręciła głową i wyobraziła sobie okropne, półpłynne stworzenia na
podobieństwo smoków, tylko zamiast ogniem ziejące wodą.
– To cudowny fakt natury, Lily. Chodzimy po ziemi, zajęci swoimi
sprawami, a pod naszymi nogami, tam, na dole – wskazał swoje stopy –
rozciągają się wielkie podziemne jeziora.
– Gdzie dokładnie? – spytała z lękiem, drżąc na całym ciele.
– Ba, mogą być wszędzie. Może nawet tutaj, pod twoim domem.
Lily zadygotała z grozy.
Victor prześlizgiwał się po niej wzrokiem, od góry do dołu.
To jeszcze może nie być koniec, pomyślała. Jeszcze może chcieć tego
drugiego.
I chciał.
Dwie dziwne rzeczy

A jak się zakończyła noc świętojańska na farmie Armstrongów


w Kelmscott? Siedzieli do późna, nawet dzieci po raz pierwszy nie
zagoniono do łóżek. Na stole stały świece, wszyscy poza Robertem byli
w koszulach nocnych, lecz nikt nie myślał o spaniu. Dziewczynka siedziała
na kolanach najstarszej córki, a wszystkie pozostałe dzieci zebrały się
wokół niej, uśmiechały się i podsuwały jej swoje ulubione zabawki.
Wszyscy byli zauroczeni, zarówno dziewczynki, jak i chłopcy, wydawali
zachwycone okrzyki, gdy tylko poruszyła główką albo rączką, albo
zamrugała sennymi oczkami. Najmłodszy chłopiec, zaledwie kilka lat od
niej starszy, ofiarował jej nawet swoją nową drewnianą zabawkę, kupioną
tego dnia na jarmarku. A kiedy mała chwyciła ją drobnymi paluszkami,
zawołał uradowany:
– Podoba jej się!
Starsze córki czesały jej włoski, zaplatały warkoczyki, myły jej buzię
i rączki i ubierały w swoje koszulki nocne, z których wyrosły.
– Czy ona u nas zostanie? – spytały po raz dziesiąty. – Zamieszka
z nami?
– Czy Robin przyjedzie do domu, żeby być jej tatusiem? – zapiszczał
inny głosik, chociaż wyraźnie zabrzmiała w nim obawa na tę myśl.
– Zobaczymy – powiedział Robert, a żona zerknęła na niego z ukosa.
Gdy tylko opuścili jarmark i oddalili się od tłumów na bezpieczną
odległość, Robin wcisnął dziecko w objęcia swojej matce i ruszył do
Oksfordu, nie pozostawiwszy żadnych czytelnych wskazówek, kiedy mogą
się go spodziewać. Bess i Robert nie mieli nawet okazji porozmawiać na
osobności na temat ostatnich wydarzeń.
Dziewczynce zaczęły się zamykać oczka i dzieci wokół niej
przycichły. Zabawka wyśliznęła jej się z bezwładnych rączek i upadła na
podłogę, a wtedy hałas znowu wyrwał ją ze snu. Rozejrzała się
oszołomiona, buzia jej się wykrzywiła, lecz zanim zdążyła się rozpłakać,
Bess wzięła ją na ręce.
– Chodźcie. Wszyscy do łóżek!
Wywiązała się drobna sprzeczka, ponieważ wszyscy chcieli, żeby
dziewczynka spała z nimi w pokoju, lecz Bess oznajmiła stanowczo:
– Dzisiaj będzie spała ze mną. Jeśli weźmiecie ją do siebie, nikt nie
zmruży oka przez całą noc.
Kazała starszym dziewczętom dopilnować, aby najmłodsze dzieci
położyły się do łóżek, i zabrała małą do swojej sypialni. Śpiewając
łagodnie, przykryła ją kołderką, a po kilku sekundach oczka dziewczynki
zatrzepotały i zapadła w płytki sen.
Pochylając się nad łóżkiem, Bess szukała na śpiącej buzi echa
własnych rysów, twarzy Robina lub jej pozostałych dzieci. Nie myślała
o nim, tym, który był ojcem Robina. Pogrzebała jego twarz dawno temu
i nie zamierzała jej teraz wydobywać na wierzch.
Przypomniała sobie list, od którego wszystko się zaczęło – podarte
strzępy w kieszeni Robina, które razem z mężem tak nieskutecznie
próbowali poskładać. Alice, Alice, Alice, przeczytała wtedy. Miała teraz to
imię na czubku języka, lecz wahała się je wypowiedzieć.
Kiedy lekki oddech dziewczynki powiedział jej, że maleństwo zasnęło,
wymknęła się z pokoju.
Robert siedział w fotelu przy wygasłym kominku. Cała scena miała
w sobie coś nierealnego – ona w koszuli nocnej, on w wyjściowym
surducie, świece płonące w ciemności, puste palenisko oraz ociągające się,
wilgotne pozostałości dnia. Robert siedział nachmurzony i z roztargnieniem
obracał w palcach drewnianą figurkę.
Czekała w milczeniu, ale się nie odezwał, zatopiony bez reszty we
własnych myślach.
– Czy to ona? – spytała w końcu. – Czy to Alice?
– Myślałem, że ty mi to powiesz. Że posłuchasz kobiecej intuicji albo
swojego widzącego oka.
Bess wzruszyła ramionami i dotknęła przepaski.
– Chciałabym, żeby to była ona. Jest taką słodką kruszyną. Dzieci już
ją polubiły.
– No tak, ale co z Robinem? Myślisz, że on coś knuje?
– Na ile znam Robina, to tak, to bardziej niż prawdopodobne. Ale ty
go zwykle bronisz. Co ci tym razem nasuwa te podejrzenia?
– Ta kobieta, pani Eavis. Ona mnie tam zwabiła, Bess, dokładnie w to
miejsce. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Celowo dała mi
się zauważyć, potem kazała mi się gonić po całym jarmarku, dopóki nie
znalazła Vaughanów, i tak to wykalkulowała, że zobaczyłem całą scenę,
rozgrywającą się dokładnie na moich oczach.
Umilkł i zamyślił się, a Bess czekała. Wiedziała, że podzieli się z nią
swoimi refleksjami, kiedy je sobie poukłada.
– Co chciała zyskać przez to odegranie sceny? – odezwał się w końcu.
– Ta sprawa jej nie dotyczy. Jakie ma dla niej znaczenie, czyim dzieckiem
jest ta dziewczynka? Tą kobietą rządzą pieniądze, to znaczy, że ktoś jej za
to płaci. Ktoś sfinansował jej tajemnicze podróże, dzięki którym nie można
jej było znaleźć i poprosić o rozpoznanie dziecka. Ta sama osoba zapłaciła
jej za scenę na jarmarku.
– I uważasz, że tą osobą jest Robin? Ale… mówiłeś, że nie zależy mu
na dziecku.
Robert, skonsternowany, potrząsnął głową.
– Tak mówiłem. I tak myślałem.
– A teraz?
– Teraz już nie wiem, co myśleć.
Znowu się zadumał i Bess już miała powiedzieć, że jest późno
i powinni się przespać przynajmniej parę godzin, kiedy ponownie się
odezwał.
– Wydarzyła się dzisiaj jeszcze jedna dziwna rzecz.
Wpatrywał się w drewnianą wyrzeźbioną figurkę świnki.
– Poszedłem na jarmarku do stoiska fotografa, pomyślałem, że
moglibyśmy się wszyscy sfotografować, zrobić sobie wspólny portret na
farmie. Oglądałem fotografie wystawione na sprzedaż, niektóre zrobione na
poprzednich jarmarkach, i spójrz, co znalazłem. – Sięgnął do swojej
wielkiej, farmerskiej kieszeni i wyjął z niej mały obrazek w ramkach.
– Świnia! A niech mnie! I widać nawet datę! – Zmrużyła oczy, żeby
odczytać napis widniejący na pocztówce obok zwierzęcia. – I nawet wie, ile
masz lat. Coś podobnego!
– Popatrz uważniej. Przyjrzyj się świni.
– To rasa Tamworth, taka jak nasze.
– Nie poznajesz jej?
Spojrzała jeszcze raz. Znała się na świniach, lecz nie na tyle, aby je
wszystkie od siebie odróżniać. Ale za to znała męża.
– To chyba nie… Niemożliwe…
– A jednak. To jest Maud.
CZĘŚĆ CZWARTA
Co będzie dalej?

Dwa dni po jarmarku Daunt wrócił do Oksfordu, lecz nie mógł się
skupić na pracy z powodu dziwnych i dramatycznych kolei losu znalezionej
dziewczynki. Czuł się nieswojo, kiedy o nich myślał, z kilku powodów,
między innymi ponieważ za nią tęsknił. To absurdalne, pomyślał; przez cały
czas, kiedy mieszkała z Vaughanami, widział ją tylko raz – gdy ich
fotografował. A jednak coś ich łączyło: kiedy uratował dziecku życie,
powstała więź między nim a jej rodziną – drzwi, do których mógł w każdej
chwili zapukać i wierzyć, że się otworzą bez względu na porę dnia i nocy.
Był bliski zawiązania z nimi zażyłej przyjaźni, przez jakiś czas cieszył się
na myśl o obserwowaniu, jak dziecko, które ocalił, rośnie, jak mała
dziewczynka zamienia się w dużą dziewczynkę, a potem w dorosłą kobietę.
Teraz wszystko prysło, a on poczuł się osierocony. W tej smutnej chwili
przypomniał mu się ten bolesny moment, kiedy Pod Łabędziem
nieroztropnie otworzył spuchnięte powieki, aby ją zobaczyć. Pamiętał, jakie
to było potężne pragnienie, aby ją uznać za swoją. Potem słuchał już głosu
rozsądku, lecz rozsądek nie dawał ukojenia, kiedy ją stracił.
Gdy nie myślał o dziewczynce, myślał o Ricie, i wcale mu to nie
pomagało. Zimowa przygoda uprzytomniła mu przynajmniej jedno: jak
bardzo pragnie mieć dziecko. W jego małżeństwie to żona najbardziej
cierpiała z powodu braku dzieci, jego tęsknota nadeszła później, właśnie
teraz.
W swoim pokoju nad pracownią przechowywał kolekcję ulubionych
fotografii – nie oprawił ich w ramki, tylko po prostu przypiął do ściany.
Popatrzył teraz na nie z bolesną konsternacją. Czy są sposoby, aby uniknąć
ciąży? Wydawało mu się, że tak, ale nie są to chyba sposoby, na których
można polegać. Zresztą skoro chciał mieć dzieci… Lecz Rita nie mogłaby
wyrazić swojego stanowiska bardziej dosadnie, a choć był wtedy
zaskoczony – ponieważ widział, jak troskliwie opiekowała się dzieckiem,
i wyciągnął pochopne wnioski – zdawał sobie sprawę, że zachowałby się
egoistycznie, gdyby próbował ją nakłonić do zmiany zdania. Podziwiał
w niej wyjątkową samoświadomość. Oczekiwać od niej, że dostosuje się do
jego woli, znaczyłoby wymagać, aby przestała być sobą. Nie, Rita nie
zmieni zdania, a więc musi to zrobić on.
Zdejmował po kolei fotografie, zapisywał je zgodnie ze swoim
systemem i układał w szufladach. Trudno mu będzie o niej zapomnieć –
jego oczy zbyt długo patrzyły na jej twarz i czas je ze sobą połączył.
Niełatwo mu będzie nawet jej unikać – nie uda mu się wyplątać z historii
dziewczynki, w którą była wmieszana również Rita. Lecz może
przynajmniej unikać spotkań na osobności. Postanowił, że nie będzie więcej
żadnych fotografii. Musi się nauczyć jej nie kochać.
W efekcie tych mądrych postanowień nazajutrz rano zostawił swojego
asystenta w zakładzie, zabrał na Kolodiona aparat fotograficzny i zapukał
do drzwi Rity.
Przywitała go słabym uśmiechem.
– Masz o niej jakieś wieści? – spytała.
– Nie. A ty coś słyszałaś?
– Nie.
Była blada, miała podkrążone oczy. Ustawił tradycyjne ujęcie
portretowe w półprofilu na siedząco i poszedł przygotować płytkę. Kiedy
wrócił, szybko ocenił światło i uznał, że przesłona będzie wymagała
dwunastu sekund. Rita usadowiła się w pozycji i skierowała twarz w stronę
aparatu. Z charakterystyczną dla siebie prostotą niczego nie ukrywała. Jej
spojrzenie przepełniał smutek. Byłby to wspaniały portret, portret jej uczuć,
a zarazem jego, lecz tym razem nie czuł żadnego przyjemnego dreszczyku
wyczekiwania.
– Serce mi się kraje, kiedy widzę cię taką nieszczęśliwą – powiedział,
wkładając płytkę.
– Ty wcale nie czujesz się lepiej – odparła.
Daunt nakrył się płachtą, odsłonił płytkę i zdjął pokrywkę
z obiektywu. Nigdy w życiu nie stał za tym aparatem taki zbolały.
Raz – przykucnął tak, aby nie wpuścić światła do środka…
Dwa – wyszedł spod czarnej tkaniny…
Trzy – obiegł aparat dookoła…
Cztery – wziął Ritę w ramiona…
Pięć – i powiedział: „Nie płacz, najdroższa”…
Sześć – chociaż on też miał mokre policzki…
Siedem – a ona zwróciła się ku niemu twarzą…
Osiem – ich usta się odnalazły…
Dziewięć – przypomniał sobie, że robi zdjęcie, i pobiegł…
Dziesięć – z powrotem do aparatu…
Jedenaście – pod czarną zasłonę…
Dwanaście – zasłonił z powrotem obiektyw.
Zanieśli płytkę na Kolodiona i w ciemni wywołali na szkle widmową
scenę. Oboje patrzyli ponuro na bezcielesną postać Rity przysłoniętą
rozmazaną plamą światłocienia, złudzenie półprzezroczystego działania
i jedwabistego rozedrganego życia, ruchu pozbawionego substancji.
– Czy to najgorsza fotografia, jaką zrobiłeś?
– Tak.
Nie wiadomo jak i kiedy, w czerwonym świetle ciemni znaleźli się
w objęciach. Nie całowali się, raczej przyciskali usta do skóry, do ust, do
włosów, nie pieścili się, lecz obłapiali. Potem nagle, jakby aktem jednej
woli, rozdzielili się.
– Nie potrafię tego znieść – powiedziała.
– Ja też.
– Może będzie łatwiej, jeśli nie będziemy się widywać?
Próbował zdobyć się na taką samą szczerość.
– Myślę, że to mogłoby pomóc. W końcu.
– Cóż, w takim razie…
– …wiemy, co trzeba zrobić…
Nie pozostało nic więcej do powiedzenia.
Odwróciła się do wyjścia, a on otworzył drzwi. Zatrzymała się
w progu.
– A co z wizytą u Armstronga?
– Jaką wizytą u Armstronga?
– Z sesją fotograficzną na farmie. Jest wpisana w twoim kalendarzu.
Umówiłam ją na jarmarku.
– Tam jest dziewczynka.
Rita skinęła głową.
– Zabierz mnie ze sobą, Daunt. Proszę. Muszę ją zobaczyć.
– A twoja praca?
– Wywieszę informację na drzwiach. Jeśli ktoś będzie mnie
potrzebował, znajdzie mnie w Kelmscott.
Dziewczynka. Myślał, że już jej więcej nie zobaczy, a tymczasem
w kalendarzu widniało umówione spotkanie… Świat wydał się nagle nieco
mniej okropnym miejscem.
– Dobrze. Pojedź ze mną.
Parę pensów

„Później uzgodnimy warunki naszego porozumienia – powiedział


wróżbita. – Będziemy w kontakcie”.
Przez sześć tygodni nikt się nie odzywał, lecz Vaughan nie dał się
zwieść, że zostanie mu odpuszczone. Cios musiał paść i kiedy w końcu
w czasie śniadania na tacy pojawił się list napisany nieznanym charakterem
pisma, przyjął to niemal z ulgą. Wzywano go wczesnym rankiem
w odosobnione miejsce nad rzeką. Kiedy się zjawił, w pierwszej chwili
pomyślał, że przyszedł pierwszy, lecz gdy tylko zsiadł z konia na błotnistą
ścieżkę, z zarośli wyłoniła się postać – drobny mężczyzna w długim, zbyt
szerokim płaszczu i kapeluszu nasuniętym nisko na twarz.
– Dzień dobry, panie Vaughan.
Po głosie Vaughan poznał, że to wróżbita z jarmarku.
– Czego pan chce? – zapytał.
– Bardziej chodzi o to, czego pan chce. Chcecie ją z powrotem,
prawda? Pan i pani Vaughan.
Helena chodziła ostatnimi czasy bardzo cicha. Sprawiała wrażenie
zadowolonej z powodu ciąży, od czasu do czasu opowiadała o planach na
przyszłość, lecz cała żywotność z niej uszła. Współistniały w niej
przyszłość i przeszłość, życie i strata, dwie połówki jednego doświadczenia.
Znosiła obie, zarówno smutek, jak i nadzieję, ze stonowaną
powściągliwością.
Nie tylko ona czuła przytłaczający żal. Vaughan również tęsknił za
dziewczynką.
– Sugeruje pan, że możemy ją odzyskać? Robin Armstrong ma
świadka – zauważył. – Niezbyt wiarygodnego, to prawda, zważywszy na jej
profesję, lecz obawiam się, że gdybym miał dochodzić w sądzie swoich
praw, szybko byście mnie pokonali.
– Można by go nakłonić do ustępstw.
– Chce pan powiedzieć, że byłby skłonny sprzedać własne dziecko?
– Własne dziecko… może nim jest, a może nie. Jemu to obojętne.
Vaughan nie odpowiedział. Czuł się coraz bardziej zbity z tropu.
– Wyłożę to jaśniej – zaczął nieznajomy. – Jeśli mężczyzna ma coś, na
czym mu nie zależy, a drugi mężczyzna chce to dostać, to zwykle parę
pensów może załatwić sprawę.
– A więc o to chodzi. Jeśli zapłacę panu Armstrongowi parę pensów,
posługując się pańskim sformułowaniem, to zrezygnuje ze swoich roszczeń,
tak? To chce mi pan powiedzieć?
– Parę pensów to tylko powiedzenie.
– Rozumiem. Zatem nieco więcej niż parę pensów. Jaka jest cena
twojego pana?
Mężczyzna nagle zmienił ton.
– Pana? Ha! On nie jest moim panem.
Pod rondem kapelusza wąziutkie usta zadrgały, jakby ich właściciel
dostrzegł w kierunku, jaki obrała rozmowa, coś prywatnie bardzo dlań
zabawnego.
– Ale służy mu pan, dostarczając tę wiadomość.
Mężczyzna nieznacznie wzruszył ramionami.
– Chyba raczej powinien pan potraktować to jako przysługę.
– Hm. Domyślam się, że dostanie pan procent?
– Oczywiście skorzystam na tej transakcji, to naturalne.
– Niech mu pan powie, że dam mu pięćdziesiąt funtów, jeśli
zrezygnuje ze swoich roszczeń.
Vaughan miał dość tej całej sprawy, odwrócił się, aby odejść.
Dłoń spadła na jego ramię niczym imadło. Chwyciła go i odwróciła.
Zatoczył się, a kiedy się prostował, zobaczył twarz mężczyzny ukrytą pod
rondem kapelusza: usta i nos jakby niedokończone, szparki oczu, które
zwęziły się jeszcze bardziej, zorientowawszy się, że je zauważono.
– Obawiam się, że to nie wystarczy – powiedział nieznajomy. – Jeśli
chce pan mojej rady, to bardziej stosowne będzie coś w granicach tysiąca
funtów. Niech się pan nad tym zastanowi. Niech pan pomyśli
o dziewczynce, za którą pana żona tak bardzo tęskni! Niech pan pomyśli
o nowym życiu, które was czeka, przede mną pan niczego nie ukryje.
Informacje wpływają do mojego ucha jak ryby w sieć; miejmy nadzieję, że
pana żona będzie się miała dobrze i nie spotkają jej żadne przykre wstrząsy.
Są rzeczy, które nie mają ceny, panie Vaughan, a najważniejszą z nich jest
rodzina. Proszę o tym pomyśleć.
To rzekłszy, mężczyzna odwrócił się na pięcie i odszedł. Kiedy
Vaughan próbował zobaczyć coś za zakrętem, ścieżka była pusta.
Mężczyzna musiał skręcić w bok.
Tysiąc funtów. Dokładnie tyle samo co okup, który zapłacił dwa lata
temu. Zaczął obliczać w głowie wartość domu, ziemi oraz innych części
składowych majątku i kalkulował, jak mógłby zdobyć tę sumę. Aby
zapłacić za kłamstwo. Kłamstwo, które pozostanie kłamstwem i może
zostać zdemaskowane w każdej chwili. Kłamstwo, za które może będzie
musiał płacić w ratach, a to byłaby tylko zaliczka. Jego myśli wirowały,
zbyt szybko, aby mógł którąś uchwycić, konkluzje zawsze pozostawały
poza zasięgiem.
Ruszył w przeciwnym kierunku, w stronę domu. Dotarł do swojego
pomostu, usiadł na samym krańcu i spuścił nogi nad wodę. Ukrył twarz
w dłoniach.
Dawniej potrafił dostrzec właściwą drogę, podejmować kroki, aby
znaleźć najlepsze rozwiązanie, kiedy był sobą, kiedy był lepszym
człowiekiem, kiedy był ojcem. Teraz miał taki wpływ na nurt własnego
życia jak kawałek drewna niesiony przez rzeczny prąd.
Wpatrzył się w wodę i przypomniały mu się stare opowieści
o Cichym. Przewoźnik, który zabiera ludzi na drugą stronę rzeki, kiedy
przychodzi na nich pora, a kiedy nie, odstawia ich bezpiecznie na brzeg. Jak
długo człowiek tonie? – zastanawiał się.
Popatrzył na swoje stopy wiszące tuż nad powierzchnią rzeki. Pod nim
rozpościerała się woda, czarna, nieskończona, pozbawiona myśli i uczuć.
Szukał w niej swojego odbicia, lecz rzeka nie podsunęła mu żadnego lustra,
za to jego umysł zamiast własnej twarzy dostrzegł na powierzchni twarz
utraconej córki. Przypomniał sobie zamglony obraz, który nabierał
szczegółów pod wpływem rozlewającego się po nim płynu w ciemni
Daunta, i teraz w czarnym lustrze rzeki ujrzał Amelię.
Przykucnął nad krawędzią pomostu i kołysząc się w przód i w tył,
zaczął szlochać.
Amelio.
Amelio.
Amelio.
Za każdym razem, kiedy wymawiał jej imię, kołysał się coraz mocniej.
Czy tak to się kończy? Odmierzał ruchy w przód i w tył, świadom, że ma
nad nimi kontrolę. Za każdym razem, kiedy wychylał się w przód, wiedział,
że zaraz rozpocznie się ruch powrotny. Ale rozpęd narastał. Jeśli nic nie
zrobi, siła wahnięć osiągnie poziom, w którym nie będzie już kontrolował
powrotu. Czemu nie? Nie muszę nic robić, wystarczy, że na to pozwolę.
W przód i w tył. W przód i w tył. W przód i w tył. Coraz bliżej granicy,
poza którą będzie ruch w przód i… w dół, do granicy, poza którą zadziałają
prawa fizyki i ciało podda się sile grawitacji. Lecz jeszcze nie tym razem.
Jeszcze kilka wahnięć. W przód i w tył. W przód… już prawie, już tylko
odrobinka… i w tył. W przód…
Ogarnęła go pustka, a kiedy się przechylił, aby w nią wpaść, głos
w jego głowie powiedział: „To nie może tak dłużej trwać”.
Na te słowa jego ramię wystrzeliło do góry. Ciało poddawało się
grawitacji, lecz dłoń szukała czegoś – czegokolwiek! – i zacisnęła się na
linie przywiązanej do słupka. W piersi poczuł wstrząs, a w ramieniu
szarpnięcie. Leciał, trzymając się jedną ręką, sznur zdarł mu skórę na dłoni,
kiedy Vaughan ześliznął się z pomostu; próbował chwycić się liny drugą
ręką, a jednocześnie nogi rozpaczliwie szukały oparcia. Pomału wciągał po
sznurze ciężar ciała – przerażonego, żywego ciała – na pomost i kiedy
w końcu udało mu się wdrapać, upadł na deski i desperacko chwytał
powietrze, a w ramieniu czuł przeszywający ból.
„To nie może tak dłużej trwać”, powiedziała pani Constantine. Miała
rację.
Historia opowiedziana na nowo

Z ulgą skręcił w znaną sobie ulicę. Burza, która szalała w jego głowie,
która go tyle czasu dręczyła, zawęziła się do jednego prostego celu. Nie
przywiódł go tu żaden plan ani żadna konkretna myśl, ani nawet zwykła
intencja, ponieważ zrezygnował z podejmowania decyzji, porzucił wysiłek
woli, zbyt wyczerpany, by czynić coś poza poddaniem się temu, co
nieuchronne. Ciągnęło go tu coś znacznie bardziej fundamentalnego,
bardziej pierwotnego. Vaughan nie należał do ludzi, którzy lubią się
przerzucać takimi słowami jak „fatum” czy „przeznaczenie”, lecz nie
mógłby zaprzeczyć, że pod tę bramę, na ścieżkę wiodącą do nieskazitelnie
pomalowanych drzwi pani Constantine, przywiodło go właśnie coś w tym
rodzaju.
– Powiedziała pani, że mogę do pani przyjść ponownie. Że może mi
pani pomóc.
– Tak – odparła, spoglądając na jego zabandażowaną dłoń.
Zapach jaśminu, który poprzednim razem unosił się w powietrzu,
zastąpiły teraz róże, lecz kot leżał w tym samym miejscu. Kiedy usiedli,
pierwszy odezwał się Vaughan.
– Zimą, w dzień przesilenia, znaleziono w rzece utopione dziecko.
Dziewczynka mieszkała z nami przez pół roku. Może pani o tym słyszała.
Twarz pani Constantine nie wyrażała niczego.
– Niech mi pan o tym opowie.
Opowiedział. O tym, jak jechał Pod Łabędzia za żoną; o tym, jak
zastał ją tam z dzieckiem; o tym, że Helena nie miała wątpliwości, on zaś
był przekonany o czymś przeciwnym; o roszczeniach innych osób; o tym,
jak zabrali z Heleną dziecko do domu; o mijającym czasie i o swojej
stopniowo słabnącej pewności.
– A więc zaczął pan wierzyć, że dziewczynka jest jednak pańską
córką?
Vaughan zmarszczył brwi.
– Prawie… Tak… Nie jestem pewien. Kiedy poprzednio tu byłem,
wspominałem, że nie pamiętam twarzy Amelii.
– Owszem, wspominał pan.
– Kiedy potem usiłowałem ją sobie przypomnieć, widziałem tylko tę
dziewczynkę. Teraz już z nami nie mieszka. Jest u innej rodziny. Na
jarmarku pojawiła się kobieta, która oznajmiła publicznie, że dziewczynka
nie jest Amelią, tylko Alice Armstrong. Wygląda na to, że wszyscy jej
uwierzyli.
Pani Constantine zachęcała go wymownym milczeniem, aby mówił
dalej. Vaughan nie odrywał wzroku od jej twarzy.
– Mają rację. Wiem, że tak jest.
Teraz doszedł do sedna. Wreszcie tu był, w miejscu, którego tak długo
unikał.
Historia potoczyła się dalej jednolitym strumieniem, zdania płynęły
gładko, bez przeszkód. Zaczęła się podobnie jak za pierwszym razem – od
snu przerwanego w środku nocy krzykiem żony, lecz tym razem słowa nie
przypominały zakurzonych pojemników, zawierających suchą, wyjałowioną
treść, jak to było poprzednio, lecz świeżo wykute naczynia pełne nowych
znaczeń. Cofnęły go w czasie aż do nocy, kiedy się wszystko zaczęło, nocy
porwania: opisywały pośpiech, aby jak najszybciej dobiec do pokoju córki;
wstrząs wywołany widokiem pustego łóżeczka i otwartego okna; alarm,
który postawił na nogi każdą żywą duszę w majątku; poszukiwania
trwające całą noc; wiadomość, która nadeszła o świcie; czas wlokący się
bezlitośnie do wyznaczonej godziny.
Szybki łyk wody prawie nie powstrzymał potoku słów.
– Pojechałem sam w umówione miejsce. To nie była łatwa podróż, ani
jedna gwiazda na niebie nie oświetlała drogi, a ścieżka była nierówna
i zdradliwa. Często zsiadałem z konia i szedłem na piechotę, trzymając go
za uzdę. Chwilami traciłem nawet rozeznanie, gdzie jestem, bo okolica,
którą znałem za dnia, ginęła w kompletnych ciemnościach. Musiałem się
zdać na wyczucie upływającego czasu i terenu, który czułem pod stopami.
No i oczywiście na rzekę. Rzeka świeci własnym blaskiem, nawet w nocy.
Znałem jej kształty i co jakiś czas rozpoznawałem zakręt albo łuk, który mi
mówił, gdzie jestem. Kiedy zauważyłem, że nocne migotanie wody
przecina ciemniejszy pasek, domyśliłem się, że dotarłem do mostu.
Zsiadłem z konia. Nie widziałem nikogo ani niczego, chociaż równie
dobrze mogło mnie otaczać dziesięciu ludzi stojących kilka kroków ode
mnie, a ja i tak bym tego nie zauważył. Zawołałem: „Jest tam kto?”. Nikt
mi nie odpowiedział. Potem krzyknąłem: „Amelio!”. Chciałem ją uspokoić,
powiedzieć, że jestem niedaleko. Miałem nadzieję, że ją uprzedzili o moim
przyjeździe, o tym, że wróci do domu. Nasłuchiwałem odpowiedzi, a jeśli
nie odpowiedzi, to chociaż jakiegoś dźwięku: kroków, ruchu albo czyjegoś
oddechu, ale słyszałem tylko chlupot wody i ten drugi odgłos rzeki: ciche,
głębokie brzmienie, którego zwykle się nie zauważa. Wszedłem na most
i zgodnie z instrukcją zawartą w liście położyłem torbę z okupem obok
filara na drugim brzegu. Kiedy się podnosiłem, wydawało mi się, że dobiegł
mnie jakiś dźwięk. Nie głosy ani nie kroki, coś bardziej nieokreślonego.
Mój koń też to usłyszał, bo zarżał. Przez chwilę stałem, zastanawiając się,
co będzie dalej, aż w końcu uprzytomniłem sobie, że powinienem się
odsunąć, żeby mogli wziąć pieniądze. Prawdopodobnie chcą je najpierw
dostać, zważyć w dłoni, dopiero potem oddadzą mi Amelię. Wszedłem
z powrotem na most, przyspieszyłem, w końcu zacząłem biec, aż nagle
leżałem twarzą do ziemi.
Relacja zdawała się wychodzić z ust Vaughana sama z siebie. Nie
szukał odpowiednich słów, sprawdzonych wyrażeń. Opowieść miała własną
energię i własne tempo i w salonie pani Constantine przywołała przeszłość,
jej mrok i mrożący krew w żyłach chłód. Zadrżał, oczy mu się zaszkliły, tak
jak ludziom, którzy widzą przeszłość.
– Byłem wstrząśnięty i oszołomiony. Długo nie mogłem złapać tchu.
Przewróciłem się na bok, żeby sprawdzić, czy nic mi się nie stało,
i patrzyłem, czy z ciemności nie rzuci się na mnie jakiś zbir z pałką.
Dźwignąłem się na czworaki i czekałem, aż spadnie następny cios i powali
mnie z powrotem na ziemię, ale nic takiego się nie stało. Wtedy
uprzytomniłem sobie, że to był zwyczajny upadek. Próbowałem się
pozbierać. Kiedy świat przestał wirować mi przed oczami, wstałem,
a podnosząc się, otarłem się o coś nogami. Zrozumiałem, że to właśnie
o ten miękki, ciężki pakunek się potknąłem. Zacząłem go badać po omacku,
sprawdzać, co to takiego, ale nie czułem niczego przez rękawiczki, więc je
zdjąłem i zacząłem na nowo. To coś było mokre. Zimne. Gęste. Przejęła
mnie trwoga. Zanim jeszcze zapaliłem zapałkę, obawiałem się, co to może
być. Kiedy zdołałem wykrzesać odrobinę światła, stwierdziłem z odrobiną
ulgi, że nie patrzy na mnie. Twarz miała wykręconą w bok i patrzyła
w kierunku rzeki. To było najdziwniejsze: miała oczy Amelii, jej ubranko
i buciki na nóżkach. Jej rysy też były rysami Amelii, aż zdumiewające, jak
bardzo. A jednak wydawało mi się zupełnie oczywiste, zarówno wtedy, jak
i później, że to nie była Amelia. To nie było moje dziecko. Przecież znałem
swoją córeczkę, wiedziałem, jak jej błyszczały oczka, kiedy na mnie
patrzyła, jak jej stópki tańczyły i dreptały, jak jej rączki wyciągały się do
mnie, jak chwytały i obracały w paluszkach zabawki. Wziąłem rączkę tej
dziewczynki, a ona nie zacisnęła się wokół moich palców tak, jak
zacisnęłaby się rączka Amelii. Na szyi zamigotał naszyjnik Amelii ze
srebrną kotwicą. Wziąłem na ręce to dziecko, które nie mogło, nie powinno
być Amelią. Znalazłem miejsce, gdzie brzeg nie był zbyt stromy, zszedłem
na dół i wniosłem ją do wody, a kiedy zanurzyłem się do pasa, puściłem ją
z nurtem. Czułem, jak rzeka ją ode mnie zabiera.
Umilkł.
– To był koszmar – odezwał się po chwili. – I tylko w ten sposób
mogłem o tym myśleć, aby go zakończyć: jak o koszmarnym śnie. Moja
córeczka, moja Amelia, żyła. Rozumie pani, prawda?
Pani Constantine patrzyła mu w oczy ze spokojnym smutkiem.
– Rozumiem.
– Teraz jednak wiem i tak naprawdę wiedziałem od dawna, że to była
Amelia. Moja biedna córeczka nie żyła.
– Tak – potwierdziła pani Constantine.
Nagle rzeka przerwała brzegi i z oczu Vaughana polały się strumienie
łez. Ramionami wstrząsały spazmy, kołysał się w przód i w tył, a łkanie
zdawało się nie mieć końca. Łzy wymykały się z oczu na policzki, spływały
po twarzy, po szyi i wsiąkały w kołnierzyk, kapały z brody i zmoczyły
kolana. Podniósł dłonie do twarzy i łzy pociekły na palce, potem na
nadgarstki i mankiety surduta. Płakał i płakał, dopóki płacz go nie
wycieńczył.
Pani Constantine siedziała i patrzyła na niego swoim bezkreśnie
dobrotliwym spojrzeniem, które towarzyszyło mu przez całą opowieść.
– Kiedy dziewczynka wyłowiona z rzeki przyjechała z nami do domu,
nachodziły mnie dziwne myśli. Chwilami zastanawiałem się… – Potrząsnął
zażenowany głową, lecz pani Constantine można było powiedzieć wszystko
bez obaw, że wyda jej się śmieszne. – Niekiedy się zastanawiałem: a może
ona wcale nie umarła? Może puściłem ją z prądem rzeki, a ona popłynęła,
a potem się ocknęła? Może rzeka zniosła ją do czyjegoś domu, gdzie
mieszkała przez dwa lata, a potem… nie wiem jak ani dlaczego, znaleziono
ją znowu unoszącą się na wodzie i w ten sposób do nas wróciła. To
oczywiście niemożliwe, lecz takie myśli… kiedy człowiek szuka
wyjaśnień…
– Niech mi pan opowie o Amelii – powiedziała po dłuższej chwili. –
Jaka była za życia?
– Co pani chce wiedzieć?
– Wszystko.
Zamyślił się.
– Nigdy nie umiała wysiedzieć spokojnie na jednym miejscu. Zanim
się jeszcze urodziła, straszna z niej była wiercipięta, tak mówiła akuszerka,
a kiedy przyszła na świat i położyliśmy ją do łóżeczka, ciągle machała
rączkami i nóżkami, jakby chciała pływać w powietrzu i dziwiła się, że nie
może. Zaciskała i prostowała malutkie paluszki, a gdy zobaczyła, jak
piąstka zamienia się w otwartą dłoń, na jej buzi malowało się najczystsze
zdumienie. Żona mówiła, że szybko zaczęła raczkować, dzięki czemu miała
mocne nóżki. Lubiła chwytać się moich palców, a ja ją podnosiłem, żeby
mogła stać na podłodze i czuć pod nóżkami oparcie. Nie mogliśmy jej
ciągle prowadzać, żeby dreptała chwiejnym kroczkiem. Któregoś dnia
miałem trochę papierów do przejrzenia w salonie, a wtedy przybiegła do
mnie na czworakach i zaczęła mnie klepać w kostki, żeby zwrócić moją
uwagę. Chciała, żebym ją podniósł na nóżki, ale byłem zbyt zajęty. Wtedy
nagle poczułem, że mała rączka ciągnie mnie za rękaw koszuli, a kiedy się
odwróciłem, zobaczyłem, że Amelia stoi obok mnie! Podniosła się sama,
wdrapując się po nodze od krzesła! A jaka była zachwycona i zaskoczona
jednocześnie. Szkoda, że pani jej nie widziała! Tysiące razy przewracała się
na pupę, ale nigdy nie płakała, tylko podnosiła się i próbowała znowu.
A kiedy już raz wstała, to nigdy nie chciała z powrotem usiąść.
Uśmiechnął się do swoich wspomnień.
– Czy teraz ją pan widzi? – Głos pani Constantine zabrzmiał tak cicho
i miękko, że ledwo zmącił powietrze.
I Vaughan rzeczywiście zobaczył Amelię. Zobaczył kosmyk włosów,
który układał się w inną stronę niż trzeba, niejednoznaczny kolor idealnie
wywiniętych rzęs; drobniutki śpioszek w kąciku oka; precyzyjny łuk
policzka i zarumienioną skórę; mięciutką dolną wargę, pulchniutkie
paluszki i delikatne paznokietki. Nie zobaczył jej tutaj, w tym pokoju, lecz
w nieskończonej przestrzeni pamięci. Dla życia była stracona, lecz w jego
pamięci istniała, czuł jej obecność, patrzył jej w oczy, a ona jemu, czuł, jak
ich spojrzenia się spotykają, ojca i córki. Wiedział, że nie żyje, wiedział, że
umarła, lecz tu i teraz ją widział i w tym sensie – tylko w tym sensie –
została dla niego wskrzeszona.
– Widzę ją – powiedział, kiwając głową i uśmiechając się przez łzy.
Jego płuca nie wydawały się już obcym ciałem, głowa przestała tak
bardzo ciążyć, że bolały go barki. Serce biło miarowo. Nie miał pojęcia, co
skrywała przed nim przyszłość, lecz poczuł, że istnieje i że budzi się w nim
ciekawość, co ze sobą przyniesie.
– Będziemy mieli nowe dziecko – oznajmił. – Przyjdzie na świat pod
koniec roku.
– To wspaniała wiadomość! Gratuluję.
Reakcja pani Constantine sprawiła, że i jego na tę myśl znów ogarnęła
radość.
Głęboko, z rozmysłem zaczerpnął w piersi powietrze, a kiedy je
wypuścił, położył dłonie na kolanach, szykując się do wyjścia.
– Och! – wykrzyknęła łagodnie pani Constantine. – Czyżbyśmy już
skończyli?
Vaughan znieruchomiał i zaczął się zastanawiać. Czy czegoś jeszcze
nie powiedział? Przypomniał sobie zdarzenia ostatnich dni. Jak mógł o nich
zapomnieć?
Opowiedział jej o wróżbicie na jarmarku, o ofercie, że za odpowiednie
pieniądze Robin Armstrong może przestać interesować się dzieckiem,
o zawoalowanej groźbie, że wiadomość o śmierci Amelii może dotrzeć do
jego żony.
Pani Constantine słuchała uważnie. Kiedy skończył, pokiwała głową.
– Nie tego się spodziewałam, kiedy zapytałam, czy skończyliśmy.
Pamiętałam, że kiedy zjawił się pan tu po raz pierwszy, borykał się pan
z pewnym problemem wymagającym rozwiązania…
Vaughan wrócił myślami do ich poprzedniego spotkania. To było tak
dawno temu. Co go wówczas skłoniło, aby tu przyjść?
– …dotyczącym pańskiej żony… – ciągnęła.
– Prosiłem panią, aby powiedziała pani mojej żonie, że Amelia nie
żyje.
– Tak. O ile pamiętam, nalegał pan, abym wyznaczyła cenę. Teraz zaś
chce pan zapłacić ogromną sumę pieniędzy nieznajomemu, aby go
powstrzymać przed wyjawieniem pana żonie tej samej rzeczy.
Ach. Usiadł z powrotem na krześle. Nie pomyślał o tym w ten sposób.
– Tak naprawdę, panie Vaughan, zastanawiam się, ile by pana
kosztowało, gdyby postanowił pan powiedzieć żonie o tym, co się
wydarzyło tamtej nocy.

