Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 352

yv ;■/•> -': > ^ ' C yf« ?■*.

'
ŻYCIE
BEIVEIUTA C I U
ZŁOTNIKA I KZEŹBIARZA

PRZEŁOŻYŁ Z WŁO?KIEGO

HIERONIM FEŁDMANOWSKI.

T O M P r B K V /S S -V '.

POZNAŃ.
W K OM IS JE K S I Ę G A R N I JA N A KONST. ŻUPAŃSKIEGO.

Nakładom tłomneza.

1SGS.
TJGJfa^
Biblioteka Narodowa
Warszawa

30001005074564

C z c io n k a m i M . /- o e rn a w P o z n a n iu .
Sewerynowi
Hrabi Mielżyńskiemn
szlachetnemu współzawodnikowi i protektorowi
artystów

składa niniejszą pracę swoję

w chęci wyrażenia tym sposobem wysokiego dlań szacunku

ze czcią w ofierze
i odajemy Czytelnikom naszym w wiernem tło-
maczeniu, według najlepszego wydania włoskiego,
życie Benvenuta Celliniego, artysty złotnika i rzeź­
biarza florenckiego, przeplatane mnóstwem zaj­
mujących wiadomości dotyczących historyi, oby­
czajów i zwyczajów włoskich; szczegółami ze życia
papieży, kardynałów, książąt panujących, artystów
i literatów słynnych niegdyś, w wieku XYI. we
Włoszech i krajach sąsiednich a dzisiaj znanych
przynajmniej w znacznej części z dzieł i czynów
całemu prawie światu; wreszcie opisami wielu owo-
czesnych płodów sztuki a między temi prac samego
autora, który z nieznaną już dzisiaj prostotą i otwar­
tością, niepomijając żadnych błędów i występków,
skreślił żywy obraz swego życia, przepełnego naj-
VI

dziwniejszych przygód, powodzeń i nieszczęść, naj­


rozmaitszych zabiegów i zajęć, zdolnych każdego
Czytelnika pobudzić do głębszego rozważania wpły­
wów zewnętrznych i okoliczności, usposobień i w ra­
żeń, jakie prawie co dzień działając na ducha ludz­
kiego, mniej lub więcej go podsycają do myśli
i czynów; gnębią lub podnoszą; hamują lub popę­
dzają w ciężkiej życia drodze, dopóki biednego
wędrowca ziemskiego nie zawiodą albo na jasne,
wspaniałe wyżyny, albo zbiwszy z toru ku upra­
gnionym celom nie wtrącą na pełne obłędów i bo­
lesnych zawodów bezdroża, lub też od razu nie
cisną w przepaść pochłaniającą go wraz z czynami
na wieczne czasy bez wieści, bez wspomnienia.
Ludzie żywych uczuć, wrażliwego umysłu a go­
rącego ducha, uposażeni najczęściej niezwykłemi
zdolnościami, które całego człowieka z wolna pro­
wadzą lub gwałtownie unoszą za sobą w pewnym
kierunku, do celów mniej lub więcej nad poziom
wyniesionych, — nie umieją a częstokroć i nie
mogą zaprawdę poruszać się w ciasnych, powsze­
dniemu życiu zakreślonych kołach i kółkach, ale
idą przez to życie na przebój i dla tego tyle we­
dług ludzi chłodniejszego usposobienia, odważa­
jących wszystko na łóty rozumu, popełniają błę-
VII

dów i tyle samym sobie zgotowują cierpień i nie­


doli, tak często nawet marnie giną w drodze do ce­
lów, jeźli ich geniusz nie unosi na swoich zbaw­
czych, archanielskich skrzydłach. Takimi są
wszyscy piszący czy nie piszący poeci; takimi wszy­
scy, wszelkiego rodzaju artyści; takim był i Benve­
nuto Cellini.
Zycie takich ludzi jest pod każdym względem
nader zajmujące, tern bardziej zajmujące życie Cel-
liniego, nie tylko ze względu na znakomite jego
prace artystyczne, ale i ze względu na jego cha­
rakter namiętny i popędliwy, który i jemu same­
mu i innym tysiące sprawił cierpień i przykrości.
To namiętne usposobienie autora, niepowściągliwe
w mowie i czynach, podsycane duchem czasu, ja ­
ki w wieku XVI. panował w całej prawie Europie,
mianowicie we W łoszech, wyrobiło w nim ową
sprzeczną z powołaniem artysty pochopność do
rozpraw orężnych, o których z takiem upodo­
baniem się rozpisuje, przedstawiając je jako rze­
czy pod względem moralnym najgodziwsze a pod
względem praw i zwyczajów towarzyskich powsze­
chnie przyjęte. Nawet zemsta (la vendetta) była
według wyobrażeń Celliniego, jak dotąd jeszcze
jest u ludu włoskiego i południowych sławian, nie-
VTTI

tylko obowiązkiem, czynem godziwym, ale hono­


rowym. Jeźli więc Czytelnicy nasi znajdą w tej
autobiografii te i innne, naszym dzisiejszym wyo­
brażeniom nieodpowiednie lub wręcz przeciwne po­
jęcia i zapatryw ania, niechaj raczą mieć na p a­
mięci, że autor żył i pisał przed przeszło trzystu
laty, a co ważniejsza, że duch jego z przyrodzenia
bardzo żywy, namiętny, zapalczywy, od lat chło­
pięcych szczękiem oręża budzony i kołysany nie
lubił zabawiać się snowaniem pajęczych czy jedwab­
nych tk an ek , ani dobierać słówek w misterną ob-
wijanych przędzę, ale wylewał po prostu swoje
uczucia i m yśli, nieszczędząc dosadnych wyrazów,
i gorzkich a surowych wyrzutów swoim nieprzy­
jaciołom.
Nie pochwalamy tego, co złośliwe, ani też my­
ślimy usprawiedliwiać; przytem uznaliśmy za rzecz
godziwą, a ze względu na Czytelników naszych po­
trzebną, złagodzić niektóre zbyt szorstkie wyraże­
nia i opuścić parę zdań mało znaczących, na czem
całość bynajmniej nie traci. Jeźli mimo to znajdą
Czytelnicy tu i owdzie surowe sądy, szorstkie, pro­
ste wyrażenia i wstrętne ich pojęciom zdania, nie­
chaj nie zechcą potępiać za to tłom aeza, który ma
przekonanie, że po prostu wyrażone myśli, wła-
IX

ściwemi nazwiskami, bez omówek, oznaczone rze­


czy; w jasnern świetle wystawione błędy i ułomno­
ści ludzkie, bez względu na stan i dostojeństwo,
nikogo zgorszyć nie mogą i nie powinny, a nadto
że było jego obowiązkiem, przełożyć dzieło Celli-
niego jaknajw ierniej, co też z całą starannością
wypełnił.
Cellini nie pisał sam, ale dyktow ał niniejszą
autobiografią pewnemu m łodzieńcowi, potem czy­
ta ł i popraw iał, jak świadczy oryginał. R ęko­
pis ten spoczywał przeszło dwieście la t w u k ry ­
ciu. Dopiero w r. 1728. ogłoszono go po raz
pierw szy drukiem w Neapolu, podawszy dla cenzu­
ry za miejsce wydania Kolonią. D rugie wydanie
zrobiono w Londynie 1771. r . , trzecie za s ta ra ­
niem Goethego w Tiibingen w r. 1803. i jeszcze
jedno 1822. r. w Paryżu. W szystkie te wydania
pełne są błędów i opuszczeń. Główna tego wina
cięży na przepisywaczach m anuskryptów , począ­
wszy od pierw szego, k tóry częścią poprzekręcał,
częścią poodm ieniał text oryginału a nawet i poo­
puszczał, czego przeczytać lub zrozumieć nie mógł.
Goethe tłom aczył z takiegoż w y d an ia, zdaje mi
się londyńskiego, dla tego z naszym przekładem
wcale się nie zgadza. Pierw sze wydania « Ż y -
f

cia Benvenuta Celliniego» we Włoszech, również


błędami przepełnione, spowodowały pewne to­
warzystwo we Florencyi zajęte wydawnictwem
najcelniejszych dzieł literatury włoskiej do sta­
rannego, z oryginałem zupełnie zgodnego wydania
tej autobiografii i ogłosiło ją drukiem w r. 1843.
a w dziewięć lat później wyszła w Turynie mnó­
stwem objaśnień i przypisków wzbogacona. To
wydanie służyło nam do niniejszego przekładu,
w którym ściśle zachowaliśmy architektonikę ory­
ginału , do najdrobniejszych szczegółów, ażeby nie
zacierać jego charakteru, chociaż nam się często
piękniejsze i wdzięczniejsze nasuwały formy a prze­
twarzanie oryginału według własnego upodobania
i języka stokroć było łatwiejszemu
Cellini napisał oprócz swego życia osobne, przez
najznakomitszych o sztukach pięknych i jego
pracach artystycznych pisarzy jak V asari, Bal-
dinucci, Giulianelli i Cicognara wysoko cenione
dziełko o złotnictw ie, rzeźbiarstw ie, rytownictwie
i laniu ozdób i figur z kruszcu. Pisma jego do­
piero w najnowszym czasie całkowicie i poprawnie
wydane, oceniają nader korzystnie i liczą do klas-
syeznych w literaturze włoskiej tacy autorowie
jak Baretti, Parini i znany całemu uczonemu świa-
XI

tli Tiraboschi, autor najobszerniejszej historyi li­


teratury włoskiej.
Dla uzupełnienia życiorysu B envenuta, jaki
sam pozostawił, dodajemy w końcu w przekładzie
z niemieckiego i to , co Goethe o nim napisał,
osądziwszy w niejednem miejscu zbyt surowo ze
względu na czas, stosunki a mianowicie przyro­
dzone usposobienie tego znamienitego artysty i
autora.

Poznań 23 maja 1868.


Księga Pierwsza.

i.
Cellini pisze sw oje życie, licząc 58 lat. — Początek Floren-
cyi i przodkow ie Celliniego. — Urodzenie Benvenuta. Dla
czego mu dano to im ie? — Chwyta gołą ręką niedźwiadka.
Widzi salam andrę. — Jego w stręt do muzyki, którą go trapi
ojciec. — Doznaje pieszczot od gonfaloniera*) Soderini. —
Uczy się złotnictw a u ojca kaw alera Bandinello. — Postępuje
w nauce u złotnika Marcone.

W szyscy lu d zie, wszelkiego stanu, którzy uczy­


nili cośkolwiek znamienitego lub znakomitości w y­
równywaj%cego, pow inni, jeźli mają, należyte poczu­
cie praw dy, w łasną ręką skreślić swoje życie; ale
nie rychlej tak piękną zająć się p ra cą, jak po skoń­
czeniu lat czterdziestu. To mnie zajmuje obecnie,

*) Gonfalonierem zwał się najwyższy urzędnik małej Kze-


czypospolitej a znaczył tyle, co dzisiaj prezydent. We wojsku
miał ten tytuł pierwszy chorąży; nosiły tenże tytuł i osoby zna­
komite w hierarchii kościelnej.
Tom I.
2

tu we F lorencyi, ojczyźnie mojój, kiedy skończy­


łem lat piędziesiąt ośm; kiedy wspominając niejednę
doznaną, przeciwność, nie prześladow any ja k niegdyś
zawistnym losem , lepszego używam zdrow ia i w ię­
kszej swobody ducba niż kiedykolwiek przedtem .
W spom inając niejednę m iłą i dobrą i niejednę b a r­
dzo złą przygodę ju ż m inioną, zdum iewam się mi­
mowolnie nad tern, że m ogłem dożyć tych 58 lat,
które za łaską bożą naw et już przekroczyłem . T a-
kiem zajęty rozm yślaniem , zabieram się do skreśle­
nia mego życia.
C i, którzy się starali dobrem i czyny w świecie
odznaczyć, powinniby poprzestać na wyliczeniu w ła­
snych zasłu g , ponieważ te już w ystarczają na zje­
dnanie im czci u lu d zi, jako mężom znakom itym ;
ale że potrzeba stosować się także do zwyczajów
w świecie upow szechnionych, przeto wtrącim y tutaj
i cokolwiek próżności tego św iata, mającój bardzo
licznych zwolenników. C hciałoby się tedy przede-
wszystkiem każdego przekonać, że się od znakom i­
tych pochodzi osób.
Nazywam się Benvenuto Cellini. M ego ojca na­
zywano mistrzem Jan em , mego dziada A ndrzejem
a pradziada Krystofem Cellini. M atką moją była
M adonna E lżbieta, córka Stefana Granacci. Pocho-

4
3

dzę więc i po m ieczu i po kądzieli z florenckich


mieszczan.
W ed łu g ogłoszonych przez Ja n a Y illani zapi­
sów kronikarskich, naszych starych, wiarogodnych
floreńczyków, zbudowano F lorencyą na w zór R zy­
mu. Świadczą, o tem szczątki K olosseum i łazien
publicznych, znajdujących się przy kościele św. K rz y ­
ża. K apitolium znajdowało się tam , gdzie dzisiaj
Stary R ynek (Mercato Yecchio) a R otonda zacho­
wana dotąd w całości, niegdyś świątynia M arsa, za­
m ieniona dzisiaj w kościół św. Jana. Że tak było,
widać bardzo dobrze i zaprzeczyć temu nie można,
tylko że owe gm achy są daleko mniejsze niż rzymskie.
J e s t podanie, że Ju lju sz C ezar i kilku patrycy-
uszów rzymskich założyli wr tem miejscu po zdo­
byciu F a s o li miasto i każdy z nich wystawił wła-
snem staraniem w spaniały gmach. R ył w służbie
Ju lju sza C ezara jednym z pierw szych waleczny do-
wódzca zowiący się Floryanem z Cellino, warownego
zam ku znajdującego się o dwie mile od Monte F ia -
scone. G dy ów F loryan stał obozem pod Fiesolą,
gdzie dzisiaj F lo ren cy a, żeby dla wygody wojska
być w pobliżu rzeki A rn o , mawiali zwykle wszyscy
żołnierze i inni z tym dowódzcą mający stosunki:
chodźmy do F lo ren cy i! — zapewne dla tego że mu
1*
4

było imie F lo ry an , a może i dla teg o , że na jego


obozowisku bujnie rosły niezliczone kwiaty (flores —
fiori, ztąd Florencia i F iorenza).
U podobał sobie to piękne imie Juljusz C ezar za­
kładając owo miasto a że przytem nazwisko pocho­
dzące od kwiatów zdaw ało się pom yślną zawierać
w różbę, nazw ał je F lorencyą*). P ró cz tego chciał
może i walecznemu Floryanow i okazać się łaskaw ym ,
tern przychylniejszym m u b ędąc, że go wyniósł na
dowódzcę z niskiego stanu i sam na tak dzielnego
wykształcił męża.
Jeżeli tedy uczeni badacze i wynalazcy takich
pokrewieństw imion chcą dowieść, że ow?o miasto
nazywało się pierwotnie F luencyą, poniewraż leży
nad rzeką A rno (A rno fluente-fluóre), to na to zgo­
dzić się nie m ożna, bo pod Rzym em płynie T yber,
pod F e rra rą P o , pod Lionem R o d an , pod P aryżem
Sekw ana, a jednak z różnych przyczyn każde ina­
czej nazwane zostało. D la tego tw ierdzim y i je ­
steśmy przekonani, że nasze miasto wywodzi swoje
nazwńsko od imienia owego walecznego męża.
D alej znajdujem y naszych Cellinich w R aw en-
*) C ellini p oszedł w tym w yw odzie prawie d osłow n ie za
podaniem V illan iego — K sięg a I. Rozdz. 38. — A retino zaś
pow ołując się na P liniusza utrzym uje, że z początku zwano dzi­
siejszą stolicę W łoch F luencyą.
5

nie, mieście bardzo starożytnem , jako znamienitą,


szlachtę. Są także w Pizie i znajdowałem ich po
wielu chrześciańskich m iastach; w tóm zaś państwie
jeszcze kilka żyje rodzin tegoż nazwiska, a w szy­
scy prawie oddani sztuce wojennej. Nie dawno te­
m u ja k m łodzieniaszek gołobrody, Ł ukasz Cellini,
pokonał wyćwiczonego i dzielnego żołnierza, który
po kilka razy w szrankach w ystępował a zw ał się
F ranciszek Vicorati. Tego przew yższył Ł ukasz w w a­
leczności i zabił. M ęztwo jego w zbudziło powszechne
zadziwienie, ponieważ się zupełnie przeciwnego spo­
dziewano wypadku. Mogę się więc poszczycić że
od dzielnych pochodzę mężów.
Jak im zaś sposobem i ja moją sztuką przyczy­
niłem domowi memu nieco sławy, co naturalnie
w edług dzisiejszych u nas pojęć i z niektórych in­
nych przyczyn nie wiele znaczy, opowiem w innem
m iejscu. M yślę że daleko zaszczytniejszą jest u ro ­
dzić się w nizkim stanie i być założycielem sławy
familijnej, niż wysoki ród hańbić niegodziwemi po­
stępkam i. N ajprzód więc opowiem , jako mi B óg
łaskaw ie na świat przyjść pozwolił.
Przodkow ie moi zamieszkiwali V al d ’A m bra*)

