Professional Documents
Culture Documents
Wiek Empatii. Jak Natura Uczy Nas Zyczliwo - Frans de Waal
Wiek Empatii. Jak Natura Uczy Nas Zyczliwo - Frans de Waal
Karta redakcyjna
Dedykacja
Wstęp
Bibliografia
Podziękowania
O autorze
Przypisy
© Copyright by Copernicus Center Press, 2019
Copyright © 2009 by Frans de Waal
All rights reserved.
This translation published by arrangement with Crown, an imprint
of the Crown Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC
Tytuł oryginalny
The Age of Empathy: Nature’s Lessons for a Kinder Society
Adiustacja i korekta
Gabriela Niemiec
Projekt okładki
Bartłomiej Drążkiewicz
Grafika na okładce
Kagenmi | iStock
Skład
MELES-DESIGN
ISBN 978-83-7886-420-2
Wydanie I
Kraków 2019
Rozdział 1
Duch ewolucji
Pytanie o to, jak organizują się społeczeństwa, nie wydaje się odpowied
nim tematem dla biologa. Powinienem zajmować się dzięciołem wielko
dziobym, rolą naczelnych w rozprzestrzenianiu się AIDS albo eboli, zani
kaniem lasów tropikalnych lub pytaniem, czy wyewoluowaliśmy z małp
człekokształtnych. Choć niektórzy wciąż dyskutują z tą ostatnią kwestią,
powszechna opinia na temat biologii uległa w ostatnich latach dramatycz
nej zmianie. Daleko za nami są już czasy, gdy na E.O. Wilsona wylewano
kubeł zimnej wody po jego wykładzie na temat powiązań między zacho
waniem ludzi i zwierząt. Porównywanie nas do zwierząt nie jest już tak
kontrowersyjne, jak było kiedyś. Ułatwia to życie biologom – stąd moja
decyzja, żeby pójść o krok dalej i zobaczyć, czy biologia może rzucić nie
co światła na społeczeństwa ludzkie. Jeśli miałoby to oznaczać wejście
w sam środek debaty politycznej, cóż, biologia od dawna jest już jej czę
ścią. Każda dyskusja na temat społeczeństwa i rządu opiera się na silnych
założeniach na temat natury ludzkiej, zwykle czynionych tak, aby zdawało
się, że wynikają wprost z biologii. Rzadko jednak jest tak w rzeczywisto
ści.
Przykładowo, zwolennicy otwartej konkurencji często odwołują się do
ewolucji. Słowo na „e” pojawiło się nawet w niechlubnej mowie o chci
wości Gordona Gekko, granego przez Michaela Douglasa bezlitosnego
spekulanta giełdowego z filmu Wall Street z 1987 roku:
Rzecz w tym, panie i panowie, że „chciwość” – przy braku lepszego słowa – jest
dobra. Chciwość jest słuszna. Chciwość działa. Chciwość oczyszcza, rozcina
i wyraża samą esencję ducha ewolucji.
Szympansy proszą o jedzenie, wyciągając otwartą rękę, czyli tak samo jak przed‐
stawiciele naszego gatunku
W latach 70. XX wieku przeciętny Buszmen spędzał każdego roku ponad trzy
miesiące poza domem. Goście i gospodarze przeprowadzali rytuał powitania, aby
okazać sobie szacunek i uzyskać zgodę na wspólne obozowanie. Grupa gości sia
dała w cieniu drzewa z brzegu obozu. Po kilku godzinach gospodarz wychodził,
aby ich powitać. Goście opowiadali następnie o warunkach panujących w domu
i mieszkających tam ludziach, mówiąc w szczególny, rytmiczny sposób. Goście
potwierdzali każde zdanie, powtarzając ostatnie słowa i dodając „eh he”. Następ
nie gospodarz opowiadał wieści ze swojej okolicy w ten sam sposób. Zwykle na
rzekał przy tym na brak żywności, ale goście mogli wyczytać, na ile poważne są te
skargi. Jeśli były dość poważne, odpowiadali, że zostaną tylko na kilka dni. Jeśli
gospodarz nie podkreślił szczególnie braków, z jakimi się zmagają, było jasne, że
można zostać na dłużej. Po tej sformalizowanej wymianie zdań gości zapraszano
do obozu, gdzie często wręczali podarunki, robiąc to jednak bardzo dyskretnie
i skromnie, żeby nie wzbudzać zazdrości[17].
Oświecona interesowność
Idea konkurencji wewnątrz tego samego gatunku o te same zasoby podo
bała się Darwinowi i doprowadziła go do sformułowania teorii doboru na
turalnego. Darwin czytał słynny esej Thomasa Malthusa z 1798 roku
o wzroście populacji. Autor stwierdził w nim, że populacja, która rozrośnie
się w stopniu przekraczającym możliwość zapewnienia sobie pożywienia,
zostanie automatycznie ograniczona przez głód, choroby i śmierć. Spencer
przeczytał ten sam esej i doszedł do zupełnie innych wniosków. Jeśli
osobniki silniejsze przeżywają, a słabsze nie, to nie dość, że tak jest, ale
jego zdaniem tak też być powinno. Konkurencja jest dobra, jest naturalna,
a społeczeństwo jako całość na niej zyskuje. A więc błąd naturalistyczny
w pełnej krasie.
Dlaczego poglądy Spencera znalazły tak żyzną glebę? Wydaje mi się, że
oferowały one rozwiązanie dylematu moralnego, z którym ludzie nie zdą
żyli sobie jeszcze poradzić. W dawnych czasach bogaci nie potrzebowali
żadnego uzasadnienia, aby ignorować biednych. Szlachetnie urodzeni,
w których żyłach płynęła błękitna krew, uważali się za należących do zu
pełnie innej rasy. Pogardę dla pracy fizycznej wyrażali na Zachodzie talią
osy, a na Wschodzie przesadnie długimi paznokciami. Nie oznaczało to, że
nie czuli zupełnie żadnych obowiązków wobec tych, którzy znajdowali się
pod nimi – stąd choćby zwrot noblesse oblige – nie czuli jednak oporów
przed życiem w zbytkach, ucztowaniem, żłopaniem najprzedniejszych win
i wożeniem się w złoconych zaprzęgach, podczas gdy masy żyły na grani
cy śmierci głodowej.
Wszystko to zmieniło się wraz z rewolucją przemysłową. Jej skutkiem
było wyłonienie się nowej wyższej warstwy społecznej, która nie mogła
już zamykać oczu na cierpienie ludzkie. Wielu z jej członków jeszcze nie
dawno należało do klasy niższej: było więc jasne, że w ich żyłach płynie ta
sama krew. Czy nie powinni podzielić się swoim bogactwem? Przychodzi
to jednak niełatwo, z radością przyjęli więc wieści o tym, że nie ma nic
zdrożnego we wspinaniu się po drabinie sukcesu bez spoglądania w dół.
Tak działa natura, zapewniał Spencer, pozbawiając ich wyrzutów sumienia,
które musiały z pewnością dręczyć tych cieszących się nowo zdobytym
bogactwem.
Dodajmy do tego kolejną specyficzną cechę społeczeństwa amerykań
skiego, jaką są jego imigranckie korzenie. Przepłynięcie na drugi koniec
globu wymaga silnej woli i niezależności. Mogę się pod tym podpisać,
ponieważ sam jestem imigrantem. To wielki krok zostawić za sobą przyja
ciół i rodzinę, język, znajome jedzenie, muzykę, klimat i wszystko inne.
Migracja to ryzyko. Ja wyjechałem z kraju nagle, pod wpływem impulsu,
podobnie jak wielu przede mną.
Dzisiaj nie jest to taka wielka rzecz. W epoce samolotów pasażerskich,
telefonu i e-maili łatwo jest utrzymać kontakt z bliskimi. W dawnych cza
sach ludzie wypływali na rozklekotanych statkach nazywanych „pływają
cymi trumnami”. Ci, którzy przetrwali sztormy i choroby czyhające na
podróżników przez Atlantyk, lądowali na nieznanej ziemi. Było niemal
pewne, że nigdy już nie ujrzą swojej ojczyzny i bliskich. Wyobraź sobie,
że żegnasz się z rodzicami, wiedząc, że umrą z dala od ciebie i że możesz
się nawet o tym nie dowiedzieć. Kraje takie jak Kanada, Australia czy
Stany Zjednoczone zostały więc zaludnione przez grupę bardzo szczegól
nych osób, o wysokiej skłonności do ryzyka i poszukiwania nowości. Se
lekcja taka („auto-selekcja”) działa bardzo podobnie do doboru naturalne
go. Następne pokolenie odziedziczyło te cechy osobowości – genetycznie
i kulturowo. Ponieważ celem każdego imigranta jest zbudowanie lepszego
życia, nieuniknionym skutkiem jest powstanie kultury skoncentrowanej
wokół osiągnięć jednostki[8].
Było to czymś oczywistym już dla francuskiego myśliciela politycznego
i podróżnika Alexisa de Tocqueville’a:
Dorosłe woły piżmowe wystawiają w stronę drapieżników, takich jak wilki, mur ro‐
gatych pysków
Problem korespondencji
Szczególnie fascynuje mnie to, że śmiech jest zaraźliwy. Praktycznie nie
da się nie śmiać, gdy wszyscy inni to robią. Udokumentowano epidemie
śmiechu, gdy nikt nie mógł się od niego powstrzymać; są też znane przy
padki śmierci w wyniku przedłużającego się napadu[2]. Istnieją kościoły
i szkoły terapii korzystające z leczniczej mocy śmiechu. Największym
przebojem 1996 roku była zabawka Tickle-me-Elmo, która śmiała się hi
sterycznie, gdy się ją trzykrotnie ścisnęło w brzuch. To wszystko dlatego,
że uwielbiamy się śmiać i nie potrafimy się oprzeć otaczającej nas fali
śmiechu. Dlatego seriale komediowe w telewizji mają „śmiech z puszki”,
a w teatrach rozmieszcza się czasem klakierów, którym płaci się za histe
ryczny rechot w odpowiednim momencie.
Zaraźliwość śmiechu nie zna granic gatunkowych. Moje okno w Yerkes
Primate Center wychodzi na wybieg szympansów i często słyszę, jak re
choczą w trakcie uprawianych dla zabawy zapasów; zwykle nie mogę po
wstrzymać się od odruchowego zaśmiania się pod nosem. To taki radosny
odgłos. Łaskotanie się i mocowanie to typowe sytuacje wywołujące śmiech
u małp i to one prawdopodobnie były jego pierwotnymi wyzwalaczami
u ludzi. Fakt, że łaskotanie siebie samego jest wybitnie nieskuteczne, do
skonale ilustruje jego społeczny charakter. A gdy młode małpy robią swój
grymas zabawy, ich towarzysze same robią tę samą minę równie szybko
i z równą łatwością, z jaką zarażają się śmiechem ludzie[3].
Wspólny śmiech to tylko jeden przykład typowego dla naczelnych wy
czulenia na innych. Nie jesteśmy Robinsonami Crusoe, zamieszkującymi
odrębne wysepki; wszyscy jesteśmy ze sobą powiązani, cieleśnie i emo
cjonalnie. Może to dziwnie brzmieć w uszach człowieka Zachodu, który
jest przywiązany do długiej tradycji indywidualizmu i wolności jednost
kowej, ale Homo sapiens daje się bardzo łatwo ponieść emocjom swoich
towarzyszy, w jedną czy drugą stronę.
To właśnie tu rodzą się empatia i współczucie – nie w wysokich rejo
nach wyobraźni albo w naszej zdolności do świadomego rekonstruowania,
jak by to było znajdować się na czyimś miejscu. Wywodzą się one raczej
z synchronizacji naszych ciał: uciekamy, gdy inni uciekają, śmiejemy się,
gdy inni się śmieją, płaczemy, gdy inni płaczą, i ziewamy, gdy inni ziewa
ją. Większość z nas osiągnęła już ów niezwykle zaawansowany etap, na
którym ziewamy na samo wspomnienie o ziewaniu – być może ziewasz
właśnie w tej chwili! – dokonuje się to jednak wyłącznie na podstawie
licznych kontaktów twarzą w twarz.
Również i zarażanie ziewaniem nie ogranicza się do naszego gatunku.
Niemal wszystkie zwierzęta wykazują ów szczególny „napadowy cykl od
dechowy, mający postać standardowej kaskady ruchów trwającej łącznie
od pięciu do dziesięciu sekund”[4], jak definiuje się ziewanie. Uczestniczy
łem kiedyś w wykładzie na temat bezwolnej „pandykulacji” (pandicula
tion, jak określa się w żargonie medycznym jednoczesne przeciąganie się
i ziewanie), na którym pokazywane były zdjęcia koni, lwów i małp –
w niedługim czasie cała zgromadzona publiczność pandykulowała. Ponie
waż tak łatwo o wywołanie w ten sposób reakcji łańcuchowej, ziewanie
otwiera drzwi dla transmisji emocji, co stanowi kluczowy element zjawi
ska empatii. Tym bardziej intrygujące jest więc to, że szympansy również
zarażają się ziewaniem.
Gdy zdarzyło się to trzeci raz, Frodo zatrzymał się, spojrzał na Freuda, potem na
swoją matkę, następnie znów na swojego brata, po czym zaczął kwilić. Skarżył
się, dopóki Fifi nie zatrzymała się po raz kolejny. Wtedy Frodo siadł przy swym
starszym bracie, iskając go i wpatrując się w zranioną stopę, dopóki Freud nie był
w stanie wstać. Wtedy rodzina ruszyła dalej[8].
Moje osobiste doświadczenie potwierdza tę anegdotę. Moja matka ma
sześciu synów, wszystkich przewyższających ją o głowę. Mimo to zawsze
była przewodniczką stada. Gdy zestarzała się i osłabła – co nastąpiło do
piero wtedy, gdy miała grubo powyżej osiemdziesięciu lat – trudno nam
było przyzwyczaić się do tego. Zdarzało się, przykładowo, że wyszliśmy
z auta, pomogliśmy jej wysiąść, po czym rozmawiając i śmiejąc się, żwa
wo ruszaliśmy ku restauracji czy innemu miejscu, które razem odwiedza
liśmy. Wtedy przywoływały nas nasze żony, gestykulując w stronę matki.
Nie nadążała i musiała wesprzeć się na czyimś ramieniu. Trochę nam za
jęło, zanim dostosowaliśmy się do nowej sytuacji.
Niektóre z tych przykładów ilustrują coś znacznie bardziej złożonego od
koordynacji: przyjęcie perspektywy innego osobnika. Albo, jak w przy
padku anegdoty Goodall, powiadomienie kogoś o sytuacji osoby trzeciej.
Tym, co łączy te historie, jest jednak koordynacja. Wszystkie zwierzęta
żyjące w grupach muszą sobie z nią poradzić, a kluczem jest synchroniza
cja. To najstarsza forma dopasowywania się do innych. Synchroniczność
opiera się zaś na zdolności porównania swojego ciała z ciałem kogoś in
nego i sprawienia, aby moje ruchy odpowiadały jego ruchom – to właśnie
zachodzi, gdy ziewamy lub śmiejemy się w odpowiedzi na czyjeś ziewanie
lub śmiech. Zarażanie ziewaniem oferuje nam więc wgląd w to, jakie rela
cje łączą nas z innymi. Co charakterystyczne, dzieci autystyczne są prawie
całkowicie odporne na ziewanie otaczających je osób, co ilustruje „odłą
czenie” od społeczeństwa, będące cechą definicyjną tej choroby[9].
Naśladowanie zaczyna się bardzo wcześnie. Ludzki noworodek wysuwa
swój język, gdy robi to na jego oczach dorosły; tak samo robią też małpy,
nie tylko człekokształtne. Istnieje nagranie, na którym maleńki rezus wpa
truje się uważnie w twarz włoskiego badacza, Piera Francesca Ferrariego,
który kilka razy powoli otwiera i zamyka usta. Im dłużej małpa przypatry
wała się człowiekowi, tym bardziej jej wyraz twarzy upodabniał się do
jego, stopniowo przybierając formę typowego dla małp cmokania warga
mi. Cmokanie takie jest sygnałem wyrażającym przyjazne intencje i ozna
cza dla małp tyle, co uśmiech dla ludzi.
Muszę przyznać, że występowanie imitacji u noworodków bardzo mnie
dziwi. Jak niemowlę – ludzkie czy nie – naśladuje dorosłego? Naukowcy
odwołują się do „rezonansu neuronalnego”
(neural resonance) albo neuronów lustrzanych, ale nie odpowiada to tak
naprawdę na pytanie, jak mózg (zwłaszcza tak mało rozwinięty jak mózg
noworodka) poprawnie utożsamia części ciała innej osoby z własnymi[10].
To tzw. problem korespondencji – skąd niemowlak wie, że jego własny ję
zyk, którego nie jest nawet w stanie ujrzeć, odpowiada temu różowemu,
mięsistemu organowi, który na jego oczach wysuwa się spomiędzy warg
dorosłego? Tak naprawdę słowo „wie” jest tu dość mylące, ponieważ to
wszystko dzieje się oczywiście na poziomie nieuświadomionym.