Jakiś czas później, kiedy wypił przezroczysty napój o smaku ogórka,


opłukał twarz wodą, która nie była ani za ciepła, ani za zimna, wytarł się
ręcznikiem i pożegnał się z panią Constantine.
– To jest właśnie to, czym się pani zajmuje, prawda? Teraz to
rozumiem. Myślałem, że chodzi o wirujące stoliki i kryształowe kule.
Kuglarstwo. Naprawdę wskrzesza pani umarłych, lecz w innym sensie.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Śmierć i pamięć powinny ze sobą współpracować. Niekiedy pewne
rzeczy ulegają zablokowaniu i ludzie potrzebują przewodnika lub
towarzysza w żałobie. Oboje z mężem studiowaliśmy w Ameryce.
Narodziła się tam nowa nauka, można ją wyjaśnić w skomplikowany
sposób, lecz nie odbiegniemy daleko od prawdy, jeśli nazwiemy ją nauką
o ludzkich emocjach. Mąż dostał pracę na uniwersytecie w Oksfordzie, a ja
stosuję tę wiedzę w praktyce. Pomagam, gdzie tylko mogę.
Wychodząc z domu, Vaughan poczuł niespodziewaną wilgoć na
kołnierzu i kolanach. Widać ją było również na mankietach. Łzy spływające
po nadgarstkach zamoczyły materiał na rękawach, kołnierzu i nogawkach.
Zdumiewające, kto by pomyślał, że ludzkie ciało ma w sobie tyle
wody.
Fotografując Alice

Kolodion płynął z prądem rzeki na farmę w Kelmscott. Rita i Daunt na


pokładzie łodzi rozmawiali o Vaughanach, Armstrongach, a najwięcej
o dziewczynce; skutecznie maskowali skrępowanie wywołane swoimi
wzajemnymi stosunkami. Jednak za każdym razem, kiedy jedno odwracało
głowę, drugie rzucało szybkie spojrzenia, pełne miłości i smutku, aby dać
ujście nadmiarom uczuć, które groziły zatopieniem łodzi.
Na brzegu w Kelmscott czekały na nich młodsze dzieci Armstrongów.
Gdy tylko zobaczyły elegancką, biało-granatową łódź, ozdobioną
jaskrawopomarańczowymi floresami, zaczęły do nich machać. Rita, która
zachłannie wypatrywała dziewczynki, zauważyła ją natychmiast. Machała
razem z dziećmi, a po chwili najmłodszy chłopiec, najbardziej zbliżony do
niej wiekiem, złapał ją za rączkę i razem pobiegli z powrotem w stronę
farmy.
– Gdzie ona jest? – spytał Daunt, który próbował ją wypatrzeć,
a jednocześnie cumować łódź.
– Pobiegła do domu – odparła zaniepokojona Rita. – O, jest!
Przyprowadzili starsze dzieci.
Wszystkie latorośle Armstrongów wydatnie pomagały
w wypakowywaniu sprzętu, począwszy od najstarszych chłopców, którzy
wysłuchali uważnie instrukcji Daunta i zaczęli przenosić najcięższe
przedmioty, aż po najmłodsze, z których każde dostało od Rity coś lekkiego
i nietłukącego się i niosło to przez łąkę w stronę domu z wielką powagą
oraz poczuciem własnej ważności. Rozładunek przebiegł w rekordowym
tempie.
Rita nie spuszczała wzroku z dziewczynki. Cokolwiek robiła, jednym
okiem obserwowała, jak czule traktują ją inne dzieci, jak cierpliwe są
najstarsze, jak młodsze zwalniają kroku, aby mogła za nimi nadążyć.
Zaczęła się zastanawiać, czy w domu Vaughanów dziewczynce nie
brakowało towarzystwa innych dzieci, i nie mogła się oprzeć refleksji, że
życzliwość tej rodziny może podziałać na nią korzystnie.
Bess wprowadziła ich do jadalni, gdzie również panowała żywa
krzątanina. Robert Armstrong ze starszymi chłopcami przenosili stół
i ustawiali krzesła zgodnie ze wskazówkami Daunta.
– Ja nie muszę być na zdjęciu – powiedziała Bess. – Jestem tu przecież
cały czas, gdyby ktoś chciał wiedzieć, jak wyglądam.
Lecz Robert nalegał, a dzieci go poparły i wkrótce wszystko zostało
przygotowane: najpierw do portretu Bess i Roberta, a później całej rodziny.
– Gdzie jest Robin? – denerwował się Robert. – Powinien już tu być
pół godziny temu.
– Wiesz, jacy są młodzi mężczyźni. Mówiłam ci, żeby na niego nie
liczyć – powiedziała Bess. Skrucha Robina, która tak mocno podziałała na
jej męża, nie rozwiała bynajmniej jej wątpliwości. – Zawsze był mocniejszy
w słowach niż w czynach – przypomniała mu.
Ponieważ Robert wszystko Robinowi wybaczył, nie drążyła dalej tego
tematu. Zresztą, widząc na jarmarku najstarszego syna z dzieckiem na
rękach, z zaskoczeniem odkryła, że w jej sercu również zakiełkowała
nadzieja. Doglądała jej z drobiazgową ciekawością ogrodnika
obserwującego anemiczny wzrost rośliny, która nie miała prawa
rozkwitnąć. Wszyscy zauważyli, że Robin nie zjawił się ani razu, aby
zobaczyć się z dzieckiem. Robert napisał do niego list, w którym podał
termin umówionej sesji fotograficznej, jakby jego obecność można było
teraz uznać za oczywistą, lecz żadna odpowiedź nie nadeszła i Bess wcale
to nie zaskoczyło.
– Najpierw zajmiemy się panem i pana żoną – oznajmił Daunt. – Syn
będzie miał dużo czasu, jeśli coś go zatrzymało.
Posadził Bess na krześle, za nią ustawił Roberta, po czym wsunął na
miejsce płytkę, a jednocześnie ponownie wyjaśnił konieczność siedzenia
bez ruchu. Kiedy wszystko było gotowe, wszedł pod czarne przykrycie,
zdjął osłonkę obiektywu, a w tym czasie Rita za jego plecami zachęcała
pozującą parę, by patrzyli cały czas w jedną stronę. W ciągu dziesięciu
sekund Armstrongowie mieli okazję poczuć się, jak się czuli wszyscy
ludzie, kiedy po raz pierwszy robiono im zdjęcie: zakłopotani, sztywni,
zdenerwowani, ważni i trochę śmieszni. Lecz pół godziny później, kiedy
patrzyli na gotowe dzieło – wywołane, utrwalone, wysuszone i oprawione
w ramkę – ujrzeli siebie takimi, jakimi nigdy przedtem się nie widzieli:
nieśmiertelnymi.
– No cóż… – powiedziała Bess.
Wydawało się, że zamierza dokończyć zdanie, lecz umilkła, a jej
wzrok prześlizgiwał się po fotografii zadbanej kobiety w średnim wieku
z przepaską na oku oraz ciemnoskórego, surowego mężczyzny stojącego za
jej plecami z dłonią na jej ramieniu.
Robert spojrzał przez ramię żony i orzekł, że wygląda ślicznie, lecz
jego wzrok raz po raz biegł w kierunku jego własnej, śmiertelnie poważnej
twarzy. Wydawało się, że patrząc na swój wizerunek, jeszcze bardziej
spochmurniał.
Przez dłuższą chwilę ich uwagę pochłonęło oglądanie zdjęcia, lecz
w końcu nadszedł czas, aby przygotować drugą grupę, a tymczasem Robin
nadal się nie pojawił. Z wybrukowanej drogi nie dochodził stukot kopyt,
w holu nie zaskrzypiały drzwi. Mimo to Robert poszedł zapytać
pokojówkę, czy syn nie wśliznął się przypadkiem po cichu tylnymi
drzwiami, ale nigdzie go nie było.
– Daj spokój – powiedziała stanowczo Bess. – Jak go nie ma, to go nie
ma, nic na to nie poradzimy. Mieszka w Oksfordzie, może w każdej chwili
udać się do pracowni pana Daunta, aby się sfotografować. Będzie mu sto
razy łatwiej.
– Ale byłoby tak wspaniale mieć na fotografii wszystkie dzieci.
A w dodatku jest jeszcze Alice!
Rzeczywiście, była też Alice.
Bess westchnęła i wzięła męża pod rękę, aby go podnieść na duchu.
– Robin jest już mężczyzną, a nie dzieckiem, nie będzie robił tego, co
mu każą rodzice. Chodź, wykorzystajmy okazję najlepiej, jak się da. Mamy
całą pozostałą szóstkę, wszyscy się cieszą, że mogą pozować do zdjęcia
razem z nami i Alice. Chodź.
Zachęciła go łagodnie, aby zajął miejsce w grupie. Dzieci przesuwały
się trochę w lewo i w prawo, aby zapełnić miejsce brakującego brata.
– Wszyscy gotowi? – spytał Daunt, a Robert na wszelki wypadek po
raz ostatni rzucił okiem w stronę okna.
– Tak – odparł z westchnieniem.
Przez dziesięć sekund on, jego żona oraz sześcioro dzieci wpatrywali
się w oko aparatu, czasu i przyszłości i tworzyli swoją nieśmiertelność.
Obserwując ich z kąta pokoju, Rita zauważyła, że dziewczynka, którą
nazywali Alice, patrzy w skupieniu w jakiś punkt leżący znacznie dalej niż
aparat fotograficzny, dalej niż ściany pokoju, dalej niż granice Kelmscott,
może nawet dalej niż nieskończoność.
Podczas gdy Daunt wywoływał negatyw i odbitkę, pani Armstrong
z córkami przygotowywały stół do poczęstunku, a chłopcy przebrali się
w robocze ubrania, aby nakarmić zwierzęta. Rita została sama z Robertem,
a w tej samej chwili przestał padać deszcz i zza chmur wyjrzało słońce.
– Czy chciałaby pani obejrzeć farmę? – spytał zapraszająco.
– Chętnie.
Wziął dziewczynkę na ręce, jakby nic nie ważyła, i wyszli z domu.
– Jak ona się czuje? – spytała Rita. – Uważa pan, że ma się dobrze?
– Nie jestem pewien, czy potrafię pani odpowiedzieć na to pytanie.
Zwykle umiem całkiem dobrze ocenić samopoczucie żywych stworzeń,
zarówno zwierząt, jak i ludzi. To kwestia obserwacji. U kurczaków na
przykład niepokój można poznać po piórach. U kota wiele mówi jego
oddech. Jeśli chodzi o konie… cóż, mają w sobie po trochu wszystkiego.
Świnie wyrażają wszystko spojrzeniem. Lecz tę kruszynę wyjątkowo
trudno rozgryźć. Tajemnicza z ciebie istotka, co, pisklaku? – Spojrzał na nią
czule i pogłaskał łagodnie po włoskach.
Dziewczynka popatrzyła na niego, potem na Ritę, ale zdawała się jej
nie poznawać, jakby jej nigdy przedtem nie widziała. Rita przypomniała
sobie, że podobnie było u Vaughanów, których odwiedzała regularnie.
Kiedy szli, Robert co jakiś czas wskazywał coś, co mogło
zainteresować Ritę albo dziewczynkę, i mała patrzyła we wskazanym
kierunku. Między tymi chwilami układała główkę na jego szerokim
ramieniu i wycofywała wzrok, aby zatopić się we własnym wewnętrznym
świecie. Rita wyczuła, że za parawanem opowieści o farmie Robert
Armstrong również przeżywa jakieś własne, prywatne nieszczęście,
i złożyła to na karb nieobecności syna. Nie wdawała się w czcze
pogawędki, szła obok niego w milczeniu, aż w końcu jej cicha obecność
skłoniła go do zrzucenia z piersi ciężaru.
– Człowiek taki jak ja ma zwyczaj patrzenia na siebie od środka. Moje
wnętrze jest mi znane i bliskie, lecz nie przepadam za oglądaniem się
w lustrze. To dziwne uczucie zobaczyć siebie na fotografii. Jak spotkanie ze
swoim zewnętrznym wcieleniem.
– To prawda.
– Nie ma pani dzieci, prawda?
– Jestem niezamężna.
– No cóż, życzę ich pani z całego serca. Nie wyobrażam sobie
większego szczęścia, niż dają mi żona i dzieci. Nie ma dla mnie nic
ważniejszego od rodziny. Przypuszczam, że domyśliła się pani części mojej
historii?
– Nie lubię snuć domysłów. Wiem, co mówią Pod Łabędziem: że jest
pan dzieckiem księcia i niewolnicy.
– To brzmi trochę jak bajka, lecz jest w niej źdźbło prawdy. Mój ojciec
był bogatym człowiekiem, a mama czarnoskórą służącą. Mieszkali pod
jednym dachem, kiedy byli bardzo młodzi. Przyszedłem na świat jako owoc
miłości i niewiedzy. Zapewne można powiedzieć, że miałem szczęście,
i moja mama również. Większość rodzin wyrzuciłaby ją na bruk, lecz mój
ojciec wziął na siebie pełną odpowiedzialność. O ile wiem, pragnął ją
poślubić, lecz naturalnie nic takiego nie wchodziło w grę. Mimo to jego
rodzina składała się z ludzi pełnych współczucia i zrobili, co było w ich
mocy, aby zadbać o moją przyszłość. Opiekowali się moją matką, póki się
nie urodziłem, a także potem, dopóki mnie karmiła. Następnie przeniesiono
ją do innego miasta i znaleziono jej odpowiednią pracę, aby mogła żyć
w godziwy sposób, zanim wyjdzie za mąż, co też uczyniła kilka lat później
z człowiekiem swojej rasy. Mnie umieszczono w domu dla dzieci, które
z różnych powodów nie mogły mieszkać z rodzicami, lecz rodziny łożyły
na nie pieniądze. Później posłano mnie do dobrej szkoły. Tak więc
wychowałem się na granicy dwóch rodzin, bogatej i biednej, czarnej
i białej, lecz nie zaznałem serca żadnej z nich. Dorastałem poza życiem
rodzinnym. Większość mych wspomnień z dzieciństwa dotyczy szkoły, ale
znałem rodziców. Dwa razy w roku ojciec przyjeżdżał i zabierał mnie ze
szkoły na cały dzień. Pamiętam jedno z takich spotkań, kiedy wsiadłem do
jego powozu i ku swemu zaskoczeniu, zastałem tam drugiego chłopca,
młodszego ode mnie. „Jak ci się podoba twój mały braciszek, Robercie? –
zapytał mnie ojciec. – Uściśnij mu rączkę!” Cóż to był za dzień! Pamiętam
wielkie zielone trawniki, choć szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co to
było za miejsce. Rzucałem piłkę do brata i kilka razy udało mu się ją
złapać. Ależ tańczył wtedy z radości! Nigdy tego nie zapomnę. Potem mu
pokazałem, gdzie trzeba stawiać nogi, aby się wspiąć na drzewo. Ojciec stał
na dole, żeby nas łapać, gdybyśmy zaczęli spadać. Byliśmy obaj zbyt
młodzi, aby wiedzieć, jaka nas dzieli różnica, lecz zacząłem ją sobie
uświadamiać, kiedy wróciliśmy do szkoły i wysiadłem z powozu, a oni
odjechali razem do miejsca zwanego domem. Nie wiem, co się później
wydarzyło. Nigdy więcej nie widziałem tego chłopca, chociaż wiem, jak się
nazywa, i wiem, że po nim przyszli następni bracia i siostry. Być może
ojciec nie powinien nas ze sobą poznawać i ktoś się o tym dowiedział.
A może po prostu zmienił zdanie. Bez względu na powód, nigdy więcej nie
widziałem brata. Przypuszczam, że mnie nawet nie pamięta, może nawet
nie wie o moim istnieniu. Tak wygląda moja historia rodzinna ze strony
ojca. W domu matki nie byłem całkiem obcy. Pozwalano mi na krótkie
odwiedziny w święta i wakacje. Dobrze je wspominam. Jej dom był zawsze
pełen gwaru, ruchu, śmiechu i miłości. Starała się być dla mnie dobrą
matką, na ile miała odwagę; wiele razy otaczała mnie ramieniem
i powtarzała, że mnie kocha, choć ja tak bardzo nie przywykłem do
podobnego traktowania, że język stawał mi kołkiem i nie umiałem
odwzajemnić jej czułości. Jej mąż również nie okazywał mi wrogości, ale
zawsze gdy przyjeżdżałem, strofował moich braci i siostry, aby uważały, co
mówią w mojej obecności. „Robert nie przywykł do takiego gałgaństwa”,
wołał, ilekroć spotkanie stawało się zbyt hałaśliwe. Nigdy nie chciałem
wyjeżdżać z tego domu. Zawsze miałem nadzieję, że kiedy przyjadę
następnym razem, będzie mi wolno zostać, i każdy wyjazd przynosił mi
wielkie rozczarowanie. Po jakimś czasie zacząłem zauważać, że z każdą
wizytą, zamiast coraz bardziej, staję się coraz mniej podobny do mojego
rodzeństwa. W końcu nadszedł czas, że moje wizyty, już i tak dosyć
rzadkie, ustały zupełnie. Nie nastąpiło to nagle. Nie padło ani jedno słowo,
że więcej się nie zobaczymy. Po prostu kilka razy do nich nie doszło, aż
wreszcie zrozumiałem, że to koniec. Granica oddzielająca mnie od sióstr
i braci zamieniła się w nieprzebyty mur. Gdy miałem siedemnaście lat,
matka przysłała wiadomość, prosząc, abym przyjechał. Umierała.
Pojechałem tam po długiej przerwie. Dom był znacznie mniejszy, niż go
pamiętałem. Wszedłem do jej sypialni, wypełnionej ludźmi. Moi bracia
i siostry siedzieli na łóżku lub klęczeli blisko niej na podłodze. Mogłem
poprosić, aby pozwolono mi podejść i wziąć ją za rękę, i gdyby była
przytomna i wiedziała o mojej obecności, na pewno bym to uczynił, lecz
było już na to za późno. Stałem tuż przy drzwiach, podczas gdy moje
rodzeństwo skupiało się wokół łóżka i kiedy wydała ostatnie tchnienie,
jedna z moich sióstr przypomniała sobie o mnie i powiedziała, że może
Robert by jej poczytał, „bo czyta tak pięknie”, więc przeczytałem kilka
wersetów z Biblii głosem białego człowieka, a kiedy skończyłem, nie
widziałem już powodu, żeby dłużej tam zostać. Wychodząc, spytałem
ojczyma, czy mogę w jakiś sposób pomóc, a on odparł: „Dziękuję, panie
Armstrong, umiem zadbać o swoje dzieci”. Do tej pory zawsze mówił do
mnie po imieniu, lecz przypuszczam, że wtedy stałem się już mężczyzną
i nadał mi to nazwisko, które wzięło się znikąd, z powietrza, nie należało do
żadnego z moich rodziców, tylko do mnie. Wziąłem udział w pogrzebie.
Przyjechał ze mną również mój ojciec. Urządził wszystko tak, że
wśliznęliśmy się po cichu i stanęliśmy na samym końcu, a potem
wyszliśmy, zanim inni żałobnicy odwrócili się do wyjścia.
Tutaj Robert umilkł. Ze stodoły wyszła kotka i spostrzegłszy go,
podbiegła, przystanęła trzy kroki od niego, po czym przysiadła na tylnych
łapach i ni stąd, ni zowąd wskoczyła mu na ramię.
– Cóż za widok – powiedziała Rita, kiedy zwierzę przycupnęło na
ramieniu swojego pana i zaczęło się ocierać pyszczkiem o jego policzek.
– To dość ekscentryczna i uczuciowa istotka – rzekł Robert
z uśmiechem.
Kiedy poszli dalej, kotka kołysała się niczym papuga na ramieniu
pirata.
– Tak więc, jak pani widzi, pani Sunday, w żadnym z domów moich
rodziców nie było dla mnie miejsca. I w żadnym sercu. I tak dochodzimy
do sedna. Wiem, jakie to uczucie być człowiekiem z zewnątrz. Proszę mnie
źle nie zrozumieć, to nie jest narzekanie, tylko wyjaśnienie, chociaż
mówiłem bardzo rozwlekle, zanim doszedłem do rzeczy. Proszę
o wybaczenie, są to sprawy, o których człowiek rzadko opowiada, a kiedy
to robi, czerpie z nich niejaką… jak mam to nazwać… przyjemność?
A przynajmniej ulgę, że może zrzucić kamień z serca.
Rita spojrzała mu w oczy i skinęła głową.
– Moi rodzice byli dobrymi ludźmi, panno Sunday. Oboje. Nie mam
wątpliwości, że kochali mnie tak bardzo, jak im na to pozwalał świat. Nie
wolno im było kochać mnie tak, jak by tego pragnęli. Zamożność
odizolowała mnie od rodzeństwa ze strony matki, kolor skóry zaś od dzieci
mego ojca. Byłem uciążliwym i kłopotliwym brzemieniem zarówno dla
ojczyma, jak i macochy. Mimo to jestem i zawsze byłem głęboko świadom,
że spotkało mnie w życiu wiele szczęścia. Nawet jeszcze zanim spotkałem
Bess, wiedziałem, że wygrałem szczęśliwy los na loterii. Jak pani widzi,
doskonale rozumiem, co znaczy nie mieć swojego miejsca na ziemi, tak
więc, kiedy urodził się Robin, ujrzałem w nim samego siebie, prawdę
mówiąc, bardziej niż w innych moich dzieciach, choć może się to wydać
dziwne. Są moje w takim sensie, jak to rozumie świat: krew z krwi i kość
z kości mojej i wszystkie je kocham nad życie. Kiedy na nie patrzę, widzę
w nich dzieci mojej mamy: widzę, jak się kochają i jak kochają rodziców.
Widzę, jakie życie im stworzyłem, i czerpię z tego ogromną przyjemność.
Lecz kiedy patrzę na Robina, który nie jest moim dzieckiem, nie w tym
samym sensie… to nieszczęście, które spotkało Bess, niezawinione…
widzę dziecko stojące na krawędzi, dziecko, które tak łatwo mogło wpaść
w przepaść między rodzinami. I zostać na zawsze stracone. Postanowiłem,
i to nie tego dnia, kiedy się urodził, lecz znacznie wcześniej, że będzie miał
w moim sercu szczególne miejsce. Że będę go hołubił i kochał tak, jak
potrzebuje i jak zasługuje na to każde dziecko. Pragnąłem, aby wiedział, że
zawsze znajdzie się dla niego miejsce w moim sercu. Jeśli bowiem jest coś,
czego nie potrafię znieść, to cierpienie dziecka.
Umilkł, a kiedy Rita spojrzała na jego twarz, zobaczyła policzki
lśniące od łez.
– Takie uczucia przynoszą panu chlubę – powiedziała. – Jest pan
najlepszym z ojców. To, co dzisiaj widziałam w pańskiej rodzinie,
utwierdza mnie w tym przekonaniu.
Robert patrzył przed siebie.
– Setki razy ten chłopiec złamał mi serce. I zrobi to jeszcze setki razy,
zanim dożyję końca swoich dni.
Zatrzymali się przy chlewie i Robert wyjął z kieszeni kilka żołędzi,
a wtedy natychmiast podeszło do niego kilka prosiąt. Rozdał żołędzie
przyjaźnie pochrząkującym zwierzętom, poklepał je po bokach i podrapał
za uszami.
W tym momencie pomachał na nich Daunt. Wrócił z Kolodiona ze
skończoną i oprawioną fotografią całej rodziny Armstrongów. Pokazał ją
Robertowi, a ten pokiwał głową i podziękował.
– Panie Daunt, chciałbym z panem porozmawiać o innej pańskiej
fotografii.
Wyjął z kieszeni małą ramkę i pokazał ją Ricie i Dauntowi.
– Świnia wróżbitka! – zauważyła Rita. – Kupił pan to na jarmarku.
– Owszem, panno Sunday – przyznał Robert ponuro. – Może pamięta
pani również, że na widok tej świni ogarnęło mnie wzruszenie. Panie
Daunt, ja znam tę lochę. Nazywa się Maud. Należała do mnie. – Wskazał
świnię chrupiącą żołędzie. – To jest jej córka, Mabel, a ta mała tam to jej
wnuczka, Matilda. Trzy lata temu bezszelestnie wyprowadzono ją z tego
chlewu i od tamtej pory nigdy więcej jej nie widziałem aż do dnia, kiedy
zwróciła moją uwagę pańska fotografia.
– Została skradziona?
– Skradziona… Porwana… Może pan to nazwać, jak chce.
– Tak łatwo ukraść świnię? Nie próbowałbym nawet ruszyć żadnej
z miejsca.
– Nie wiem, czemu nie protestowała. Świnie potrafią kwiczeć tak
głośno, że cały dom postawią na nogi. Na ziemi stąd aż do drogi znalazłem
czerwone plamy. W pierwszej chwili sądziłem, że to krew, lecz okazało się,
że to sok z malin. Maud uwielbiała maliny. Przypuszczam, że w ten sposób
wywabiono ją z chlewu.
Westchnął ciężko i wskazał róg fotografii.
– Co tu widzicie? Mnie się wydaje, że to cień. Długo mu się
przyglądałem i doszedłem do wniosku, że to może być cień osoby, która
odsunęła się na bok, kiedy robiono zdjęcie.
Daunt pokiwał głową.
– Ta fotografia ma prawie trzy lata, obawiam się, że po takim czasie
trudno sobie przypomnieć, kim była ta osoba. Możliwe nawet, że to wcale
nie był opiekun Maud, tylko jakiś przypadkowy przechodzień, lecz
pomyślałem, że jeśli ma pan dobrą pamięć, to może przypomni pan sobie
coś na temat właściciela tego cienia. – Robert popatrzył na fotografa
wzrokiem, w którym więcej było powątpiewania niż nadziei.
Daunt zamknął oczy i sięgnął do obrazów przechowywanych we
wspomnieniach. Fotografowanie w istocie wyostrzyło mu pamięć.
– Niski mężczyzna. Niższy od pani Sunday o jakieś osiem cali.
Drobnej budowy. Miał na sobie osobliwy płaszcz: za długi i za szeroki
w ramionach. Zastanawiałem się nawet, po co go nosi w taki słoneczny
letni dzień, kiedy wszyscy inni chodzą w samych koszulach. Wymyśliłem,
że może się wstydzi swojej mikrej postury i ma nadzieję, że to obszerne
ubranie omami ludzkie oko, aby uwierzyło, że w środku kryje się rosły
mężczyzna.
– Ale jak wyglądał? Był młody czy stary? Jasnowłosy czy ciemny?
Brodaty czy ogolony?
– Ogolony, z wąską brodą. To wszystko, co mogę o nim powiedzieć,
bo nosił kapelusz nasunięty tak nisko na twarz, że była prawie niewidoczna.
Robert Armstrong spoglądał na fotografię, jakby patrząc dość
intensywnie, mógł przebić wzrokiem ramkę i znaleźć za nią niskiego
nieznajomego.
– I to on miał ze sobą świnię?
– Tak. Mogę panu powiedzieć o tym człowieku jeszcze jedno, co może
się okazać ważne. Zapytałem go, czy zechciałby pozować obok świni do
zdjęcia, ale odmówił. Poprosiłem ponownie, a on drugi raz odmówił.
W świetle tego, co nam pan dzisiaj powiedział o kradzieży zwierzęcia, to,
że tak stanowczo nie chciał być fotografowany, wydaje się wielce
wymowne, prawda?
W tym momencie przybiegła najmłodsza córka Armstrongów, wołając,
że herbata jest gotowa. Poprosiła, żeby tata postawił jej bratanicę na ziemi,
i Robert spełnił jej życzenie. Po chwili obie dziewczynki – bratanica
i maleńka ciotka – pobiegły razem do domu; tylko starsza zwalniała kroku,
by młodsza mogła nadążyć.
– Proszę nam wybaczyć nieco nieformalną atmosferę, ale
przygotowaliśmy poczęstunek w kuchni – powiedział Robert. – Oszczędzi
nam to czasu i będziemy mogli jeść w roboczych ubraniach.
W domu rozstawiono duży stół, a na nim chleb, mięso oraz kilka
rodzajów ciasta. W powietrzu rozchodził się cudowny zapach pieczenia.
Starsze dzieci smarowały młodszym chleb masłem, a nowa dziewczynka
została posadzona na kolanach największego brata-wujka i dostała
najlepsze smakołyki. Robert Armstrong pilnował, aby zarówno goście, jak
i dzieci, mieli wszystko, czego potrzebowali, tak że na koniec całej
ceremonii częstowania, podawania i nakładania on jedyny pozostał
z pustym talerzem.
– Nałóż sobie, kochanie – przypomniała mu żona.
– Za chwilkę, Pip nie może dosięgnąć śliwek.
– Prędzej umrze z głodu, niż pozwoli, żeby dzieciom czegoś zabrakło
– zwróciła się Bess do Rity, podsuwając synowi śliwki, a drugą ręką
nakładając chleb i ser na talerz męża, który wyszedł właśnie z kuchni i za
drzwiami nalewał kotu mleko do miseczki.
Jedna z córek Armstrongów wypytywała Ritę o choroby i metody
leczenia, a była tak bystra i pojętna w tych sprawach, że Rita odwróciła się
do Bess i rzekła:
– Macie w domu urodzoną pielęgniarkę.
Z kolei na drugim końcu stołu dzieci zasypywały Daunta pytaniami na
temat fotografii, jego łodzi oraz kwadrycykla.
Kiedy na stole zostały tylko okruszki, Daunt zauważył, że
w pomieszczeniu zrobiło się jaśniej, i wystawił głowę za drzwi.
– Czy w ciemni jeszcze wszystko jest rozłożone?
Rita skinęła głową.
– Czy w takim razie moglibyśmy w pełni wykorzystać takie dobre
światło? Panie Armstrong, może zdjęcie farmera przy pracy? Czy pański
koń ustoi bez ruchu przez dziesięć sekund?
– Przy mnie ustoi.
Przyprowadzono na podwórze Flotkę i podczas gdy Daunt obserwował
niebo, Robert osiodłał i dosiadł konia.
– Co się stało z tą młodą kotką? Dokąd poszła?
Znaleziono kotkę i posadzono ją mruczącą na ramieniu pana. Widząc
to, dzieci, które już poznały prawidła fotografii, pobiegły przyprowadzić
psa. Przyjazna stara suka pozwoliła się usadzić obok końskich kopyt
i wyprostowana, patrzyła prosto w obiektyw aparatu niczym
najposłuszniejsza w świecie modelka. Kiedy wszystko było gotowe, Robert
nagle aż podskoczył w siodle.
– Matilda! – wykrzyknął. – Nie możemy pominąć Matildy!
Jego średni syn obrócił się na pięcie i pognał w stronę chlewu.
Tymczasem na niebie chmura, która dotąd wisiała bez ruchu, zaczęła
powoli płynąć w ich kierunku. Daunt obserwował jej powolny ruch
i niespokojnie oglądał się za róg, gdzie zniknął chłopiec. Kiedy chmura
zaczęła nabierać prędkości, otworzył usta i zaczął:
– Myślę, że powinniśmy…
W tym momencie chłopiec pojawił się z powrotem. Biegł co sił
w nogach, trzymając coś pod pachą, wreszcie dopadł do ojca i podał mu
wiercące się różowe stworzenie.
Chmura zbliżała się coraz szybciej.
– Nic nie może się poruszać przed obiektywem.
– Ona się nie będzie ruszać, jeśli jej powiem – odparł Robert.
Podniósł prosiaka do twarzy i wymamrotał mu coś do ucha. Kotka
podsłuchiwała, przekrzywiwszy łepek. Robert wcisnął sobie świniaka pod
pachę i cała scenka – człowiek, koń, pies, kot i prosiak – zastygła
w idealnym bezruchu na całych piętnaście sekund.
*