*) Dolina Ambry, tak nazwana od rzeczki Ambry, która


ją ożywia.
i żyli tam sobie na licznych posiadłościach jak pan­
kowie. W szyscy nosili oręż i walecznymi byli lu ­
dźmi. Zdarzyło się że jeden z ich synów, imieniem
K rystof, wielkie począł zw ady z kilku sąsiadam i
i przyjaciółm i, tak , że i z jednej i z drugiej strony
musieli się naczelnicy rodzin wdać w tę spraw ę;
słusznie przew idując, iż ów ogień tak gwałtownie
wybuchły zniszczyć może zupełnie ich domy. R o­
zważywszy tedy rzeczy najstarsi, postanowili jedno-
zgodnie i K rystofa i drugiego niesnaski przywódzcę
wyprawić w świat. Tam ci wysłali swego do Sieny,
nasi zaś wyprawili K rystofa do F lorencyi i kupili
mu tamże domek w ulicy C hiara przy klasztorze
ś. U rszuli, prócz tego kilka dobrych posiadłości
p rzy moście Rifredi. Ożenił śię we F lorencyi i miał
synów i córki; te wyposażył a tamci podzielili się
pozostałym majątkiem. D om ek w ulicy C hiara z nie-
któremi innemi drobnostkam i dostał się jednem u
z synów, imieniem A n d rz ej, który się ożenił i czte­
rech spłodził synów. Pierw szem u dano imię H ie ­
ronim , drugiem u B artłom iej, trzeciem u J a n , który
później został moim ojcem, a czw artem u F ranciszek.
Mój dziad, A ndrzej C ellini, znał dość dobrze
budownictwo, jakie wAwczas było we zw yczaju i
z tego się utrzym yw ał. Mój ojciec Ja n szczególnie
7

się temże zajm ow ał, a ponieważ V itruvius utrzym uje


pomiędzy innem i, że aby tę sztukę doskonale w y­
konywać, nie dość jest umieć dobrze rysow ać, ale
i m uzyki uczyć się trzeb a; przeto J a n wyuczywszy
się należycie rysunku oddał się z całą. gorliwością
muzyce i takiój nabył biegłości, że oprócz znajo­
mości jej zasad, bardzo dobrze grał na skrzypcach
i flecie — a będąc nadzwyczajnie pilnym mało w y­
chodził z domu.
Ościenny jego sąsiad, Stefan G ranacci, m iał kil­
ka córek a wszystkie bardzo piękne. Pom iędzy
tem i, J a n za spraw ą bożą na jeclnę szczególniejszą
zwrócił baczność, z imienia E lżbietę, którą tak so­
bie upodobał, że ją pojął za m ałżonkę. Ł atw y to
b y ł zw iązek, ponieważ obadwa ojcowie jako tak
blizcy Asąsiedzi dobrze się znali i obudwom rzecz
owa zdaw ała się korzystną. N asam przód tedy u ra ­
dzili dobrzy staruszkowie ożenienie a potem zaczęli
się umawiać o posag, z czego wynikła sprzeczka,
gdy A ndrzej rzekł do Stefana: syn mój J a n naj­
w yborniejszym jest m łodzieńcem we Florencyi i w ca­
łych W łoszech, i gdybym go był chciał dawniej
ju ż ożenić, byłbym może większy dlań wyjednał
posag, niż go we Florencyi dają ludzie naszego
stanu. — Stefan odpowiedział: na wszystkie twoje
wywody powtarzam tylko tyle, że muszę myśleć
0 pięciu córkach i tyluż praw ie synach. O bliczy­
łem się dobrze i więcej dać nie mogę.
Tymczasem J a n przysłuchujący się wszystkiem u
w ukryciu dosyć dłu g o , wystąpił nagle i odezwał
się w te słow a: o mój ojcze! ja dziew czynę kocham
1 ją posiadać pragnę a nie jej pieniądze. B iada
każdem u, kto się posagiem swej żony chce wzbo­
gacić! Czyliżeście nie wysławiali mej zręczności?
M iałżebym więc być niezdolnym utrzym ania żony
i w ystarania się o w szystko, czego jej p o trzeb a, co
i na waszą w yszłoby korzyść? Otóż wiedzcie o tóm,
że dziew czyna będzie m oją, a wy sobie bierzcie
posag! — P ogniew ał się trochę A ndrzej Cellini,
bo czasem dziw aczył, lecz w dni kilka potem spro­
w adził Ja n ukochaną do dom u, a posagu wcale
naw et nie żądał.
Cieszyli się m iłością wzajem ną przez lat ośem-
naście, życząc sobie gorąco potomstwa. P o u pły­
wie tego czasu urodzili się bliźniacy synkowie, ale
nieżywi, czemu winni podobno byli niezręczni le­
karze; potem przyszła na świat córka, którój na
pam iątkę matki mego ojca dano imię Kosa*).

*) W dawniejszych wydaniach włoskich mylnie drukowano


Rosa (Róża) zamiast Cosa. — (Należy wymawiać Kosa, nie K oza.)
9

W e dwa lata później znowu m atka m$ja powiła


dziecię w nocy po W szystkich Św iętych, o pół do
piątej, roku tysiąc pięćsetnego. B aba doktorka, świa­
doma że się w domu spodziewano dziewczęcia, u-
myła pięknie owo stworzonko a owinąwszy w nowe
powijaki zaniosła po cichuteńku do mego ojca Ja n a
i rzek ła: przynoszę wam piękny podarek, jakiegoś-
cie się nie spodziewali.
Ojciec mój będący filozofem zbliżył się i rz ek ł:
m iłe m i, co B óg d aje; a odwinąwszy osłonki, u j­
rz a ł niespodziewanego syna. Złożył wtedy wywiędłe
ręce i podniósłszy je razem z oczyma ku niebu,
zaw ołał: Panie! dzięki ci składam z całego serca!
T en mi bardzo miły, witam g o ! (benvenuto) — P rz y ­
tom ne tem u osoby pytały go uweselone, jakie m ają
mi dać im ie, a Ja n ciągle tylko p o w tarzał: Benve­
nuto ! ^dla tego mi to imie na chrzcie świętym dać
postanowiono, a ja sobie tymczasem żyłem z łaski
bożój.
D ziad m ój, A ndrzój Cellini był jeszcze przy
życiu, kiedy miałem trzy lata; 011 zaś setny poczy­
nał. Pew nego dnia gdy odmieniano ru ry w jednym
wodociągu, wlazł wielki niedźwiadek (skorpion) nie-
dostrzeżony pod deskę. Skoro to zoczyłem , pobie­
głem za nim i schwyciłem go. T ak był wielki, że
1 **
kiedy go małą- objąłem rą czk ą , z jednej strony ogon
z drugiej oboje nożyc widać było. O powiadają, że
z nim pobiegłem do mego dziadka i zaw ołałem :
p atrz kochany dziaduniu, oto mój piękny raczek!
D obry starzec poznawszy od ra z u , że to był nie­
dźw iadek, ledwie nie um arł z przestrachu i najwięk-
szemi obsypyw ał mnie pieszczotam i, żebym mu tyl­
ko oddał to zwierzątko, ale ja ściskałem je tem mocniój
i płakałem , nie chcąc go w żaden sposób oddać.
Na ten krzyk wybiegł mój ojciec będący podówczas
w domu i nie wiedział z przerażenia co zrobić, żeby
mnie to jadow ite zwierzątko nie pozbawiło życia.
W tóm spostrzegł jakieś nożyczki i głaszcząc mnie,
ustrzygh tymczasem niedźwiadkowi ogon i nożyce,
a po odwróceniu tego niebezpieczeństwa uw ażał owo
zdarzenie za znak pomyślny.
K iedy miałem blisko pięć la t, znajdow ał się mój
ojciec pewnego dnia w izdebce naszego dom u, gdzie
prano bieliznę a na kominie duży się palił ogień
z dębowych gałęzi. T rzym ając w ręku skrzypce
g rał i śpiewał przy owym ogniu; było bowiem b a r­
dzo zimno. W tem spostrzegł wśród żartkich pło­
mieni zwierzątko do jaszczurki podobne, które wi­
docznie z upodobaniem siedziało w najsilniejszym
ogniu. Domyślił się zaraz, co to było, a przyw o-
\

11____

ław szy mnie i siostrę m oją, wskazał nam owo zwie­


rzątko i wyciął mi tęgi policzek. K iedy począłem
bardzo p łakać, starał się ukoić mnie pieszczotami,
mówiąc: miły synku! nie za żaden zły uczynek cię
uderzyłem , ale d la te g o , żebyś pam iętał o jaszczu r­
ce, którą w ogniu widzisz. Je st to salam andra,
którą bardzo mało ludzi dopraw dy widziało, i uca­
łowawszy m nie, dał kilka kw atrynów (groszy).
Ojciec mój zaczął mnie uczyć na flecie i śpiewu,
ale pomimo wiek dziecinny, w którym się inne malcy
piszczałeczką i innemi podobnemi świstawkami ba­
wić lu b ią, mnie się to niepodobało wcale; śpiewa­
łem i grałem jedynie dla okazania posłuszeństwa.
O jciec robił w owym czasie przedziw ne organy o
drewnianych piszczałkach, klawicym bały piękniejsze
i lepsze niż dzisiaj w yrabiane, oraz skrzypce, lutnie
i harfy -b ard zo piękne i dobre*). B ył przytem in-

*) N a m arginesie rękopisu C elliniego znajduje się ustęp


jeg o własną, ręką napisany ale potem przekreślony, w którym
p ow iad a, iż się uczył śpiewu i kom pozycyi u najznakom itszego
wówczas w e F lorencyi m uzyka i kom ponisty, F ranciszka dell’
A iolle. J est we F lorencyi w klasztorze Annunziata piękny obraz
sław n ego Andrzeja del Sarto, przedstawiający p ok łon trzech kró­
lów ze W schodu przed Chrystusem. Jeden z tych królów jest
żywym portretem ow ego słyn n ego kom ponisty florenckiego dell’
A iole. T a k twierdzą sław ni dzieł o sztukach pięknych autoro-
wie: V asari i Baldinucci.
12 >

ży ni erem budowniczym i w yrabiał rozm aite rzeczy,


jako to : modele mostów, młynów i innych m aszyn;
w yrzezyw ał śliczne cacka ze słoniowój kości i b y ł
pierw szym , który takie roboty dobrze wykonywał.
A le skoro się zakochał w późniejszej matce mojej,
gryw ał na flecie więcej niż się godziło a fletniści
radzieccy zapraszali go w swoje koło. T ak się za­
baw iał przez czas niejaki, aż go nareszcie przy trzy ­
m ali, dawszy mu posadę i przyjąw szy do swego
grona. L orenzo de M edici*) i syn jego P io tr, któ­
rzy memu ojcu bardzo byli życzliwi, dostrzegłszy,
iż całkiem się oddaje m uzyce, a w szystkich innych
zdolności i sztuki swojej zaniedbuje, odebrali mu
ową posadę. Ojciec bardzo się tern zm artw ił, bo
sobie w yobraził, że mu największą wyrządzono nie­
sprawiedliwość. W tedy ją ł się znowu swej sztuki
i zrobił zwierciadło, mające z łokieć średnicy, ze sło­
niowej i innej kości, z figurami i liśćmi bardzo ła ­
dnego i dobrego rysunku. Zwierciadło to było

*) U m arł w r. 1492. licząc 44 lata. N a u k i, literatura i


sztuki piękne m iały w nim najśw iatlejszego i najhojniejszego m e­
cenasa. J eg o w łasne dzieła przepysznie w ydane we U lorencyi
1824. r. są najpiękniejszym pom nikiem dla tego ojczyźnie i sztu­
kom pięknym tyle zasłużonego m ęża. D an o mu jeszcze za życia
przydom ek: „ W spaniały* (II M agnifico) powtarzany dotąd przez
historyków i innych pisarzy w łoskich.
13

w kształcie k o ła; w samym środku znajdowało się


lusterko, dokoła niego było siedem pól okrągłych
a na nich siedem cnót wyrzeźbionych ze słoniowej
i czarnój kości. L usterko i owe cnoty utrzym ywały
się w równowadze ta k , że gdy się koło obracało,
figury się poruszały w stojącej postaw ie, m iały bo­
wiem u nóg ciężarki utrzym ujące je w tej postawie,
a że ojciec moj znał cokolwiek języka łacińskiego,
napisał w otoku w iersz, opiewający, że pomimo naj­
rozmaitsze obroty koła fortuny, cnota zawsze dostoi.
Rota sum, semper, quoquo me verto, stat virtus.

W krótce potem przywrócono mu znowu miejsce


fletnisty. W ówczas, p rzed urodzeniem mojem, przyj­
mowano do tego tow arzystw a tylko najznam ienitszych
rzem ieślników ; niektórzy z nich trudnili się wyro­
bami z wełny i jedw abiu, liczonemi wówczas do
rzem iósł wyższych (arti m aggiori), dla tego nie w zgar­
dził i mój ojciec przyjęciem w ich grono, a najwyż-
szem jego dla mnie życzeniem na ziemi było, że­
bym został znakomitym muzykiem. Tym czasem mnie
nadzwyczaj przykro było słuchać, kiedy o tem mó­
w ił, zapew niając, iż gdybym tylko chciał, m ógł­
bym bardzo znakomitym w świecie zostać człowie­
kiem.
W spom niałem ju ż , że mój ojciec był wiernym
14

i wdzięcznym sługą, rodziny Medyceuszów, to też


gdy Piotr Medici wypędzony został 1494. r. powie­
rzyła memu ojcu dużo swoich spraw bardzo waż­
nych. Kiedy następnie wspaniałomyślny P iotr So-
derini został gonfalonierem*) 1498. r. a ojciec je ­
szcze zostawał na posadzie fłetnisty, dowiedział się
ów dostojnik o jego zręczności i używał jako inży­
niera budowniczego w ważniejszych razach, i do­
póki był we Florencyi tyle memu ojcu okazywał
przychylności, ile tylko wyobrazić sobie można. —
Około tego czasu kazał mi ojciec grywać na flecie
sopran, w towarzystwie muzyków pałacowych, w obec
panów Rady; a że byłem bardzo jeszcze młody i de­
likatny, zanosił mnie tam woźny radziecki na ręku.
Soderini lubił się ze mną bawić i pobudzać mnie
do szczebiotania; dawał mi cukierki, a pewnego ra­
zu powiedział do mego ojca: mistrzu Janie, naucz

*) G onfalonier czyli prezydent R zeczypospolitej florenckiej


Soderini b y ł ulubieńcem ludu i zaprawdę godnym m iłości i za­
ufania pod każdym w zględem . Sekretarzem R zeczypospolitej
za je g o rządów b y ł sław n y M acch ia v elli, który przedrwiewając
zbytnią ła g o d n o ść S od erin iego następujący na je g o śm ierć napi­
sał u cin ek :
G dy Soderini zm arł sobie w spokoju,
D usza do bramy p iek ieł zab łąd ziła;
W tem krzyknie P luton: cóżbyś tu robiła
O g łu p ia ? ! — zostań z dziećm i w przedpokoju.
15

go oprocz muzyki i obudwoch innych sztuk pięknych.