Jeszcze bardziej zagadkowe jest występowanie tego typu mapowania
pomiędzy przedstawicielami różnych gatunków. W pewnym badaniu opi
sano delfiny naśladujące stojących przy basenie ludzi, choć nie trenowano
z nimi tego typu zachowań. Człowiek machał rękami, a delfiny sponta
nicznie machały swoimi płetwami piersiowymi. Albo człowiek podnosił
nogę, a delfiny wysuwały swoje ogony ponad wodę[11]. To dopiero przypa
dek korespondencji; albo ten, o którym opowiadał mi mój dobry przyja
ciel: jego pies zaczął skakać na trzech nogach kilka dni po tym, gdy jego
pan złamał swoją. W obu przypadkach była to prawa noga. Pies kulał przez
wiele tygodni, jednak cudownie ozdrowiał, gdy mój przyjaciel zdjął gips.
Jak rzekł Plutarch: „Zamieszkaj z kuternogą, a nauczysz się kuleć”.
Sztuka małpowania
Były premier Wielkiej Brytanii Tony Blair, gdy tylko znalazł się przed ka
merami u boku swego dobrego kumpla, prezydenta George’a W. Busha,
nagle przekształcił się w wyraźnie nieangielskiego kowboja – choć
w swym własnym kraju zwykle chodzi normalnie. Teraz wymachiwał jed
nak luźno zwieszonymi rękami i wypinał klatkę piersiową. Bush, rzecz ja
sna, zawsze poruszał się w ten sposób; pewnego razu wyjaśnił, że w jego
rodzinnym Teksasie mówi się na to „chodzenie”[12].
Utożsamianie się jest tym haczykiem, który przyciąga nas i sprawia, że
przejmujemy położenie, emocje i zachowanie ludzi postrzeganych jako
podobnych do nas. Wczuwamy się w nich i ich naśladujemy. Dzieci cho
dzą więc często tak samo jak ich rodzic tej samej płci albo naśladują ton
jego głosu, gdy odbierają telefon. Amerykański dramaturg Arthur Miller
opisał to następująco:
Nic nie było przyjemniejsze od naśladowania. Moja głowa była mniej więcej na
tej samej wysokości co tylna kieszeń mojego ojca, z której zawsze wystawała
chusteczka. Przez lata wyciągałem róg swojej własnej chusteczki na dokładnie tę
samą odległość[13].
Dzieci często naśladują rodzica tej samej płci
Pewnego razu obserwowałam, jak pewna słonica, nie zmieniając miejsca, wyko
nywała subtelny taniec swoją trąbą i nogą, przyglądając się jednocześnie, jak jej
syn goni uciekające gnu. Ja sama zawsze wykonuję taki taniec, gdy przyglądam
się występom swoich dzieci – a jedno z nich, nie mogę powstrzymać się przed
dodaniem, jest akrobatą cyrkowym[21].
Zjawisko to nie kończy się na naśladowaniu tych, z którymi się identy
fikujemy – jego skutkiem jest wzmacnianie więzi międzyosobniczych.
Matki bawią się ze swoimi dziećmi, w jednym rytmie klaszcząc w ręce,
swoje lub tej drugiej osoby. To zabawa w synchronizację. Co zaś robią za
kochani, gdy tylko rozpocznie się ich związek? Chodzą na długie spacery,
ramię w ramię, wspólnie jedzą, śmieją się i tańczą. Wszystko to wywołuje
coraz silniejszą więź. Pomyślmy o tańcu. Partnerzy dopełniają swoje ru
chy, przewidują je albo kierują sobą nawzajem za pomocą swojego wła
snego ciała. Para w tańcu ogłasza całemu światu: „jesteśmy zsynchronizo
wani!” – zwierzęta od milionów lat wytwarzają więzi właśnie w ten spo
sób.
Gdy ludzki eksperymentator naśladuje ruchy małego dziecka (na przy
kład uderza zabawką o stół albo podskakuje dokładnie tak samo jak dziec
ko), wywołuje to więcej uśmiechów i uwagi niż po prostu wykazywanie
dziecięcych zachowań niezależnie od tego, co robi dziecko[22]. W sytu
acjach romantycznych ludzie wolą partnerów, którzy odchylają się wtedy,
gdy oni, krzyżują nogi wtedy, gdy oni, podnoszą kieliszek wtedy, gdy oni,
i tak dalej. Pociąg do naśladownictwa przekłada się nawet na pieniądze.
Holendrzy słyną ze skąpstwa, ale w restauracjach dają dwukrotnie wyższe
napiwki kelnerkom, które powtarzają zamówienie („zamówił pan sałatkę
bez cebulki”), niż tym, które mówią po prostu „moja ulubiona!” albo „już
przynoszę”. Ludzie uwielbiają słyszeć swe własne słowa[23].
Gdy patrzę na synchronizację i naśladownictwo – czy dotyczy to zie
wania, śmiechu, tańca, czy też małpowania – widzę powiązania społeczne
i wzmacnianie więzi. Widzę stary instynkt stadny rozwinięty o kolejny
poziom. Nie ogranicza się on do galopowania w tym samym kierunku co
inni albo wspólnego przekraczania rzeki. Na tym nowym poziomie przy
glądamy się temu, co robią inni, i przyswajamy to. Przykładowo, znam
starą samicę małpy, która piła w szczególny sposób. Zamiast po prostu
chlipać wodę bezpośrednio ze zbiornika, zanurzała w wodzie całe przed
ramię, a następnie zlizywała ją ze swojego mokrego futra. Jej dzieci za
częły robić to samo, potem jej wnuki. Całą jej rodzinę łatwo było rozpo
znać z daleka.
Był też samiec, który w czasie walki uszkodził sobie palce i przez pe
wien czas kulał, wspierając się na nadgarstku zamiast na swoich obolałych
pięściach. W niedługim czasie wszystkie szympansy w kolonii poruszały
się w ten sam sposób, czasem gęsiego za kontuzjowanym samcem. Jak
kameleony dopasowujące swój kolor do otoczenia, naczelne automatycznie
kopiują otaczające je osobniki[24].
Gdy byłem chłopcem, moi koledzy z południowej Holandii zawsze
śmiali się ze mnie, gdy wracałem z wakacji na północy, gdzie bawiłem się
z chłopakami z Amsterdamu. Mówili, że dziwnie mówię. Całkowicie bez
wiednie w trakcie pobytu nadawałem swojemu głosowi taki sam twardy
akcent, jaki słyszałem wokół siebie. Sposób, w jaki nasze ciała – w tym
również głos, nastrój, postawa ciała itd. – dopasowują się do ciał, które nas
otaczają, stanowi jedną z wielkich zagadek antropologii; wiemy jednak, że
to właśnie naśladownictwo stanowi klej, który trzyma nasze społeczeństwa
w całości. Jest to też jedno z najbardziej niedocenianych zjawisk, zwłasz
cza w oczach przedstawicieli dyscyplin, które patrzą na ludzi jak na istoty
podejmujące racjonalne decyzje. Nie jesteśmy odrębnymi jednostkami,
rozważającymi zalety i wady swoich działań. Zajmujemy raczej węzły
w ciasno splecionej sieci, która łączy nasze ciała i umysły.
Te nasze bliskie powiązania nie są żadną tajemnicą. Ich bezpośrednim
wyrazem jest pewne prawdziwie uniwersalne zjawisko artystyczne. Tak jak
nie ma żadnych grup ludzkich, w których nieobecny jest język, tak nie ma
takich, których członkowie nie znaliby muzyki. Muzyka wciąga nas
i zmienia nasz nastrój, tak że jeśli wiele osób wspólnie jej słucha, nieunik
nionym skutkiem jest zbieżność ich stanu emocjonalnego. Cała publicz
ność staje się ożywiona, melancholijna czy zamyślona. Muzyka wydaje się
stworzona do tego celu. Nie myślę teraz raczej o tym, co dzieje się w sa
lach koncertowych, w których sztywni, elegancko ubrani słuchacze nawet
nie przytupują nogami, żeby nie wyjść na prostaków – choć nawet w takim
wypadku udziela im się wspólny nastrój. Requiem Mozarta wywiera na
ludzi inny wpływ niż walc Straussa. Myślę natomiast głównie o koncertach
muzyki popularnej, na których tysiące śpiewają wraz ze swoim idolem,
machając świeczkami albo telefonami komórkowymi; albo o festiwalach
bluesowych, orkiestrach dętych, chórach gospel, jazzowych pochodach
pogrzebowych, a nawet o wspólnym śpiewaniu Sto lat, kiedy to wszyscy
żywo, całym swoim ciałem reagują na muzykę. Pod koniec kolacji wigi
lijnej w Atlancie wszyscy razem śpiewaliśmy Christmas Album Elvisa.
Połączenie świetnego jedzenia, wina, przyjaźni i śpiewu było upajające:
razem bujaliśmy się, śmialiśmy i łączyły nas te same emocje.
Kiedyś byłem pianistą w pewnym zespole. Nawet gdybym powiedział,
że odnieśliśmy umiarkowany sukces, byłaby to lekka przesada, ale na
uczyłem się wtedy, że wspólne występowanie wymaga wchodzenia w rolę,
hojności i dobrego zestrojenia się – dosłownie – w stopniu, który trudno
odnaleźć w innych sferach działalności. Moją ulubioną piosenką była Ho
use of the Rising Sun grupy The Animals – staraliśmy się wlać w nią tyle
dramatyzmu, ile się tylko dało. Odczuwaliśmy jej ponury klimat, choć nie
wiedzieliśmy, o jakim domu tak naprawdę śpiewamy – dowiedziałem się
tego w końcu dopiero wiele lat później. Do dziś pamiętam jednak to jed
noczące poczucie towarzyszące wspólnemu graniu.
Nietrudno podać przykłady zachowań muzykalnych ze świata zwierząt –
i nie muszą być to wyjące wspólnie wilki, grupka szympansów pohukują
ca, żeby zastraszyć sąsiadów, czy słynne poranne śpiewy wyjców, podobno
najgłośniejszych ssaków na ziemi. Myślę raczej o siamangach, które
pierwszy raz usłyszałem w sumatrzańskiej dżungli. Siamangi są dużymi,
czarnymi gibonami, które śpiewają z czubków drzew, gdy las zaczyna się
rozgrzewać. To szczęśliwy, melodyjny dźwięk, który poruszył mnie
znacznie bardziej niż śpiewy ptaków, prawdopodobnie dlatego, że wytwa
rzają go ssaki. Pieśń siamangów jest o wiele bardziej cielesna niż ptasie
piosenki.
Rozpoczyna się zwykle od kilku głośnych zawołań, które stopniowo
składają się na coraz głośniejsze, coraz bardziej złożone sekwencje,
wzmacniane przez podobne do balonów worki zdobiące gardła tych małp.
Dźwięk taki niesie się na wiele mil. W pewnym momencie każdy przysłu
chujący się mu człowiek orientuje się, że nie może pochodzić od jednego
zwierzęcia. U wielu zwierząt odstraszanie intruzów to zadanie samców,
jednak u siamangów – które żyją w małych grupkach rodzinnych – zaj
mują się tym przedstawiciele obu płci. Samica wydaje z siebie wysokie
szczeknięcia, a samiec potrafi wrzasnąć tak przeraźliwie, że jeśli stoi
w niewielkiej odległości od ciebie, stają ci dęba wszystkie włosy na ciele.
Gdy głosy te splatają się w dziką, hałaśliwą pieśń, powstaje coś, co okre
ślono jako „najbardziej złożone opus zaśpiewane przez jakiegokolwiek
kręgowca lądowego innego niż człowiek”. Duet komunikuje innym
przedstawicielom swojego gatunku jednocześnie „trzymajcie się z daleka!”
oraz „jesteśmy jednością”.
Para siamangów potrzebuje nieco czasu, by ich pieśń stała się harmo
nijna, podobnie jak konie pociągowe, które najpierw walczą ze sobą, a do
piero później pracują razem. Harmonia jest niezbędna, aby utrzymać part
nera albo terytorium. Inne siamangi prawdopodobnie słyszą, jak dobrze
skoordynowana jest dana para, i wkraczają, gdy usłyszą ślady niezgody. To
dlatego niemiecki prymatolog Thomas Geissmann zauważył, że „zosta
wienie partnera nie jest zbyt atrakcyjnym wyborem, ponieważ dopiero co
zawiązane pary ewidentnie śpiewają kiepsko”. Odkrył, że pary, które czę
sto ze sobą śpiewają, również spędzają ze sobą dużo czasu i lepiej syn
chronizują swoje działania.
Dobre małżeństwo siamangów można więc rozpoznać po ich wspólnym
śpiewie[25].
Czujący mózg
Gdy Katy Payne opisała, że jako matka łączy się całym ciałem ze swoim
dzieckiem wykonującym akrobacje, nie zdawała sobie sprawy, że tym sa
mym przykładem posłużył się niegdyś niemiecki psycholog, od którego
wywodzi się całe współczesne rozumienie pojęcia empatii. Jesteśmy tak
napięci, obserwując linoskoczka, mówił
Theodor Lipps (1851–1914), ponieważ wkraczamy jak gdyby w jego ciało
i dzielimy jego doświadczenie. Jesteśmy z nim tam na górze, na linie.
W języku niemieckim proces ten da się elegancko wyrazić jednym sło
wem: Einfühlung (wczucie). Później Lipps podał jego grecki odpowiednik:
empatheia, który oznacza doświadczanie silnej namiętności albo afektu.
Psychologowie amerykańscy i brytyjscy przejęli ten drugi termin – stąd tak
powszechnie dziś znane słowo „empatia”.
Litościwe myszy
Nie za bardzo przepadam za opowiadaniem tej historii, ponieważ mówi
ona o uprzedzeniach, ale każdy chyba zrozumie, dlaczego Holendrzy tuż
po drugiej wojnie światowej nie przepadali tak całkiem za swoimi sąsia
dami ze wschodu. Na Uniwersytecie w Nijmegen uczyło mnie kilku pro
fesorów z Niemiec, mówiących po holendersku z silnym akcentem. Jed
nym z nich był zrzędliwy starszy pan, o którym mówiono, że był strażni
kiem w obozie koncentracyjnym. Oczywiście nie mogło być tak w rze
czywistości, ponieważ w takim wypadku byłby w więzieniu albo gorzej,
jednak takie właśnie krążyły o nim plotki.
Co gorsza, profesor ten własnoręcznie zabijał myszy potrzebne do zajęć
praktycznych z anatomii. Nie wierzył w metodę eterową, tak więc stawał
po prostu przy pudełku z żywymi myszkami, odwracał się do nas plecami,
po czym parę minut później na stole leżał stosik martwych gryzoni z prze
trąconymi kręgosłupami.
Na jego obronę muszę wyjaśnić, że przerwanie rdzenia kręgowego jest
prawdopodobnie szybszą i bardziej humanitarną metodą zabicia myszy niż
jakakolwiek inna. Można jednak wyobrazić sobie, że profesor ten nieco
nas przerażał. A my byliśmy studentami. Jak patrzyły na to wszystko my
szy? Pierwsza mysz z pudełka nie wiedziała, co się dzieje, ale co z ostat
nią? Czy gryzonie potrafią zarejestrować ból swoich towarzyszy? Czy
czują go?
Zanim przejdę dalej, muszę ostrzec miłośników zwierząt, że będzie im
dość trudno słuchać o historii badań nad empatią u zwierząt. Aby przeko
nać się, jak zwierzęta reagują na ból innych, badacze często sami wywo
ływali u nich ból. Nie pochwalam tych praktyk i sam ich nie stosuję, jed
nak głupotą byłoby ignorowanie odkryć uzyskanych tą metodą. Dobra
wiadomość jest taka, że większość tych badań przeprowadzono wiele de
kad temu i jest mało prawdopodobne, by można je było dziś powtórzyć.
W 1959 roku amerykański psycholog Russell Church opublikował arty
kuł o prowokacyjnym tytule Emotional reactions of rats to the pain of
others (Reakcje emocjonalne szczurów na ból innych). Church nauczył
szczury, że po naciśnięciu dźwigni otrzymają porcję pożywienia, po czym
zaobserwował, że gdy szczur zauważy, iż jego sąsiad po poruszeniu dźwi
gnią zostaje poddany szokowi elektrycznemu, sam przestaje to robić. To
niezwykła obserwacja. Dlaczego szczur nie miałby po prostu dalej pobie
rać pokarmu i zignorować swojego wijącego się z bólu towarzysza? Czy
szczury przestawały naciskać na dźwignię, ponieważ były rozproszone
albo martwiły się o swojego sąsiada, czy też po prostu bały się o siebie?
Wyjaśnienie zaproponowane przez Churcha było typowe dla czasów,
w których uważano, że za każdym zachowaniem kryje się warunkowanie.
Szczur boi się o swoje zdrowie, gdy widzi cierpiącego towarzysza. Czy
jednak niewytresowane szczury miałyby podstawy, by powiązać piski in
nych z własnym bólem? Zwierzęta biorące udział w eksperymencie zostały
wychowane w warunkach laboratoryjnych, w kontrolowanej temperaturze
i oświetleniu, były dobrze odżywione i nie miały kontaktu z drapieżnikami.
Nigdy wcześniej nie doświadczyły tego typu sytuacji. Wydaje się bardziej
prawdopodobne, że widok, odgłos lub zapach związany z bólem innego
szczura obudził w nich wrodzoną reakcję emocjonalną. Prawdopodobnie
cierpienie jednego szczura wywołuje cierpienie u drugiego[31].
Eksperyment ten w niedługim czasie wywołał falę badań nad „empatią”,
„współczuciem” i „altruizmem” zwierząt – zawsze w cudzysłowie, aby nie
wywołać gniewu behawiorystów, którzy nie wierzyli w takie zjawiska.
