Professional Documents
Culture Documents
Byla Sobie Rzeka - Diane Setterfield
Byla Sobie Rzeka - Diane Setterfield
Byla Sobie Rzeka - Diane Setterfield
Tymczasem trzy rodziny wyrażają chęć, by wziąć dziecko pod opiekę. Żona
właściciela fabryki twierdzi, że to jej porwana przed dwoma laty córka.
Pewni farmerzy uważają, że dziewczynka jest ich wnuczką, a skryta
gospodyni pastora widzi w dziecku swoją młodszą siostrę.
Diane Setterfield mieszka w Oksfordzie. Kiedy nie pisze, czyta, a gdy nie
czyta – myśli lub rozmawia o czytaniu.
ISBN 978-83-8125-992-7
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros |
Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp
upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo
dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim,
nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie,
kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych –
jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Zaczyna się opowieść…
Zwłoki bez historii
Cud
Historia się rozprzestrzenia
Dopływy
Co z tego rozumiesz?
Pani Vaughan i rzeczne gobliny
Dobrze przećwiczona opowieść
Nocny koszmar Lily
Pan Armstrong w Bampton
Trzy roszczenia
Tatuś!
Przebudzenie śpiącego
Smutna opowieść
Opowieść o przewoźniku
Czy to już koniec?
CZĘŚĆ DRUGA
Rzeczy się nie sumują
Oczy matki
Który ojciec?
Opowieść się rozwija
Odliczanie
Gość Lily
Urwany trop, czyli pan Armstrong jedzie do Bampton
Niektórych historii się nie opowiada
Fotografując Amelię
Dżin z lampy
CZĘŚĆ TRZECIA
Najdłuższy dzień
Filozofia Pod Łabędziem
Najkrótsza noc
Wielkie podziemne jeziora
Dwie dziwne rzeczy
CZĘŚĆ CZWARTA
Co będzie dalej?
Parę pensów
Historia opowiedziana na nowo
Fotografując Alice
Prawda, kłamstwa i rzeka
Smoki z Cricklade
Studnia życzeń
Pokaz magicznej latarni
O świniach i szczeniętach
O siostrach i prosiętach
Na drugim brzegu rzeki
CZĘŚĆ PIĄTA
Nóż
Wszystko zaczyna się i kończy Pod Łabędziem
Ojcowie i synowie
Lily i rzeka
Jonathan opowiada
Opowieść o dwojgu dzieciach
Dawno, dawno temu
Długo i szczęśliwie
Nota autorki
Podziękowania
Teksty źródłowe
Moim siostrom, Mandy i Pauli.
Bez was nie byłabym sobą.
Za granicami tego świata leżą inne światy.
Są miejsca, w których granice można przekraczać.
Oto jedno z nich.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Zaczyna się opowieść…
Tego wieczoru zebrali się Pod Łabędziem sami stali bywalcy, głównie
kopacze żwiru, hodowcy oraz barkarze, ale był też Beszant, co naprawiał
łodzie, i Owen Albright, który pół wieku temu popłynął rzeką aż do samego
morza i wrócił dwadzieścia lat później jako człek zamożny. Cierpiał teraz
na artretyzm i tylko jedno lekarstwo potrafiło uśmierzyć dokuczliwy ból
w kościach staruszka – gawędy i mocne piwo. Wszyscy zeszli się tu, gdy
tylko z nieba wyciekło światło, i od tamtej pory opróżniali i na nowo
napełniali kufle, czyścili i na nowo nabijali fajki cierpkim tytoniem i snuli
opowieści.
Albright opowiadał historię bitwy o most Radcot. Po pięciuset latach
każda opowieść traci nieco na świeżości, więc dobry gawędziarz szuka
sposobów, aby ją ożywić. Niektóre elementy historii tradycja pozostawia
nienaruszone – jak armie, ich spotkanie, śmierć rycerza i jego giermka,
ośmiuset mężczyzn, którzy utonęli w bagnisku – lecz śmierć chłopca do
nich nie należała. Nikt niczego o nim nie wiedział, poza tym, że był
chłopcem, że brał udział w wydarzeniach przy moście Radcot i że tam
zginął. Z nicości zrodziło się natchnienie. Z każdą opowieścią bywalcy
gospody Pod Łabędziem wskrzeszali nieznanego chłopca po to, aby na
nowo go uśmiercić. Przez lata chłopiec umierał niezliczoną ilość razy,
a każda kolejna śmierć była bardziej zajmująca i niezwykła od poprzedniej.
Kiedy historia staje się, by tak rzec, twoją własnością, masz prawo
postępować z nią wedle swojej woli, lecz biada przyjezdnemu Pod
Łabędziem, który by próbował tego samego. Nikt nie wie, co myślał
chłopiec o swych niezliczonych zmartwychwstaniach, ważne jest, że
wskrzeszanie umarłego nie należało Pod Łabędziem do rzadkości, o czym
warto pamiętać.
Tym razem w swojej opowieści Albright wyczarował młode pacholę
z cyrku, które przyjechało dostarczyć rozrywki oddziałom czekającym na
rozkazy. Żonglując nożami, chłopiec pośliznął się w błocie i wszystkie
śmiercionośne narzędzia spadły ostrzami do dołu i wbiły się w ziemię,
z wyjątkiem jednego, które utkwiło nieszczęśnikowi w oku i pozbawiło go
życia, zanim bitwa się zaczęła. Ten nowy rozwój wypadków wzbudził
podniecone pomruki uznania, szybko jednak stłumione, by opowieść mogła
się toczyć dalej, poza tym jednym wyjątkiem, tak samo jak zawsze.
Gdy skończył, nastała krótka przerwa, nie po to jednak, by
natychmiast pochopnie rozpoczynać następną gawędę, lecz aby pierwszą
należycie przetrawić.
– Szkoda, że i ja nie mogę opowiedzieć historii – odezwał się
Jonathan, który słuchał jej pilnie.
Powiedział to z uśmiechem – wszak Jonathan zawsze się uśmiechał –
lecz w jego głosie pobrzmiewał żal. Nie był głupi, tylko że w szkole czuł
się taki zagubiony; dzieci śmiały się z jego odmiennej twarzy i nietypowych
nawyków, więc rzucił ją po kilku miesiącach. Nie opanował sztuki czytania
ani pisania. Stali zimowi bywalcy gospody przywykli do syna Ockwellów
i wszystkich jego dziwactw.
– Spróbuj – zaproponował Albright. – Opowiedz nam coś.
Przez chwilę Jonathan się namyślał. Otworzył usta i czekał przejęty
tym, co się z nich wydobędzie. Lecz nic się nie wydobyło. Po jakimś czasie
twarz mu się skurczyła, ramiona zatrzęsły i chłopiec wybuchł śmiechem.
– Nie umiem! – zawołał, gdy się uspokoił. – Nie umiem opowiadać
historii!
– Może następnym razem. Poćwicz trochę, nabierz wprawy, a my cię
wysłuchamy, kiedy będziesz gotowy.
– Ty opowiedz historię, tatusiu – poprosił Jonathan.
Tego dnia Joe po raz pierwszy wrócił do izby po jednym z tych
okresów, gdy tonął w swoim świecie. Przez cały wieczór siedział blady
i milczący. Nikt nie oczekiwał, że w tym stanie będzie coś opowiadał, lecz
na prośbę syna uśmiechnął się łagodnie i spojrzał w górny kąt sali, gdzie
sufit poczerniał od dymu z kominka i tytoniu. Jonathan przypuszczał, że to
stamtąd pochodzą wszystkie opowieści taty. Kiedy wzrok Joego powrócił
na środek sali, był gotów.
– Dawno, dawno…
Otworzyły się drzwi.
Pora była późna jak na nowo przybyłego gościa. Ktokolwiek to był,
nie spieszył się z wejściem. Świece zamigotały od podmuchu zimnego
powietrza niosącego do zadymionego wnętrza delikatny zimowy zapach
rzeki. Wszyscy podnieśli głowy.
Oczy widziały, lecz przez długą chwilę nikt się nie poruszył. Ludzie
próbowali zrozumieć, co widzą.
Mężczyzna – jeśli w istocie był to mężczyzna – wyglądał na rosłego
i silnego, ale głowę miał tak przerażającą, że wszyscy aż się wzdrygnęli.
Czyżby zjawił się jakiś potwór z ludowych opowieści? Czyżby zasnęli
i przyśnił im się koszmar? Przybysz miał nos przekrzywiony i płaski, a pod
nim ział poczerniały od krwi, przepastny otwór. Sam w sobie osobnik ów
przedstawiał upiorny widok, lecz na dodatek trzymał jeszcze w ramionach
wielką lalkę o woskowej twarzy i kończynach, z włosami pomalowanymi
na lśniący kolor.
W końcu to sam nowo przybyły wyrwał ludzi z odrętwienia i poderwał
do działania. Najpierw z jego gardła wydobył się ryk, odgłos równie
nieludzki jak usta, z których dobiegał. Potem zachwiał się i zatoczył.
Dwóch parobków podbiegło w samą porę, żeby go chwycić pod ramiona
i przytrzymać, aby nie runął na podłogę i nie grzmotnął twarzą o kamienne
płyty. W tym samym czasie od kominka skoczył na równe nogi Jonathan,
wyciągnął ręce i złapał w objęcia lalkę; jego mięśnie i stawy aż się ugięły,
zaskoczone jej ciężarem.
Ochłonąwszy z szoku, parobkowie zawlekli nieprzytomnego
mężczyznę na stół. Przysunięto też drugi, żeby ułożyć na nim nogi chorego.
Kiedy go położyli i wyprostowali, ze wszystkich stron zaczęli podchodzić
inni, przybliżali świece i lampy, aby mu się przyjrzeć. Powieki mężczyzny
nawet nie drgnęły.
– Czy on nie żyje? – zastanawiał się na głos Albright.
Po zgromadzeniu rozszedł się nieokreślony pomruk, ludzie
zmarszczyli brwi.
– Trzaśnijcie go po gębie – zaproponował ktoś. – Może to go ocuci.
– Starczy trochę cydru – zasugerował ktoś inny.
W tym momencie przez ciżbę przepchnęła się łokciami Margot.
Podeszła do stołu i przyjrzała się przybyszowi.
– Ani mi się ważcie go trzaskać – powiedziała. – Nie widzicie jego
twarzy? Do gardła też mu niczego nie wlewać. Zaczekajcie chwilę.
Odwróciła się do ławy stojącej koło pieca, wzięła z niej poduchę
i wróciła do stołu. Przybliżyła świecę do nieprzytomnego, zobaczyła białą
plamkę na bawełnie i skubnęła ją paznokciem. W palcach trzymała piórko.
Mężczyźni obserwowali ją oczami okrągłymi ze zdumienia.
– Łaskotkami nie obudzisz umarłego – odezwał się kopacz żwiru. –
Ani żywego w takim stanie jak ten.
– Nie zamierzam go łaskotać – odparła Margot.
Położyła piórko na ustach przybysza. Wszyscy wpatrywali się w nią
jak urzeczeni. Przez jakiś czas nic się nie działo, lecz po chwili
najdelikatniejszy puszek zaczął drżeć.
– Oddycha!
Wkrótce jednak ulga ustąpiła miejsca nowej konsternacji.
– Ale co to za jeden? – spytał barkarz. – Zna go ktoś?
Wśród zebranych rozszedł się gwar głosów, ludzie zastanawiali się nad
odpowiedzią. Ktoś oznajmił, że zna nad rzeką wszystkich od Castle Eaton
aż po Duxford, które dzieliło jakieś dziesięć mil, i na pewno tego
jegomościa nie zna. Inny miał siostrę w Lechlade i też był pewien, że
nikogo takiego tam nie widział. Jeszcze innemu wydawało się, że może
gdzieś go spotkał, ale im dłużej mu się przyglądał, tym mniej był skłonny
postawić na to pieniądze. Czwarty zastanawiał się, czy to nie jeden
z rzecznych Cyganów, bo o tej porze roku ich łodzie spływają w dół rzeki,
a ludzie spoglądają na nich podejrzliwie i pilnują się, aby ryglować na noc
drzwi i wnosić do domu wszystko, co da się udźwignąć. Lecz zważywszy
na płaszcz nieznajomego, uszyty z przedniej wełny, a także kosztowne
skórzane buty… nie, to nie mógł być Cygan. Piąty po chwili zadumy
triumfalnym tonem zauważył, że mężczyzna jest bardzo wysoki
i zbudowany jak Liddiard z farmy Whiteyów. A wszak i włosy ma tego
samego koloru. Szósty zwrócił mu jednak uwagę, że Liddiard stoi tu, na
drugim końcu stołu, i kiedy piąty spojrzał we wskazanym kierunku, nie
mógł temu zaprzeczyć. Na koniec tych wszystkich i jeszcze kolejnych
dywagacji wspomniana szóstka, a także cała reszta obecnych zgodziła się,
że nikt nie zna tajemniczego przybysza, a przynajmniej tak im się wydaje,
bo patrząc na nieprzytomnego mężczyznę, kto mógł być tego pewien?
W ciszy, która zapadła po owej konstatacji, odezwał się siódmy:
– Co mu się właściwie przydarzyło?
Ubranie mężczyzny ociekało wodą i bił od niego zapach rzeki, zielony
i zgniłobrązowy. Jakiś wypadek na wodzie, to było oczywiste. Jęli więc
dysputować o niebezpieczeństwach czyhających na rzece, o wodzie, która
płatała figle nawet najbardziej doświadczonym żeglarzom.
– Może wyjdę zobaczyć, czy nad rzeką nie ma jakiejś krypy? – spytał
Beszant, co naprawiał łodzie.
Margot delikatnymi, wprawnymi ruchami obmywała twarz
nieznajomego z krwi i aż się skrzywiła, ujrzawszy pod warstwą czerwonej
mazi wielką ranę, która rozdzielała górną wargę na dwa wiszące płaty skóry
i odsłaniała połamane zęby oraz zakrwawione dziąsło.
– Daj spokój z łodzią – odparła. – Człowiek ważny. Nie poradzę tu
sobie ze wszystkim. Kto pobiegnie po Ritę? – Rozejrzała się i zauważyła
parobka, który był zbyt biedny, żeby dużo pić. – Neath, jesteś szybki
w nogach i nie zanadto pijany, możesz polecieć po Ritę Sunday i nie
potknąć się po drodze? Jeden wypadek na dzień wystarczy.
Młodzieniec wyszedł.
W tym czasie Jonathan trzymał się na uboczu. Ciążyła mu niezmiernie
nasiąknięta wodą lalka, więc usiadł i posadził ją sobie na kolanach.
Przypomniał mu się smok z papier mâché, którego przyniosła ze sobą trupa
przebierańców na Boże Narodzenie. Był lekki i twardy i robił puk, puk,
puk, kiedy się weń uderzało paznokciami. Ta lalka nie była taka sama.
Bardziej mu się kojarzyła z laleczkami wypełnionymi ryżem, miękkimi,
a zarazem dość ciężkimi. Ale nigdy nie widział takiej dużej jak ta.
Powąchał jej głowę. Nie pachniała ryżem, tylko rzeką. Miała włosy
zrobione z prawdziwych ludzkich włosów; Jonathan nie mógł zrozumieć,
jak przymocowali je do głowy. Ucho wyglądało całkiem jak prawdziwe,
zupełnie jakby ulepili je z ludzkiego ciała. Podziwiał jej misterne rzęsy.
Kiedy muskał opuszką palca wilgotne, łaskotliwe końcówki, powieki
odrobinę się poruszały. Delikatnie ich dotknął i wyczuł coś pod spodem.
Coś kulistego i ruchomego, jednocześnie miękkiego i mocnego.
Ogarnęło go coś mrocznego i niepojętego. Za plecami rodziców
i klientów gospody Jonathan delikatnie potrząsnął lalką. Jej ramię
ześliznęło się i kołysało zawieszone na stawie barkowym w sposób, w jaki
nie powinno się poruszać ramię kukiełki. Poczuł coś na podobieństwo wody
wzbierającej w naczyniu, nagle i niepowstrzymanie.
– To mała dziewczynka!
Nikt z osób toczących zagorzałą dyskusję nad nieprzytomnym
mężczyzną go nie usłyszał, więc zawołał głośniej:
– To prawdziwa dziewczynka!
Wszyscy odwrócili się jak na komendę.
– Nie chce się obudzić.
Wyciągnął w ich stronę mokre małe ciałko, żeby sami zobaczyli.
Podeszli zaciekawieni i otoczyli go kołem. Kilkanaście par wstrząśniętych
oczu spoczęło na maleńkiej postaci, którą trzymał w rękach. Jej skóra lśniła
jak woda. Bawełniana sukieneczka przyklejała się do smukłych kończyn,
główka opadła przechylona na bok, jak nie mogłaby opaść głowa żadnej
lalki. Była to z całą pewnością mała dziewczynka i nikt tego wcześniej nie
zauważył, nikt, choć było to tak oczywiste. Jaki rzemieślnik zadałby sobie
tyle trudu, aby stworzyć tak perfekcyjne dzieło i ubrać je w zgrzebną
sukienczynę, w jakiej mogła chodzić córka pierwszego lepszego chłopa?
Kto namalowałby twarz tak makabrycznie martwą? Jaki twórca, poza
samym Bogiem, byłby zdolny do zrobienia łuku tych policzków, kształtów
tej łydki, tej delikatnej stópki z pięcioma paluszkami wyrzeźbionymi
oddzielnie z zachowaniem najdrobniejszych detali i proporcji? Oczywiście,
że to była mała dziewczynka! Jak mogli w ogóle pomyśleć inaczej?
W sali, gdzie zwykle słowa płynęły potokami, zaległa cisza. Ojcowie
przypominali sobie własne dzieci i postanawiali w duchu, że do końca życia
będą im zawsze okazywać tylko miłość. Starcy, którzy nigdy nie mieli
dzieci, poczuli ukłucie żalu, a młodzi, lecz jeszcze bezdzietni, zapragnęli
trzymać w ramionach własne potomstwo.
W końcu ktoś przerwał milczenie.
– Dobry Boże!
– Nie żyje, biedna kruszyna.
– Utopiła się!
– Mamuś! Połóż jej piórko na ustach.
– Och, Jonathanie, dla niej już za późno.
– Ale temu panu pomogło!
– Nie, synu, on od początku oddychał. Piórko tylko pokazało nam
życie, które w nim było.
– Może w niej też jeszcze jest!
– Nie, synku, widać gołym okiem, że dziewuszka nie żyje. Nie
oddycha, a zresztą starczy spojrzeć na kolor jej skóry. Kto zaniesie tę
niebogę do spichrza? Higgs, zabierz ją.
– Ale tam jest zimno! – zaprotestował Jonathan.
Matka poklepała go po ramieniu.
– Jej to już nie będzie przeszkadzać. Już jej tu nie ma, a tam, dokąd
poszła, nigdy nie jest zimno.
– Pozwól mi ją zanieść.
– Ty weź lampę i poświeć panu Higgsowi. Ona jest dla ciebie za
ciężka, kochanie.
Kopacz żwiru Higgs wziął dziewczynkę ze słabnących rąk Jonathana
i podniósł ją, jakby ważyła tyle co gęś. Chłopiec oświetlał mu drogę na
dwór, a następnie do małej kamiennej budowli, gdzie za ciężkimi
drewnianymi drzwiami mieściła się wąska spiżarnia bez okien,
z klepiskiem zamiast podłogi i ścianami, których nigdy nie otynkowano ani
nie pomalowano. Latem można tu było przechować oskubaną gęś albo
pstrąga, na którego jeszcze nie miało się ochoty, lecz w zimowe wieczory,
takie jak ten, panowało tu lodowate zimno. Z jednej ściany sterczała
kamienna półka i na niej właśnie Higgs ułożył dziewczynkę. Jonathan,
mając w pamięci, jak delikatne są figurki z papier mâché, objął ostrożnie jej
głowę.
– Żeby nie uderzyła o kamień – powiedział.
Lampa Higgsa rzucała krąg światła na twarz dziewczynki.
– Mamusia powiedziała, że ona nie żyje – powiedział Jonathan.
– Ma rację, chłopcze.
– Mamusia mówi, że ona jest już gdzie indziej.
– Prawda.
– A mnie się widzi, jakby była tutaj.