Ojciec odpowiedział: on nie ma zajmować się ża­
dną, inną, tyiko graniem na flecie i kompozycyą,
a w tym zawodzie, jeźli mu B óg żyć pozwoli, my­
ślę go na pierwszego w świecie wykierować czło­
wieka. Na to rzekł jeden z panów starszych: mi­
strzu Janie! uczyń co ci radzi gonfalonier, bo dla
czegóż nie ma być niczem innem, tylko muzykiem?
Tak upłynął czas niejaki aż do powrotu Medyce-
uszów. K ardynał, który później został papieżem
Leonem , obchodził się z moim ojcem bardzo uprzej­
mie. Zaraz po wypędzeniu tój rodziny wyjęto z tar­
czy herbowej na pałacu medycejskim kule, a nato­
miast wymalowano herb gminy miejskiój, wielki czer­
wony krzyż. G dy Medyceusze powrócili, znowu
krzyż wydrapano a kule wprawiono i złote pole
pięknieW)dnowiono. Mój ojciec mający z przyro­
dzenia dar poetycki i przewidywania przyszłości,
co w nim było istotnie boskióm, napisał na ów herb,
skoro go tylko odsłoniono, następujący czterowiersz:
To godło niegdyś w ciszy pogrzebione,
Pod krzyżem świętym w grobie spoczywało;
Dziś w jasnej chwale znów zmartwychpowstało,
Przywdziawszy Piotra szaty poświęcone.

Epigram ten czytała cała Florencya.


IS
'— “ .
W kilka dni potem um arł papież Juljusz II.
V
w 1513. r. K ardynał Medici pojechał do Rzymu
i nad wszelkie spodziewanie obrany został papieżem,
a był jako Leon X . papieżem liberalnym i wspa­
niałomyślnym*). Mój ojciec posłał mu swój pro­
roczy cztero w iersz; papież wezwał go, ażeby przy­
był do Rzymu, co mu wyjdzie na dobre; lecz oj­
ciec nieusłuchał tego wezwania. Tymczasem zamiast
nagrody pozbawił go Jakób Salviati, skoro tylko zo­
stał gonfalonierem, miejsca w pałacu. To mnie skło­
niło do oddania się złotnictwu i tak poezęści tej
sztuki się uczyłem, poczęści musiałem choć ze wstrę­
tem dużo grywać na flecie.
Prosiłem ojca, aby mi tylko w pewnych godzi­
nach codzień rysować pozwolił, to już resztę czasu
przepędzać będę na muzyce, żeby go zadowolnić.
Na to mi powiedział: więc ty nie masz upodobania
w graniu na flecie? — O drzekłem : nie! bo owa
sztuka wydawała mi się zbyt poziomą, w porówna­
niu z tą, która zajmowała mego ducha. Ojciec roz­
paczał nad tóm, lecz oddał mnie w naukę do ojca

*) K ardynał Medici m iał lat 37 gdy został papieżem. B ył


on synem L orenza. Za jego rządów apostolskich były w R zy­
mie złote czasy, przypom inające błogi wiek A ugusta i Peryklesa.
U m arł licząc lat 44 w r. 1521. — bywszy przez 7 lat papieżem .
17

kaw alera Bandinello*) (r. 1513.), nazwiskiem Michel-


agnolo, złotnika z Pinzi di M onte, doskonałego
sztukm istrza, ale nizkiego pochodzenia, ponieważ
był synem węglarza. Nie dla tego to wspominam,
żeby obelżyć B andinella, który był założycielem
sławy swego ro d u , lecz że niedobrem i do tego do­
szedł sposobami. Jak ie one były, nie myślę tu opi­
sywać. Zaledwie kilka dni tamże pobyłem , aliści
ojciec znów mnie odebrał nie m ogąc wyżyć bez
Oglądania mnie codzień i w tedy m usiałem znowu
świstać pomimo chęci, aż do skończenia lat piętna­
stu. G dybym chciał opisywać nadzwyczajne zda­
rzen ia, które w ciągu tych lat przeżyłem i niebez­
pieczeństw a, jakie memu życiu zagrażały, zapewne-
by się czytelnicy bardzo zadziw ili; ale nie chcę nad
tem zbyt się rozw odzić, bo mam jeszcze bardzo
wiele innych rzeczy do opowiedzenia.
M ając lat piętnaście udałem się wbrew woli ojca
na naukę do złotnika Antoniego S andro z p rzy ­
domkiem M arcone. B y ł to biegły m istrz, człowiek
bardzo dobry, dzielny i niepodległy we wszystkich

*) Cellini miał do Bandinellego przez całe życie nienawiść;


dla tego często go wspominając, jak to obaczymy w dalszym
ciągu, zawsze o nim i jego robotach mówi pod wrażeniem tej
nienawiści.
18
Lr
swoich czynach. Nie pozwolił mi ojciec pobierać
zapłaty, jak biorą, inni robotnicy, dlatego, żebym od­
dając się sztuce z zam iłow ania, mógł sobie ryso­
wać , kiedyby mi się podobało. Czyniłem to z wiel­
ką chęcią a mój poczciwy m istrz bardzo się z tego
cieszył (1515. r.) W ychow yw ał on jedynaka syna
naturalnego, temu więc polecał niejedno, żeby mnie
oszczędzić. C hęć moja a raczej zamiłowanie było
tak wielkie, że w kilka m iesięcy dobrym i najlep­
szym wyrównałem uczniom i zacząłem zbierać owoce
z mej pracy.

II.
Wygnany za pewną zwadę udaje się do Sieny do złotnika
Franciszka Castoro. — P rzenosi się do B olonii, ćw iczy się
tam że w m uzyce ale w ięcej w sztu ce z ło tn ic ze j. — Ucieka
z domu z powodu brata. — Pracuje przez rok w P izie pod
przew odnictw em m istrza Ulivieri della Chiostra. — Ćw iczy
się na w zorach starożytnych. — Powraca do domu sch orzały.
Grywa na flec ie i pracuje u Markona.

M iałem wówczas brata m łodszego odemnie o dwa


lata; był on bardzo śmiały i popędliwy. Późniój
uchodził za najlepszego żołnierza z pom iędzy tych,
którzy wyszli ze szkoły znamienitego Ja n a M edi­
ci*), ojca księcia Kosm usa. Chłopiec ten miał około

*) Jan M edyceusz zwany N iezw yciężon ym ( l’ln v itto ) b ył


synem Piotra P ranciszka M edyceusza i K atarzyny, córki m edyo-
19

czternastu lat a ja szesnaście, gdy pewnej niedzieli,


dwie godziny przed nocą,, pokłócił się pomiędzy
bramam i San Gallo a Pinti z jakim ś dwudziestole­
tnim m łodzieńcem ; wyzwał go na szpady, następo­
wał dzielnie i nie chciał wcale ustąpić, chociaż go
już nie źle naznaczył. P rzypatryw ała się tem u gro­
m ada ludzi a pomiędzy nimi kilku krew nych owego
młodzieńca. Ci zmiarkowawszy iż spraw a zły bie­
rze obrot, zaczęli ciskać kamieniami i ugodzili mego
biednego brata w głowę tak silnie, że padł na zie­
mię prawie bez duszy. Przypadkiem i ja zaszedłem
w tę okolicę bez przyjaciół i broni; wołałem na
mego brata z całej mocy, ażeby się cofnął, bo tego
co uczynił, ju ż dosyć. Tym czasem gdy padł, w zią­
łem jego szpadę i broniłem się napastnikom nacie­
rającym na mnie bronią i kamieniami. W tem kilku
walecznych żołnierzy ukazało się w bram ie San Galio,
przyszli mi w pomoc i uwolnili mnie z pośród wście­
kłych przeciwników, pełni podziwienia że w takim
m łodzieniaszku tyle było męztwa. Zaniosłem brata

lań sk ie g o k s ię c ia , G aleazzo S forza. J a n b y ł dzielnym ż o łn ie ­


rzem i w o d zem , słu ż y ł L eo n o w i X . w w ojnie R o m a ń s k ie j, potćm
u zb ro ił w łasnym ko sztem flo ty llę, i śc ig ał po m orzu k o rsarzy ,
a pow róciw szy 1 5 2 1 . r. z o sta ł dow ódzcą całej k aw alery i papiez-
kiej. K ilk ak ro ć się o d zn acz y ł m ęztw em a ran io n y w jed n ej p o ­
ty c z c e , u m a rł 1 5 2 6 . r.
u
mego jako nieżywego do domu, gdzie za wielkiem
staraniem przyszedł do siebie i wyzdrowiał. Pano­
wie Rada Ośmiu*) dowiedziawszy się o tern wska­
zali przeciwników naszych na kilkoletnie wygnanie
a nas na półroczne po za obręb miasta dziesięcio-
milowy. Rzekłem tedy do brata: chodź ze mną i
tak pożegnaliśmy naszego biednego ojca, który nie
mogąc nam dać na drogę pieniędzy, bo ich nie miał,
opatrzył nas błogosławieństwem.
Udałem się do Sieny (r. 1516.) do poczciwego
człowieka zwanego mistrzem Franciszkiem Castoro,
a że już raz uciekłszy z domu ojca u niego praco­
wałem, poznał mnie natychmiast, dał robotę i wolne
mieszkanie na cały czas pobytu mego w Sienie,
gdzie z bratem moim kilka miesięcy przebyłem.
B rat mój znał już początki języka łacińskiego, lecz
zbyt jeszcze młody, nie miał w nauce upodobania,
wolał się tedy wałęsać.
W tym czasie kazał nam kardynał M edici, który
później został papieżem Klemensem, na prośbę mego
ojca powrócić do Florencyi. Jeden z uczniów mego
ojca powiedział kardynałowi jedynie przez złośli­
wość, ażeby mnie wysłał lepiej do Bolonii, gdzie-
*) Tak się nazywał dawniój zarząd czyli magistrat miasta
Florencyi, dla tego że się tylko z ośmiu składał osób.
21

bym się u pewnego biegłego m istrza, nazwiskiem


A ntonio, wydoskonalić m ógł w gw izdaniu. B ył to
istotnie wyborny fłetnista. K ard y n ał p rzyrzekł me­
m u ojcu opatrzenie mnie w pism a polecające, mój
ojciec nie m iał gorętszego nad to życzenia a ja tóż
poszedłem chętnie, pragnąc obaczyć świat.
Przybyw szy do Bolonii w stąpiłem w naukę do
m istrza H erkulesa dell Piffero. Zacząłem zbierać
ow oce; brałem lekcye codzień i przez kilka tygodni
dosyć się wydoskonaliłem w przeklętem świstaniu,
lecz daleko więcej miałem zysku ze złotnictwa; a
gdy mi kardynał żadnego nie daw ał w sparcia, uda­
łem się do pewnego bolońskiego m iniaturzysty Scy-
piona Cavaletti gdzie rysow ałem i robiłem cacka
dla pewnego ży d a, nazwiskiem G razia-D io i zara­
białem dosyć dużo.
P o sześciu miesiącach powróciłem do F lorencyi
z czego P io tr fłetnista, dawniejszy uczeń mego ojca,
bardzo b y ł n iera d , lecz ja chodziłem jednak dla
miłości ojca mego do jego domu i grywałem z jego
m łodszym o parę lat bratem Hieronim em na flecie
i trąbce. B y ł to bardzo dobry m łodzieniec, we
wszystkiem zupełnie różny od brata P iotra. Pe­
wnego dnia przyszedł mój ojciec, aby się nam przy­
słuchać i rzekł do mnie bardzo uradow any: wiel-
22

kiego z ciebie zrobię m uzyka na przekor każdemu,


ktoby mi w tóm chciał przeszkadzać. N a to zau­
w ażył P iotr, i m iał słuszność: daleko więcej sławy
i pożytku zyska wasz Benvenuto ze złotnictw a, niż
z gwizdania. L ubo powiedział p raw dę, rozgniew ał
się jednak mój ojciec, tem bardziej że w idział, iż
i ja tego samego jestem zdania; więc rzekł z wiel-
kiem uniesieniem do P io tra : wiedziałem dobrze, że
to ty jesteś, który się zamiarom moim tak sprzeci­
w iasz; przez ciebie postradałem miejsce w pałacu;
taką, to niewdzięcznością odpłacasz wyświadczone
ci dobrodziejstw a? J a ci je okazałem , a ty je wy­
dzierasz; ja cię nauczyłem grać z całą sztuką, a ty
mego syna podm aw iasz, żeby mnie nie słuchał?
lecz wspomnij na te prorocze słow a: nie lata ani
m iesiące, lecz zaledwie parę upłynie tygodni a p rz y ­
płacisz życiem szkaradną niewdzięczność tw o ją ! Na
to P io tr: m istrzu Ja n ie , wielu ludzi słabnie i dzie­
cinnieje na starość, jako i w y; nie można wram więc
niczego za złe poczytyw ać, bo wy rozdanowaliśeie
wszystko, nie pom nąc, że dzieci wasze potrzebują
niejednej rzeczy. J a myślę przeciwnie uczynić i sy­
nom moim zostawić tyle, że jeszcze twroich wspie­
rać będą mogli. Mój ojciec o d p arł: złe drzewo nie
wyda owocow dobrych a ja tobie powiadam że jesteś
23

zły, przeto synowie twoi będą, biedakami i głupimi


i będą u moich dobrych i bogatych synów żebrać
wsparcia.
Ztemeśmy wyszli z owego dom u, nagadawszy
jeszcze więcej p rzykrych rzeczy. J a trzym ając stro ­
nę mego ojca powiedziałem przy wychodzeniu do
niego, że jeżeli mnie zostawi przy nauce rysunków ,
to się za w yrządzoną mu krzyw dę pomszczę na tym
nędzniku. O n mi na to : m iły synu! i ja byłem
dobrym rysow nikiem , dosyć się nad tem w życiu
mojem n a m o z o liłe m n ie w d z ię c z n a to praca; nie-
chceszże więc tw em u ojcu, który cię zrodził, wy­
chował i tyle ci udzielił początków w sztukach
pięknych, sprawić tej przyjem ności, iżbyś czasem
zagrał m u na flecie lub trąbce? Odpowiedziałem,
że z miłości ku niemu chętnie to czynić będę. D o ­
bry ojciec d o d ał, że talentam i i cnotą najokrutniej
mścić się mogę na nieprzyjaciołach, za doznane od
nich krzyw dy.
Nie cały jeszcze od tój rozm owy upłynął m ie­
siąc, gdy P iotr, który kazał był co dopiero zrobić
nową piwnicę w swoim domu przy ulicy dello S tu ­
dio, znajdując się w towarzystwie kilku przyjaciół,
w pokoju nad ową piw nicą, mówił o moim ojcu,
m istrzu swoim, pow tarzał jego słowa i drw ił z prze-
powiedni; gdy w tem , zaledwie dokończył, sklepie­
nie się zapadło; czy dla tego, że źle było zbudo­
wane, czy też ze zrządzenia B oga, który nie rychliwy
ale spawiedliwy. S padł do piwnicy a walące się
na niego kamienie i cegły sklepienia pogruchotały
m u nogi; wszyscy zaś przytom ni zostali na samym
brzegu w yłom u, bez najmniejszej szkody, lecz osłu­
pieli z zadziwienia nad tem, co dopiero przed chwilą
im gadał. Skoro się ojciec mój o tem dowiedział,
pośpieszył do niego i przemówił w przytom ności
jego ojca M ikołaja da Y o lterra, trębacza miejskiego,
w te słow a: P io trze, kochany mój uczniu, ciężko
mnie zasm uca twój przypadek! lecz pam iętasz ty
niedawne przepowiednie moje? T ak się tóż spełni
i owo, co powiedziałem o twoich i moich synach.
W krótce potóm um arł niewdzięczny P io tr z tego
kalectw a, zostawiwszy m arnotraw ną żonę i syna,
który mnie po kilku leciech w Rzym ie prosił o ja ł­
mużnę. D ałem m u, bo takie jest moje usposobienie,
a przytem wspomniałem z rozrzewnieniem na szczę­
śliwą dolę P io tra w onym czasie, kiedy mój ojciec
w yrzekł do niego te prorocze słow a: twoi synowie
będą żebrać jałm użny u moich.
Trudniłem się ciągle złotnictw em , a zarobkiem
wspomagałem dobrego ojca. B rat mój Cecchino
25