Rita czekała w kuchni razem z Bess, podczas gdy chłopcy pomagali


Dauntowi przenieść ekwipunek z powrotem na Kolodiona. Pani Armstrong
zerkała raz po raz na fotografie, a Rita spoglądała jej przez ramię. Na
portrecie dziewczynka siedziała na kolanach jednej ze starszych córek,
a wokół nich pozostała piątka dzieci nie potrafiła powstrzymać uśmiechów
i promieniała do aparatu. Najmłodsza członkini rodziny wpatrywała się
w obiektyw, ale na czarno-białej odbitce jej oczy, które w rzeczywistości
tak zdumiewająco zmieniały kolor od zielonego poprzez błękitny, brunatny
do szarego, zostały poskromione i sprowadzone do jednego odcienia. Ritę
zaniepokoił wyraz jej twarzy, tak samo jak zaniepokoiła ją fotografia na
łodzi. Dziecko wyglądało na zrezygnowane i zamknięte w sobie, co na
żywo mniej rzucało się w oczy.
– Czy ona jest szczęśliwa, Bess? – spytała z powątpiewaniem. – Jesteś
matką, co o tym myślisz?
– Czy ja wiem? Bawi się z innymi i biega. Ma apetyt i wygląda
zdrowo. Lubi chodzić nad rzekę i najstarsze dzieci zabierają ją tam
codziennie na spacer, żeby mogła się pochlapać w wodzie. – Słowa Bess
mówiły jedno, lecz głos sugerował co innego. – Po południu robi się
zmęczona. Bardziej, niż powinna. Jakby wszystko kosztowało ją dwa razy
więcej sił niż inne dzieci. Światło w niej gaśnie i maleństwo robi się ledwie
żywe, ale zamiast spać, zaczyna płakać. Nie jestem w stanie zrobić nic,
żeby ją pocieszyć.
Bess dłubała palcami przy przepasce.
– Jak twoje oko? – spytała Rita. – Czy mogę ci jakoś pomóc? Jestem
pielęgniarką, chętnie je obejrzę.
– Dziękuję, ale nie trzeba. Dawno temu machnęłam na nie ręką. Nie
dokucza mi, dopóki nie patrzę nim na ludzi.
– Czemu nie możesz patrzeć nim na ludzi, na miłość boską?
– Bo czasem nie podoba mi się to, co widzę?
– Co takiego widzisz?
– To, jacy są naprawdę. Kiedy byłam dziewczynką, myślałam, że
wszyscy potrafią zaglądać w serca innych ludzi. Nie zdawałam sobie
sprawy, że to, co widzę, jest dla innych niedostępne. Ludzie nie lubią
odsłaniać swojego prawdziwego wnętrza… kilka razy napytałam sobie
przez to biedy. Od tamtej pory nauczyłam się zachowywać te rzeczy dla
siebie. Rozumiałam tylko tyle, ile mogła rozumieć osoba w moim wieku.
Była to zapewne jakaś forma obrony, lecz w miarę jak dorastałam, coraz
mniej mi się to podobało. Nadmiar wiedzy potrafi być ciężarem. Kiedy
miałam piętnaście lat, uszyłam sobie pierwszą przepaskę i od tamtej pory
jej nie zdejmuję. Oczywiście wszyscy myślą, że wstydzę się swojego oka.
Myślą, że ukrywam przed nimi swoją brzydotę, ale tak naprawdę to ich
brzydotę ukrywam przed sobą.
– Cóż za wyjątkowa zdolność! – powiedziała Rita. – Zaintrygowałaś
mnie. Czy od tamtej pory zdejmowałaś kiedyś przepaskę?
– Dwa razy. Lecz teraz, od kiedy przybył nam nowy członek rodziny,
coraz częściej myślę, żeby to zrobić. Mam ochotę zdjąć przepaskę, żeby ją
zobaczyć.
– Żeby się dowiedzieć, kim jest?
– Tego się nie dowiem. Dowiem się tylko, jakie to uczucie nią być.
– Możesz się przekonać, czy jest szczęśliwa?
– Tak. – Bess popatrzyła na nią niepewnie. – Mam to zrobić?
Obie kobiety wyjrzały przez okno na dziewczęta bawiące się z kotem.
Córki Armstrongów uśmiechały się i śmiały, machając sznurkiem
kociakowi, który do niego skakał. Dziewczynka patrzyła na ich żarty
obojętnie. Od czasu do czasu próbowała się uśmiechać, lecz wydawało się,
że ją to męczy, aż w końcu zaczęła trzeć oczka.
– Tak – odparła Rita.
Pani Armstrong wyszła na podwórze i wróciła z małą. Rita wzięła ją
na kolana, a Bess usiadła naprzeciwko nich. Odwróciła głowę, przełożyła
przepaskę na drugie oko i dopiero kiedy była gotowa, skierowała na
dziewczynkę spojrzenie swego dalekowzrocznego oka.
I aż jej zaparło dech. Zasłoniła dłonią usta.
– O nie! Biedactwo, jest taka zagubiona! Chce wrócić do domu, do
tatusia. Biedne maleństwo! – Chwyciła dziewczynkę i kołysząc ją, starała
się utulić dziecko tak mocno, jak mogła. – To nie jest jej miejsce – zwróciła
się do Rity nad jego głową. – Musisz ją zawieźć z powrotem do
Vaughanów. Zabierz ją dzisiaj do domu!
Prawda, kłamstwa i rzeka

– Co twoja wiedza medyczna podpowiada ci na temat Widzącego Oka


pani Armstrong? – spytał Daunt, siedząc przy sterze.
– To ty jesteś specjalistą od optyki. Jakie jest twoje zdanie?
– Nie ma takiego oka, ludzkiego ani mechanicznego, które potrafi
zobaczyć duszę dziecka.
– A jednak proszę. Wieziemy dziecko do Vaughanów, kierując się
wyłącznie reakcją Bess. Zaufaliśmy jej.
– Czemu zaufaliśmy czemuś, w co oboje nie wierzymy?
– Nie powiedziałam, że w to nie wierzę.
– Rito!
– Może to jest tak: Bess zachorowała w dzieciństwie i kalectwo
odizolowało ją od innych dzieci. Miała więcej okazji do obserwacji i więcej
czasu na rozważanie tego, co zaobserwowała. Nauczyła się doskonale
oceniać ludzkie charaktery, nauczyła się, co to znaczy żyć obok ludzi
i wiedzieć o nich więcej niż oni sami. Lecz takie głębokie rozumienie ludzi,
ich smutków, pragnień, uczuć i intencji, musi być męczące. Dar stał się dla
niej ciężarem, wmówiła sobie, że to przez jej chore oko, i nałożyła na nie
zasłonę. Była już prawie pewna, że dziecko nie jest szczęśliwe. Sama to
podejrzewałam. Myślę, że i ty również.
Daunt pokiwał głową.
– Ma duże doświadczenie w wychowywaniu dzieci. Kiedy zdjęła
przepaskę, pozwoliła sobie zobaczyć to, co już wiedziała.
– A my ufamy jej osądowi, dlatego zabieramy dziecko z powrotem do
Buscot Lodge.
Dziewczynka na pokładzie trzymała się za reling i patrzyła w wodę.
Na wszystkich zakrętach podnosiła wzrok i lustrowała każdą łódź
znajdującą się w zasięgu wzroku, potem powracała do obserwacji rzeki.
Zdawała się nie patrzeć na powierzchnię, zmąconą przez Kolodiona
i nieprzejrzystą, lecz w głąb, może nawet jeszcze dalej.
Przybyli do pomostu w Buscot Lodge i przycumowali. Daunt zestawił
dziecko na ziemię. Bez zdziwienia i bez pośpiechu dziewczynka rozpoznała
drogę i poprowadziła ich w stronę domu.
Pokojówce aż dech zaparło na ich widok, natychmiast wprowadziła
ich prosto do salonu.
Kiedy weszli, Vaughanowie siedzieli razem na kanapie; Anthony
trzymał dłoń na brzuchu żony. Spostrzegłszy ruch w drzwiach, oboje
podnieśli wzrok. Na zapłakanej twarzy mężczyzny widać było ślady
potężnych emocji, Helena siedziała pobladła z rozszerzonymi oczami. Rita
i Daunt płynęli do Buscot Lodge z poczuciem, że zwiastują rodzinie wielkie
wydarzenie, tymczasem od progu z zakłopotaniem stwierdzili, że wkroczyli
w sam środek innych doniosłych wydarzeń rozgrywających się w domu
Vaughanów. Przed chwilą w tym pokoju doszło do czegoś przełomowego
i tak śmiertelnie poważnego, że powietrze aż drżało od świadomości, że od
tej pory nic już nie będzie takie samo.
Na widok dziecka Vaughan podniósł się z kanapy. Zrobił krok, potem
drugi, a następnie pobiegł do drzwi i porwał dziewczynkę w objęcia.
Odsunął ją od siebie na odległość ramion, jakby nie mógł uwierzyć, że tu
jest, po czym posadził ją na kolanach żony. Helena obsypała małą
pocałunkami, powtarzając dziesiątki razy „kochanie”, i oboje z mężem
jednocześnie śmiali się i płakali.
Daunt odpowiedział na pytania, których Vaughanowie nie zadali
z powodu nadmiaru emocji.
– Fotografowaliśmy dzisiaj Armstrongów. Oni są pewni, że to nie jest
Alice. Mówią, że miejsce dziewczynki jest tutaj.
Anthony i Helena wymienili milczące spojrzenia. Kiedy odwrócili się
ponownie do Rity i Daunta, powiedzieli chórem:
– To nie jest Amelia.

Siedzieli nad brzegiem wody. Takie historie lepiej opowiadać nad


rzeką niż w salonie. W pomieszczeniach słowa piętrzą się, uwięzione przez
ściany i sufity. Ciężar tego, co zostało powiedziane, przytłacza rzeczy,
których jeszcze nie powiedziano, i może je zdusić w zarodku. Nad rzeką
powietrze niesie opowieść w podróż, każde zdanie odpływa i robi miejsce
dla następnego.
Dziecko zdjęło buciki i w płytkiej wodzie zajmowało się jak zawsze
swoimi sprawami wśród kamyków i patyczków. Od czasu do czasu
przerywało, aby popatrzeć w dół i w górę rzeki, a tymczasem Anthony
Vaughan opowiedział Ricie i Dauntowi to, co jakiś czas wcześniej
opowiedział żonie, a przed nią pani Constantine.
Kiedy skończył i umilkł, odezwała się Helena:
– Wiedziałam, że ona nie żyje. Tamtej nocy, kiedy wrócił bez niej, już
o tym wiedziałam. Miał to wymalowane na twarzy. Ale nie potrafiłam tej
wiedzy znieść, a ponieważ tego nie powiedział, udawaliśmy przed sobą, że
tak nie jest. To był rodzaj zmowy. Zbudowaliśmy fałszywe życie, które nas
prawie zniszczyło. Bez prawdy nie mogliśmy przeżyć żałoby. Bez prawdy
nie mogliśmy się nawzajem pocieszać. W końcu tak mnie udręczyła
zwodnicza nadzieja, której się trzymałam, że byłam gotowa się utopić.
Wtedy zjawiła się dziewczynka, a ja rozpoznałam w niej Amelię.
– Byliśmy szczęśliwi – dodał Anthony. – A raczej Helena była
szczęśliwa, a ja się cieszyłem, patrząc na jej szczęście.
– Kłamstwo Anthony’ego było większe, ale nie tak wytrwałe jak moje.
Karmiłam się widokiem dziewczynki. Zagrzebałam głęboko bolesną
prawdę i widziałam tylko ją.
– Dopóki pani Eavis nie powiedziała „Dzień dobry, Alice!”.
– Nie, to nie pani Eavis wszystko zmieniła, tylko ty, Rito.
– Ja?
– Powiedziałaś, że przyjdzie na świat drugie dziecko.
Rita przypomniała sobie tamtą chwilę.
– Odpowiedziałaś „Ach”, a potem znowu „Ach”.
– Jedno „Ach” dla nowego dziecka. Drugie dla świadomości, która
spłynęła na mnie razem z tą wiadomością: że ta dziewczynka nie wyszła
z mojego łona. Wtedy zrozumiałam, że to nie jest Amelia. Mimo że tęsknię
za nią tak, jakby nią była. Zwróciła mi życie, a mężowi mnie i kocham to
nasze małe tajemnicze dziecko, kimkolwiek jest. Odmieniła nas.
Opłakiwaliśmy Amelię i będziemy jeszcze płakać. Czekają nas rzeki
wylanych łez. Ale pokochaliśmy to maleństwo jak własną córkę i będzie
siostrzyczką dla dziecka, które się urodzi.
Ruszyli z powrotem w stronę domu, przodem Vaughanowie
z dziewczynką, która nie była ani Amelią, ani Alice. Sprawiała wrażenie,
jakby zaakceptowała powrót do Buscot Lodge tak, jak wcześniej
zaakceptowała opuszczenie tego domu.
Rita i Daunt zostali nieco w tyle.
– Niemożliwe, żeby była siostrą Lily – powiedział Daunt półgłosem. –
To jedno jest pewne.
– W takim razie kim ona jest?
– Dzieckiem niczyim. A skoro tak, może zostać u Vaughanów.
Kochają ją. Będzie jej z nimi dobrze.
W jego głosie zabrzmiała nuta, którą Rita rozpoznała, ponieważ ta
sama tęsknota rosła w jej piersi. Przypomniała sobie noc Pod Łabędziem,
kiedy zasnęła na krześle, nasłuchując oddechu Daunta. Dziewczynka spała
jej na kolanach, a jej pierś unosiła się i opadała razem z jej własnym
oddechem. Mogłabym ją zatrzymać, spłynęła wtedy na nią myśl i od tamtej
pory nigdy jej nie opuściła. Ale to niemożliwe. Była niezamężną, pracującą
kobietą. Dom Vaughanów był znacznie lepszym miejscem dla dziecka.
Musi się zadowolić miłością na odległość.
Wzięła krótki oddech, wypuściła powietrze i z determinacją zaczęła
myśleć o czymś innym. Zastanawiała się nad wnioskami płynącymi z tego,
co im przed chwilą powiedzieli Vaughanowie, i półgłosem podzieliła się
swoimi refleksjami z Dauntem.
– Ludzie, którzy porwali Amelię… – zaczęła.
– …zabili ją – dokończył takim samym półszeptem.
– To nie powinno im ujść na sucho. Ktoś musi coś na ten temat
wiedzieć.
– Zawsze ktoś coś wie. Tylko kto? I co takiego wie? I czy zna wagę
tego, co wie?
Nagle Daunt aż się zatrzymał, uderzony nagłą myślą.
– Może być pewien sposób… – powiedział, drapiąc się z wahaniem po
głowie.
Dogonili Vaughanów i Daunt wyłożył im swój pomysł.
– Czy to może zadziałać? – spytała Helena.
– Tego się nie da przewidzieć.
– Dopóki nie spróbujemy – dokończył Anthony.
Wszyscy czworo stali przed wejściem do domu. Pani Clare, która
usłyszała, że nadchodzą, otworzyła drzwi, lecz ponieważ nikt się nie
poruszył, zamknęła je z powrotem.
– Więc jak? Zrobimy to, co zaproponował Daunt? – spytała Rita.
– Nie przychodzi mi do głowy żaden inny sposób – odparła Helena.
Anthony odwrócił się do fotografa.
– Od czego zaczynamy?
– Od smoków z Cricklade.
– Smoków? – Anthony popatrzył na niego stropiony, lecz Helena
domyśliła się, co miał na myśli.
– Ruby i jej babcia! – zawołała.
Smoki z Cricklade

Cricklade jest miastem nafaszerowanym opowieściami. Kiedy mijali


kościół, Daunt opowiedział Ricie kilka z nich.
– Według legendy – odezwał się, kiedy jechali kwadrycyklem przez
miasto, obładowani całym sprzętem fotograficznym – jeśli ktoś
nieszczęśliwie spadnie z tutejszej wieży, żałobę jego przyjaciół i rodziny
uśmierzy kamienny posąg ich ukochanego, który wyrośnie spontanicznie
spod ziemi w miejscu, w którym upadł. Żałuję, że mam nikłe szanse
sfotografowania tego niezwykłego zjawiska.
Nie zatrzymali się jednak przed kościołem, lecz pojechali dalej na
północ i na drodze wychodzącej z miasta w kierunku Down Ampney
wypatrywali domu ze strzechą i ulami.
– Musisz z nim pojechać, proszę – błagała Ritę Helena. – Daunt
niczego od Ruby nie wyciągnie. Tylko tobie może zaufać. Wszyscy ci ufają.
I właśnie siedziała między skrzyniami upakowanymi za plecami
Daunta i podskakując na wybojach wiejskich dróg, rozglądała się na boki.
– Tam. – Wskazała dachy uli wystające znad żywopłotu.
Przez ogród chwiejnym krokiem szła w stronę uli siwowłosa kobieta.
Na dźwięk powitania Rity skierowała w jej stronę przezroczyste oczy.
– Kim pani jest? Czy ja panią znam?
– Nazywam się Rita Sunday. Przyjechałam, żeby kupić miód. Pani
pewnie nazywa się Wheeler. Jest ze mną pan Daunt, fotograf. Przygotowuje
książkę i chciałby z panią porozmawiać na temat smoków.
– Książkę? Nic o tym nie wiem… Lecz mogę wam opowiedzieć
o smokach. Może i mam dziewięćdziesiąt lat, ale pamiętam, jakby to było
wczoraj. Wejdźcie. Usiądźcie tutaj, zjemy chleb z miodem i będziecie
pytać, o co chcecie.
Usiedli na ławce w ocienionym kącie ogrodu, a kobieta podeszła do
drzwi i przez chwilę rozmawiała z kimś, kto znajdował się w domu. Kiedy
wróciła, opowiedziała im o smokach.
Miała trzy albo cztery latka, kiedy do tego właśnie domu przyleciały
smoki. Widziano je wtedy w Cricklade pierwszy raz od stu lat i od tamtej
pory ani razu się nie pokazały. Jest ostatnią żyjącą osobą w Cricklade, która
je widziała. Zbudziły ją tamtej nocy kaszel i pieczenie w gardle. Ujrzała
dziurę w dachu, gdzie powinna być strzecha.
– Wstałam z łóżka i podeszłam do drzwi, ale słyszałam za nimi smoki
ryczące na schodach, więc nie ośmieliłam się ich otworzyć. Zbliżyłam się
do okna i zobaczyłam tatę, który zaglądał do środka. Wspiął się na drzewo
za oknem, chociaż po gałęziach pełzły płomyki ognia i w każdej chwili
mogły stanąć w płomieniach. Wybił nogą szybę, sięgnął do środka i wziął
mnie na ręce. Z trudem gramolił się ze mną na dół, a kiedy w końcu się
udało, sąsiedzi wyjęli mnie z jego ramion, położyli na ziemi i zaczęli mnie
turlać w jedną i w drugą stronę. Nie miałam pojęcia, co robią! Okazało się,
że moja koszulka nocna zajęła się ogniem, a ja nawet tego nie zauważyłam.
Rolowali mnie po ziemi, żeby zdusić płomienie.
Kobieta mówiła spokojnym głosem, jakby wydarzyło się to tak dawno,
że wspomnienia należały do innej osoby. Od czasu do czasu, kiedy
zadawali pytania, jej szczere jasne oczy zwracały się w stronę osoby, która
do niej mówiła, choć było oczywiste, że jej nie widzi. Szczupła dziewczyna
o ściągniętej bladej twarzy przyniosła tacę i wyłożyła kromki chleba,
naczynie z masłem oraz słoik miodu z łyżką. Bez uśmiechu skinęła
gościom głową i nie podnosząc wzroku, wróciła do domu.
– Posmarować pani chleb masłem? – zapytała Rita.
– Dziękuję, moja droga – odparła pani Wheeler. – Moja babcia
trzymała miód tam – wskazała głową kamienny, wolno stojący budyneczek
– w ogromnej kadzi. Zdjęła z niego pokrywę, i wsadziła mnie golusieńką
do środka i siedziałam tam do rana. Tego roku nie było miodu na sprzedaż,
bo nikt go nie chciał jeść po tym, jak przesiedziałam w nim całą noc
zanurzona po szyję.
– I widziała pani smoki? Te, które słychać było za drzwiami? Ile bym
dał, żeby móc sfotografować smoka. Zostałbym prawdziwym bogaczem!
Kobieta wybuchła śmiechem.
– Gdybyś zobaczył smoki, synku, miałbyś ważniejsze rzeczy do
roboty, niż stać i robić im fotografie! Pewnie, że je widziałam. Siedziałam
w miodzie i patrzyłam, jak odlatują. Setki ich były. – Spoglądała w górę,
jakby nadal je widziała. – Wyobraźcie sobie wielkie latające węgorze,
a zobaczycie je, wypisz wymaluj. Nie miały oczu ani uszu, a przynajmniej
ja ich nie zauważyłam. Ani łusek, ani nawet skrzydeł jak się patrzy.
W ogóle nie przypominały smoków, jakie widywałam na obrazkach. Były
długie, ciemne, lśniące i szybkie. Wiły się i skręcały i całe niebo było ich
takie pełne, że wyglądało, jakby człowiek patrzył na rondel z wrzącym
atramentem. I jak wam smakuje mój miód?
Skończyli jeść, a staruszka dalej wspominała noc, kiedy zjawiły się
smoki.
– Patrzcie tam! – Wskazała ręką dach. – Ja ich już nie widzę, oczy mi
niedomagają, ale wy je możecie zobaczyć. Czarne ślady nad oknem.
Rzeczywiście tuż pod strzechą zobaczyli plamy osmalonego drewna.
– To by była ładna fotografia – zauważył Daunt. – Pani siedząca tutaj,
obok uli, a w tle ślady po pożarze. Zmieści się również fragment nieba,
gdzie latały smoki.
Babcia Wheeler nie bardzo się wzbraniała przed pozowaniem,
a podczas gdy Daunt rozstawiał aparat, Rita kontynuowała rozmowę.
– Musiała się pani paskudnie poparzyć.
Stara kobieta podwinęła rękaw i pokazała lewe ramię.
– Tak wygląda cały mój tył, od szyi do pasa. Wielkie połacie skóry
jasne, napięte i bez jednej zmarszczki.
– To niezwykłe – stwierdziła Rita. – Takie rozległe poparzenia. I nie
miała pani potem kłopotów?
– Skądże.
– To dzięki miodowi, prawda? Ja też używam miodu na poparzenia
moich pacjentów.
– Jest pani siostrą?
– Tak. I akuszerką. Pracuję kilka mil stąd, w Buscot.
Staruszka aż podskoczyła.
– W Buscot?
Zapadło milczenie. Rita przełknęła kawałek chleba z miodem
i czekała, aż staruszka zacznie ostrożnie drążyć temat.
– A może słyszała pani o dziecku, które dwa lata temu zaginęło…
– O Amelii Vaughan?
– Tak, o niej. Powiadali, że wróciła, a teraz słyszę, że może to jednak
nie ona. I co tam teraz o tym mówią? Amelia to czy nie Amelia?
– Pojawiła się kobieta, która rozpoznała w niej inną dziewczynkę, lecz
tamta rodzina doszła do wniosku, że to jednak nie jest ich dziecko, więc
mała wróciła do Vaughanów. Nikt nie wie, kim naprawdę jest, ale na pewno
nie Amelią.
– Nie Amelią! Och, miałam nadzieję… Dla Vaughanów, ale i dla mojej
rodziny. Moja wnuczka opiekowała się dzieckiem Vaughanów. Kiedy
znikło, kłopotom nie było końca. Ludzie wygadywali na nią niestworzone
rzeczy. Ci, co ją znają, nie wierzą w ani jedno słowo, ale wielu słuchało
tylko plotek i tak ją widzieli. Dziewczyna pragnęła jedynie poznać miłego
mężczyznę i założyć własną rodzinę, niewielu jednak mężczyzn chce mieć
do czynienia z kimś zamieszanym w taką historię! Zadręczała się,
biedaczka. Nie mogła spać, prawie nie jadła. Bała się wyściubić nos
z chałupy, żeby ktoś jej czegoś nie przygadał, czasem całymi dniami nie
wychodziła z pokoju. Przez długie miesiące nie słyszałam, żeby się
roześmiała… Potem rozeszła się wieść, że dziewczynka wróciła! Rzeka ją
oddała, powiadają. Ci, co plotkowali na Ruby, musieli się gryźć w języki.
Los zaczął się odwracać. Ruby pomału wyjrzała ze skorupy. Dostała nawet
pracę, pomagała w szkole, gdzie się uczyła. I kolory jej ździebko wróciły,
znowu zainteresowała się życiem. Czasem wieczorami wychodziła
z innymi paniami ze szkoły i przechadzała się po ulicach i nie mogłam jej
tego zabronić po tym wszystkim, co przeszła. Czemu miałaby nie zabawić
się jak inni młodzi? Poznała Ernesta. Zaręczyli się. Mieli wziąć ślub
w lipcu. Ale po nocy świętojańskiej jakaś zazdrosna dziewucha wzięła ją na
bok i nagadała jej na ucho, że dziewczynka, którą znaleźli w Buscot, to
jednak nie jest Amelia i że zaginione dziecko jest nadal zaginione. I cały
młyn zaczął się od nowa. Na Ruby znowu padły podejrzenia. Następnego
dnia odwołała ślub. „Jak mogę wyjść za mąż i mieć dzieci, kiedy wszyscy
wygadują na mnie takie rzeczy? Że nie wolno mi ufać, że nie powinnam
zostać matką. To byłoby nieuczciwe wobec Ernesta. Zasługuje na lepszą
żonę”. W tym guście. Ernest robił, co w jego mocy, żeby ją przekonać.
Chłopak nie słucha plotek. Mówi, że ślub został tylko odłożony i zaręczyny
są nadal ważne, ale Ruby nie chce go widywać, chociaż on przychodzi tu
codziennie, żeby o nią pytać. W szkole powiedzieli, że powinna odejść,
i teraz nie wychyla nosa poza ogród.
Babcia Wheeler westchnęła.
– Liczyłam na lepsze wieści, a wy tylko potwierdziliście to, co
słyszałam. – Zaczęła dźwigać swoje stare kości. – Mogę wam przynieść ten
miód, póki czekacie.
– Niech pani jeszcze usiądzie – powstrzymała ją Rita. – Znam
Vaughanów. Ufają Ruby. Wiedzą, że nie zrobiła nic złego.
– To już coś – odparła stara kobieta, siadając. – To dobrzy ludzie.
Nigdy nie powiedzieli na nią złego słowa.
– Państwo Vaughan pragnęliby z całego serca odkryć prawdę na temat
porwania. Skoro pani wnuczka nie miała z tym nic wspólnego, to zrobił to
ktoś inny i powinien zostać pociągnięty do odpowiedzialności. Gdyby
udało się znaleźć sprawcę, Ruby odzyskałaby dobre imię.
Smocza wieszczka pokręciła głową.
– Próbowali już wtedy i niczego nie znaleźli. Moim zdaniem to byli
Cyganie, teraz się już ich nie złapie.
– Lecz gdyby spróbować nowej metody? – powiedziała Rita.
Staruszka ze zdziwieniem podniosła na nią szkliste oczy.
– Wierzę we wszystko, co mi pani powiedziała na temat Ruby –
ciągnęła Rita – ponieważ słyszałam to już wcześniej od Vaughanów. To by
było bardzo niesprawiedliwe, gdyby nie wyszła za mąż, nie miała dzieci,
których tak bardzo pragnie i dla których na pewno byłaby dobrą matką.
Proszę mi powiedzieć: gdyby znalazł się sposób wydobycia prawdy na
światło dzienne, ujawnienia sprawców i oczyszczenia dobrego imienia
Ruby, pomogłaby nam? Czy zgodziłaby się odegrać w tym rolę?
Oczy kobiety powędrowały niepewnie w bok. W tym samym
momencie otworzyły się drzwi domu i wyszła z nich ta sama
wymizerowana dziewczyna, która przyniosła im chleb i miód.
– Co bym miała zrobić?