Prace te zignorowano, częściowo ze względu na tabu otaczające kwestię
zwierzęcej emocjonalności, a częściowo z powodu tradycyjnego nacisku
na wredną stronę natury. W konsekwencji badania zwierząt są dziś opóź
nione względem tego, co wiadomo o ludzkiej empatii. Być może w naj
bliższym czasie sytuacja się odmieni dzięki nowemu artykułowi grupy ka
nadyjskich naukowców zatytułowanemu Social modulation of pain as evi
dence for empathy in mice (Społeczna modulacja bólu jako dowód na em
patię u myszy). Tym razem słowa „empatia” nie umieszczono już w cu
dzysłowie, co ilustruje rosnącą zgodę na to, że emocjonalne powiązanie
pomiędzy osobnikami ma te same korzenie biologiczne zarówno u ludzi,
jak i u innych zwierząt.
Dla mojego starego profesora anatomii wieści te przybyły za późno,
jednak Jeffrey Mogil, kierownik laboratorium badań nad bólem w McGill
University, odnosił wrażenie, jak gdyby jego gryzonie rozmawiały ze sobą
o swoim bólu. Stale dziwiło go, że gdy eksperymentował na myszach z tej
samej klatki, ich reakcja była różna w zależności od tego, które były
w kolejce. Ostatnia myszka okazywała więcej oznak bólu niż ta pierwsza.
Jedna z możliwości była taka, że ostatnia mysz została uwrażliwiona po
przez obserwowanie bólu swoich towarzyszy. Mogil porównał to z przy
padkiem, gdy siedzimy w poczekalni u dentysty i patrzymy na wychodzą
cych z gabinetu pacjentów po czymś, co było ewidentnie nieprzyjemnym
doświadczeniem. W takiej sytuacji nieuniknione jest nastawienie się na
ból[32].
Na parach myszy przeprowadzono test bólu. Każdą z nich umieszczono
w przezroczystej szklanej rurce, tak że widziały się nawzajem. Albo jednej
z nich, albo obu wstrzykiwano rozcieńczony kwas octowy, wywołujący –
jak stwierdzili badacze – lekki ból brzucha. Myszy reagowały przeciąga
niem się, co wskazuje na dyskomfort. Odkrycie polegało na tym, że mysz
rozciągała się silniej, jeśli partner też się rozciągał (nie zaś wtedy, gdy nie
otrzymał zastrzyku), oraz było tak tylko w przypadku, gdy myszki znały
się z tej samej klatki; obce zwierzęta nie wywoływały tego efektu. Nie
może więc on wynikać wyłącznie z prostego skojarzenia z negatywnymi
konsekwencjami, ponieważ w takim przypadku reakcja nie byłaby uzależ
niona od tego, czy znają drugą myszkę, czy też nie. W dalszych ekspery
mentach zbadano, który zmysł pośredniczył w tym oddziaływaniu – po
służono się myszkami z upośledzonym węchem, głuchymi oraz układem
eksperymentalnym, w którym zwierzęta nie mogły się widzieć. Okazuje
się, że kluczowy jest wzrok: reakcja wystąpiła tylko wtedy, gdy myszy
obserwowały siebie nawzajem.
Zaobserwowano więc zaraźliwość bólu. Widok innego osobnika prze
żywającego ból wzmacnia własną reakcję bólową. Co ciekawe, w obecno
ści cierpiącego osobnika obcego wrażliwość spadła. Zwierzęta stały się
uderzająco nieczułe na widok nieznanej im myszki. Ta antyempatia ogra
niczona była jednak do samców, które mogą też być bardziej wrogie
względem siebie. Czyżby wykazywały się szczególnym znieczuleniem na
to, co dzieje się z ich rywalami?
Ten efekt płciowy przypomina mi o pewnych badaniach nad empatią
u ludzi. Gdy widzimy ból u osoby, z którą właśnie współpracowaliśmy
przy pewnym zadaniu, w naszych własnych mózgach aktywują się obszary
związane z przeżywaniem bólu. Jest tak u obu płci. Przeprowadzono jed
nak badania, w których jedną z dwóch osób biorących udział we wspólnej
grze poproszono wcześniej, aby zachowywała się nieuczciwie. Gdy póź
niej na oczach jej partnera wywoływano w niej ból, obrazowanie mózgu
pokazało, że u partnera tego aktywowały się wówczas ośrodki przyjemno
ści. Badani cieszyli się z ich nieszczęścia! Tego typu Schadenfreude wy
stępuje jednak tylko u mężczyzn – kobiety pozostawały empatyczne. Może
być to typowo ludzka reakcja, jednak leżący u jej podstaw motyw prze
wodni (męski brak empatii wobec potencjalnych rywali) zgadza się z wy
nikami badań na myszach, może być więc czymś uniwersalnym dla ssa
ków.
W ostatnim badaniu parę myszek narażono na ból różnego pochodzenia.
Dla jednej był to ten sam co wcześniej zastrzyk z kwasu octowego, jednak
dla drugiej – źródło ciepła, które z niewielkiej odległości parzyło. Myszy
obserwujące towarzysza cierpiącego po zastrzyku szybciej odsuwały się od
źródła ciepła, demonstrując więc zwiększoną wrażliwość na zupełnie in
nego rodzaju bodziec bólowy, który wymagał też innej reakcji. Odpada
więc wyjaśnienie, że dochodzi do kopiowania ruchów ciała: mysz wyda
wała się uwrażliwiona na ból jako taki. Jakikolwiek ból.
Eksperymenty te dostarczają silnego potwierdzenia wstępnych wyników
badań przeprowadzanych w latach sześćdziesiątych – pokazują, że również
przy większej liczbie zbadanych osobników i przy bardziej rygorystycznej
metodologii obserwuje się to samo: zwiększoną intensywność doświad
czenia u jednego osobnika w reakcji na spostrzeganie jego przejawów
u innego osobnika. Jest to już zjawisko wystarczająco bliskie empatii, aby
określać je tym słowem.
Nie jest to oczywiście ten sam rodzaj empatii, opierającej się na wyob
raźni, który pozwala nam naprawdę rozumieć, jak czuje się ktoś inny, na
wet jeśli go nie widzimy, jak choćby wtedy, gdy czytamy o losach bohate
rów Wojny i pokoju. Warto jednak pamiętać, że wyobraźnia nie jest główną
siłą napędową empatii. Możemy wyobrażać sobie sytuację, w jakiej ktoś
się znajduje, zupełnie na zimno, mniej więcej tak jak wtedy, kiedy zasta
nawiamy się, na jakiej zasadzie działa samolot. Empatia wymaga zaanga
żowania emocjonalnego. Badania na myszach pokazują, jakie mogą być
jego korzenie. Obserwowanie emocji u innych pobudza nasze własne
emocje, na tej bazie konstruujemy zaś bardziej złożone rozumienie sytu
acji, w której znalazł się drugi człowiek.
Powiązanie cielesne jest pierwsze. Zrozumienie przychodzi później.
Nawet jednak jeśli empatia nie jest nieunikniona, zostaje ona wzbudzona
automatycznie wobec tych, którzy zostali „wstępnie zaakceptowani” ze
względu na swoje podobieństwo do nas lub bliskość. Wtedy nie potrafimy
się już powstrzymać przed nawiązaniem z nimi empatycznego połączenia.
Często skupiamy się na twarzy, jednak oczywiście całe nasze ciało wyraża
emocje[46]. Belgijska neuronaukowiec Beatrice de Gelder wykazała, że re
agujemy na postawę ciała równie szybko, jak na wyraz twarzy. Bez trudu
odczytujemy mowę ciała, jak choćby pozę strachu (gotów do ucieczki, ręce
wzniesione w geście ochronnym) albo gniewu (wysunięta klatka piersio
wa, krok do przodu). Gdy naukowcy zrobili badanym dowcip i wkleili
rozgniewaną twarz na zdjęcie przestraszonego ciała albo zalęknioną twarz
na gniewne ciało, niezgodność ta spowolniła czas reakcji. Gdy jednak ba
dani mieli określić stan emocjonalny tego człowieka, postawa ciała miała
pierwszeństwo. Wygląda na to, że temu, co mówi całe ciało, ufamy bar
dziej niż tylko samej twarzy[47].
Nie jest do końca jasne, w jaki konkretnie sposób emocje
innych wpływają na nasze. Jedna z teorii, którą określam jako „najpierw
ciało”, głosi, że pierwsza jest reakcja cielesna, a dopiero po niej pojawiają
się emocje. Czyjaś mowa ciała wpływa na nasze własne ciało, co następnie
wywołuje emocjonalne echo sprawiające, że czujemy się w odpowiedni
sposób. Jak śpiewał Louis Armstrong: „Kiedy się uśmiechasz, cały świat
uśmiecha się z tobą”. Jeśli skopiowanie czyjegoś uśmiechu sprawi, że po
czujemy radość, emocja tej osoby zostanie nam przekazana za pośrednic
twem naszych ciał. Choć może to brzmieć dziwnie, teoria ta głosi więc, że
emocje są wytwarzane przez nasze ciała. Na tej samej zasadzie można po
prawić sobie humor, po prostu podnosząc kąciki ust. Gdy poprosi się ludzi,
aby przytrzymali zębami ustawiony poprzecznie ołówek, tak aby nie doty
kał on warg (co zmusza do wygięcia ust w grymas przypominający
uśmiech), uznają kreskówki za śmieszniejsze niż wtedy, gdy każe im się
zrobić smutną minę. Prymat ciała w myśl tej teorii można by podsumować
słowami: najwyraźniej się boję, skoro uciekam.
Nie ulega wątpliwości, że to dziwny sposób przedstawienia spraw: to
przecież emocje powinny nas poruszać, a nie na odwrót. Czy nie powinni
śmy raczej mówić: uciekam, ponieważ się boję? Samo słowo „emocje”
pochodzi od czasownika oznaczającego poruszanie się. Ten sposób myśle
nia zawarty jest w drugiej teorii, którą określam jako „najpierw emocje”.
Gdy dostrzegamy mowę czyjegoś ciała albo słyszymy ton jego głosu, od
czytujemy stan emocjonalny, co następnie wpływa na nasze własne emo
cje. Tak naprawdę nie musimy nawet widzieć głowy jakiegoś człowieka,
aby przybrać taki sam wyraz twarzy jak on. Sprawdzono to poprzez poka
zywanie ludziom zdjęć przedstawiających postawę ciała przerażonego
człowieka, na których twarz została zaciemniona. Oznaczało to, że wyklu
czono proste kopiowanie mimiki, a jednak na twarzach badanych od
zwierciedlił się strach. Zarażanie emocjami może więc opierać się na bez
pośrednim kanale pomiędzy stanami emocjonalnymi dwóch osób[48].
Są też sytuacje, w których dopasowanie swoich emocji do cudzych nie
jest dobrym pomysłem. Gdy stoimy twarzą w twarz ze wściekłym szefem,
wpadlibyśmy w niezłe tarapaty, gdybyśmy skopiowali jego postawę.
Szybkie odczytanie jego stanu emocjonalnego potrzebne jest raczej po to,
aby odpowiedzieć w stosowny sposób: ze skruchą, podległością albo
uspokajająco. Stosuje się to praktycznie w tym samym stopniu do przy
padków, gdy szef ma rację i gdy się myli. To wyłącznie kwestia statusu –
coś, co intuicyjnie rozumieją wszystkie naczelne. Teoria „najpierw emo
cje” tłumaczy tego typu interakcje znacznie lepiej niż teoria „najpierw
ciało”.
Pomimo wagi, jaką odgrywają postawa i ruchy ciała, twarz pozostaje dla
emocji drogą szybkiego ruchu: zapewnia najszybsze połączenie z inny
mi[49]. Nasze uzależnienie od tego kanału może tłumaczyć, dlaczego osoby
o nieruchomych lub sparaliżowanych twarzach czują się głęboko osamot
nione, mają skłonność do depresji, czasem w stopniu, który prowadzi do
samobójstwa. Pewien terapeuta mowy pracujący z osobami cierpiącymi na
chorobę Parkinsona zauważył, że jeśli w grupie, powiedzmy, czterdzie
ściorga pacjentów pięcioro ma sztywną twarz, pozostali trzymają się od
nich z daleka. Jeśli już w ogóle się do nich odzywali, to po to, żeby otrzy
mać prostą odpowiedź typu „tak” lub „nie”. Jeśli zaś chcieli wiedzieć, jak
tamci się czują, rozmawiali raczej z ich opiekunami niż z nimi samymi.
Gdyby empatia była świadomym, podlegającym woli procesem, urucha
mianym przez umysł pragnący zrozumieć drugi umysł, nie byłoby oczy
wiście powodu dla takiego zachowania. Ludzie po prostu musieliby wło
żyć nieco więcej wysiłku w zrozumienie uczuć i myśli tych pacjentów,
którzy potrafią oczywiście je wyrażać.
Empatia potrzebuje jednak twarzy[50]. Gdy mimika jest upośledzona, jest
taka również i empatia, a interakcja międzyludzka, gdy nie dochodzi w jej
trakcie do zwyczajnego, nieustannego komunikowania się na poziomie
cielesnym, staje się pozbawiona wyrazu. Jak powiedział francuski filozof
Maurice Merleau-Ponty: „Żyję w wyrazie twarzy innego, tak jak czuję go,
jak żyje w moim”[51]. Gdy próbujemy rozmawiać z kimś o nieruchomej
twarzy, wpadamy w emocjonalną czarną dziurę.
Dokładnie tego wyrażenia użyła Francuzka, której twarz została zmasa
krowana przez psa (powiedziała, że jej twarz to teraz grand trou, „wielka
dziura”). W 2007 roku lekarze dali jej nową twarz, a jej radość i ulga mó
wią same za siebie: „Powróciłam na planetę ludzi mających twarz,
uśmiech i wyraz twarzy, dzięki którym mogą się komunikować”[52].
Rozdział 4
Gdy udaję, że płaczę, zamykam oczy i szlocham, Joni natychmiast kończy zabawę
albo coś innego, co robi, szybko podbiega do mnie, cały podekscytowany i roz
czochrany, nawet z najbardziej oddalonych miejsc w domu, jak dach albo strop
swojej klatki, skąd nie byłabym go w stanie ściągnąć wołaniami czy nawet usil
nym błaganiem. Pośpiesznie biega wokół mnie, jak gdyby szukając, kto mnie
skrzywdził; patrzy na moją twarz, czule obejmuje mój podbródek swoją dłonią,
delikatnie dotyka mojej twarzy palcem, jak gdyby próbując zrozumieć, co się
dzieje, po czym odwraca się, zaciskając palce stóp w pięści[5].
Współczucie
Małpa albo szczur, które reagują na ból innego osobnika, powstrzymując
się od zachowania, które ten ból wywołuje, mogą po prostu „wyłączać”
nieprzyjemny sygnał. Tego typu altruizm nakierowany na siebie nie może
jednak tłumaczyć reakcji Joniego na nieszczęście swojej opiekunki. Po
pierwsze, ponieważ to nie on wywołał jej cierpienie. Po drugie, ponieważ
mógł z łatwością przejść gdzieś indziej, gdy zobaczył jej płacz, stojąc na
dachu. Gdyby jego celem było zaspokojenie własnych potrzeb, powinien
również zostawić jej ręce w spokoju, gdy chowała za nimi oczy. Jest jasne,
że nie skupiał się wyłącznie na swojej sytuacji: czuł potrzebę zrozumienia,
co się jej stało.
Gdyby Joni był człowiekiem, mówilibyśmy o współczuciu. Współczucie
różni się od empatii tym, że jest „proaktywne”. Empatia to proces, za po
mocą którego zbieramy informacje na czyjś temat. Współczucie to wyraz
troski o drugiego i chęci polepszenia jego sytuacji. Amerykańska psycho
lożka Lauren Wispé proponuje następującą definicję:
Niedługo zginiemy w walce, więc czemu nie mielibyśmy po raz ostatni się przy
tulić, po raz ostatni zaznać kontaktu fizycznego. Welty, poprzez to przytulenie, na
nowo zrobił z nas ludzi. Odsłonił się przed nami, pokazał swoje potrzeby, a my
odsłoniliśmy się przed nim i dzięki temu nie byliśmy już dzikusami na pustyni,
gotowymi w każdej chwili przeskoczyć przez fortyfikację i zabijać[14].
Gdy Rocka nie było, Belle zawsze prowadziła grupę do pożywienia i prawie
wszyscy coś dostawali. Gdy jednak testy przeprowadzano w obecności Rocka,
Belle za każdym razem coraz wolniej podchodziła do kryjówki. Nietrudno się do
myślić dlaczego. Gdy tylko wyciągała pokarm, Rock podbiegał, kopał ją albo
gryzł i zabierał wszystko.
Z czasem Belle przestała więc wyciągać jedzenie, jeśli Rock znajdował się
w pobliżu. Siadała na miejscu, gdzie było schowane, dopóki Rock nie odszedł. Po
pewnym czasie samiec zorientował się, w czym rzecz, i gdy tylko Belle siedziała
w jednym miejscu dłużej niż kilka sekund, podchodził, odsuwał ją, przeszukiwał
okolice i wyciągał jedzenie[21].