uczyć się m usiał łaciny, bo ojciec, jak ze mnie naj­


większego m uzyka, tak z niego chciał zrobić uczo­
nego p raw n ik a, lecz nie mógł w nas obudwÓch stłu­
mić skłonności przyrodzonych; ja oddaw ałem się
rysownictwu a b rat m ój, pięknej i ujmującój postaci
m łodzieniec, poświęcił się całkiem sztuce wojskowój.
Pewnego razu przybył ze szkoły pana J a n a M e­
dici do dom u, gdy mnie właśnie nie było, a ponie­
waż m iał liche bardzo odzienie, nakłonił siostry na­
sze, iż mu dały nowiuteńką, suknię, którą sobie sam
sprawiłem . Bo prócz w sparcia udzielanego ojcu
i dobrym siostrom , zarabianego pilnością, zdobyłem
się i na piękną, drogą suknię dla siebie. Za przy­
byciem , znalazłem się odrwionym i złupionym ; brata
mego już nie było. W ym aw iałem ojcu, że pozwo­
lił na w yrządzenie mi takiej krzywdy, widząc jak
chętnie pracuję na wspomożenie go. Na to mi od­
pow iedział, że jestem jego dobrym synem , że co
mam za stracone z zyskiem odbiorę, że to jest po­
trze b ą, przykazaniem boskiem , żeby m ający cokol­
wiek dzielił się z potrzebującym i jeżeli tę krzyw dę
z miłości dla niego cierpliwie zniosę, Bóg mi za
to we wszystkiem będzie błogosławił.
Odpowiedziałem na to biednem u, zafrasowanemu
ojcu jako żak nie m ający doświadczenia, zabrałem
Tom I. 2
resztę lichej odzieży i pieniędzy i wyszedłem sobie
pierwszą, lepszą bram ą (r. 1517.) a ponieważ nie
wiedziałem którą się ku Rzymowi w ychodzi, zasze­
dłem do Lukki. Ztam tąd udałem się do P izy , li­
cząc może lat szesnaście i stanąłem na średnim moście,
zwanym R ybim Kamieniem (P ietra dell Pesce) przed
pracow nią pewnego złotnika, przypatrując się uw aż­
nie robocie mistrza. Ten zap y tał, kto jestem i co
umiem? O dpow iedziałem , że umiem cokolwiek jego
sztuki. W ezw ał mnie do siebie i dał zaraz robotę
z temi słow y: porządna postać twoja przekonyw a
mnie, że jesteś poczciwym i dobrym , i pow ierzył
mi dużo złota, srebra i drogich kamieni. W ieczo­
rem zaprow adził mnie do swego dom u, gdzie b ar­
dzo porządnie m ieszkał z piękną żoną i kilkorgiem
dzieci.
W spom niawszy na sm utek, jaki spraw iłem do­
brem u ojcu, napisałem do niego, że znalazłem p rzy­
jęcie w domu bardzo poczciwego człowieka nazw i­
skiem Uliyieri della Chiostra i dopomagam mu w wiel­
kich a pięknych robotach, żeby się więc uspokoił,
bo się uczę i z pewnością sztuką moją wkrótce mu
będę pożytecznym i zaszczyt mu zrobię. — O dpi­
sał mi niezwłocznie te słow a: K ochany synu! mi­
łość moja dla ciebie tak jest w ielka, że gdyby to
27

tylko w ypadało, natychm iastbym się w ybrał do cie­


b ie, bo jestem , jakoby oczu pozbawiony, odkąd cie­
bie nie widzę codnia i do dobrego prow adzić nie
mogę. J a do końca starać się będę o utrzym a­
nie naszem u domowi poważania a ty staraj się zje­
dnać mu sławę. P rag n ę żebyś tylko te proste sło­
wa miał zawsze w pamięci i do nich się stosow ał:
W każdym dom u, w którym przebyw asz, zachowaj
dobre obyczaje i nie przeniewierzaj się. — O dpo­
wiedź ta w padła memu m istrzowi w ręce, przeczy­
tał ją tajemnie i mnie się przyznał mówiąc: zapra­
wdę mój B envenuto, zewnętrzna postać twoja wcale
mnie nie om yliła; przekonywam się o tern z listu
twego ojca, który jak widać jest człowiekiem po­
czciwym; uważaj więc dom mój za własny a mnie
za ojca.
O glądając pizański cmentarz*), znalazłem na nim
mnóstwo pięknych antyków rzeźbionych wybornie
z m arm uru a w wielu innych miejscach miasta ró-

*) Cm entarz w P izie jest najosobliwszym z budowli tego


m iasta; otoczony wspaniałym krużgankiem w ykończonym w r.
1278. S ą tam niezliczone pomniki m armurowe i m alatury m i­
strzów najdaw niejszych ja k C im abue, Giotto i inni. P izańczycy
tak w ielkie mieli staranie o swoje groby, że w r. 1189. w ysłali
mnóstwo okrętów do Jerozolim y po św iętą ziem ię, z której u sy ­
pano cały ów cmentarz.
2*
28

żne arcydzieła starożytne; w edług nich ćwiczyłem


się bardzo pilnie w każdym czasie wolnym od pracy
złotniczej. M istrz mój często mnie odwiedzał w izde­
bce, którą, mi dał, a w idząc jak dobrze używ am k a­
żdej godziny, kochał mnie jak ojciec.
P rzez rok mego tam że pobytu znacznie postą­
p iłem , w yrabiając piękne i duże przedm ioty ze złota
i srebra a żądza coraz wyższej doskonałości rosła
we mnie przy tej robocie. Tym czasem wezwał mnie
ojciec z najłagodniejszą uprzejm ością, abym też do
niego p rz y b y ł, prócz tego upom inał w każdym li­
ście, ażebym nie zaniedbywał fletu, na którym mnie
z takim mozołem uczył. To mi odejmowało chęć
do pow rotu, bo ju ż znienawidziłem owo przeklęte
św istanie; dla tego też ów rok w P izie przepędzony
rajskim mi się w ydał, że nie potrzebowałem nigdy
piszczeć na fleciku.
P o d koniec roku w ypadało mistrzowi mojemu
Ulivieri pojechać do F ło ren cy i, aby sprzedać nieco
obrzynków złotych i śrebrnych a ponieważ mnie
opanow ała lekka febra z niezdrowego powietrza,
udałem się więc z nią i z nim razem do rodzinnego
miasta mojego (1518. r.). P rz e d wyjazdem b łag ał
go mój ojciec potajem nie jaknajgoręcej, ażeby mnie
ju ż do P izy nie zabierał.
Zostałem tedy i przeleżałem blisko dwa miesiące.
Ojciec wielką mi okazyw ał miłość troskliwością swo­
ją i pow tarzał, że do mego wyzdrowienia zdają się
jem u wieki upływ ać, bo chciałby mnie znowu usły­
szeć grającego. A że właśnie podczas tej mowy za
puls mnie trzy m ał, bo się znał cokolwiek na me­
dycynie i łacin ie, poczuł iż na wzmiankę o gw izda­
niu we krwi mojej wielkie powstało wzburzenie,
więc odszedł ze łzam i, bardzo zm artwiony. W idząc
boleść jego serdeczną, kazałem jednej z sióstr p rzy ­
nieść flet, a chociaż byłem we febrze, nie sprawiało
mi granie żadnej trudności, bo narzędzie to nie wiel­
kiego wym aga natężenia; grałem z tak doskonałym
układem palcy i języka, że ojciec, który właśnie
w szedł znienacka, tysiączne wylał na mnie błogo­
sław ieństw a, upew niając, że przez czas pobytu m e­
go w obczyźnie bardzo się wydoskonaliłem i zakli­
n a ł, ażebym tylko postępow ał dalej i tak pięknego
talentu nie zaniedbywał. Skoro ozdrow iałem , w ró­
ciłem do poczciwego M arkoni, złotnika, a zarob­
kiem u niego wspom agałem ojca i cały dom.
Około tego czasu przybył do F lorencyi rzeźbiarz
nazwiskiem P io tr T o rrigiani, z A nglii, gdzie od
wielu lat m ieszkał; ponieważ był przyjacielem mego
m istrza, odwiedzał go codzień, a widząc moje ry-
sunki i roboty, rz e k ł: przybyłem do F lo re n c y i, aże­
by jaknajwięcej zebrać m łodych robotników, i to
floreńczyków, do pomocy, ponieważ mam dla mego
króla wielkie dzieła w ykonać; a że roboty twoje i
rysunki są, więcej rzeźbiarskie niż złotnicze, ja zaś
mam do wykonania wielkie przedm ioty z brązu,
nabędziesz u mnie biegłości i zostaniesz bogatym.
B y ł to mężczyzna bardzo pięknej postaci i bardzo
śm iały w postępowaniu. W y g ląd ał raczej na wiel­
kiego wojaka, niż rzeźbiarza; męzkie ruchy jego,
donośny głos, brw i nam arszczone, m ogły nawet od­
ważnego człowieka przestraszyć a codzień gadał o
pojedynkach swoich z bestyami Anglikam i. P e­
wnego razu zaczął rozprawiać o M ichale Aniele B u-
onarottim , przy oglądaniu rysunku, który zrobiłem
według kartonu tego boskiego mistrza*).
Ten karton był pierw szem dziełem, w którem
Michelagnolo okazał swój zdum iewający talent; zro­
bił go w spółubiegając się z Leonardem da Vinci**),
*) M ichel A ngelo B uonarotti, o którym tu m ow a, m iał
przydom ek „il V ecchio“ (Stary) dla odróżnienia od drugiego
M ichała A ngelo B uonarotti, także artysty, którem u tam ten był
stryjem. Starszy Buanorotti był ja k wiadomo nietylko znako­
mitym m alarzem ale i sławnym budowniczym i rzeźbiarzem , w re­
szcie niepospolitym poetą. U rodzony r. 1484., um arł licząc lat
88 w 1564. r.
**) Leonardo di ser Piero da Y jn ci, okazyw ał od dzieciń-
31

który narysow ał d ru g i; obadwa były przeznaczone


do sali rady miejskiej w pałacu S ignoryi, a p rzed ­
stawiały niektóre zdarzenia z czasów oblężenia i zdo­
bycia P izy przez floreńczyków. W y b o rn y L eo n ar­
do da Vinci przedstaw ił potyczkę konnicy i zdobycie
kilku chorągw i, tak cudownie, jak tylko sobie wy­
obrazić można. M ichelagnolo zaś przedstaw ił g ro ­
madę piechoty kąpiącej się podczas u p ału w rzece
A rn o ; obrał chw ilę, kiedy niespodzianie dano znak
do boju a nagi zastęp do boju śpieszy: postawy i
ruchy tak były piękne i doskonałe, że nie widziano
jeszcze ani m iędzy dawnemi ani nowemi dzieła tak
wspaniałego i pięknego; i praca wielkiego Leonarda
była nadzwyczajnie piękna i cudowna. Jed en z tych
kartonów wisiał w pałacu M edycejskim , drugi na
sali papiezkićj, i dopóki zostawały na tej wystawie,
były szkołą dla wszystkich. Chociaż boski M ichel-

stwa wielki talent do m alarstwa a prócz tego uczył się muzyki,


geom etryi, architektury i hydrostatyki i we wszystkiem celow ał;
napisał naw et dwie znakom ite rozprawy o w odzie, biegu rzek,
w odotryskach i t. p. Z dzieł m alarskich słynie po całym świę­
cie jego „W ieczerza P ań sk a" znajdująca się we F lorencyi w ko­
ściele S anta M aria delle Grazie. W r. 1502. był jak o biegły
architekt generalnym nadzorcą fortec poddanych księciu V alen­
tino. Później przebywał w Rzymie ale dla niezgody z Buona-
rottim opuścił Rzym i W łochy i udał się na dwór króla fran-
cuzkiego Pranciszka I ., gdzie tóż um arł w r. 1519. licząc 75 lat.
agnolo wym alował wielką, kaplicę papieża Juljusza,
nie dosięgnął jednak doskonałości pierw szego dzie­
ła i geniusz jego nie wzniósł się ju ż nigdy do po-
tęgi tych dawniejszych studjów.

III.
O dm awia T orrigian iem u to w a r z y sz e n ia d o A n glii. — Ć w iczy
s ię na a n ty k a c h , ry sow an ych p r z e z F ilipa Lippi. — Z r o b ił
u F ra n ciszk a S a lim b en i sp in k ę do pasa b a rd zo w ych w alan ą.
U ciek a z dom u i udaje się z T a s s e m , ry to w n ik ie m , do Rzym u.
W stęp u je do p ra co w n i z ło tn ik a z w a n e g o F ir en zu o la da L om ­
bardia. W ykonyw a s ó ln ic ę na w z ó r p e w n e g o sta r o ż y tn e g o
sa rk o fa g u i ć w ic z y s ię na an tyk ach rzy m sk ich . — Z o s ta je
w p racow n i P aw ła A rsago, m ed y o la ń c zy k a ; zarab ia i w sp ier a
o jc a . — W raca do F lo r en cy i i ry su n k ó w L ip p ieg o . Robi tak
z w a n y z a m ek se r d e c z n y i zb ie r a w ie lk ie p o c h w a ły . — Z p o ­
w odu zw a d y w sk a za n y na karę p ien iężn ą. — N apada sw o ic h
n ie p r z y ja c ió ł. — U ch o d zi zn o w u d o Rzym u.

W róćm y teraz do P iotra T orrigiani*), który trz y ­


mając rysunki moje w ręku tak m ów ił: ten B uona-
*) T o rrig ia n i zy sk ał ju ż w ojczyźnie swojej pewną, sła w ę
w rzeźbiarstw ie i ro b o ta c h z te rra k o tty (ro d za j gliny) lecz że b y ł
b ard zo p o p ęd liw y i zazd ro sn y i p o tłu k ł p o są g i sw oich w sp ó łz a­
w od n ików a B u o n a ro ttem u nos sp ła szczy ł n a zaw sze, uderzeniem
w z ło śc i, przeto m u sia ł u c ie k a ć z k ra ju . U d a ł się do R zym u,
g d zie słu ż y ł w w ojsku p a p ie ż a A le x a n d ra V I ., potem znów się
z a ją ł rzeźbiarstw em i w y jech ał do A n g lii, g dzie w ielką zy sk a ł
sław ę. Z ta m tą d p rz e n ió sł się do H iszpanii, gdzie zro b ił sła w n ą
sta tu ę św. H iero n im a z te rra k o tty d o tąd zach o w an ą w je d n y m
k laszto rze pod S ew illą. P óźniej zrobił d la p ew nego g ra n d a h i­
sz p ań skiego p o są g M atk i B o s k ie j, a g d y te n ty lk o 30 d u k ató w
33

rotti i ja chodziliśmy, będąc chłopcami, do kościoła


del Carmine do kaplicy M asaccia*) na naukę. Buo-
narotti miał zwyczaj wyśmiewać wszystkich, którzy
tam rysowali. Pewnego dnia zaczepił też i mnie,
a że byłem na to drażliwszy niż zwykle, uderzyłem
go pięścią w nos tak silnie, że uczułem kości i
chrząstki tak się kruszące, jak opłatek; ztądto ma
ową pam iątkę na całe życie. T e słowa taką we
mnie zbudziły nienawiść, ponieważ dzieła boskiego
M ichelangelo ciągle m iałem na oczach, że nietylko
ani m yślałem pójść z Torrigianim do Anglii, ale na
niego nawet patrzeć nie mogłem.
I tak zostałem we Florencyi, nie przestając kształ­
cić się w edług pięknej szkoły M ichała A nioła, od

mu chciał d a ć, w padł T orrigiani w złość i dłutem potłukł już


gotową, piękną figurę. Hiszpan okrutnie się za to zemścił. Oska­
rżył Torrigianiego przed św. Inkwizycyą o herezyą. Schwycono
biednego artystę i wskazano na spalenie żywcem na stosie, lecz
tymczasem on pierwej skończył, bo um arł z głodu we więzieniu
św. Inkwizycyi w r. 1522. Złom ki owego posągu M adonny do­
tąd się przechowują w Hiszpanii, między innemi cała jed n a ręka
tak pięk n a, że po dziś dzień służy za wzór artystom .
*) Masaccio czyli Tom asz Guidi ur. 1402. r. był swego
czasu najsłynniejszym we W łoszech malarzem. Je g o m alow idła
mianowicie w kaplicy Brancacci w kościele del Carmine są zna­
komite. Uczyli się na nich: L eonardo da Y inci, M ichał Anioł
Buonarotti i Baffael Sanzio. M asaccio um arł 1443. r. podobno
otruty.
2* *
34

której nie odstąpiłem nigdy. W tym samym czasie


zapoznałem się i zaprzyjaźniłem z bardzo miłym
m łodzieńcem, równego ze m ną wieku, także złotni­
kiem. B y ł on synem doskonałego m alarza Filippo
di F ra Filippo. Kochaliśm y się tak bardzo, iżeśmy
ani we dnie ani w nocy rozłączyć się nie mogli;
dom jego był pełen pięknych studjów, które jego
ojciec rysow ał z rzym skich starożytności a przecho­
wywały się w kilku księgach. T e rysunki w unie­
sienie mnie w praw iały i dla tego pracowaliśm y za­
wsze razem prawie przez dwa lata.
W tym czasie zrobiłem w ypukłą sztuczkę ze
śreb ra, tak dużą jak ręka małego dziecka; była to
klam ra do męzkiego pasa, jakie wówczas powszechnie
noszono. W yrobiłem na niej sploty liści, dzieci
i inne ładne maseczki w rodzaju antyków, a wyko­
nałem w pracowni F ranciszka Salimbeni. Cech
złotniczy, którem u robotę moją pokazywano, uznał
mnie najzręczniejszym czeladnikiem.
Około tegoż czasu poróżniłem się znowu z moim
ojcem o gwizdanie na flecie a że pewien drzewo-
rzeźb nazwiskiem Tasso*) pogniewał się równocześ-