Podczas gdy Daunt ustawiał babcię Wheeler pod nadprożem domu,


osmalonym przez smoczy ogień, tak, aby widać było również ule, Rita
i Ruby siedziały pochylone ku sobie głowami i pielęgniarka wyjaśniała
dziewczynie plan.
Kiedy skończyła, Ruby wytrzeszczyła na nią oczy.
– Ależ to czary!
– Nie, ale tak to będzie wyglądało.
– I to zmusi ludzi do powiedzenia prawdy?
– Możliwe. Jeśli ktoś coś wie, czego dotąd nie powiedział, ponieważ
nie zdawał sobie sprawy, że to ma znaczenie, to może zadziałać. Jeśli jest
ktoś taki i dopisze nam szczęście, powinno się udać.
Ruby spuściła wzrok na obgryzione paznokcie i pobielałe kłykcie,
które zaciskała mocno na kolanach. Rita więcej jej nie przekonywała,
zostawiła ją sam na sam z własnymi myślami. Dłonie dziewczyny skręcały
się i wyginały nerwowo palce, aż w końcu znieruchomiały.
– Co mam zrobić? Nie umiem tak czarować.
– Nie będziesz musiała czarować. Wystarczy, że mi powiesz, kto cię
tamtej nocy namówił do wyjścia z Buscot Lodge.
Podczas rozmowy w oczach Ruby błyszczała słaba iskierka nadziei.
Teraz usta jej zadrżały i iskierka zgasła. Spuściła głowę i ukryła twarz
w dłoniach.
– Nikt! Powtarzałam to w kółko, a oni nie chcieli mi wierzyć. Nikt
mnie nie namówił!
Rita ujęła dłonie dziewczyny i łagodnym gestem odjęła je od
zapłakanej twarzy. Ścisnęła je delikatnie i popatrzyła jej w oczy.
– Więc po co wyszłaś na dwór?
– Nie uwierzyłaby pani. Nikt by mi nie uwierzył. Nazwaliby mnie
głupią kłamczuchą.
– Ruby, nie mam wątpliwości, że jesteś uczciwą dziewczyną. Jeśli
u podłoża tego wszystkiego leży coś niewiarygodnego, to ja jestem
odpowiednią osobą, której możesz to powiedzieć. Co dwie głowy, to nie
jedna, razem zdołamy to rozgryźć.
Lata, które upłynęły od porwania, wysuszyły Ruby na wiór. Była
chuda, blada, a pod oczami miała ciemne sińce. Nie chciało się wierzyć, że
jeszcze nie skończyła dwudziestu lat. Kiedy rozeszła się wieść
o odnalezieniu Amelii, zaświtała przed nią nowa przyszłość i wkrótce
zaowocowała zaręczynami. Teraz przyszłość ta ponownie legła w gruzach.
Na twarzy dziewczyny nie widać było ani cienia wiary, że Rita może jej
pomóc. Lecz chociaż wątpiła, by z wyjawienia prawdy mogło wyniknąć coś
dobrego, osiągnęła stadium, w którym zwyczajnie brakowało jej sił, aby
dłużej się opierać. Zwiesiła ramiona i głuchym głosem, u krańca sił,
opowiedziała swoją historię.
Studnia życzeń

W Kelmscott znajdowała się studnia życzeń. Uważano, że ma


wieloraką magiczną moc, a między innymi leczy wszystkie znane choroby,
a na dodatek pomaga rozwiązywać rozmaite małżeńskie i rodzinne rozterki.
Wiarę w jej moc podsycała jedna unikalna i dająca się sprawdzić
właściwość: bez względu na pogodę i porę roku woda w studni
w Kelmscott była zawsze lodowato zimna.
Prosty kamienny krąg i drewniane zadaszenie przedstawiały niezwykle
malowniczy widok i Daunt już wiele razy je fotografował. Wiosną studnia
zyskiwała piękne tło w postaci piany kwitnącego głogu. Latem po słupkach
wspinały się pnące róże. Trzecią fotografię zrobił, kiedy prezentowała się
uroczo w zimowej czapie śniegu. Do kompletu brakowało mu tylko
jesiennego portretu.
– Zatrzymajmy się – zaproponował, wskazując studnię otoczoną
wieńcem zieleni, obwieszoną przez okolicznych mieszkańców wstążkami
i słomianymi ozdóbkami. – Mamy doskonałe światło.
Rozstawił aparat i wrócił na Kolodiona, żeby przygotować płytkę,
a tymczasem Rita kręciła się przy studni. Wyciągnęła wiadro wody
i sprawdziła temperaturę. Tak jak mówiła legenda, lodowata woda aż
szczypała w palce.
Po powrocie Daunt wsunął do aparatu płytkę. Od dłuższego czasu nie
fotografował Rity i oboje wiedzieli dlaczego. Sesje fotograficzne były
wyjątkowo intymnym aktem. Aby dobrać odpowiednią pozę, musiał
ujmować jej twarz dłońmi i przechylać ją w jedną lub drugą stronę, a Rita
obserwowała, jak przygląda się potokom i rozlewiskom światła między
konturami jej rysów. Kiedy znalazł odpowiednie ułożenie, ich spojrzenia
krzyżowały się bez słowa, zanim ją puścił, aby wrócić do aparatu.
W trakcie naświetlania, kiedy ukrywał się pod czarną zasłoną, a dookoła
wszystko zamierało w ciszy i bezruchu, Rita nadal czuła łączący ich
intensywny kontakt i wszystko, czego nie wypowiedziała słowami,
wyrażało się w jej spojrzeniu. To oczywiste, że przestał ją fotografować.
Nie mógł tego robić.
Najwyraźniej zmienił zdanie i Rita zastanawiała się, co to znaczy.
Może udało mu się uwolnić serce i mógł się przy niej znowu zachowywać
swobodnie i zwyczajnie. Nie potrafiła powstrzymać rozczarowania, że
udało mu się to tak łatwo, podczas gdy jej uczucia nadal płynęły silnym
strumieniem.
– Gdzie mam stanąć? – spytała niepewnie.
– Za aparatem – odparł, wskazując ciemną zasłonę.
– Mam fotografować?
– Widziałaś, jak podnosiłem pokrywę płytki i zdejmowałem osłonę
z obiektywu. Uważaj, żeby nie wpuścić światła pod materiał. Odlicz
piętnaście sekund i nałóż z powrotem pokrywę. Nie zaczynaj odliczania,
dopóki nie naciągnę wody i nie zanurzę głowy.
– Jak to?
– Żeby życzenie się spełniło, trzeba zanurzyć twarz w wodzie.
Spod czarnej tkaniny Rita obserwowała przez obiektyw, jak Daunt
dotyka wody koniuszkami palców i z dreszczem strząsa lodowate krople.
Przypomniał jej się dzień, kiedy rozebrał się nad rzeką prawie do naga
i zanurzył się w zimnej wodzie aż po szyję, aby pomóc Ricie
w przeprowadzeniu eksperymentu, który wykazał coś przeciwnego do jej
oczekiwań. Twarz mu wtedy pobladła i zesztywniała z zimna, ale nie
narzekał i siedział zanurzony aż po swoje jabłko Adama, dopóki nie
policzyła do sześćdziesięciu.
– Jakie będziesz miał życzenie? – spytała.
– Czy czar nie pryśnie, jeśli je wyjawię?
– Całkiem możliwe.
– W takim razie nic ci nie powiem.
Rita miała tyle życzeń, że nie wiedziałaby, od którego zacząć. Ujrzeć
porywaczy Amelii ukaranych za swoją zbrodnię. Opiekować się
dziewczynką, aby nigdy nie spotkała jej krzywda. Znaleźć wyjście
z wiecznej huśtawki między miłością a strachem przed ciążą. Zrozumieć,
co się stało z tętnem dziewczynki w noc zimowego przesilenia.
– Jestem gotowy.
Daunt wstrzymał oddech i zanurzył twarz w lodowatej wodzie.
Na „raz” Rita zdjęła osłonę płytki i pokrywę obiektywu.
Na „dwa” zdała sobie sprawę z myśli, która zrodziła się głęboko w jej
umyśle.
Na „trzy” myśl wypłynęła na powierzchnię i Rita natychmiast i bez
cienia wątpliwości zrozumiała, że to niezwykle ważna myśl.
Na „cztery” jej umysł zaczął pracować szybciej, niż mogła nadążyć,
więc porzuciła aparat, nie przejmując się, czy światło nie dostanie się pod
zasłonę, i pobiegła w stronę studni. Po drodze wyjęła z kieszeni zegarek.
Na „pięć” dopadła do studni i otwierając pokrywę zegarka, opuszkami
palców chwyciła Daunta za nadgarstek.
O „sześciu” kompletnie zapomniała, ponieważ rozpoczęła całkiem
inne liczenie.
Pod jej palcami tętniła krew. Sekundnik obracał się po cyferblacie.
W jej umyśle pozostały tylko te dwa rytmy – wskazówki zegarka
i ludzkiego tętna. Biegły równolegle, każdy we własnym tempie, gdy nagle
poczuła szok. Kiedy to nastąpiło, jej umysł nie zawahał się ani na moment.
Jeszcze mocniej skupił całą uwagę na akcji serca Daunta, zupełnie jakby
trzymała je na dłoni. Cały wszechświat skurczył się do życia tętniącego
w tym jednym narządzie oraz jej własnego umysłu liczącego i pojmującego.
Po osiemnastu sekundach Daunt wynurzył się z wody ze zlodowaciałą
twarzą, z której odpłynęły kolory. Jego rysy zastygły niczym sztywna
maska; bardziej przypominał nieboszczyka niż żywego mężczyznę.
Zatoczył się, raptownie chwytając powietrze, i usiadł na ziemi.
Rita nie wypuszczała z ręki jego nadgarstka; nie podnosząc nawet
wzroku, nie przestawała liczyć.
Po minucie schowała zegarek, a z kieszeni wyjęła kartkę oraz ołówek
i drżącymi palcami zapisała liczby. Dopiero wtedy wybuchła śmiechem
i odwróciła się do Daunta, kręcąc głową z oczami rozszerzonymi ze
zdumienia.
– O co chodzi? – dopytywał się. – Coś ci się stało?
– Co mnie się stało? Pytanie raczej brzmi: czy tobie się coś stało?
– Zimno mi w twarz, chyba zaraz… – Ku jej przerażeniu zgiął się
wpół, jakby miał wymiotować, lecz po chwili się wyprostował. – Nie,
uspokoiło się.
Wzięła go za ręce i zaczęła go uważnie oglądać.
– No tak, ale… Daunt, jak się czujesz?!
Odwzajemnił jej zafascynowane i zdumione spojrzenie z nieco
mniejszą dozą tych samych uczuć.
– Szczerze mówiąc, czuję się trochę dziwnie. To pewnie przez to
zimno. Ale nic mi nie jest.
Wzięła do ręki zapisaną kartkę.
– Serce przestało ci bić.
– Co takiego?
Spojrzała na swoje notatki.
– Dobiegłam do ciebie jakieś sześć sekund po tym, jak się zanurzyłeś
w wodzie. Wtedy jeszcze serce biło normalnie, osiemdziesiąt uderzeń na
minutę. Po jedenastu sekundach stanęło, na całe trzy sekundy. Kiedy znowu
zaczęło bić, puls wynosił trzydzieści uderzeń na minutę i utrzymał się na
tym poziomie przez całe siedem sekund po wynurzeniu. Potem raptownie
podskoczył.
Wzięła go za nadgarstek i ponownie zmierzyła tętno.
– Teraz wrócił do normy. Osiemdziesiąt uderzeń na minutę.
– Zupełnie stanęło?
– Tak. Na trzy sekundy.
Przez chwilę Daunt wsłuchiwał się w bicie swojego serca.
Uprzytomnił sobie, że nigdy przedtem tego nie robił. Wsunął dłoń pod
kurtkę i poczuł siłę pompy walącej o pierś.
– Nic mi nie jest – powtórzył. – Jesteś pewna? – To było głupie
pytanie. W końcu rozmawiał z Ritą. A Rita nie myliła się w takich
sprawach. – I co? Rozumiesz coś z tego?
– Zimna woda przypomniała mi nasz pierwszy eksperyment w rzece.
I nagle uderzyła mnie myśl, że nie byłeś wtedy całkowicie zanurzony, tylko
do szyi. A teraz włożyłeś pod wodę jedyną część, która wtedy pozostała na
powierzchni. Wydaje mi się, że skojarzyłam to z przypadkami urazów
głowy, które kiedyś leczyłam, pomyślałam też, że głowa zawiera w sobie
tyle rzeczy, które czynią nas ludźmi… Wszystko to spłynęło na mnie
jednocześnie, więc rzuciłam aparat i…
To było prawdziwe odkrycie. Ogarnęła ją taka radość, że odruchowo
sięgnęła po dłoń Daunta, ale się powstrzymała, ponieważ ewidentnie nie
podzielał jej radości. Podniósł się z trawy, wyglądał na zmęczonego
i słabego.
– Lepiej wyjmę tę prześwietloną płytkę – powiedział głucho i ruszył
w stronę aparatu.
Rozłożyli i spakowali sprzęt w niezręcznym milczeniu, a kiedy
wszystko było gotowe, Daunt powiedział ni stąd, ni zowąd:
– Nie pomyślałem żadnego życzenia. Nie wierzę w studnie życzeń.
Chociaż, jak widzę, twoje życzenie się spełniło. Gdybym wierzył w takie
rzeczy, życzyłbym sobie ciebie i dziecka. Razem. Ale nie potrafiłbym
prosić o coś, czego ty nie chcesz. Wyobrażałem to sobie, Rito. Nas dwoje,
jak pozwalamy płynąć naszym uczuciom swobodnie, pozwalamy naturze,
aby obrała swój kurs, jak dowiadujemy się, że dziecko jest w drodze…
Lecz jaka jest wartość szczęścia, jeśli może przyjść tylko kosztem rozpaczy
drugiego człowieka?
Popłynęli Kolodionem w górę rzeki do domu Rity. Łódź hałaśliwie
pruła wodę i pozostawiała za sobą długi ślad wzburzonej, chlupoczącej
toni. W drodze milczeli. Kiedy dotarli do domu Rity, powiedzieli sobie
sztywno „dobranoc” i Daunt ruszył Pod Łabędzia.
Rita weszła do domu i położyła notatnik na stole, którego używała
jako biurka. Otworzyła go na stronie z ostatnimi notatkami i znowu serce
podskoczyło jej w piersi. Co za odkrycie! Zaraz jednak upadła na duchu.
Co to za studnia życzeń, która daje człowiekowi rzecz, jakiej najbardziej
pragnie, chociaż nie wypowiedział życzenia, a jednocześnie boleśnie
uświadamia mu wszystkie inne rzeczy, których nie może mieć?
Pokaz magicznej latarni

Lato Pod Łabędziem zamieniło się w jesień, a deszcz dalej nie


przestawał padać. Ludzie przestali rozprawiać ze zmarszczonymi czołami
o groźbie marnych zbiorów, ponieważ stały się one faktem. Nawet
największy zalew słońca nie mógł już tego zmienić. Uprawy stały na polach
skarłowaciałe i poczerniałe, zresztą jak można było je zebrać z zalanych
pól? Zwolnieni parobkowie szukali pracy w żwirowniach i wszędzie, gdzie
się dało, i chociaż wszyscy schodzili się Pod Łabędzia, aby szukać
wytchnienia od trosk, w zimowej sali panował nastrój głębokiego
niepokoju.
Właśnie w tej atmosferze rozeszła się wieść, że dziewczynka opuściła
farmę Armstrongów i znowu mieszka z Vaughanami. I bądź tu człowieku
mądry. Teraz uważają, że mała jednak nie jest Alice, tylko Amelią. Ten
zwrot w historii nie spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem. Historia
powinna się toczyć gładko w jednym kierunku, po czym dotarłszy do
wyraźnego punktu przełomowego, zmienić go na inny. Tymczasem sytuacja
wróciła do punktu wyjścia cicho i bez wymaganej dramaturgii. Potem
rozeszła się pogłoska, że Vaughanowie nazywają dziewczynkę Milly.
Wywiązały się dyskusje, czy jest to zdrobnienie od Amelii, czy zupełnie
nowe imię, choć nie dorównywały one wcześniejszym debatom na temat
koloru jej oczu, a w porównaniu z żywiołowymi sporami o to, czy rzecz
niemożliwa nie może się wydarzyć, wydawały się wręcz beznamiętne.
Nieustające deszcze również przyczyniły się do stłumienia zapału ludzi.
Można powiedzieć, że opowieści rozwijały się równie anemicznie jak
uprawy na polach. Nierzadko nawet najzagorzalszym gawędziarzom
zdarzało się pić w milczeniu i nawet Jonathan spotykał się z niewielką
zachętą słuchaczy, kiedy próbował ćwiczyć swoją opowieść o farmerze,
który wjechał z koniem i powozem do jeziora, po czym wydarzyło się to
lub owo, czego nie mógł sobie przypomnieć, aż wreszcie kończył „i nigdy
go więcej nie widziano”.
Joe też niedomagał. Coraz częściej leżał w pokoju na zapleczu
i zatapiał się w swoim świecie. Kiedy z rzadka pojawiał się w zimowej
izbie, był bledszy i słabszy niż kiedykolwiek dotąd. Chociaż walczył
o każdy oddech, opowiedział kilka historii – dziwnych, krótkich, a mimo to
niepokojących. Zakończenia zdawały się otwierać na nieskończoność i nikt
potem nie potrafił ich wyjaśnić ani opowiedzieć ponownie.
Na tym niesprzyjającym gruncie, dokarmiane przez ciągłą niepewność
co do tożsamości dziecka, zakiełkowało spóźnione ziarno, posiane wiele
miesięcy temu. Cioteczna babka jednego z kopaczy żwiru powiedziała
kiedyś, że dziecko nie miało odbicia, gdy patrzyło w rzekę. Teraz kuzyn
rukwiarza oświadczył, że było zupełnie inaczej. Widział dziewczynkę,
kiedy wpatrywała się w rzekę, i ujrzał niepojęte zjawisko: otóż
dziewczynka miała dwa odbicia, identyczne aż do najdrobniejszego
szczegółu. To podsyciło kolejne opowieści – że dziewczynka nie ma cienia;
że jej cień miał postać starej wiedźmy; że jeśli człowiek za długo będzie
patrzył w jej dziwne oczy, to mała skorzysta z jego nieuwagi i posieka jego
cień na plasterki, a potem pożre.
– Mnie to spotkało! – oznajmiła Ricie stara wdowa, cierpiąca na liczne
choroby i dolegliwości, zarówno prawdziwe, jak i urojone. Wskazała swoje
stopy. – Dziecko wiedźmy pożarło mój cień!
– Lepiej popatrz w górę – poradziła jej Rita. – Gdzie jest słońce?
Wdowa zaczęła przepatrywać niebo.
– Utonęło. Całkiem utonęło.
– Tak. Nie ma dzisiaj słońca. Dlatego nie masz cienia. Nie ma w tym
nic niezwykłego.
To najwyraźniej uspokoiło wdowę, jednak nie na długo. Wkrótce
potem Rita usłyszała, jak kobieta opowiada, że dziewczynka zjadła słońce
i sprowadziła deszcz, żeby zniszczyć plony.
Pod Łabędziem słyszeli to i wzruszali ramionami. Czy to miało jakiś
sens? Przypomnieli sobie, że umarła, a potem ożyła, a tego żaden
zwyczajny człowiek nie potrafi, ale żeby od razu dziecko wiedźmy? Dumali
nad tym, lecz nie zaaprobowali tej historii.
Na początku września wszystkie te spekulacje przyćmiła nowa
wiadomość. Na ścianie gospody pojawił się afisz głoszący, że w dzień
jesiennej równonocy odbędzie się pokaz magicznej latarni. Ma go za darmo
zaprezentować pan Daunt z Oksfordu jako gest podziękowania dla osób,
których przytomność umysłu oraz szybkie działanie pomogły mu, kiedy
dziewięć miesięcy temu przeżył wypadek na rzece.
– To będzie historia opowiedziana obrazami – wyjaśniła Margot
Jonathanowi. – Obrazami na szkle, przez które przechodzi światło. Nie
wiem, jak to działa, będziesz musiał zapytać o to pana Daunta.
– A jaka to będzie historia?
To jednak pozostało tajemnicą.

W dzień równonocy aż do siódmej wieczorem gospoda była zamknięta


dla klientów, nawet dla stałych bywalców. Ci, co nie chcieli uwierzyć, że
może to ich dotyczyć, przychodzili i oburzeni przekonywali się pod
progiem, że ich również odprawiono. Słyszeli, że ze środka dochodzi
nieustanny hałas, widzieli, że drzwi co chwila się otwierają i zamykają,
a młodzi silni mężczyźni wnoszą wielkie pudła i skrzynie. Poszli, aby
opowiedzieć innym, że ich nie wpuszczono Pod Łabędzia i że dzieje się tam
coś niezwykłego.
Daunt rozpoczął przygotowania z samego rana. Setki razy biegał na
Kolodiona i z powrotem, zarządzał swoimi pomocnikami oraz synami
Armstrongów. Który pojemnik w jakim porządku i w której izbie…
W pewnym momencie aż sześciu ludzi musiało dźwigać wielki, płaski
prostopadłościan ukryty pod opakowaniem. Podnosili go ze śmiertelną
powagą, a potem szli pod górę kroczek po kroczku, z wielkim wysiłkiem
odmalowanym na spoconych twarzach. Daunt obserwował ich poczynania
z takim napięciem, że prawie nie mrugał. Kiedy w końcu udało im się
wnieść pakunek do gospody, wszyscy głośno odetchnęli z ulgą, po czym
dostali coś do zjedzenia i wypicia, zanim wrócili do noszenia pozostałych
rzeczy. Dopiero kiedy Daunt i Ockwellowie zostali sami, zdjęli koce oraz
drewniane boki skrzyni i tajemniczy przedmiot okazał się wielką szklaną
płytą.
– Rozstawię ją tutaj. Nikt nie może wchodzić za kotarę. Szkło
w ciemności będzie niewidoczne, nie chcemy, żeby komuś coś się stało. Jak
wysycha farba do magicznej latarni w głównej izbie?
Po południu pojawiła się Rita w towarzystwie kobiety tak mocno
opatulonej szalami, że nie widać było jej twarzy. Większość Małych Margot
też przyszła pomóc, a jedna przyprowadziła nawet swoją najmłodszą,
trzyletnią, córeczkę, która również miała do odegrania niezwykle ważną
rolę.
O wpół do siódmej Jonathan otrzymał zaszczytne zadanie otwarcia
drzwi i wpuszczenia do środka zaciekawionych ludzi. Wszystkich
skierowano na prawo, do wielkiej letniej izby. Gospoda Pod Łabędziem
przeszła prawdziwą transformację. Na jednej ścianie wisiała aksamitna
kotara, zasłaniająca przejście do zimowej izby, drugą zaś, naprzeciwko
krzeseł, pomalowano na biało. Stoły znikły, a zamiast nich poustawiano
w rzędach krzesła przodem do białej ściany. Za widownią wzniesiono mały
podest, na którym stał Henry Daunt z osobliwym mechanicznym
urządzeniem oraz skrzynką szklanych płytek.
Pod Łabędzia ściągnęło mnóstwo ludzi i w izbach zapanował wielki
zgiełk, bo wszyscy rozmawiali jednocześnie: parobkowie i kopacze żwiru,
stali bywalcy i ich żony oraz dzieci i całe mnóstwo ludzi z sąsiednich
wiosek, którzy dowiedzieli się o pokazie. Był też Robert Armstrong z żoną
i starszymi dziećmi. Siedział poważny i niespokojny. Miał przeczucie,
czego może dotyczyć pokaz, ponieważ sam również pomagał
w przygotowaniach. Zaproszono także Robina, ale jak dotąd się nie zjawił,
co nikogo nie zdziwiło. Vaughanowie trzymali się z daleka. Ponieważ znali
historię, która miała zostać zaprezentowana, oboje zgodnie postanowili nie
brać udziału w pokazie. W końcu nikt nie miał pewności, że coś z niego
wyniknie. Mieli w nim swój konieczny udział, a ich obecność i tak wszyscy
poczują w inny sposób. Małe Margot rozniosły wszystkim cydr i dokładnie
o siódmej Daunt wygłosił krótką mowę z podziękowaniem dla Margot
i Joego. Joe miał właśnie zamknąć drzwi, kiedy do izby wpadła zasapana
Lily White z dużym koszem przykrytym czerwoną serwetą.
Musiała usiąść na stołku na samym końcu izby, ponieważ wszystkie
miejsca były zajęte. Położyła sobie kosz na kolanach i wsunęła dłoń pod
materiał, aby uspokoić szczenię, które kupiła tego dnia w prezencie dla
Ann. Ale gdzie ona była? Lily rozglądała się nad głowami widzów,
szukając dziecięcej główki między dorosłymi, lecz zanim zdążyła
przeszukać kilka rzędów, zgaszono lampy i izba zatonęła w ciemności.
Ludzie poruszyli się wyczekująco, szurali nogami o podłogę, kobiety
poprawiały spódnice; kilku odchrząknęło, potem rozległo się głośne,
mechaniczne pstryknięcie i…
– Oooooch!
Na białej ścianie niczym widmo zmaterializowało się Buscot Lodge.
Dom Vaughanów: jasna, kamienna fasada z siedemnastoma oknami,
ułożonymi w tak proporcjonalnym ładzie, że nie sposób było sobie
wyobrazić, aby pod tym szarym dachem mogło panować coś poza pełną
harmonią. Kilka osób się obejrzało, zaciekawionych, jakim cudem obraz
wyleciał z maszyny Daunta stojącej za ich plecami, lecz większość była
zbyt zauroczona, aby się nad tym zastanawiać.
Pstryk. Znika Buscot Lodge, a w jego miejsce pojawiają się nagle
Vaughanowie. Między nimi rozmazany kształt kręcącej się dwuletniej
Amelii. Kobiety na widowni mruczą z czułością.
Pstryk. Śmiechy na sali. Tego nikt się nie spodziewał: afisz z wielkimi
literami widocznymi w strumieniu światła. Daunt czyta na głos na użytek
tych, którzy nie są w piśmie zbyt biegli, a w czasie gdy czyta, ludzie
komentują szeptem.

STELLA
Świnia erudytka
WYJĄTKOWE ZWIERZĘ
Będzie literować, czytać i liczyć
GRAĆ W KARTY
Informować każdego, która jest godzina, z dokładnością do minuty
NA ICH WŁASNYCH ZEGARKACH
A także
POWIE, ILE LAT MA KAŻDA OSOBA
A co jeszcze bardziej zdumiewające,
Odkryje ludzkie myśli,
Rzecz dotąd niesłychana.
Co więcej,
Na prywatnej audiencji
WYJAWI PRZYSZŁOŚĆ
W tym również
SUKCES FINANSOWY I MATRYMONIALNY

– To świnia z jarmarku!
– Erudytka? Co to znaczy?
– To wymyślne słowo, znaczy mądry. Wiedziałbyś, gdybyś sam był
mądry.
– Ta świnia pisze lepiej ode mnie!
– A jak w karty gra! Przegrałem z nią trzy pensy.
– Powiedziała, że mam siedemdziesiąt trzy lata! Ale byłem zły!
– Ja tam uciekłam, zanim zaczęła mi czytać w myślach. Miałabym
pozwolić, żeby mi świnia grzebała w głowie! Jeszcze czego!
– Chcieli szylinga za prywatne posłuchanie! Kto ma tyle pieniędzy,
żeby je wydawać na audiencję u świni?
Znowu rozlega się mechaniczny odgłos, miejsce ogłoszenia zajmuje
fotografia świni. W rzeczywistości nie jest to Maud, tylko jej córka, Mabel,
która jednak dla każdego poza Robertem Armstrongiem wygląda
identycznie jak matka. Naprzeciwko świni siedzi młoda kobieta, którą
wszyscy rozpoznają.
– To Ruby!
W mgnieniu oka szmer rozmów cichnie.
Na zdjęciu Ruby wyciąga dłoń z szylingiem, po którego sięga ramię
okryte ciemnym rękawem. Dziewczyna patrzy w oczy świni.
Nagle w ciemności rozlega się głos – prawdziwy głos Ruby.
– Przepowiedz mi przyszłość, Stello. Kogo poślubię? Gdzie poznam
mężczyznę, który zdobędzie moją rękę?
Ludziom na widowni zapiera dech, głowy odkręcają się w stronę,
z której dochodził głos, ale w ciemności nikt niczego nie widzi, zresztą
w drugim końcu pokoju odzywa się świnia głosem jednej z Małych Margot.
– Idź do śluzy Świętego Jana o północy zimowego przesilenia
i popatrz w wodę, a zobaczysz twarz tego, który zdobędzie twoją rękę.
Pstryk. W ciemności błyszczy tarcza zegara: jest północ.
Pstryk. Śluza Świętego Jana, wszyscy ją znają. Ruby na czworakach
wpatruje się w wodę.
– A niech mnie! – mówi ktoś.
– Ćśśśś! – uciszają go inni.
Pstryk. Ponownie pojawia się śluza Świętego Jana. Ruby stoi nad
wodą, trzymając się pod boki. Jest wyraźnie rozzłoszczona.
– Nic! – dobiega głos dziewczyny. – Nic się nie dzieje! Nędzne
oszustwo!
Tym razem nikt nie patrzy w stronę źródła głosu. Wszyscy są zbyt
pochłonięci historią, która rozgrywa się na ich oczach w zaczarowanej
ciemności.
Pstryk. Buscot Lodge.
Pstryk. Wnętrze pokoiku dziecięcego. Pod kocykiem widać kształt
śpiącego dziecka.
Pstryk. Ten sam pokój, lecz nad łóżeczkiem pochyla się ubrana na
czarno postać odwrócona plecami do widowni.
Ani jedna stopa nie szura, ani jedna dłoń nie porusza palcem. Cała
gospoda Pod Łabędziem wstrzymuje oddech.
Pstryk. Ten sam pokój. Łóżeczko jest puste. Przez otwarte okno widać
niebo.
Wszystkich zgromadzonych Pod Łabędziem przechodzi dreszcz.
Pstryk. Widok budynku z zewnątrz. Pod otwartym oknem stoi drabina.
Widownia jak jeden mąż kręci z dezaprobatą głowami.
Pstryk. Dwoje ludzi widzianych z tyłu. On obejmuje ją ramieniem.
Stykają się głowami, pogrążeni w rozpaczy. Nie ma wątpliwości, kim są. To
Vaughanowie.
Pstryk. Zgnieciona kartka, która została wyprostowana i wygładzona.

Panie Vaughan,
1000 funtów zapewni bezpieczny powrót pańskiej córki.

Widowni wymyka się cichy okrzyk oburzenia.


– Cicho!
Pstryk. Biurko, na którym leży wypchana torba z pieniędzmi.
Pstryk. Ta sama torba tym razem na drugim końcu mostu Radcot, tak
niedaleko od miejsca, gdzie teraz wszyscy siedzą.
Pomruk konsternacji.
Pstryk. Państwo Vaughanowie czekają przy kominku. Zegar widoczny
między nimi wskazuje szóstą.
Pstryk. Ta sama fotografia, tylko teraz na zegarze jest ósma.
Pstryk. Jedenasta. Pani Vaughan w rozpaczy opiera głowę na ramieniu
męża.
Pod Łabędziem omdlewa i szlocha ze współczuciem.
Pstryk. Stłumiony okrzyk! Brzeg mostu Radcot – lecz tym razem
pieniądze zniknęły!
Pstryk. Vaughanowie widziani z tyłu obejmują się zdruzgotani.
Pod Łabędziem szaleją emocje. Głośne szlochy, okrzyki oburzenia
i grozy, groźby rzucane pod adresem sprawców: jeden skręciłby im kark,
inny powiesił, trzeci chce ich wepchnąć do worków i zrzucić z mostu.
Pstryk. KTO PORWAŁ MAŁĄ AMELIĘ?
Pod Łabędziem zalega cisza.
Pstryk. Ponownie pojawia się zdjęcie świni. Daunt bierze patyk
i w strumieniu światła obrysowuje nim coś, czego wcześniej Pod
Łabędziem nie zauważono. Cień.
Rozlega się stłumione „Och!”.
Pstryk. Wydaje się, że to kolejna scena, lecz w rzeczywistości to
ponownie Mabel zastępująca swoją matkę. Tym razem zdjęcie jest tak
przycięte, że widać tylko ogon świni, a na środku zdjęcia pojawiają się dół
długiego płaszcza, nogawki spodni i wzmocnione czubki butów.
Rozlegają się wstrząśnięte okrzyki.
– To nie świnia wywiodła Ruby w pole! To on!
Ktoś wstaje, wyciąga rękę i pokazuje palcem.
– A więc to on porwał Amelię! – woła.
Pod Łabędziem przelewa się fala zrozumienia. Gospoda przemawia
teraz setką głosów.
– To taki niski facet!
– Chudy jak kij od szczotki!
– Mikrus!
– Płaszcz! Był na niego za szeroki w ramionach.
– I za długi.
– I zawsze chodził w kapeluszu.
– Nigdy go nie zdejmował!
Tak, tak, pamiętają go dobrze. Wszyscy sobie przypomnieli. Lecz poza
posturą, płaszczem i kapeluszem nikt nie potrafi podać żadnych szczegółów
jego wyglądu.
– Kiedy ostatnio ktoś go widział?
– Dwa lata temu.
– Bliżej trzech, przecież to zimowe przesilenie.
– No tak, leci już trzeci rok.
Tak więc zapadła zgoda. Mężczyzna ze świnią był niskim, chudym
człowiekiem noszącym za duży płaszcz i kapelusz nisko nasunięty na twarz
i nikt go nie widział przez prawie trzy lata.
Rita i Daunt odbywają krótką naradę. Oboje bacznie nastawiali uszu,
lecz wyglądało na to, że nikt z obecnych nie ujawni nic, czego do tej pory
nie wiedzieli.
Daunt pochyla się i szepcze jej do ucha:
– Wygląda na to, że zmarnowałem tylko wszystkim czas.
– Jeszcze nie koniec. Dalej, część druga.
Podczas gdy w izbie rośnie oburzenie, Daunt i Rita wślizgują się za
kotarę. Rita jeszcze raz powtarza wskazówki Małej Margot i jej córeczce,
Daunt zaś sprawdza ukryte gdzie indziej urządzenia, których zastosowanie
trudno odgadnąć z wyglądu, lecz poznałby je każdy technik efektów
teatralnych albo spirytysta.
– Kiwnę głową, kiedy będę gotowy, żebyś ściągnęła zasłonę, dobrze?
Na samym końcu widowni, w najciemniejszym kącie, Lily wpada
w otchłań koszmaru na jawie. Nigdy w życiu nie widziała czegoś
podobnego do tych ogromnych obrazów na ścianie, takich prawdziwych
i niemożliwych. Kiedy powiedzieli, że będzie historia opowiedziana
obrazami, Lily wyobrażała sobie Biblię z obrazkami, której stronice
przewracała, kiedy czytała jej mama. Nie miała pojęcia, że to będzie
czarno-biała rzeczywistość, spłaszczona jak zasuszone kwiaty i rozciągnięta
na ścianie. Nie wiedziała, że dotknie również jej życia. Chwyta się dłońmi
za szyję i wytrzeszcza oczy; serce jej wali, pot ścieka po drżącym ciele
i żadna myśl nie znajduje oparcia w przerażonym umyśle.
Na dźwięk widelca dźwięczącego o szkło podskakuje przestraszona.
Powietrze dzwoni, a widownia się uspokaja. Ludzie poprawiają się na
krzesłach. Coś się jeszcze szykuje.
Tym razem zamiast pstryknięcia rozlega się przeciągły odgłos
odsuwanych zasłon. Osoby siedzące najbliżej aksamitnej kotary zauważają
ruch. Odsłania się przejście do zimowej izby, gdzie nagle błyska światło.
Ludzie, zdezorientowani, odwracają głowy i milkną wstrząśnięci.
Zalega pełna napięcia cisza.
W zimowej izbie pojawia się dziecko. Ale nie zwykłe dziecko. Ani nie
fotografia. Włosy dziewczynki poruszają się jakby niesione przez wodę,
biała koszulka faluje zwiewnie, a co najdziwniejsze, jej stopy nie dotykają
ziemi. Ciało dziecka mieni się i drży, zarazem jest i go nie ma. Twarz jest
ledwo widoczna – zarys nosa, oczy patrzą, lecz jakby pozbawione blasku,
usta również zbyt wyblakłe, aby mogły mówić. Białe fałdki koszulki
unoszą się wokół dziewczynki, jakby powietrze było wodą, a ona
szybowała bezcieleśnie.
– Dziecię – odzywa się głos Ruby. – Znasz mnie?
Dziewczynka kiwa głową.
– Wiesz, że jestem Ruby, twoja dawna niania, która cię kochała
i dobrze się tobą opiekowała?
Kolejne skinienie główki.
Nikt się nie porusza. Albo to strach, albo obawa, że coś im może
umknąć, przykuwa ludzi do miejsc.
– Czy to ja zabrałam cię z łóżeczka?
Dziecko kręci główką.
– Więc to był ktoś inny?
Dziecko potwierdza skinieniem, powoli, jakby pytania dochodziły
z daleka do krainy, w której się teraz znajduje.
– Kto to był? Kto cię zabrał nad rzekę i utopił?
– Tak, powiedz nam! – woła ktoś z widowni. – Powiedz nam, kto to
był!
I dziewczynka o twarzy tak przezroczystej, że mogłaby być każdym
dzieckiem, podnosi rączkę i wskazuje paluszkiem… nie na ekran, lecz
w kierunku publiczności.
Wybucha pandemonium. Oszołomione krzyki i piski. Wstrząśnięci
ludzie podrywają się z miejsc, przewracają krzesła. W odbitym świetle
obracają się i oglądają na innych, tu i tam, wszędzie, gdzie może
wskazywać migoczący palec, lecz gdziekolwiek spojrzą, widzą takie same
twarze jak ich własne: przerażone, osłupiałe, zapłakane. Ktoś mdleje, ktoś
lamentuje, ktoś jęczy.
– Ja nie chciałam! – szepcze Lily.
Nikt nie słyszy jej słów w tym zamieszaniu. Roztrzęsionymi rękami
otwiera drzwi i ze łzami w oczach ucieka, jakby złudzenie optyczne pędziło
za nią w ciemności.