Z czasem Belle nauczyła się, aby nie podchodzić do jedzenia i nawet nie
patrzeć w jego kierunku, jeśli Rock był w zasięgu wzroku. Siadała coraz
dalej albo organizowała dywersję, prowadząc Rocka do miejsca, w którym
znajdował tylko mały kawałek pokarmu. Pozwalała mu go zabrać, po czym
szybko udawała się po pełną porcję. Upór, z jakim Rock śledził Belle,
świadczy o jego przekonaniu, że wie ona o czymś, czego nie chce ujawnić
– tego typu przyjmowanie perspektywy innego określa się jako teorię
umysłu. Rock wydawał się mieć przekonanie („teorię”), co dzieje się
w głowie Belle.
Emil Menzel jako pierwszy przeprowadził eksperyment, by sprawdzić, czy małpy
człekokształtne wiedzą, co wiedzą inni. Młody szympans szturcha patykiem ukry‐
tego w trawie węża. Na podstawie mowy ciała zwierzęcia przyglądające mu się
osobniki wiedzą, że muszą być ostrożne
Skok do wody
Atlanta, gdzie na uniwersytetach, w ogrodzie zoologicznym i w pobliskim
mieście Athens pracuje kilka specjalistycznych grup badawczych, jest
mekką prymatologii. Syn Menzla, Charles, który poszedł w ślady ojca
i stał się badaczem szympansów, mieszka parę ulic od mojego domu
w Stone Mountain. Pewnego dnia, gdy dziadek przyjechał odwiedzić
swoje wnuki, udało mi się namówić Emila na wywiad w mojej kuchni nad
talerzem zupy. Miał wtedy nieco ponad siedemdziesiąt lat[29].
Choć Emil urodził się i wychowywał w Indiach, jest typowym dżentel
menem z Południa: łagodny, uprzejmy, ze świetnym poczuciem humoru.
Wciąż jest bardzo oddany ideom, które zapoczątkował, a które zbiegają się
też z moimi poglądami. Ma bardzo wysokie zdanie o inteligencji małp
i uważa, że głównym czynnikiem ograniczającym postęp nauki jest ludzka
wyobraźnia i kreatywność, a nie zdolność lub niezdolność zwierząt do
sprostania naszym oczekiwaniom.
Opowiedział mi historię opublikowania wyników swoich badań z ukry
tymi przedmiotami i o tym, że chciał zająć się kolejnymi pytaniami, jednak
stale zapraszano go, aby wygłaszał wykłady na temat tego jednego ekspe
rymentu. Na jednym z takich wystąpień, odbywającym się na pewnym
uniwersytecie na Wschodnim Wybrzeżu, sesji przewodniczył słynny be
hawiorysta, który zirytował Menzla. Po pierwsze, nie dał dojść do głosu
członkom publiczności. Po drugie, pouczył mówcę, stwierdzając, że po
nieważ tak trudno pracuje się z szympansami, znacznie praktyczniej jest
prowadzić badania na gołębiach. W owych czasach popularne było dzi
waczne przekonanie, że nie ma znaczenia, jakie zwierzę się bada: ponie
waż wszystkie uczą się metodą bodziec–reakcja, szympans nie robi tak
naprawdę nic innego niż gołąb[30].
Ów profesor wmanewrował się jednak w pułapkę, ponieważ Menzel
postanowił zademonstrować nagranie spektakularnej ucieczki, która na
stąpiła kilka lat wcześniej. Jego szympansy oparły o ścianę ogrodzenia
długi słup, po czym część z nich przytrzymywała go, a reszta wspinała się,
żeby uciec. Tego typu rzeczy nie obserwuje się zwykle u gołębi. Menzel
postanowił opisać film tak neutralnie, jak się tylko dało, unikając odwoły
wania się do złożonych zjawisk poznawczych. Stwierdzał więc, że „Rock
chwyta za słup, patrząc na innych” albo „tutaj szympans przeskakuje przez
ścianę”[31].
Po wykładzie znany profesor wstał i oskarżył Menzla o nienaukowe po
dejście i antropomorfizm – przypisywanie planowania i intencji zwierzę
tom, które oczywiście ich nie posiadają. Menzel odparł, co wywołało
gromki aplauz sali, że nic im nie przypisywał, a jeśli profesor widział na
filmie planowanie i intencje, to musiał sam je tam ujrzeć, ponieważ
w słownym komentarzu nie padło ani jedno takie słowo.
Nie da się patrzeć na szympansy i nie zauważyć, jakie są bystre. Menzel
powiedział, że czasem zastanawia się, ile jeszcze kryje się na stronicach
ręcznie spisanych notatek, które sporządził w trakcie swoich eksperymen
tów (zasugerowałem oczywiście, że skoro jest teraz na emeryturze, nic go
nie powstrzymuje przed odkopaniem tych notatek, ale Menzel obojętnie
wzruszył ramionami). Gorąco argumentował za metodą pracy polegającą
na wielokrotnym oglądaniu tego samego nagrania i zastanawianiu się, co
może ono znaczyć, nawet jeśli dane zachowanie wystąpiło tylko raz. Pro
testował przeciwko nazywaniu pojedynczej obserwacji „anegdotą”, doda
jąc z szelmowskim uśmiechem: „jak dla mnie, anegdota oznacza tyle co
cudza obserwacja”. Jeśli widziałeś coś na własne oczy, śledziłeś dynamikę
całego zdarzenia od początku, zwykle nie ma wątpliwości, jak je zinter
pretować. Inni mogą być jednak sceptyczni i trzeba ich przekonywać.
To bardzo ważne, ponieważ najbardziej uderzające przypadki empa
tycznego przyjmowania perspektywy innych, zarówno u ludzi, jak i u in
nych zwierząt, to pojedyncze wydarzenia. Pewnego dnia incydent taki miał
miejsce, gdy podziwiałem lilie wodne w wielkim stawie w Balboa Park
w San Diego. Jeziorko nie było niczym zabezpieczone, a wzdłuż niego
prowadziła ścieżka, po której chodziło wielu ludzi. Małe dziecko, mniej
więcej trzyletnie, przemknęło między spacerującymi i wpadło prosto do
wody. Byłem zaskoczony, jak szybko skryło się pod nią: w pewnym mo
mencie usłyszeliśmy plusk, a chwilę później już go nie było. Zanim kto
kolwiek zdążył zareagować, do wody wskoczyła za nim matka i wkrótce
trzymała już swojego synka w ramionach. Musiała biec za nim, wiedząc,
co się święci, i bez żadnego wahania, w ubraniu, weszła za nim do stawu.
Gdyby tego nie zrobiła, kto wie, ile czasu by zajęło odnalezienie dziecka
w mulistej wodzie.
Przypadek ten ilustruje wyczulenie na sytuację innego na poziomie,
którego nie da się odtworzyć w warunkach laboratoryjnych. Możemy za
pytać ludzi, jak się zachowają w danych okolicznościach, albo przetesto
wać ich reakcje w umiarkowanie niepokojącej sytuacji, ale nikt nie spraw
dzi systematycznie, jak reaguje rodzic na tonące dziecko. Tego typu sytu
acje, które w zasadzie nie poddają się testom, reprezentują jednocześnie
najbardziej interesującą formę altruizmu, która przy tym bezpośrednio
wpływa na szanse przeżycia. To samo dotyczy zwierząt: możemy badać,
jak reagują na ukryte przedmioty albo jak odbierają wołania cierpiących
towarzyszy, ale kto zgodzi się przeprowadzić eksperyment, w którym ko
lega albo krewny zostaje podduszony przez zaciągniętą wokół szyi linę?
Na pewno nie zrobimy tego ani ja, ani większość innych naukowców.
Musimy więc polegać na pojedynczych opisach reakcji małp na tego typu
wypadki.
W przypadku ludzi takie anegdoty ukazują się w gazetach. Przykłado
wo, nowojorczycy, którzy 11 września 2011 roku uciekli z zapadających
się wież World Trade Center, opisywali dzielnych strażaków wchodzących
do budynków i niosących sprzęt do ratowania życia. Zwykli ludzie wybie
gali, a strażacy wbiegali. Ci pierwsi panikowali, a ci drudzy działali
z wielką pewnością siebie, zarządzając ewakuacją, zapewniając równe
tempo opuszczania budynków, samemu wchodząc do środka i czasem
przypłacając to życiem.
Albo weźmy przypadek sierżanta Tommy’ego Riemana, który znalazł
się pod ostrzałem w 2003 roku w trakcie misji wojskowej w Iraku. Osła
niając swojego towarzysza, strzelał w kierunku napastników. Odniósł kilka
ran od kul i odłamków, jednak odmówił przyjęcia pomocy medycznej, do
póki z miejsca zasadzki nie ewakuowano innych rannych. Każdy kataklizm
ma swoich bohaterów, wbiegających do płonących budynków i wskakują
cych do lodowatej rzeki, by ocalić kompletnie obcego człowieka. W trak
cie niemieckiej okupacji wielu ludzi narażało swoje życie, ukrywając Ży
dów, jak rodzinę Anne Frank w Amsterdamie, a w czasach głodu farmerzy
często dzielili się jedzeniem z głodnymi mieszkańcami miast. Podczas
trzęsienia ziemi w środkowych Chinach w 2008 roku media opisały nawet
„Matkę Numer Jeden” – policjantkę, która karmiła piersią osierocone
dzieci w zniszczonym po kataklizmie mieście. Jiang Xiaojuan, sama bę
dąca wówczas matką małego dziecka, uznała, że ma dość mleka, aby się
nim podzielić[32].
Nic z tego nie miałoby miejsca, gdyby nie nasza zdolność do empatii.
Istnieje tyle opowieści o ludzkim poświęceniu, że zachowanie to słusznie
uznajemy za charakterystyczne dla naszego gatunku i chętnie zauważamy
je u swoich przodów. Gdy na Kaukazie znaleziono niedawno czaszkę ho
minida kompletnie pozbawionego zębów, naukowcy uznali, że osobnik ten
nie byłby w stanie przetrwać, gdyby nie zapewniano mu opieki i żywności.
Stwierdzili, że nasi przodkowie, choć żyli niemal dwa miliony lat temu,
musieli być bardzo podobni do ludzi współczesnych, skoro praktykowali
akty współczucia[33].
To jednak opiera się na założeniu, że współczucie ograniczone jest do
naszej linii ewolucyjnej. Tymczasem niektóre zwierzęta również karmią
osobniki mające problem z samodzielnym zdobyciem pożywienia. Przy
kładowo, w Parku Narodowym Gombe w Tanzanii stara, schorowana sa
mica, nazwana przez obserwatorów Madame Bee, miała problem ze wspi
naniem się na drzewa owocowe i czasem musiała polegać na pomocy
swoich córek:
Zerknęła na swoje córki, a następnie położyła się na ziemi i oglądała, jak szukają
dojrzałych owoców. Po mniej więcej dziesięciu minutach Little Bee zeszła na dół.
Jeden owoc trzymała zębami za ogonek, a drugi w dłoni. Gdy dotknęła ziemi,
Madame Bee wydała kilka delikatnych chrząknięć. Little Bee podeszła, również
chrząkając, i położyła trzymany w ręku owoc obok matki. Następnie siadła obok
i dwie samice zaczęły wspólnie zajadać[34].
Jest tak wiele dowodów na altruizm u człekokształtnych, że przytoczę
tylko kilka przykładów, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości[35]. W pewnych
przypadkach małpy troszczą się o krewnych, jednak są też sytuacje, gdy
troska wymierzona jest w osobniki niespokrewnione. W naszym ośrodku
badawczym mieszka stara samica Peonia, która spędza dnie z innymi
szympansami na dużym wybiegu na świeżym powietrzu. Gdy ma gorszy
dzień, dopada ją zapalenie stawów i ma duże trudności z chodzeniem
i wspinaniem się. Inne samice pomagają jej jednak. Przykładowo, bywa
tak, że Peonia z głośnym sapaniem podchodzi pod strukturę do wspinania
się, na której siedzi grupa iskających się zwierząt. Niespokrewniona
młodsza samica staje za nią, kładzie obie ręce na jej sporym tyłku
i z wielkim wysiłkiem napiera, aż Peonia w końcu daje radę dołączyć do
reszty.
Obserwowaliśmy też przypadki, gdy Peonia wstaje i powoli rusza
w kierunku dość odległego kranika z wodą. Młodsze samice czasem wy
przedzają ją, nabierają nieco wody, po czym wracają do Peonii i częstują
ją. Z początku nie wiedzieliśmy, co się dzieje, ponieważ widzieliśmy tylko,
jak jedna samica zbliża swój pysk do pyska Peonii, jednak po pewnym
czasie ich zachowanie stało się jasne: starsza szympansica szeroko otwie
rała usta, a młodsza samica wypluwała do nich wąski strumień wody.
ChimpHaven to organizacja zajmująca się przesiedlaniem szympansów,
które spędziły lata w warunkach laboratoryjnych, na duże zalesione wyspy.
Trafia tam wiele zwierząt, które nigdy nie miały kontaktu z trawą, krze
wami, drzewami. Jedna taka samica, Sheila, wytworzyła więź z niespo
krewnioną młodszą szympansicą, Sarą, która miała doświadczenie z drze
wami i nie bała się na nie wspinać. Zanim Sheila nauczyła się tego same
go, obserwując swoją przyjaciółkę, Sara od czasu do czasu urywała liścia
stą gałąź i zanosiła Sheili do skubania.
Sara uratowała też kiedyś Sheilę przed atakiem węża. Sara zobaczyła go
jako pierwsza i głośno zaszczekała ostrzegawczo, na co Sheila podeszła,
aby zobaczyć, co się dzieje. Sara chwyciła ją za rękę, stanowczo odpycha
jąc do tyłu, po czym dźgała węża kijkiem, przysuwając się do niego
i równocześnie odsuwając Sheilę coraz dalej. Później obserwatorzy
stwierdzili, że wąż był jadowity[36].
Można by uznać, że żadnego z tych zachowań nie da się porównać
z wbieganiem do płonącego budynku: nie są aż tak ryzykowne i kosztow
ne. Byłem kiedyś na wykładzie pewnego znanego psychologa, który tłu
maczył słuchaczom, że choć altruizm można zaobserwować u zwierząt, to
zawsze stawiają one przeżycie własne ponad innych osobników. „Małpa
nigdy nie wskoczy do jeziora, aby uratować inną”, orzekł z wielką pew
nością siebie. Gdy tylko wypowiedział te słowa, zacząłem szperać w pa
mięci w poszukiwaniu kontrprzykładu – byłem pewien, że słyszałem
o czymś odpowiednim. Małpy i woda to niebezpieczne połączenie, znacz
nie bardziej niż ludzie i woda, ponieważ małpy nie umieją pływać. Szym
pansy potrafią spanikować i utonąć w wodzie po kolana. Czasem udaje im
się przemóc ten strach, ale każde wejście małpy do wody to akt wielkiej
odwagi.
W ogrodach zoologicznych małpy bywają trzymane na wyspach oto
czonych wypełnionymi wodą fosami. Znane są przypadki osobników, które
ruszyły na ratunek tonącym towarzyszom, czasem ze śmiertelnym skut
kiem dla obu stron. Jeden samiec stracił życie, gdy wszedł do wody, aby
wyciągnąć dziecko upuszczone przez niezręczną matkę. W innym zoo
młody szympans zahaczył o drut pod napięciem i spanikował, zeskakując
ze swojej matki do wody, po czym oboje utonęli, gdy matka wskoczyła za
nim, by go uratować. Gdy Washoe, pierwsza szympansica uczona języka,
usłyszała krzyk innej samicy i głośny plusk, przeskoczyła przez dwa
ogrodzenia pod napięciem, aby uratować szaleńczo miotającą się ofiarę.
Washoe weszła na śliskie błoto otaczające fosę, chwyciła szympansicę za
rękę i wyciągnęła ją na brzeg[37].
Lęku przed wodą nie da się oczywiście przemóc, jeśli nie towarzyszy
temu potężna motywacja. Tłumaczenia odwołujące się do mentalnych
kalkulacji („Jeśli pomogę jej teraz, ona pomoże mi w przyszłości”) nic nie
wyjaśniają: kto zaryzykowałby życie dla tak niepewnego hazardu? Tylko
bezpośrednio przeżywane emocje są w stanie sprawić, że zarzuca się
wszelką ostrożność[38]. Podobny heroizm to dość częste zjawisko w życiu
społecznym szympansów. Przykładowo, gdy samica reaguje na krzyki
swojej towarzyszki i broni jej przed dominującym samcem, naraża się dla
kogoś innego. W warunkach naturalnych obserwuje się jeszcze bardziej
ryzykowne zachowania, jak na przykład wtedy, gdy szympansy zbiegają
się, słysząc, jak jeden z nich jest atakowany przez lamparta. W gęstym le
sie nie zawsze widać, co się dzieje, jednak wrzaski mają różną intensyw
ność, a małpy umiejętnie rozpoznają skrajną panikę w głosie ofiary. Las
natychmiast wypełnia się agresywnymi wołaniami i szczekaniem ze strony
wszystkich okolicznych szympansów, które szybko zbiegają się w miejscu
ataku, otaczając lamparta, a ten często decyduje się uciec przed takim tłu
mem napastników[39].
Poświęcenie dla innych, emocjonalne wyczulenie na ich sytuację i zro
zumienie, jaka pomoc będzie skuteczna, to połączenie tak charaktery
styczne dla naszego gatunku, że właśnie je określamy jako ludzkie zacho
wanie. Jestem przekonany, że nasz gatunek jest wyjątkowy ze względu na
to, w jakim stopniu wchodzimy w skórę innych osób. Znacznie lepiej od
innych zwierząt rozumiemy, jak czują się inni i czego mogą potrzebować.