*) Ten T asso pozostał stałym Benvenuta przyjacielem a był


bardzo biegłym rytow nikiem , m ianowicie w drzew ie, sw ego czasu
najsławniejszym .
nie ze swoją, matką, i do R zym u chciał uciec; rze­
kłem do n iego: żebyś to był człowiekiem skorszym
do czynu niż do gadania! A on mi na to: gdybym
tylko m iał na podróż do R zym u, to nawet bym już
nie wrócił zamknąć mego nędznego w arstatu. —
W ted y m u powiedziałem : jeżeli cię nic więcej nie
w strzym uje, to ja mam tyle przy sobie, iż nam
obudwom do Rzym u wystarczy. Kiedyśm y tak roz­
m awiali, id ąc, stanęliśmy niespodzianie u bramy
ś. P io tra Gattolini. R zekłem więc: kochany Tassie,
boskie to zrządzenie, iżeśmy, nie myśląc o tóm,
przyszli do tej bram y! Kiedyć więc już tu jestem ,
to jakbym połowrę odbył drogi i poszliśmy dalej,
rozmawiając sobie, co też to powiedzą nasi starzy
dziś we wieczór? — Potóm postanowiliśmy wcale
o tern nie m yśleć, póki nie staniemy w R zym ie; za­
rzuciliśmy' fartuchy nasze na plecy i szliśmy mil­
cząc do Sieny (1519. r.) G dyśm y tam przybyli,
począł Tasso narzekać że sobie nogi poobcierał do
krw i; niechciał iść dalej i p ro sił, abym mu poży­
czył pieniędzy na podróż z pow rotem ; odpowiedzia­
łem : powinieneś się był namyślić nimeś w yszedł
z dom u; ja mam tylko ty le, że mi ledwie do R zy­
mu w ystarczy; jeżeli nie możesz iść pieszo, to znaj­
dzie się jaki koń do najęcia, który w raca do R zy-
36

m u, a zatem niemasz żadnych wymówek. Nająłem


takiego konia, a ponieważ mi Tasso nic nie odpo­
w iedział, puściłem się ku rzymskiej bramie. K iedy
obaczył stanowczość m oją, szedł za m ną m rucząc
i kulejąc. Litością zdjęty zaczekałem na niego w b ra­
m ie, wsadziłem na konia za siebie i rzekłem : cóżby
to ju tro powiedzieli o nas przyjaciele nasi, gdybyśm y
w zam iarze udania się do Rzym u tylko do Sieny
byli wytrw ali? Poczciwy Tasso uznał praw dę a że
b y ł bardzo wesoły, począł się śmiać i śpiewać i tak
wśród ciągłego śmiechu i śpiewu przybyliśm y do
Rzymu.
M iałem wtedy spełna lat dziewiętnaście, ja k ów
wiek, (B ył rok 1519.) U dałem się niezwłocznie
do pracowni pewnego m istrza, zwanego J a n F iren -
zuola, bardzo zręcznego w w yrabianiu naczyń i w y­
konywaniu wielkich sztuk. P okazałem mu model
klam ry zrobionój u Salimbeniego, chwalił ją nadzw y­
czajnie i rzekł do jednego czeladnika z Florencyi,
nazwiskiem Gianotto Gianotti ju ż od lat kilku u niego
pracującego: oto mi floreńczyk coś umiejący, a ty
nic! Poznałem wtedy G ianotta i chciałem go po­
zdrow ić, ponieważ niegdyś nieraz z nim razem ry ­
sowałem , i długośm y wspólnie mieszkali w Rzymie,
lecz on, rozgniewany słowami m istrza swego udał
37

że mnie nie poznaje i nie wie kto jestem . O burzony


jego mową powiedziałem mu z niechęcią: o Gianotto!
mój niegdyś towarzyszu domowy, z którym tam i tam
razem rysow ałem , w którego willi jadłem , piłem
i sypiałem, ja nie potrzebuję twego świadectwa w obec
tego szanownego m ęża, twojego m istrza, bo myślę
że moje ręce bez twej pomocy dowiodą kim jestem.
N a to zwrócił się F iren zuola, człowiek żywy i praw y
do swego czeladnika m ów iąc: niegodziw cze! nie
wstydziszże się tak przyjm ować dawnego przyja­
ciela i znajomego? a obróciwszy się z taką samą
żywością do mnie rz ek ł: pójdź i uczyń jakoś po­
w iedział, niechaj ręce twoje powiedzą kim jesteś
i dał mi natychm iast piękną robotę śrebrną dla j a ­
kiegoś kardynała przeznaczoną. B yła to skrzyneczka
na w zór porfirowego sarkofagu znajdującego się
przede drzwiami Rotondy. W szystko, co z mój
strony dodałem , szczególniej piękne maseczki, któ-
remi to dzieło ozdobiłem , niezmiernie mego m istrza
ucieszyły; każdem u tę robotę pokazywał i szczycił
się że z jego wyszła pracowni. Skrzyneczka ta
była z pół łokcia długa a przeznaczona do w sta­
wiania sólniczki na zastawionym stole. B ył to pier­
wszy mój zarobek w Rzym ie. Część pewną posła­
łem ojcu a z reszty sam żyłem , ćwicząc się tym -
38

czasem na wzorach starożytnych. N areszcie, gdy


mi pieniędzy nie stało, musiałem znowu wziąć się
do roboty. Tasso zaś, ów mój towarzysz powrócił
wkrótce do Florencyi.
Zabierając się na nowo do roboty, umyśliłem
pójść do innego m istrza. P ociągnął mnie ku sobie
pewien m edyolańczyk, P aw eł A rsago. F irenzuola
począł z nim o to żywe kłótnie i pow iedział mu
w mojej obecności kilka słów obelżywych. J a ują­
łem się za moim nowym m istrzem i odpowiedziałem,
że się urodziłem wolnym i żyć chcę wolnym , że
ańi ja na niego ani on na mnie żalić się nie mamy
powodu, tylko on jeszcze mi kilka skudów (scudo =
10 zip.) został dłużnym , i że jako wolny robotnik
idę sobie, gdzie mi się podoba, ponieważ tem ni­
komu krzyw dy nie czynię. I mój nowy m istrz po­
w tórzył prawie to sam o, zarzekając się, że mnie
wcale nie przynęcał i że miło m u będzie, jeżeli do
Firenzuoli powrócę. N a to ja : niechcę nikomu wy­
rządzać szkody, roboty zaczęte pokończyłem , będę
zawsze należał sam do siebie, nie do kogo innego,
a kto mnie potrzebuje, niechaj się ze mną ugodzi.
N a to zaw ołał F irenzuola: nie chcę nic więcej mieć
z tobą do czynienia, nawet mi się na oczy nie po­
kazuj ! Przypom niałem mu zatóm o należytości mojej,
39

a on zbył mnie szyderstwem . Lecz ja odparłem :


jeżelić do twoich robót używałem stali i żelaza, to
mi te kruszce i do otrzym ania należytości dopomogą.
K iedy to mówiłem, stał przed sklepem naszym sta­
rzec, zwany m istrzem Antonio z San M arino, naj­
sławniejszy i najpierwszy w całym Rzym ie złotnik
a mistrz Firenzuoli. W ysłuchaw szy moich wywo­
dów, przyznał mi słuszność i żą d ał, aby mi F iren -
zuola należytość wypłacił. Umawiano się bardzo
żyw o, bo F irenzuola lepszym będąc szermierzem
językow ym niż złotnikiem , niechciał się dać nakłonić;
lecz nareszcie odzyskał rozsądek swoją w ładzę, sta­
łością wyjednałem sobie wymiar sprawiedliwości;
w ypłacił mi a w skutek tego odnowiliśmy naszą
przyjaźń. P ro sił mnie nawet w kumotry.
U nowego m istrza mojego zarabiałem dużo a
większą część posyłałem ojcu, który nie zważając
na to, ciągle mnie nękał, ażebym powrócił do F lo -
rencyi, nakoniec po dwóch latach (r. 1522.) usłu­
chałem jego woli. Pracow ałem znowu u Salim be-
niego, miałem zarobek dobry i ciągle się kształci­
łem. — Odnowiwszy stosunki z Franciszkiem di F i­
lippo, to chociaż mi przeklęte piskanie dużo zajmo­
wało czasu, nie zaniedbywałem w pewnych godzi­
nach dnia i nocy studjom się oddawać.
40

Zrobiłem wówczas srebrny zamek serdeczny (chia-


vacuore); jak nazywano pas na trzy palce szeroki,
noszony przez narzeczonych. B ył on półw ypukłej
roboty i kilka na nim figur pełnych, a chociaż mi
bardzo mało zań zapłacił niejaki Rafael Lappacini,
za to nieoceniona była sław a, jaką, mi ta robota
zjednała.
Pracow ałem tym czasem we F lorencyi u różnych
złotników i znajdowałem pom iędzy nimi bardzo p rz y ­
chylnych ludzi, jak np. M arcone. Inni używając
dobrego imienia wyzyskiwali mnie do ostatniego;
lecz skoro tylko tego dostrzegłem , oddalałem się i
stroniłem od tych zbójów.- K iedy tak ciągle praco­
wałem i dużo zyskiwałem , szczególniej gdy mistrz
jeden nazwiskiem B attista Sogliani uprzejm ie swoim
warstatem w Nowym R ynku ze m ną się podzielił,
gdzie dużo zrobiłem ładnych rzeczy i dużo zyska­
łem a dom mój w spierałem , zazdrościli mi pow a­
dzenia szczególnie dwaj nienawistni ludzie, Salvator
i M ichał G uasconti, a że mieli trzy w arstaty i b ar­
dzo wiele roboty, dokuczali mi czem mogli. Żaliłem
się na to jednem u z przyjaciół i mówiłem: powin-
niby na tem poprzestać, że mnie pod pozorem ży­
czliwości złupili. Dowiedzieli się o tem i zaprzy­
sięgli, że słów moich pożałuję, ja zaś nie wiedząc
41

wcale jakiej jest barw y trw oga, nie zważałem na


ich pogróżki. Pew nego dnia zbliżyłem się do p ra­
cowni jednego z nich, bo mnie p rzy zw ał, a on po­
czął mi robić wymówki i grozić. Pow iedziałem m u:
widać że się sami poczuwacie do jakiejś winy, bo
ja mówiłem o dobrych zawsze dobrze, jeźliście więc
źli, to na siebie się użalajcie a nie na mnie.
T ym czasem , kiedy się tak rozprawiałem z owym
złotnikiem, czyhał jeden z jego kuzynków, G erard
Guasconti zapewne podmówiony, na jaką- okazyą- do
zwady. Przechodziły właśnie m uły objuczone cegła­
m i; gdy tedy jeden był blisko, pchnął G erard na
mnie cegły, tak , iż ból uczułem wielki. Zwróciłem
się natychm iast, a obaczywszy iż się śm ieje, pal­
nąłem tak silnie pięścią w sk ro ń , że p ad ł na zie­
mię jak nie żyw y; potem krzyknąłem jego kuzynom :
tak się obchodzić trzeba z podobnymi wam tchórzli­
wymi złodziejami! a gdy spostrzegłem , że wszyscy,
ilu ich b y ło , mieli chęć na mnie uderzyć, dobyłem
we wściekłej złości noża i zaw ołałem : jeżeli aby je ­
den wyjdzie ze sklepu, niechaj drugi biegnie zaraz
po księdza, bo doktór ju ż na nic się nie przyda!
T ak się tem przestraszyli, że się żaden z miejsca
nie ru sz y ł, w pomoc kuzynkowi. Skoro odszedłem ,
pobiegł ojciec Guasconti ze synami do P a d y Ośmiu
42

ze skargą., że ich napadłem zbrojno w ich własnej


pracow ni, co we Florencyi było niesłychanemu P a ­
nowie Ośmiu kazali mi się stawić i okropnie wpadli
na mnie i o to że w kaftaniku przyszedłem , kiedy
inni byli w płaszczykach, i dla tego, że ci panowie
ju ż w domu przez moich przeciwników na mnie
byli nasadzeni, czego j a , niedoświadczony żak za­
niedbałem uczynić, ufny w słuszność mej sprawy.
Pow iedziałem , że oburzony ciężką o b ra zą, jak ą
mi w yrządził G e ra rd , wyciąłem mu tylko policzek,
a za to przecież na tak wielkie łajanie nie zasłuży­
łem. Ledw ie to słowo — 'policzek — wyrzekłem,
aliści jeden z R ady, Prinzivalle della Stufa zaw ołał:
nie policzek, ale pięścią mu dałeś! Potem zadzw o­
niwszy, kazał nam wszystkim wyjść i przem aw iał,
ja k się później dow iedziałem , za mną. U w ażcie
tylko panow ie, m ów ił, niewiadomość tego biedaka,
oskarża się o policzek, kiedy jego przeciw nicy po­
wiadają tylko o uderzeniu pięścią. Policzek na No­
wym R ynku kosztuje dwadzieścia pięć skudów, a ude­
rzenie pięścią prawie nic. Poczciw y to chłopiec,
bo utrzym uje dom swój z pilnej pracy swojej. O by
Bóg dał więcej takich naszem u miastu.
Lecz niektórzy pomiędzy owymi czerw onokrym -
43

kowymi panami*) ujęci proźbami i fałszywem do­


niesieniem moich nieprzyjaciół, że należę do partyi
brata Hieronima**) mieli chęć wskazać mnie na wię­
zienie, lecz dobry Prinzivalle wziął górę i wskazano
mnie na cztery miarki m ąki, które miałem oddać
na jałm użnę do klasztoru delle M urate. P rzy w o ­
łano nas pow tórnie, nakazano mi pod zagrożeniem
niełaski milczeć i oznaczoną karę natychm iast zło-

*) Radzcy miejscy mieli czerwone czapeczki.