Kiedy wszyscy wyszli, Małe Margot oraz dzieci Armstrongów zaczęli


przywracać gospodę do dawnego wyglądu. Malutki duszek, na co dzień
przybierający postać krzepkiej wnuczki Margot, ziewnął, kiedy ściągano
z niego zwiewną koszulkę, i tupał po izbie w swoich chodaczkach.
Ogromne lustro zostało zapakowane z powrotem do wielkiej, płaskiej
skrzyni i wyniesione z największą troską, przy wtórze stękania i sapania.
Aksamitną kotarę zdjęto i złożono, a falujący woal spłynął do torby.
Rozmontowano lampy gazowe. Kawałek po kawałku iluzja ducha została
rozłożona, spakowana i wyniesiona, a kiedy znikła, wszyscy obecni
popatrzyli na siebie i stwierdzili, że ich nadzieje spełzły na niczym.
Robert Armstrong zwiesił ramiona, Margot była dziwnie milcząca.
Daunt krążył między gospodą a Kolodionem tak przygnębiony, że nikt nie
ośmielił się do niego odezwać. Rita poszła zbadać Joego, który leżał
w łóżku. Na jej widok podniósł pytająco brwi, a kiedy pokręciła głową,
zamrugał ze smutkiem.
Tylko Jonathan był jak zawsze wesoły i nie poddawał się ogólnemu
nastrojowi.
– Prawie myślałem, że to wszystko jest prawdziwe – powtarzał. –
Chociaż wiedziałem o lustrze i o woalce, i o lampach gazowych. I chociaż
wiedziałem, że to Polly, to prawie uwierzyłem.
Razem z innymi ustawiał krzesła na miejsca i kiedy wrócił po ostatnie
stołki stojące w kącie sali, wykrzyknął:
– A to co takiego?! Kto to zostawił?
W kącie izby pod stołkiem kuliło się ze strachu maleńkie szczenię.
Podszedł do niego Robert Armstrong. Schylił się i podniósł maleństwo
olbrzymimi dłońmi.
– Jesteś za mały, żeby tak samemu chodzić po świecie – powiedział.
Psiak zaczął go obwąchiwać, po czym wdrapywać się na niego, aby się
mocniej wtulić w jego ramiona.
– To pies kobiety, która przyszła na końcu – powiedział Daunt.
Sięgnął pamięcią i opisał ze szczegółami, jak wyglądała.
– Lily White – orzekła Margot. – Mieszka w Chacie Wikliniarza.
Nawet nie zauważyłam, kiedy przyszła.
Robert pokiwał głową.
– Zawiozę go jej do domu. To niedaleko, a moi chłopcy i tak jeszcze
nie skończyli.
Margot odwróciła się do wnuczki.
– No, moja droga damo, wystarczy tego nawiedzania jak na jeden
dzień. Czas do łóżka. – Wzięła dziewczynkę na ręce i wyszła.
– To tylko iluzja – powiedział Daunt. – I w dodatku nic nie wskórała. –
Odwrócił się do Ruby, która siedziała w kącie na skrzyni i siłą
powstrzymywała się od płaczu. – Przykro mi, liczyłem na coś więcej.
Zawiodłem cię.
– Ale przynajmniej pan próbował – odparła. Mimo to nie udało jej się
powstrzymać łez. – Najmocniej poczują to Vaughanowie.
O świniach i szczeniętach

Robert Armstrong wsunął psiaka za pazuchę, żeby nie zmarzł,


i zostawił odpięty guzik, aby szczenię mogło wysunąć nosek i wąchać
nocne powietrze. Przez chwilę kręciło się pod płaszczem, aż wreszcie
usadowiło się i uspokoiło.
– Pojadę z tobą – powiedziała Rita. – Pani White może się
przestraszyć, kiedy zobaczy nieznajomego o tej porze, zwłaszcza po tak
burzliwym wieczorze.
W milczeniu ruszyli w stronę mostu; każde w duchu rozpamiętywało
własne rozczarowanie wieczorem, którego przygotowanie kosztowało tyle
czasu i wysiłku, a niczego nie osiągnęli. Przeszli nad wodą usianą
gwiazdami i wkrótce dotarli do miejsca, gdzie jakiś czas temu zarwał się
brzeg i rzeka wylała na pola. Musieli iść w skupieniu, aby w ciemności
omijać poskręcane korzenie i pędy bluszczu. Nagle poprzez szum
płynącego nurtu doleciał ich głos.
– Ona wie, że to ja! Nie chciałam nic złego! Przyrzekam! Nie
skrzywdziłabym nawet włoska na jej główce! Tak się gniewa, że ją wzięłam
i utopiłam. Podniosła palec! Pokazała na mnie! Ona wie, że to ja zrobiłam!
Rita i Robert Armstrong wpatrywali się w ciemność, czy nie usłyszą
czegoś więcej, czekali na odpowiedź osoby, do której mówiła Lily, lecz nie
doszedł ich żaden inny głos. Rita ruszyła naprzód, lecz Armstrong
wyciągnął rękę, żeby ją powstrzymać. Wtedy doleciał ich inny dźwięk.
Stłumione pochrząkiwanie świni.
Robert poczuł, jak myśli zaczynają mu wrzeć.
Kiedy odgłos świni ucichł, odezwała się znowu Lily:
– Ona mi nigdy nie wybaczy. Co ja pocznę? Jestem niegodziwa, nie
zasługuję na wybaczenie. Bóg ją zesłał, żeby mnie ukarać. Muszę zrobić to
samo co wikliniarz, chociaż tak się boję. Och! Ale muszę to zrobić
i cierpieć wieczne katusze. Nie zasługuję, żeby żyć dłużej na świecie…
Głos rozsypał się w dławiący szloch.
Robert wytężył słuch, żeby usłyszeć pochrząkiwanie zwierzęcia, które
odpowiedziało na słowa Lily. Czy to…? Nie, oczywiście, że nie.
A jednak…
Szczenię za jego pazuchą zaczęło poszczekiwać, a skoro zdradziło ich
obecność, wyszli zza topoli i ruszyli pod górę.
– Pani White! – zawołała z daleka Rita. – Przynieśliśmy pani
szczeniaka. Zostawiła go pani w gospodzie po pokazie magicznej latarni.
Nic mu się nie stało, zaopiekowaliśmy się nim – dodała, widząc
zrozpaczoną minę Lily.
Podczas gdy Rita szła w kierunku Lily, przemawiając do niej
uspokajająco, Robert rzucił się przed siebie pędem. Minął obie kobiety
i pognał prosto do chlewu, gdzie upadł w błocie na kolana, wsunął ręce
między sztachety zagrody i zawołał:
– Maud!
Patrzył z miłością i niedowierzaniem na ryj, którego nie spodziewał się
już ujrzeć. Chociaż się postarzała, schudła i widać było na niej znużenie
i smutek, chociaż różowa skóra nie lśniła jak dawniej, a szczecina straciła
miedziany połysk, rozpoznał ją bez trudu. A jeśli mógł jeszcze istnieć jakiś
cień wątpliwości, to rozproszyło go ostatecznie jej zachowanie. Poderwała
się na nogi i nie spuszczając z niego oczu, zaczęła przebierać racicami
w jakimś radosnym tańcu, wciskała ryj między sztachety, żeby mógł ją
podrapać za uchem, pogłaskać po szorstkim policzku. Napierała na
ogrodzenie, jakby je chciała powalić, żeby się dostać do starego, kochanego
przyjaciela. Na widok jej przepełnionych radością, stęsknionych oczu
gardło Roberta się ścisnęło.
– Co się z tobą działo, maleńka? Jak się tu znalazłaś?
Wyjął z kieszeni żołędzie i Maud wzięła je z jego otwartej dłoni tak,
jak umie niewiele świń na świecie, jakby ją całowała. Serce Roberta
przepełniło się szczęściem.
Tymczasem Lily ocierała oczy i powtarzała:
– Ja nie chciałam. Ja nie wiedziałam.
Rita przenosiła wzrok z niej na Roberta, z niego na świnię
i z powrotem na Lily.
Od czego zacząć?
– Lily, o czym mówiłaś przed naszym przyjściem? Co zamierzałaś
zrobić?
Lily zdawała się jej nie słyszeć. Powtarzała tylko w kółko:
– Ja nie wiedziałam! Ja nie wiedziałam!
W końcu, po długich staraniach Rity, Lily usłyszała chyba jej pytanie,
bo odpowiedziała:
– Opowiedziałam o wszystkim świni – pociągnęła nosem. – Ona
mówi, że muszę wyznać prawdę pastorowi.
O siostrach i prosiętach

Pastor, w koszuli nocnej i szlafroku, zaprosił swoich nocnych gości,


aby usiedli. Robert Armstrong usadowił się pod ścianą, a Rita na kanapie.
– Nigdy w życiu nie siedziałam na plebanii – powiedziała Lily. – Ale
przyszłam tu przyznać się do winy i potem nigdy już tu nie wrócę, więc
chyba mogę usiąść.
Przycupnęła nerwowo obok Rity.
– Ja to zrobiłam – oznajmiła.
Szlochała przez całą drogę wzdłuż rzeki, lecz teraz, kiedy znalazła się
na plebanii, z jej głosu jakby wyciekło życie.
– To byłam ja. Ona wychodzi z rzeki i wskazuje na mnie palcem. Ona
wie, że to byłam ja.
– Kto wskazuje panią palcem?
Rita opowiedziała pastorowi o pokazie i iluzji Pod Łabędziem oraz
o tym, co chcieli dzięki temu osiągnąć. Potem zwróciła się do Lily:
– Lily, to nie było prawdziwe. Nie było zrobione po to, żeby cię
przestraszyć.
– Przychodziła do Chaty Wikliniarza. Wychodziła z rzeki
i wskazywała mnie palcem. Była prawdziwa, wiem, że była. Ociekała na
podłogę i zostawała po niej mokra plama. Ponieważ nie chciałam się
przyznać i ukrywałam swoją niegodziwość, przyszła Pod Łabędzia i tam
wskazała mnie palcem. Ona wie, że to byłam ja.
– Co takiego zrobiłaś, Lily? – Rita kucnęła obok kobiety i ujęła jej
dłonie. – Wytłumacz nam.
– Ja ją utopiłam!
– Utopiłaś Amelię Vaughan?
– To nie jest Amelia! To Ann!
– Utopiłaś swoją siostrę?
– Utopiłam ją! Ona nie przestanie mnie nękać, dopóki się nie
przyznam.
– Rozumiem – powiedział pastor. – W takim razie niech mi pani
opowie, co się wydarzyło.
Kiedy w końcu nadeszła ta chwila, Lily była spokojna. Łzy wyschły,
zmącone myśli nabrały klarowności. Z włosami wymykającymi się spod
szpilek, z wielkimi niebieskimi oczami osadzonymi w szczupłej twarzy nie
wyglądała na tyle lat, ile miała. Przy świetle świec opowiedziała swoją
historię.
– Miałam wtedy dwanaście lat. A może trzynaście. Mieszkałam
z mamą w Oksfordzie, a z nami mieszkali mój ojczym i jego syn, i moja
mała siostrzyczka, Ann. Chowaliśmy prosięta, tuczyliśmy je na sprzedaż,
ale ojczym nie dbał o nie jak należy i zaczęły chorować. Moja siostrzyczka
była krucha i słaba. Obie z mamą bardzo ją kochałyśmy, ale ojczym był
rozczarowany. Chciał mieć drugiego syna. Dla niego liczyli się tylko
chłopcy. Miał nam za złe, że jadłyśmy jego jedzenie. Bardzo się go bałam,
mama też, więc starałam się jeść mniej, żeby moja mała siostrzyczka
dostawała więcej. Ale i tak nie rosła. Pewnego dnia, kiedy leżała chora
w łóżku, mama zostawiła ją pod moją opieką, a sama poszła kupić dla niej
lekarstwo. Miałam ugotować obiad i nasłuchiwać, czy Ann nie dostała
napadu kaszlu. Wiedziałyśmy, że ojczym się rozzłości o to lekarstwo, bo
było drogie, a dziewczęta nie były warte, żeby wydawać na nie pieniądze.
Bardzo się denerwowałam i mama też. Kiedy wyszła, ojczym przyszedł do
kuchni z workiem związanym mocno sznurkiem. Powiedział, że zdechło
prosię, kazał mi iść nad rzekę i wrzucić worek do wody, żeby oszczędzić
sobie kłopotu z kopaniem dołu. Powiedziałam bratu, że muszę ugotować
obiad i że to on powinien pójść ze świniakiem do rzeki, ale on odparł, że
ojczym stłucze mnie na kwaśne jabłko, jeśli nie zrobię tego, co kazał. Więc
poszłam. Worek był ciężki. Kiedy doszłam nad rzekę, położyłam go na
brzegu, gdzie było stromo, i zepchnęłam do wody. Potem wróciłam do
domu. Na naszej ulicy zobaczyłam, że wszyscy sąsiedzi powychodzili
z domów i zrobiło się wielkie zamieszanie. Podbiegła do mnie mama.
„Gdzie jest Ann? – pytała. – Gdzie twoja siostra?” „W naszym pokoju”,
odparłam, a ona w płacz i szloch, i znowu pyta: „Gdzie jest Ann? Dlaczego
nie było cię w domu? Dokąd ona poszła?”. Jedna z sąsiadek widziała, jak
wcześniej niosłam ciężki worek, i spytała: „Co było w środku?”.
Odpowiedziałam, że prosię, które nam zdechło, ale kiedy zaczęli mnie
wypytywać, dokąd je zaniosłam i co z nim zrobiłam, język stanął mi
kołkiem w ustach i nie umiałam odpowiedzieć. Jeden z sąsiadów pobiegł
nad rzekę. Chciałam się trzymać jak najbliżej mamy, ale była na mnie
strasznie zła o to, że nie pilnowałam siostry, i nie znajdowałam u niej
pociechy, więc w końcu poszłam się ukryć. Przybrany brat był bardzo
spostrzegawczy, znał kryjówki, w których się chowałam, kiedy ojczym był
w złym humorze. Znalazł mnie i zapytał: „Wiesz, co było w worku,
prawda?”. Powiedziałam, że prosiak, bo w to wierzyłam. Wtedy powiedział
mi, co naprawdę zrobiłam. „W worku była Ann. Utopiłaś ją”. Uciekłam
i od tamtej pory nigdy nikomu nie powiedziałam prawdy o siostrze.

Rita zasugerowała, że Lily powinna przenocować w pokoju gościnnym


na plebanii, i pastor się z nią zgodził. Niczym małe dziecko Lily przyjęła to
bez protestu.
Kiedy łóżko zostało posłane i Rita żegnała się z pastorem, Robert
odchrząknął i po raz pierwszy się odezwał:
– Czy mógłbym, zanim wyjdziemy…
Wszyscy odwrócili się w jego stronę.
– Wiem, że to był długi dzień i bardzo wyczerpujący dla pani White,
lecz czy mógłbym zadać jej tylko jedno pytanie?
Pastor skinął głową.
– Pani White, skąd się wzięła w Chacie Wikliniarza moja świnia,
Maud? – zapytał Robert.
Ponieważ Lily wyznała swoją największą zbrodnię, żadne inne sekrety
nie miały już dla niej znaczenia.
– Victor ją przyprowadził.
– Victor?
– Mój przybrany brat.
– Jak ma na nazwisko pani przybrany brat?
– Nash. Victor Nash.
Na dźwięk tego nazwiska Robert podskoczył, jakby uciął sobie nożem
rzeźnickim palec.
Na drugim brzegu rzeki

– Nie może się ukrywać w fabryce – powiedział Vaughan. –


Wyprzedawałem całe wyposażenie, przez kilka miesięcy ludzie jeździli tam
i z powrotem. Gdyby się tam ukrywał, ktoś by go na pewno zauważył.
W fabryce witriolu są wysokie okna, światło byłoby widać na wiele mil
dookoła. Jest tylko jedno miejsce na tyle duże i spokojne, że mogą się
w nim zmieścić nielegalna gorzelnia i kryjówka. Stary magazyn.
Wskazał palcem punkt na planie Wyspy Brandy.
– Gdzie się znajduje punkt wyładunkowy? – spytał Daunt.
– W punkcie wyładunkowym najprędzej będzie się spodziewał
niepożądanych gości. Jeśli strzeże wyspy, to tamto miejsce obserwuje
najczujniej. Lepiej wylądować na drugim końcu wyspy, z dala od fabryki
i innych zabudowań. Tam można go zaskoczyć.
– Ilu nas będzie? – spytał Robert.
– Mogę wziąć ośmiu ludzi z farmy i służby domowej – odparł
Vaughan. – Mógłbym ściągnąć więcej, ale wtedy trzeba by sprowadzić
więcej łodzi, a to wzbudzi podejrzenia.
– Na Kolodionie zmieściłoby się więcej ludzi, ale narobilibyśmy
hałasu. Lepiej popłynąć mniejszą grupą, która zmieści się na łodzie.
– Ośmiu ludzi i nas trzech…
Popatrzyli po sobie i skinęli głowami. Jedenastu. Wystarczy.
– Kiedy? – spytał Vaughan.

W środku nocy mała flotylla łodzi wiosłowych odbiła od pomostu


w Buscot Lodge. Nikt się nie odzywał. Wiosła wchodziły w atramentową
toń prawie bezgłośnie. Dulki skrzypiały, woda chlupotała o burty, lecz te
odgłosy tonęły w głuchym pomruku rzeki. Wioślarze wśliznęli się
niepostrzeżenie z lądu w nurt i ponownie z nurtu na ląd.
Na drugim końcu Wyspy Brandy wyciągnęli łodzie na brzeg i wnieśli
po stromym wzniesieniu pod zasłonę wiszących gałęzi wierzby.
Rozpoznawali swoje sylwetki, za całą komunikację wystarczały im
skinienia głowy, ponieważ każdy członek zespołu znał swoje zadania.
Rozdzielili się na dwójki i rozeszli wzdłuż brzegu, po czym różnymi
drogami ruszyli przez zarośla w stronę fabryki. Tylko Daunt i Robert nie
znali wyspy. Fotograf szedł więc z Vaughanem, a czarnoskóremu farmerowi
służył za przewodnika ogrodnik Newman z Buscot Lodge. Przedzierali się
przez gałęzie, potykali o wystające korzenie, poruszali się w ciemności na
oślep. Kiedy zarośla zrzedły i ustąpiły miejsca ścieżkom i drogom,
zorientowali się, że dochodzą do gorzelni. Ominęli jej mury i bezgłośnie
przemknęli po otwartej przestrzeni.
Daunt i Vaughan dotarli do magazynu. Budynek stał osłonięty z jednej
strony głównymi zabudowaniami fabryki, z drugiej gęstymi drzewami,
więc gdyby w środku paliło się światło, nie byłoby go widać z żadnego
brzegu rzeki. W ciemności mężczyźni wymienili spojrzenia. Daunt wskazał
drugi koniec budynku, gdzie między drzewami dostrzegli ledwie
zauważalny ruch, oświetlony bladym światłem z magazynu. Dotarli
pozostali.
Pierwszy wykonał ruch Robert. Podbiegł do wejścia i z całej siły
potężnego ciała kopnął w drzwi. Skrzydło zakołysało się na jednym
zawiasie, a wtedy Vaughan je pchnął i otworzył na oścież. Tuż za nimi
Daunt wraz z innymi lustrowali wnętrze. Kadzie, beczki, butelki i powietrze
aż gęste od zapachu drożdży i cukru. Niedawno używany mały koksownik.
Puste krzesło. Daunt przyłożył dłoń do poduszki. Była jeszcze ciepła.
Wymknął im się.
Vaughan zaklął.
Na dworze między drzewami rozległy się odgłosy.
– Tędy! – dobiegło ich wołanie.
Daunt, Vaughan i Robert dołączyli do pozostałych. W trawie słychać
było głośny szelest ludzi przedzierających się przez zarośla w pogoni za
odgłosem ucieczki. Pędzili przez krzaki, łamali gałęzie pod stopami,
potykali się i wydawali okrzyki, aż w końcu już nie wiedzieli, czy odgłosy,
które ścigają, wydaje ich cel, czy ludzie, którzy go ścigają.
Przegrupowali się. Chociaż ogarnęło ich zwątpienie, nie poddawali się.
Podzielili teren na cztery części i zaczęli przeszukiwać każdą piędź wyspy.
Nurkowali pod każdy krzak, zaglądali na konary drzew, przeszukali każde
pomieszczenie i każdy korytarz budynku. Dwaj ludzie Vaughana podeszli
do kolczastego gąszczu i zaczęli go metodycznie okładać ciężkimi kijami.
Nagle na drugim końcu chaszczy zobaczyli ruch – pochylona nisko postać
skoczyła i z pluskiem znikła z oczu.
– Tutaj! – krzyknęli, żeby zaalarmować pozostałych. – Wskoczył do
rzeki!
Wkrótce wszyscy zbiegli się w to samo miejsce.
– Jest gdzieś w wodzie. Wypłoszyliśmy go z ukrycia i usłyszeliśmy
plusk.
Próbowali przebić wzrokiem ciemną toń. Powierzchnia mieniła się
i migotała, lecz nigdzie nie było widać ani śladu uciekiniera.

W pierwszej chwili, kiedy zanurzył się w wodzie, myślał, że zimno


zabije go na miejscu, lecz kiedy się wynurzył i stwierdził, że nie umarł,
a nawet jest od tego daleki, zimno okazało się wcale nie takie zabójcze.
Rzeka zdawała się jego sprzymierzeńcem. Po pierwszym wielkim
skoku wynurzył się w miejscu, które miało swoje zalety. Nisko nad wodą
wisiała gałąź; mógł się jej uchwycić i na wpół zanurzony, zastanowić się, co
dalej. Powrót na wyspę nie wchodził w grę. Musi się przeprawić na drugi
brzeg. Kiedy znajdzie się na środku, nurt zacznie go znosić, lecz jeśli
będzie wytrwale płynął na ukos, znajdzie w końcu miejsce, gdzie zdoła
wyjść. A potem…
Potem coś wykombinuje.
Puścił gałąź, zanurzył się w wodzie i zaczął płynąć.
Z wyspy dochodziły krzyki – zauważyli go. Zanurkował. Pod wodą
oczarował go festiwal pływających w górze świateł. Mijała go wielka
flotylla gwiazd. Na ich tle przesuwało się tysiąc maleńkich księżyców,
wydłużonych niczym nowo narodzone rybki na płyciźnie, a on był
olbrzymem między magicznymi stworzeniami.
Uprzytomnił sobie nagle, że właściwie nie ma wielkiego pośpiechu.
Nawet się nie trzęsę, pomyślał. Jest prawie ciepło.
Ramiona mu ciążyły. Właściwie nie był pewien, czy odpycha wodę
nogami, czy nie.
„Kiedy zimna rzeka nie wydaje się zimna, to znaczy, że masz
kłopoty”, usłyszał kiedyś przypadkiem. Kiedy? Dawno temu. Zaniepokoiło
go to, ogarnęło go złe przeczucie. Zaczął panicznie przebierać nogami
i rękami, lecz kończyny nie chciały go słuchać.
Obudził rzekę. Nurt chwycił go w uścisku. Woda dostała mu się do
ust. W głowie błyszczała ryba księżycowa. Zaświtało mu w myślach:
niedobrze. Szukał rękami powierzchni, trafił na unoszące się w toni rośliny,
chwycił się ich, aby się wyciągnąć na powierzchnię, lecz palce zacisnęły się
na żwirze i mule. Machał, skręcał się… powierzchnia! Znów zniknęła.
Nabrał w piersi więcej wody niż powietrza i kiedy zawołał o pomoc – lecz
czy ktoś mu kiedyś pomógł, czy nie był najbardziej zdradzonym
człowiekiem na ziemi? – poczuł na wargach tylko napierające usta rzeki
i jej palce zaciskające się na nozdrzach.
Na wieczność…
Aż w końcu, kiedy nie pozostała w nim ani odrobina oporu, czyjeś
dłonie chwyciły go i wyciągnęły z wody, jakby ważył tyle co wierzbowa
witka, i położyły na dnie łodzi.
Czy to Cichy? Słyszał opowieści o przewoźniku, który przewozi ludzi
na drugi brzeg, a tych, których czas jeszcze nie nadszedł, wysadza
w bezpiecznym miejscu. Nigdy nie wierzył w te opowieści, a jednak
proszę.
Wysoka, smukła postać wyrzuciła kij prosto do nieba i przepuściła go
przez palce, aby się wbił w dno, a potem z jaką gracją, z jaką siłą łódź
popruła przed siebie w noc.
Victor czuł tę szaloną prędkość. Uśmiechnął się. Bezpieczne
miejsce…

Połowa mężczyzn została na wyspie i patrolowała miejsca, gdzie


Victor Nash mógł wyjść na ląd. Pozostali wrócili na łodzie i wypłynęli na
poszukiwania.
– Ależ piekielnie zimno – mruknął Daunt.
Robert zanurzył dłoń w wodzie i szybko ją wyciągnął.
– Szukamy żywego człowieka czy zwłok? – spytał.
– Nie przeżyje tu długo – powiedział ponuro Vaughan.
Opłynęli wyspę dookoła, potem drugi raz i trzeci.
– Już po nim – oznajmił jeden z ludzi Vaughana.
Pozostali pokiwali głowami.
Pościg dobiegł końca.
Łodzie przybiły z powrotem do pomostu w Buscot Lodge.

Pastor napisał list do wikarego w parafii, w której w dzieciństwie


mieszkała Lily z matką i ojczymem. Bardzo szybko otrzymał odpowiedź.
Jeden z mieszkańców parafii pamięta doskonale wydarzenia sprzed
trzydziestu lat. Kiedy odkryto zniknięcie Ann, wybuchło wielkie
zamieszanie. Rozeszła się wieść, że siostra utopiła dziewczynkę
z zazdrości. Sąsiedzi pobiegli nad rzekę, lecz nie od razu znaleziono worek.
Kiedy matka wyruszyła z innymi na poszukiwania, starsza córka zniknęła.
Po kilku godzinach jej młodszą siostrę znaleziono całą i żywą, daleko
od domu, dalej, niż mogła zajść bez czyjejś pomocy. Miała wysoką
gorączkę i żadne lekarstwo nie mogło jej pomóc. Zmarła kilka dni później.
Znaleziono również worek. W środku znajdowało się martwe prosię.
Lily nigdy nie odnaleziono. Matce pękło serce. Zmarła kilka lat
później. Ojczyma powieszono za przestępstwa niezwiązane z tą sprawą,
a przybrany brat dziewczynki był szumowiną i łajdakiem, który w żadnej
pracy długo się nie utrzymał i po którym wkrótce słuch zaginął.
– To nie była pani wina – zwrócił się pastor do Lily. Rita otoczyła
ramieniem oszołomioną biedaczkę. – Pani przybrany brat wywiódł panią
w pole. Był zazdrosny i miał podłą duszę. Wiedział, że jest pani niewinna,
mimo to utwierdzał panią przez lata w poczuciu winy. Nie utopiła pani
siostry.
– Więc czego chciała Ann, kiedy zjawiła się Pod Łabędziem?
– To nie była Ann. Ann nie żyje. Nie ma do pani żalu i spoczywa
w pokoju.
– To, co widziałaś w Chacie Wikliniarza, to były złe sny, a Pod
Łabędziem stworzyliśmy iluzję, zwykłą sztuczkę.
– Pani przyrodni brat utonął i nie będzie już pani nękał – dodał pastor.
– Może pani zabrać swoje pieniądze, opuścić Chatę Wikliniarza
i zamieszkać tutaj, w ciepłym mieszkaniu na plebanii.
Lecz Lily wiedziała o rzece więcej niż wszyscy inni, wiedziała, że
utonięcie jest dużo bardziej skomplikowaną rzeczą, niż ludziom się wydaje.
Utopiony Victor był dla niej nie mniej przerażający niż żywy. Może nawet
bardziej. Będzie na nią wściekły za to, że go wydała. Nie, Lily nie ośmieli
się opuścić miejsca, gdzie on wie, jak ją znaleźć. Wystarczy, że sobie
przypomni, co się stało, kiedy uciekła z panem White’em. Znaleziono jego
zwłoki, a Victor sprawił jej takie lanie, że chyba tylko cudem jej także nie
znaleziono martwej. Nie, nie ośmieli się go rozgniewać.
– Lepiej zostanę w Chacie Wikliniarza – odparła.
Pastor i Rita próbowali ją przekonać, lecz Lily z uporem właściwym
ludziom potulnym postawiła na swoim.

Kiedy Robert Armstrong przyjechał, aby zabrać Maud z Chaty


Wikliniarza, stwierdził, że jest prośna.
Nie chciał jej przewozić w tym delikatnym stanie. A widział, że Lily
dobrze o nią dba.
– Zaopiekuje się pani moją lochą, dopóki się nie oprosi, pani White? –
zapytał.
– Oczywiście – odparła Lily. – Ale czy ona zechce tu zostać?
Maud zechciała i sprawa została postanowiona.
– Kiedy ją zabiorę, dam pani w zamian prosiaka – obiecał Robert.
CZĘŚĆ PIĄTA
Nóż

Wśród kurcząt panowało wielkie poruszenie, kot wyśliznął mu się


spod dłoni, kiedy próbował go pogłaskać, i przemknął nieszczęśliwy pod
murem, a świnie patrzyły wzrokiem, który wróżył coś złego. Robert
zmarszczył brwi. O co chodzi? Nie było go zaledwie dwie godziny, kiedy
pojechał obejrzeć krowy na sprzedaż.
Z domu wybiegła jego średnia córka i gdy rzuciła mu się na szyję,
wyzbył się resztek wątpliwości, że stało się coś złego. Była za bardzo
zdyszana, żeby mówić.
– Robin? – spytał.
Pokiwała głową.
– Gdzie mama?
Dziewczynka wskazała w kierunku drzwi kuchennych.
W domu panował chaos. Zupa bulgotała na piecu bez dozoru, na
marmurowej płycie leżało porzucone ciasto na makaron, Bess stała za
fotelem bujanym i trzymała się oparcia w zaciętej, obronnej pozie. W fotelu
siedziała ich najstarsza córka, Susan, skulona i blada. Skrzyżowała ramiona
na piersi i dziwnym gestem obejmowała dłońmi szyję. Wokół niej tłoczyło
się troje najmłodszego rodzeństwa i z troską chwytało się jej spódnicy.
Kiedy Robert wszedł do kuchni, Bess z ulgą puściła oparcie fotela
i obróciła na niego zafrasowane spojrzenie. Gestem dała mu znak, żeby się
nie odzywał.
– Proszę, zanieście to świniom – powiedziała do najmłodszych dzieci,
które oblegały starszą siostrę.
Wsypała do miski obierki i wręczyła ją najstarszemu z trójki. Dzieci
ostatni raz pocieszająco poklepały Susan w kolano i posłusznie wyszły
z domu.
– Czego chciał? – spytał Robert, kiedy zamknęły się za nimi drzwi.
– Jak zwykle.
– Ile tym razem?
Zesztywniał, gdy żona wymieniła sumę. Tym razem kwota znacznie
przewyższała wszystko, co od nich do tej pory dostawał.
– W co on się wdał, że potrzebuje tyle pieniędzy?
Bess machnęła lekceważąco ręką.
– Wiesz, jaki on jest. Jedno kłamstwo za drugim: dobra inwestycja,
życiowa szansa, pożyczka do przyszłego tygodnia. Ale mnie nie omami
i doskonale o tym wie. Już od dawna nie działają na mnie jego gładkie
wybiegi. – Zmarszczyła czoło. – Ale dzisiaj nikogo by nie nabrał. Był jakiś
zdesperowany, niecierpliwił się, żeby dostać pieniądze i uciec. Chodził jak
strzępek nerwów i ciągle wyglądał przez okno. Chciał wysłać brata do
bramy, żeby stał na straży, ale mu nie pozwoliłam. W końcu przestał nawet
kłamać i zaczął wrzeszczeć. „Daj mi te pieniądze, bo będzie po mnie!”
Walił pięścią w stół, mówiąc, że to wszystko przez nas, że gdybyśmy nie
oddali dziecka Vaughanom, to on nie znalazłby się w opałach. Głos mu się
trząsł. Wyraźnie się czegoś bał. Zapytałam, co się stało, że jest w takim
stanie, a on odparł, że ktoś go ściga. Ktoś, kto nie zawaha się przed niczym,
żeby dostać to, czego chce.
– Powiedział, że jego życie jest w niebezpieczeństwie – dodała Susan
z fotela bujanego. – „Jak nie dacie mi tych pieniędzy, to jestem trupem!”
Robert potarł czoło.
– Susan, to nie jest rozmowa dla ciebie. Idź do salonu, a ja
porozmawiam z mamą na osobności.
Susan popatrzyła na Bess.
– Powiedz mu, mamo.
– Odmówiłam mu i to go bardzo rozjuszyło.
– Powiedział, że mama zawsze była przeciwko niemu. Nazwał ją
nienormalną. Opowiadał o niej różne rzeczy z czasów, zanim się
pobraliście…
– Susan to usłyszała. Właśnie wchodziła do domu.
– Chciałam mu powiedzieć, żeby przestał się złościć na mamę.
Chciałam…
Łzy napłynęły Susan do oczu.
Bess położyła jej dłoń na ramieniu.
– Obrócił się tak szybko, ani się obejrzałam, jak wyciągnął z pochwy
twój nóż. Złapał Susan…
Robert zesztywniał. Na drzwiach wisiał jego nóż rzeźnicki, którego
nigdy nie odkładał na miejsce, nie naostrzywszy go przedtem. Mógł się
równać z najbardziej śmiercionośną bronią. Robert zrozumiał teraz tę
skuloną pozycję, tę śmiertelnie bladą twarz córki.
– Mogłabym mu uciec – powiedziała Susan. – Wyrwałabym się,
gdyby…
Podszedł do fotela i odsunął jej dłoń od szyi. Dziewczyna ściskała
w ręce zakrwawioną szmatkę. Na delikatnej skórze widniała
jaskrawoczerwona rysa. Ostrze weszło na tyle głęboko, aby rozciąć skórę,
i zatrzymało się o ułamek cala od najważniejszego życiodajnego naczynia
krwionośnego. Z Roberta uszło całe powietrze.
– Mama krzyknęła i przybiegli chłopcy. Robin się zawahał, kiedy ich
zobaczył… są już prawie tacy jak on, i silni, i było ich dwóch. Zwolnił
uchwyt i wtedy się wyrwałam.
– Gdzie on teraz jest?
– Poszedł do starego dębu nad rzeką, naprzeciwko Wyspy Brandy.
Kazał ci powiedzieć, że go tam znajdziesz. I żebyś wziął pieniądze, inaczej
będzie po nim. Taką wiadomość mieliśmy ci przekazać.
Robert wyszedł z kuchni. Po chwili usłyszeli, jak otwierają się
i zamykają drzwi do jego gabinetu. Po jakimś czasie zjawił się z powrotem,
zapinając płaszcz.
– Tatusiu, proszę, nie idź tam!
Położył dłoń na głowie córki, pocałował żonę w skroń i wyszedł bez
słowa. Lecz drzwi jeszcze się dobrze za nim nie zamknęły, kiedy otworzyły
się z powrotem. Sięgnął ręką po nóż wiszący za drzwiami, lecz pochwa
była pusta.
– Zabrał go ze sobą – powiedziała Bess.
Jej słowa odbiły się od zamykanych drzwi.