Nasz gatunek nie jest jednak pierwszym ani jedynym, u którego występuje
pomoc oparta na wglądzie w sytuację. Na poziomie zachowania różnica
pomiędzy wskakującymi do wody człowiekiem i małpą nie jest specjalnie
duża. Na poziomie motywacji też nie może być więc zbyt wielka.
Czerwony Kapturek
Jakże nierozsądnie ze strony Czerwonego Kapturka było myśleć, że
w łóżku leży babcia. Każde dziecko wie przecież, że siedział w nim zły
wilk!
Czy każde dziecko rozumie jednak, że Czerwony Kapturek się nie bał?
Wydawałoby się oczywiste, że gdyby dziewczynka wiedziała to, co wiemy
my, powinna być bardzo przestraszona. Ponieważ jednak nie wiedziała, kto
naprawdę chowa się pod kołdrą, nie miała czym się przejmować. Prawi
dłowa odpowiedź na pytanie o stan jej umysłu brzmi więc: „nie bała się”.
Większość dzieci odpowiada jednak błędnie: nie potrafią powstrzymać się
przed projekcją własnego niepokoju na bohaterkę bajki.
Psychologowie uważają to za niepowodzenie: brak umiejętności przy
jęcia perspektywy drugiej osoby. Ja patrzę na to jednak inaczej. Dzieci
przyjmują punkt widzenia Czerwonego Kapturka na sposób odpowiedni
dla wysoce emocjonalnych sytuacji. Stawiają się na jego miejscu: wy
obrażają sobie, że stoją przed łóżkiem babci, trzymając koszyk, jednak
wciąż są wyposażone w swoją własną wiedzę. I oczywiście czują w tej
sytuacji przerażenie. Psychologowie mogą oczekiwać racjonalnej oceny
sytuacji, jednak dzieci mają trudność ze zdystansowaniem się wobec żar
łocznego drapieżnika. Dopiero w wieku siedmiu–ośmiu lat nabierają tego
typu dystansu – i chwalimy je za zrozumienie, że Czerwony Kapturek tak
naprawdę nie boi się, gdy podchodzi do łóżka – ale prawdziwą lekcją jest
tu przytłaczająca moc emocjonalnego utożsamiania się.
Dzieci nie pozostają neutralne, lecz kierują się ku empatii. To pierwotne
powiązanie emocjonalne automatycznie przejmuje stery, gdy ktokolwiek,
z kim czują bliskość, wpada w kłopoty. W równym stopniu dotyczy to do
rosłych. Horrory, podobnie jak straszne bajki dla dzieci, odwołują się wła
śnie do tej tendencji. Dostajemy cios poniżej pasa, identyfikując się z bo
haterami filmu całymi, że tak powiem, trzewiami znacznie bardziej niż
wtedy, gdy oglądamy film Ingmara Bergmana. Gdy postać, której kibicu
jemy, zbliża się do mordercy z siekierą ukrytego za zasłoną prysznicową,
nie analizujemy zbyt szczegółowo, co wie, a czego nie wie.
Zdolność dzieci do emocjonalnego wejścia w czyjąś skórę i odgadnięcia,
jak on się czuje, zbadano eksperymentalnie. Przykładowo, dziecko przy
gląda się dorosłemu, który otwiera pudełko z prezentem. Samo nie może
zajrzeć do środka, ale gdy osoba dorosła radośnie wykrzykuje „Ojej!”,
dziecko odgaduje, że w środku musi kryć się coś fajnego, jak cukierki. Je
śli zaś osoba ta wygląda na zawiedzioną i mówi „O nie!”, dziecko rozumie,
że jest tam coś niesmacznego, jak brokuł. Jego reakcja nie różni się tak
bardzo od tego, co robią małpy Menzla, które zauważają, że jedna z nich
wie o ukrytym pożywieniu albo o zagrożeniu.
Dzieci odczytują „serca” wcześniej niż „mózgi”. Już w bardzo młodym
wieku rozumieją, że inni ludzie mają oczekiwania i potrzeby i że nie
wszyscy muszą chcieć albo potrzebować tego samego. Wiedzą na przy
kład, że dziecko szukające swojego królika będzie szczęśliwe, gdy go uj
rzy, podczas gdy dziecko szukające psa nie zainteresuje się tym samym
królikiem[40].
Traktujemy tego typu umiejętności jako oczywiste, ale czy zauważyli
ście kiedyś, że nie wszyscy z nich korzystają? Mam tu na myśli dorosłych,
jak choćby dwa podstawowe, znane wszystkim „typy prezentowe”. Jedni
ludzie wkładają wiele wysiłku w to, aby sprezentować ci coś, co tobie się
spodoba. Wiedząc, że uwielbiam operę albo bawi mnie akurat domowy
wypiek chleba, kupują mi bilet na najnowszy występ Anny Netrebko albo
najlepszą mąkę żytnią w całym mieście. Zawsze mam w takich sytuacjach
poczucie, że ilość wydanych pieniędzy jest drugorzędna wobec tego, że
osoba taka ewidentnie miała ochotę sprawić mi przyjemność. Drugi typ to
osoby, które dają nam to, co sami lubią. Nie zauważyli najwyraźniej, że
w moim domu nie ma nic niebieskiego, ale ponieważ kochają ten kolor,
spływa na nas zaszczyt wyciągnięcia z pudełka kosztownego niebieskiego
wazonu. Ludzie niebędący w stanie wykroczyć poza swoje własne prefe
rencje ignorują miliony lat ewolucji, które pchały nasz gatunek ku coraz to
lepszym zdolnościom przyjmowania perspektywy innych.
Każdego dnia ludzie na całym świecie są gotowi, by polepszyć życie
innym, w tym również kompletnie obcym, o ile nie sprawia im to zbyt
dużo kłopotu. Ściśle rzecz biorąc, nie jest to altruizm, dopóki dana czyn
ność nie wymaga jakiegoś wysiłku. Tutaj mówię tymczasem o przypad
kach, w których nic nie tracimy. Dobrą ilustracją jest to, co przydarzyło się
mnie i mojej żonie na pieszej wyprawie w Kanadzie. Miało to miejsce
dawno temu, kiedy pierwszy raz byliśmy w Ameryce Północnej, gdzie
każdy dystans okazał się dziesięciokrotnie większy, niż byliśmy to sobie
w stanie wyobrazić. Próbowaliśmy wydostać się z wiodącej wzdłuż jeziora
ścieżki, na której gigantyczne komary pożerały nas żywcem, i postanowi
liśmy pójść w kierunku najbliższego miasta. Szliśmy i szliśmy niekończącą
się drogą, a słońce przypiekało nas niemiłosiernie. Wielkie kombi z kana
dyjską rodziną w środku zatrzymało się obok nas, a kierowca nonszalanc
ko wychylił się i zapytał: „Może was podwieźć?”. Kiedy powiedział nam,
jak daleko jest do miasta, zgodziliśmy się ze sporym entuzjazmem. Do
dzisiaj czuję wdzięczność.
To tzw. altruizm o niskich kosztach – jedna osoba nie poświęca się
przesadnie dla drugiej, jednak i tak w dużym stopniu jej pomaga. Robimy
to bardzo często. Kiedy komuś na lotnisku spadnie karta pokładowa
i zwracam mu na to uwagę, kosztuje mnie to niewiele, ale człowiekowi
temu oszczędza sporego zmartwienia. Zwyczajowo przytrzymujemy też
drzwi dla kogoś, kto idzie za nami, przesuwamy się na ławce, gdy ktoś
chce się dosiąść, powstrzymujemy nieznajome dziecko przed wtargnięciem
na ulicę i pomagamy starszej osobie podnieść ciężki bagaż. Ludzie świet
nie sobie radzą z tego typu pomocą, oczywiście jeśli warunki są w miarę
dogodne – zachowania takie znikają, gdy Titanic zaczyna nabierać wody.
W ciężkich warunkach koszt uprzejmości rośnie.
Ciepło na sercu
Być może nastał już czas, by porzucić ideę, że osobniki stojące wobec ko
goś w potrzebie decydują o tym, czy pomóc, czy nie, wykonując na miej
scu rachunek zysków i strat. Te obliczenia zostały dla nich wykonane przez
dobór naturalny. Ważąc konsekwencje różnego typu zachowań, wyposażył
on naczelne w empatię, dzięki czemu w odpowiednich okolicznościach
pomagają innym. Fakt, że empatię najłatwiej jest wywołać, gdy pomocy
potrzebuje ktoś znajomy, zapewnia, że jej beneficjentami będą głównie
osoby bliskie pomagającemu. Od czasu do czasu pomoc może zostać za
oferowana komuś spoza wewnętrznego kręgu, jak wtedy, gdy małpy po
magają kaczątkom albo ludziom, jednak psychologia naczelnych została
zasadniczo zaprojektowana tak, aby troszczyły się one o dobro rodziny,
przyjaciół i partnerów, z którymi współpracują.
Jeśli ludziom biorącym udział w eksperymencie powie się, że będą
mieli do czynienia z przyjazną osobą, reagują zupełnie inaczej niż wtedy,
gdy im się powie, że osoba ta może być nastawiona wrogo. Ludzie wyka
zują empatię wobec partnerów w sytuacji współpracy, ale „antyempatię”,
gdy mają do czynienia z potencjalnym konkurentem. W tym drugim przy
padku wykazują przeciwieństwo empatii. Zamiast uśmiechać się, kiedy
uśmiecha się ten drugi, robią grymas, jak gdyby jego radość im przeszka
dzała. Gdy zaś ten drugi wygląda, jakby coś go trapiło, uśmiechają się, jak
gdyby jego ból ich cieszył. W pewnym badaniu tak opisano reakcję ludzi
na wrogiego eksperymentatora: „Jego euforia wywoływała dysforię, a jego
dysforia wywoływała euforię”[46].
Ludzka empatia może więc przekształcić się w coś zgoła paskudnego,
gdy dobro tego drugiego nie leży w naszym interesie. Nasze reakcje wcale
nie są bezkrytyczne – jest więc dokładnie tak, jak się tego powinniśmy
spodziewać, biorąc pod uwagę, że nasza psychologia została ewolucyjnie
ukształtowana w kierunku skłonności do współpracy wewnątrzgrupowej.
Jesteśmy tendencyjni: skłaniamy się ku tym, z którymi mamy, lub spo
dziewamy się mieć, pozytywne relacje – jest to nieświadoma skłonność
unieważniająca kalkulacje, których często doszukujemy się w aktach po
mocy. Nie znaczy to oczywiście, że nie jesteśmy zdolni do obliczania na
zimno – czasem pomagamy innym wyłącznie ze względu na spodziewane
korzyści, jak choćby w relacjach biznesowych – w większości przypadków
jednak altruizm ludzki, jak i wszystkich naczelnych, napędzany jest przez
emocje.
Co sprawia, że gdy po drugiej stronie globu uderza tsunami, wysyłamy
tam pieniądze, jedzenie i ubrania? Prosty nagłówek „Tsunami w Tajlandii –
tysiące zabitych” to za mało. Nie, zareagujemy dopiero na obrazy mar
twych ludzi, osieroconych dzieci albo na wywiady z zalanymi łzami ofia
rami, które nie odnalazły swoich bliskich. Nasza dobroczynność płynie
z utożsamienia emocjonalnego, a nie z racjonalnego wyboru. Dlaczego
Szwecja, przykładowo, zaoferowała wówczas tyle pomocy, znacznie wię
cej niż inne kraje? Ponad pięciuset szwedzkich turystów straciło życie
podczas tsunami w 2004 roku, co wywołało u Szwedów wielką solidarność
z ofiarami tsunami w Azji Południowo-Wschodniej.
Czy to jednak jest altruizm? Jeżeli pomagamy ze względu na to, co
czujemy albo w jaki sposób łączymy się z ofiarą, to czy nie sprowadza się
to do pomagania samemu sobie? Jeśli czujemy „ciepło na sercu”, coś mi
łego, gdy ulżymy komuś w cierpieniu, to czy nasza pomoc nie staje się sa
molubna? Problem polega na tym, że jeśli określimy to jako „samolubne”,
to wszystko staje się samolubne, a samo słowo traci znaczenie. Prawdziwie
samolubny osobnik nie miałby żadnego problemu z opuszczeniem kogoś
w potrzebie. Ktoś tonie? Niech tonie. Ktoś płacze? Niech płacze. Spadła ci
karta pokładowa? Odwracam wzrok. Dopiero to określiłbym jako reakcję
samolubną, czyli zupełne przeciwieństwo empatycznego zaangażowania.
Empatia związuje nas z sytuacją kogoś drugiego. Tak, przyjemnie jest nam,
gdy pomagamy innym, ponieważ jednak przyjemność ta dociera do nas za
pośrednictwem innego, i tylko za pośrednictwem innego, jest w pełni zo
rientowana na innego.
Równocześnie nie ma dobrej odpowiedzi na odwieczne pytanie o to, jak
altruizm jest altruistyczny, jeśli neurony lustrzane zacierają rozróżnienie: ja
i inny, a empatia zaciera różnice między ludźmi. Skoro część innego siedzi
we mnie, jeśli czuję z nim jedność, to polepszenie jego sytuacji automa
tycznie znajduje odzwierciedlenie we mnie. Jesteśmy z góry zaprogramo
wani tak, aby poruszało nas dobro innych[47]. Nie musi być to ograniczone
do nas. Trudno jest zrozumieć, dlaczego małpa miałaby systematycznie
wybierać zachowanie prosocjalne kosztem samolubnego, gdyby w tym
pierwszym nie kryło się coś zasadniczo satysfakcjonującego.
Być może również i małpy czują się dobrze, gdy czynią dobrze?
Rozdział 5
Słoń w pokoju
Ontogeneza i filogeneza
Dwa młode, wysokie samce w Elephant Conservation Center stają po
dwóch stronach długiej, ciężkiej kłody, po czym bez trudu podnoszą ją
ciosami, przytrzymując dodatkowo od góry trąbami, aby się nie stoczyła.
Następnie idą przed siebie w doskonałej harmonii, a dwóch kornaków sie
dzi na ich grzbietach, rozmawiając ze sobą, śmiejąc się i patrząc na boki,
tak więc z pewnością nie sterują każdym ruchem zwierząt. Oczywiście
słonie te musiały być wcześniej szkolone, jednak nie każde zwierzę można
nauczyć tak dobrej koordynacji. Da się wytresować delfiny, tak aby ska
kały synchronicznie, ponieważ robią to spontanicznie na wolności, podob
nie jak dzikie konie potrafią biec równo obok siebie. Możliwe jest więc
wytresowanie słoni, tak aby przeniosły wspólnie kłodę z miejsca na miej
sce, idąc w jednym rytmie, a następnie odłożyły ją na stos tak ostrożnie, że
nie wydaje ona żadnego dźwięku, ponieważ zwierzęta te są naturalnie
bardzo dobrze ze sobą skoordynowane. Dzikie słonie oczywiście nie noszą
wspólnie ściętych drzew, jednak zdarza im się choćby wspólnie podtrzy
mywać rannego towarzysza albo młode potrzebujące pomocy.
W Elephant Nature Park obserwowałem też inny rodzaj współpracy, gdy
ślepa słonica spacerowała ze swoją przyjaciółką. Te dwie samice były nie
spokrewnione, jednak pozostawały nierozłączne i chodziły razem bok
w bok. Ślepa słonica była wyraźnie zależna od tej drugiej, ta zaś wydawała
się to rozumieć. Gdy tylko oddalała się, obie wydawały głębokie pomruki,
czasem nawet trąbiły, sygnalizując swoje położenie. Ten hałaśliwy spek
takl trwał, dopóki zwierzęta ponownie się nie zetknęły, czemu towarzy
szyło ekspresyjne powitanie z wachlowaniem uszami, wzajemnym doty
kaniem się i wąchaniem.
Wszyscy wydają się zakładać, że zwierzęta te są wysoce inteligentne,
ale w rzeczywistości mało jest na to oficjalnych dowodów. Tego typu eks
perymenty, dzięki którym dowiadujemy się, co są w stanie zrozumieć
małpy, nie są przeprowadzane z udziałem słoni po prostu dlatego, że z tymi
zwierzętami bardzo trudno się pracuje. Który uniwersytet zgodzi się na
ustanowienie ośrodka badań nad słoniami? Jeśli ktoś ma ochotę prowadzić
doświadczenia, musi albo wybrać się do któregoś z krajów, gdzie od lat
pracuje się z tymi zwierzętami, jak Indie czy Tajlandia, albo nawiązać
współpracę z ogrodem zoologicznym. Josh, zanim wyjechał do Tajlandii,
pracował w Bronx Zoo w Nowym Jorku, gdzie przeprowadził pierwsze
z naszych doświadczeń z wielkim lustrem.
Wierzcie lub nie, ale eksperyment ten wyrósł z naszego zainteresowania
empatią. Zaawansowana empatia jest nie do pomyślenia, jeśli brakuje po
czucia „ja”, co ma właśnie sprawdzać test lustra. Słonie są prawdopodob
nie najbardziej empatycznymi ze wszystkich zwierząt, byliśmy więc cie
kawi, czy mają dość silne poczucie tożsamości, aby rozpoznać swoje od
bicie. Dekady temu istnienie tej zdolności przewidział Gordon Gallup,
psycholog, który jako pierwszy wykazał, że małpy człekokształtne (ale nie
małpy „niższe”) rozpoznają się w lustrze[3].