– Myśli uleciały jej z głowy. Dusza z niej uszła.
– A nie może być, że śpi?
– Nie, synku. Już by się za ten czas obudziła.
Lampa rzucała migoczące cienie na nieporuszoną twarz dziecka.
Ciepły blask próbował zamaskować martwą bladość jej skóry, lecz nie mógł
zastąpić wewnętrznego światła życia.
– Kiedyś jedna dziewczynka spała przez sto lat. Obudził ją pocałunek.
Higgs zamrugał szybko.
– To tylko bajka, synku.
Krąg światła opuścił twarz dziewczynki i oświetlił stopy Higgsa, które
ruszyły do wyjścia. Przy drzwiach jednak mężczyzna zauważył, że chłopiec
nie poszedł razem z nim. Odwrócił się i podniósł lampę w samą porę, żeby
zobaczyć, jak Jonathan pochyla się i w ciemności składa pocałunek na
czole dziewczynki. Przez chwilę wpatrywał się z namaszczeniem w jej
martwe oblicze, potem ramiona mu obwisły i odwrócił się do wyjścia.
Wyszli i zaryglowali za sobą drzwi.
Zwłoki bez historii
Dwie mile od Radcot mieszkał doktor, lecz nikt nie zamierzał po niego
posyłać. Był stary i drogi, a większość jego pacjentów leżała na cmentarzu,
co nikogo nie zachęcało. Zamiast tego w gospodzie zrobiono jedyną
rozsądną rzecz – posłano po Ritę.
Pół godziny po tym, jak mężczyznę ułożono na stole, z dworu
dobiegły kroki i po chwili w drzwiach stanęła kobieta. Poza Margot i jej
córkami, które stanowiły część gospody Pod Łabędziem w tym samym
stopniu co podłoga i kamienne mury, kobiety były tu rzadkim widokiem,
więc kiedy weszła Rita, wszystkie oczy zwróciły się prosto na nią. Rita
Sunday była niewiastą średniego wzrostu, o włosach ani ciemnych, ani
jasnych, lecz pod każdym innym względem jej wygląd odbiegał od
przeciętnej. Kości policzkowe miała zbyt wysokie i zbyt kanciaste, nos
trochę za duży, szczękę za szeroką, a podbródek zbytnio wysunięty. Za
najciekawszy szczegół jej twarzy należało uznać oczy – ładnego kształtu,
lecz szare i patrzące zbyt spokojnie i nieruchomo spod symetrycznego
czoła. Była za stara, aby być młoda; większość niewiast w jej wieku
skreślano z lisy dziewcząt wartych otaksowania, lecz mimo pewnej
nijakości wyglądu oraz trzech dekad dziewictwa, nadal coś w sobie miała.
Czy to za sprawą swojej przeszłości? Urodziła się w klasztorze i mieszkała
tam, aż osiągnęła wiek dorosły. W klasztornym szpitalu nauczyła się leczyć
chorych i pełniła teraz w okolicy funkcję siostry i akuszerki.
Weszła do zimowej izby Pod Łabędziem, jakby nie zauważyła, że
zwróciły się na nią wszystkie oczy. Rozpięła prosty wełniany płaszcz
i wysunęła ręce z rękawów. Pod spodem miała prostą sukienkę, pozbawioną
wszelkich ozdób.
Podeszła prosto do nieprzytomnego zakrwawionego mężczyzny
leżącego na stole.
– Podgrzałam ci wodę, Rito – powiedziała Margot. – Tu masz szmaty,
wszystkie czyste. Czego ci jeszcze trzeba?
– Przydałoby się więcej światła, jeśli możesz.
– Jonathanie, przynieś z góry lampę i świece.
– I całkiem możliwe – po umyciu rąk Rita zaczęła delikatnie oglądać
rozcięcie na wardze rannego mężczyzny – że będę potrzebować brzytwy
oraz mężczyzny z pewną ręką do golenia.
– Joe, możesz to zrobić?
Jej mąż skinął głową.
– I jakiś trunek, najmocniejszy, jaki macie.
Margot otworzyła kredens na specjalne okazje i wyjęła z niego zieloną
butelkę. Gdy postawiła ją obok torby Rity, wszyscy obecni jęli łypać
pożądliwie na flaszkę pozbawioną etykietki, za to ze znaczkami nielegalnej
destylacji, co znaczy, że mogła zwalić konia z nóg.
Dwaj barkarze, którzy przytrzymywali lampy nad głową rannego,
patrzyli, jak Rita obmacuje otwór, który był kiedyś ustami. Dwoma
zakrwawionymi palcami wyjęła złamany ząb. Po chwili trzymała w dłoni
dwa następne. Potem zanurzyła palce w jego mokrych włosach i cal po calu
zaczęła badać czaszkę.
– Na głowie nie ma żadnych innych obrażeń. Mogło być gorzej.
Rozbierzmy go teraz z tych mokrych ubrań.
W sali zapanował nagle popłoch. Niezamężna kobieta nie mogła
rozebrać mężczyzny bez zakłócania naturalnego porządku rzeczy.
– Margot, możesz pokierować mężczyznami? – poleciła gładko Rita.
Potem się odwróciła i zaczęła wyjmować z torby swoje rzeczy,
a tymczasem Margot dyrygowała mężczyznami zdejmującymi ubranie
z rannego i upominała ich, żeby obchodzili się z nim ostrożnie.
– Nie wiemy, czy nie ma na ciele innych ran. Uważajcie, żeby nie
pogorszyć sytuacji!
Zręcznymi palcami wielokrotnej matki rozpinała guziki
i rozwiązywała sznurówki, kiedy mężczyźni okazywali się zbyt pijani albo
po prostu niezdarni. Po chwili na podłodze piętrzyły się ubrania
nieznajomego przybysza: granatowy kaftan z licznymi kieszeniami,
podobny do tych, jakie nosili barkarze, lecz uszyty z lepszej tkaniny; buty
z mocnej skóry z nowiutkimi podeszwami; prawdziwy pas zamiast sznurów
noszonych przez ubogich przewoźników rzecznych, grube bawełniane
kalesony oraz dziergana kamizela pod koszulą z delikatnego wojłoku.
– Kto to jest? Znamy go? – spytała Rita, nie odwracając się od torby.
– Nie wygląda na to, żeby ktoś go tu widział, ale jest w takim stanie,
że i trudno go poznać.
– Zdjęliście mu kaftan?
– Tak.
– Niech Jonathan przeszuka kieszenie.
Kiedy się odwróciła z powrotem do stołu, jej pacjent leżał nagi, tylko
przyrodzenie przykryto białą chustką, aby chronić skromność mężczyzny
oraz dobre imię Rity.
Czuła na sobie przelotne spojrzenia ludzi.
– Joe, gdybyś mógł jak najdelikatniej ogolić mu górną wargę. Na
pewno nie uda ci się zrobić tego idealnie, ale postaraj się. Uważaj, ma
złamany nos.
Następnie przystąpiła do badania. Najpierw położyła dłonie na stopach
rannego, potem przesunęła je na kostki nóg, golenie i łydki… Jej białe
dłonie kontrastowały z ciemną skórą mężczyzny.
– Widać, że dużo czasu spędza pod gołym niebem – zauważył kopacz
żwiru.
Rita tymczasem obmacywała kości, ścięgna, mięśnie, cały czas
odwrócona głową w bok od jego nagiego ciała, jakby jej palce widziały
lepiej niż oczy. Działała szybko, błyskawicznie oceniała, które partie ciała
są całe i zdrowe. Na prawym biodrze dłonie Rity ominęły białą chustkę
i zatrzymały się.
– Poświećcie tutaj.
Cały bok mężczyzny był paskudnie poharatany. Rita przechyliła
butelkę, wylała trochę alkoholu na szmatkę i przyłożyła do rany. Mężczyźni
wokół stołu krzywili się ze współczucia, lecz pacjent nawet nie drgnął.
Dłoń rannego leżała przy biodrze, spuchnięta i dwa razy większa niż
normalnie, zakrwawiona i blada. Rita ją przemyła, lecz chociaż przecierała
rękę kilkakrotnie, pozostały na niej ślady – plamy czarne jak atrament, ale
nie sińce ani zakrzepła krew. Zaintrygowana, uniosła dłoń i zaczęła ją
oglądać.
– To fotograf – oznajmiła w końcu.
– A niech mnie! Skąd wiesz?
– Widzicie te ślady na palcach? To azotan srebra. Używa się go do
robienia fotografii.
Skorzystała z zaskoczenia wywołanego tą wiadomością i zbadała
miejsca na ciele rannego wokół białej chustki. Delikatnie naciskała na
brzuch, lecz nie znalazła żadnych wewnętrznych obrażeń, więc poszła
dalej, wyżej, a światło podążało tropem jej palców, aż biała chustka znikła
powoli w ciemności i mężczyźni mogli odetchnąć z ulgą, że Rita powróciła
do krainy obyczajności.
Pozbawiony gęstej brody, mężczyzna sprawiał nie mniej upiorne
wrażenie. Złamany nos jeszcze bardziej rzucał się w oczy, obnażone
rozcięcie na wardze, biegnące w górę w kierunku policzka, wyglądało
dziesięć razy gorzej. Rita wyjęła z rany drzazgi ciemnego drewna, oczyściła
ją, po czym wbiła w skórę igłę. W tym samym momencie zamigotała
świeca.
– Jak ktoś potrzebuje, to może usiąść – powiedziała. – Wystarczy mi
jeden pacjent.
Nikt jednak nie chciał się przyznać do takiej słabości.
Rita założyła trzy zgrabne szwy, a mężczyźni albo odwracali wzrok,
albo zafascynowani patrzyli, jak naprawia się ludzką twarz niczym rozdarty
kołnierzyk.
Kiedy skończyła, wszyscy głośno odetchnęli z ulgą. Rita popatrzyła na
swoje dzieło.
– Faktycznie wygląda teraz dużo lepiej – przyznał jeden z barkarzy. –
Albo tak się zdaje, bośmy przywykli do jego widoku.
– Hm – mruknęła Rita, jakby się częściowo zgadzała.
Sięgnęła do twarzy pacjenta, palcem wskazującym i kciukiem
chwyciła go za nos i mocno skręciła. Rozległo się ciche, wilgotne
chrupnięcie kości i chrząstek, a po chwili świeca gwałtownie zamigotała.
– Łapcie go, szybko! – zawołała Rita.
Po raz drugi tego wieczoru silne dłonie parobków chwyciły w ramiona
upadającego człowieka – tym razem kopacza żwiru, pod którym ugięły się
kolana. Trzy lampy, wypuszczone z rąk przez mężczyzn, runęły na podłogę
i zgasły, a razem z nimi cała scena znikła w ciemności.
– Ech, co za noc – jęknęła Margot, kiedy ponownie zapalono świece. –
Trzeba położyć tego biedaka w izbie pątniczej.
W czasach, gdy na przestrzeni dziesiątków mil most Radcot był jedyną
drogą na drugi brzeg rzeki, wielu podróżnych przerywało wędrówkę
w gospodzie. Od tamtej pory aż po dziś dzień na końcu korytarza
w gospodzie Pod Łabędziem ostał się, choć rzadko obecnie używany, pokój
zwany izbą pątniczą. Rita nadzorowała transport swojego pacjenta aż do
tego pomieszczenia, gdzie położono go na łóżku i okryto kocem.
– Chciałabym jeszcze przed wyjściem obejrzeć dziewczynkę.
– Chcesz zmówić modlitwę nad biednym maleństwem – domyśliła się
Margot. – Oczywiście.
W świadomości miejscowych Rita była nie tylko dobrą medyczką,
lecz z powodu długich lat spędzonych w klasztorze w nagłej potrzebie
służyła również za osobę duchowną.
– Tu jest klucz. Weź sobie lampę.
Włożywszy z powrotem kapelusz i płaszcz, Rita zawinęła chustą twarz
i szyję, po czym wyszła z gospody i skierowała się w stronę spichrza.
Rita Sunday nie bała się zwłok. Przywykła do nich od dzieciństwa.
Nawet urodziła się ze zwłok. Trzydzieści pięć lat temu zrozpaczona kobieta
w zaawansowanej ciąży rzuciła się do rzeki. Kiedy wyciągnął ją
przewoźnik z przepływającej barki, była już w trzech czwartych topielicą.
Zawiózł ją do Godstow, gdzie w szpitalu klasztornym siostry leczyły
biedaków i wszystkich ludzi w potrzebie. Kobieta przeżyła wystarczająco
długo, aby mógł się rozpocząć poród, lecz była zbyt osłabiona, by wydać
dziecko na świat. Zmarła, kiedy zaczęły się silne skurcze. Siostra Grace
zakasała rękawy, wzięła do ręki skalpel, zrobiła płytkie nacięcie w brzuchu
zmarłej kobiety i wyjęła ze środka żywą dziewczynkę. Nikt nie wiedział,
jak się nazywała matka, zresztą i tak nie nadano by dziecku nazwiska
potrójnej grzesznicy, winnej cudzołóstwa, samobójstwa i próby
dzieciobójstwa. Bluźnierstwem byłoby zachęcać dziewczynkę do
wspominania takiej matki. Nadano jej imię Margareta na cześć świętej
Małgorzaty, a żeby było krócej, wołano na nią Rita. Co się zaś tyczy
nazwiska, to z braku prawdziwego rodzica nazwano ją, jak wszystkie
sieroty w klasztorze, Sunday, na cześć dnia świętego w niebiosach.
Młoda Rita dobrze się uczyła, okazywała duże zainteresowanie
szpitalem, więc zachęcano ją, by przychodziła pomagać, bo nigdy nie
brakowało tam obowiązków, które i dziecko mogło wykonywać: jako
ośmiolatka słała łóżka, prała zakrwawione prześcieradła i ubrania; w wieku
dwunastu lat nosiła wiadra z gorącą wodą i pomagała ubierać zmarłych.
Nim ukończyła piętnaście, potrafiła czyścić i opatrywać rany,
unieruchamiać złamane kończyny, szyć skórę; a w siedemnastym roku
życia umiała już prawie wszystko, co jest potrzebne do pielęgnacji chorych,
w tym odbieranie porodów, i to w pojedynkę. Mogła pozostać w klasztorze,
złożyć śluby zakonne i poświęcić życie Bogu oraz chorym, gdyby nie to, że
pewnego dnia, kiedy zbierała zioła nad rzeką, przyszło jej do głowy, że nie
ma innego życia poza tym. Była to zdrożna myśl, lecz Rita miast skruchy
poczuła wszechogarniającą ulgę. Jeśli nie istniało piekło, to jej nieznana
matka nie przeżywała wiecznych mąk, tylko po prostu odeszła wolna od
cierpienia. Powiedziała siostrom, że zmieniła zdanie, i nim otrząsnęły się ze
zdumienia, zapakowała koszulę nocną oraz parę pantalonów i odeszła
nawet bez szczotki do włosów.
– Co z twoimi obowiązkami wobec Boga i chorych! – zawołała za nią
siostra Grace.
– Chorzy są wszędzie! – krzyknęła Rita w odpowiedzi.
– Bóg również – odparła cicho siostra, lecz tego Rita już nie usłyszała.
Pracowała najpierw w szpitalu w Oksfordzie, a potem, kiedy
dostrzeżono jej doświadczenie i zdolności, przyjął ją na swoją asystentkę
pewien światły doktor w Londynie.
– To będzie ogromna strata dla mnie i dla naszej profesji, kiedy
wyjdziesz za mąż – powtarzał, gdy któryś z pacjentów zapałał do niej
uczuciem.
– Za mąż? O nie, nie ma mowy – odpowiadała za każdym razem.
– Lecz właściwie czemu nie? – zapytał kiedyś, słysząc niezmiennie tę
samą odpowiedź.
– Większy ze mnie pożytek dla świata jako pielęgniarki niż z żony
i matki.
Lecz była to tylko połowa odpowiedzi. Drugą połowę doktor otrzymał
kilka dni później, kiedy zajmowali się młodą matką w tym samym wieku co
Rita. Była to jej trzecia ciąża, dwa poprzednie porody przebiegły gładko
i nic nie wskazywało na to, że tym razem będzie inaczej. Dziecko ułożyło
się dobrze, termin porodu nie przeciągnął się nadmiernie, obyło się bez
kleszczy i łożysko również wyszło czysto. Tylko że nie mogli zahamować
krwotoku i kobieta wykrwawiła się na śmierć.
Doktor rozmawiał na korytarzu z mężem, podczas gdy Rita sprawnie
i szybko sprzątała pobrudzone prześcieradła. Dawno temu straciła rachubę
zmarłych matek.
Kiedy wrócił doktor, wszystko było gotowe. W milczeniu wyszli
z domu na ulicę. Po kilku krokach odezwała się Rita:
– Nie chcę tak umrzeć.
– Nie dziwię ci się – odparł.
Doktor miał przyjaciela, dżentelmena, który przyjeżdżał często na
kolację i zostawał do następnego ranka. Rita nigdy nie podejmowała tego
tematu, lecz doktor zdawał sobie sprawę, że wie o jego uczuciu do owego
mężczyzny. Najwyraźniej jednak nie robiło to na niej wrażenia
i zachowywała absolutną dyskrecję. Przemyślawszy sprawę gruntownie,
złożył jej zaskakującą propozycję.
– Może wzięlibyśmy ślub? – zapytał pewnego dnia w przerwie między
pacjentami. – Obywalibyśmy się bez… no wiesz… Ale małżeństwo
ułatwiłoby mi pewne sprawy, a myślę, że i dla ciebie mogłoby się okazać
korzystne. Na pacjentach zrobiłoby to dobre wrażenie.
Po krótkim namyśle Rita przystała na jego propozycję. Zaręczyli się,
lecz zanim zdążyli się pobrać, doktor zachorował na zapalenie płuc i umarł,
zbyt młodo. Kilka dni przed śmiercią wezwał swojego prawnika i zmienił
testament. Przyjacielowi pozostawił dom i meble, Ricie zaś zapisał sporą
sumę pieniędzy, wystarczającą, aby zapewnić jej skromne, lecz niezależne
życie. Przekazał jej również swoją bibliotekę. Rita sprzedała książki, które
nie traktowały o medycynie ani o nauce, a resztę spakowała i wyruszyła
w górę rzeki. Kiedy łódź przybiła do Godstow, poczuła zaskakujące ukłucie
żalu za utraconym Bogiem.
– Tutaj? – spytał barkarz, opacznie odczytując wyraz jej twarzy.
– Proszę płynąć dalej – odparła.
Popłynęli więc dalej, kolejny dzień, kolejną noc, aż dotarli do Radcot.
Spodobało jej się to miejsce.
– Tutaj – powiedziała barkarzowi. – Tu będzie dobrze.
Kupiła mały domek, ustawiła książki na półkach i rozpuściła wici
między znaczniejszymi rodzinami w okolicy, że posiada rekomendacje
jednego z najlepszych londyńskich medyków. Kiedy wyleczyła kilku
pacjentów i odebrała parę porodów, została zaakceptowana przez
miejscową społeczność. Wielu członków bogatszych rodzin w okolicy
chciało, aby to Rita pomagała im przychodzić na świat i z niego odchodzić,
a także towarzyszyła im w kryzysach zdrowotnych między jednym
a drugim. Była to dobrze płatna praca i przynosiła całkiem pokaźne
dochody, dzięki którym pomnożyła odziedziczoną sumę. Wśród jej
pacjentów było kilku, którzy mogli sobie pozwolić na chroniczną
hipochondrię. Tolerowała te słabości, ponieważ pozwalały jej pomagać za
bardzo niskie stawki lub całkiem darmo ludziom, których nie było na nią
stać. Kiedy nie pracowała, spędzała owocnie czas na studiowaniu książek
z biblioteki doktora (nie myślała o nim ani nie mówiła jak o swoim
narzeczonym) i sporządzaniu lekarstw.
Mieszkała w Radcot już dziesięć lat. Śmierć jej nie przerażała.
Pielęgnowała umierających, towarzyszyła odchodzącym ze świata,
przygotowywała zwłoki do pogrzebu. Widziała śmierć na skutek choroby,
w połogu, w wypadku, w następstwie przemocy, a także jako
wyczekiwanego gościa w podeszłym wieku. Szpital klasztorny w Godstow
stał nad rzeką, więc oczywiście przywykła również do zwłok topielców.