**) B rat H ieronim Savonarola z F errary, sław ny tego czasu
koznodzieja. pow ołany został przez księcia L orenzo de Medici
w r. 1489. do Florencyi. Lecz oddany całkiem pismu św. oby­
czajów bardzo surow ych, przytem silnego i gwałtow nego cha­
ra k te ru , nie m ógł znieść towarzystwa lekkiego i wesołego księ­
cia ani wstrzymać się od karcenia zepsutych obyczajów ówczesnych,
i dom agania się z kazalnicy koniecznych zmian i poprawy i prze­
pow iadania kary niebios. Z tej nam iętnej gorliwości zrodziły się
dla brata H ieronim a wszystkie cierpienia. L ud przepadał za nim,
lecz wyższe stany i dostojnicy znienawidzili go. Gdy K aról V III.
przybył do W ło c h , wysłali floreńczycy do niego posłów, między
tymi S avonarolę, żeby uzyskać wypędzenie P iotra Medici z F lo ­
rencyi a oddać Rzeczpospolitą w opiekę Karolowi. Savonarola
był zapalonym republikaninem , w ystąpił otwarcie przeciw Medy-
ceuszom , za to też gdy ci pojednali się z papieżem Alexandrem
V I. a Savanarola nie przestaw ał przeciw nim szerzyć nienawiści
z kazalnicy, spadły grom y watykańskie na jego głowę a z niemi
ciężkie prześladow anie. O pierał się długo i mężnie swoim nie­
przyjaciołom , aż nareszcie w r. 1498. porwano go przem ocą
z klasztoru, wtrącono do więzienia i w dniu 23. m aja tegoż roku
powieszono i spalono jak o heretyka wraz z dwoma towarzyszami
za wyrokiem ze Rzymu nadesłanym .
44

żyć. Pow tórzyli mi surowe nauki i kazali iść do


kancelaryi, lecz ja m ruczałem ciągle pod nosem :
policzek, nie pięścią-, tak że się owa Ósem ka n a­
reszcie śmiała ze mnie. K ancelista wezwał nas w imie­
niu m agistratu do złożenia przyrzeczeń wzajemnej
zgody. Oni więc wyszli sobie bezkarnie, tylko mnie
samego osądzono na owe cztery m iarki m ą k i; co
mi się wydawało największą niesprawiedliwością.
P osłałem po jednego z moich krew nych, nazwiskiem
A nnibal C erusico, aby za mnie ręczy ł, lecz ten nie
chciał przyjść; wściekałem się o to , rozjadowiłem
ja k żm ija, i zrobiłem rozpaczliw e postanowienie.
T u się przekonałem , że gw iazdy nietylko skłaniają
ale zm uszają ludzi do pewnych czynów*). W iedząc
ile ów A nnibal wdzięczności winien mojej rodzinie,
niezm ierna mnie opanowała złość, którą pow ściąga­
ją c ile m ogłem , czekałem tylko póki R ada Ósmiu
nie pójdzie na obiad. Skoro zostałem sam na sam,
a żaden ze sług sprawiedliwości nie pilnow ał mnie,
uszedłem rozzłoszczony z pałacu, pobiegłem do mo­
jej pracow ni, porwałem sztylet i w padłem do domu

*) T en ustęp d ow od zi, że Cellini w ierzył w e w p ływ y gwiazd


na losy ludzi. T a wiara tłom aczy niejeden jeg o bardzo dziwny
postępek. W owym czasie b yło m nóstwo takich fatalistów , k tó­
rych Pryscilianistam i zwano we W łoszech .
45

moich przeciwników, siedzących właśnie przy obie-


dzie. G e ra rd , główny sprawca zatargu zaraz się
na mnie rzucił, lecz ja pchnąłem go sztyletem w piersi,
przebiłem kaftan i w estkę, zresztą nic m u nie było,
chociaż m yślałem , żem go ciężko zran ił, bo u d e­
rzenie głośno zachwaszczało w zwojach ubioru a on
ze strachu zwalił się z nóg. Z drajcy! krzyknąłem ,
wszyscy dzisiaj zginiecie!
Jeg o ojciec, m atka i siostry m yśląc że sądny
dzień nad szed ł; rzucili się z krzykiem na kolana
i błagali litości. Ponieważ mi nie stawiali oporu,
ów zaś m artwy leżał na ziem i, zdawało mi się nie­
godną ich kaleczyć. Zbiegłem zapieniony po wscho­
dach i zastałem na ulicy całą zgraję. W ięcój niż
dw unastu się zbiegło; jeden m iał sztabę żelaza, inny
rurę, reszta młoty, kowadła i kije. W padłem pomię­
dzy nich jak bawół raniony, przewróciłem czterech
czy pięciu i sam upadłem na nich, koląc sztyletem
to tego, to owego; stojący zaś tłukli mnie oburącz
m łotkam i, kijmi i kow adłam i*) a przecież Bóg zrzą­
d ził, żeśmy sobie żadnej nie zrobili szkody; tylko
czapka moja została na placu, którą okropnie tłu -

*) Mowa tu zapewne o małych młotkach i kowadłach zło­


tniczych, chociaż autor powiada że go oburącz bito.
46

kii. G dy chcieli opatrzyć swoich rannych i zabi­


tych, pokazało się, że nikt nie był uszkodzony.
Pobiegłem do klasztoru Santa M aria Novella i
spotkałem na wstępie brata A lexego S trozzi, któ­
rem u się oddałem w opiekę, wcale go nie znając.
P rosiłem na miłość B oga, aby mi życie ocalił, bo
wielki popełniłem występek. D obry braciszek po­
wiedział, ażebym się nie obaw iał, bo chociażbym
co najgorszego wr świecie był zro b ił, w jego celi
będę bezpieczny. Może w godzinę potem zebrała
się Ó sem ka na nadzw yczajną radę i ogłosiła na mnie
okropny w^yrok, grożąc każdemu bez w zględu na
miejsce lub osobę srogą karą, ktoby mnie przecho­
w ał albo o miejscu mego pobytu w iedział a nie do­
niósł. Ojczysko mój biedny i zm artwiony udał się
do radzców, i na klęczkach błagał zlitowania dla
nieszczęśliwego chłopca swego; wtedy pow itał je ­
den z nich, a trzęsąc kutasem swojej krym ki po­
w iedział pom iędzy innemi słowami obrażającemi do
mego biednego ojca: precz ztąd, wrynoś się co prę­
dzej! J u tro mu wTym ierzoną zostanie zasłużona ka­
ra! Mój ojciec odpow iedział: uczynicie, co Bóg
chce, a nie więcej: na co ten sam dodał: z pew no­
ścią to będzie z wolą Boga. Mój ojciec odparł: to
mnie pociesza, że tej woli z pewnością nie wiecie.
47

I wyszedł natychm iast szukać mnie, z pewnym ró-


wiennikiem moim, nazwiskiem P io tr L an d i, z któ­
rym kochaliśmy się wzajem jak bracia. T en miał
pod płaszczem doskonałą, szpadę i bardzo piękną
drucianą koszulę. Ojciec znalazłszy mnie opowie­
dział z żywością, co go spotkało u radzców, potem
pocałowawszy mnie w czoło i oczy, pobłogosławił
serdecznie i rzekł: niech cię Bóg wszechmocny
wspiera! a daw szy mi szpadę i zbroję, którą wdział
na mnie własnemi rękom a dodał: kochany synu!
z tą bronią w ręku żyj albo umieraj.
P io tr L an d i przytom ny tem u, przez cały czas
p łak ał i dał mi dziesięć skudów w złocie. K aza­
łem sobie tedy zgolić brodę, która dopiero co za­
częła porastać; b rat A lexy u b rał mnie w habit, dał
braciszka za towarzysza i tak wyszedłszy z klaszto­
ru przez bram ę al P rato , przem knąłem się pod m u-
rami aż na plac San Galio. W niedalekim ztam tąd
domu zastałem jednego z przyjaciół nazwiskiem
Grassucio*), zrzuciłem habit i zostawszy znowu czło­
wiekiem, wsiedliśmy obadwa na konie już przygo­
towane i ruszyliśm y nocą ku Sienie. G dy G rassu­
cio powrócił do Florencyi i ojcu doniósł, że szczę-

*) G rassuccio b ył rodzonym bratem sław n ego B enedyk ta


da Monte V arch i, o którym będzie później w życiu C elliniego.
48

śliwie um knąłem , ucieszył się niezm iernie i ledwie


się m ógł doczekać spotkania z owym radzcą, który
tak go złajał. Nareszcie zeszedł się z nim i po­
w iedział: widzicie, A ntonio, że Bóg lepiej wiedział,
co się stanie z moim synem , niż wy. O n odpo­
wiedział: niechno nam się znow u w ręce dostanie!
Tym czasem , rzekł ojciec, dziękować będę Bogu,
że go tą razą szczęśliwie ocalił.

IY.
Pracuje u Lucagnola z J e si, m edyolańczyka. — Robi św ie­
czniki (kandelabry) dla biskupa Salamanki. — Przyjaźni się
z Franciszkiem Penni i ćw iczy na dziełach B uonarottego i
Raffaela. — Robi lilją dyamentową dla signory Chigi. — Ubie­
ga się o zarob ek z Lucagnolim . — Wykonywa wielką w azę
dla biskupa Salamanki. — S p ółk a z złotn ik iem Piotrem della
T acca. — P osyła ojcu w sparcie. — Ćwiczy się w graniu na
flecie i zostaje muzykiem nadwornym. — Zatargi z biskupem
Salamanki. — Pracuje dla Klemensa VII. i kilku kardynałów.
Urządza własną pracownią. — Robi medaljon z Ledą i inne
cacka dla pana Cesarini.

W Sienie oczekiwałem na posłańca listowego*)


ze R zym u i z nim się tam dotąd zabrałem . M iną­
wszy P aglią spotkaliśmy kuryera wiozącego w iado­
mość o obiorze nowego papieża, którym był K le ­
mens V II. Stanąw szy w Rzym ie pracowałem zno-

*) Była to ówczesna poczta listowa piesza lub konna; taki


posłaniec godzony był na dni.
49

wu we warstacie m istrza Santi ju ż zm arłego, lecz


syn rzemiosło złotnicze dalćj prow adził; sam nie
pracując, zdaw ał wszystko na m łodzieńca nazw i­
skiem Lucagnolo (Ł ukasz A niół) z Jesi. B y ł on
synem chłopa i już od małości u m istrza Santi p ra­
cow ał; nizkiego był wzrostu, a kształtny. M łodzie­
niec ten robił lepiej, niż którykolwiek ze znanych
mi wówczas złotników, z wielką łatwością i pięknego
rysunku, same tylko wielkie wazy, konwie, misy
i t. p. naczynia. Z nalazłszy miejsce w jego w ar­
stacie podjąłem się zrobienia świeczników 'dla bi­
skupa Salam anki, hiszpana*); robota była bardzo
p y szn a, jaka w takich rzeczach być powinna. U czeń
Raffaela z U rb in u , J a n F ranciszek Penni z p rzy ­
domkiem il Fattore**) wyborny m alarz a przyjaciel
biskupa, wyjednał mi u niego względy, dawano mi
dużo roboty i płacono sowicie.

*) D o n F rancesco di Cabrera biskup Salam anki przybył do


R zym u 1517. na concilium Lateraneńskie a w r. 1527. przeby­
w ał z papieżem K lem ensem na zamku ś. A n ioła — potem wró­
c ił do H iszpanii i umarł r. 1529.
**) F ranciszek P en ni najulubieńszy uczeń R affaela z U r­
binu. Jem u i drugiemu równem uż ulubieńcow i swemu Juljuszow i
Rom ano (Gjuljo Rom ano) zostaw ił Raffael całe sw oje m ienie. P enni
i Gjuljo pokończyli roboty przez Raffaela pozaczynane. Penni
więcej lubił rysow ać niż m alow ać; robił z upodobaniem krajo­
brazy, — um. w N eapolu ok oło 1528. r. licząc 40 lat.
Tom I. 3
50

W tym że czasie chodziłem czasem do kaplicy M i­


chała A nioła*) czasem do domu A ugustyna Chigi**)
z Sieny dla ćwiczenia się w rysunku. T u znajdo­
w ały się najpiękniejsze dzieła doskonałego m alarza
Raffaela z U rbinu***) i m ieszkał Zygm unt Chigi,
brat A ugustyna. Szczycili się obadwa tein, że m ło-
*) W łaściw ie kaplica S y x ty ń sk a , gdzie Buonarotti nam alo­
w ał sławny sąd ostateczny — znajduje się w gm achach w aty­
kańskich. Zbudowana przez floreńczyka B accio P in telli, dzisiaj
już bardzo zniszczona, zakopcona, pyszne freski pozacierane.
**) Dom o którym tu wspomina C ellini, zowie się dzisiaj:
Villa F arnesina a należy do króla N eapolitańskiego. Ów A u­
gustyn Chigi był bogatym kupcem , w spierał hojnie artystów i li­
teratów. Najsławniejsi wówczas m alarze i rzez'biarze ozdabiali
jego mieszkanie. Raffael z Juljuszem R om ano, Franciszkiem
P enni i kilku innymi uczniami swemi nam alował tu sławną hi-
storyą Psychy i prześliczną G alateę. — Chigi um arł 1520. r.
Pam ięć jego przechowali historycy i literaci włoscy w różnych
dziełach dotyczących artystów i sztuk pięk n y ch , wywdzięczając
się tym sposobem szlachetnemu m iłośnikowi dzieł sztuki i lite­
ratury.
***) Nie chcąc się tutaj rozwodzić w przypisku o Raffaelu
S anzio, jako najwięcej znanym wśród naszej polskiej publiczności
i z dzieł i z opisów, nadmieniamy ty lk o , że przez całe życie był
ulubieńcem w szystkich, a jako artysta uwielbiany nawet przez
nieprzyjaciół. Prócz m alarstwa znał doskonale architekturę i śli­
cznie pisał objaśnienia Vitruviusza i o starożytnościach rzym skich
do papieża L eona X. — Dziwnem zdarzeniem zburzyli polacy
jego niegdyś mieszkanie w willi Borghese w R zym ie, w r. 1848.
podczas tam ecznych walk i zaburzeń, — ów domek Raffaela
przechowywany jako relikwia. Z pewnością nie znali jako cu­
dzoziemcy jego znaczenia — rozebrali więc w czasie jednej utar-
dzież mnie podobna do nich uczęszczała na studja.
Zona Zygmunta, bardzo uprzejm a i nadzwyczajnie
piękna dama, widując mnie często w swoim domu,
zbliżyła się pewnego ra z u , a przejrzaw szy moje ry ­
sunki zap y tała, czy jestem m alarzem czyli też rzeź­
biarzem ? Odpowiedziałem, iż jestem złotnikiem , na
co zrobiła uw agę, że jak na złotnika, zanadto do­
brze rysuję. K azała tedy swej służącej przynieść
lilją z pięknych dyamentów w złoto oprawionych
i żądała żebym ją ocenił. Oceniłem na 800 sku-
dów. P ow iedziała, że zgadłem i zapytała, czybym
chciał piękniej je oprawić? Zapew niłem , że z naj­
większą chęcią i natychm iast w jej przytomności
zrobiłem rysuneczek, który tóm lepiej się u d ał, że
bardzo mi było przyjem nie z tą piękną i m iłą pa­
nią rozmawiać.
G dy rysunek skończyłem , przyszła d ruga, także
bardzo p ięk n a, szlachetna rzym iąnka z górnych po­
koi i zapytała swoją, przyjaciółkę, co tutaj robi?
M adonna P orcya odpowiedziała z uśmiechem: przy­
patruję się z przyjem ością temu poczciwemu m ło­
dzieńcowi, który jest również dobry jak ładny. Ż a­

czki robiąc zasieki a potem podobno spalili w biwaku. — T ak


mi opowiadano w R zy m ie, lecz nie wiem czy m ożna temu po­
daniu wierzyć.
3*
52

rum ieniłem się na to i rzekłem na pół zawstydzony,


na pół ośmielony: jakim kolw iek jestem , zawsze M a­
donno będę gotów na wasze usługi. P iękna pani
także się lekko zapłoniła i pow iedziała: wiadomo
ci, że żądam twych u słu g , i dała mi ową lilją i dw a­
dzieścia skudów w złocie, które m iała przy sobie,
dodając: opraw mi te kamienie w edług twego ry ­
sunku a stare złoto mi oddaj. Jej przyjaciółka ozw ała
się na to : gdybym ja była w postaci tego młodzieńca,
uciekłabym sobie z P anem Bogiem. P orcya odpo­
wiedziała: takie zdolności rzadko połączone bywają
z w ystępkam i; gdyby on był zdolnym takiego uczyn­
k u , nie m iałby z pewnością tak pięknego oblicza,
wskazującego uczciwość, i ująw szy przyjaciółkę swoją
za rękę obróciła się jeszcze we drzwiach i dodała
z najwdzięczniejszym uśm iechem : A ddio, B enve­
nuto! — W ykończyw szy zaczęty przed tern zajściem
rysunek Raffaelowego Jow isza, poszedłem zrobić
m odelek z w osku, dla okazania ja k robota będzie
w yglądała. P okazałem go owym dwom damom,
które mnie tyle chwaliły i tyle uprzejmości okazały,
że się ośmieliłem p rzyrzec, iż w’ złocie cacko to
dwakroć będzie piękniejsze od modelu. W ziąłem
się zatem do pracy i wykończyłem je w dw unastu
dniach; znowu wprawdzie w kształcie lilii, ale tylu
53

m aseczkam i, dziećmi i zwierzętam i przyozdobiłem


i tak starannie wyemaljowałem, że dyam enty podwój­
nej nabrały wartości.
K iedy nad tem pracow ałem , niepodobało się to
zręcznem u Lucagnolo i począł mi przedstaw iać, że
daleko więcej miałbym pożytku i sławy, gdybym je ­
mu pom agał w robocie srebrnych naczyń; ja zaś
utrzym yw ałem , że prace, jak m oja, nie codzień się
zdarzają i że przy nich również tyle co przy wiel­
kich wyrobach śrebrnych, sławy i pieniędzy zyskać
można. On mnie wyśmiał i r z e k ł: obaczymy! Otóż
to naczynie zacząłem razem z tobą i myślę rów no­
cześnie z tobą skończyć; możemy potem porównać
ileśmy zarobili. P ow iedziałem , że mnie to cieszy
pracować z tak zręcznym sztukm istrzem na wyścigi
o lepszą; czem cokolwiek rozdrzaźnieni schyliliśmy
znowu głow y nad robotą i takeśm y pilnie przysie-
dzieli, iż w dziesięciu prawdę dniach, wykonaliśmy
nasze dzieła z całą sztuką i wytwornością.
Naczynie Lucagnola przeznaczone było na stół
papieża K lem ensa do w rzucania w nie kości i łupin
owoców, w ogóle więcej dla przepychu niż potrzeby.
Ozdobione było dwoma ucham i, mnóstwem masek
dużych i m ałych i bardzo pięknemi liśćmi a wszy­
stko tak dobrego rysunku i sm aku, że nic nie pozo-
54