Gdy podchodzę do moich kapucynek, mając na nosie okulary słoneczne,
niektóre zaczynają mi grozić, jak gdyby mnie nie rozpoznawały, choć po
chwili zwycięża ciekawość. Nigdy natomiast nie skorzystają ze swojego
odbicia w okularach, aby przyjrzeć się swojemu ciału. Po prostu nie „ła
pią”, na co patrzą. Zupełnie inaczej jest z małpami człekokształtnymi,
które gdy tylko zobaczą moje okulary, zaczynają robić dziwne grymasy,
wpatrując się w swoje odbicie. Nigdy nie mylą mnie z kimś innym (mógł
bym zupełnie dosłownie pojawić się w damskich ciuchach i wciąż wie
działyby, z kim mają do czynienia[4]), lecz niecierpliwie kręcą głowami,
dopóki nie zdejmę okularów i nie przysunę w ich stronę, aby mogły one
posłużyć jako małe lusterka. Samice odwracają się, aby obejrzeć swoje
pośladki – to ważna część ich ciała, której jednak nigdy nie mają okazji
obejrzeć – albo otwierają usta, aby zbadać je od środka, i dłubią w zębach.
Ktokolwiek widział kiedyś małpę w takiej sytuacji, zdaje sobie sprawę, że
zwierzęta te nie otwierają ust i nie odwracają się przypadkowo: oczami
śledzą każdy swój ruch w lustrze.
Każde zwierzę o dużym mózgu z dobrze rozwiniętą empatią powinno
być w stanie zrobić to samo, twierdził Gallup. Po co jednak mieszać w to
empatię? Co lustra mówią nam o umiejętnościach społecznych? Występuje
tu interesująca analogia do rozwoju dziecka. Niemowlęta ludzkie nie od
razu rozpoznają się w lustrze. Jeszcze roczne dziecko jest równie zagubio
ne jak wiele zwierząt, gdy pokazuje się mu „drugie dziecko” w lustrze –
uśmiecha się do niego, klepiąc, a nawet całując odbicie. Test polegający na
starciu kolorowej plamki ze swojego czoła, gdy ujrzy się ją w lustrze –
tzw. test różu (rouge test) – dzieci ludzkie zdają mniej więcej w wieku
dwóch lat. Ponieważ o istnieniu plamki nie wiedzą wcześniej, możemy być
pewni, że gdy dotykają swojego czoła, łączą odbicie lustrzane ze sobą.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy dzieci zdają test różu, stają się
też wyczulone na to, jak postrzegają je inni, wykazują zażenowanie, czę
ściej używają zaimków osobowych („To moje!” albo „Spójrz na mnie!”),
a także zaczynają bawić się w odgrywanie scenariuszy życia codziennego
przy użyciu zabawek czy lalek. Te kroki rozwojowe są ze sobą powiązane.
Dzieci, które zdały test różu, używają słów „ja” i „mój” oraz bawią się
w odgrywanie scenariuszy częściej niż te, które testu tego nie zdały.
Ludzkie niemowlęta nie rozpoznają się w lustrze, dopóki nie osiągną wieku około
18–24 miesięcy
Płetwiaści idioci
Nikt się raczej nie oburzy, gdy gwiazdę popu określi się jako „pustaka”,
a niepopularnego amerykańskiego prezydenta jako „szympansa” – chociaż
prymatolog pewnie skrzywi się na to drugie porównanie. Kiedy jednak
w 2006 roku nagłówki gazet obwieszczały, że delfiny to „tępaki” i „płe
twiaści idioci”[1*], byłem zszokowany. Czym sobie na to zasłużyły zwie
rzęta tak popularne, że w internecie pełno jest stron na temat ich inteligen
cji?
Nie znaczy to, że trzeba wierzyć we wszystko, co piszą w internecie.
Przykładowo, ich „uśmiech” to oszustwo (delfiny nie mają mięśni twarzy,
które mogłyby odpowiadać za prawdziwą mimikę), a z prób rozmawiania
z nimi po „delfiniemu” dowiedzieliśmy się najwyżej tyle, że samotne
samce są żywo zainteresowane badaczkami płci żeńskiej.
To jednak lekka przesada określić delfiny jako „tępaki”. Tak jednak
stwierdził Paul Manger, południowoafrykański neuroanatom, który orzekł,
że za względnie duży rozmiar mózgów delfinów odpowiadają głównie
tłuste komórki glejowe. Glej produkuje ciepło, co pozwala neuronom pra
widłowo funkcjonować w zimnym oceanie. Manger nie mógł oprzeć się
pokusie dodania, że inteligencja delfinów i innych waleni (takich jak wie
loryby i morświny) jest bardzo przeceniana. Swój wywód okrasił małymi
naukowymi perełkami, jak choćby tą, że delfiny są zbyt głupie, by prze
skoczyć nawet przez niewysoką barierę (gdy zostaną schwytane w sieć na
tuńczyki), podczas gdy inne zwierzęta są to w stanie zrobić. Nawet złote
rybki wyskakują z akwariów, stwierdził[10].
Pomińmy już kwestie techniczne – jak choćby to, że komórki glejowe
przyczyniają się do liczby połączeń w mózgu, a również ludzie mają ich
więcej niż neuronów. Ciekawsza była uwaga Mangera na temat złotej ryb
ki – typowa strategia stosowana przez niektórych, gdy chcą pomniejszyć
inteligencję jakiegoś zwierzęcia, polegająca na „wykazaniu” niezwykłych
dokonań kognitywnych u jakiegoś gatunku o małym mózgu: skoro potrafi
to gołąb albo szczur, albo nawet robi to lepiej, to na pewno nie może to być
coś szczególnego. Aby więc podważyć świadectwa posiadania zdolności
językowych przez małpy człekokształtne, trenuje się gołębie, aby prowa
dziły ze sobą „rozmowy” polegające na uderzaniu w przycisk, co przesyła
informację drugiemu gołębiowi, na co ten drugi wciska klawisz oznacza
jący „Dziękuję!”. Zwierzęta te uwarunkowano również, aby czyściły się
przed lustrem, co miałoby dowieść, że są „samoświadome”[11].
Oczywiście gołębie da się wytresować. Czy jednak naprawdę zachowują
się tak samo jak Presley, delfin z New York Aquarium, który – bez żad
nych nagród i bez wcześniejszego treningu – po naznaczeniu go farbą po
płynął z wielką prędkością na drugi koniec akwarium, gdzie zamontowane
było lustro? Następnie obracał się w kółko, próbując obejrzeć plamkę, zu
pełnie jak my to robimy w przebieralni.
Test lustra dla delfinów przygotowały Diana Reiss i Lori Marino. Ich
wersja testu różu była tak naprawdę bardziej rygorystyczna niż te, które
przeprowadzano z udziałem dzieci i małp, ponieważ posłużono się dodat
kowo „udawanymi” śladami. Dwóm delfinom, które nigdy nie żyły na
wolności, naniesiono najpierw niewidoczny znak, posługując się wodą,
a nie farbą, zanim przeprowadzono próby z rzeczywistymi oznaczeniami.
W przypadku testu różu kluczowe jest, aby oznaczyć takie miejsce na ciele
(jak na przykład obszar tuż nad oczami), którego nie da się obejrzeć bez
lustra. Jedynym sposobem, aby przekonać się, że zostało się oznaczonym,
jest wtedy ujrzenie się w lustrze i powiązanie odbicia z własnym ciałem.
Delfiny spędzały znacznie więcej czasu przy lustrze, przyglądając się
swojemu odbiciu, gdy otrzymały widoczny znak, niż wtedy, gdy oznacza
nie było udawane. Wydawały się dostrzegać, że znak widoczny w lustrze
znajduje się na ich własnym ciele. Ponieważ prawie nie zwracały uwagi na
znaki u innych delfinów, nie jest to ogólne świadectwo fascynacji plamka
mi. Szczególnie interesowały ich ślady na ich własnym ciele. Krytycy na
rzekali potem, że delfiny w tym badaniu nie dotykały oznaczonego miejsca
i nie próbowały zetrzeć znaku, jak robią tu ludzie i małpy człekokształtne,
ale nie jestem pewien, czy powinniśmy mieć to za złe zwierzęciu, które nie
jest do tego zdolne ze względów anatomicznych. Dopóki nie zostanie
opracowany lepszy test, bezpiecznie jest uznać, że delfiny należą do ko
gnitywnej elity zwierząt rozpoznających się w lustrze.
Delfiny mają duże mózgi (tak naprawdę większe niż ludzie) i wykazują
wszelkie świadectwa wysokiej inteligencji[12]. Każdy osobnik generuje
swój unikatowy gwizd, na podstawie którego inni go rozpoznają. Istnieją
nawet dowody, że za pomocą tych dźwięków wołają się nawzajem, jak
gdyby „po imieniu”. Nawiązują więzi na całe życie, godzą się po walkach
za pomocą seksualnego głaskania (trochę jak bonobo), a samce tworzą
koalicje służące walce o władzę. Okrążają ławice śledzi, aż te zbijają się
w ciasną kulę, dodatkowo utrzymując je w miejscu wydychanymi bąbel
kami powietrza, po czym wybierają z niej ryby, jakby zrywały owoce
z drzewa.
Znane są przypadki, gdy delfiny w niewoli przechytrzały swoich opie
kunów. Pewna samica delfina, którą nagradzano za podawanie śmieci wy
łowionych ze zbiornika, zaczęła w pewnym momencie dostawać coraz
więcej ryb, dopóki nie wyszedł na jaw jej podstęp. Chowała duże przed
mioty, jak gazety i pudełka tekturowe, w głębokim zakątku akwarium, po
czym odrywała z nich małe kawałki, przynosząc je kolejno swojemu tre
nerowi[13].
W kontekście hipotezy współwyłaniania warto omówić też poziom al
truizmu u delfinów, zwłaszcza kwestię tego, czy potrafią przyjmować per
spektywę innych. Czy samoświadomość i przyjmowanie perspektywy idą
w parze i czy delfiny są zdolne do ukierunkowanego pomagania, jak ludzie
i małpy człekokształtne? Jeden z najstarszych raportów na ten temat w li
teraturze naukowej dotyczy zdarzenia z 30 października 1954 roku, które
miało miejsce u wybrzeży Florydy. W trakcie wyprawy mającej na celu
schwytanie okazów do publicznego akwarium zdetonowano pod wodą,
w pobliżu stada delfinów butlonosych, laskę dynamitu. Gdy pewien oszo
łomiony osobnik wypłynął na powierzchnię silnie przechylony, na pomoc
przypłynęły dwa delfiny: „Z każdej strony ofiary ustawiło się jedno zwie
rzę, po czym przyłożyły one swoje głowy tuż pod jego płetwami piersio
wymi, wypychając go ku powierzchni i najwyraźniej próbując ułatwić mu
oddychanie, podczas gdy ten pozostawał oszołomiony”. Oba delfiny-po
mocnicy były zanurzone w trakcie tej akcji, co oznaczało, że przez ten czas
same nie mogły oddychać. Całe stado trzymało się blisko (choć w zwy
kłych warunkach zwierzęta natychmiast rozproszyłyby się w pośpiechu tuż
po eksplozji), czekając, aż ich towarzysz się ocknie. Następnie wszystkie
delfiny pośpiesznie odpłynęły, wykonując potężne skoki nad wodę. Na
ukowcy opisujący to zdarzenie dodali: „Nie ulega dla nas wątpliwości, że
ta wspólna pomoc udzielona przedstawicielowi swojego gatunku była rze
czywista i celowa”[14].
Opowieści o pomocy i współpracy u morskich olbrzymów sięgają cza
sów starożytnych Greków. Wieloryby potrafią ustawić się pomiędzy łodzią
rybacką a zranionym towarzyszem albo ją wywrócić. Ich skłonność do
pomagania ofiarom jest w istocie tak przewidywalna, że wielorybnicy po
trafią ją wykorzystywać. Gdy tylko uda się zlokalizować stadko kaszalo
tów, wystarczy zranić jednego. Pozostałe zwierzęta gromadzą się wówczas
wokół statku, rozpryskując na niego wodę płetwami ogonowymi, albo
otaczają rannego towarzysza w formacji przypominającej kwiat, określanej
czasem jako „stokrotka” – harpunnicy mogą wtedy bez trudu je ustrzelić,
jeden po drugim. Tego typu metoda polowania, opierająca się tym, że
zwierzęta, na które polujemy, współczują przedstawicielom własnego ga
tunku, zadziałałaby w przypadku niewielu zwierząt[15].
Dwa delfiny podtrzymują trzeciego, umieszczając go między sobą. Ogłuszoną
ofiarę podtrzymują ponad powierzchnią, by mogła oddychać, podczas gdy ich
własne otwory oddechowe znajdują się pod wodą
Znanych jest wiele historii o ludziach, których przed atakiem rekina albo
przed utonięciem uratowały delfiny i wieloryby w taki sam sposób, w jaki
zwierzęta te pomagają sobie nawzajem. To właśnie pomoc członkom in
nego gatunku najbardziej mnie fascynuje – jak w przypadku małp poma
gających ptakom albo foki ratującej psa. To ostatnie zdarzenie miało miej
sce w rzece w angielskim mieście Middlesbrough, gdzie stary pies, który
z trudem unosił głowę nad wodę, został na oczach wielu ludzi delikatnie
wypchnięty na brzeg przez fokę. Jak opisywał to świadek naoczny: „Nagle
znikąd pojawiła się foka. Podpłynęła od tyłu i popchnęła go. Ten pies by
nie przeżył, gdyby nie ta foka”[16].
Skłonność do pomagania wyewoluowała oczywiście nie dlatego, że
przynosi korzyść członkom innego gatunku, ale skoro już istnieje, może
być swobodnie wykorzystywana również w takich przypadkach. Dotyczy
to także pomagania przez ludzi – chętnie ratujemy na przykład ssaki mor
skie, jak wtedy, gdy gniewni aktywiści ustawiają się między waleniami
a polującymi na nie rybakami (choć trudno sobie wyobrazić, by robili to
samo dla meduz) albo gdy wpychamy do wody wyrzucone na brzeg wie
loryby. Całe tłumy zbierają się czasem wokół takiego walenia, okładając
go wilgotnymi ręcznikami na czas odpływu i czekając, aż będzie się go
dało wepchnąć do oceanu. Wymaga to wielkiego wysiłku i jest świadec
twem wielkiego altruizmu naszego gatunku.
W jednym z bardziej spektakularnych przypadków wieloryb wydawał
się rozumieć wysiłek ludzi, co sugerowałoby zdolność do przyjmowania
perspektywy. Skorzystać z pomocy to jedno, być wdzięcznym – to już coś
zupełnie innego.
Pewnej zimnej niedzieli w grudniu 2005 roku poławiacze krabów na
kalifornijskim wybrzeżu zauważyli zaplątaną w nylonowe sznury samicę
humbaka. Zwierzę miało długość około 15 metrów. Ratowników zniechę
cała sama ilość lin, mniej więcej dwudziestu, zaplątanych wokół całego
ciała wieloryba, łącznie z pyskiem. Sznury wpijały się w warstwy tłuszczu,
pozostawiając głębokie nacięcia na skórze. Aby uwolnić wieloryba, trzeba
było zanurkować i przeciąć liny. Nurkom zajęło to mniej więcej godzinę.
Była to tytaniczna praca, obarczona sporym ryzykiem, biorąc pod uwagę
siłę wielorybiego ogona. Najbardziej niezwykłe było to, co wydarzyło się
już po uwolnieniu humbaka. Zamiast odpłynąć, samica przez pewien czas
została z ratownikami. Wielkie zwierzę zataczało wielkie kręgi, ostrożnie
podpływając do każdego nurka z osobna. Szturchało jednego pyskiem, po
czym ruszało ku następnemu, dopóki nie dotknęło każdego. James Moskito
tak opisał to doświadczenie:
Czułem się, jakby nam dziękowała – wiedziała, że jest wolna i że to my jej pomo
gliśmy. Zatrzymała się kilkadziesiąt centymetrów ode mnie, delikatnie popchnęła
mnie w jedną i drugą stronę i chwilę się pobawiła. Zachowywała się serdecznie,
jak pies, który cieszy się, że cię widzi. Ani przez chwilę nie czułem się zagrożony.
To było niesamowite, niewiarygodne doświadczenie[17].
Nigdy nie dowiemy się, co mówił ten wieloryb i czy naprawdę był
wdzięczny – co wymagałoby zrozumienia wysiłku, jaki ponieśli ludzie. Jak
wieloryby wpasowują się w hipotezę współwyłaniania? Niestety (a może
na szczęście) niektóre zwierzęta są po prostu zbyt duże, aby przeprowa
dzać na nich eksperymenty, nawet względnie proste, jak test lustra. Już
w przypadku słoni jego realizacja stanowi wyzwanie – a są to zwierzęta
mniejsze i lądowe.
Na szczęście jest Happy.
Jest Happy
Na stronie internetowej konferencji zatytułowanej „What Makes Us Hu
man?” („Co czyni nas ludźmi?”) zamieszczono nagrania, na których za
trzymani na amerykańskich ulicach przechodnie odpowiadali na tytułowe
pytanie. Typowe odpowiedzi to: „Być człowiekiem to troszczyć się o in
nych”, „Jesteśmy jedynym gatunkiem, który troszczy się o uczucia in
nych”[18]. Byli to oczywiście zwykli ludzie z ulicy, ale jakże często słyszę
to samo z ust kolegów naukowców! Michael Gazzaniga, jeden z najsłyn
niejszych współczesnych neuronaukowców, tak rozpoczyna swój esej na
temat ludzkiego mózgu:
Zawsze się uśmiecham, gdy Garrison Keillor mówi: „Trzymaj się zdrowo, spisuj
się dobrze i odezwij się do mnie czasem”. To tak proste uczucie, ale jednocześnie
mieści w sobie tak wiele złożoności życia ludzkiego. Inne małpy nie mają takich
uczuć. Zastanów się. Nasz gatunek lubi życzyć innym czegoś dobrego, a nie złego.