O nich właśnie myślała, idąc szybkim krokiem przez zimną noc
w stronę spichrza. Każdego roku rzeka zbierała żniwo co najmniej kilku
ofiar. Wystarczał jeden kieliszek za dużo, jeden pochopny krok, chwila
nieuwagi. Pierwszym topielcem, z jakim Rita miała do czynienia, był
dwunastoletni chłopiec, zaledwie rok młodszy od niej. Pośliznął się,
śpiewając i wygłupiając się na wrotach śluzy. Następny był uczestnik
letnich libacji, który źle wymierzył krok, schodząc z łodzi. Wpadając do
wody, uderzył się w skroń, a jego towarzysze byli zbyt pijani, aby mu
przyjść z pomocą. Pewien student, aby się popisać, w piękny jesienny dzień
skoczył z mostu Wolvercote i zaskoczył go silny nurt głębokiej wody.
Rzeka jest rzeką, bez względu na porę roku. Były młode kobiety, takie jak
jej matka, biedne duszyczki, porzucone przez kochanków i rodziny, nie
potrafiły stawić czoła przyszłości, więc rzuciły się do rzeki, aby położyć
kres hańbie i nędzy. I były niemowlęta, maleńkie, niechciane zalążki życia,
utopione, nim dostały szansę zakosztować świata. Wszystko to widziała.
Obróciła klucz w zamku drzwi długiej spiżarni. W środku było chyba
jeszcze zimniej niż na dworze. Strumień chłodnego powietrza szkicował
mapę kanałów i załamań w nozdrzach, a potem wyżej, pod sklepieniem
czoła Rity. Niósł ze sobą woń ziemi, kamieni oraz silny i przenikliwy
zapach rzeki. W jej umyśle zapaliło się ostrzegawcze światło.
Słaby blask lampy nie docierał do ciemnych zakamarków kamiennego
pomieszczenia, lecz oświetlił dziecięce zwłoki mieniące się niebieskawym
połyskiem. Było to nader osobliwe zjawisko, spowodowane wyjątkową
bladością skóry, lecz osoba z bogatą wyobraźnią mogłaby pomyśleć, że to
światło biło od malutkich kończyn.
Rita sama się zdziwiła, że tak ją ten widok zaalarmował. Podeszła
bliżej. Dziewczynka miała mniej więcej cztery latka, białą skórę
i najprostszą sukienczynę, która odsłaniała nagie ramionka i kostki; mokry
materiał marszczył się wokół drobnego ciałka.
Niemal bezwiednie Rita rozpoczęła rutynowe szpitalno-klasztorne
badanie. Sprawdziła oddech, przyłożyła palce do szyi, szukając tętna.
Odwinęła powiekę, aby obejrzeć źrenicę. Przez cały czas słyszała w głowie
echo modlitwy, która w klasztorze towarzyszyłaby badaniu chórem cichych
kobiecych głosów: Ojcze nasz, któryś jest w niebie… Słyszała ją, lecz jej
usta się nie poruszały.
Brak oddechu. Brak tętna. Rozszerzone źrenice.
Mimo to nie słabła w niej ta niezwykła czujność. Stała nad martwym
dziecięcym ciałem i zastanawiała się, co takiego wywołało u niej ten stan
podenerwowania. Może nic poza zimnym powietrzem.
Człowiek, który widział dużo zwłok, może w nich czytać jak
w księdze. Jeśli się wie, czego szukać, można znaleźć odpowiedzi na
pytania: jak, kiedy i dlaczego? Zaczęła uważne i szczegółowe oględziny, aż
całkiem zapomniała o zimnie. Mrużąc oczy w migoczącym świetle lampy,
zlustrowała każdy skrawek skóry. Uniosła nogi i ramiona, wczuwała się
w płynny ruch stawów. Zajrzała do uszu, nosa i ust. Obejrzała każdy palec
u rączek i nóżek. Kiedy skończyła, cofnęła się i zmarszczyła brwi.
Coś się tu nie zgadzało.
Przekrzywiła głowę i zafrapowana przebiegła w myślach wszystko, co
wiedziała o topielcach. Wiedziała, że ciało utopionego człowieka marszczy
się, puchnie i nabrzmiewa. Że skóra, włosy i paznokcie się obluzowują.
Żadnego z tych objawów nie znalazła u dziewczynki, lecz to znaczyło tylko
tyle, że nie przebywała długo w wodzie. Do tego dochodziła wydzielina.
Utonięcie pozostawia pianę w kącikach ust i nozdrzy, a brakowało jej na
zwłokach, które leżały przed Ritą. Ale i to mogło mieć swoje wyjaśnienie.
Widać dziecko zmarło, zanim wpadło do rzeki. Jak dotąd wszystko się
zgadzało. Niepokoiła ją cała reszta. Jeśli mała nie utonęła, to jak zmarła?
Czaszka była nietknięta, kończyny również. Żadnych sińców na szyi,
żadnych złamanych kości. Żadnych objawów uszkodzenia narządów
wewnętrznych. Rita wiedziała, jak daleko potrafi się posunąć ludzka
niegodziwość; sprawdziła genitalia i stwierdziła, że dziewczynka nie padła
ofiarą bestialskiego nadużycia.
Czy to możliwe, żeby zmarła z przyczyn naturalnych? Lecz nie widać
było żadnych symptomów choroby. Przeciwnie, sądząc z jej wagi, wyglądu
skóry i włosów, mogła służyć za ideał zdrowego dziecka.
Wszystko to wystarczyłoby, aby zaintrygować Ritę, lecz było coś
jeszcze. Nawet gdyby założyć, że dziewczynka zmarła z przyczyn
naturalnych i z powodów trudnych do odgadnięcia została wrzucona do
rzeki, to na ciele powinny się pojawić obrażenia powstałe po śmierci –
otarcia od piasku, zadrapania, rozcięcia od większych i mniejszych
kamyków. Woda potrafi złamać kończynę dorosłego mężczyzny, uderzenie
w filar mostu roztrzaska czaszkę. Tymczasem na ciele dziewczynki nie
widać było najmniejszej skazy – żadnego zadrapania, obtarcia czy
uderzenia. Nic, tylko perfekcyjna, nietknięta skóra. „Jak lalka”, powiedział
Jonathan, opisując, jak wpadła mu w ramiona. Teraz Rita rozumiała, czemu
tak pomyślał. Obmacała stópki, przebiegła opuszkami wokół dużych
palców. Były wprost idealne, można by pomyśleć, że dziecko nigdy nie
dotknęło stopą ziemi. Nawet paznokietki miała delikatne i perłowe jak
nowo narodzone dziecię. Już fakt, że śmierć nie pozostawiła na jej ciele
najmniejszego śladu, budził uzasadnione zdziwienie, lecz to samo można
by rzec o życiu dziewczynki, a to, jak wskazywało doświadczenie Rity,
było doprawdy niezwykłe.
Zwłoki zawsze opowiadają jakąś historię życia i śmierci, tymczasem
martwe ciało tego dziecka przedstawiało prawdziwą niezapisaną kartę.
Rita sięgnęła po lampę wiszącą na haczyku i przysunęła ją do twarzy
dziewczynki. Zobaczyła dziecięcą buzię tak samo pozbawioną wyrazu jak
cała reszta. Nie sposób było odgadnąć, czy za życia te niedokończone,
jakby naszkicowane rysy nosiły znamiona urody, płochliwej nieśmiałości
czy przebiegłej figlarności. Jeśli na tej twarzy malowały się kiedyś
ciekawość, spokój lub niecierpliwość, to czas nie zdołał odcisnąć na niej ich
trwałego piętna.
Bardzo niedawno temu – dwie godziny lub niewiele więcej – ciało
i dusza tej małej dziewczynki były ze sobą ściśle i bezpiecznie połączone.
Na tę myśl, mimo swego doświadczenia i wiedzy, Rita dała się porwać
burzy emocji. Nie po raz pierwszy od czasu porzucenia wiary zapragnęła
poczuć obecność Boga. Boga, który za czasów jej dzieciństwa wszystko
widział, wszystko wiedział i wszystko rozumiał. Jakże proste było życie,
kiedy w swojej nieświadomości i naiwności pokładała wiarę w Ojcu, który
cieszył się doskonałym rozumieniem wszystkich rzeczy. Zniosłaby bez
trudu swoją niewiedzę, gdyby mogła mieć pewność, że Bóg wie. Teraz
jednak…
Ujęła rączkę dziewczynki – idealne, maleńkie paluszki z pięcioma
nieskazitelnymi paznokietkami – ułożyła ją sobie na otwartej dłoni
i nakryła drugą.
To wszystko nie tak! Tak nie powinno się dziać!
Wtedy się stało.
Cud
Pod Łabędziem przy piecu, który nadal wydychał łagodne ciepło, spał
kot. Jego powieki drgały od kocich snów, które człowiekowi zdałyby się
jeszcze bardziej zdumiewające niż historie, które nocną porą tworzy ludzki
umysł. Nagle czułe ucho zadrgało i sen pierzchnął w mgnieniu oka. Prawie
niedosłyszalny szelest trawy zgniecionej pod butem momentalnie poderwał
zwierzę na łapy. Błyskawicznie i bezgłośnie przebiegło przez izbę
i wskoczyło na parapet. Koci wzrok bez trudu przebił ciemność.
Zza gospody wyłoniła się ukradkiem drobna postać w przydługim
płaszczu, w kapeluszu naciągniętym głęboko na twarz. Nieznajomy
prześliznął się pod murem, minął okno i zatrzymał się przed wejściem.
Ostrożnie nacisnął klamkę, która cicho zagrzechotała, lecz drzwi były
zamknięte na rygiel. Różne budynki mogą stać otworem, lecz gospodę
z beczkami pełnymi pokus trzeba na noc zamykać. Wrócił do okna.
Nieświadom, że ktoś go obserwuje, obmacał futrynę. Na próżno. Margot
była przezorną kobietą. Pamiętała nie tylko o tym, żeby zamykać drzwi na
noc, lecz również by każdego lata uszczelniać szyby świeżym kitem,
malować ramy, aby futryny nie gniły, wymieniać stłuczone szybki. Spod
ronda kapelusza dobiegło zniecierpliwione fuknięcie. Mężczyzna
przystanął, w oczach błysnęła jakaś myśl, lecz wielki ziąb nie pozwalał na
zwłokę. Odwrócił się i oddalił żwawo. Doskonale wiedział, gdzie
w ciemności stawiać kroki, jak omijać koleiny i kamienie. Znalazł most,
przeszedł na drugą stronę i skręciwszy z drogi, zniknął między drzewami.
Jeszcze długo po jego odejściu kot śledził odgłosy jego kroków,
gałązek szorujących po wełnianym płaszczu, stukanie obcasów
o zmarzniętą na kamień ziemię, ruch spłoszonych dzikich zwierząt… aż
w końcu zapadła cisza.
Zwierzę zeskoczyło na podłogę i wróciło pod piec, gdzie wtuliło się
ponownie w ciepły kamień i zasnęło.
*
Pierwsza obudziła się Margot, wyrwana ze snu przez walenie do
drzwi. Łomotanie było tak natarczywe, że bez namysłu wyskoczyła z łóżka,
narzuciła na siebie szlafrok i zeszła na dół, aby zobaczyć, kto się tak dobija.
Dopiero kiedy była na schodach, senne otumanienie zaczęło pomału mijać
i z zaskakującą jasnością spłynęły na nią wspomnienia ostatniego wieczoru.
Ze zdumieniem potrząsnęła głową, po czym otworzyła drzwi.
– Gdzie ona jest? – spytała kobieta w progu. – Jest tutaj? Słyszałam, że
była…
– Pani White? Mieszka pani nad rzeką, prawda?
Co się dzieje? – zastanawiała się Margot.
– Niech pani wejdzie, moja droga. Co się stało?
– Gdzie ona jest?
– Śpi. Tak myślę. Ale chyba nie ma pośpiechu? Zapalę chociaż świecę.
– Ja mam świecę – dobiegł ją głos Rity, którą walenie do drzwi
również poderwało na nogi i stała już w drzwiach izby pątniczej.
– Kto tam jest? – spytała nerwowo Lily.
– To tylko ja, Rita Sunday. Dzień dobry. Pani White, prawda? Pracuje
pani u pastora Habgooda?
Kiedy świeca zapłonęła drżącym blaskiem, Lily rozejrzała się po
gospodzie, a jednocześnie nie przestawała niespokojnie przestępować
z nogi na nogę.
– Mała dziewczynka… – zaczęła znowu, lecz kiedy popatrzyła na
Margot i Ritę, na jej twarz wkradła się niepewność. – Myślałam… Chyba
mi się nie przyśniło? Może jednak powinnam pójść…
W tym momencie za plecami Rity rozległ się cichutki odgłos stópek
i w progu pokazała się dziewczynka. Chwiała się lekko na nóżkach
i przecierała oczka.
– Och! – wykrzyknęła Lily zmienionym głosem. – Och!
Nawet w słabym blasku świecy widać było, że kobieta pobladła na
twarzy. Zasłoniła dłonią usta i wstrząśnięta, wpatrywała się w dziewczynkę.
– Ann! – zawołała zduszonym głosem. – Och, Ann, wybacz mi!
Powiedz, że mi wybaczasz, kochana siostrzyczko! – Upadła na kolana
i wyciągnęła drżącą rękę w kierunku dziecka, lecz nie ośmieliła się go
dotknąć. – Wróciłaś! Dzięki niebiosom! Powiedz, że mi wybaczasz… –
Patrzyła na dziecko z niewypowiedzianą tęsknotą, lecz dziewczynka
sprawiała wrażenie niewzruszonej. – Ann? – powtórzyła Lily i z błaganiem
w oczach czekała na odpowiedź.
Odpowiedź jednak nie nadeszła.
– Ann? – wyszeptała znowu Lily, ale tym razem w jej drżącym głosie
słychać było lęk.
Mimo to dziecko nadal milczało.
Rita i Margaret wymieniły zdumione spojrzenia, a widząc, że kobieta
zaczyna szlochać, Rita położyła dłonie na jej dygoczących ramionach.
– Pani White – powiedziała łagodnie.
– Co to za zapach?! – wykrzyknęła Lily. – To rzeka, wiem, że to ona!
– Wczoraj wieczorem wyłowiono ją z rzeki. Była za słaba, żeby ją
męczyć myciem włosków.
Lily przeniosła spojrzenie z powrotem na dziecko i patrzyła na nie na
przemian z miłością i grozą.
– Wypuśćcie mnie – szepnęła. – Dajcie mi wyjść!
Poderwała się roztrzęsiona, lecz z jakimś mocnym postanowieniem,
i wyszła, mamrocząc pod nosem przeprosiny.
– Ja się poddaję – odezwała się zbita z tropu Margot. – Nawet nie
próbuję zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Idę zaparzyć herbatę, to
chyba najlepsze, co mogę zrobić.
– Doskonały pomysł.
Lecz Margot nie udało się nawet dojść do kuchni, aby zaparzyć
herbatę, przynajmniej nie od razu, bo kiedy spojrzała przez okno, zobaczyła
Lily klęczącą na zimnie z dłońmi splecionymi na piersi.
– Ona cały czas tam jest. Chyba się modli. Modli się i patrzy w ziemię.
Rozumiesz coś z tego?
Rita zastanawiała się nad czymś usilnie.
– Czy to możliwe, żeby pani White miała taką małą siostrę? Jak
myślisz, ile ona ma lat? Czterdzieści?
Margot pokiwała głową.
– A dziewczynka? Cztery?
– Mniej więcej.
Margot policzyła na palcach, tak jak to robiła, prowadząc księgi
rachunkowe.
– Trzydzieści sześć lat różnicy. Nawet gdyby matka Lily urodziła ją
jako szesnastolatka, to trzydzieści sześć lat później miałaby pięćdziesiąt
dwa. – Pokręciła głową. – Niemożliwe.
Weszły do izby pątniczej i Rita wzięła za nadgarstek mężczyznę
leżącego na łóżku, aby zmierzyć mu puls.
– Wyjdzie z tego? – spytała Margot.
– Wszystko wskazuje na to, że tak.
– A ona? Poprawi jej się? Bo na razie nie jest z nią dobrze, prawda?
Nie odezwała się dotąd ani słowem.
Margot odwróciła się do dziecka.
– Jak masz na imię, kwiatuszku? Kim jesteś, co? Powiedz „dzień
dobry” cioci Margot.
Dziecko milczało.
Wziąwszy dziewczynkę na ręce, Margot z macierzyńską troskliwością
szeptała jej zachęcająco do ucha:
– No, kruszynko, uśmiechniesz się do cioci? Popatrzysz na mnie?
Dziewczynka pozostała całkowicie obojętna.
– Czy ona w ogóle mnie słyszy?
– Sama się nad tym zastanawiałam.
– Może w wypadku uderzyła się w głowę i postradała rozum?
– Nie ma na główce żadnego śladu po uderzeniu.
– Więc co, jest upośledzona od urodzenia? – zastanawiała się Margot.
– Bóg mi świadkiem, że niełatwo mieć dziecko, które jest inne. –
Z czułością wygładziła dziewczynce włoski. – Opowiadałam ci kiedyś, jak
się urodził Jonathan?
Nie można było żyć Pod Łabędziem od pokoleń i nie umieć snuć
gawęd, a choć zwykle Margot była zbyt zapracowana na takie rzeczy,
niezwykłe wydarzenia ostatnich godzin sprawiły, że przerwała swoje
zajęcia, aby opowiedzieć historię.
– Pamiętasz Beattie Riddell, akuszerkę, która tu mieszkała przed tobą?
– Zmarła, zanim zamieszkałam w Radcot?
– Odbierała wszystkie moje dzieci. Z żadną z dziewcząt nie było
kłopotów, ale potem zjawił się Jonathan i… może byłam za stara,
w każdym razie nie poszło już tak łatwo. Po dwunastu córkach nadal
mieliśmy z Joem nadzieję na chłopca, więc kiedy w końcu Beattie pokazała
mi syna, widziałam tylko jego siusiaka! Joe się ucieszy, pomyślałam.
Byłam taka szczęśliwa. Wyciągnęłam ręce, sądząc, że da mi go w ramiona,
lecz ona zamiast tego położyła go na boku i jakby nim potrząsnęła. „Niech
się pani nie martwi, pani Ockwell – powiedziała. – Wiem, co robić. To
prosta i niezawodna metoda. Odmienimy go, ani się pani obejrzy, wszystko
będzie dobrze”. Dopiero wtedy zobaczyłam te jego skośne oczka, buzię jak
księżyc w pełni i te fikuśne uszka. Był takim cudacznym małym
szkrabem… taką maleńką istotką, że pomyślałam sobie: Czy to naprawdę
moje dziecko? Czy naprawdę wyszło z mojego brzucha? Jak się tam
dostało? Nigdy w życiu nie widziałam takiego niemowlęcia. Ale Beattie
wiedziała, kim on jest.
Opowiadając, Margot przez cały czas kołysała dziewczynkę
w ramionach, jakby ta nic nie ważyła, jakby była ledwie niemowlęciem.
– Niech zgadnę – powiedziała Rita. – Odmieniec.
Margot kiwnęła głową.
– Beattie zeszła do kuchni, żeby rozpalić ogień. Pewnie się domyślasz,
co zamierzała zrobić: trzymać go nad ogniem, dopóki nie zacznie kwilić,
żeby boginki przyszły i zabrały go z powrotem, a oddały moje prawdziwe
dziecko. Zawołała pod schodami: „Potrzebuję duży sagan i więcej
rozpałki!”. Usłyszałam, jak wychodzi na dwór do drewutni. A ja nie
mogłam oderwać od niego oczu, był taką baśniową istotką. Zamrugał,
wiesz, jak to jest, te powieki nie są proste, takie jak twoje czy moje, tylko
skośne; zamknęły się trochę inaczej niż u normalnego noworodka, ale
bardzo podobnie. Pomyślałam sobie: Co on rozumie z tego dziwacznego
świata, na który przyszedł? Co pomyśli o mnie? Że jestem jakąś macochą?