Ulewa, która nie słabła przez cały dzień, w końcu zelżała, lecz deszcz
nadal nie dawał za wygraną. Każda kropla wody, czy padała na rzekę, pole,
dach, liść czy człowieka, wydawała własny odgłos, a każdy z nich był
nieodróżnialny od reszty. Razem tworzyły zasłonę wilgotnego poszumu,
który spowijał Roberta i Flotkę i izolował ich od reszty świata.
– Wiem – powiedział jeździec do swego wierzchowca, klepiąc go po
szyi. – Ja też wolałbym siedzieć teraz pod dachem. Ale mus to mus.
Ścieżka była kamienista i nierówna, więc Flotka szła ostrożnie,
starannie wybierając drogę między dziurami i omijając przeszkody. Od
czasu do czasu podnosiła łeb, wietrzyła w powietrzu i strzygła uszami.
Robert natomiast jechał głęboko zamyślony.
– Po co mu tyle pieniędzy? – zastanawiał się na głos. – I dlaczego
akurat teraz?
Każde zagłębienie zamieniło się w kałużę, więc klacz co chwila
rozchlapywała wodę na boki.
– Żeby siostrę? Własną siostrę?! – wykrzyknął, kręcąc głową. Flotka
zarżała ze współczuciem. – Czasem sobie myślę, że nie było w ludzkiej
mocy zrobić nic więcej. Dzieci nie są pustymi naczyniami, Flotko. Nie
można ich modelować, jak się rodzicom żywnie spodoba. Rodzą się
z własnym sercem i nie da się go odmienić, choćby człowiek przelał w nie
całą swoją miłość.
Posuwali się dalej.
– Co więcej mogłem zrobić? Co przeoczyłem, Flotko?
Zwierzę potrząsnęło łbem i wzbiło w powietrze fontannę kropel.
– Kochaliśmy go, prawda? Zabierałem go ze sobą i pokazywałem mu
świat. Nauczyłem go wszystkiego, co umiem… Wiedział, co dobre, a co
złe. Wiedział to ode mnie, Flotko. Nie może się zasłaniać ignorancją.
Klacz szła dalej przez ciemność i Robert westchnął.
– Ty nigdy za nim nie przepadałaś, prawda? Próbowałem tego nie
zauważać. Kiedy podchodził, kuliłaś uszy i wzdragałaś się. Co on ci zrobił?
Nigdy nie chciałem widzieć w nim nic złego i nadal nie chcę, lecz nawet
ojciec nie może w nieskończoność zamykać oczu na sprawki syna.
Podniósł dłoń i wytarł z oczu wodę.
– To tylko deszcz – przekonywał siebie, chociaż ściskanie w gardle
mówiło mu coś innego. – Do tego to dziecko… Chciałbym wiedzieć, co
o tym wszystkim myśleć, Flotko. W co on się wplątał? Żaden ojciec nie
powinien tak postępować. Jak to możliwe, żeby nie rozpoznał własnego
dziecka? Ona nie była jego dzieckiem, wiedział to od samego początku.
Więc po co było to całe przedstawienie? Myślisz, że mi powie, jaki ma
problem? Jak mogę coś naprawić, jeśli nie wiem, o co chodzi? Wiąże mi
ręce za plecami, a potem narzeka, że mu za mało pomagam.
Poczuł ciężar w kieszeni. Napełnił sakiewkę pieniędzmi z sejfu, aż
zrobiła się ciężka.
Flotka stanęła. Zaczęła nerwowo przebierać nogami, podrygiwać
i szarpać się w uprzęży.
Robert podniósł głowę i jął się rozglądać za czymś, co spłoszyło
wierzchowca, lecz jego oczy nie dostrzegały niczego poza ciemnością.
Deszcz spłukał z powietrza wszystkie zapachy i tłumił dźwięki. Jego
własne zmysły nic mu nie mówiły.
Pochylił się w siodle.
– O co chodzi, Flotko?
Klacz znowu rzuciła się w bok i tym razem usłyszał plusk wody pod
kopytami zwierzęcia. Zsiadł na ziemię i woda zakryła mu buty.
– Rzeka wylała.
Wszystko zaczyna się i kończy Pod Łabędziem

Deszcz padał od kilku tygodni. Ludzie dość mieli roboty


z zabezpieczaniem dobytku przed powodzią, a jeszcze ciągle ktoś
przypominał, że trzeba się przygotować na rzecznych Cyganów. O tej porze
wyprawiali się w górę rzeki i byle fala powodziowa nie mogła ich
powstrzymać. Przeciwnie, pomagała im zbliżyć się bardziej do gospodarstw
– domów, chat, spichlerzy, stodół i stajni. Każdą maszynę, każdy sprzęt
trzeba było schować i zamknąć wszystkie drzwi na klucz. Rzeczni Cyganie
przywłaszczali sobie wszystkie niezabezpieczone rzeczy, choćby
najdziwniejsze. Nie był bezpieczny nawet dzban stojący na parapecie,
a biada ogrodnikowi, który zostawiłby motykę albo grabie oparte o ścianę
przy bocznych drzwiach szopy. Co więcej, była to noc zimowego
przesilenia, dokładnie rok od zjawienia się dziewczynki. Lecz
najważniejsza była Helena, którą w ostatnie dni oczekiwania na narodziny
dziecka prawie opuściła typowa dla niej żwawość. Ludzie Vaughanów
uwijali się jak w ukropie i zrobili wszystko, co było w ich mocy. Anthony
podziękował im i poszedł odszukać żonę.
– Jestem taka zmęczona, ale chodź z nami do ogrodu, zanim zdejmiesz
płaszcz – powiedziała. – Chcemy zobaczyć rzekę.
– Woda podeszła już dwadzieścia kroków w głąb ogrodu. To
niebezpieczne dla dziecka iść tam po ciemku.
– Powiedziałam jej, że rzeka może przyjść do ogrodu, i jest taka
podniecona. Bardzo chce to zobaczyć.
– No dobrze. Gdzie ona jest?
– Zasnęłam na kanapie, pewnie poszła do kuchni.
Jednak w kuchni dziewczynki nie było.
– Myślałam, że jest z panią – powiedziała kucharka.
Vaughan i Helena popatrzyli na siebie zaalarmowani.
– Na pewno poszła wcześniej, żeby zobaczyć rzekę. – Chociaż mówiła
to z przekonaniem, drżenie słyszalne w głosie Heleny zdradzało
wątpliwości. – Tam ją znajdziemy.
– Zostań tu – nakazał jej mąż. – Sam pójdę szybciej.
Wybiegł z pokoju, lecz Helena ruszyła za nim.
Szła powoli. Trawniki zamieniły się w błoto, zeszłotygodniowe ulewy
zmyły każdy kawałek ścieżki. Płaszcz przeciwdeszczowy nie dopinał jej się
na brzuchu i kiedy sukienka przesiąkła zimnym deszczem, Helena zaczęła
się zastanawiać, czy nie przeceniła swoich sił. Przystanęła, żeby odpocząć,
po czym ruszyła dalej. Wyobrażała sobie, co tam zobaczy: dziecko stojące
nad wodą, zauroczone widokiem wzbierającej rzeki.
Zatrzymała się przy dziurze w żywopłocie, skąd widać było brzeg
i ogród. Zobaczyła męża kręcącego głową, gestykulującego żywo
i rozmawiającego z ogrodnikiem oraz dwoma innymi mężczyznami, którzy
z powagą pokiwali głowami i pobiegli do wyznaczonych im zadań.
Zrobiło jej się gorąco, serce zaczęło walić. Puściła się niezgrabnym
truchtem, wołając męża. Anthony odwrócił się dokładnie w chwili, kiedy
jej oczy się rozszerzyły i straciła oparcie pod nogami, a choć zdążył do niej
dopaść w porę, żeby złagodzić upadek, krzyknęła głośno z bólu.
– Już dobrze, rozesłałem ludzi, szukają jej. Znajdziemy ją.
Helena pobladła i bez tchu skinęła głową.
– Co się stało? Zwichnęłaś kostkę?
Pokręciła głową.
– Dziecko.
Anthony rozejrzał się po ogrodzie i zaklął ze złością, że właśnie
rozesłał na poszukiwania wszystkich ludzi. Ocenił odległość do domu,
śliską ścieżkę, mrok i zestawił to wszystko z ciemnym bólem w oczach
żony. Czy da radę? Nie ma wyjścia. Poczuł w ramionach jej ciężar i zebrał
wszystkie siły.
– Ahoj! – usłyszał nagle. Po chwili jeszcze raz, głośniej. – Ahoj!
Po wielkim rozlewisku rzeki sunęła dostojna sylwetka Kolodiona.
Wtaszczyli Helenę na pokład i ruszyli w drogę.
– Rita jest Pod Łabędziem – powiedział Daunt. – Zawieziemy tam
Helenę, a potem wrócimy szukać małej.
– Zalało dom Rity?
– Tak, ale nie tylko dlatego poszła do gospody. Chodzi o Joego…

*
Pod Łabędziem siedziało niewielu klientów. Zimowe przesilenie to
jedno, ale powódź to powódź i wszyscy młodzi mężczyźni byli potrzebni
gdzie indziej – do zabijania drzwi, wnoszenia mebli na piętra, zaganiania
bydła na wyżej położone tereny… W gospodzie zostali tylko tacy, którzy
nie nadawali się do walki z żywiołem: starzy, kalecy oraz tacy, którzy byli
już pijani, kiedy nadeszła powódź. Ale nie opowiadali historii. Gawędziarz
Joe umierał.
Na łóżku stojącym tak daleko od rzeki, jak się dało pod dachem
gospody, Joe tonął. Pomiędzy kolejnymi falami rozpaczliwej walki
o oddech mamrotał coś. Jego usta poruszały się bez ustanku, ale podwodne
odgłosy nie zamieniały się w słowa, które ktokolwiek mógłby zrozumieć.
Twarz żyła gorączkową mimiką, brwi podskakiwały wymownie. Była to
porywająca opowieść, lecz nikt poza nim nie mógł jej usłyszeć.
Córki Joego krążyły między łóżkiem a zimową izbą. Wszystkie Małe
Margot porzuciły dzisiaj beztroskie uśmiechy i nosiły na obliczach ten sam
śmiertelny smutek co ich matka, która siedziała obok łóżka i trzymała męża
za rękę.
W pewnym momencie zdawało się, że Joe wynurzył się na
powierzchnię. Uchylił oczy, wypowiedział kilka sylab, po czym zatonął
z powrotem.
– Co powiedział? – spytał skonsternowany Jonathan.
– Wołał Cichego – odrzekła spokojnie matka, a jej córki pokiwały
głowami; one też to słyszały.
– Mam go sprowadzić?
– Nie, Jonathanie, nie trzeba – odparła Margot. – Jest już w drodze.
Wszystko to słyszała Rita, która stała przy oknie i patrzyła na wielkie
jezioro rozciągające się wokół gospody niczym czysta karta. Podeszło pod
mury na odległość kilku kroków, zamieniło gospodę w wyspę i odcięło ją
od reszty świata.
Rita zauważyła podpływającego Kolodiona. W głębokiej wodzie
Daunt spuścił łódkę, potem pomógł wsiąść Helenie i powiosłował
w kierunku wejścia Pod Łabędzia. Po uważności i pieczołowitości jego
ruchów Rita odgadła, że nie przywiózł tu Heleny bez powodu.
– Margot, przypłynęła pani Vaughan. Wygląda na to, że nadszedł czas.
– W takim razie to dobrze, że jest nas tu dużo. Dziewczęta ci pomogą.
W zamieszaniu wokół przybycia Heleny Daunt odciągnął Ritę na bok.
– Dziewczynka znikła.
– Nie! – Tak ją ścisnęło w trzewiach, że aż się złapała za brzuch.
– Rito, co ci się stało?
Z wysiłkiem wzięła się w garść. Umiera człowiek. Za chwilę urodzi
się dziecko.
– Jak dawno temu? – spytała. – Gdzie ją ostatnio widziano?
Daunt zrelacjonował jej wszystko, co wiedział.
Tymczasem jedna z Małych Margot dopominała się o wskazówki.
Rita zrobiła się biała na twarzy. Popatrzyła na Daunta z takim
przerażeniem, że po raz pierwszy nie miał ochoty jej fotografować.
– Muszę iść. Joe i Helena mnie potrzebują. Ale… Daunt… – Zawrócił
do izby, żeby usłyszeć ostatnie rozgorączkowane słowa Rity. – Znajdź ją!
Godziny, które nastąpiły potem, były bardzo długie i bardzo krótkie.
Podczas gdy dookoła rozciągała się niewzruszona i obojętna woda, kobiety
Pod Łabędziem uwijały się w gorączce śmierci i narodzin. Po jednej stronie
ściany Helena walczyła, aby wydać na świat dziecko. Po drugiej Joe
walczył, aby go opuścić. Małe Margot radziły sobie ze wszystkim, co
należało zrobić, aby życie mogło się rozpocząć i zakończyć. Nosiły wodę
i czyste ręczniki, napełniały kosze polanami i dokładały do ognia, zapalały
świece, przynosiły jedzenie, na które nikt nie miał apetytu, lecz mimo to
jadł z rozsądku, i przez cały czas pochlipywały, to znów się uspokajały
i pocieszały.
Rita krążyła tam i z powrotem między dwiema izbami i robiła
wszystko, co było konieczne. W korytarzu między pokojami kręcił się
zdenerwowany Jonathan.
– Znaleźli ją, Rito? – dopytywał się za każdym razem, kiedy
wychodziła od Heleny. – Gdzie ona jest?
– Niczego się nie dowiemy, dopóki nie przyjadą nam powiedzieć –
odparła, wchodząc do izby Joego.
Poddali się bez reszty upływowi czasu. Mijały godziny, które mogły
być minutami, i w końcu Rita usłyszała głos Margot:
– Nadchodzi Cichy, Joe. Żegnaj, najdroższy.
Rita przypomniała sobie coś, co słyszała rok temu Pod Łabędziem.
„Wszystko widać w oczach… Kiedy człowiek umiera, ucieka z nich
widzenie”. Zobaczyła, jak widzenie opuszcza Joego.
– Pomódl się za nas, Rito, dobrze? – poprosiła Margot.
Rita zmówiła modlitwę, a kiedy skończyła, Margot puściła rękę męża,
złożyła jego dłonie razem na piersi, a swoje na kolanach. Dwie łzy spłynęły
jej po policzkach, po jednej z każdego oka.
– Nie przejmuj się mną – zwróciła się do Rity. – Rób swoje.
Po drugiej stronie ściany mijały minuty, które mogły być godzinami,
aż w końcu po ostatnim skurczu dziecko przyszło na świat. Wyśliznęło się
zwinnie na ręce Rity.
– Och! – szepnęła Mała Margot, wstrząśnięta i zachwycona zarazem. –
Co to jest?
Rita aż zamrugała ze zdziwienia.
– Słyszałam o tym, ale nigdy nie widziałam tego na własne oczy.
Zwykle pęcherz pęka, zanim dziecko się urodzi. Wtedy odchodzą wody. Te
nie odeszły.
Idealnie ukształtowane dziecko pływało w podwodnym świecie.
Z mocno zamkniętymi oczkami wykonywało płynne ruchy, senne maleńkie
piąstki otwierały się i zamykały w przezroczystej błonie wypełnionej wodą.
Rita dotknęła perłowego pęcherza czubkiem noża i błona pękła na
całym obwodzie, a ze środka chlusnęła woda.
Chłopczyk otworzył jednocześnie oczy i usta i ze zdumieniem odkrył
wokół siebie świat oraz powietrze.
Ojcowie i synowie

Kopyta Flotki chlupotały w wodzie. W mglistym mroku nocy świat


pokrywał się mętnym, cynowym połyskiem, zakłóconym jedynie ruchem
konia i jeźdźca. Robert Armstrong myślał o wszystkich lądowych
stworzeniach – o myszach, nornicach i wydrach. Miał nadzieję, że
wszystkim udało się uciec w bezpieczne miejsce. Myślał o ptakach,
o nocnych łowcach, pozbawionych swojego naturalnego terenu łownego.
Myślał o rybach, błąkających się bezwiednie poza głównym nurtem rzeki,
pływających w trawie tuż nad powierzchnią ziemi, po tym samym terenie,
po którym on brodził teraz ze swoim koniem. Miał nadzieję, że Flotka nie
zdepcze żadnego stworzenia zagubionego w obcym krajobrazie, który nie
należał ani do świata ziemi, ani wody. Miał nadzieję, że żadnemu z nich nic
się nie stanie.
Dojechali do starego dębu naprzeciwko Wyspy Brandy.
Usłyszał jakiś dźwięk. Kiedy się odwrócił, od pnia drzewa oderwał się
w ciemności cień.
– Robin!
– Nie spieszyłeś się!
Robert zsiadł z konia. W półmroku jego syn kulił się z zimna
w cienkim kaftanie. Wypowiedział te słowa ostro, zuchwale, lecz drżenie
stępiło ton jego głosu i cała zamierzona arogancja legła w gruzach.
Roberta ogarnęło instynktowne współczucie, lecz przypomniał sobie
czerwoną rysę na szyi córki.
– Twoja rodzona siostra – powiedział grobowym głosem, kręcąc
głową. – To się nie mieści w głowie…
– To wszystko przez matkę – odparł Robin. – Nie doszłoby do tego,
gdyby zrobiła to, co jej kazałem.
– Zrzucasz winę na matkę?
– Składam na nią winę za wiele rzeczy, a to jest jedna z nich.
– Jak możesz?! Twoja matka jest najlepszą kobietą na świecie. Czyja
dłoń przyłożyła nóż do gardła własnej siostrze? Czyja dłoń nadal ściska
broń?
Zapadło milczenie.
– Przyniosłeś pieniądze?
– Przyjdzie czas na pieniądze. Najpierw musimy porozmawiać
o innych rzeczach.
– Nie ma czasu. Daj mi pieniądze i zostaw mnie w spokoju. Nie mam
chwili do stracenia.
– Skąd ten pośpiech, Robinie? Kto cię ściga? Co narobiłeś?
– Długi.
– To spłać je, pracując. Wróć do domu, na farmę, i pracuj razem
z braćmi.
– Na farmie? To dobre dla ciebie: wstawać o piątej rano, żeby na
zimnie i w ciemności karmić świnie. Ja jestem stworzony do lepszego
życia.
– Będziesz musiał pójść na ugodę ze swoim wierzycielem. Ja nie
spłacę tylu pieniędzy. To za duża suma.
– To nie jest dżentelmeńska pożyczka. To nie bankier, nie będzie
negocjował ze mną warunków. – Wydał odgłos, który mógł być
parsknięciem śmiechu albo stłumionym szlochem. – Jeśli nie dasz mi
pieniędzy, poślesz mnie na szubienicę. Ćśśś!
Zaczęli nasłuchiwać, lecz w ciemności panowała cisza.
– Pieniądze! Jeśli dzisiaj w nocy nie ucieknę…
– Dokąd?
– Nieważne. Dokądkolwiek. Gdzie nikt mnie nie zna.
– I zostawisz za sobą tyle pytań bez odpowiedzi?
– Nie mam czasu!
– Powiedz mi prawdę o twojej żonie, Robin. Powiedz mi prawdę
o Alice.
– Jakie to ma znaczenie? One nie żyją! To skończona historia.
– I nie słyszę w twoim głosie ani cienia żalu? Skruchy?
– Myślałem, że wniesie jakieś pieniądze! Powiedziała, że jej rodzice
zmienią zdanie. Że nas ustawią w życiu. A tymczasem była dla mnie
kamieniem u szyi. Utopiła swoje dziecko i teraz obie nie żyją. Krzyżyk na
drogę.
– Jak możesz tak mówić?
Nagle drżąca szczupła postać Robina zesztywniała.
– Słyszałeś coś? – spytał szeptem.
– Nie.
Przez dłuższą chwilę nasłuchiwał z napięciem, po czym spojrzał
z powrotem na ojca.
– Jeśli jeszcze go tu nie ma, to wkrótce się zjawi. Daj mi pieniądze
i idź sobie.
– A co z dziewczynką Spod Łabędzia? Nie chciałeś jej uznać ani się
jej wyrzec. Po co było to całe przedstawienie na jarmarku?
– Po to samo co zawsze. Jeszcze mnie nie znasz? Po to, co wisi
w sakiewce u twego pasa.
– Spodziewałeś się od niej pieniędzy?
– Od Vaughanów. Gdy tylko wszedłem wtedy Pod Łabędzia,
wiedziałem, że to nie jego córka i że on o tym wie. Nie mogła nią być. Obaj
to wiedzieliśmy. Doszedłem do wniosku, że można na tej aferze zarobić
pieniądze, jeśli tylko będę miał czas wszystko przemyśleć. Zemdlałem,
a raczej oni myśleli, że zemdlałem, i właśnie wtedy, leżąc na podłodze,
ułożyłem sobie plan. Oni mieli pieniądze i chcieli dziewczynki. Ja chciałem
pieniędzy i mogłem zgłosić prawo do dziecka.
– Zamierzałeś udawać, że to twoje dziecko, po to, żeby je potem
sprzedać?
– Vaughan już prawie zapłacił, ale kiedy matka odesłała dzieciaka
z powrotem, nie musiał. Przez matkę wpadłem w długi.
– Zabraniam ci tak o niej mówić. Nauczyła cię odróżniać to, co dobre,
od tego, co złe. Gdybyś jej słuchał, byłbyś dzisiaj lepszym mężczyzną.
– Umiała gadać, co dobre, a co złe, tylko tego nie robiła. Byłbym
lepszym mężczyzną, gdyby ona była lepszą kobietą. Ona jest za wszystko
odpowiedzialna.
– Uważaj, co mówisz, Robinie.
– Popatrz tylko na nas troje! Ona biała, ty czarny… a ja? Wiem, że nie
jesteś moim ojcem. Od dziecka wiedziałem, że nie jestem twoim synem.
Robert przez chwilę szukał odpowiednich słów.
– Kochałem cię tak, jak ojciec kocha swoje dziecko.
– Zwiodła cię, prawda? Była w ciąży z innym i rozpaczliwie szukała
faceta, który ją poślubi, ale kto by chciał za żonę jednooką kuternogę? Na
pewno nie ojciec dziecka. No to trafiłeś się ty. Czarny farmer. Więc
zastawiła na ciebie sidła, prawda? Niezła transakcja. Biała panna młoda,
czarny farmer i osiem miesięcy później ja.
– Tkwisz w błędzie, Robinie.
– Nie jesteś moim ojcem! Zawsze to wiedziałem. I wiem, kto nim jest.
Robert aż się skulił.
– Wiesz?
– Pamiętasz, jak włamałem się do twojego biurka i ukradłem
pieniądze?
– Wolałbym o tym zapomnieć.
– Wtedy znalazłem list.
Robert zastanawiał się przez chwilę zaintrygowany, lecz po chwili
zrozumiał.
– List od lorda Embury?
– List od mojego ojca. W którym postanawia o losie swojego syna.
O pieniądzach, które ukrywaliście przede mną razem z matką i które
musiałem wam ukraść.
– Twojego ojca…?
– Tak! Wiem, że lord Embury jest moim ojcem. Wiedziałem o tym, od
kiedy skończyłem osiem lat!
Robert pokręcił głową.
– On nie jest twoim ojcem.
– Czytałem list.
Ponownie pokręcił głową.
– Lord Embury nie jest twoim ojcem.
– Ja mam ten list!
Po raz trzeci Robert pokręcił głową, po czym otworzył usta, żeby
powtórzyć to samo zdanie.
– On nie jest twoim ojcem! – zadźwięczało w wilgotnym powietrzu.
Lecz tym razem to nie był głos Roberta. Mimo to uderzyła go w nim
znajoma nuta.
Twarz Robina wykrzywiła się z przerażenia.
– On tu jest! – jęknął cicho.
Robert odwrócił się i rozejrzał, lecz nikogo nie widział. Każdy pień,
każdy krzak mógł ukrywać postać człowieka; w wilgotnej ciemności wisiał
gąszcz mglistych zjaw. W końcu po dłuższej chwili wpatrywania się w noc
jego oczy wydobyły z ciemności zarys ludzkiej sylwetki. Brodząc po
mokradle, szła w ich stronę karłowata postać, zrobiona na wpół z wody, na
wpół z ciemności, ubrana w szeroki płaszcz, który wlókł się za nią po
rozlewisku, oraz kapelusz nasadzony nisko na oczy i zasłaniający twarz.
Z każdym kolejnym pluskiem zbliżała się coraz bardziej do Robina, który
cofał się przed nią, a jednocześnie nie mógł oderwać od niej przerażonych
oczu.
W końcu mężczyzna – bo to był mężczyzna – zatrzymał się trzy kroki
od chłopaka, a wtedy księżyc oświetlił jego twarz.
– Ja jestem twoim ojcem.
Robin pokręcił głową.
– Czyżbyś mnie nie znał, synu?
– Znam cię – powiedział drżącym głosem Robin. – Jesteś łajdakiem
z pospólstwa, nędzną szumowiną, nożownikiem, który żyje z przestępstw,
szarlatanem, złodziejem, kłamcą i tysiącem innych podłych typów.
Twarz mężczyzny rozciągnęła się w dumnym uśmiechu.
– Chłopak faktycznie mnie zna – powiedział do Roberta. – I widzę, że
ty też.
– Victor Nash – rzucił z westchnieniem Robert. – Miałem nadzieję, że
cię nigdy więcej nie spotkam po tym, jak dwadzieścia lat temu wyrzuciłem
cię z farmy. Ale ty jesteś jak zaraza. Sądziłem, że się utopiłeś po ucieczce
z Wyspy Brandy, i wcale się tym nie zmartwiłem.
Nash się ukłonił.
– Jeszcze nie przyszła na mnie pora. Przeżyłem, żeby się upomnieć
o swoje. Powinienem ci podziękować, Armstrong, za wychowanie
i wykształcenie mi syna. Prawda, że ślicznie gada po tych wszystkich
szkołach? Tylko posłuchaj, co wychodzi z jego ust, rety, czasem go nawet
nie rozumiem, jak zacznie pytlować tą łaciną i greką, i tymi słowami,
których nikt nie zna. A jak pisze! Kiedy weźmie do ręki pióro, to w lot
łapie, co człowiek powie, i wszystko zapisze atramentem, i nawet jednego
kleksa nie zrobi! Tyle łamańców i zakrętasów, a wyglądają jak obrazek.
A jego maniery! Mucha nie siada. Jak jakiś pan na włościach. Słowo
honoru, dumny jestem ze swojego syna. Wziął wszystko, co najlepsze, od
rodziców; podstępny i kuty na cztery nogi jak ja i gładki z tymi mięciutkimi
włosami i białą skórą jak twoja paniusia. I ty też odegrałeś swoją rolę,
Armstrong: dałeś mu swoją ogładę w najlepszym gatunku.
Robina przeszedł dreszcz.
– To nieprawda! – wrzasnął do Nasha, po czym odwrócił się do
Roberta. – Powiedz mu, że to nieprawda! Powiedz mu! Powiedz mu, kto
jest moim ojcem!
Victor Nash zarechotał szyderczo.
– Owszem, to prawda – powiedział Robert. – Ten człowiek jest twoim
ojcem.
Robin wytrzeszczył na niego oczy.
– Ale lord Embury…!
– Lord Embury! Lord Embury! – przedrzeźniał go Nash. – Lord
Embury jest ojcem, a jakże. Powiedz mu, Armstrong.
– Lord Embury jest moim ojcem, Robinie. Zakochał się w mojej
mamie, kiedy był bardzo młody, a ona była służącą w jego majątku. Tego
właśnie dotyczył list, który znalazłeś w moim sekretarzyku. Przed śmiercią
spisał dokument mający na celu zabezpieczenie mojej finansowej
przyszłości. To ja jestem Robertem Armstrongiem, o którym mowa
w dokumencie.
Robin patrzył na niego wstrząśnięty.
– Więc moja matka…
– Twoja mama została w swej absolutnej niewinności wykorzystana
przez tego szubrawca w najbardziej nikczemny sposób, a ja zrobiłem, co
w mojej mocy, aby jej to wynagrodzić. I aby wynagrodzić to tobie.
– No dobra, dość tego! – zawołał Nash. – Przyszedłem upomnieć się
o swojego syna. Pora, żebyś mi go oddał. Miałeś go przez dwadzieścia trzy
lata, teraz wróci do prawdziwego ojca. Prawda, Rob?
– Do ciebie? Myślisz, że pójdę do ciebie? – Robin wybuchnął
śmiechem. – Chyba oszalałeś!
– Musisz, chłopcze. Rodzina to rodzina. Ty i ja jesteśmy krewniakami.
Połączymy mój perfidny spryt z twoim gładkim licem; moje doświadczenie
z nizin i twoje maniery z wyżyn. Wyobraź sobie tylko, co możemy
osiągnąć! Dopiero zaczęliśmy! Razem, drogi chłopcze, możemy zdziałać
cuda! W końcu nadszedł nasz czas!
– Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego! – warknął Robin. – Zostaw
mnie w spokoju! Nie pozwolę, żebyś nazywał mnie swoim synem. Jeśli
piśniesz komuś słówko, to…
– To co zrobisz, chłoptasiu?
Robin dyszał wściekle.
– Pomyśl o tym wszystkim, co o tobie wiem, a czego nie wie nikt
inny! – dodał Nash.
Młody człowiek zamarł.
– Cokolwiek powiesz, pogrążysz samego siebie! – powiedział.
Victor Nash powoli pokiwał głową.
– Niech tak będzie.
– Nie obciążysz samego siebie!
Nash popatrzył na wodę.
– Kto może powiedzieć, do czego zdolny jest człowiek, kiedy własny
syn odwraca się do niego plecami? Najważniejsza jest rodzina, chłopcze.
Straciłem matkę, której nawet nie pamiętam. Ojciec nauczył mnie
wszystkiego, co umiem, ale powiesili go, zanim dorosłem. Miałem kiedyś
siostrę, a przynajmniej nazywałem ją siostrą, ale nawet ona mnie zdradziła.
Mam tylko ciebie, Robinie, mój synu o miękkich włosach, jedwabnych
słowach i pańskich manierach… Jesteś dla mnie całym światem, więc jeśli
nie mogę cię mieć, to po co mi żyć? Nie, Robinie, ty i ja mamy wspólną
przyszłość, od ciebie zależy, w którą stronę się potoczy. Możemy razem
robić interesy jak dotąd albo odwrócisz się do mnie plecami, a ja na ciebie
doniosę i zakują nas razem w kajdany, a potem razem pójdziemy na
szubienicę, jak ojciec i syn, tak jak mówią prawa natury.
Robin wybuchnął płaczem.
– Jaka siła wiąże cię z tym człowiekiem? – spytał Robert. – Co to za
spisek, który daje mu nad tobą władzę?
– Mam mu powiedzieć? – rzucił Nash.
– Nie!
– Chyba jednak powiem. To ci zamknie drzwi do ostatniego
schronienia, a kiedy ono zniknie, jedyne wsparcie będziesz mógł dostać ode
mnie. – Odwrócił się do Roberta. – Wiedziałem, że ten uroczy młodzieniec
lubi pić w pewnym lokalu pod Oksfordem, więc się z nim zapoznałem,
stopniowo i powoli. Zasiałem w jego głowie ziarno intrygi i pozwoliłem mu
się chełpić, że to jego własny pomysł. Myślał, że podążam w jego ślady,
gdy tymczasem to ja wskazywałem drogę. Ukradliśmy twoją świnię,
Armstrong, to była pierwsza rzecz. Ależ się wtedy trząsłem ze śmiechu,
kiedy sobie przypomniałem, jak dwadzieścia trzy lata temu kazałeś mi się
wynosić z farmy i nie zbliżać się na odległość dwunastu mil do twojej Bess.
A tu proszę, wszedłem sobie na twoje podwórze, żeby ukraść twoją
ulubioną świnię, a bramę otwierał mi mój własny syn i jeszcze wywabił ją
z chlewu malinami, żeby mi pomóc! Uciekł razem ze mną i przez jakiś czas
kręciliśmy wspólny interes. Wiedziałem, jak urządzić trik z jasnowidzącą
świnią. Na jarmarkach zarobiliśmy okrągłą sumkę i nieźle się urządziliśmy
jak na nasze pochodzenie. Tyle że twój synalek był niezaspokojony. Chciał
więcej. No to wykorzystaliśmy to, co mieliśmy pod ręką, czyli świnię
i jarmark, i zrobiliśmy większy skok. Prawda, synku?
Robin się wzdrygnął.
– Dziecko Vaughanów… – mruknął osłupiały Robert. – Porwanie…
– Brawo! Rob użył swoich słodkich słówek, żeby nakłonić głupią
nianię do wydania całego szylinga. Twoja ruda locha popatrzyła tymi
swoimi rozczulającymi ślepiami w maślane oczy dziewki, a Robin za
zasłoną najsłodszym świńskim głosikiem kazał jej pójść w środku nocy nad
rzekę, żeby zobaczyć twarz swojego jedynego prawdziwego kochanka.
Prawda, synku?
Robin ukrył twarz w dłoniach i odwrócił się do Roberta, lecz ten złapał
go za nadgarstki i zmusił do popatrzenia mu w oczy.
– Czy to prawda?
Młody człowiek skulił się i skrzywił.
– Ale to nie wszystko, prawda, syneczku?
– Nie słuchaj go! – lamentował chłopak.
– A tak, bo to był tylko początek. Czyj to był pomysł, Rob? Kto wpadł
na pomysł, żeby wykraść córkę Vaughanów, i zaplanował, jak to zrobić?
– Ty! To był twój pomysł!
– A jakże, mój też, ale kto to wymyślił na samym początku?
Robin odwrócił głowę.
– Kto się pysznił swoją przebiegłością? Kto wydał rozkazy ludziom
w łodzi? Kto napisał list z żądaniem okupu? Kto rozesłał ludzi do
kryjówek? Kto chodził tamtej nocy i puszył się, i sprawdzał, czy wszyscy
wiedzą, co mają robić? Ech, byłem z ciebie dumny! Taki młokos, a taki
pewny siebie i swojego łotrostwa. Moja krew, myślałem sobie. Mój syn
nosi w sercu moją podłość i Armstrong może ze skóry wyjść, a i tak jej nie
zetrze. Chłopak jest mój, ciałem i duszą.
– Daj mu te pieniądze – szepnął Robin do ucha Robertowi, lecz zrobił
to za głośno i wzbierająca woda poniosła jego słowa.
Nash wybuchnął śmiechem.
– Pieniądze? A jakże, weźmiemy pieniądze, prawda, synu? Każdy
swoją dolę. Podzielimy się równo, po połowie.
Rzeka cały czas wzbierała, sięgała już mężczyznom do kolan.
Kapelusze nasiąkły deszczem, strugi lały się po szyjach, spływały na
koszule i wkrótce nie miało znaczenia, czy stoją w wodzie, czy na ziemi.
– Jeszcze cała reszta, Rob – ciągnął Nash. – Reszta!
– Przestań… – jęknął Robin ledwo słyszalnym głosem przez szum
deszczu.
– Tak, reszta… Mieliśmy tę dziewuszkę, prawda, Rob? Przez okno, po
drabinie, a potem przez ogród do rzeki, gdzie czekała nasza łódź. –
Odwrócił się do Roberta. – Był sprytny! Czy wszedł do ogrodu? Wdrapał
się po drabinie? Włamał się do domu? Ależ skąd, on nie. Inni odwalali za
niego brudną robotę. On czekał w łodzi. Takiego talentu organizacyjnego
nie naraża się w akcji. Ma głowę na karku, co? – Spojrzał na Robina. – No
więc biegliśmy przez ogród z uśpionym chloroformem dzieciakiem
w worku. Ja go trzymałem, bo chociaż jestem lekkiej budowy, to krzepę
mam, że ho, ho. Cisnąłem ją chłopakowi jak wór siana.
Robin zaszlochał.
– Cisnąłem ją nad wodą synowi, który czekał w łodzi. I co się stało,
Rob?
Chłopak pokręcił głową, ramionami wstrząsnęły spazmy.
– Nie! – wykrzyknął Robert.
– Tak! – powiedział Nash. – Tak! Łódź się przechyliła i worek
wyśliznął mu się z rąk. Grzmotnął o burtę, Robin wyciągnął ręce, żeby go
złapać, ale mu się nie udało. Poszła w wodę jak worek kamieni. Kazał
ludziom dźgać wodę wiosłami i nie wiem, jak nam się to udało, ale żeśmy
ją znaleźli. Ile to trwało, Rob? Pięć minut? Dziesięć?
Robin milczał z twarzą pobladłą w ciemności.
– Znaleźliśmy ją i ruszyliśmy z powrotem na wyspę. Tam żeśmy ją
położyli i otworzyli worek, no nie, Rob? Wszystko mogło być stracone –
powiedział ze śmiertelną powagą, ponuro kręcąc głową. – Tak, mogło być
po sprawie, gdyby nie mój syn. Rob myślał trzeźwo i uratował nas. „To nie
ma znaczenia, czy dziecko żyje czy nie – powiedział. – Vaughanowie się
nie dowiedzą, dopóki nie przekażą nam pieniędzy!” Napisał list… ech,
piękniejszego listu w życiu żem nie widział. No i wysłaliśmy go. Nie
mieliśmy towaru, w każdym razie nie pełnowartościowy, ale rachunek
żeśmy wysłali. No bo czemu nie, powiedział, skorośmy się napracowali
i ponosili ryzyko, co nie, Rob? Wtedy już nie miałem wątpliwości, że to
mój syn.
Przez cały czas Robert krok po kroku wchodził coraz wyżej, aby się
odsuwać od wzbierającej wody, lecz Robin stał bez ruchu. Woda kotłowała
się wokół niego, lecz on zdawał się tego nie zauważać.
– No i dostaliśmy okup od Vaughanów. Dostaliśmy go i oddaliśmy mu
córkę, chociaż potem zmyślił, żeśmy tego nie zrobili. Starczyło nam na
długo. Robin dostał śliczny dom. Widziałem go. Serce mi rosło: mój syn
w takim pięknym, białym domu w samym Oksfordzie. Ale nie zaprosił
mnie tam ani razu. Po tym wszystkim, cośmy razem przeszli! Kradzież
świni, kant na jarmarku, porwanie, morderstwo… powinny związać ze sobą
kamratów, no nie? To mnie bolało, Rob. A kiedy skończyły się pieniądze…
To hazardzista ten nasz syn, wiedziałeś o tym, Armstrong? Ostrzegałem go,
ale mnie nie słuchał. Jak pieniądze się skończyły, to ja go trzymałem na
powierzchni. Każdy grosz, jaki zarobiłem, szedł do jego kieszeni. Tyrałem
jak dziki osioł, żeby mój syn miał to swoje wystawne życie, więc teraz
można uczciwie powiedzieć, że chłopak należy do mnie. No to skoro już
wiesz, że jestem twoim ojcem, przestaniesz być taki niemiły, co? Ten
śliczny dom należy teraz do mnie jako spłata długu. Ale wiedz, że
wszystkim, co mam, podzielę się ze swoim synem.
Robin patrzył na niego pociemniałymi oczami, był spokojny, przestał
się już trząść.
– Patrzaj no tylko na niego. – Nash westchnął. – Jaki śliczny ten mój
chłoptyś. No dobra, daj nam pieniądze, Armstrong, i pójdziemy w swoją
stronę. Rob, gotowy do drogi?
Ruszył w kierunku chłopaka z rozpostartymi ramionami. Robin
przeciął ręką powietrze i Nash cofnął się i zachwiał. Podniósł dłoń
i zdumiony zobaczył kapiącą z niej ciemną ciecz.
– Synu…? – powiedział niepewnie.
Robin zrobił krok w jego stronę i tym razem w bladym świetle
błysnęło ostrze noża.
– Nie! – wrzasnął Robert.
Lecz dłoń chłopaka po raz drugi zatoczyła w powietrzu szybki łuk
i Nash znowu się cofnął. Tym razem jednak nie znalazł gruntu tam, gdzie
się spodziewał. Zachwiał się, chwycił syna za płaszcz, lecz ten znowu ciął
nożem – raz, drugi, trzeci. Przez chwilę szamotali się na samym brzegu
koryta rzeki, po czym wpadli razem w rwący nurt.
– Tato! – krzyknął Robin, zanim porwała go woda. Z rozpaczą
wyciągnął ramiona w kierunku Roberta. – Tato, ratuj mnie!
– Robin! – wrzasnął Robert, brodząc w wodzie w miejscu, gdzie
ostatni raz widział syna.
Czuł, jak nurt szarpie go za nogawki. Zobaczył, jak chłopak zanurza
się pod wodę; wypatrywał gorączkowo, czy wypływa z powrotem na
powierzchnię, a kiedy spostrzegł ręce i nogi młócące rozpaczliwie wartką
topiel, zdumiał się, jak daleko już go poniosła. Szykował się już, by
skoczyć w szalejący nurt, lecz uprzytomnił sobie własną bezradność
i powstrzymał się.
Nagle zza zasłony deszczu wyłoniła się łódź. Wysoka, szczupła postać
uniosła ku niebu kij, a kiedy go opuściła i wbiła w dno rzeki, maleńka,
wąska barka pomknęła po wodzie ze zdumiewającą prędkością. Rozcinała
nurt lekko i dostojnie. Przewoźnik wyciągnął chude, gołe ramiona i bez
najmniejszego wysiłku wyłowił z kipieli mężczyznę w ociekającym długim
płaszczu. Położył ciało na dnie łodzi.
– Mój syn! – zawołał Robert. – Na miłość boską, gdzie jest mój syn?!
Po raz drugi przewoźnik sięgnął w głąb wody i z taką samą łatwością
wydobył ciało drugiego mężczyzny. Kiedy wciągnął je do łodzi, Robertowi
mignęła twarz Robina – nieruchoma i martwa, i tak bardzo, tak bardzo
podobna do tamtego.
Wydarł mu się z gardła bolesny krzyk. Zrozumiał teraz, co to znaczy
mieć złamane serce.
Przewoźnik wyrzucił kij w powietrze i pozwolił mu przelecieć przez
palce.
– Cichy! – zawołał za nim Robert. – Oddaj mi go! Proszę!
Lecz przewoźnik zdawał się go nie słyszeć. Jego łódź szybko
rozpłynęła się w deszczu.