Nikt nigdy nie mówi: „Złego dnia” albo „Spisuj się źle”, a producenci telefonów
komórkowych przekonali się, że wszyscy ludzie chcą odzywać się do siebie na
wzajem, nawet gdy w ich życiu nic się nie dzieje[19].
Eleanor znaleźliśmy ze spuchniętą trąbą, którą wlokła po ziemi. Przez chwilę sta
ła, po czym powoli wykonała kilka drobnych kroków i upadła ciężko na ziemię.
Dwie minuty później Grace [stara słonica z innej grupy] podeszła szybkim kro
kiem, z podniesionym ogonem i gruczołem skroniowym obficie produkującym
wydzielinę. Ciosami postawiła Eleanor na nogi. Ta stała przez chwilę, trzęsąc się.
Grace popychaniem próbowała zachęcić ją do chodzenia, ale Eleanor ponownie
padła, w przeciwną stronę niż początkowo. Grace wydawała się bardzo zestreso
wana i głośno wokalizowała, stale próbując popchnąć i podnieść Eleanor ciosa
mi[21].
Wydaje się naprawdę przejęta tymi niespokojnymi wrzaskami. Zdaje się jednak
nie rozumieć, skąd to całe zamieszanie. Zachowuje się, jak gdyby zakładała, że
skoro ona potrafi przejść przez wodę, to każdy może przejść przez wodę. Nie jest
w stanie przyjąć perspektywy kogoś innego[27].
Żółty śnieg
Postęp w nauce często wynika z uwagi poświęconej wyjątkom od reguły.
Hipoteza współwyłaniania musi też mieć swoje wyjątki.
Małpy ogoniaste wykazują przebłyski zrozumienia, które w naszej wła
snej gałęzi drzewa ewolucyjnego naczelnych doprowadziło do wyłonienia
się zaawansowanej empatii. Przypadki takie są rzadkie – i dlatego traktu
jemy je jako wyjątki – jednak można w nich dojrzeć coś na kształt zrozu
mienia sytuacji. Przykładowo, właściciel udomowionej kapucynki opo
wiedział mi kiedyś, że jego małpka pewnego razu ugryzła gościa, gdy ten
próbował nakarmić ją z ręki winogronami. Było to niezbyt silne skubnięcie
– nie poleciała krew – jednak kobieta okazała ból i upuściła winogrona.
Kapucynka na to delikatnie przytuliła się do niej, obejmując jej szyję
obiema rękami. Zareagowała więc na jej ból, ignorując leżące na ziemi
winogrona. Wszyscy obecni uznali, że wyglądało to zupełnie jak ludzkie
pocieszanie. W naszej własnej kolonii kapucynek też mieliśmy do czynie
nia z podobnymi incydentami, jednak posługujemy się tak ścisłymi kryte
riami, gdy badamy zjawisko pocieszania u naczelnych, że nasze zwierzęta
nigdy ich nie spełniły[31].
Inne sugestywne zdarzenia z naszej kolonii kapucynek miały miejsce
w przypadku samic, które były w tak zaawansowanej ciąży, że nie chciały
schodzić na ziemię. Kapucynki czują się bezpieczniej na górze. Każdego
wieczoru kładziemy jednak na podłodze tacę z owocami i warzywami dla
całej grupy. Zdarza się, że bliscy przyjaciele i krewni ciężarnej napychają
pyski i ręce jedzeniem (czasem wtykając je też w podwinięty ogon), po
czym wspinają się na jej platformę i rozkładają przed nią pokarm, po czym
wszyscy razem radośnie zajadają.
Jeszcze inny przykład utkwił mi w pamięci już wiele dekad temu. To
fotografia wykonana przez Hansa Kummera, szanowanego szwajcarskiego
eksperta od pawianów płaszczowych. Przedstawia ona młodą małpę scho
dzącą w dół po plecach dorosłego, przyczepionego do skalistej ściany. To
warzyszy jej następujący podpis: „Po nieskutecznych próbach zejścia po
trudnym odcinku roczne zwierzę zaczęło wrzeszczeć. Jego matka w końcu
wróciła i zaoferowała mu swoje plecy jako dodatkowy stopień”. Czy nie
wymagało to od matki zrozumienia potrzeb swojego dziecka?[32]
Małpy czasem pomagają sobie we wspinaczce, jak ta samica pawiana swojemu
dziecku
Spośród drzew da się słyszeć hałas. Młody samiec wybija się z gałęzi i wskakuje
na drzewo [...]. Głośno woła, na co odpowiadają inne osobniki, niewidoczne dla
nas. Wskazuje – wyciągniętą prawą ręką, której dłoń jest zaciśnięta oprócz palca
wskazującego i serdecznego – w kierunku dwóch grup zakamuflowanych obser
watorów, którzy siedzą w podszyciu (30 metrów od siebie). W tym samym mo
mencie wydaje wrzask i obraca głowę w kierunku pozostałych członków grupy.
Następnie ponownie wskazuje i woła, dwukrotnie. Zbliżają się pozostali członko
wie grupy. Patrzą w stronę obserwatorów. Młody samiec dołącza do reszty[46].
Fair play
Spojrzał na swoje piękne dłonie, które nigdy nie zaznały dnia solidnej roboty,
przez lata służąc do głaskania posągów, antycznego srebra, skórzanych ksiąg
i elżbietańskich mebli. Cóż miałby – ze swoim wyrafinowaniem, skrupułami,
szlacheckością, które stanowiły esencję jego osobowości – cóż miałby zrobić po
śród tego oszalałego tłumu?[2]
Małpie pieniądze
W latach trzydziestych XX wieku naukowcy w Yerkes Primate Center po
stanowili wprowadzić małpy w cudowny świat pieniędzy. Wynagradzali je
żetonami do pokera, które można było później wrzucić do „szympanso
matu”, z którego wypadał pokarm. Szympansy musiały najpierw zrozu
mieć, że żetony to weksle, które można gromadzić i później na coś wy
mieniać. Gdy już się tego nauczyły, naukowcy wprowadzili dwa różne no
minały, na przykład żeton biały o wartości jednego winogrona i niebieski
o wartości dwóch. Szympansy szybko nauczyły się preferować te o wyż
szej wartości[48].
Nasze kapucynki również nauczyły się posługiwać żetonami i wymie
niać je na smakołyki. W jednym z badań Sarah zdołała nawet sprawić, że
uczyły się od siebie nawzajem. Jedna małpa handlowała dwoma rodzajami
żetonów, otrzymując kawałki słodkiej papryki za jeden i słodkie kółeczka
zbożowe Fruity Loops za drugi. Papryka jest dla kapucynek jedną z naj
mniej, a chrupki jedną z najbardziej atrakcyjnych przekąsek. Wystarczyło
przyglądanie się tej procedurze, aby siedząca obok druga małpa nauczyła
się preferowania żetonów, które mają większą wartość.
Kapucynka sięga przez otwór po jeden z dwóch odmiennie oznaczonych kawał‐
ków rury, czemu przygląda się drugi osobnik. „Żetony” te można wymienić na po‐
żywienie: albo dla obu zwierząt (jeden żeton), albo tylko dla tego osobnika, który
ma do nich dostęp (drugi żeton). Kapucynki zwykle wybierają ten pierwszy, „pro‐
społeczny”
Nie zrozumcie mnie źle – nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien
twierdzić, że dochody powinny zostać całkowicie zrównane, a tylko naj
bardziej zatwardziali konserwatyści sądzą, że nie jesteśmy nic winni bied
nym. Obydwa rodzaje uczciwości – dążenie do zrównania bieżącej sytuacji
i do wynagradzania proporcjonalnie do wysiłku – są równie istotne. Za
równo Europa, jak i Stany Zjednoczone płacą wielką cenę – choć odmien
ną – za położenie nacisku na jednej stronie ideału równości kosztem dru
giej. Dziś, gdy już od długiego czasu mieszkam w Ameryce, trudno mi
powiedzieć, który system wolę, ponieważ dostrzegam wady i zalety obu.
Myślę jednak, że to fałszywa dychotomia: kto powiedział, że tych obu
ideałów równości nie da się połączyć? Poszczególni politycy i ich partie
mogą być sztywno związani z jedną ze stron równania, ale każde społe
czeństwo waha się pomiędzy nimi w poszukiwaniu stanu równowagi, który
da najlepsze perspektywy ekonomiczne, nie będąc jednocześnie
w sprzeczności z charakterem narodowym. Spośród trzech ideałów rewo
lucji francuskiej – wolności, równości i braterstwa – Amerykanie kładą
nacisk na pierwszy, a Europejczycy na drugi, jednak dopiero ten trzeci
oznacza jedność, zaufanie i wspólnotę. Z moralnego punktu widzenia bra
terstwo jest prawdopodobnie najbardziej szlachetnym z tych trzech ide
ałów i nie da się go zrealizować bez zajmowania się przy tym dwoma po
zostałymi.
Braterstwo najłatwiej też zrozumieć z perspektywy badacza naczelnych,
których przeżycie w tak dużym stopniu uzależnione jest od więzi społecz
nych i jedności grupy. Naczelne mają ewolucyjnie wykształconą skłonność
do tworzenia społeczności. Nie jest też im obca skłonność do wyrówny
wania oraz dostrzegania związku między wysiłkiem i nagrodą. Gdy Bias
wrzeszczała na Sammy, bo ta pozwoliła, by nagroda jej towarzyszki odsu
nęła się od niej, protestowała przeciwko utracie jedzenia, na które zapra
cowała. Tu nie chodziło tylko o równość. Bias, zupełnie jak robotnicy
w winnicy, wydawała się brać pod uwagę podjęty wysiłek. I rzeczywiście:
w jednym z naszych badań odkryliśmy, że im więcej wysiłku włożonego
zostaje w uzyskanie nagrody, tym bardziej wyczulony staje się dany osob
nik na sytuacje, w których ich towarzysz otrzymuje coś lepszego. Nasze
naczelne zachowują się więc tak, jak gdyby mówiły: „Tyle się napracowa
łem, ale i tak nie dostaję tego, co on?!”.
Tego typu reakcje są typowe dla naczelnych o skłonnościach egalitar
nych, ale niekoniecznie dla tych, które żyją w grupach ściśle hierarchicz
nych, jak pawiany. Pawiany mają niski poziom empatii i tolerancji dla in
nych. Amerykański prymatolog Benjamin Beck obserwował samicę pa
wiana pomagającą samcowi w Brookfield Zoo w Chicago – jego klasyczna
relacja to interesujący komentarz do zjawiska dominacji[54]. Samce pawia
na są dwukrotnie większe od samic i posiadają ostre kły; nigdy nie ma
wątpliwości, kto jest ponad kim w hierarchii. Samica Pat nauczyła się wy
ciągać długi pręt z miejsca, które było zbyt ciasne dla samca o imieniu Pe
ewee. Ten z kolei potrafił za pomocą takiego pręta przyciągać jedzenie.
Wcześniej korzystał już z tego narzędzia sam i dzielił się wtedy z Pat tylko
drobnymi kawałkami. Za pierwszym razem, gdy Pat spontanicznie przy
niosła pręt, co miało miejsce po długiej sesji iskania tych dwóch pawia
nów, Peewee stał się jakby nowym zwierzęciem. Po przyciągnięciu nagro
dy podzielił się nią z Pat 50/50, jak gdyby w uznaniu jej zasług. Z czasem
udział Pat zaczął jednak maleć i ostatecznie musiała zadowolić się mniej
więcej 15 procentami całości. To zawsze lepiej niż nic, co tłumaczy, dla
czego wciąż przynosiła pręt, ale jest to poziom, przy którym ludzie jedno
znacznie odmawiają udziału w grze w ultimatum. Nie tylko zresztą ludzie:
gdyby Pat była kapucynką, nie mówiąc już o szympansie, taka oferta
skończyłaby się wrzaskliwą awanturą.
Wszystkie te subtelne rozróżnienia statusu społecznego, równości, nie
równości oraz nagród zasłużonych i niezasłużonych same mi się narzucają,
gdy czytam opowieści, jak te w Suite Française, o arystokratach, którzy
znaleźli się pośród zwykłych ludzi. Sam kontekst uprzemysłowionego,
wielowarstwowego społeczeństwa jest nowy, ale głębokie zjawiska emo
cjonalne, nadające ton takim spotkaniom, są uniwersaliami naczelnych.
Współczesne społeczeństwo kontynuuje długą tradycję struktur hierar
chicznych, w których ci na dole drabiny nie tylko boją się tych na górze,
ale też czują do nich urazę. Zawsze też jesteśmy chętni, by potrząsnąć tą
drabiną – to dziedzictwo czasów, gdy żyliśmy w małych egalitarnych
grupkach. To z nich bierze się nasza asymetryczna reakcja na nieuczci
wość, zawsze silniejsza u tych, którzy mają mniej, niż u tych, którzy mają
więcej. Choć ci drudzy nie są całkowicie obojętni, tak naprawdę zawsze
denerwują się, gniewnie rzucając swoim jedzeniem, posiadacze wodni
stych warzyw, a nie ci nieliczni stojący obok, którzy opychają się słodkimi
owocami.
Robin Hood miał rację. Najgłębszym marzeniem ludzkości jest podzie
lenie się bogactwem.
Rozdział 7
Krzywe drewno
Matrioszka
W rozbudzaniu empatii nie pomaga opinia powszechnie spotykana na wy
działach prawa i biznesu oraz w biurach polityków, zgodnie z którą jeste
śmy zasadniczo zwierzętami napędzanymi przez konkurencję. Darwinizm
społeczny, to dziecko epoki wiktoriańskiej, być może dawno już przemi
nął, ale jego duch wciąż nas prześladuje. W 2007 roku David Brooks na
pisał w felietonie dla „New York Timesa”, że „od zawartości naszych ge
nów i natury naszych neuronów po lekcje biologii ewolucyjnej jest jasne,
że natura przepełniona jest konkurencją i konfliktami interesu”[9]. Konser
watyści uwielbiają tak myśleć.
Nie twierdzę, że nie mają do tego żadnych podstaw, jednak jeśli szuka
my uzasadnienia dla tego, jak urządzić nasze społeczeństwo, powinniśmy
zdać sobie sprawę, że to tylko połowa prawdy. Taki punkt widzenia kom
pletnie ignoruje fundamentalnie społeczną naturę naszego gatunku. Empa
tia ma głębokie korzenie ewolucyjne: nie jest niedawnym wynalazkiem,
lecz prastarą zdolnością, z którą wszyscy się rodzimy. Opierając się na au
tomatycznej wrażliwości na twarze, ciała i głosy, wiążemy się emocjonal
nie z innymi od pierwszego dnia życia. Empatia nie jest tak złożoną umie
jętnością społeczną, jak się to czasem przedstawia – choćby wtedy, gdy
upatruje się jej podstaw w przypisywaniu innym stanów mentalnych albo
w zdolności do świadomego przypominania sobie własnych doświadczeń.
Nikt nie przeczy, że owe wyższe warstwy empatii istnieją i rozwijają się
z wiekiem, ale skupianie się wyłącznie na nich przypomina trochę ogląda
nie wspaniałej katedry bez świadomości, że wykonana jest ona z cegieł
i zaprawy.
Martin Hoffman, który pisał wiele na ten temat, słusznie zauważył, że
nasze relacje z innymi są znacznie prostsze, niż nam się wydaje: „Ludzie
muszą być tak wyposażeni biologicznie, aby być w stanie skutecznie
funkcjonować w wielu sytuacjach społecznych bez nadmiernego polegania
na procesach poznawczych”[10]. Choć jesteśmy oczywiście zdolni do wy
obrażenia sobie, że znajdujemy się w czyjejś głowie, nie tak funkcjonuje
my przez większość czasu. Gdy sadzamy płaczące dziecko na kolanach
albo uśmiechamy się do małżonka, dokonujemy codziennego aktu empatii,
która zakorzeniona jest równie silnie w naszych ciałach, co w naszych
umysłach.
Gdy próbowałem rozebrać empatię na czynniki pierwsze, odwoływałem
się wprost do gatunków innych niż człowiek. Nie wszyscy się ze mną
zgadzają. Niektórzy naukowcy zamieniają się w małpy „niewidzące, nie
słyszące, niemówiące”, gdy tylko rozmowa schodzi na stany wewnętrzne
zwierząt. Przypisywanie etykiet emocjonalnych do zachowań ludzkich jest
w porządku, ale gdy przychodzi do zwierząt, powinniśmy ten odruch stłu
mić. Dla większości z nas jest to prawie niemożliwe, ponieważ dokonuje
my automatycznego „mentalizowania”[11]. Mentalizowanie dostarcza nam
skrótowego klucza do zachowań otaczających nas osób. Zamiast analizo
wać element po elemencie reakcję naszego szefa na spóźnienie (marszczy
się, czerwienieje, uderza w stół i tak dalej), integrujemy te informacje
w jedną ocenę (jest wściekły). Zachowanie to umieszczamy w ramach
zgodnych z naszymi celami, chęciami, potrzebami i emocjami. Sprawdza
się to świetnie w przypadku szefa (choć nie za bardzo poprawia naszą sy
tuację), ale również w sytuacji, gdy jeden pies podchodzi do nas, machając
ogonem, a drugi warczy z opuszczoną głową i najeżonym futrem. Kusi
nas, by określać psy jako „radosne” i „zdenerwowane”, jednak niektórzy
naukowcy kpią z sugestii, że zwierzęta posiadają stany mentalne[12]. Wolą
terminy typu „rozbawiony” albo „agresywny”. Biedne zwierzęta robią
wszystko, żeby ujawnić swoje emocje, ale naukowcy dokonują wyrafino
wanych sztuczek lingwistycznych, byleby o nich nie wspomnieć.