Poruszał rączkami inaczej niż moje dziewczynki, bardziej ślamazarnie,
jakby pływał. Zmarszczył buźkę, tak jak wszystkie noworodki, a ja
pomyślałam: Oho, zaraz się rozpłacze. Zimno mu. Beattie nawet go nie
okryła. Dzieci boginek nie mogą się tak bardzo różnić od tych, które znam,
pomyślałam, bo przecież widzę, że jest mu zimno. Jak dotknęłam palcami
jego policzka, był taki zdziwiony, dosłownie jakby osłupiał! A kiedy je
potem zabrałam, otworzył buzię i zamiauczał jak kociak, żebym nie
zabierała dłoni. Poczułam, jak mleko napływa mi do piersi na jego głos.
Beattie nawet się za bardzo nie gniewała, kiedy wróciła i zobaczyła, że go
karmię. Ludzkie mleko! No to przepadło, powiedziała. I na tym stanęło.
– I chwała Bogu – powiedziała Rita na koniec. – Słyszałam opowieści
o podrzutkach i odmieńcach, ale to zwykłe bajki. Jonathan nie jest
dzieckiem żadnych boginek. Po prostu niektóre dzieci takie się rodzą.
Beattie może tego nie wiedziała, ale ja tak. Na świecie jest wiele takich
dzieci jak Jonathan, z takimi samymi skośnymi oczami, dużymi językami
i wiotkimi kończynami. Niektórzy doktorzy nazywają je mongołami,
ponieważ przypominają ludzi z Azji.
Margot pokiwała głową.
– Jest ludzkim dzieckiem, prawda? Teraz to wiem. Jest mój i Joego.
Pomyślałam o nim z powodu tej małej. Ona nie jest taka jak on. Nie jest,
jak to nazwałaś… mongołem. Jest inna, ale nie tak jak on. Niełatwo
wychowywać dziecko, które jest inne, ale mnie się udało. Wiem, jak to
robić. Więc nawet jeśli ona nie słyszy albo nie mówi… – Przycisnęła
dziecko do piersi, wzięła głęboki oddech i nagle przypomniała sobie
mężczyznę leżącego w łóżku. – Ale pewnie ten człowiek jest jej ojcem.
– Wkrótce się dowiemy. Niedługo się obudzi.
– Tylko co tam robi ta Lily? Muszę ją wciągnąć do środka, jeśli nadal
tam jest. Zamarznie na kość!
Z dzieckiem na rękach Margot podeszła do okna i wyjrzała na dwór.
Obie to zauważyły, że dziecko się nagle ożywiło. Podniosło głowę,
a zaspane oczy spojrzały bystro za okno. Popatrzyła w jedną stronę
i w drugą, i przyglądała się otoczeniu z żywym zainteresowaniem.
– O co chodzi? – spytała Rita, podnosząc się i idąc szybko w ich
stronę. – Zobaczyła panią White?
– Nie, Lily już sobie poszła – odparła Margot. – Nic tam nie ma. Tylko
rzekę widać.
Rita popatrzyła na dziewczynkę, która cały czas wodziła wzrokiem,
jakby oczami spijała wodę z rzeki.
– Może jakiś ptak ściągnął jej uwagę? Łabędź?
Margot pokręciła głową.
– Może światło tak ją zainteresowało – powiedziała.
Stała jeszcze przez chwilę i czekała, czy nie zauważy czegoś
niezwykłego, lecz nie myliła się: widać było tylko rzekę.
Kiedy poszła się ubrać i obudzić męża, zauważyła, że Jonathan już
wstał i wyszedł. Westchnęła; jej syn nigdy nie przestrzegał zwyczajowych
godzin snu i czuwania. Zabrała się więc do przygotowywania herbaty
i owsianki. Kiedy mieszała jedzenie w garnku, rozległo się pukanie do
drzwi. Pora była za wczesna na klientów, lecz po wczorajszych zdarzeniach
mogli się spodziewać ciekawskich gości zaglądających do środka.
Otworzyła drzwi z powitaniem na końcu języka, ale kiedy podniosła wzrok,
aż się cofnęła o pół kroku. Człowiek stojący na progu miał czarną skórę,
był o głowę wyższy od przeciętnego mężczyzny i potężnie zbudowany. Czy
powinna się przestraszyć? Otworzyła usta, żeby zawołać męża, zanim
jednak zdążyła dobyć z siebie głos, nieznajomy zdjął kapelusz i skinął
głową z niezwykłą dwornością.
– Bardzo przepraszam, że niepokoję szanowną panią o tak wczesnej
porze.
Na jego rzęsach drgały niepowstrzymane łzy i mężczyzna podniósł
dłoń do twarzy, aby je otrzeć.
– A cóż to się stało?! – zawołała, wciągając go do środka. Wszelka
myśl o niebezpieczeństwie w mgnieniu oka wyparowała. – Proszę, niech
pan siada.
Mężczyzna przycisnął kąciki oczu palcem wskazującym i kciukiem,
pociągnął nosem i przełknął ślinę.
– Proszę o wybaczenie – powiedział. Margot ze zdziwieniem poznała
w jego głosie ogładę człowieka szlachetnie urodzonego, nie tylko
w doborze słów, lecz również w intonacji i wymowie. – Dowiedziałem się
przed chwilą, że wczoraj wieczorem przyniesiono tu dziecko. Dziecko,
które utonęło ponoć w rzece.
– Tak, to prawda.
Westchnął ciężko.
– Sądzę, że to może być moja wnuczka. Chciałbym ją zobaczyć, jeśli
nie ma pani nic przeciwko temu.
– Jest w sąsiednim pokoju ze swoim ojcem.
– Z moim synem? Mój syn tu jest?
Serce podskoczyło mu w piersi na tę myśl, aż poderwał się na równe
nogi.
Margot patrzyła na niego zaintrygowana. Niemożliwe, żeby ten
czarnoskóry człowiek był ojcem mężczyzny leżącego w izbie pątniczej.
– Jest z nimi siostra – oznajmiła, choć nie była to właściwie
odpowiedź. – Oboje są bardzo słabi.
Poszedł za nią do sąsiedniej izby.
– To nie jest mój syn – oznajmił. – Mój syn jest niższy i szczuplejszy.
Zawsze gładko ogolony. Ma jasnokasztanowe włosy i nie kręcą mu się tak
jak temu człowiekowi.
– Zatem pan Daunt nie jest pańskim synem.
– Mój nazywa się Armstrong. Ja również.
Margot zwróciła się do Rity:
– Ten pan przyszedł w sprawie dziewczynki. Sądzi, że może być jego
wnuczką.
Rita odsunęła się w bok i wzrok Roberta Armstronga dopiero teraz
spoczął na dziecku.
– Och! – wykrzyknął niepewnie. – Cóż za…
Nie wiedział, co powiedzieć. W mgnieniu oka zrozumiał swoją
głupotę. W myślach cały czas widział dziewczynkę o brązowej skórze,
takiej jak jego dzieci. To oczywiste, że córka Robina musiała mieć jasną
skórę. Lecz choć speszył go w pierwszej chwili widok jasnych włosów
i białej karnacji, to jednak uderzyło go również, że buzia dziewczynki
wydała mu się znajoma. Z początku nie potrafił sobie przypomnieć, skąd ją
zna. Jej nosek nie przypominał Robinowego, no, może był trochę… I ten
zarys skroni… Próbował odtworzyć w pamięci twarz młodej kobiety, którą
widział martwą kilka godzin temu, lecz nie sposób jej było porównać z tym
dzieckiem. Może gdyby ją znał za życia… lecz śmierć tak szybko odmienia
człowieka, że nie mógł przywołać jej obrazu przed oczami. Mimo to miał
uczucie, że coś łączy dziewczynkę z tamtą kobietą, choć nie potrafił tego
czegoś uchwycić.
Uprzytomnił sobie, że kobiety czekają na jego reakcję.
– Niestety, trudność polega na tym, że nigdy przedtem nie widziałem
swojej wnuczki. Córka mego syna mieszkała w Bampton ze swoją mamą,
nie znała mojej rodziny. Niewymownie żałuję, że tak się stało, lecz nie
miałem na to wpływu.
– Życie rodzinne… Nie zawsze jest łatwe – mruknęła Margot
wyrozumiale.
Otrząsnąwszy się ze strachu, który poczuła na widok tego człowieka,
poczuła, że jej stosunek do ciemnoskórego olbrzyma radykalnie się
zmienia.
Robert ukłonił się z wdzięcznością.
– Dowiedziałem się wczoraj o pewnych rodzinnych problemach, a dziś
rano odkryłem, że młoda kobieta będąca matką mojej wnuczki…
Urwał i zerknął niespokojnie na małą. Przywykł do uporczywych
spojrzeń dzieci, lecz kiedy spoczęły na nim oczy tej dziewczynki, zamiast
się zatrzymać, drążyły dalej, aż przeszły na wylot, jakby go w ogóle nie
widziała. Może był to przejaw nieśmiałości. Koty również nie lubią
nawiązywać kontaktu wzrokowego z nieznanymi ludźmi, patrzą w kierunku
człowieka, lecz ich wzrok prześlizguje się po nim i biegnie dalej.
W kieszeni miał kawałek sznurka z przywiązanym piórkiem, który
nieprawdopodobnie działał na koty. Dla dziewczynek nosił laleczkę
zrobioną z kołeczka na płaszcze, z namalowaną buzią i płaszczykiem
z króliczego futra. Wyjął ją i położył dziecku na kolanach. Mała poczuła
zabawkę, spuściła wzrok i zacisnęła na niej rączkę. Margot i Rita
obserwowały ją z taką samą uwagą jak mężczyzna, wymieniając szybkie
spojrzenia.
– Mówił pan o matce tego biedactwa… – przypomniała półgłosem
Margot.
– Oddała ducha, wczoraj wieczorem. Nikt natomiast nie wiedział, co
się stało z dzieckiem. Spytałem pierwszego napotkanego człowieka na
drodze, a on pokierował mnie tutaj. Chociaż pokręcił całą historię i szedłem
tu, sądząc, że dziewczynka utonęła.
– Bo utonęła – powiedziała Margot. – Dopiero później ożyła.
Nieważne, ile razy jej język powtarzał te słowa, za każdym razem
w jej własnych uszach brzmiały niedorzecznie.
Robert zmarszczył brwi i odwrócił się do Rity, szukając u niej
wyjaśnień. Jej twarz niewiele zdradzała.
– Wydawała się martwa, okazało się jednak, że żyje – oznajmiła.
To lakoniczne stwierdzenie omijało niepodobieństwo całej historii
lepiej niż wszelkie wywody i na razie taka była jej wersja. Ogólnikowa,
lecz przynajmniej prawdziwa. Gdyby próbowała ubrać ją w więcej słów,
nieuchronnie wyszłyby na jaw rzeczy sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem.
– Rozumiem – powiedział Robert, chociaż wcale nie rozumiał.
Cała trójka spojrzała ponownie na dziecko. Lalka leżała porzucona na
podłodze, a dziewczynka popadła z powrotem w tę niezwykłą apatię.
– Maleństwo jest przedziwne – przyznała z żalem. – Wszyscy to
zauważyli. A jednak nie wiedzieć dlaczego, człowiek do niej lgnie jak do
nikogo. Podbiła nawet serca kopaczy żwiru, a Bóg świadkiem, że to
gruboskórni ludzie. Przyznasz, Rito, że tak było? Gdyby nikt się po nią nie
zgłosił, Higgs wziąłby ją do siebie jak bezdomnego szczeniaka. Ja też bym
ją zatrzymała, chociaż w bród mam własnych dzieci i wnuków. Ty chyba
również, Rito. Mam rację?
Rita nie odpowiedziała.
– Myślałyśmy, że człowiek, który ją przyniósł, jest jej ojcem –
ciągnęła Margot – ale z tego, co pan mówi…
– A jak on się czuje? Pan Daunt?
– Wyliże się. Jego rany wyglądają na poważniejsze, niż są
w rzeczywistości. Oddycha płynnie, z godziny na godzinę wracają mu
kolory. Myślę, że niedługo się ocknie.
– Wobec tego pojadę do Oksfordu i odszukam syna. Przyjedzie tu
jeszcze dzisiaj przed zmrokiem, aby wyjaśnić tę sprawę.
To rzekłszy, Robert Armstrong założył kapelusz i wyszedł z gospody.
Pod Łabędziem kłębi się tłum jak nigdy, zważywszy na godzinę i porę
roku, pomyślał. Wszyscy podnieśli na niego wzrok z ciekawością ludzi,
którzy tkwią właśnie w środku bardzo ciekawych wydarzeń i oczekują
dalszego rozwoju wypadków. Nie zwracając na nich uwagi, ruszył prosto
w stronę baru, gdzie kobieta tylko rzuciła na niego wzrokiem i powiedziała:
– Proszę za mną.
Poprowadziła go przez krótki korytarz wyłożony boazerią, aż do
starych dębowych drzwi. Otworzyła je i odsunęła się na bok, aby go puścić
przodem.
Wstrząs, jaki przeżył, miał zbyt wiele przyczyn, aby mógł je od siebie
oddzielić. Dopiero po jakimś czasie zaczął wyławiać z chaosu pojedyncze
włókna wrażeń, nadawać im nazwy i wprowadzać w nie jakiś porządek.
Pierwsza pojawiła się konsternacja, ponieważ spodziewał się ujrzeć
w środku żonę, lecz nigdzie jej nie znalazł. Jako drugie spadło na niego
zaskoczenie na widok bardzo znajomej twarzy, której prawie zapomniał.
Była to twarz młodej kobiety, niewiele starszej od dziecka, którą kiedyś
poprosił o rękę, a ona odrzekła ze śmiechem: „Tak, jeśli będę mogła zabrać
swoją łódź”. Obróciła się do niego promienną twarzą, usta rozciągnęły jej
się ze szczęścia, a oczy błyszczały miłością.
Stanął jak wryty. To była jego żona, Helena – śmiała, radosna,
wspaniała, jak dawniej. Jak przedtem.
Roześmiała się na jego widok.
– Och, Anthony! Co z tobą?
Spuściła wzrok, wzięła coś w ramiona i zaczęła przemawiać
melodyjnym, radosnym głosem, który pamiętał z innych czasów.
– Spójrz – powiedziała, lecz nie do niego. – Popatrz, kto to przyszedł.
Trzeci szok.
Odwróciła maleńką osóbkę twarzą do niego.
– Tatuś przyszedł!
Przebudzenie śpiącego
Droga powrotna brzegiem rzeki wydawała się dłuższa niż zwykle. Lily
zatrzymywała się co chwila, żeby zebrać jakieś odpadki dla świń, a przy
każdym kroku dokuczały jej haluksy. Dłonie jej skostniały. Kiedyś miała
rękawiczki, mama zrobiła je dla niej na drutach ze szkarłatnej przędzy
i połączyła długim sznurkiem, przeciągniętym przez rękawy płaszczyka,
żeby ich nie zgubiła. Ale i tak zniknęły. Nie, nie zgubiła ich, ktoś jej zabrał.
Kiedy dotarła do domu, zapadał zmrok. Przemarzła do szpiku kości
i bolała ją każda cząstka ciała. Po drodze rzuciła okiem na niższy palik. Od
rana rzeka przybrała. Pod jej nieobecność woda podkradła się złowieszczo
o kilka cali bliżej domu.
Lily nakarmiła zwierzęta i poczuła na sobie rdzaworóżowe spojrzenie
lochy, ale go nie odwzajemniła. Była za bardzo zmęczona, aby tym razem
zastanawiać się nad humorem świń. Nie podrapała jej też za uchem, chociaż
zwierzę chrząkało i pomrukiwało, aby zwrócić na siebie jej uwagę.
W skrzyniach, które jeszcze rano były puste, stało kilkanaście butelek.
Zdenerwowana podeszła do domu, otworzyła drzwi i zanim weszła,
zajrzała do środka. Chata była pusta. A więc tu był i poszedł.
Pomyślała, że mogłaby zapalić sobie świecę dla podniesienia na
duchu, lecz kiedy podeszła do miejsca, gdzie ją zawsze trzymała, okazało
się, że świeczka znikła. Podobnie chleb oraz kawałek sera, które zamierzała
zjeść na kolację. Zostały tylko wyschnięte okruszki.
Usiadła na schodkach, żeby zdjąć buty. Kosztowało ją to tyle wysiłku.
Siedziała w płaszczu i skarpetach i patrzyła na mokry kształt na podłodze,
gdzie rzeka ociekała bez końca z nocnej mary jej małej siostrzyczki,
i rozmyślała.
Lily myślała powoli; zawsze tak było, od dzieciństwa. Pozwalała, aby
życie się toczyło bez zaprzątania jej myśli bardziej, niż to konieczne. Ani
razu rzeczy, które ją spotykały, zwroty i zakręty losu, nie były efektem
żadnej świadomej decyzji czy stanowczego działania z jej strony; zawsze
decydowały za nią przypadki fortuny, karty rozdane przez niepojętego Boga
oraz wola innych ludzi. Na myśl o najdrobniejszej zmianie wpadała
w panikę i poddawała się jej bez sprzeciwu. Przez długie lata żyła jedynie
nadzieją, że nie będzie gorzej, chociaż zwykle było. Żadna refleksja o życiu
nie nawiedzała jej w sposób spontaniczny. Lecz teraz, kiedy minął pierwszy
szok wywołany pojawieniem się Ann, usiadła na stopniach i poczuła, że na
powierzchnię jej umysłu usiłuje się przebić pytanie.
Ann z jej sennych koszmarów była przerażającą i mściwą istotą
z czarnymi oczami i oskarżycielsko uniesionym palcem. Ann Spod
Łabędzia, jak ją teraz nazywała w duchu Lily, Ann, która mieszkała
u Vaughanów, była całkiem inną istotą. Nie przeszywała jej wzrokiem. Nie
wskazywała palcem, nie rzucała nienawistnych spojrzeń. Nie pokazywała
po sobie, że chciałaby kogoś skrzywdzić, a już na pewno nie Lily. Ta Ann,
która powróciła, znacznie bardziej przypominała jej dawną siostrzyczkę.
Przez dwie godziny Lily siedziała na schodach w ciemności
napierającej na okno, z szumem nurtu dudniącym w uszach. Rozmyślała
o Ann, która przychodziła z rzeki i ociekała grozą na drewnianą podłogę.
Rozmyślała o Ann siedzącej przy kominku w Buscot Lodge w niebieskiej,
wełnianej sukieneczce. Z czasem mokra plama na podłodze stopiła się
z mrokiem, a Lily nadal nie udało się przeformułować swojej zagadki
w pytanie, nie mówiąc o znalezieniu odpowiedzi. Kiedy w końcu podniosła
się sztywno ze stopni i zdjęła płaszcz, aby położyć się do łóżka, w jej
głowie pozostała tylko głęboka, nieprzenikniona tajemnica.
Oczy matki
*
– Pani Vaughan kładzie Amelię do łóżka – poinformowano go, kiedy
wrócił do domu.
Wszedł do żółtego salonu, gdzie zaciągnięto zasłony, a w kominku
palił się ogień. Całkiem niedawno na sekretarzyku stojącym we wnęce
okiennej pojawiły się ponownie dwie fotografie Amelii. Przez pierwsze dni
po zniknięciu patrzyła na nich ze szklanej kasetki oczami ducha i to
spojrzenie, spotęgowane przez światło odbijające się w szkle ramki, budziło
w nim taką grozę, że w końcu nie mógł dłużej tego znieść i schował
portrety do szuflady, szybką do dołu, i starał się o nich zapomnieć. Potem
zauważył, że fotografie zniknęły, i domyślił się, że Helena zabrała je do
swojej sypialni. Przez te dwa lata w ogóle nie wchodził do jej pokoju. Nocą
przeżywali swoją rozpacz oddzielnie, każde na swój własny sposób.
Vaughan zdawał sobie sprawę, że gdyby spróbował wejść do sypialni żony
w innym celu, nic dobrego by z tego nie wynikło. Teraz zdjęcia powróciły
na swoje dawne miejsce.
Prześlizgiwał się po nich wzrokiem, choć niczego nie widział. Na
drugim końcu salonu były jedynie niewyraźnymi zarysami: tradycyjny
portret siedzącej Amelii oraz zdjęcie rodzinne, na którym Helena siedziała
z dziewczynką na kolanach, a on stał za jej plecami. Podszedł bliżej,
z zamkniętymi oczami wziął do ręki zdjęcie portretowe i przygotował się,
aby na nie spojrzeć.