Robert nie wsiadł na Flotkę. Razem wyszli z wody i w ulewnym


deszczu wlekli się noga za nogą w kierunku gospody. Szli głównie
w milczeniu, Robert przytłoczony nieznośnym ciężarem żałoby. Od czasu
do czasu mówił parę słów do Flotki, a ona rżała cicho w odpowiedzi.
– Kto by to pomyślał? – mruknął. – Słyszałem opowieści o Cichym,
ale nigdy nie dawałem im wiary. Że też umysł człowieka jest zdolny
wyprodukować takie wizje. To się wydawało takie realistyczne, nie
sądzisz?
I po jakimś czasie znowu:
– W tych historiach musi tkwić coś więcej, niż się ludziom wydaje.
A potem znów, kiedy dochodzili prawie na miejsce:
– Mógłbym przysiąc, że widziałem też… W łodzi… Za
przewoźnikiem… Czy to możliwe, że oszalałem? Flotko, co widziałaś?
Klacz zarżała niespokojnie.
– Niemożliwe! – Potrząsnął głową, żeby odgonić sprzed oczu ten
obraz. – Umysł płata mi figle. To musiały być widziadła zrodzone
z rozpaczy.
Lily i rzeka

Zimno. Było zimno. A skoro Lily czuła zimno, to znaczy, że się


zbudziła. Ciemność wycofywała się z izby, zbliżał się świt, ale nie tylko.
Otworzyła oczy i poczuła kłujące zimno na powiekach. Co się dzieje?
Czy to on? Wrócił z rzeki?
– Victor?
Cisza. Nikt nie odpowiedział.
Pozostawała tylko jedna możliwość. Ścisnęło ją w gardle.
Tego popołudnia zauważyła, że w kuchni odstaje jedna płytka
w podłodze. W niektórych miejscach zawsze sterczały krawędzie płytek.
Przywykła do tego, że się przesuwają, kiedy po nich chodziła. Lecz ta
płytka sterczała bardziej niż kiedyś. Nacisnęła wystającą krawędź stopą,
żeby ją wyrównać, i kiedy opadła, wokół brzegów pokazała się srebrna
kreska wody. Wtedy czym prędzej wyrzuciła to z głowy, lecz teraz sobie
przypomniała.
Uniosła się na łokciu i spojrzała na dół do kuchni. W pierwszej chwili
odniosła wrażenie, że wszystko się skurczyło. Stół wydawał się niższy niż
zwykle, zlew wisiał bliżej podłogi, krzesło też jakby skarłowaciało. Potem
uchwyciła jakiś ruch – to cynowa balia kołysała się łagodnie niczym
kołyska. Znikły bure terakotowe płytki, a zamiast nich rozciągała się płaska
powierzchnia, która poruszała się i migotała, jakby usiłowała podjąć jakąś
decyzję.
Chociaż Lily nie mogła tego widzieć, powierzchnia wyraźnie się
podnosiła; najpierw sięgała kilka cali poniżej pierwszego szczebelka
drabiny, po jakimś czasie go dosięgnęła, a potem pochłonęła. Pełzła powoli,
lecz uporczywie po ścianach i napierała na drzwi.
Przyszło Lily do głowy, że może to coś wcale jej nie szuka. Może chce
się wydostać, pomyślała. Kiedy podeszło do drugiego szczebelka, strach
przed działaniem przegrał ze strachem przed niedziałaniem.
To tak, jakbym stała w balii z wodą, powiedziała sobie, schodząc po
drabince. Tylko zimniej.
Kiedy znalazła się w jednej czwartej odległości od powierzchni,
zebrała koszulę w garść i wcisnęła pod pachę. Jeszcze jeden krok i przy
następnym… zanurzyła się.
Woda sięgała jej za kolana i stawiała opór. Lily brnęła przed siebie, jej
ruchy wzbudzały fale i zawirowania. Drzwi nie chciały się otworzyć.
Drewno nasiąknęło wodą, skrzydło się wypaczyło i utknęło w futrynie.
Naparła na nie całym ciężarem, lecz na próżno. W narastającej panice
uderzyła z całej siły ramieniem i wtedy jakby drgnęły, jakby chciały się
uchylić, lecz nadal nie mogła ich przesunąć. Puściła koszulę i jak
najmocniej pchnęła je obiema dłońmi. Walczyła z opornym drewnem, ile
sił, aż wreszcie skrzydło ustąpiło i otworzyło się na oścież… do innego
świata.
Na podwórze Chaty Wikliniarza spadło niebo. Szary przestwór
świtającego nieboskłonu spłynął na ziemię i rozpostarł się na trawie,
kamieniach, ścieżkach i chwastach. Chmury pływały na wysokości kolan.
Lily patrzyła oszołomiona. Gdzie się podział słupek powodziowy
wikliniarza? Odruchowo podniosła głowę na rzekę, lecz rzeka znikła. Na
wszystkim spoczywała nieruchoma srebrzysta tafla. Tu i ówdzie sterczało
z niej drzewo i odbijało się w tej srebrnoszarej politurze razem z niebem
i chmurami. Woda wyrównała każde zagłębienie i każdą szczelinę w ziemi,
ukryła szczegóły krajobrazu, starła każdą pochyłość. Wszystko stało się
równe, nagie i płaskie, a powietrze lśniło świetlistym blaskiem.
Lily przełknęła ślinę. Łzy zakręciły jej się w oczach. Nie sądziła, że
tak to będzie wyglądać. Oczekiwała wielkich, ciężkich mas wody,
burzliwych nurtów i śmiercionośnych fal, a nie tej bezkresnej ciszy. Stała
bez ruchu w drzwiach i patrzyła na to groźne piękno. Prawie się nie
poruszało, tylko od czasu do czasu mieniło się spokojnym życiem. Po
wodzie przepłynął statecznie łabędź; ślad, który zostawił w chmurach,
rozpłynął się w nieruchomą srebrzystą taflę.
Ciekawe, czy są tu ryby, zastanawiała się Lily.
Ostrożnie wyszła z chaty, starając się nie mącić wody. Koszula już
nasiąkła, wilgoć pięła się w górę i przyklejała jej się do nóg.
Lily zrobiła jeszcze dwa kroki w dół skarpy i woda sięgnęła jej ud.
Dalej. Zanurzyła się do pasa.
Widać było kształty, migotliwy ruch żywych stworzeń pod
powierzchnią. A kiedy oko nauczyło się szukać, wszędzie dostrzegało
strzępki ruchu. Co więcej, ku swej niezmiernej radości Lily poczuła go
również we własnych żyłach. Kolejny krok. I jeszcze następny. Doszła do
miejsca, w którym pomyślała: Tutaj jest stary słupek. Widziała go pod
wodą. Jakież to dziwne i wspaniałe uczucie – stać na brzegu, a mimo to
w wodzie, sięgającej wyżej niż kiedykolwiek za życia starego słupka. Czy
to strach? Porwało ją potężne uczucie, tysiąc razy silniejsze niż strach, lecz
Lily się nie bała.
Muszę śmiesznie wyglądać, pomyślała. Pierś i głowa nad wodą,
odbijająca się do góry nogami na wysokości pasa.
Trawy i rośliny kołysały się sennie w swoim nowym podwodnym
świecie. Nieco dalej srebrzysta toń ustąpiła miejsca ciemniejszemu
i mrocznemu nurtowi. W tym miejscu brzeg opadał stromo w koryto rzeki,
gdzie pod powierzchnią szalał silny prąd. Nie pójdę dalej, zadecydowała.
Tutaj się zatrzymam.
Wokół niej pływało całe mnóstwo ryb, a także… Och! – coś
większego, coś różowego i mięsistego. Unosiło się na wodzie powoli
i ciężko, płynęło w jej stronę, ale dalej, poza jej zasięgiem.
Wyciągnęła ramię. Gdyby tylko zdołała złapać jedną kończynę
i przyciągnąć do siebie…
Czy to za daleko? Małe ciałko podpłynęło jeszcze kawałek, za chwilę
znajdzie się w najbliższym możliwym punkcie, ale i tak nie zdoła go
dosięgnąć.
Bez namysłu, bez strachu Lily rzuciła się wpław.
Zacisnęła palce na różowej kończynie.
Pod stopami nie czuła gruntu, tylko wodę.
Jonathan opowiada

– Mój własny syn! – jęknął Robert Armstrong, z rozpaczą kręcąc


głową, kiedy skończył opowiadać swoją historię.
– Niezupełnie twój – przypomniała mu Margot. – W jego żyłach
płynęła krew prawdziwego ojca, trzeba to przyznać ze smutkiem.
– Muszę wynagrodzić ludziom krzywdy. Nie wiem, jak to zrobić, ale
muszę znaleźć jakiś sposób. Wcześniej jednak czeka mnie zadanie, przed
którym się wzdragam, ale nie mogę go odkładać. Muszę powiedzieć
Vaughanom, co się stało z ich córeczką, i wyznać udział mego syna w jej
porwaniu.
– To nie jest dobry moment, aby mówić o tym pani Vaughan – wtrąciła
łagodnie Rita. – Kiedy wróci jej mąż, powiemy im razem.
– Czemu go nie ma?
– Razem z innymi szukają dziewczynki. Zaginęła.
– Zaginęła?
Widząc jego oszołomioną twarz i drżące dłonie, obie kobiety
próbowały go powstrzymać, lecz na próżno.
– Tylko w ten sposób mogę im teraz pomóc.
Rita wróciła do Heleny, która karmiła dziecko.
– Są jakieś wieści? – spytała.
– Na razie nie. Do poszukiwań przyłączył się pan Armstrong. Spróbuj
się nie denerwować, Heleno.
Młoda matka popatrzyła na swoje nowo narodzone dziecko i część
trosk pierzchła z jej oblicza. Małym palcem pogładziła synka po policzku.
Uśmiechnęła się.
– Wiesz, Rito, widzę w nim mojego drogiego tatę. Czy to nie dar?
Kiedy nie usłyszała odpowiedzi, podniosła wzrok.
– Rito! Co się stało?
– Ja nie mam pojęcia, jak wyglądał mój tata. Ani mama.
– Nie płacz, kochanie!
Rita usiadła na łóżku obok przyjaciółki.
– Nie możesz znieść jej zniknięcia, prawda? – powiedziała Helena.
– Tak. Tamtej nocy, rok temu, zanim przyszłaś i zanim zjawił się
młody Armstrong… i Lily White… Daunt leżał nieprzytomny w tym łóżku,
a ja siedziałam na tamtym krześle. Wzięłam ją na kolana i razem
zasnęłyśmy. Myślałam wtedy, że jeśli nie jest dzieckiem Daunta i jeśli nie
ma nikogo na świecie… że ja…
– Wiem.
– Wiesz? Skąd?
– Widziałam, jak ją trzymałaś. Czułaś to samo co my wszyscy. Daunt
też to czuje.
– Chcę tylko wiedzieć, gdzie ona jest. Nie mogę znieść myśli, że jej tu
nie ma.
– Ja też. Ale tobie jest trudniej.
– Mnie? Przecież to ty…
– …sądziłam, że jestem jej matką? Sądziłam również, że ją
wymyśliłam. Pamiętasz, jak ci mówiłam, że czasem się zastanawiam, czy
jest prawdziwa?
– Tak. Czemu uważasz, że mnie jest trudniej?
– Bo ja mam jego. – Helena wskazała głową synka. – Moje własne,
prawdziwe dziecko. Proszę, weź go na ręce.
Rita wyciągnęła ramiona i Helena włożyła w nie noworodka.
– Nie, nie tak. Nie jak pielęgniarka. Potrzymaj go tak, jak ja to robię.
Jak matka.
Ułożyła sobie dziecko w ramionach i w tej samej chwili chłopiec
zasnął.
– Widzisz? – spytała szeptem Helena po chwili milczenia. – I jakie to
uczucie?

Wody powodzi pluskały wokół gospody Pod Łabędziem. Podeszły pod


same drzwi, lecz ani kroku dalej.
Wrócił Kolodion, wkrótce po nim Robert Armstrong oraz reszta
mężczyzn i wszyscy ponuro kręcili głowami. Vaughan poszedł prosto do
żony i dziecka. Oboje spali.
– I co? – spytała szeptem Rita.
Pokręcił głową.
Napatrzywszy się w nabożnym milczeniu na syna, pocałował śpiącą
żonę w czoło i aby ich nie budzić, wyszedł z Ritą z pokoju. W zimowej
izbie suszyły się zdjęte buty i przemoczone nogi, wyciągnięte w stronę
kominka razem z parującymi skarpetami. Małe Margot dołożyły drewna do
ognia i przyniosły wszystkim coś gorącego do picia.
– Co z Joem? – spytał Vaughan, chociaż domyślał się odpowiedzi.
– Odszedł – odparła jedna z córek Joego.
Nikt się nie odzywał, wdychali i wydychali upływające minuty, aż
uzbierali godzinę.
Otworzyły się drzwi.
Ktokolwiek to był, nie spieszył się z wejściem. Świece zamigotały od
podmuchu zimnego powietrza, które wniosło do zadymionego wnętrza
jeszcze silniejszy zapach rzeki. Wszyscy podnieśli głowy.
Oczy widziały, lecz przez długą chwilę nikt się nie poruszył. Ludzie
próbowali zrozumieć, co właściwie widzą w oprawie futryny.
– Lily! – wykrzyknęła Rita.
Lily White wyglądała jak postać ze snów. Biała koszula ociekała
wodą, włosy przylegały do głowy, w rozszerzonych oczach malował się
szok. Na rękach trzymała ciało.
Tymi, którzy byli obecni Pod Łabędziem rok temu w noc zimowego
przesilenia, widok ten wstrząsnął do głębi. Najpierw w drzwiach zjawił się
Daunt z martwą dziewczynką w ramionach. Nieco później tej samej nocy
Rita przyniosła na rękach dziewczynkę, która ożyła. Teraz na ich oczach ta
sama scena rozgrywała się po raz trzeci.
Lily zachwiała się w progu i zamrugała. Tym razem to Daunt
i Vaughan skoczyli do drzwi, aby podtrzymać upadającą kobietę, Robert zaś
wyciągnął ręce i złapał kręcące się, na wpół utopione prosię.
– Dobry Boże! – wykrzyknął. – Toż to Maisie!
Było to w istocie najśliczniejsze prosię z miotu Maud, to samo, które
zgodnie z obietnicą podarował Lily, kiedy przyjechał po swoją świnię.
Małe Margot troskliwie zaopiekowały się Lily. Pomogły jej się
przebrać w suche ubranie, przygotowały coś gorącego do picia, żeby
przestała się trząść, i kiedy w końcu kobieta wróciła do zimowej izby,
Robert pogratulował jej odwagi ratowania zwierzęcia z powodzi.
Tymczasem prosię zdążyło się rozgrzać na kolanach Roberta, a gdy
odzyskało animusz, zaczęło kwiczeć i wiercić się niczym żywe srebro.
Niespodziewany hałas ściągnął do izby Jonathana, który czuwał przy
zmarłym ojcu. Za nim przyszła również jedna z jego sióstr, szeroko
ziewając.
– Nie znaleźliście jej? – spytała.
Daunt pokręcił głową.
– Kogo? – spytał zdziwiony Jonathan.
– Zaginionej dziewczynki – przypomniała mu Rita.
Zrobiło się bardzo późno, pomyślała, chłopak jest tak zmęczony, że
nawet nie pamięta, co się działo. Trzeba go położyć do łóżka.
– Przecież się znalazła – odparł oszołomiony. – Nie wiedzieliście?
– Znalazła się? – Wszyscy popatrzyli na siebie osłupiali
i zaintrygowani. – Nie, Jonathanie, coś ci się pomyliło.
– Ależ nie. – Z przekonaniem pokiwał głową. Ludzie wytrzeszczyli na
niego oczy. – Przed chwilą tu była.
– Tutaj?
– Za oknem.
Rita skoczyła na równe nogi, pobiegła do pokoju, z którego wyszedł
Jonathan, i zaczęła się rozglądać przez okno na wszystkie strony.
– Gdzie, Jonathanie? Gdzie ją widziałeś?
– W łodzi. Tej, która przypłynęła po tatę.
– Och, Jonathanie. – Rozczarowana zaprowadziła go z powrotem do
zimowej izby. – Opowiedz nam, co ci się wydaje, że widziałeś, po kolei
i od początku.
– No więc tata umarł i czekał na Cichego, i Cichy przypłynął. Tak jak
mówiła mama. Podpłynął swoją łodzią pod samo okno, żeby zabrać tatę na
drugi brzeg rzeki, a kiedy wyjrzałem, to ona też tam była… znaczy w łodzi.
Powiedziałem do niej: „Wszyscy cię szukają”, a ona: „Powiedz, że
przyszedł po mnie tata”. I odpłynęli. Jej tata jest bardzo silny. Nigdy nie
widziałem, żeby łódź tak szybko płynęła.
Zaległa długa cisza.
– Jonathanie, to dziecko nie mówi. Nie pamiętasz? – spytał łagodnie
Daunt.
– Teraz już mówi – odparł chłopiec. – Kiedy odpływali, powiedziałem:
„Nie odchodź jeszcze”, a ona na to: „Jeszcze wrócę, Jonathanie. Nie na
długo, ale wrócę i wtedy się zobaczymy”. I odpłynęli.
– Jonathanie, myślę, że zasnąłeś i to wszystko ci się przyśniło.
Chłopak przez długą chwilę głęboko się nad tym zastanawiał, po czym
stanowczo pokręcił głową.
– To ona spała, nie ja – oznajmił, wskazując siostrę.
– To zbyt poważna sprawa, żeby taki młody chłopiec snuł na ten temat
opowieści – odezwał się Vaughan.
Wszyscy obecni jak jeden mąż otworzyli usta i orzekli:
– Jonathan nie umie snuć opowieści.

W kącie sali Robert Armstrong ze zdumieniem pokręcił głową. On też


ją widział. Siedziała za swoim ojcem przewoźnikiem, kiedy ten z taką siłą
odpychał łódź od dna między światem żywych a światem umarłych, między
rzeczywistością a opowieścią.
Opowieść o dwojgu dzieciach

Na farmie w Kelmscott w kominku płonął jasno ogień, lecz nic nie


mogło ogrzać serc dwojga ludzi siedzących w fotelu po obu stronach
paleniska.
Jakiś czas temu otarli z oczu łzy i teraz patrzyli na płomienie zatopieni
w najgłębszym smutku.
– Starałeś się – powiedziała Bess. – Nic więcej nie można było
uczynić.
– Mówisz o tamtej chwili nad rzeką? Czy o całym życiu?
– O jednym i o drugim.
– Czy to by coś zmieniło, gdybym od początku był dla niego bardziej
surowy? – zapytał, nie odrywając oczu od ognia. – Uważasz, że
powinienem był go wychłostać, kiedy pierwszy raz przyłapaliśmy go na
kradzieży?
– Może byłoby inaczej, a może nie. Nie da się tego przewidzieć.
A gdyby było inaczej, nie wiadomo, czy lepiej, czy gorzej.
– Jak mogłoby być jeszcze gorzej?
Odwróciła się do niego twarzą, która do tej pory tonęła w cieniu.
– Ja go widziałam.
Zaintrygowany Robert podniósł wzrok znad kominka.
– Po historii z sekretarzykiem. Wiem, zdecydowaliśmy, żebym tego
nie robiła, ale nie mogłam się powstrzymać. Mieliśmy już wtedy inne dzieci
i wystarczyło mi normalne oko, żebym wiedziała, jakimi są ludźmi. Ich
szczere, dziecięce buzie mówiły same za siebie. Co innego Robin. Nie
przypominał pozostałych. Zawsze się ukrywał. Stronił od młodszego
rodzeństwa. Pamiętasz, jak je szczypał i straszył? Kiedy Robin był
w pobliżu, zawsze któreś płakało, tymczasem bez niego bawiły się jak
trusie. Myślałam o tym, ale ponieważ obiecałam, że nie będę używać
swojego oka, to starałam się przestrzegać umowy. Aż do historii
z sekretarzykiem. Wiedziałam, że on to zrobił. Nie umiał jeszcze wtedy tak
dobrze kłamać jak dzisiaj. Powinnam raczej powiedzieć „jak później”. Nie
uwierzyłam, kiedy opowiadał, że widział mężczyznę biegnącego drogą,
a potem zastał otwarte biurko. Zdjęłam przepaskę, przytrzymałam go za
ramiona i zobaczyłam go.
– Co zobaczyłaś?
– Dokładnie to, co ty zobaczyłeś dzisiaj, ni mniej, ni więcej. Że jest
kłamcą i oszustem. Że nie obchodzi go żaden człowiek chodzący po tym
świecie, poza nim samym. Że jego pierwszą i ostatnią myślą w życiu będzie
jego własny interes, jego własna wygoda, i że skrzywdzi każdego, nawet
własnego brata, siostrę lub ojca, jeśli dzięki temu będzie mógł coś zyskać.
– Dlatego nigdy żaden jego wybryk cię nie zaskoczył.
– Tak.
– Powiedziałaś, że nie da się przewidzieć, czy byłoby lepiej, czy
gorzej… Nic nie mogłoby być gorsze niż to, co się stało.
– Nie chciałam, żebyś za nim szedł. Wiedziałam, że ma nóż, a po tym,
co zrobił dzisiaj Susan, bałam się o ciebie. I choć to moja własna krew
i chociaż kochałam go mimo wszystkich jego wad, to mogę szczerze
powiedzieć, że dużo gorsze byłoby dla mnie, gdybym straciła ciebie.
Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, zatopieni we własnych, lecz tak
bardzo podobnych myślach.
Nagle rozległ się cichy dźwięk, delikatne, dalekie stukanie. Zamyśleni,
w pierwszej chwili oboje je zignorowali, lecz po chwili odgłos się
powtórzył.
Bess popatrzyła na męża.
– Czy ktoś pukał do drzwi?
Robert wzruszył ramionami.
– Kto by pukał do drzwi w środku nocy?
Powrócili do swoich rozmyślań, ale po chwili dźwięk dobiegł po raz
trzeci, tak samo głośny jak poprzednie, lecz tym razem trwał dłużej.
– A jednak to do drzwi – powiedział Robert, wstając. – Co za noc.
Odeślę go, nieważne, kto to jest.
Wziął świecę i wyszedł do holu. Odsunął rygle, uchylił ciężkie,
dębowe drzwi i wyjrzał przez szparę, lecz nikogo nie zobaczył. Już miał je
zamknąć z powrotem, kiedy powstrzymał go cichy głosik.
– Proszę, panie Armstrong…
Spuścił wzrok i na wysokości swojego pasa zobaczył dwóch
chłopców.
– Nie dzisiaj, dzieci – zaczął. – W tym domu panuje żałoba…
Podniósł świecę i zajrzał w twarz wyższego chłopca. Miał na sobie
obdarte łachmany, był wychudzony i trząsł się z zimna, ale go poznał.
– Ben, to ty? Czy to Ben, syn rzeźnika?
– Tak, proszę pana.
– Wejdźcie. – Otworzył szerzej drzwi. – To nie najlepsza noc na
odwiedziny, ale chodźcie, nie mogę was wygonić z domu w taki ziąb.
Ben delikatnie wprowadził do środka swego towarzysza i kiedy
dziecko znalazło się w kręgu światła, Robertowi zaparło dech.
– Robin! – wykrzyknął.
Schylił się i przysunął świecę do twarzy młodszego chłopca. Była to
buzia o delikatnych rysach, zapadnięta z głodu, pociągła jak twarz Robina,
o takich samych delikatnie rozszerzonych nozdrzach.
– Robin? – Głos Roberta zadrżał.
Niemożliwe. Po wielokroć niemożliwe. Robin był dorosłym
mężczyzną. Robin zginął dokładnie tej nocy i stało się to na jego oczach. To
dziecko nie mogło być Robinem, a jednak…
Dziecko zamrugało i zrozumiał, że oczy patrzące z twarzy Robina nie
należą do jego syna, lecz do innego chłopca. Były szare, łagodne
i nieśmiałe… W tym momencie zdumiony Robert usłyszał niezrozumiałe
odgłosy wychodzące z ust Bena i kiedy się do niego odwrócił, zdążył tylko
złapać zataczającego się chłopca w locie. Zawołał żonę.
– To Ben od rzeźnika, ten, który zniknął w Bampton – wyjaśnił. –
Musiał być długo na chłodzie i w cieple zasłabł.
– A sądząc po jego wyglądzie, to od dawna też niedojadał – zauważyła
Bessie, klękając, aby podtrzymać chłopca, który pomału odzyskiwał
przytomność.
Robert odsunął się na bok, aby żona mogła zobaczyć drugiego
chłopca, i wskazał go ręką.
– Przyprowadził ze sobą tego małego towarzysza.
– Robin! Ale… – Bessie nie mogła oderwać od dziecka rozszerzonego
oka, w końcu przeniosła wzrok na męża. – Jak…
– To nie jest Robin – powiedział Ben słabym głosem, lecz tak samo jak
zawsze: wyrzucając słowa jednym, szybkim ciągiem bez żadnych przerw
między nimi. – To ta dziewczynka, której pan szukał, Alice, tylko obciąłem
jej włosy… przepraszam, nie chciałem tego robić, ale tak długo
wędrowaliśmy po drogach, że bezpieczniej było udawać braci, niż mówić,
że to dziewczynka… przepraszam, jeśli źle postąpiłem.
Robert popatrzył na dziecko i rysy Robina przeobraziły się na jego
oczach w buzię jego wnuczki. Wyciągnął rękę i położył drżącą dłoń na
ostrzyżonej głowie dziewczynki.
– Alice – szepnął.
Obok niego stanęła Bessie.
– Alice?
Dziecko spojrzało na Bena, a ten kiwnął głową.
– Tu jest bezpiecznie. Możesz być znowu Alice.
Dziewczynka odwróciła się z powrotem do Armstrongów. Chciała się
uśmiechnąć, lecz uśmiech przeobraził się w szerokie ziewnięcie, a wtedy
dziadek bez słowa wziął ją na ręce.