stawiało do życzenia. Zapew niałem , że nie zda­


rzyło mi się w życiu nic widzieć piękniejszego. L u -
cagnolo m yślał, że zam iary moje odm ieniłem , chw alił
nawzajem i moją, robotę, lecz pow iedział: różnicę
zarobku wkrótce obaczymy. Zaniósł swoje naczy­
nie papieżowi i zapłacono mu dosyć odpowiednio
tak wielkiej pracy; ja zaś zaniosłem moje cacko do
pani P orcyi, która nadzwyczajnie je podziw iając
pow tarzała, iż o wiele przewyższyłem moje p rz y rz e ­
czenie, i że mogę zażądać za robotę ile mi się po­
doba, bo jej się w ydaje, iżby mnie naw et podaro­
waniem pałacu jeszcze za mało w ynagrodziła. O d­
powiedziałem , że największą dla mnie nagrodą jej
zadowolenie, więcej nie żądam i zabrałem się do
wyjścia. M adonna P orcya rzekła do swojej p rzy ­
jaciółki: w idzisz, jakie obok talentu posiada cnoty!
i obiedwie zdaw ały się być zdumione. P o chwili
przem ówiła P o rcy a: mój Benvenuto, słyszałeś za­
pew ne, że kiedy biedny bogaczowi daje podarunki,
djabeł się śmieje. O dpow iedziałem , że djablisko
dosyć ma nieprzyjem ności, to niechże się też tą ra ­
żą rozśmieje. Potem skłoniwszy się wyszedłem, a one
w ołały za m ną: nie będzie miał tej uciechy!
G dy powróciłem do w arstatu pokazał mi L uca-
gnolo paczkę pieniędzy, m ów iąc: no pokażże swój
55

zarobek, porównam y go z moim. P rosiłem , aby


zaczekał do następującego dnia; ponieważ, tak do­
skonale się z mej roboty wywiązawszy jako i on
ze swojej, myślałem że się i nagrody nie powsty­
dzę. D rugiego dnia przyszedł rządca domu pani
P o rc y i, wyw ołał mnie z pracowni i oddał paczkę
pieniędzy. Ona nie chce, dodał, aby djabeł się weselił;
jednakże to, co p rzysyła, nie je st dostateczną twej
pracy n ag ro d ą, i jeszcze dużo innych słów up rzej­
m ych, jak to taka znakom ita dama wyrażać zwykła.
Lucagnolo nie m ógł doczekać porównania swojej
paczki z m oją, dobył ją więc, skoro przyszedłem ,
w przytomności dwunastu robotników i innych sąsia­
dów, wypadku sprzeczki ciekawych, rozśm iał się szy-
dersko, zaw ołał ze trzy czy cztery razy: au! i wy­
sypał z brzękiem wielkim pieniądze na stół. B yło
dwadzieścia pięć skudów w śrebrze. Zmieszałem się
cokolwiek na jego w ykrzyk, a Avidząc wzrok szy­
derczy i uśmiech otaczających', zajrzałem ukradkiem
w moją rulkę, a dostrzegłszy iż to samo złoto, podnio­
słem ze spuszczonemi oczyma oburącz moją rulkę do
góry i sypałem z niej pieniądze na stół jak z pytla.
W ypadło jeszcze o połowę więcej sztuk niż u niego,
a oczy wszystkich przed chwilą na mnie z pewną
po g ard ą patrzące zwróciły się ku niemu. W ołano:
56

Lueagnolo! tu lepiej w ygląda; u B envenuta są złote


monety a więcej ich o połowę.
M yślałem , że zaraz um rze ze zazdrości i gniewu,
a lubo po zw yczaju jako m istrz trzecią część mego
zarobku otrzym ał, jednak się nie mógł uspokoić. P o ­
czął przeklinać swToją sztukę i swego m istrza i za­
rzekał się że odtąd dużych rzeczy robić nie będzie,
tylko takie fraszki jak moje, kiedy tak dobrze je opła­
cają. Tem rozdrzaźniony odpow iedziałem : niechaj
każdy ptak śpiewa po swojem u, przytem oświad­
czyłem zaraz, że jego roboty ja także umiem i będę
ro b ił, ale jem u takie fraszki, jak m oje, pewno się,
nie udadzą. W yszedłem zagniewany i zaprzysią­
g łem , że mu tego dowiodę. Obećni potępili głośno
jego niesprawiedliwość i nazwali prostakiem , jakim
był istotnie, o mnie zaś lepszego niż dotąd nabrali
wyobrażenia.
Na drugi dzień poszedłem pani Porcyi podzię­
kować i nagadałem że zrobiła przeciwnie ja k po­
wiedziała, bo ja chciałem żeby się djabeł śmiał, a ona
spraw iła, że znowu Bogu złorzeczył. Śmialiśmy
się z tego serdecznie, a potóm zamówiła u mnie
kilka innych dobrych i pięknych rzeczy. W tym
samym czasie w yjednał mi F ranciszek Penni znowu
robotę u biskupa Salam anki, który chciał mieć dwa
57

wielkie naczynia do wody, w kredensie używane*),


rzeczywiście zaś tylko do ozdoby w salach jadalnych
służące, obadwa równej wielkości; jedno miałem
ja zrobić, drugie L ucagnolo, a Penni nam dał ry ­
sunki.
P rzyłożyłem pilnie ręki do owćj roboty. Pew ien
m edyolańczyk nazwiskiem P io tr della Tacca odstą­
pił mi kącika w swojej pracow ni; obliczyłem się
z pieniędzmi i co mi zbyw ało, posłałem biednem u
ojcu. G dy mu je we F lorencyi w ypłacano, nad­
szedł przypadkiem ów nieprzyjazny nam członek
R ady Ośmiu a że m iał niegodziwych synów, mój
ojciec powiedział m u: każdego może spotkać takie
nieszczęście, ja k mego syna, lecz poczekajmy jeno
końca. O by Bóg d ał, żeby wasi synowie nie uczy­
nili nic gorszego w am , tylko tyle, ile mnie mój uczy­
nił, co zaledwie uszedł waszej mściwój rę k i, — o czem
mi zaraz z radością doniósł, zaklinając na Boga,
ażebym czasem fletem się zabawiał i pięknego ta-

*) Cellini zow ie te n aczyn ia: acquareccie (naczynia do w od y).


Jak b y je po polsk u najwłaściwiej nazw ać n ależało, trudno się do­
m y ślić, nie mając opisu ich kształtów. Jako naczynia do wody
przy zastaw nych stołach u żyw an e, m ogły być w anienkam i, albo
wiadrami albo tćż konwiam i czyli nalewkam i ze śrebra, jakich
w ówczas używano w szędzie w domach zam ożnych. Przyjmuję
przeto d o w o ln ie, że to b yły konwie.
3 **
58

lentu, którego mnie z takim mozołem uczył, nie


zaniedbywał. L ist pełen był słów miłości ojcowskiej,
tak iż mnie do łez rozrzew nił i przedsięw ziąłem
sobie zrobić mu jeszcze przed zgonem tę przyjem ność
i doskonale się wyćwiczyć, rozważyw szy, iż sam
B óg, jeźli go o to prosim y, godziwe przyjem ności
chętnie nam sprawia.
Zajęty owóm naczyniem dla Salam anki, m iałem
do pomocy tylko jednego chłopca, którego na go­
rące prośby moich przyjaciół na pół mimo woli do
usług przyjąłem . M iał około czternastu lat, imię
Paulin a był synem rzymskiego m ieszczanina, ży­
jącego ze swoich dochodów. Paulin był szczęśliwy
z urodzenia, najporządniejszy i najpiękniejszy chło­
piec, jakiego w życiu mojem w idziałem ; jego dobroć,
przyjem ne obyczaje, jego nadzwyczajna piękność,
jego do mnie przywiązanie były powodem, że go
kochałem ile pierś ludzka objąć może. To żywe
uczucie skłaniało m nie, dla rozweselenia tej ślicznej
ale z przyrodzenia poważnej i smutnej tw arzy wziąć
czasem trąbkę do ręki. Bo kiedy mnie słuchał, to
się uśm iechał tak pięknie i serdecznie, że mnie od­
tąd wcale nie zadziwiały owe bajki, które poganie
o swoich niebieskich bogach opowiadali. G dyby on
był żył w onym czasie, byłby niewątpliwie ludzi
59

do czci pobudzał. M iał on sio strę, imieniem F a u ­


stynę, tak piękną, jak postacie w starożytnych powie­
ściach. Ich ojciec prow adzał mnie często na swoją
winnicę i zdaje mi się że byłby chętnie przyjął mnie
za zięcia; z tój przyczyny gryw ałem na flecie wdę-
cój niż zwykle.
Około tego czasu kazał mnie wyborny muzykus
papiezki J a n Jakób Piffero da Cesena (fletnista z Ce-
seny) pytać przez L orenza Trom bone z L u k k i, czy-
libym im pierwszego sierpnia nie zechciał pomódz
na trąbce sopranem , a na ten dzień wybrali naj­
piękniejsze sztuczki podczas obiadu papiezkiego. J a k ­
kolwiek nadzwyczajnie pilno mi było wykończyć, już
zaczęte piękne naczynie, znęciła mnie przecież m u­
zyka, jako cudowna sztuka a przytem i chęć p rzy ­
podobania się ojcu memu; postanowiłem więc n a­
leżeć do tego towarzystwa. Na ośm dni przed p ier­
wszym sierpnia odbywaliśmy codzień po dwie go­
dziny próby, to tóż gdyśm y potem w B elw ederze*)
odegrali w dniu oznaczonym wypróbowane dosko­
nale m ottetty, pownedział papież, że nigdy jeszcze

*) Jed en z pałaców w atykańskich, dzisiaj w całość p o łą ­


czony z drugiemi tworzy część galeryi rzeźb i p osągów , których
obejmuje przeszło trzy tysiące. Za czasów C elliniego zw ał się
B elw ed erem , albo w illą Innocencyusza V III.
60

nie słyszał tak miłej i dobranej m uzyki, a przyw o­


ław szy Jakóba Cesenę p y tał, jakim sposobem i gdzie
znalazł tak dobrą, trąbkę sopranową i badał go
szczegółowo kto ja jestem . Skoro usłyszał moje
nazwisko, rzek ł: jestże to syn mistrza Jan a ? Jeżeli
tak , to go przyjm ę na mój dw ór! Jakób odpowie­
dział: Najśw iętszy ojcze: z trudnością się pewnie
ku tem u nakłoni, bo je st złotnikiem z profesyi, b a r­
dzo wr swej sztuce biegłym , a ta więcej mu p rz y ­
nosi niż m uzyka przynieść może. Tern lepięj, mówił
papież, że jeszcze inny posiada talent, czego się
nie spodziew ałem , otrzym a pensyą równą waszej;
niechaj mi służy to i w drugiej sztuce znajdę dla
niego zajęcie. Potem dał mu sto skudów złotem
w chustce od nosa, aby je pom iędzy nas rozdzielił.
Jakob pow tórzył nam mowę papieża i rozdzielił pie­
niądze pom iędzy nas óśmiu. G dy mi w ręczał moją
cząstkę, rzek ł: każę cię wpisać w nasze tow arzy­
stwo. J a żądałem czasu do nam ysłu do następne­
go dnia.
Pow róciw szy do domu rozm yślałem , czy mam
to miejsce p rzy jąć; bo przew idyw ałem dobrze, jak ą
szkodę przez to poniesie moja sztuka. N astępują­
cej nocy ukazał mi się mój ojciec we śnie i błagał
serdecznie, ze łzam i, abym dla miłości B oga i jego
61

p rzy jął tę posadę. Gdym mu niby odpowiedział,


iż w żaden sposób uczynić tego nie m o g ę; on nagle
przybrał straszliwą postać, i groził mi przekleństwem
ojcowskiem jeżeli odrzucę a przyrzekał wiekuiste
błogosławieństwo swoje, jeżeli będę posłusznym.
W staw szy, natychm iast pobiegłem do Jak ó b a , i ka­
załem się wpisać, a gdy o tem doniosłem ojcu, led­
wie go zbyteczna radość o śmierć nie przypraw iła,
i doniósł m i, że i on miał sen prawie taki sam;
odtąd wierzyłem, że wypełniwszy żądanie ojca, w szy­
stko mi wyjdzie na szczęście.
Śród tego pracowałem bardzo pilnie nad wykoń­
czeniem owego naczynia dla biskupa Salamanki.
B ył to dziwny człow iek, bardzo bogaty ale trudno
go było zadowolić; przysyłał codzień, dowiadując
s ię , co robię, a je ź li mnie posłaniec nie zastał, bi­
skup okropnie się złościł i groził mi odebraniem
roboty, którą innemu skończyć każe. W inno tem u
było jedynie owo przeklęte świstanie, bo zresztą
robiłem dzień i noc z największą pilnością, tak że
ju ż przynajm niej pokazać mogłem biskupowi ową
konew.
L ecz to nie wiele mi pom ogło; bo odtąd dopiero
tak się jego niecierpliwość w zm ogła, że wielkie ztąd
m iałem udręczenie. Nareszcie po trzech miesiącach
62

skończyłem owo naczynie z tak pięknemi zw ierzę­


tam i, liśćmi i m askam i, ja k tylko "wyobrazić sobie
można. Natychmiast posłałem je przez mego P a u ­
lina do L ucagnola, którem u chłopiec ten ze zwy­
kłym pow iedział w dziękiem : oto przysyła wam B en­
venuto na pokazanie swoje przyrzeczone, w waszym
rodzaju ladaco, a spodziewa się ujrzeć też wkrótce
jaką. fraszkę waszej roboty, w swoim rodzaju. L u -
cagnolo wziął konew w rękę a obejrzaw szy ją do­
b rz e, rzekł do P au lin a: piękny chłopcze, powiedz
twemu p an u , że jest doskonałym człowiekiem , i że
go proszę aby mnie p rz y ją ł za przyjaciela a nie za
przeciwnika. D obry chłopiec przyniósł mi tę wia­
domość z radością; konew odesłałem Salamance,
który żądał, aby ją oceniono. Lucagnolo był także
przytem , i daleko wyżej ją ocenił i większe mi od­
dał pochw ały niż się spodziewałem. Salam anka
odebrawszy konew rzekł z hiszpańska: przysięgam
B ogu, że tak długo czekać musi zapłaty, jak ja na
robotę czekałem. To mnie bardzo rozdrzaźniło, p rz e­
klinałem całą H iszpanją i każdego, kto temu naro­
dowi życzliwy.
Pom iędzy ozdobami tego naczynia było też ucho
z jednolitej sztuki bardzo misternie w yrobione, które
za pomocą pewnćj sprężyny prosto nad otworem
63

się utrzym ywało. Pewnego dnia pokazywał to bi-


skup z wielkióm zadowoleniem kilku swoim hiszpa-
nom; po jego odejściu próbow ał jeden z nich po­
dnoszenia i spuszczania ucha, lecz widać że się nie
um iał z tem obchodzić, kiedy delikatna sprężyna
nie m ogła wytrzymać jego chłopskiego nacisku i ucho
się urwało. W idząc ów szlachcic jak wielką zrobił
szkodę, bardzo się przestraszył i prosił kredenserza,
czyli rządcy domu, aby konew co żywo zaniósł do
napraw y mistrzowi, który ją zrobił, i zapłacił co za­
żąda. Takim sposobem dostało się owo naczynie
znowu w moje ręce; przyrzekłem wnet je naprawić
i dotrzym ałem , bo w południe przyniesione na dw u­
dziestą d rugą godzinę*) już było gotowe. W tem
przybiegł kredenserz co tchu, cały spocony; bo pan
znowu mego dzieła zażądał, aby je innym gościom
pokazać. Nie pozwolił mi nawet słowa wyrzec, tylko
wołał: prędko! prędko, dawajcie konew! ale ja nie
mając najmniejszej chęci wydania je j, odpowiedzia­
łem : mnie się nie śpieszy.
On w taką w padł złość, że jedną ręką chwycił
za szpadę a drugą gwałtem chciał włamać się do