W tym momencie otworzyły się drzwi.
– Już wróciłeś! Kochanie? Czy coś się stało?
Przywołał na twarz spokojny uśmiech.
– Co? Och, nie, nic takiego. Widziałem się dzisiaj z Montgomerym.
Wspomniałem mu przy okazji o sytuacji z panem Armstrongiem.
Helena popatrzyła na niego, jakby nie rozumiała.
– Rozmawialiśmy o możliwości… o znikomym prawdopodobieństwie,
że mógłby zgłosić w sądzie jakieś roszczenia.
– Ależ oczywiście, że niczego takiego nie zrobi! Gdy tylko znajdą…
– Zwłoki? Heleno, kiedy w końcu porzucisz to złudzenie? Minęły dwa
miesiące! Jeśli do tej pory ich nie znaleziono, to jaka jest szansa, że jeszcze
się to stanie?
– Ależ ta dziewczynka utonęła! Zwłoki dziecka nie rozpływają się
w powietrzu!
Vaughan gwałtownie nabrał powietrza i jego płuca wstrzymały je,
jakby nie chciały go wypuścić. Nie tak zamierzał poprowadzić tę rozmowę.
Musi zachować zimną krew. Zrobił długi, powolny wydech.
– Mimo to nie znaleziono żadnych zwłok. To fakt, któremu musimy
spojrzeć w oczy. A jest nader prawdopodobne, i nawet ty musisz to
przyznać, że już się nie znajdą. – Usłyszał rozdrażnienie we własnym głosie
i jeszcze mocniej starał się je stłumić. – Posłuchaj, kochanie, chcę tylko
powiedzieć, że powinniśmy być przygotowani. Na wszelki wypadek.
Helena popatrzyła na niego z namysłem. Taka szorstkość wobec niej
była do niego niepodobna.
– Nie możesz znieść myśli, że mógłbyś ją ponownie stracić, prawda? –
Podeszła do niego, położyła mu dłoń na sercu i uśmiechnęła się z czułością.
– Och, Anthony! – Łzy stanęły jej w oczach i popłynęły. – Już wiesz.
W końcu ją rozpoznałeś.
Vaughan zaczął odstawiać fotografię, żeby wziąć żonę w ramiona,
i wtedy Helena zwróciła uwagę na to, co trzymał w ręce. Powstrzymała go,
wzięła od niego fotografię i spojrzała na nią z miłością.
– Proszę, Anthony, nie zamartwiaj się. Tutaj są wszystkie dowody,
których potrzebujemy.
Uśmiechnęła się do niego. Właśnie odwracała fotografię, aby odstawić
ją na sekretarzyk, gdy nagle z jej ust wyrwał się okrzyk.
– Co to jest?!
Vaughan podążył wzrokiem w miejsce, które wskazywała na odwrocie
ramki.
– Dobry Boże! Henry Daunt z Oksfordu. Portrety, pejzaże, krajobrazy
miejskie i wiejskie – przeczytała na głos napis na znaku firmowym. – To on!
Mężczyzna, który ją znalazł! Nie poznaliśmy go w tym stanie, w jakim się
znajdował… opuchnięty i potłuczony. Dziwne… Trzeba go ponownie
sprowadzić. Zrobił wtedy więcej fotografii, pamiętasz? Wzięliśmy tylko
dwie najlepsze, ale były jeszcze dwie inne. Może jeszcze je ma?
– Gdyby się do czegoś nadawały, na pewno byśmy je wzięli.
– Niekoniecznie. – Odstawiła zdjęcie na sekretarzyk. – Najlepsza nie
musiała najlepiej ukazywać jej twarzy. Może na przykład ja się wierciłam?
– Zaprezentowała przerysowany przykład takiej możliwości. – Albo ty
zrobiłeś minę. – Ułożyła palcami jego usta w krzywy grymas.
Zmusił się do śmiechu, na który zasługiwały jej beztroskie starania.
– No widzisz? – zakończyła z zadowoleniem. – Znów się uśmiechasz.
W każdym razie dobrze byłoby mieć je wszystkie razem, prawda? Na
wszelki wypadek. Jestem pewna, że pan Montgomery by się ze mną
zgodził.
Vaughan skinął głową.
Objęła go lekko i położyła rozpostartą dłoń pod jego łopatką. Czuł
przez marynarkę każdy palec oraz wzgórek u podstawy kciuka. Nie
przywykł jeszcze do jej dotyku; pod grubą warstwą tweedu i popeliny
przebiegł go dreszcz.
– A przy okazji, kiedy przyjedzie, zrobi nam nowe zdjęcia.
Przesunęła drugą dłoń po jego karku. Na gołej skórze między
kołnierzykiem a linią włosów poczuł opuszkę jej kciuka.
Pocałował ją w lekko rozchylone miękkie usta.
– Och, tak się cieszę – zamruczała i przytuliła się do niego całym
ciałem. – Czekałam na to. Teraz naprawdę jesteśmy razem.
Zamruczał cicho i wtulił twarz w jej włosy.
– Nasza córeczka mocno śpi – powiedziała szeptem. – Ja również
chętnie się wcześniej położę.
Wtulił nos w jej szyję i wdychał jej zapach.
– Tak – odparł. – Tak.
Opowieść się rozwija
Lily White nie spała, ale też się nie obudziła. Znajdowała się na tym
granicznym terytorium, gdzie cienie poruszają się jak fale, a światło
świadomości – słabe i niepokojące – wyłania się i znika, niczym blade
słońce w głębokiej wodzie. Potem obudziła się nagle całkiem przytomna.
Leżała w łóżku w Chacie Wikliniarza.
Co to było?
Wszedł ukradkiem jak kot, otworzył drzwi bezszelestnie, stąpał tak
lekko, że ciszy nie zmącił żaden odgłos. Lecz Lily poznała go po zapachu
dymu, słodyczy i drożdży, który mu zawsze towarzyszył i trwożył jej
zmysły. Przebijał się nawet przez wilgotny smród rzecznego mułu,
wypełniający wnętrze domu. Potem go również usłyszała: zgrzytanie
kamienia o kamień. Przyniósł pieniądze z kryjówki.
Nagły odgłos zapalanej zapałki. Z posłania na półce zobaczyła błysk
ognia oraz pokrytą sińcami i bliznami dłoń, która przechyliła świeczkę
i zbliżyła knot do płomienia. Knot zapłonął i roztoczył jasny krąg światła.
– Co dla mnie masz?
– Kawałek sera i tej szynki, co lubisz. A w koszu leży chleb.
– Dzisiejszy?
– Wczorajszy.
Światło przeniosło się w głąb kuchni i po chwili rozległ się odgłos
plądrowania.
– Szybko pleśnieje. Mogłaś mi przynieść dzisiejszy.
– Nie wiedziałam, że przyjdziesz.
Krąg światła powrócił do stołu, gdzie znieruchomiał, i przez jakiś czas
słychać było tylko odgłosy żarłocznego jedzenia, wygłodniałego mlaskania
i przełykania ledwo pogryzionej strawy. Lily leżała w ciemności ze
struchlałym sercem.
– Co jeszcze jest?
– Jabłka, jeśli chcesz.
– Jabłka! A na co mi one?
Jasna kula ponownie wstała i zawisła nad pustą półką, a potem
następną. Podpłynęła do kredensu, zlustrowała puste wnętrze, sięgnęła
w głąb szuflady, lecz niczego nie znalazła.
– Ile on ci płaci, ten twój pastor?
– Za mało. Sam mi to mówiłeś.
Ze strachu, że światło mogłoby odkryć jej myśli, starała się zapomnieć
o swoich oszczędnościach, ukrytych bezpiecznie w szufladzie na plebanii.
Z ciemności doleciało zniecierpliwione cmoknięcie.
– Dlaczego nie przyniosłaś mi czegoś słodkiego? Co tam gotujesz dla
tego pastora na plebanii? Jabłecznik? Pudding z chleba z dżemem
z mirabelek? Założę się, że tak, i jeszcze lepsze rzeczy.
– Następnym razem przyniosę.
– A nie zapomnij.
– Nie zapomnę.
Kiedy jej oczy przywykły do światła, zobaczyła jego sylwetkę.
Siedział przy stole odwrócony do niej plecami, płaszcz na ramionach
wystawał poza granicę ciała. Nie zdjął nawet kapelusza z szerokim rondem.
Sądząc po odgłosach, liczył pieniądze. Wstrzymała oddech. Kiedy suma się
nie zgadzała, to Lily dostawała cięgi. Ile zabrała? Gdzie je ukryła? Jaki
samolubny plan knuje? I ona nazywa to lojalnością?! Żadna odpowiedź nie
mogła go zadowolić. Cokolwiek powiedziała, spotykało się z jego pięścią.
Prawda była taka, że nigdy, ani razu, nie tknęła jego pieniędzy – może była
głupia, ale nie aż tak.
Zastanawiały ją jednak te pieniądze. Miała własne pytania, które
chętnie by zadała, ale się nie odważyła. Sama poskładała fragmenty
układanki i domyśliła się, skąd pochodzą. W nocy, zwykle wtedy, kiedy
składał jej wizyty, w drewutni pojawiały się butelki i beczki pełne
mocnego, nielegalnego trunku. Leżały tam przez cały dzień, po czym
następnej nocy znikały, zabrane przez jego dystrybutorów i zastąpione
pieniędzmi na następną dostawę. Lecz co się działo z pieniędzmi potem?
Jednej nocy zabierał więcej, niż ona zarabiała przez cały miesiąc pracy na
plebanii, a była pewna, że miał więcej takich kryjówek. Ukrywał się
w miejscu, gdzie nie musiał płacić za czynsz, nie uprawiał hazardu i nie
płacił za kobiety. Sam nie pił, tylko zachęcał innych, żeby doprowadzali się
do ruiny, a w zamian pustoszył ich sakiewki. Lily próbowała wszystko
podsumować – pieniądze, które tu zarobił przez cały rok, podwojone,
potrojone albo pomnożone siedmiokrotnie, lecz od liczenia dostawała
zawrotów głowy. Mimo to nawet bez ostatecznych sum wiedziała, że
wystarczy tego, żeby uczynić go bogaczem. A jednak zjawiał się tu raz lub
dwa razy w tygodniu, zawsze w tym samym starym płaszczu, cuchnącym
gorzelnią, wychudzony na wiór i głodny. Wyjadał jej jedzenie, zabierał jej
świece. Lily nie ośmieliła się trzymać w domu żadnej cennej rzeczy,
ponieważ na pewno by ją zabrał, sprzedał, a pieniądze by przepadły. Nawet
para zielonych wełnianych rękawic z dziurami na palcach znikłaby w jego
kieszeni. W życiu Vica kryła się tajemnica, która wysysała z nich obojga
wszystkie pieniądze. Poza tymi, które przechowywał dla niej pastor. To nie
miało sensu.
Mruknął z zadowoleniem i Lily odetchnęła z ulgą. Pieniądze się
zgadzały. Kiedy skończył, oparł się na krześle i wziął głęboki oddech. Po
przeliczeniu pieniędzy za każdym razem się odprężał. W przeciwieństwie
do niej.
– Zawsze cię dobrze traktowałem, co, Lil?
– Zawsze – odparła.
Zanim to zrobiła, przeprosiła Boga za kłamstwo. Bóg rozumie, że
czasem człowiek nie może powiedzieć prawdy.
– Lepiej się o ciebie troszczyłem niż twoja stara matula, no nie?
– Tak, lepiej.
Zamruczał gardłowo z zadowoleniem.
– To po co chodzisz i każesz się nazywać Lily White?
Lily ścisnęło w gardle.
– Powiedziałeś, żebym nie używała twojego nazwiska, kiedy się tu
sprowadziłam. Powiedziałeś, żeby nikt nie mógł nas ze sobą powiązać,
więc…
– Ale nie musiało być akurat White, prawda? Mogłaś wybrać każde
inne nazwisko pod słońcem. Ten Whitey i tak nie był twoim mężem. Twój
pastor o tym wie?
– Nie.
– Nie – powtórzył z satysfakcją. – Tak myślałem. – Pozwolił, żeby
zamierzona groźba zawisła w powietrzu. – Nie jestem głupcem, Lil. Wiem,
czemuś wybrała to nazwisko. Mam ci powiedzieć?
– Powiedz.
– Spodobało ci się to nazwisko, chociaż facet ci się nie podobał. Biała
Lilia. Niewinna i bez skazy, jak te lilie w ogrodzie. Podoba ci się, co?
Przełknęła ślinę.
– Gadajże, Lil! Prawie cię nie słyszę. Nazwisko to jedno, a rzecz to co
innego. Upodobałaś sobie to nazwisko, bo myślisz, że cię zmyje do czysta,
tak jak możesz wyszorować ten stół, jak sprzątasz u pastora. Że odkupisz
nim winy… Dobrze mówię, Lil?
Przyjął jej milczenie za potwierdzenie.
– Widzisz, ja cię znam, Lily. Ale co się stało, to się nie odstanie. Nie
da się tego obejść, niektórych rzeczy nie wyszoruje się do czysta.
Mogła tylko sprawić, aby łzy płynęły bezgłośnie, lecz i to było ponad
jej siły; gardło jej zadrżało i następny spazm rozległ się głośno w całej
chacie.
– Nie gryź się – powiedział spokojnie. – Mogło być gorzej. Masz
przynajmniej mnie, prawda?
Skinęła głową.
– Co…?
– Tak, Vic.
– Czasem to się zastanawiam, czy ty na mnie zasługujesz. Kilka razy
mnie zawiodłaś, Lil.
– Przepraszam, Vic.
– Teraz tak gadasz. Wiele razy mnie rozczarowałaś. Uciekłaś
z Whiteyem. Całymi latami cię szukałem. Każdy inny facet machnąłby na
ciebie ręką, a ja nie.
– Dziękuję, Vic.
– Ale czy jesteś mi wdzięczna, Lil?
– Oczywiście.
– Naprawdę?
– Jak najbardziej!
– To dlaczego znowu chciałaś mi sprawić zawód? Ten dzieciak Pod
Łabędziem…
– Nie pozwolili mi jej zabrać, Vic. Próbowałam. Robiłam, co mogłam,
ale były we dwie i…
Lecz on nie słuchał.
– Mogliśmy zarobić fortunę na jarmarkach. Umarłe Dziecko, Które
Ożyło. Wyobrażasz sobie te kolejki? Mogłabyś skończyć z tą służalczą
robotą u pastora, a z tą twoją szczerą buźką to kolejki, żeby ją zobaczyć,
ciągnęłyby się na kilka mil. A zamiast tego poszła do Vaughanów, jak
słyszałem.
Lily skinęła głową. Vic zadumał się w milczeniu, a ona pomyślała:
Może to już? Może już udał się w tę swoją krainę marzeń, jak zawsze,
kiedy zje i dostanie pieniądze, w to jakieś miejsce, gdzie snuje swoje
sekretne plany. Ale po chwili się odezwał:
– Trzymamy się razem, tak? Ja i ty.
– Tak, Vic.
– Jakby nas łączyła nić. Nieważne, gdzie pojedziesz ani jak długo cię
nie będzie, nić i tak zostanie. Sama to wiesz, bo czasem czujesz
pociąganie… Wiesz, o czym mówię, co nie, Lil? Tylko że to coś więcej niż
pociąganie, bardziej jakby bokser walnął cię pięścią prosto w serce.
Znała to uczucie. Doznawała go wiele razy.
– Tak, Vic.
– A my wiemy, co to jest, prawda?
– Tak, Vic.
– Rodzina!
To powiedziawszy, wydał z piersi głębokie, zadowolone westchnienie.
Wstał i krąg światła popełzł po podłodze w stronę łóżka. Świeca
zbliżyła się do jej twarzy. Lily zmrużyła oczy. Poza zasięgiem blasku stał
Victor, lecz ona, oślepiona, nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy. Poczuła
pociągnięcie za koc i przez krótką chwilę światło tańczyło na fałdach
koszuli nocnej wokół jej piersi.
– Ciągle mi się zdaje, że jesteś tą samą małą dziewczynką. Zapuściłaś
się. Sama skóra i kości. A taka ślicznotka z ciebie była. Wtenczas. Zanim
uciekłaś.
Wyciągnął się na sienniku; Lily się posunęła, on wypełnił opuszczone
miejsce i otoczył ją ramieniem. Ramię w rękawie płaszcza było chude, lecz
znała jego siłę.
Pomału oddychał coraz głębiej, aż w końcu zaczął chrapać. A więc na
razie przyszło ułaskawienie. Mimo to Lily nie mogła uspokoić walącego
serca.
Leżała bez ruchu z otwartymi oczami i oddychała jak najciszej ze
strachu, że go obudzi.
Nie minęła godzina, kiedy świeca się wypaliła, a przez okna do środka
zaczęło się sączyć blade światło. Vic nie przewrócił się na bok, nie
przeciągnął, jak czyni większość ludzi po obudzeniu. Nawet nie drgnął,
tylko otworzył oczy i spytał:
– Ile dostałaś od tego pastora?
– Niedużo – powiedziała najpokorniej, jak umiała.
Sięgnął po mieszek, który trzymała pod poduszką, i podnosząc się,
wysypał zawartość na dłoń.
– Musiałam ci kupić ser i szynkę – wyjaśniła. – Zostaw mi coś,
dobrze? Chociaż trochę.
Mruknął.
– Nie wiem, co ty robisz z tymi pieniędzmi. O co chodzi, nie ufasz mi?
– Oczywiście, że ci ufam.
– To dobrze. To dla twojego własnego dobra, wiesz o tym?
Skinęła potulnie głową.
– To wszystko – zatoczył ręką szeroki łuk, a Lily nie wiedziała, czy ma
na myśli chatę, czy alkohol w szopie, czy jeszcze coś innego, większego
i niewidocznego. – To wszystko nie jest dla mnie, Lil.
Obserwowała go. Nie miała wyjścia. Przy Vicu nie można było
niczego przegapić.
– To dla nas. Dla rodziny. Pewnego dnia nie będziesz już musiała
usługiwać temu staremu pastorowi. Będziesz mieszkała w wielkim białym
domu, dziesięć razy piękniejszym niż ta chata. Ty, ja i…
Urwał raptownie, lecz myśli niosły go dalej i Lily zauważyła, jak
wzrok mu łagodnieje, jak wślizguje się w przyszłość, którą czule tak do
siebie przytulał.
– A to – potrząsnął zamkniętą pięścią, żeby usłyszała dzwoniące
pieniądze – jest inwestycja. Słyszałaś o moim planie, no nie?
– Od pięciu lat, tak.
Od pięciu lat, bez względu na to, czy był w dobrym humorze, czy
w złym, czy pieniądze się zgadzały, czy nie, plan zawsze działał na niego
kojąco. Uspokajał się, surowe spojrzenie nabierało łagodności. Czasem,
kiedy o nim wspominał, drgały mu usta, tak że gdyby należały do innego
człowieka, mógłby wykwitnąć na nich uśmiech. Lecz Vic strzegł tajemnicy
swojego planu tak samo pilnie jak wszystkiego, co robił, i Lily wiedziała
o nim tyle samo, co na początku.
– To dużo więcej niż pięć lat. – Melancholia w jego głosie brzmiała
niemal melodyjnie. – Wtedy ci o nim powiedziałem, ale zacząłem go
układać ze dwadzieścia lat temu. A jak się zastanowić, to nawet jeszcze
dawniej! – Zatrząsł się z zadowolenia. – Niedługo nadejdzie czas. Nie
martw się o te swoje grosze, Lil, są u mnie bezpieczne. Wszystko zostanie
w rodzinie!
Znów zadrgały mu usta.
Wrzucił monety z powrotem do sakiewki i cisnął ją na łóżko, po czym
wstał i zszedł do kuchni.
– Ukryłem w szopie skrzynię – powiedział całkiem innym głosem. –
Ktoś po nią przyjdzie, tak jak zwykle. I kilka beczek stoi tam gdzie zawsze.
Nie widziałaś, jak się pojawiały ani jak znikną, jasne?
– Tak, Vic.
Potem wziął sobie trzy nowe świece, otworzył drzwi i wyszedł.