Ja oczywiście nie godzę się na taką ostrożność. Dla darwinisty nie ma
nic logiczniejszego niż założenie emocjonalnej ciągłości. Sądzę, że tak
naprawdę niechęć do mówienia o emocjach zwierząt ma podłoże raczej
religijne niż naukowe. I nie mówię tu o każdej religii, ale zwłaszcza o tych,
które powstały z dala od zwierząt wyglądających jak my. Żadna kultura,
która powstała w lesie tropikalnym, gdzie na każdym rogu spotyka się
małpy, nie stawia człowieka poza naturą. Podobnie jest na Wschodzie –
w Indiach, Chinach czy Japonii, gdzie żyją naczelne w stanie dzikim, reli
gie nie stawiają ostrej granicy między ludźmi i innymi zwierzętami. Rein
karnacja występuje w wielu postaciach: człowiek może stać się rybą,
a ryba Bogiem. Powszechni są bogowie o postaci małp, jak Hanuman.
Tylko religie judeochrześcijańskie stawiają człowieka na piedestale,
twierdząc, że jest to jedyny gatunek wyposażony w duszę. Nietrudno do
strzec, że pustynni nomadzi mogli dojść do takiego wniosku. Przy braku
zwierząt, które stanowiłyby dla nich lustro, naturalnie uznali, że jesteśmy
sami na tej planecie i że Bóg stworzył nas na swoje podobieństwo jako je
dyną inteligentną formę życia. Jeszcze dziś jesteśmy tak o tym przekonani,
że szukamy inteligentnego życia poprzez potężne teleskopy wycelowane
w odległe galaktyki.
Wiele mówi reakcja ludzi Zachodu, gdy w końcu ujrzeli na własne oczy
zwierzęta podważające te przekonania. Gdy po raz pierwszy publicznie
pokazano małpy człekokształtne, ludzie nie mogli uwierzyć własnym
oczom. W 1835 roku samiec szympansa trafił do London Zoo, gdzie ubra
no go w strój marynarza. Była też z nim samica w sukni. Królowa Wiktoria
wybrała się, aby je obejrzeć, i była zbulwersowana. Małpy opisała jako
„budzące lęk oraz boleśnie i nieprzyjemnie ludzkie”[13]. Reakcja taka była
powszechna i jeszcze dziś spotykam od czasu do czasu ludzi, którzy uwa
żają, że człekokształtne są obrzydliwe. Czemu by tak miało być, jeśli nie
dlatego, że zwierzęta te mówią nam o nas samych coś, czego nie chcemy
słyszeć? Gdy młody Karol Darwin badał małpy w londyńskim zoo, do
szedł do tego samego wniosku co królowa, jednak bez towarzyszącego mu
poczucia wstrętu. Darwin uznał, że każda osoba przekonana o wyższości
człowieka powinna przejść się do zoo i pooglądać małpy człekokształtne.
Wszystko to miało miejsce względnie niedawno, długo po tym, jak reli
gia Zachodu zaszczepiła swoją naukę o wyjątkowości człowieka wszyst
kim dziedzinom wiedzy. Filozofia odziedziczyła ją, gdy stowarzyszyła się
z teologią, a nauki społeczne, gdy wyrosły z filozofii. Religijne korzenie
tego przekonania można dostrzec w tym, że wciąż występuje opór przed
przyjęciem drugiej lekcji teorii ewolucji. Pierwsza brzmi, że wszystkie ro
śliny i zwierzęta, również my, powstały wskutek działania jednego proce
su. Dziś jest to powszechnie przyjmowane, również poza światem biologii.
Druga głosi natomiast, że występuje ciągłość pomiędzy nami i innymi
formami życia, nie tylko cielesna, ale i umysłowa. To jest wciąż trudne do
przełknięcia. Nawet ci, którzy widzą w człowieku wytwór ewolucji, nie
ustają w poszukiwaniu tej jednej boskiej iskry, tej jednej „olbrzymiej ano
malii”, która nas definiuje. Podteksty religijne zostały już dawno ze
pchnięte do podświadomości, a jednak nauka wciąż szuka czegoś szcze
gólnego, z czego my wszyscy, jako gatunek, moglibyśmy być dumni.
Gdy przychodzi do cech, których w sobie nie lubimy, ciągłość przestaje
być problemem. Gdy tylko ludzie zabijają, porzucają, gwałcą i na inne
sposoby źle się nawzajem traktują, z łatwością upatrujemy winy w genach.
Wojna i agresja są powszechnie uważane za zjawiska biologiczne i nikt nie
zastanawia się dłużej, gdy wskaże się na ich analogie ze świata mrówek
czy szympansów. Ciągłość robi się kłopotliwa tylko przy omawianiu na
szych szlachetnych cech, co dobrze ilustruje empatia. Wielu naukowców
zbliżających się do końca swojej długiej kariery nie może powstrzymać się
przed sporządzaniem listy zjawisk odróżniających ludzi od bestii. Amery
kański psycholog David Premack skupił się na rozumowaniu przyczyno
wym, kulturze i przyjmowaniu perspektywy innych, a jego kolega Jerome
Kagan wspomniał język, moralność i – tak jest – empatię. Kagan omawiał
też pocieszanie, jak choćby dziecko przytulające matkę, którą coś boli. To
rzeczywiście dobry przykład, ale jego występowanie wcale nie ogranicza
się do naszego gatunku[14]. Pytanie, które stawiam, nie brzmi jednak: czy te
rozróżnienia są rzeczywiste, czy wyimaginowane, ale raczej: dlaczego
wszystkie muszą być na naszą korzyść? Czy ludzie nie są równie wyjąt
kowi ze względu na tortury, ludobójstwo, zdradę, wyzysk, indoktrynację
i niszczenie środowiska? Dlaczego każda lista cech wyjątkowych dla ludzi
jest skonstruowana tak, abyśmy po jej przeczytaniu czuli się poklepani po
plecach?
Tkwi w tym jednak głębszy problem, co sprowadza mnie do statusu, jaki
przypisujemy empatii w społeczeństwie. Gdyby wrażliwość na innych była
naprawdę ograniczona do naszego gatunku, oznaczałoby to, że jest to ce
cha młoda ewolucyjnie – krok do przodu, który wykonaliśmy względnie
niedawno. Problem w tym, że tego typu młode cechy są często „ekspery
mentalne”. Spójrzmy na ludzki kręgosłup. Gdy nasi przodkowie zaczęli
chodzić na dwóch nogach, ich plecy wyprostowały się i przyjęły orientację
pionową, biorąc na siebie dodatkowy ciężar. Ponieważ kręgosłup nie wy
ewoluował pierwotnie, by dźwigać górną połowę ciała, przewlekły ból
pleców jest dziś jednym z przekleństw naszego gatunku.
Gdyby empatia naprawdę była nałożoną wczoraj na głowę peruczką,
można by się bać, czy wiatr nie zwieje jej następnego dnia. Coś, co dopiero
się pojawiło, nie kojarzy się ze stabilnością i siłą. Gdy zaś powiąże się
empatię z naszymi płatami czołowymi, które osiągnęły swój niebywały
rozmiar dopiero w ostatnich paru milionach lat, łatwiej zaprzeczyć temu,
jak istotna jest dla naszej tożsamości. Ja oczywiście mam na ten temat inne
zdanie: empatię uważam za część dziedzictwa tak starego jak linia ewolu
cyjna ssaków. W empatię uwikłane są obszary mózgu liczące sobie ponad
sto milionów lat. Zdolność do niej wyewoluowała dawno temu, wraz
z naśladowaniem ruchu innych i zarażaniem się emocjami, na co nakłada
ne były kolejno dalsze warstwy, aż nasi przodkowie stali się zdolni nie
tylko do odczuwania tego, co czują inni, ale również rozumienia, czego
chcą i potrzebują. Cała umiejętność ma więc postać matrioszki – jej rdze
niem jest automatyczny proces, który dzielimy z wieloma gatunkami, oto
czony przez kolejne warstwy pozwalające na subtelniejszą kontrolę jego
zasięgu i celów. Nie wszystkie gatunki posiadają wszystkie warstwy: tylko
kilka przyjmuje perspektywę innych – co stanowi naszą specjalność. Na
wet jednak najbardziej wyrafinowane warstwy matrioszki pozostają zwy
kle ciasno przytulone do jej pierwotnego rdzenia.
Empatia ma wiele warstw, jak matrioszka. W jej sercu znajduje się prastara skłon‐
ność do dopasowywania swojego stanu emocjonalnego do innych osobników.
Wokół tego rdzenia ewolucja nadbudowała coraz bardziej wyrafinowane procesy,
na przykład zatroskanie o innych albo przyjmowanie ich punktu widzenia
Ciemna strona
Czy słyszeliście kiedyś o organizacji, która odwołuje się do empatii, aby
walczyć z jej niedostatkiem? Sam fakt, że świat potrzebuje takiej organi
zacji – mającej nazwę Amnesty International – wiele mówi o ciemnej
stronie naszego gatunku. Brytyjska pisarka J.K. Rowling opisała swoje
doświadczenia z pracy w centrali Amnesty International w Londynie:
Do końca życia zapamiętam ten dzień, gdy szłam pustym korytarzem i nagle do
biegł mnie, spoza zamkniętych drzwi, wrzask bólu i przerażenia, jakiego nigdy
wcześniej nie słyszałam. Drzwi otworzyły się, po czym jedna z pracownic wysta
wiła głowę i poprosiła mnie, żebym zrobiła coś gorącego do picia dla młodego
mężczyzny, z którym siedziała. Właśnie przekazała mu informację, że w odwecie
za jego otwarty protest przeciwko reżimowi panującemu w jego kraju jego matka
została schwytana i zamordowana[15].
Gdyby empatia była czysto intelektualnym wytworem naszej kory
przedczołowej, autorka Harry’ego Pottera nie odczułaby niczego szcze
gólnego na dźwięk wrzasku tego człowieka, a już na pewno nie zapamię
tałaby go na całe życie. Empatia sięga jednak tysiąc razy głębiej: dotyka
obszarów mózgu, w których krzyk jest nie tylko rejestrowany, ale wywo
łuje lęk i odrazę. Dosłownie czujemy wrzask. Powinniśmy być za to
wdzięczni, ponieważ w przeciwnym razie nie byłoby żadnego powodu,
aby korzystać z empatii dla dobra innych. Przyjmowanie cudzej perspek
tywy samo w sobie jest neutralną umiejętnością: może posłużyć zarówno
celom konstruktywnym, jak i destruktywnym. Zbrodnie przeciwko ludz
kości często opierają się właśnie na tej zdolności.
Tortura wymaga zrozumienia, co myśli i czuje druga osoba. Przycze
pienie elektrod do genitaliów więźniów, zawieszenie ich na długi czas do
góry nogami, przeprowadzanie symulowanego topienia, czyli tzw. water-
boarding, albo oddawanie moczu na ich Biblię czy Koran opiera na się na
umiejętności przyjęcia cudzego punktu widzenia i zdania sobie sprawy, co
ich najsilniej zaboli albo poruszy. Wystarczy wybrać się do dowolnego
muzeum tortur średniowiecznych i obejrzeć garoty, krzesła z kolcami
i urządzenia do zgniatania głowy albo palców, aby przekonać się, co jest
w stanie wytworzyć ludzka wyobraźnia w służbie cierpienia. Nasz gatunek
dokonuje również tortur doznawanych pośrednio. Gwałcenie kobiety na
oczach jej męża jest nie tylko aktem przemocy wymierzonym w nią, ale
również męczarnią dla niego, wykorzystującą więź między dwiema oso
bami. Również okrucieństwo wymaga przyjmowania perspektywy.
Istnieje choroba psychiczna, dla której charakterystyczne jest trwałe
rozłączenie przyjmowania perspektywy z głębszymi regionami empatii.
Etykietę „psychopaty” często wiąże się z przemocą i nadaje ją seryjnym
mordercom, takim jak Ted Bundy czy Harold Shipman, albo zbrodniarzom
wojennym, takim jak Józef Stalin, Benito Mussolini czy Saddam Husajn.
Psychopatia przyjmuje jednak wiele form. Chorobę tę definiuje się jako
postawę antyspołeczną prowadzącą do braku lojalności względem kogo
kolwiek poza sobą samym. Pomyślmy o chłopaku, który pozostawia ko
bietę po opróżnieniu jej konta bankowego, ale powraca miesiąc później
z bukietem kwiatów, aby ze łzami w oczach pojednać się, ponownie się do
niej wprowadzić i zacząć cały cykl od nowa (śpiewała o tym Nora Jones:
„I znowu to samo / Wrócił do miasta / Przyjmę go z powrotem / Jeszcze
jeden raz”[16]). Albo o prezesie, który wzbogaca się na plecach innych, na
wet namawia ufających mu pracowników, aby nie sprzedawali akcji firmy,
jednocześnie samemu się ich pozbywając – jak zrobił Kenneth Lay w 2001
roku przed upadkiem Enronu. Ludzie pozbawieni litości i moralności są
wszędzie wokół nas, często zajmują wysokie pozycje społeczne. Owe
„węże w garniturach”[17], jak określił ich tytuł pewnej książki, mogą re
prezentować mały odsetek populacji, ale funkcjonują w systemie ekono
micznym, który wynagradza bezwzględność.
Porównanie do węży jest bardzo stosowne, ponieważ wydaje się, że
psychopatom brakuje ssaczego rdzenia matrioszki. Posiadają wszystkie
zewnętrzne warstwy kognitywne, pozwalające im na zrozumienie, czego
chcą i potrzebują inni oraz jakie są ich słabości, ale kompletne nie przej
mują się tym, jak na nich wpłynie dane zachowanie. Jedna z teorii głosi, że
cierpią na zaburzenie rozwojowe, które już w młodym wieku kieruje ich na
niewłaściwe wzorce uczenia się[18]. Gdy normalne dziecko sprawi, że jego
siostra zapłacze, wywoła to u niego dyskomfort. Skutkiem jest warunko
wanie awersyjne: dziecko uczy się, aby nie dręczyć i nie bić innych. Jak
wszystkie zwierzęta społeczne odkrywa, że jeżeli chce się dobrze bawić, to
wywoływanie krzyków bólu u towarzyszy zabaw nie jest dobrym pomy
słem. Z wiekiem dzieci stają się coraz bardziej delikatne w kontaktach
z młodszymi i słabszymi, kontrolują swoją siłę, jak robi to duży pies ba
wiący się z mniejszym albo z kotem, albo, swoją drogą, półtonowy niedź
wiedź polarny bawiący się z husky syberyjskim[19]. Młody psychopata
rozpoczyna tymczasem życie bez tej wrażliwości. Nic w kontakcie ze
słabszym, a już najmniej protest i łzy, nie mówi mu, aby przestał. Wręcz
przeciwnie – wydaje się uczyć tylko tego, że ranienie innych przynosi ko
rzyść. Czyż to nie jest świetny sposób na zdobywanie zabawek albo wy
grywanie w grach? Młody psychopata widzi tylko zalety pokonywania in
nych. Skutkiem jest inna ścieżka edukacyjna, prowadząca do swobodnego
stosowania manipulacji i zastraszania bez najmniejszej troski o to, jaki to
wywołuje ból.
Łagodne obchodzenie się z delikatnymi towarzyszami to coś, czego uczą się
w trakcie zabawy wszystkie dzieci i zwierzęta, jak na przykład ten niedźwiedź po‐
larny bawiący się z psem zaprzęgowym
Jestem już zmęczony wojną. Jej blask to tylko złudzenie. Jedynie ci, którzy nigdy
nie wystrzelili kuli i nie słyszeli jęków rannych, wołają o krew, zemstę i zniszcze
nie. Wojna to piekło[29].
Widziałeś wołu, ale nie widziałeś owcy. Tak silne są uczucia władcy do zwierząt,
że gdy widział je żywe, nie może znieść przyglądania się temu, jak giną; a gdy
usłyszał ich przedśmiertne krzyki, nie potrafi jeść ich mięsa. Trzyma się więc
z daleka od rzeźni i kuchni[30].
W 1841 roku ty i ja wybraliśmy się na żmudną wyprawę, przy niskim stanie wód,
parowcem z Louisville do St. Louis. Być może pamiętasz równie dobrze jak ja, że
od Louisville do ujścia Ohio na pokładzie było dziesięciu, może kilkunastu nie
wolników, skutych kajdanami. Ten widok do dziś nie daje mi spokoju; a coś ta
kiego widzę zawsze, gdy trafiam do Ohio albo przekraczam inną podobną granicę.
To coś, co nieodmiennie wywołuje we mnie przygnębienie[36].
Wstęp
[1] Cytat z wystąpienia z 2006 roku; Northwestern University News Service, 22
czerwca 2006.