Jakiś czas później, po nocnej uczcie złożonej z zupy, sera i szarlotki,


usiedli wszyscy w kuchni. Alice spała w ramionach babci, a jej ciocie
i wujkowie, wyrwani z łóżek przez zamieszanie, które zapanowało w domu,
zebrali się w koszulach nocnych wokół pieca i słuchali opowieści Bena.
– Niedługo po tym, jak spotkałem pana Armstronga, ojciec złoił mi
skórę. Bił mnie tak długo i tak bezlitośnie, że świat zniknął mi przed
oczyma, a kiedy się ocknąłem, myślałem, że jestem w niebie, ale nie,
leżałem na podłodze w kuchni i wszystko mnie bolało, i mama przy mnie
ukucnęła, i powiedziała, że to cud, że jeszcze żyję, i że następnym razem to
na pewno wyzionę ducha, więc uznałem, że najwyższa pora w końcu
zrealizować plan ucieczki, który układałem od długiego czasu, bo
myślałem, że lepiej być przygotowanym na wszystko, no więc zrobiłem tak,
jak sobie umyśliłem, czyli poszedłem do mostu, wdrapałem się na
balustradę i czekałem na łódź, chociaż w nocy niełatwo zobaczyć łódź, ale
zawsze można ją usłyszeć, no więc stałem i ani razu nie usiadłem ze
strachu, żebym nie zasnął, i trząsłem się, bo po takim laniu ciało zawsze się
trzęsie, no i w końcu w ciemności przypłynęła łódź, wdrapałem się na
balustradę i zwiesiłem się, trzymałem się palcami balustrady, a nogi
dyndały mi w powietrzu i strasznie mnie bolały wszystkie sińce na
ramionach i rękach, bałem się, że wpadnę do wody, ale wytrzymałem
i poczekałem, aż łódź, która płynęła z prądem, znajdzie się dokładnie pode
mną, i wtedy się puściłem, tylko modliłem się w duchu, żebym upadł na coś
miękkiego, na przykład na wełnę, a nie na twarde beczki z trunkami,
i w końcu było tak pośrodku, bo spadłem na sery, a one nie są ani bardzo
miękkie, ani twarde, ale i tak się obiłem w miejscach, gdzie już wcześniej
byłem obity, i piekielnie mnie bolało, ale nie krzyknąłem, żeby się nie
zdradzić, i tylko zapłakałem cicho, a potem ukryłem się, jak mogłem
najlepiej, i starałem się nie zasnąć, ale i tak zasnąłem, a kiedy się
obudziłem, stał nade mną wściekły przewoźnik, potrząsał mną z całej siły
za ramię i wykrzykiwał w kółko to samo: „Sierociniec! Co oni sobie myślą?
Że jestem jakimś przeklętym sierocińcem?”. Z początku nie rozumiałem,
o co mu chodzi, bo byłem strasznie zaspany, ale potem jego słowa
zadzwoniły mi w uszach wyraźnie jak dzwon w czystym powietrzu,
a z uszu trafiły w końcu do głowy, gdzie spotkały się z innymi słowami,
które już tam wcześniej były: o Alice, która znikła nad rzeką, więc
spytałem go, czy wcześniej spadła na jego łódź mała dziewczynka i co się
z nią stało, ale on był za bardzo rozsierdzony, żeby mi odpowiedzieć
i nawet żeby słuchać moich pytań, i tylko groził, że wyrzuci mnie za burtę,
a ja się zastanawiałem, czy to samo stało się z Alice, więc go o to spytałem,
a on dalej się pieklił, aż nagle zgłodniał i wziął ser i zjadł, ale nie dał mi ani
kawałka, a kiedy skończył, uspokoił się i już nic nie mówił, więc go znowu
spytałem, a wtedy odpowiedział, że tak, poprzednio była mała dziewczynka
i nie, nie wyrzucił jej za burtę, tylko zawiózł do Londynu i zostawił
w jakimś sierocińcu, gdzie biorą niechciane dzieci, więc zapytałem, jak się
nazywa to miejsce, ale on nie pamiętał, tylko powiedział mi, w której to
części, więc zostałem z nim i pomagałem mu w załadunkach
i rozładunkach, a on mi dawał ser, ale nie za dużo, i kiedy dopłynęliśmy do
Londynu, uciekłem z jego łodzi i wypytywałem o wskazówki mnóstwo
ludzi, a oni wysyłali mnie w różne miejsca, aż w końcu trafiłem do tego
sierocińca i zapytałem o Alice, ale oni odpowiedzieli, że nie mają żadnej
Alice, a poza tym sieroty nie są po to, żeby je sobie zabierać, i zaraz potem
zamknęli mi drzwi przed nosem, więc następnego dnia przyszedłem tam
o innej porze i zapukałem do drzwi, i otworzył mi ktoś inny, powiedziałem,
że jestem głodny i że nie mam domu ani mamy, ani taty, więc mnie przyjęli
i wysłali do pracy, a ja przez cały czas rozglądałem się za Alice
i wypytywałem innych chłopców, ale chłopców nie trzymano razem
z dziewczynkami, więc ani razu jej nie widziałem, aż pewnego dnia
wysłano mnie do malowania gabinetu dyrektora i z okna zajrzałem na
dziedziniec dla dziewcząt po drugiej stronie muru, i kiedy ją zobaczyłem,
wiedziałem, że trafiłem we właściwe miejsce, więc się ucieszyłem, że to
wszystko nie było na próżno, przynajmniej do tej pory, i zacząłem się
zastanawiać, jak się do niej dostać, i w końcu okazało się to bardzo proste,
bo jedna taka szlachetna pani umyśliła sobie, żeby zrobić coś dobrego dla
sierot, i przysłała nam wielki kosz jedzenia, ale wszystko zjedli dyrektor
i jego pracownicy, a my nie dostaliśmy ani kęsa, ale potem zaprowadzono
nas do kościoła, żebyśmy podziękowali za wielkie dobro, które nas
spotkało, i kiedy usiedliśmy, a potem wstaliśmy i znowu usiedliśmy,
i pomodliliśmy się za wielkoduszną panią, wyprowadzono nas z ław:
dziewczęta z jednej strony, a chłopców z drugiej, i nagle Alice znalazła się
tuż obok mnie, więc szybko spytałem ją szeptem: „Pamiętasz mnie?”, a ona
pokiwała głową, wtedy ja powiedziałem: „Jak powiem ci: biegnij, to
biegnij, dobrze?”, i wziąłem ją za rękę, i kiedy pobiegłem, to ona pobiegła
razem ze mną, ale niedaleko, bo schowaliśmy się zaraz za posągiem i nikt
nie zauważył, że zniknęliśmy, i jak wszyscy wyszli z kościoła, ruszyliśmy
w swoją stronę, i szliśmy codziennie wzdłuż rzeki, a ja pracowałem przy
załadunkach i rozładunkach, kiedy się dało, i jedliśmy, co się udało zdobyć,
tylko obciąłem jej włosy, bo po tym, jak jedna zła pani próbowała mi ją
wykraść, uznałem, że dwaj chłopcy będą bezpieczniejsi, no ale długo
trwało, zanim tu trafiliśmy, bo nikt nas nie chciał zabrać na łódź, bo tylko ja
byłem wystarczająco duży, żeby pracować, a karmić trzeba by dwóch, więc
strasznie nas bolały nogi i czasem byliśmy głodni, a czasem zmarznięci,
a czasem i głodni, i zmarznięci, i teraz…
Urwał i ziewnął, a kiedy skończył ziewać, zobaczyli, że jest prawie
nieprzytomny ze zmęczenia i senności.
Robert otarł łzę.
– Cudownie się spisałeś, Ben. Nikt nie mógłby postąpić lepiej.
– Dziękuję, proszę pana, i dziękuję za ser i zupę, i za szarlotkę,
wszystko było przepyszne. – Zszedł z krzesła i ukłonił się rodzinie. –
Powinienem już iść.
– Dokąd zamierzasz iść? – spytała pani Armstrong. – Gdzie jest twój
dom?
– Uciekłem z domu i nie zamierzam tam wrócić.
Robert położył obie dłonie na stole.
– Nigdzie cię nie puścimy, Ben. Musisz zostać z nami jako członek
naszej rodziny.
Ben popatrzył na chłopców i dziewczęta zebrane wokół pieca.
– Ale was i beze mnie jest dużo do przejadania zysków, proszę pana.
A teraz jeszcze doszła Alice. Zyski nie rosną na drzewach, musi pan o tym
wiedzieć.
– Wiem. Ale jeśli wszyscy będziemy razem pracować, możemy mieć
większe zyski, a ja widzę, że umiesz pracować i mieć swój udział
w zyskach. Bess, czy znajdzie się łóżko dla tego chłopca?
– Może spać ze średnimi chłopcami. Wydaje mi się, że jest
w podobnym wieku co Joe i Nelson.
– No widzisz? Będziesz pomagał przy świniach. Zgoda?
I tak zostało postanowione.
Dawno, dawno temu

Jakiś czas później, lecz zanim jeszcze wody powodzi zdążyły


całkowicie opaść, Daunt zabrał Ritę na Kolodiona i zawiózł ją z powrotem
do domu. Małą łódką z wiosłami podpłynęli do wejścia i kiedy Daunt
z całej siły napierał na wypaczone drzwi, woda sięgała mu do kolan. Na
ścianach widniał wyraźny ślad, pokazujący, że w szczytowym momencie
woda doszła do wysokości dwóch łokci. Farba łuszczyła się wszędzie
wielkimi płatami. Opadająca woda pozostawiła na siedzeniu fotela kamyki
i gałązki, a także inne, niezidentyfikowane, substancje, ułożone w taki
sposób, jakby zawierały jakąś wiadomość. Rita przezornie wpadła na
pomysł, aby ustawić niebieski fotel na skrzynkach, tak że nogi mebla stały
w wodzie, lecz siedzenie pozostało nietknięte. Czerwony dywan nie mógł
się zdecydować, czy pływać na powierzchni, czy opaść na dno, i z każdym
ruchem wody falował jakby targany rozterką. We wszystkich zakamarkach
unosił się nieprzyjemny zapach wilgoci.
Daunt usunął się na bok, aby przepuścić Ritę. Brodząc w wodzie,
weszła do salonu. Obserwował jej twarz, kiedy oglądała swój dom,
podziwiał niewzruszony spokój, z jakim szacowała zniszczenia.
– Kilka tygodni potrwa, zanim wyschnie – zauważył. – A może
miesięcy.
– Tak.
– Dokąd się udasz? Zamieszkasz Pod Łabędziem? Margot i Jonathan
ucieszą się z twojego towarzystwa, kiedy dziewczęta wrócą do domów.
A może do Vaughanów? Oni również przyjmą cię z otwartymi ramionami.
Rita nie odpowiedziała. Jej głowę zaprzątały inne, ważniejsze, sprawy.
Ruina domu była błahostką.
– Najpierw książki – powiedziała.
Daunt podszedł do biblioteczki i stwierdził, że dolne półki są puste,
wyższe zaś obładowane podwójnym ciężarem.
– Widzę, że się przygotowałaś.
Ponownie wzruszyła ramionami.
– Kiedy człowiek mieszka nad rzeką…
Podawał jej książki, po kilka jednocześnie, a ona układała je w łodzi,
która podskakiwała na wodzie tuż pod oknem. Pracowali w milczeniu.
Jeden tom odłożyła na bok, na siedzenie niebieskiego fotela.
Kiedy pierwsza biblioteczka została opróżniona, a łódź zanurzyła się
prawie po brzegi, Daunt popłynął na Kolodiona i wyładował książki. Po
powrocie zastał Ritę siedzącą w niebieskim fotelu, nadal stojącym na
skrzyniach. Zamoczona spódnica zostawiła na obiciu ciemne plamy.
– Zawsze chciałem cię sfotografować w tym fotelu.
Podniosła wzrok znad książki.
– Odwołali poszukiwania, prawda?
– Tak.
– Ona nie wróci.
– Nie.
Wiedział, że to prawda. A jednocześnie miał wrażenie, że bez tej
dziewczynki świat stanie w miejscu. Każda godzina wlokła się mozolnie,
a kiedy się kończyła, trzeba było zaczynać nową, która wcale nie była
lepsza. Zastanawiał się, jak długo jeszcze tak wytrzyma.
– Popatrz tylko – powiedział – zadałaś sobie dużo trudu, żeby
uratować ten fotel, a teraz moczysz go sukienką.
– To już nie ma znaczenia. Zanim ona się zjawiła, świat wydawał się
kompletny. Potem była z nami. Teraz odeszła i czegoś w nim brakuje.
– Znalazłem ją w rzece. Mam uczucie, jakbym mógł ją odnaleźć drugi
raz.
Rita pokiwała głową.
– Kiedy myślałam, że umarła, tak bardzo pragnęłam przywrócić jej
życie. Zamiast ją tam zostawić, czekałam, trzymałam ją za nadgarstek
i ożyła. Chcę zrobić to samo teraz. Nie przestaję myśleć o historii Cichego,
o tym, co zrobił, żeby uratować swoje dziecko. Teraz to rozumiem.
Poszłabym wszędzie, Daunt, zniosłabym każdy ból, żeby znowu móc
trzymać swoje dziecko w ramionach.
Siedziała w mokrej spódnicy na niebieskim fotelu, a Daunt stał bez
ruchu w wodzie. Żadne nie wiedziało, co zrobić ze swoją żałobą. Potem bez
słowa wrócili do pakowania książek.
Opróżnili drugą biblioteczkę i Daunt ponownie popłynął łodzią na
Kolodiona, żeby je wyładować.
Kiedy wrócił, Rita czytała książkę, którą odłożyła wcześniej na bok.
Chociaż niebo było posępne i rzucało obojętne światło, szarość nawet
w domu ożywiało srebrzyste migotanie nieskończonego przestworu wody,
który rzucał na twarz Rity falujące zmarszczki światła. Daunt obserwował,
jak jej twarz zapala się i gaśnie w tej płynnej iluminacji. Potem przeniknął
wzrokiem głębiej i przyjrzał się nieruchomej ciszy kryjącej się pod zmienną
powierzchnią oblicza. Wiedział, że jego aparat nie zdołałby tego uchwycić,
że niektóre rzeczy może dostrzec tylko ludzkie oko. To był jeden
z najważniejszych obrazów w jego życiu. Otworzył przesłonę swojej
źrenicy i pozwolił, aby miłość wypaliła w jego duszy wizerunek jej
mieniącej się, zamyślonej twarzy.
Niespiesznym gestem Rita odłożyła książkę na bok, lecz nie odrywała
wzroku od miejsca, gdzie przed chwilą leżała, jak gdyby zdania nadal
unosiły się wypisane na wodnistym świetle.
– O co chodzi? – spytał. – O czym myślisz?
Nie poruszyła się.
– O rukwiarzach.
Nadal wpatrywała się w pustkę.
Daunt spojrzał na nią skonsternowany. Nie podejrzewał, że hodowcy
rukwi mogli wzbudzać taką głębię zamyślenia.
– Spod Łabędzia? – zapytał.
– Tak. – Dopiero teraz podniosła na niego wzrok. – Przypomniało mi
się tej nocy. Dziecko urodziło się w czepku.
– Co to znaczy?
– Chodzi o błonę wypełnioną płynem. Dziecko rośnie w niej przez
cały okres ciąży. Zwykle błona ulega przebiciu na początku porodu, lecz
czasami, bardzo rzadko, wychodzi cała i dziecko rodzi się
w nieuszkodzonym pęcherzu. Ostatniej nocy przebiłam go i dziecko
wypłynęło razem z falą wód płodowych.
– Ale co mają do tego rukwiarze?
– Słyszałam dziwną rzecz, którą opowiadali Pod Łabędziem.
O Darwinie i o tym, że człowiek narodził się z małpy, a jeden słyszał,
jakoby ludzie byli kiedyś istotami wodnymi.
– To śmieszne.
Rita pokręciła głową, podniosła książkę i postukała w nią palcem.
– To wszystko tu jest. Dawno, dawno temu małpa stała się
człowiekiem. A jeszcze dawniej istoty wodne wyszły z oceanu i zaczęły
oddychać powietrzem.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– I co?
– I dawno, dawno temu, ale dużo później, dziewczynka, która powinna
była utonąć, nie utonęła. Weszła do wody i wydawało się, że tam umarła.
Ty ją wyciągnąłeś, ja nie wyczułam u niej pulsu ani oddechu, a jej źrenice
były rozszerzone. Wszystkie znaki wskazywały, że nie żyje. Ale ożyła. Jak
to możliwe? Umarli nie powracają do życia. Zanurzenie twarzy w zimnej
wodzie spowalnia bicie serca. Czy nagłe zanurzenie całego ciała w zimnej
wodzie może spowolnić bicie serca i powstrzymać krążenie krwi tak
bardzo, że człowiek wydaje się umarły? Brzmi to zbyt dziwnie, aby mogło
być prawdą. Lecz jeśli się pomyśli, że każdy z nas spędza pierwsze
dziewięć miesięcy swojego istnienia zawieszony w płynie, to może się to
wydać nieco mniej niewiarygodne. Pamiętaj też, że nasz lądowy,
oddychający tlenem gatunek również powstał z podwodnego świata, że
kiedyś żyliśmy w wodzie, tak jak teraz żyjemy w powietrzu. Kiedy się
o tym pomyśli, niemożliwe wydaje się nieco bardziej wyobrażalne.
Wsunęła książkę do kieszeni i wyciągnęła rękę do Daunta, aby jej
pomógł wstać z fotela.
– Nic więcej nie wykoncypuję – dodała Rita. – To szczyt moich
możliwości. Idee, hipotezy, teorie.
Zapakowała lekarstwa, jeden tobołek ubrań i bielizny, swoje niedzielne
buty, po czym wyszli, nie próbując nawet zamykać drzwi. Powiosłowali na
Kolodiona.
– Dokąd teraz? – spytał.
– Donikąd.
Rzuciła się na ławę i zamknęła oczy.
– W którą stronę rzeki?
– Dokładnie tu, gdzie jesteśmy, Daunt. Chciałabym zostać tutaj.

Kochali się na wąskim łóżku Kolodiona, w poruszanej rzeką kołysce.


W ciemności jego dłonie ujrzały to, czego nie mogły zobaczyć oczy:
kosmyk rozpuszczonych włosów, krągłość i spiczastość piersi, płytkie
zagłębienie w dolnej części pleców, śmiałą wypukłość bioder. Widziały
gładkość skóry na udach i zawiłą cielesność fałd między nimi. Dotykał jej,
a ona jego, a potem wezbrała w nim rzeka, przez chwilę ujarzmiał jej siłę,
lecz kiedy w nią wszedł i wody się podniosły, zapamiętał się i poddał im
bez reszty. Potem istniała już tylko rzeka, aż w końcu rozszalały nurt
spiętrzył się, przełamał tamy i opadł.
Potem leżeli obok siebie i po cichu rozmawiali o wszystkich tych
tajemniczych rzeczach: jakim cudem Daunt dostał się z Diabelskiego Jazu
Pod Łabędzia i dlaczego w pierwszej chwili wszyscy wzięli dziewczynkę
za lalkę lub marionetkę. Pytali, czemu jej stópki są tak doskonałe, jakby
nigdy nie stąpała po ziemi; i jak ojciec mógł przedostać się do drugiego
świata, aby sprowadzić córkę z powrotem, i uprzytomnili sobie, że nie ma
nigdzie opowieści o dzieciach przechodzących do innego świata, aby
sprowadzić rodziców, i zastanawiali się dlaczego. Próbowali zrozumieć, co
dokładnie Jonathan zobaczył przez okno pokoju, w którym leżał jego
zmarły ojciec. Rozmawiali o niesamowitych opowieściach, z którymi Joe
powracał ze swoich podwodnych światów, a także o wszystkich innych
historiach opowiadanych Pod Łabędziem, i zachodzili w głowę, co
wspólnego mają z tym dni przesilenia. I ciągle powracali do dwóch pytań:
skąd się wzięła dziewczynka? I dokąd się udała? I nie doszli do żadnych
wniosków. Rozmyślali również o innych rzeczach, ważkich i nieistotnych.
Rzeka wzbierała i opadała bez natarczywości.
Przez cały czas dłoń Daunta spoczywała na brzuchu Rity, a jej dłoń na
jego brzuchu.
Pod ich dłońmi, w podmokłych naczyniach ukrytych w głębi ciała,
życie płynęło pospiesznie pod prąd.
Oboje pomyśleli: Coś wisi w powietrzu.
Długo i szczęśliwie

W ciągu miesięcy, które nastąpiły potem, Ruby Wheeler wyszła za


Ernesta; w kościele jej babcia wzięła za ręce Daunta oraz Ritę
i powiedziała:
– Niech wam Bóg błogosławi. Obyście byli razem szczęśliwi.
Na farmie Kelmscott Alice zapuściła włosy i coraz mniej
przypominała swego ojca, a coraz bardziej małą dziewczynkę. Bess zdjęła
z oka przepaskę i orzekła:
– Niewiele ma w sobie z Robina. Dziewczyna, którą poślubił, musiała
być dobrą kobietą. To śliczne dziecko.
– Myślę, że dużo ma po tobie – odparł Robert.
Po powodzi Chata Wikliniarza nie nadawała się do zamieszkania, więc
Lily przeprowadziła się na plebanię. Z nabożnym podziwem oglądała pokój
gosposi, dotykała wezgłowia łóżka, stolika nocnego i mahoniowej komody
i przypominała sobie, że skończyły się czasy, kiedy o każdej rzeczy
mówiła: „Tylko ją zgubię”. Szczenię spało w kuchni w koszyku i pastor
polubił je tak samo jak ona, a wkrótce Lily zaczęła się zastanawiać, czy to
nie ona uwielbiała w dzieciństwie małe pieski. A może obie z siostrą je
kochały?
Opadająca woda pozostawiła po sobie szkielet na terenach
zalewowych. Wokół szyi zaciskał się złoty łańcuch, z żeber zwisała
kotwica. Vaughanowie pochowali swoją córeczkę, opłakali ją i przez cały
czas cieszyli się z syna. Pojechali razem do Oksfordu i pani Constantine
wysłuchała ich opowieści o wszystkim, co się wydarzyło. Wypłakali się
w kojącej atmosferze jej salonu, następnie umyli twarze i wkrótce potem
Buscot Lodge wraz ze wszystkimi otaczającymi je polami oraz Wyspą
Brandy trafiły pod młotek. Helena i Anthony pożegnali się z przyjaciółmi
i wyjechali razem z synem nad rzeki Nowej Zelandii.
Po śmierci Joego Margot doszła do wniosku, że ster Pod Łabędziem
powinno przejąć następne pokolenie. Do gospody wprowadziła się jej
najstarsza córka z mężem i dziećmi i interes pod ich opieką kwitł. Margot
jak zawsze grzała za barem cydr, ale rąbanie drewna i dźwiganie beczek
zostawiła zięciowi, który był krzepkim młodzieńcem. Jonathan pomagał
siostrze tak jak wcześniej matce i często opowiadał historię o utopionym
dziecku, które pewnej nocy zimowego przesilenia zostało przyniesione
z rzeki, potem ożyło, ale nie odzywało się ani słowem, dopóki rok później –
dokładnie w dzień przesilenia – rzeka nie wyszła z brzegów, aby ją zabrać
z powrotem, i dziewczynka wróciła do swego ojca przewoźnika. Jednak
kiedy prosiło się Jonathana, aby opowiedział jakąś inną historię, okazywało
się, że nie umie.
Gawędziarza Joego pamiętano Pod Łabędziem przez długie lata,
a choć nadszedł w końcu czas, kiedy on sam odszedł w zapomnienie, jego
historie żyły dalej.
Daunt skończył i opublikował swój album z fotografiami i on również
odniósł pewien sukces. Zamierzał stworzyć piękny wolumin, który
opisywałby każde miasto i każdą wioskę, każdą legendę i ludowe podanie,
każdy pomost, każde koło młyńskie, każdy zakręt i meander rzeki, lecz
oczywiście żadna książka nie mogła sprostać takim ambicjom. Mimo to
dość szybko sprzedał ponad sto egzemplarzy, co wystarczyło, aby zamówić
wznowienie. Album sprawił ogromną przyjemność wielu osobom, między
innymi Ricie.
Stojąc przy sterze Kolodiona, który parł z mocą przed siebie, musiał
przyznać, że rzeka jest zbyt potężnym żywiołem, aby dało się go zawrzeć
w jakiejkolwiek księdze. Majestatyczna, niepoznawalna i nieujarzmiona,
łaskawie pozwala się ludziom eksploatować i zaspokaja ich potrzeby, lecz
tylko do czasu, potem wszystko się może zdarzyć. Jednego dnia uczynnie
obraca kołem, abyś mógł zemleć swój jęczmień, następnego zaś zatapia
wszystkie twoje uprawy. Obserwował, jak woda prześlizguje się zwodniczo
po burcie, jak w przebłyskach odbitego światła zdają się migotać okruchy
przeszłości i przyszłości. Przez stulecia dla wielu ludzi symbolizowała
wiele różnych rzeczy – Daunt zamieścił w książce mały esej na ten temat.
Oddał się nieco fantastycznym rozmyślaniom – czy istnieje sposób,
aby obłaskawić ducha rzeki? Czy można go nakłonić, aby stał po twojej
stronie, zamiast obracać przeciwko tobie groźne oblicze? Poza martwymi
psami, nielegalnymi trunkami, pochopnie wyrzucanymi obrączkami oraz
skradzionymi rzeczami, które zalegają na dnie, znajdują się tam również
kawałki złota i srebra. Rytualne ofiary, których sens po upływie setek lat
jest trudny do pojęcia. Daunt też mógłby coś wrzucić. Swoją książkę?
Zastanawiał się nad tym. Książka była warta pięć szylingów. A miał teraz
Ritę i dom do utrzymania, i łódź, i firmę, i pokoik dziecięcy do urządzenia.
Pięć szylingów to za dużo na ofiarę dla bóstwa, w które nawet szczególnie
nie wierzył. Będzie ją fotografował. Ile zdjęć może zrobić człowiek przez
całe życie? Sto tysięcy? Mniej więcej. Sto tysięcy okruchów życia,
trwających dziesięć lub piętnaście sekund, uchwyconych przez światło na
szkle. Jakoś w tych wszystkich fotografiach odkryje w końcu sposób, aby
uchwycić rzekę.
W miarę jak mijały miesiące, Rita coraz bardziej się zaokrąglała
i dziecko w niej rosło. Wymyślili imię Iris, jak kwiaty kwitnące nad rzeką.
– A jak będzie chłopiec? – spytała Margot.
Oboje pokręcili głowami. To dziewczynka. Nie mieli co do tego
wątpliwości.
Niekiedy Rita rozmyślała o kobietach, które straciły życie w połogu,
i czasem o swojej własnej matce. Kiedy czuła, jak dziecko się porusza
w swoim podwodnym świecie, myślała o Cichym. Zdarzały się chwile,
kiedy Bóg, który kiedyś zniknął, wydawał się nieco mniej daleki niż dotąd.
Nie miała pojęcia, co przyniesie przyszłość, lecz z każdym uderzeniem
serca niosła ku niej córeczkę.
A dziewczynka? Chodziły słuchy, że widziano ją w towarzystwie
rzecznych Cyganów i wyglądała na zadowoloną. Pewnie tamtej nocy
przesilenia wypadła za burtę, powiadano, i rodzice nie zauważyli jej
zniknięcia aż do rana. Uznali, że nie żyje, dopóki nie doszły ich pogłoski
o dziecku, którym opiekuje się bogate małżeństwo z Buscot. Doszli do
wniosku, że jest jej tam dobrze i nie ma pośpiechu, będą przepływać tą
drogą w przyszłym roku o tej samej porze. Sprawiała wrażenie zadowolonej
z powrotu do cygańskiego życia – opowiadano rok po jej zaginięciu.
Podobne opowieści docierały zwykle wieczorem i z daleka – często
jedno lub dwa zdania suchej relacji pozbawionej szczegółów i kolorytu.
Bywalcy gospody Pod Łabędziem słuchali ich pobieżnie, analizowali, po
czym odrzucali. Marna historia, dochodzili do wniosku. Właściwie nigdy
nie przepadali za historiami przynoszonymi przez obcych. O wiele bardziej
woleli wersję Jonathana.
Są ludzie, którzy nadal ją widują – na rzece, zarówno przy dobrej, jak
i złej pogodzie, kiedy nurt jest wartki i zdradliwy lub powolny i leniwy,
kiedy mgła przesłania widok i kiedy powierzchnia lśni. Goście z gospody
widują ją, gdy im się noga omsknie z powodu jednej szklanki wypitej za
dużo. Widują ją nierozważni chłopcy, skacząc z mostu w piękny letni dzień
i odkrywając, że nieruchoma powierzchnia kryje pod sobą silny, zdradliwy
prąd. Widują ją ci, których zmierzch zastaje na rzece, gdy wybierają wodę
z łodzi wolniej, niż sądzili. Przez jakiś czas te relacje mówiły o mężczyźnie
i dziecku płynących razem łodzią. Z biegiem czasu dziewczynka urosła
i mogła sama odpychać się kijem od dna. W końcu nadszedł czas – nikt
nigdy nie umiał powiedzieć, kiedy to się stało – że nikt już nie mówił
o dziecku i ojcu, lecz tylko o niej. Majestatyczna, powiadają; silna za trzech
osiłków, a zwiewna jak mgła. Tak samo jak ojciec kieruje łodzią płynnie
i z gracją i jak ojciec sprawuje władzę nad wodą. Jeśli zapytać tych ludzi,
gdzie mieszka, wydymają policzki i kręcą głowami. Kto to wie?
– Może w Radcot – zgadują mieszkańcy Buscot.
Lecz ci z Radcot wzruszają ramionami i zastanawiają się, czy to nie
w Buscot.
A jak przycisnąć ludzi Pod Łabędziem, powiedzą, że mieszka na
drugim brzegu rzeki, chociaż nie wiedzą dokładnie gdzie. Ale gdziekolwiek
mieszka – jeśli rzeczywiście gdzieś mieszka, a skłaniam się do zdania, że
nie – to zawsze jest w pobliżu i gdy tylko ktoś znajdzie się
w niebezpieczeństwie, ona nad nim czuwa. Jeśli nie nadszedł jeszcze jego
czas, dopilnuje, aby bezpiecznie dobił do właściwego brzegu. A jeśli
nadeszła jego pora… no cóż, równie niezawodnie dowiezie go do punktu
przeznaczenia, do którego zmierzał, choć sam o tym nie wiedział,
przynajmniej nie tego dnia.
I tak, drogi czytelniku, opowieść dobiegła końca. Czas, abyś po raz
kolejny przekroczył most i powrócił do świata, z którego przyszedłeś. Ta
rzeka, która jest i nie jest Tamizą, musi płynąć dalej bez ciebie.
Nawiedzałeś jej brzegi wystarczająco długo, a przecież masz z pewnością
własne rzeki, które na ciebie czekają.
Nota autorki

Rzeka Tamiza zasila nie tylko otaczające ją tereny, lecz także


wyobraźnię ludzi, a robiąc to, podlega niezliczonym przemianom.
Wymagania opowieści zmusiły mnie do manipulowania czasem
odbywanych podróży i przesuwania miejscowości o kilka kilometrów. Jeśli
moja książka zainspirowała was do udania się na spacer brzegiem rzeki (co
z całego serca polecam), koniecznie zabierzcie ze sobą tę powieść, lecz nie
zapomnijcie również o mapie lub przewodniku.
Henry Daunt miał swój pierwowzór w postaci wspaniałego fotografa
Tamizy, Henry’ego Taunta, który podobnie jak mój Henry, miał barkę
mieszkalną z kompletnie wyposażoną ciemnią. W ciągu całego swojego
życia zrobił pięćdziesiąt trzy tysiące zdjęć techniką mokrego kolodium.
Niewiele brakowało, aby cały ten dorobek uległ zniszczeniu, kiedy po jego
śmierci sprzedano dom, a pracownię w ogrodzie rozebrano. Dowiedziawszy
się, że kilka tysięcy szklanych płytek, które się tam znajdowało, zostało
stłuczonych lub wyczyszczonych z myślą o wykorzystaniu ich na szklarnię,
miejscowy historyk, Harry Paintin, powiadomił miejskiego bibliotekarza
w Oksfordzie, E.E. Skuse’a. Ten zdołał powstrzymać prace i zorganizował
przeniesienie ocalałych płytek w bezpieczne miejsce. Odnotowuję tutaj ich
nazwiska z wdzięczności za szybką reakcję. To dzięki nim mogłam badać
i oglądać wiktoriańską Tamizę, a następnie usnuć tę opowieść wokół
obrazów Taunta.
Czy ludzie naprawdę mogą utonąć i ożyć? No cóż, tak naprawdę nie,
ale może się tak wydawać. Kiedy człowiek nagle zanurza się w zimnej
wodzie, uruchamia się charakterystyczny dla ssaków odruch nurkowania.
Spowalnia się metabolizm, a organizm hamuje krążenie krwi w kończynach
i przekierowuje ją w większych ilościach do serca, mózgu i płuc. Spada
częstotliwość skurczów serca, a tlen zostaje zmagazynowany do
podtrzymywania podstawowych procesów życiowych, aby jak najdłużej
utrzymać człowieka przy życiu. Bliska utonięcia osoba, wyciągnięta
z lodowatej wody, wydaje się martwa. To fizjologiczne zjawisko opisano po
raz pierwszy w czasopismach medycznych w połowie dwudziestego wieku.
Odruch nurkowania występuje prawdopodobnie u wszystkich ssaków,
zarówno lądowych, jak i wodnych. Obserwowano go u dorosłych ludzi,
lecz uważa się, że najgwałtowniej proces ten zachodzi u małych dzieci.
Podziękowania

Są sytuacje, w których wszystko wygląda inaczej dzięki przyjaciołom.


Helen Potts, ta książka ma wobec ciebie ogromny dług wdzięczności. Julie
Summers, nasze literackie spacery nad Tamizą były nieocenione. Dziękuję
wam obu.
Graham Diprose udzielił mi niezwykle pomocnych wskazówek na
temat historii fotografii, John Brewer zaś bardzo cierpliwie objaśnił mi
proces kolodionowego wywoływania zdjęć.
Nick Reynard z Ośrodka Ekologii i Hydrologii w Wallingford
opowiedział mi o wylewach rzek językiem, który dowiódł, jak bliskie są
sobie nauka i poezja.
Kapitan Cliff Colborne z Towarzystwa Łodzi Tradycyjnych na Tamizie
pomógł mi wymyślić, jak mógł wyglądać wypadek, który spotkał Daunta.
Doktor Susan Hawkins z Uniwersytetu Kingston dostarczyła mi
bezcennych informacji na temat pielęgniarek i ich posługiwania się
termometrem w dziewiętnastym wieku.
Profesor Joshua Getzler oraz profesor Rebecca Probert udzielili mi
użytecznych sugestii dotyczących roszczeń do odnalezionych dzieci
w dziewiętnastym wieku.
Simon Steele podzielił się ze mną swoją wiedzą na temat gorzelnictwa.
Nathan Franklin wie wszystko, co może wiedzieć człowiek na temat
świń.
Wielu ludzi wyjaśniało mi zagadnienia związane z wioślarstwem;
pomimo ich najlepszych wysiłków nadal niewiele z niego rozumiem.
Simon, Will, Julie, Naomi, dziękuję wam mimo wszystko.
Na moje podziękowania zasługują również: Mary i John Actonowie,
Jo Powell Anson, Mike Anson, Margot Arendse, Jane Bailey, Gaia Banks,
Alison Barrow, Toppen Bech, Emily Bestler, Kari Bolin, Valerie Borchardt,
Will Bourne Taylor, Maggie Budden, Emma Burton, Erin, Fergus, Paula
i Ross Catleyowie, Mark Cocker, Emma Darwin, Jane Darwin, Philip del
Nevo, Margaret Denman, Assly Elvins, Lucy Fawcett, Anna Franklin,
Vivien Green, Douglas Gurr, Claudia Hammer-Hewstone, Christine
Harland-Lang, Ursula Harrison, Peter Hawkins, Philip Hull, Jenny Jacobs,
Maggie Ju, Mary i Robert Julierowie, Håkon Langballe, Eunice Martin,
Gary McGibbon, Mary Muir, Sally Read, Kate Samano, Mandy Setterfield,
Jeffrey i Pauline Setterfieldowie, Jo Smith, Bernadete Soares de Andrade,
Caroline Stüwe Lemarechal, Rachel Phipps z Woodstock Bookshop, Chris
Steele, Greg Thomas, Marianne Velmans, Sarah Whittaker, Anna Withers.
Teksty źródłowe

Peter Ackroyd, Thames: Sacred River.


Graham Diprose i Jeff Robins, The Thames Revisited.
Robert Gibbings, Sweet Thames Run Softly.
Malcolm Graham, Henry Taunt of Oxford: a Victorian Photographer.
Susan Read, The Thames of Henry Taunt.
Henry Taunt, A New Map of the Thames.
Alfred Williams, Round About the Upper Thames.

Istnieje strona w internecie, którą odwiedzałam tysiące razy w czasie


pisania tej książki i która była dla mnie nieoceniona. Zabiera gości
w podróż po rzece w czasie i przestrzeni. Where Thames Smooth Waters
Glide (www.thames.me.uk) została stworzona przez Johna Eade’a, który
utrzymuje ją z oddaniem. Jeśli nie możecie pojechać nad Tamizę, ta strona
będzie dla was najlepszą alternatywą.

You might also like