Lily leżała w łóżku i rozmyślała o jego planie. Miałaby nie pracować
u pastora? Mieszkać z Vikiem w wielkim, białym domu? Zmarszczyła
czoło. Ta chata była wilgotna i zimna, ale przynajmniej za dnia miała
plebanię, a w nocy czasem była sama. A tam kogo będzie miała? W głowie
zadźwięczały jej jego słowa. Ja, ty i…
I kto?
Czy miał na myśli Ann? Powiedział: „Dla rodziny”. Musiał myśleć
o Ann. W końcu to on przyszedł do niej w nocy i kazał jej o świcie iść Pod
Łabędzia i sprowadzić dziecko, które umarło i ożyło.
Przypomniała sobie swoją siostrzyczkę mieszkającą u państwa
Vaughanów w pokoju z czerwonymi kocami, koszem pełnym drewna na
opał i obrazkami na ścianach.
Nie, postanowiła. On nie może jej dostać.
Urwany trop, czyli pan Armstrong jedzie do Bampton
*
– Wraca chmura – poinformowała Helena, wyciągając szyję, aby
spojrzeć w niebo, kiedy mężczyźni zniknęli w ciemni. – Jak myślisz?
– Jeszcze mamy czas.
Wprowadziły starą łódkę do szopy i wzięły większą, odpowiedniejszą
dla dwóch osób z dzieckiem. Kiedy weszła Rita, łódź się zakołysała i przez
dłuższą chwilę odzyskiwała równowagę. Za to Helena wskoczyła do środka
zwinnie, prawie nie poruszając drewnianym kadłubem, i zanim się
odwróciła, żeby wziąć dziecko na ręce, dziewczynka stała już obok niej.
Zrobiła kroczek i weszła z pomostu do łodzi, jakby to była najzwyklejsza
rzecz pod słońcem.
Usadowiły się, dziecko na miejscu pasażera, za nim Helena, a na
końcu Rita. Gdy tylko łódź wpadła w nurt rzeki, Rita poczuła, z jaką siłą jej
towarzyszka operuje wiosłami.
– Usiądź, Amelio! – zawołała Helena ze śmiechem. – Zawsze chce
pływać na stojąco. Jak tak dalej pójdzie, to trzeba jej będzie kupić szkutę
albo gondolę!
Dziewczynka podniosła głowę i popatrzyła przed siebie na wodę.
W malutkich pleckach dało się dostrzec dziwne napięcie, lecz rzeka była
pusta. Dziewczynka zwiesiła ramiona, a Rita czuła jej dotkliwe
rozczarowanie.
– Czego ona tak wypatruje? – zastanawiała się na głos.
Helena wzruszyła ramionami.
– Zawsze ją ciągnie do rzeki. Gdyby mogła, spędzałaby tu całe dnie. Ja
w jej wieku byłam taka sama. Ma to we krwi.
Nie była to wprawdzie odpowiedź na pytanie, ale nie była również
odpowiedzią wymijającą. Chociaż Helena nie spuszczała małej z oka, Rita
nie mogła się oprzeć wrażeniu, że pod pewnymi względami w ogóle jej nie
zauważa. Widziała Amelię, swoją Amelię, ponieważ pragnęła ją widzieć,
lecz w tym dziecku tkwiło coś więcej. Nie dało się na nią patrzeć bez chęci,
aby wziąć ją w ramiona i pocieszyć. Ten odruch wzbudził w Ricie
konsternację, więc próbowała go w sobie zagłuszyć, zadając kolejne
pytania.
– Nadal nie wiecie, co się z nią działo przez ten czas?
– Odzyskaliśmy ją i tylko to się liczy.
Rita postanowiła podejść do sprawy od innej strony.
– Macie jakieś informacje o porywaczach?
– Nie.
– Założyliście zamki w oknach, prawda? Czujecie się teraz
bezpieczniej?
– Nadal nie mogę się pozbyć uczucia, że ktoś nas obserwuje.
– Pamiętasz mężczyznę, o którym ci opowiadałam? Tego, który mnie
pytał, czy dziecko zaczęło mówić i co orzekł doktor?
– Nie widziałaś go więcej od tamtej pory?
– Nie, ale był bardzo zainteresowany tym półrocznym terminem, po
którym dziewczynka może odzyskać głos. Myślę, że wtedy można się go
spodziewać.
– W letnie przesilenie.
– Tak. Opowiedz mi o niani, którą miała wtedy Amelia. Co się z nią
stało?
– To dobra wiadomość dla Ruby, że Amelia się odnalazła. Ruby nie
mogła potem dostać pracy. Krążyło wiele złośliwych plotek.
– Ludzie uważali, że miała coś wspólnego z porwaniem, prawda?
Ponieważ wyszła z domu?
– Tak, ale… – Helena przestała wiosłować. Rita dostała z wysiłku
zadyszki, więc pozwoliły, żeby przez jakiś czas rzeka niosła je sama, a pani
Vaughan pilnowała tylko, aby łódź płynęła prosto. – Ruby była wspaniałą
dziewczyną. Kiedy zaczęła u nas pracować, miała szesnaście lat i mnóstwo
młodszego rodzeństwa, więc umiała opiekować się dziećmi. Kochała
Amelię. Wystarczyło zobaczyć je razem.
– Więc czemu nie było jej w domu tamtej nocy?
– Nie potrafiła tego wyjaśnić. Dlatego ludzie doszli wniosku, że miała
coś wspólnego z porwaniem, ale dali się zwieść. Ja wiem, że Ruby nie
skrzywdziłaby Amelii.
– Czy miała jakiegoś adoratora?
– Jeszcze nie. Marzyła o tym, o czym marzy większość dziewcząt
w jej wieku: o poznaniu miłego mężczyzny, o zalotach, małżeństwie,
własnej rodzinie. Lecz wszystko to dopiero ją czekało. Pragnęła, odkładała
pieniądze na przyszłość jak każda rozsądna młoda kobieta, lecz nic jeszcze
się nie zdarzyło.
– Może był jakiś sekretny adorator? Jakiś uroczy łotrzyk, o którym nie
chciała wam mówić.
– Nie należała do tego typu dziewcząt.
– Opowiesz mi, jak to się stało?
I Helena opowiedziała jej o nocy porwania. Głos jej wiązł w gardle, od
czasu do czasu przerywała, aby popatrzeć na dziecko, a kiedy podejmowała
na nowo, jej głos brzmiał łagodniej, uspokojony widokiem tak
niespodziewanie odzyskanej córeczki.
Kiedy doszła do miejsca, w którym Ruby weszła do domu, Rita jej
przerwała.
– Więc wróciła z ogrodu? I co powiedziała, żeby się wytłumaczyć?
– Że poszła na spacer. Policjanci przesłuchiwali ją całymi godzinami
w gabinecie Anthony’ego. Po co chodzić na spacer w taki ziąb? W nocy?
Kiedy na rzece grasują Cyganie? Nękali ją i straszyli. Dziewczyna płakała,
a oni krzyczeli, lecz nie powiedziała im nic innego. Wyszła na spacer. Bez
żadnego szczególnego powodu.
– I ty jej uwierzyłaś?
– Czy każdy z nas nie robi czasem czegoś niespodziewanego? Czy nie
lubimy od czasu do czasu zerwać z nawykami i postąpić inaczej niż
zawsze? Kiedy mamy szesnaście lat, jesteśmy za młodzi, aby wiedzieć,
czego świat od nas oczekuje, i jeśli dziewczyna ma nagle ochotę wyjść na
spacer, chociaż jest ciemno, czemu nie miałaby tego zrobić? Ja w tym
wieku pływałam po rzece o najróżniejszych porach dnia i nocy, nieważne,
czy zimą, czy latem. Nie było w tym nic złego. Może gdyby Ruby była
zepsutą, podstępną dziewuchą… ale w niej nie było ani krztyny złej woli.
Skoro ja tak mówię, matka Amelii, czemu inni nie chcą w to uwierzyć?
Ponieważ ta sprawa wymaga wyjaśnienia, pomyślała Rita.
– Potem policjanci wbili sobie do głowy, że to rzeczni Cyganie,
i zapomnieli o Ruby i jej nocnej wyprawie. Szkoda, że inni ludzie nie
zrobili tego samego. Biedna dziewczyna.
Gładką powierzchnię rzeki zmąciły rozpryski deszczu i obie kobiety
podniosły głowy. Chmury deszczowe zmieniały konfiguracje.
– Może powinnyśmy zawrócić?
Przez chwilę się wahały, a kiedy wodę upstrzyła kolejna fala deszczu,
zawróciły łódkę.
Droga pod prąd była ciężka. Początkowo deszcz padał niepewnymi,
jakby badawczymi szkwałami, lecz wkrótce zamienił się w nieprzerwaną
zasłonę wody lejącej się z nieba. Ricie przemokło ubranie na ramionach,
woda kapała jej z włosów i spływała do oczu. Bolały ją dłonie, kiedy ze
wszystkich sił próbowała dotrzymać Helenie rytmu, choć i tak wiedziała, że
z silniejszym partnerem jej towarzyszkę stać by było na dużo więcej.
W końcu okrzyk Heleny oznajmił, że dotarły na miejsce. Podpłynęły
do pomostu i Rita mogła nareszcie otrzeć z oczu wodę. Wtedy na
przeciwległym brzegu uchwyciła w zaroślach jakiś ruch.
– Ktoś nas obserwuje – powiedziała. – Nie patrz w tamtą stronę, ale
ktoś się ukrywa w krzakach na drugim brzegu. Posłuchaj, zrobimy tak…
Przed szopą na łodzie Helena wysadziła dziewczynkę na pomost,
potem sama wysiadła z łodzi i w strugach lejącego deszczu pobiegły razem
w stronę Kolodiona. Rita wróciła z liną na łódź, wzięła do rąk wiosła
i ruszyła prosto w kierunku drugiego brzegu. Była zmęczona i płynęła
powoli, lecz jeśli ktoś się tam ukrywał i chciał uciec, musiał wybiec spod
osłony zarośli na otwartą przestrzeń. Po drugiej stronie nie było żadnego
miejsca do przycumowania łodzi, tylko szuwary, które mogły ją
unieruchomić. Wyszła na brzeg i nie zważając na to, że błoto przykleja się
do sukienki, że zamoczyła nogi aż do kolan, a na ramionach materiał
całkiem przesiąkł od deszczu, ruszyła prosto w kierunku zarośli. Kiedy
podeszła bliżej, rośliny zadrżały – ktoś, kto się tam ukrywał, próbował
cofnąć się głębiej w gąszcz. Przez plątaninę gałęzi Rita zauważyła skuloną,
przemokniętą postać, odwróconą do niej plecami.
– Wyjdź stamtąd – powiedziała.
Postać ani drgnęła, tylko zgarbione plecy zatrzęsły się od szlochu.
– Lily, wyjdź, to tylko ja, Rita.
Lily zaczęła się cofać, do ubrania i włosów przyczepiały jej się
cierniste gałęzie. Kiedy wygramoliła się kawałek, pozostawiwszy na
kolczastych pędach sporą część włosów, Rita pomogła jej się wyplątać
z gąszczu wczepiającego się w mokrą sukienkę.
– Ojojoj, ależ się rozczochrałaś – mamrotała, wygładzając jej włosy.
Kolce jeżyn poprzecinały dłonie Lily siateczką zadrapań, poraniły jej
twarz; wzdłuż głębszej czerwonej rysy wisiały kropelki krwi, które po
chwili spłynęły po policzkach niczym szkarłatne łzy.
Rita wyjęła czystą chusteczkę i przyłożyła ją delikatnie do zranionego
policzka Lily. Kobieta rzucała niespokojne spojrzenia to na nią, to na rzekę,
to na drugi brzeg, gdzie Daunt, Vaughan i Helena stali na pokładzie
Kolodiona i nie zważając na deszcz, patrzyli w ich stronę… Obok nich
pochylała się nad wodą dziewczynka o niezgłębionym spojrzeniu, trzymana
z tyłu przez ojca za sukienkę.
– Chodź ze mną na drugą stronę – powiedziała uspokajająco Rita. –
Przemyję ci te zadrapania.
Lily wytrzeszczyła na nią przerażone oczy.
– Nie mogę!
– Oni nie będą się na ciebie gniewać – odparła Rita najłagodniej, jak
umiała. – Myśleli, że to ktoś, kto chce skrzywdzić dziewczynkę.
– Ja jej nie skrzywdzę! Nigdy nie chciałam jej skrzywdzić! Przenigdy!
Lily niespodziewanie zagarnęła spódnicę i szybko odwróciła się, aby
odejść. Rita wyciągnęła za nią rękę.
– Lily!
Lecz Lily nie dała się zatrzymać. Dobiegła do ścieżki i zanim oddaliła
się poza zasięg głosu, obróciła się przez ramię i krzyknęła do Rity stojącej
na brzegu:
– Niech pani im powie, że nie chciałam nic złego!
Po czym znikła.
Tak jak się Lily spodziewała, po deszczach poziom wody zbliżył się do
pierwszego słupka. Co roku było tak samo, czasem trwało to jeden dzień,
czasem kilka dni, a czasem tydzień. Lily stawała się wtedy czujna. Lecz jak
na razie rzeka nie wykazywała ani gniewnego pośpiechu, ani złowieszczego
marudzenia. Woda nie ryczała, nie posykiwała, nie pluła mściwymi
rozbryzgami na rąbek jej sukni. Płynęła miarowo, pochłonięta bez reszty
swoimi cichymi sprawami, i nie interesowała się Lily ani jej poczynaniami.
Co by powiedział pastor? Przelała pomyje do koryta, a kiedy postawiła
kubeł, miała ochotę osunąć się razem z nim na ziemię. Jeszcze nie tak
dawno temu bała się, że pastor ją zwolni, ponieważ jednego dnia nie
przyszła do pracy – wtedy, kiedy zjawiła się Ann. Później był ten okropny
dzień, gdy wypytywał ją, ile ma lat i kiedy ostatnio widziała swoją matkę.
Potem poszła szorować listwy przypodłogowe za ciężkimi meblami,
wytrzepała kurz z zasłon w pustej sypialni, z której nikt nigdy nie korzystał,
umyła ściany ustępu i spodnią stronę stołu kuchennego, gdzie w kącikach
pająki lubiły prząść pajęczyny, lecz nic nie uśmierzyło jej zdenerwowania
i przez kilka kolejnych czwartków spodziewała się dostać wymówienie
razem z wypłatą. Teraz sytuacja jeszcze się pogorszyła. Czy pastor się
dowie, że ukrywała się w krzakach naprzeciwko majątku Vaughanów?
– Co ja mam począć? – westchnęła, odstawiając kubeł. Knur zaczął
natychmiast wyszukiwać najlepsze kąski. – Nie wiem, nie wiem, co robić.
Locha zastrzygła uszami. Mimo całego zatroskania Lily nie potrafiła
powstrzymać uśmiechu.
– Ależ pocieszne z ciebie stworzenie. Wyglądasz, jakbyś mnie
słuchała!
Świnia zadrżała. Dreszcz rozpoczął się od nozdrzy, następnie każdy
jasnorudy włosek zadygotał na grzbiecie, jakby poruszony wiatrem, aż
w końcu zatrząsł się zakręcony ogon. Kiedy fala zakończyła podróż, świnia
stanęła na baczność, jakby na coś gotowa.
Lily patrzyła na nią zdziwiona. Zauważyła, że mętna zasłona, która tak
długo przyćmiewała spojrzenie lochy, opadła. Małe oczka z wielkimi
źrenicami napełniły się światłem.
Zaraz potem coś dziwnego stało się również z Lily. Nagle
uprzytomniła sobie, że nie patrzy już na oczy maciory, lecz zagląda w głąb.
A tam ujrzała…
– Och! – zawołała.
Zaparło jej dech, albowiem jest to niezwykłe i zatrważające wrażenie –
spojrzeć na zwierzę i zobaczyć, że ze środka patrzy na ciebie inna żywa
dusza! Nie bardziej by się zdumiała, gdyby nagle z lampy oliwnej
przemówił do niej dżin albo abażur skinął na nią głową.
– A niech mnie! – zawołała, kiedy w końcu złapała powietrze.
Locha zaczęła niespokojnie przebierać racicami i pochrząkiwać na
znak, że ona również jest poruszona.
– O co chodzi? Czego chcesz?
Świnia znieruchomiała, lecz nie oderwała ślepi od oczu Lily
i wpatrywała się w nie w mistycznej bez mała ekstazie.
– Chcesz, żebym do ciebie mówiła? Tego chcesz? – Podrapała maciorę
za uchem i zwierzę chrząknęło łagodnie, jakby z przyjemnością. – Czułaś
się samotna, prawda? Czy to od smutku twoje oczy tak zmętniały? Pewnie
marny kompan dla ciebie z tego brutalnego wieprza. Mężczyźni to nic
dobrego. Ani pan White, ani Victor, który cię tu przyprowadził, ani jego
ojciec. Wszyscy to jeden kiep. Pastor jest dobry…
Dalej gadała do świni o pastorze, o jego życzliwości i serdeczności,
a wtedy przypomniała sobie o własnych kłopotach.
– Nie wiem, co robić – przyznała łagodnie. – Ktoś na pewno mu
powie. Nie fotograf, nigdy go nie widziałam w kościele, ale Vaughanowie
albo siostra Rita. Nie robiłam nic złego, ale to nie wyglądało dobrze…
A jeśli do tej pory nic nie powiedzieli, to pewnie niedługo wyjdzie na jaw.
Co robić? Jeśli będę musiała odejść z plebanii…
Z oczu kapnęła jej łza, więc żeby ją otrzeć, przestała drapać świnię.
Locha zamrugała ze współczuciem.
– Mam mu sama powiedzieć? Może… Pewnie byłoby lepiej, gdyby
usłyszał to najpierw ode mnie. Mogłabym się wytłumaczyć, powiedzieć, że
nie miałam złych zamiarów. Tak, tak właśnie zrobię.
Czy to głupota gadać do świni? Oczywiście, lecz nikt tego nie słyszał,
poza tym locha podsunęła jej ten dobry pomysł, aby sama wyznała
wszystko pastorowi. Lily wytarła rękawem twarz do sucha.
Stała i jeszcze przez chwilę drapała zwierzę za uchem.
– No idź – powiedziała w końcu. – Zjedz coś, bo zaraz nic dla ciebie
nie zostanie.
Odczekała, aby się upewnić, że locha włożyła ryj do koryta, po czym
odstawiła kubeł, przeniosła pieniądze Victora z polana do kryjówki
w chacie i ruszyła do pracy.
Szła w górę rzeki. Myśl, która jej przyszła do głowy dzięki losze,
natchnęła ją taką pewnością siebie, że oderwała oczy od wody i zauważyła,
jaki jasny jest dzień. Nie zwolniła kroku, mijając ogród Vaughanów,
przelotnie spojrzała na drugi brzeg i zobaczyła, że nikogo tam nie ma.
Trochę podupadła na duchu na widok kępy jeżyn i czarnego bzu, gdzie się
wtedy ukrywała, lecz szybko odegnała zły nastrój, odwiedzając w myślach
Ann. Tam, w bezpiecznym luksusie domu Vaughanów, jej siostra wiedzie
życie, jakiego Lily nigdy nie zaznała. Życie pełne wygód i bogactw, jakie
mogła sobie tylko wyobrażać. Widziała ogień płonący w wielkim palenisku,
kosz pełen drewna na opał, stół zastawiony wieloma gorącymi potrawami,
których wystarczało dla wszystkich i jeszcze zostawało. W innym pokoju
stało łóżko, prawdziwe łóżko z miękkim materacem i dwoma ciepłymi
kocykami. Całymi miesiącami przyozdabiała swoje wyobrażenia o życiu,
jakie wiedzie Ann w Buscot Lodge, lecz teraz, kiedy na świat zaczęła się
wyłaniać wiosenna świeżość, zaświtała jej w głowie inna myśl. Czy
Vaughanowie pomyśleli, żeby sprezentować Ann szczeniaczka?
Beagle byłby dla niej łagodny i cierpliwy. Za to spaniele mają piękne,
jedwabiste uszy. Lily była pewna, że Ann uwielbiałaby głaskać spaniela po
uszach. A może terier? Malutkie szczenięta terierów są prześmieszne.
Wyliczała w pamięci różne rasy, aż w końcu sprawę rozstrzygnął ogon: bez
wątpienia najlepiej merdające ogony mają teriery. Stanęło więc na terierze.
Lily dodała szczenię do kocyków, kosza z polanami i ocieplanych bucików
i ucieszyła się z tego nowego szczegółu. Mały, wesoły towarzysz szczekał
z radości, biegał za czerwoną piłeczką, którą rzucała Ann, przynosił ją,
a potem zasypiał dziewczynce na kolanach. Sama Lily również pojawiała
się w tych fantazjach – niewidzialna postać, która odganiała osy z kwiatów,
kiedy Ann się schylała, aby je powąchać; odsuwała kolczaste pędy jeżyn,
w które upadła czerwona piłeczka; ochlapywała wodą iskry, które
wyskoczyły z ognia na dywanik przed kominkiem. Odwracała wszystkie
zagrożenia, zażegnywała każde niebezpieczeństwo, chroniła ją przed
krzywdą. Nic złego nie mogło spotkać Ann w domu Vaughanów i dopóki
Lily czuwała nad nią z daleka, dziewczynka żyła wygodnie, bezpiecznie
i beztrosko.
Dwa dni po jarmarku Daunt wrócił do Oksfordu, lecz nie mógł się
skupić na pracy z powodu dziwnych i dramatycznych kolei losu znalezionej
dziewczynki. Czuł się nieswojo, kiedy o nich myślał, z kilku powodów,
między innymi ponieważ za nią tęsknił. To absurdalne, pomyślał; przez cały
czas, kiedy mieszkała z Vaughanami, widział ją tylko raz – gdy ich
fotografował. A jednak coś ich łączyło: kiedy uratował dziecku życie,
powstała więź między nim a jej rodziną – drzwi, do których mógł w każdej
chwili zapukać i wierzyć, że się otworzą bez względu na porę dnia i nocy.
Był bliski zawiązania z nimi zażyłej przyjaźni, przez jakiś czas cieszył się
na myśl o obserwowaniu, jak dziecko, które ocalił, rośnie, jak mała
dziewczynka zamienia się w dużą dziewczynkę, a potem w dorosłą kobietę.
Teraz wszystko prysło, a on poczuł się osierocony. W tej smutnej chwili
przypomniał mu się ten bolesny moment, kiedy Pod Łabędziem
nieroztropnie otworzył spuchnięte powieki, aby ją zobaczyć. Pamiętał, jakie
to było potężne pragnienie, aby ją uznać za swoją. Potem słuchał już głosu
rozsądku, lecz rozsądek nie dawał ukojenia, kiedy ją stracił.
Gdy nie myślał o dziewczynce, myślał o Ricie, i wcale mu to nie
pomagało. Zimowa przygoda uprzytomniła mu przynajmniej jedno: jak
bardzo pragnie mieć dziecko. W jego małżeństwie to żona najbardziej
cierpiała z powodu braku dzieci, jego tęsknota nadeszła później, właśnie
teraz.
W swoim pokoju nad pracownią przechowywał kolekcję ulubionych
fotografii – nie oprawił ich w ramki, tylko po prostu przypiął do ściany.
Popatrzył teraz na nie z bolesną konsternacją. Czy są sposoby, aby uniknąć
ciąży? Wydawało mu się, że tak, ale nie są to chyba sposoby, na których
można polegać. Zresztą skoro chciał mieć dzieci… Lecz Rita nie mogłaby
wyrazić swojego stanowiska bardziej dosadnie, a choć był wtedy
zaskoczony – ponieważ widział, jak troskliwie opiekowała się dzieckiem,
i wyciągnął pochopne wnioski – zdawał sobie sprawę, że zachowałby się
egoistycznie, gdyby próbował ją nakłonić do zmiany zdania. Podziwiał
w niej wyjątkową samoświadomość. Oczekiwać od niej, że dostosuje się do
jego woli, znaczyłoby wymagać, aby przestała być sobą. Nie, Rita nie
zmieni zdania, a więc musi to zrobić on.
Zdejmował po kolei fotografie, zapisywał je zgodnie ze swoim
systemem i układał w szufladach. Trudno mu będzie o niej zapomnieć –
jego oczy zbyt długo patrzyły na jej twarz i czas je ze sobą połączył.
Niełatwo mu będzie nawet jej unikać – nie uda mu się wyplątać z historii
dziewczynki, w którą była wmieszana również Rita. Lecz może
przynajmniej unikać spotkań na osobności. Postanowił, że nie będzie więcej
żadnych fotografii. Musi się nauczyć jej nie kochać.
W efekcie tych mądrych postanowień nazajutrz rano zostawił swojego
asystenta w zakładzie, zabrał na Kolodiona aparat fotograficzny i zapukał
do drzwi Rity.
Przywitała go słabym uśmiechem.
– Masz o niej jakieś wieści? – spytała.
– Nie. A ty coś słyszałaś?
– Nie.
Była blada, miała podkrążone oczy. Ustawił tradycyjne ujęcie
portretowe w półprofilu na siedząco i poszedł przygotować płytkę. Kiedy
wrócił, szybko ocenił światło i uznał, że przesłona będzie wymagała
dwunastu sekund. Rita usadowiła się w pozycji i skierowała twarz w stronę
aparatu. Z charakterystyczną dla siebie prostotą niczego nie ukrywała. Jej
spojrzenie przepełniał smutek. Byłby to wspaniały portret, portret jej uczuć,
a zarazem jego, lecz tym razem nie czuł żadnego przyjemnego dreszczyku
wyczekiwania.
– Serce mi się kraje, kiedy widzę cię taką nieszczęśliwą – powiedział,
wkładając płytkę.
– Ty wcale nie czujesz się lepiej – odparła.
Daunt nakrył się płachtą, odsłonił płytkę i zdjął pokrywkę
z obiektywu. Nigdy w życiu nie stał za tym aparatem taki zbolały.
Raz – przykucnął tak, aby nie wpuścić światła do środka…
Dwa – wyszedł spod czarnej tkaniny…
Trzy – obiegł aparat dookoła…
Cztery – wziął Ritę w ramiona…
Pięć – i powiedział: „Nie płacz, najdroższa”…
Sześć – chociaż on też miał mokre policzki…
Siedem – a ona zwróciła się ku niemu twarzą…
Osiem – ich usta się odnalazły…
Dziewięć – przypomniał sobie, że robi zdjęcie, i pobiegł…
Dziesięć – z powrotem do aparatu…
Jedenaście – pod czarną zasłonę…
Dwanaście – zasłonił z powrotem obiektyw.
Zanieśli płytkę na Kolodiona i w ciemni wywołali na szkle widmową
scenę. Oboje patrzyli ponuro na bezcielesną postać Rity przysłoniętą
rozmazaną plamą światłocienia, złudzenie półprzezroczystego działania
i jedwabistego rozedrganego życia, ruchu pozbawionego substancji.
– Czy to najgorsza fotografia, jaką zrobiłeś?
– Tak.
Nie wiadomo jak i kiedy, w czerwonym świetle ciemni znaleźli się
w objęciach. Nie całowali się, raczej przyciskali usta do skóry, do ust, do
włosów, nie pieścili się, lecz obłapiali. Potem nagle, jakby aktem jednej
woli, rozdzielili się.
– Nie potrafię tego znieść – powiedziała.
– Ja też.
– Może będzie łatwiej, jeśli nie będziemy się widywać?
Próbował zdobyć się na taką samą szczerość.
– Myślę, że to mogłoby pomóc. W końcu.
– Cóż, w takim razie…
– …wiemy, co trzeba zrobić…
Nie pozostało nic więcej do powiedzenia.
Odwróciła się do wyjścia, a on otworzył drzwi. Zatrzymała się
w progu.
– A co z wizytą u Armstronga?
– Jaką wizytą u Armstronga?
– Z sesją fotograficzną na farmie. Jest wpisana w twoim kalendarzu.
Umówiłam ją na jarmarku.
– Tam jest dziewczynka.
Rita skinęła głową.
– Zabierz mnie ze sobą, Daunt. Proszę. Muszę ją zobaczyć.
– A twoja praca?
– Wywieszę informację na drzwiach. Jeśli ktoś będzie mnie
potrzebował, znajdzie mnie w Kelmscott.
Dziewczynka. Myślał, że już jej więcej nie zobaczy, a tymczasem
w kalendarzu widniało umówione spotkanie… Świat wydał się nagle nieco
mniej okropnym miejscem.
– Dobrze. Pojedź ze mną.
Parę pensów
Z ulgą skręcił w znaną sobie ulicę. Burza, która szalała w jego głowie,
która go tyle czasu dręczyła, zawęziła się do jednego prostego celu. Nie
przywiódł go tu żaden plan ani żadna konkretna myśl, ani nawet zwykła
intencja, ponieważ zrezygnował z podejmowania decyzji, porzucił wysiłek
woli, zbyt wyczerpany, by czynić coś poza poddaniem się temu, co
nieuchronne. Ciągnęło go tu coś znacznie bardziej fundamentalnego,
bardziej pierwotnego. Vaughan nie należał do ludzi, którzy lubią się
przerzucać takimi słowami jak „fatum” czy „przeznaczenie”, lecz nie
mógłby zaprzeczyć, że pod tę bramę, na ścieżkę wiodącą do nieskazitelnie
pomalowanych drzwi pani Constantine, przywiodło go właśnie coś w tym
rodzaju.
– Powiedziała pani, że mogę do pani przyjść ponownie. Że może mi
pani pomóc.
– Tak – odparła, spoglądając na jego zabandażowaną dłoń.
Zapach jaśminu, który poprzednim razem unosił się w powietrzu,
zastąpiły teraz róże, lecz kot leżał w tym samym miejscu. Kiedy usiedli,
pierwszy odezwał się Vaughan.
– Zimą, w dzień przesilenia, znaleziono w rzece utopione dziecko.
Dziewczynka mieszkała z nami przez pół roku. Może pani o tym słyszała.
Twarz pani Constantine nie wyrażała niczego.
– Niech mi pan o tym opowie.
Opowiedział. O tym, jak jechał Pod Łabędzia za żoną; o tym, jak
zastał ją tam z dzieckiem; o tym, że Helena nie miała wątpliwości, on zaś
był przekonany o czymś przeciwnym; o roszczeniach innych osób; o tym,
jak zabrali z Heleną dziecko do domu; o mijającym czasie i o swojej
stopniowo słabnącej pewności.
– A więc zaczął pan wierzyć, że dziewczynka jest jednak pańską
córką?
Vaughan zmarszczył brwi.
– Prawie… Tak… Nie jestem pewien. Kiedy poprzednio tu byłem,
wspominałem, że nie pamiętam twarzy Amelii.
– Owszem, wspominał pan.
– Kiedy potem usiłowałem ją sobie przypomnieć, widziałem tylko tę
dziewczynkę. Teraz już z nami nie mieszka. Jest u innej rodziny. Na
jarmarku pojawiła się kobieta, która oznajmiła publicznie, że dziewczynka
nie jest Amelią, tylko Alice Armstrong. Wygląda na to, że wszyscy jej
uwierzyli.
Pani Constantine zachęcała go wymownym milczeniem, aby mówił
dalej. Vaughan nie odrywał wzroku od jej twarzy.
– Mają rację. Wiem, że tak jest.
Teraz doszedł do sedna. Wreszcie tu był, w miejscu, którego tak długo
unikał.
Historia potoczyła się dalej jednolitym strumieniem, zdania płynęły
gładko, bez przeszkód. Zaczęła się podobnie jak za pierwszym razem – od
snu przerwanego w środku nocy krzykiem żony, lecz tym razem słowa nie
przypominały zakurzonych pojemników, zawierających suchą, wyjałowioną
treść, jak to było poprzednio, lecz świeżo wykute naczynia pełne nowych
znaczeń. Cofnęły go w czasie aż do nocy, kiedy się wszystko zaczęło, nocy
porwania: opisywały pośpiech, aby jak najszybciej dobiec do pokoju córki;
wstrząs wywołany widokiem pustego łóżeczka i otwartego okna; alarm,
który postawił na nogi każdą żywą duszę w majątku; poszukiwania
trwające całą noc; wiadomość, która nadeszła o świcie; czas wlokący się
bezlitośnie do wyznaczonej godziny.
Szybki łyk wody prawie nie powstrzymał potoku słów.
– Pojechałem sam w umówione miejsce. To nie była łatwa podróż, ani
jedna gwiazda na niebie nie oświetlała drogi, a ścieżka była nierówna
i zdradliwa. Często zsiadałem z konia i szedłem na piechotę, trzymając go
za uzdę. Chwilami traciłem nawet rozeznanie, gdzie jestem, bo okolica,
którą znałem za dnia, ginęła w kompletnych ciemnościach. Musiałem się
zdać na wyczucie upływającego czasu i terenu, który czułem pod stopami.
No i oczywiście na rzekę. Rzeka świeci własnym blaskiem, nawet w nocy.
Znałem jej kształty i co jakiś czas rozpoznawałem zakręt albo łuk, który mi
mówił, gdzie jestem. Kiedy zauważyłem, że nocne migotanie wody
przecina ciemniejszy pasek, domyśliłem się, że dotarłem do mostu.
Zsiadłem z konia. Nie widziałem nikogo ani niczego, chociaż równie
dobrze mogło mnie otaczać dziesięciu ludzi stojących kilka kroków ode
mnie, a ja i tak bym tego nie zauważył. Zawołałem: „Jest tam kto?”. Nikt
mi nie odpowiedział. Potem krzyknąłem: „Amelio!”. Chciałem ją uspokoić,
powiedzieć, że jestem niedaleko. Miałem nadzieję, że ją uprzedzili o moim
przyjeździe, o tym, że wróci do domu. Nasłuchiwałem odpowiedzi, a jeśli
nie odpowiedzi, to chociaż jakiegoś dźwięku: kroków, ruchu albo czyjegoś
oddechu, ale słyszałem tylko chlupot wody i ten drugi odgłos rzeki: ciche,
głębokie brzmienie, którego zwykle się nie zauważa. Wszedłem na most
i zgodnie z instrukcją zawartą w liście położyłem torbę z okupem obok
filara na drugim brzegu. Kiedy się podnosiłem, wydawało mi się, że dobiegł
mnie jakiś dźwięk. Nie głosy ani nie kroki, coś bardziej nieokreślonego.
Mój koń też to usłyszał, bo zarżał. Przez chwilę stałem, zastanawiając się,
co będzie dalej, aż w końcu uprzytomniłem sobie, że powinienem się
odsunąć, żeby mogli wziąć pieniądze. Prawdopodobnie chcą je najpierw
dostać, zważyć w dłoni, dopiero potem oddadzą mi Amelię. Wszedłem
z powrotem na most, przyspieszyłem, w końcu zacząłem biec, aż nagle
leżałem twarzą do ziemi.
Relacja zdawała się wychodzić z ust Vaughana sama z siebie. Nie
szukał odpowiednich słów, sprawdzonych wyrażeń. Opowieść miała własną
energię i własne tempo i w salonie pani Constantine przywołała przeszłość,
jej mrok i mrożący krew w żyłach chłód. Zadrżał, oczy mu się zaszkliły, tak
jak ludziom, którzy widzą przeszłość.
– Byłem wstrząśnięty i oszołomiony. Długo nie mogłem złapać tchu.
Przewróciłem się na bok, żeby sprawdzić, czy nic mi się nie stało,
i patrzyłem, czy z ciemności nie rzuci się na mnie jakiś zbir z pałką.
Dźwignąłem się na czworaki i czekałem, aż spadnie następny cios i powali
mnie z powrotem na ziemię, ale nic takiego się nie stało. Wtedy
uprzytomniłem sobie, że to był zwyczajny upadek. Próbowałem się
pozbierać. Kiedy świat przestał wirować mi przed oczami, wstałem,
a podnosząc się, otarłem się o coś nogami. Zrozumiałem, że to właśnie
o ten miękki, ciężki pakunek się potknąłem. Zacząłem go badać po omacku,
sprawdzać, co to takiego, ale nie czułem niczego przez rękawiczki, więc je
zdjąłem i zacząłem na nowo. To coś było mokre. Zimne. Gęste. Przejęła
mnie trwoga. Zanim jeszcze zapaliłem zapałkę, obawiałem się, co to może
być. Kiedy zdołałem wykrzesać odrobinę światła, stwierdziłem z odrobiną
ulgi, że nie patrzy na mnie. Twarz miała wykręconą w bok i patrzyła
w kierunku rzeki. To było najdziwniejsze: miała oczy Amelii, jej ubranko
i buciki na nóżkach. Jej rysy też były rysami Amelii, aż zdumiewające, jak
bardzo. A jednak wydawało mi się zupełnie oczywiste, zarówno wtedy, jak
i później, że to nie była Amelia. To nie było moje dziecko. Przecież znałem
swoją córeczkę, wiedziałem, jak jej błyszczały oczka, kiedy na mnie
patrzyła, jak jej stópki tańczyły i dreptały, jak jej rączki wyciągały się do
mnie, jak chwytały i obracały w paluszkach zabawki. Wziąłem rączkę tej
dziewczynki, a ona nie zacisnęła się wokół moich palców tak, jak
zacisnęłaby się rączka Amelii. Na szyi zamigotał naszyjnik Amelii ze
srebrną kotwicą. Wziąłem na ręce to dziecko, które nie mogło, nie powinno
być Amelią. Znalazłem miejsce, gdzie brzeg nie był zbyt stromy, zszedłem
na dół i wniosłem ją do wody, a kiedy zanurzyłem się do pasa, puściłem ją
z nurtem. Czułem, jak rzeka ją ode mnie zabiera.
Umilkł.
– To był koszmar – odezwał się po chwili. – I tylko w ten sposób
mogłem o tym myśleć, aby go zakończyć: jak o koszmarnym śnie. Moja
córeczka, moja Amelia, żyła. Rozumie pani, prawda?
Pani Constantine patrzyła mu w oczy ze spokojnym smutkiem.
– Rozumiem.
– Teraz jednak wiem i tak naprawdę wiedziałem od dawna, że to była
Amelia. Moja biedna córeczka nie żyła.
– Tak – potwierdziła pani Constantine.
Nagle rzeka przerwała brzegi i z oczu Vaughana polały się strumienie
łez. Ramionami wstrząsały spazmy, kołysał się w przód i w tył, a łkanie
zdawało się nie mieć końca. Łzy wymykały się z oczu na policzki, spływały
po twarzy, po szyi i wsiąkały w kołnierzyk, kapały z brody i zmoczyły
kolana. Podniósł dłonie do twarzy i łzy pociekły na palce, potem na
nadgarstki i mankiety surduta. Płakał i płakał, dopóki płacz go nie
wycieńczył.
Pani Constantine siedziała i patrzyła na niego swoim bezkreśnie
dobrotliwym spojrzeniem, które towarzyszyło mu przez całą opowieść.
– Kiedy dziewczynka wyłowiona z rzeki przyjechała z nami do domu,
nachodziły mnie dziwne myśli. Chwilami zastanawiałem się… – Potrząsnął
zażenowany głową, lecz pani Constantine można było powiedzieć wszystko
bez obaw, że wyda jej się śmieszne. – Niekiedy się zastanawiałem: a może
ona wcale nie umarła? Może puściłem ją z prądem rzeki, a ona popłynęła,
a potem się ocknęła? Może rzeka zniosła ją do czyjegoś domu, gdzie
mieszkała przez dwa lata, a potem… nie wiem jak ani dlaczego, znaleziono
ją znowu unoszącą się na wodzie i w ten sposób do nas wróciła. To
oczywiście niemożliwe, lecz takie myśli… kiedy człowiek szuka
wyjaśnień…
– Niech mi pan opowie o Amelii – powiedziała po dłuższej chwili. –
Jaka była za życia?
– Co pani chce wiedzieć?
– Wszystko.
Zamyślił się.
– Nigdy nie umiała wysiedzieć spokojnie na jednym miejscu. Zanim
się jeszcze urodziła, straszna z niej była wiercipięta, tak mówiła akuszerka,
a kiedy przyszła na świat i położyliśmy ją do łóżeczka, ciągle machała
rączkami i nóżkami, jakby chciała pływać w powietrzu i dziwiła się, że nie
może. Zaciskała i prostowała malutkie paluszki, a gdy zobaczyła, jak
piąstka zamienia się w otwartą dłoń, na jej buzi malowało się najczystsze
zdumienie. Żona mówiła, że szybko zaczęła raczkować, dzięki czemu miała
mocne nóżki. Lubiła chwytać się moich palców, a ja ją podnosiłem, żeby
mogła stać na podłodze i czuć pod nóżkami oparcie. Nie mogliśmy jej
ciągle prowadzać, żeby dreptała chwiejnym kroczkiem. Któregoś dnia
miałem trochę papierów do przejrzenia w salonie, a wtedy przybiegła do
mnie na czworakach i zaczęła mnie klepać w kostki, żeby zwrócić moją
uwagę. Chciała, żebym ją podniósł na nóżki, ale byłem zbyt zajęty. Wtedy
nagle poczułem, że mała rączka ciągnie mnie za rękaw koszuli, a kiedy się
odwróciłem, zobaczyłem, że Amelia stoi obok mnie! Podniosła się sama,
wdrapując się po nodze od krzesła! A jaka była zachwycona i zaskoczona
jednocześnie. Szkoda, że pani jej nie widziała! Tysiące razy przewracała się
na pupę, ale nigdy nie płakała, tylko podnosiła się i próbowała znowu.
A kiedy już raz wstała, to nigdy nie chciała z powrotem usiąść.
Uśmiechnął się do swoich wspomnień.
– Czy teraz ją pan widzi? – Głos pani Constantine zabrzmiał tak cicho
i miękko, że ledwo zmącił powietrze.
I Vaughan rzeczywiście zobaczył Amelię. Zobaczył kosmyk włosów,
który układał się w inną stronę niż trzeba, niejednoznaczny kolor idealnie
wywiniętych rzęs; drobniutki śpioszek w kąciku oka; precyzyjny łuk
policzka i zarumienioną skórę; mięciutką dolną wargę, pulchniutkie
paluszki i delikatne paznokietki. Nie zobaczył jej tutaj, w tym pokoju, lecz
w nieskończonej przestrzeni pamięci. Dla życia była stracona, lecz w jego
pamięci istniała, czuł jej obecność, patrzył jej w oczy, a ona jemu, czuł, jak
ich spojrzenia się spotykają, ojca i córki. Wiedział, że nie żyje, wiedział, że
umarła, lecz tu i teraz ją widział i w tym sensie – tylko w tym sensie –
została dla niego wskrzeszona.
– Widzę ją – powiedział, kiwając głową i uśmiechając się przez łzy.
Jego płuca nie wydawały się już obcym ciałem, głowa przestała tak
bardzo ciążyć, że bolały go barki. Serce biło miarowo. Nie miał pojęcia, co
skrywała przed nim przyszłość, lecz poczuł, że istnieje i że budzi się w nim
ciekawość, co ze sobą przyniesie.
– Będziemy mieli nowe dziecko – oznajmił. – Przyjdzie na świat pod
koniec roku.
– To wspaniała wiadomość! Gratuluję.
Reakcja pani Constantine sprawiła, że i jego na tę myśl znów ogarnęła
radość.
Głęboko, z rozmysłem zaczerpnął w piersi powietrze, a kiedy je
wypuścił, położył dłonie na kolanach, szykując się do wyjścia.
– Och! – wykrzyknęła łagodnie pani Constantine. – Czyżbyśmy już
skończyli?
Vaughan znieruchomiał i zaczął się zastanawiać. Czy czegoś jeszcze
nie powiedział? Przypomniał sobie zdarzenia ostatnich dni. Jak mógł o nich
zapomnieć?
Opowiedział jej o wróżbicie na jarmarku, o ofercie, że za odpowiednie
pieniądze Robin Armstrong może przestać interesować się dzieckiem,
o zawoalowanej groźbie, że wiadomość o śmierci Amelii może dotrzeć do
jego żony.
Pani Constantine słuchała uważnie. Kiedy skończył, pokiwała głową.
– Nie tego się spodziewałam, kiedy zapytałam, czy skończyliśmy.
Pamiętałam, że kiedy zjawił się pan tu po raz pierwszy, borykał się pan
z pewnym problemem wymagającym rozwiązania…
Vaughan wrócił myślami do ich poprzedniego spotkania. To było tak
dawno temu. Co go wówczas skłoniło, aby tu przyjść?
– …dotyczącym pańskiej żony… – ciągnęła.
– Prosiłem panią, aby powiedziała pani mojej żonie, że Amelia nie
żyje.
– Tak. O ile pamiętam, nalegał pan, abym wyznaczyła cenę. Teraz zaś
chce pan zapłacić ogromną sumę pieniędzy nieznajomemu, aby go
powstrzymać przed wyjawieniem pana żonie tej samej rzeczy.
Ach. Usiadł z powrotem na krześle. Nie pomyślał o tym w ten sposób.
– Tak naprawdę, panie Vaughan, zastanawiam się, ile by pana
kosztowało, gdyby postanowił pan powiedzieć żonie o tym, co się
wydarzyło tamtej nocy.
STELLA
Świnia erudytka
WYJĄTKOWE ZWIERZĘ
Będzie literować, czytać i liczyć
GRAĆ W KARTY
Informować każdego, która jest godzina, z dokładnością do minuty
NA ICH WŁASNYCH ZEGARKACH
A także
POWIE, ILE LAT MA KAŻDA OSOBA
A co jeszcze bardziej zdumiewające,
Odkryje ludzkie myśli,
Rzecz dotąd niesłychana.
Co więcej,
Na prywatnej audiencji
WYJAWI PRZYSZŁOŚĆ
W tym również
SUKCES FINANSOWY I MATRYMONIALNY
– To świnia z jarmarku!
– Erudytka? Co to znaczy?
– To wymyślne słowo, znaczy mądry. Wiedziałbyś, gdybyś sam był
mądry.
– Ta świnia pisze lepiej ode mnie!
– A jak w karty gra! Przegrałem z nią trzy pensy.
– Powiedziała, że mam siedemdziesiąt trzy lata! Ale byłem zły!
– Ja tam uciekłam, zanim zaczęła mi czytać w myślach. Miałabym
pozwolić, żeby mi świnia grzebała w głowie! Jeszcze czego!
– Chcieli szylinga za prywatne posłuchanie! Kto ma tyle pieniędzy,
żeby je wydawać na audiencję u świni?
Znowu rozlega się mechaniczny odgłos, miejsce ogłoszenia zajmuje
fotografia świni. W rzeczywistości nie jest to Maud, tylko jej córka, Mabel,
która jednak dla każdego poza Robertem Armstrongiem wygląda
identycznie jak matka. Naprzeciwko świni siedzi młoda kobieta, którą
wszyscy rozpoznają.
– To Ruby!
W mgnieniu oka szmer rozmów cichnie.
Na zdjęciu Ruby wyciąga dłoń z szylingiem, po którego sięga ramię
okryte ciemnym rękawem. Dziewczyna patrzy w oczy świni.
Nagle w ciemności rozlega się głos – prawdziwy głos Ruby.
– Przepowiedz mi przyszłość, Stello. Kogo poślubię? Gdzie poznam
mężczyznę, który zdobędzie moją rękę?
Ludziom na widowni zapiera dech, głowy odkręcają się w stronę,
z której dochodził głos, ale w ciemności nikt niczego nie widzi, zresztą
w drugim końcu pokoju odzywa się świnia głosem jednej z Małych Margot.
– Idź do śluzy Świętego Jana o północy zimowego przesilenia
i popatrz w wodę, a zobaczysz twarz tego, który zdobędzie twoją rękę.
Pstryk. W ciemności błyszczy tarcza zegara: jest północ.
Pstryk. Śluza Świętego Jana, wszyscy ją znają. Ruby na czworakach
wpatruje się w wodę.
– A niech mnie! – mówi ktoś.
– Ćśśśś! – uciszają go inni.
Pstryk. Ponownie pojawia się śluza Świętego Jana. Ruby stoi nad
wodą, trzymając się pod boki. Jest wyraźnie rozzłoszczona.
– Nic! – dobiega głos dziewczyny. – Nic się nie dzieje! Nędzne
oszustwo!
Tym razem nikt nie patrzy w stronę źródła głosu. Wszyscy są zbyt
pochłonięci historią, która rozgrywa się na ich oczach w zaczarowanej
ciemności.
Pstryk. Buscot Lodge.
Pstryk. Wnętrze pokoiku dziecięcego. Pod kocykiem widać kształt
śpiącego dziecka.
Pstryk. Ten sam pokój, lecz nad łóżeczkiem pochyla się ubrana na
czarno postać odwrócona plecami do widowni.
Ani jedna stopa nie szura, ani jedna dłoń nie porusza palcem. Cała
gospoda Pod Łabędziem wstrzymuje oddech.
Pstryk. Ten sam pokój. Łóżeczko jest puste. Przez otwarte okno widać
niebo.
Wszystkich zgromadzonych Pod Łabędziem przechodzi dreszcz.
Pstryk. Widok budynku z zewnątrz. Pod otwartym oknem stoi drabina.
Widownia jak jeden mąż kręci z dezaprobatą głowami.
Pstryk. Dwoje ludzi widzianych z tyłu. On obejmuje ją ramieniem.
Stykają się głowami, pogrążeni w rozpaczy. Nie ma wątpliwości, kim są. To
Vaughanowie.
Pstryk. Zgnieciona kartka, która została wyprostowana i wygładzona.
Panie Vaughan,
1000 funtów zapewni bezpieczny powrót pańskiej córki.
Ulewa, która nie słabła przez cały dzień, w końcu zelżała, lecz deszcz
nadal nie dawał za wygraną. Każda kropla wody, czy padała na rzekę, pole,
dach, liść czy człowieka, wydawała własny odgłos, a każdy z nich był
nieodróżnialny od reszty. Razem tworzyły zasłonę wilgotnego poszumu,
który spowijał Roberta i Flotkę i izolował ich od reszty świata.
– Wiem – powiedział jeździec do swego wierzchowca, klepiąc go po
szyi. – Ja też wolałbym siedzieć teraz pod dachem. Ale mus to mus.
Ścieżka była kamienista i nierówna, więc Flotka szła ostrożnie,
starannie wybierając drogę między dziurami i omijając przeszkody. Od
czasu do czasu podnosiła łeb, wietrzyła w powietrzu i strzygła uszami.
Robert natomiast jechał głęboko zamyślony.
– Po co mu tyle pieniędzy? – zastanawiał się na głos. – I dlaczego
akurat teraz?
Każde zagłębienie zamieniło się w kałużę, więc klacz co chwila
rozchlapywała wodę na boki.
– Żeby siostrę? Własną siostrę?! – wykrzyknął, kręcąc głową. Flotka
zarżała ze współczuciem. – Czasem sobie myślę, że nie było w ludzkiej
mocy zrobić nic więcej. Dzieci nie są pustymi naczyniami, Flotko. Nie
można ich modelować, jak się rodzicom żywnie spodoba. Rodzą się
z własnym sercem i nie da się go odmienić, choćby człowiek przelał w nie
całą swoją miłość.
Posuwali się dalej.
– Co więcej mogłem zrobić? Co przeoczyłem, Flotko?
Zwierzę potrząsnęło łbem i wzbiło w powietrze fontannę kropel.
– Kochaliśmy go, prawda? Zabierałem go ze sobą i pokazywałem mu
świat. Nauczyłem go wszystkiego, co umiem… Wiedział, co dobre, a co
złe. Wiedział to ode mnie, Flotko. Nie może się zasłaniać ignorancją.
Klacz szła dalej przez ciemność i Robert westchnął.
– Ty nigdy za nim nie przepadałaś, prawda? Próbowałem tego nie
zauważać. Kiedy podchodził, kuliłaś uszy i wzdragałaś się. Co on ci zrobił?
Nigdy nie chciałem widzieć w nim nic złego i nadal nie chcę, lecz nawet
ojciec nie może w nieskończoność zamykać oczu na sprawki syna.
Podniósł dłoń i wytarł z oczu wodę.
– To tylko deszcz – przekonywał siebie, chociaż ściskanie w gardle
mówiło mu coś innego. – Do tego to dziecko… Chciałbym wiedzieć, co
o tym wszystkim myśleć, Flotko. W co on się wplątał? Żaden ojciec nie
powinien tak postępować. Jak to możliwe, żeby nie rozpoznał własnego
dziecka? Ona nie była jego dzieckiem, wiedział to od samego początku.
Więc po co było to całe przedstawienie? Myślisz, że mi powie, jaki ma
problem? Jak mogę coś naprawić, jeśli nie wiem, o co chodzi? Wiąże mi
ręce za plecami, a potem narzeka, że mu za mało pomagam.
Poczuł ciężar w kieszeni. Napełnił sakiewkę pieniędzmi z sejfu, aż
zrobiła się ciężka.
Flotka stanęła. Zaczęła nerwowo przebierać nogami, podrygiwać
i szarpać się w uprzęży.
Robert podniósł głowę i jął się rozglądać za czymś, co spłoszyło
wierzchowca, lecz jego oczy nie dostrzegały niczego poza ciemnością.
Deszcz spłukał z powietrza wszystkie zapachy i tłumił dźwięki. Jego
własne zmysły nic mu nie mówiły.
Pochylił się w siodle.
– O co chodzi, Flotko?
Klacz znowu rzuciła się w bok i tym razem usłyszał plusk wody pod
kopytami zwierzęcia. Zsiadł na ziemię i woda zakryła mu buty.
– Rzeka wylała.
Wszystko zaczyna się i kończy Pod Łabędziem
*
Pod Łabędziem siedziało niewielu klientów. Zimowe przesilenie to
jedno, ale powódź to powódź i wszyscy młodzi mężczyźni byli potrzebni
gdzie indziej – do zabijania drzwi, wnoszenia mebli na piętra, zaganiania
bydła na wyżej położone tereny… W gospodzie zostali tylko tacy, którzy
nie nadawali się do walki z żywiołem: starzy, kalecy oraz tacy, którzy byli
już pijani, kiedy nadeszła powódź. Ale nie opowiadali historii. Gawędziarz
Joe umierał.
Na łóżku stojącym tak daleko od rzeki, jak się dało pod dachem
gospody, Joe tonął. Pomiędzy kolejnymi falami rozpaczliwej walki
o oddech mamrotał coś. Jego usta poruszały się bez ustanku, ale podwodne
odgłosy nie zamieniały się w słowa, które ktokolwiek mógłby zrozumieć.
Twarz żyła gorączkową mimiką, brwi podskakiwały wymownie. Była to
porywająca opowieść, lecz nikt poza nim nie mógł jej usłyszeć.
Córki Joego krążyły między łóżkiem a zimową izbą. Wszystkie Małe
Margot porzuciły dzisiaj beztroskie uśmiechy i nosiły na obliczach ten sam
śmiertelny smutek co ich matka, która siedziała obok łóżka i trzymała męża
za rękę.
W pewnym momencie zdawało się, że Joe wynurzył się na
powierzchnię. Uchylił oczy, wypowiedział kilka sylab, po czym zatonął
z powrotem.
– Co powiedział? – spytał skonsternowany Jonathan.
– Wołał Cichego – odrzekła spokojnie matka, a jej córki pokiwały
głowami; one też to słyszały.
– Mam go sprowadzić?
– Nie, Jonathanie, nie trzeba – odparła Margot. – Jest już w drodze.
Wszystko to słyszała Rita, która stała przy oknie i patrzyła na wielkie
jezioro rozciągające się wokół gospody niczym czysta karta. Podeszło pod
mury na odległość kilku kroków, zamieniło gospodę w wyspę i odcięło ją
od reszty świata.
Rita zauważyła podpływającego Kolodiona. W głębokiej wodzie
Daunt spuścił łódkę, potem pomógł wsiąść Helenie i powiosłował
w kierunku wejścia Pod Łabędzia. Po uważności i pieczołowitości jego
ruchów Rita odgadła, że nie przywiózł tu Heleny bez powodu.
– Margot, przypłynęła pani Vaughan. Wygląda na to, że nadszedł czas.
– W takim razie to dobrze, że jest nas tu dużo. Dziewczęta ci pomogą.
W zamieszaniu wokół przybycia Heleny Daunt odciągnął Ritę na bok.
– Dziewczynka znikła.
– Nie! – Tak ją ścisnęło w trzewiach, że aż się złapała za brzuch.
– Rito, co ci się stało?
Z wysiłkiem wzięła się w garść. Umiera człowiek. Za chwilę urodzi
się dziecko.
– Jak dawno temu? – spytała. – Gdzie ją ostatnio widziano?
Daunt zrelacjonował jej wszystko, co wiedział.
Tymczasem jedna z Małych Margot dopominała się o wskazówki.
Rita zrobiła się biała na twarzy. Popatrzyła na Daunta z takim
przerażeniem, że po raz pierwszy nie miał ochoty jej fotografować.
– Muszę iść. Joe i Helena mnie potrzebują. Ale… Daunt… – Zawrócił
do izby, żeby usłyszeć ostatnie rozgorączkowane słowa Rity. – Znajdź ją!
Godziny, które nastąpiły potem, były bardzo długie i bardzo krótkie.
Podczas gdy dookoła rozciągała się niewzruszona i obojętna woda, kobiety
Pod Łabędziem uwijały się w gorączce śmierci i narodzin. Po jednej stronie
ściany Helena walczyła, aby wydać na świat dziecko. Po drugiej Joe
walczył, aby go opuścić. Małe Margot radziły sobie ze wszystkim, co
należało zrobić, aby życie mogło się rozpocząć i zakończyć. Nosiły wodę
i czyste ręczniki, napełniały kosze polanami i dokładały do ognia, zapalały
świece, przynosiły jedzenie, na które nikt nie miał apetytu, lecz mimo to
jadł z rozsądku, i przez cały czas pochlipywały, to znów się uspokajały
i pocieszały.
Rita krążyła tam i z powrotem między dwiema izbami i robiła
wszystko, co było konieczne. W korytarzu między pokojami kręcił się
zdenerwowany Jonathan.
– Znaleźli ją, Rito? – dopytywał się za każdym razem, kiedy
wychodziła od Heleny. – Gdzie ona jest?
– Niczego się nie dowiemy, dopóki nie przyjadą nam powiedzieć –
odparła, wchodząc do izby Joego.
Poddali się bez reszty upływowi czasu. Mijały godziny, które mogły
być minutami, i w końcu Rita usłyszała głos Margot:
– Nadchodzi Cichy, Joe. Żegnaj, najdroższy.
Rita przypomniała sobie coś, co słyszała rok temu Pod Łabędziem.
„Wszystko widać w oczach… Kiedy człowiek umiera, ucieka z nich
widzenie”. Zobaczyła, jak widzenie opuszcza Joego.
– Pomódl się za nas, Rito, dobrze? – poprosiła Margot.
Rita zmówiła modlitwę, a kiedy skończyła, Margot puściła rękę męża,
złożyła jego dłonie razem na piersi, a swoje na kolanach. Dwie łzy spłynęły
jej po policzkach, po jednej z każdego oka.
– Nie przejmuj się mną – zwróciła się do Rity. – Rób swoje.
Po drugiej stronie ściany mijały minuty, które mogły być godzinami,
aż w końcu po ostatnim skurczu dziecko przyszło na świat. Wyśliznęło się
zwinnie na ręce Rity.
– Och! – szepnęła Mała Margot, wstrząśnięta i zachwycona zarazem. –
Co to jest?
Rita aż zamrugała ze zdziwienia.
– Słyszałam o tym, ale nigdy nie widziałam tego na własne oczy.
Zwykle pęcherz pęka, zanim dziecko się urodzi. Wtedy odchodzą wody. Te
nie odeszły.
Idealnie ukształtowane dziecko pływało w podwodnym świecie.
Z mocno zamkniętymi oczkami wykonywało płynne ruchy, senne maleńkie
piąstki otwierały się i zamykały w przezroczystej błonie wypełnionej wodą.
Rita dotknęła perłowego pęcherza czubkiem noża i błona pękła na
całym obwodzie, a ze środka chlusnęła woda.
Chłopczyk otworzył jednocześnie oczy i usta i ze zdumieniem odkrył
wokół siebie świat oraz powietrze.
Ojcowie i synowie