*) Godziny liczono we W łoszech i dotąd jeszcze w wielu


miejscach liczą od 1 z północy do 24 t. j. do drugiej północy;
zatem 22 była po naszemu 10 wieczorem.
64

pracowni. J a się oparłem tem u z bronią, w ręku


i miotałem gwałtowne wyrazy. Nie wydam! k rzy ­
knąłem , id ź, powiedz twemu pan u , że chcę zapłaty
za moją pracę nim ta wyjdzie z mego w arstatu.
G dy się przek o n ał, że groźby na nic się nie p rz y ­
d adzą, począł mnie b łag ać, ja k krzyż święty, p rzy ­
rzekając, jeżeli w ydam , dopomódz mi do wydoby­
cia zapłaty. Mimo to nie zmieniłem mego postano­
wienia, a poniewraż mu ciągle to samo pow tarzałem ,
zw ątpiał nareszcie i przysiągł, że przyjdzie raz je ­
szcze z tylu hiszpanam i, iż mnie w kaw ałki rozsie­
kają i z tern się oddalił. Poniewraż przypuszczałem ,
że takiego m orderstw a zdolni, postanowiłem bronić
się do ostatniego; przygotowawczy rusznicę, z którą
chodziłem na polowmnie, mówiłem sam do siebie:
jeżelić mi ktoś moje rzeczy i moją pracę chce wy­
d zierać, mogę przecież życie w obronie pośwdęcić.
K iedy tak sam z sobą się naradzam , ukazała się
grom ada hiszpanów z owym kredenserzem na czele,
który w sposób gwałtowny, hiszpanom właściwy,
w ołał, ażeby w padli, konew zabrali a mnie wybili
dobrze. N a to ja pokazałem im rusznicę do wypa­
lenia gotową i krzyczałem z całego g ard ła : nikcze­
mni zdrajcy i skrytobójcy, czy się to. wr Rzym ie tak
napada mieszkania i sklepy? Ilu wras się złodzieje
65

zbliży do tych d rzw i, tylu ubiję z tój rusznicy! i


wycelowawszy w owego rządcę biskupiego domu,
zaw ołałem : ty arcyłotrze, któryś ich nasadził, naj-
pierwszy zginiesz. W tej chwili dał dzianetowi*)
ostrogi i zm ykał co koń m ógł wyskoczyć.
N a tak okropny hałas wybiegli wszyscy sąsiedzi
a kilku rzymskiej szlachty, którzy właśnie przecho­
dzili, rzekli do m nie: zabijaj tylko tych zdrajców,
a m y ci dopomożemy. T e silne słowa napędziły
moim przeciwnikom okrutnego strachu, musieli zm y­
kać i panu swemu cały wypadek ze wszystkiemi
okolicznościami opowiedzieć. D um ny biskup ogro­
mnie w7y łajał swych sług i urzędników, poczęści za
to, że takiego w ybryku się dopuścili, poczęści za to,
że zacząwszy już zw adę, nie lepiej ją skończyli.
F ranciszek P en n i, który w całej tej sprawie od­
gryw ał rolę pośrednika, przybył i oświadczył mi
w imieniu biskupa, że jeźli naczynia natychmiast
nie p rzyniosę, to tylko uszy ze mnie zostaną jako
największe kawałki; jeżeli zaś przyniosę zaraz, o trzy ­
mam natychm iast zapłatę. Nie bałem się bynajmniej
i kazałem mu pow iedzieć, że całą sprawę natych­
miast przed samego papieża wytoczę.
Tym czasem gdyśmy obadwa i ja i biskup ochło-
*) Dzianet albo dżinet — k oń hiszpański.
66

nęli a kilku panów rzym skich zaręczyło, iż mnie


biskup nie obrazi, i z pewnością zapłatę za robotę
moją odda, poszedłem , wdziawszy drucianą ko­
szulkę i wziąwszy potężny sztylet, do domu Sala­
m anki, który całej służbie swojej kazał się zebrać.
J a miałem z sobą mego P au lin a, niosącego ową
srebrną konew. G dy wszedłem na pokoje, zdaw ało
mi się że przez zodjak przechodzę; ten w yglądał
jak lew , ów jak niedźw iadek, inni do raków byli
podobni, aż nareszcie stanęliśm y przed samym bi­
skupem , który mnie zarzucił istnie kleszerfli, arey-
hiszpańskiem i słowami. Nie podniosłem naw et gło­
wy, żeby na niego nie patrzyć i nie odpowiedzia­
łem nic; o to jeszcze się bardziej rozjadow ił, kazał
przynieść co potrzebne do pisania, żądając abym
napisał kwit, że zapłatę odebrałem i z niej jestem
zupełnie zadowolony. N a to podniosłem głowę i
rzekłem : chętnie to uczynię, skoro tylko otrzym am
pieniądze. Biskup jeszcze się okropniej rozzłościł
i począł znowu grozić i krzyczeć; nakoniec w ypła­
cono mi pierwej pieniądze, a wtedy dopiero kwit
napisałem i wyszedłem sobie wesół i zadowolony.
D ow iedział się o tój historyi papież K lem ens i
bardzo się nią ubawił. Pokazyw ano mu poprzednio
owo naczynie, ale nie powiedziano, że to moja ro-
67

bota; gdy się teraz dow iedział, oddaw ał mi wielkie


pochwały i mówił publicznie, że mi jest bardzo
przychylny, ta k , że m onsignor Salam anka złego
obejścia się ze mną. począł żałować i aby mnie zno­
wu przejednać, kazał mi przez F ranciszka P enni
powiedzieć, że ma dla mnie znaczne roboty, któreby
mi chciał powierzyć. Odpowiedziałem , że ich chę­
tnie się podejm ę, ale żądam naprzód zapłaty. I te
słowa doszły do papiezkich uszu, śmiał się z nich
serdecznie. B y ł właśnie obecny kardynał Cibo*),
którem u papież zatargi moje z Salam anką opowia­
d a ł, potem zwrócił się do jednego ze swoich dwo­
rzan i ro zkazał, ażeby mi ciągle daw ał roboty dla
pałacu. K ard y n ał Cibo także przysłał po mnie a
nagadaw szy mi dużo grzeczności, zam ówił śrebrną
konew większą niż Salamanki. I kardynałowie C or-
naro i inni a szczególniej Ridolfi**) i Salviati***)
dużo mi przyczynili zarobku.

*) K ardynał Innocencyusz Cibo M alaspina arcybiskup g e ­


nueński syn księżniczki M edycejskiej M agd alen y rodzonej sio ­
stry papieża L eo n a X . b y ł niesłychanie hojnym dla artystów i
literatów — ogrom ny swój m ajątek cały prawie rozd ał na p o ­
pieranie sztuk pięknych, literatury i nauk. Um. 1530. r.
**) K ardynał M ikołaj R idolfi, siostrzeniec L eona X . , słyn ął
z liberalizmu i uczoności a najwięcej tein , że zebrał ogrom ną,
niezm iernie kosztowną i szacow ną bibliotekę.
***) K ardynał Jan Salviati także mąż w ielce zasłużony ok oło
68

M adonna P orcya Chigi nam ów iła m nie, abym


sam założył pracownią,; usłuchałem i robiłem ciągle
dla tej szlachetnój pani, która w ynagradzając mnie
zawsze bardzo sowicie, przyczyniła się- do tego, że
nabyłem pewnego znaczenia w świecie.
Pozyskałem też wrzględy pana G abryela C esari-
n i, gonfaloniera R zym u; dla tego pana dużo w y­
konałem robót, pom iędzy innemi wielki medal złoty
do noszenia na kapeluszu. B yła na nim L ed a z ła ­
będziem . B ardzo z mej roboty zadowolony, kazał
ją oszacować, aby mię w edług zasługi w ynagrodzić;
a że ów medal był nadzwyczaj starannie wykonany,
a mistrzowie ocenili robotę daleko wyżej niż się spo­
dziew ał, przeto zatrzym aw szy go, z zapłatą się ocią­
gał. Zaszła taka sama spraw a z owym medalem
ja k z konwią biskupa Salam anki, ale ponieważ wolę
zapisywać tu rzeczy ważniejsze, dla tego o tóm tylko
tak krótko nadmieniam.

szerzenia i wspierania literatury ojezy stćj, a przytćm uczony, su­


rowych obyczajów, w e w szystkiem w spaniałom yślny. Cellini b y ł
widać bardzo kapryśny, kiedy i z tym kardynałem m iał zatargi,
jak to obaczym y później.
69

Y.
B envenuto wyzwany na p o jed y n e k . — W sp ó łza w o d n icz y w ry-
to w n ic tw ie , kuciu m edali i em aljow aniu z L au tizio n em , C a-
ra d o ssą i A m erigiem . — Ćw iczy się na w z o rac h sta ro ży tn y ch
i chodzi na polow anie dla uniknienia z ara z y . — Z a b ie ra z n a ­
jo m o ść z p o szukiw aczam i antyków i nabyw a kilka b a rd z o
p ięknych. — Robi dla Ja k ó b a B e ren g a rio dw a w azony, k tó re
u c h o d zą za antyki. — C h o ru je na k a rb u n k u ł. — U daje się
do C e rv e te ry dla o dszukania m alarza Rosso. — Na w ybrzeżu
m o rsk iem napadają go p rz e b ra n i ludzie z jak ie g o ś o k rę tu . —
U w alnia się od te g o n ieb e zp ie cz eń stw a. — S to w a rz y sze n ie
a rty stó w rzym skich, ich zabaw y i uczty. — P rz y p ro w a d za na
ta k ą u c z tę c h ło p c a Diego, p rz e b ra n e g o za dzięw ezynę.

O pisując moje życie muszę dotknąć i innych rze­


czy, przynajm niej mimochodem, chociaż z rzemiosłem
mojem żadnego nie m ają związku. W święto na­
szego patrona ś. Jana*) (r. 1524.) zebrało się liczne
towarzystwo moich współziomków, złożone z m ala­
rzy, rzeźbiarzy i złotników, na wspólną ucztę; po­
między innymi znamienitymi był Rosso**) malarz i
Penni uczeń Raffaela, których sam przy pewnój spo­
sobności zaprosiłem . Śmialiśmy się i zabawiali żar-

*) Ś. Jan Chrzciciel jest patronem F lorencyi.


**) R osso rodem z F loren cyi b y ł nie tylko znakom itym
malarzem ale i p o etą , muzykiem i architektem bardzo utalento­
wanym. N ie tyle w ielbiony w ojczyźnie co w e F ran cyi, dokąd
się p rzen ió sł, zm arł w Paryżu 1541. r. zażyw szy trucizny z roz­
p a czy , że jed n eg o z sw oich w spółziom ków fałszyw ie oskarżył
o złodziejstw o, złudzony pozoram i.
70

cikami, jak to w lakiem towarzystwie, wyborną, ucztą,


rozweselonem, by wa. Przypadkiem przechodził p e­
wien w artogłow y zaw adyaka, żołnierz z pod do­
wództwa Rienzego da C eri. W idząc nas tak roz­
weselonych począł w nieprzyzwoity sposób szydzić
z florenckiego narodu. J a uw ażając się za p rz e­
w odnika tylu uzdolnionych i tęgich ludzi, nie mo­
głem tego puścić płazem; cichaczem tedy, niepostrze-
żony od nikogo wym knąłem się, i pogoniłem za
nim ; szedł ze swoją kochanką i żeby ją do śmie­
chu pobudzić, ciągle jeszcze o nas głupstw a gadał.
Dogoniwszy go zapytałem , czy to on jest tym zu­
chwalcem, który tak źle mówi o fłoreńczykach? O d ­
pow iedział żw aw o: ja jestem ! W ted y trzasnąłem
go w policzek i rzekłem : a to ja ! I natychm iast
dobyliśmy broni. L ecz nim się pojedynek rozpo­
c z ął, rzuciło się kilku przechodniów pom iędzy nas
a dowiedziawszy się o co chodzi, mnie przyznali
słuszność.
D rugiego dnia przyniesiono mi od niego wy­
zwanie; przyjąłem je ochoczo, mówiąc: to prędzój
skończę niż jakie dzieło mej sztuki, i natychm iast
poszedłem do pew nego starego jegomościa nazwi­
skiem B evilacqua, który niegdyś był podobno naj-
pierwszym we W łoszech szerm ierzem , bo ze dw u-

'is
71

dziestu przynajmniej pojedynków zawsze wyszedł


z chwałą.. D zielny ten mąż z wielką był dla mnie
przyjaźnią, znał mnie bowiem i mój talent artysty­
czny i kilkakrotnie już pośredniczył w żywych za­
targach pom iędzy mną a innymi — dla tego nieraz
pow tarzał: kochany B envenuto! gdybyś ty służył
M arsow i, jestem przekonany, iżbyś się chw alebnie
spraw ow ał, bo w ciągu tylu lat, ile ciebie znam,
nie widziałem nigdy, abyś niesłuszne w szczynał
zwady. S tan ął więc i teraz po mojej stronie, lecz
gdyśmy wystąpili z przeciwnikiem na placu z b ro ­
nią w rę k u , on tak rzecz pokierow ał, iżeśmy ów
pojedynek z honorem a bez rozlewu krwi zakoń­
czyli. Pom ijam wiele innych pięknych tego rodzaju
historyjek, aby wrócić do mojej sztuki, która mnie
do tego pisania pobudziła, a o którój mam do po­
wiedzenia aż zanadto.
Jak o szlachetną pobudzany zazdrością starałem
się przewyższyć Lucagnola w jego rodzaju wyro­
bów, nie zarzucając przy tern jubilerstw a, tak również
usilnie pragnąłem dorównać kilku innym sztukm i­
strzom. B ył w tym samym czasie w Rzym ie do­
skonały perudżjanin L autizio, jedną tylko zajm ujący
się sztuką, lecz za to był w niej jedynym na świę­
cie. Zwyczajem je st, że każdy kardynał rzymski
/
72

ma na pieczęci swój herb. Pieczęcie te są tak du­


że jak dłoń dwuletniego dziecka a ponieważ w h e r­
bach takich dużo byw a fig u r, płacą, za jednę pie­
czątkę po sto i więcej skudów. I tego znamieni­
tego człowieka chciałem naśladow ać, chociaż jego
sztuka bardzo była różna od wykonywanych przez
złotników ; zresztą, nie um iał też Lautizio nic wię­
cej prócz rznięcia pieczątek. Ćwiczyłem się tedy
p rz y innych zajęciach i w tem a lubo bardzo tru -
dnem je znalazłem , nie ustaw ałem jed n ak , będąc
zawsze chciwym nauki i zysków. D alej znajdow ał
się inny doskonały sztukm istrz w R zym ie, C ara-
dosso*) rodem z M edyolanu; ten robił tylko kute
m edaljony z blachy kruszcowej i inne podobne rze­
czy. Z robił kilka obrazków świętych półw ypukłych,
i kilku C hrystusów na palm ę wysokich z najczyst­
szego, piastrowego złota, tak wybornój roboty, że
za największego w tym rodzaju uznałem go mistrza
i postanowiłem szczególniej jem u wyrównać. Z naj­
dowali się tutaj i inni jeszcze m istrze, rytujący stępie
stalowe do wybijania pięknój monety. W szystkiem i
%

*) N azyw ał się w łaściw ie A m broży F opp a. P ew ien hiszpan


n azw ał go w złości: Cara d’Osso — t. j. pyskiem niedźwiedzia
i odtąd zostało mu to p rzezw isk o, bo m iał oblicze brzydkie a
bardzo zarosłe.
73

temi pracami się zajmowałem i niezmordowany by­


łem w doskonaleniu się w nich. Niemniej gorliwie
ćwiczyłem się w pięknej sztuce em aljowania, w któ­
rej celował jeden z naszych floren czy kó w, nazwi­
skiem Am erigo A m erighi. Nieznałem go wcale oso­
biście ale znałem jego roboty, którym żadne inne,
w tym rodzaju, nie w yrów nały o ile mi wiadomo.
I to była bardzo mozolna nauka, ponieważ ogień,
którem u cały owoc tru d u i pracy powierzać trzeba,
często od razu wszystko niweczy. W ytężałem je ­
dnakże całą, usilność moją na tę sztukę i pomimo
doznane trudności bardzo wielkie w niej miałem
upodobanie, B óg albowiem i przyrodzenie udarowali
mnie najszczęśliwszym usposobieniem dając i tyle
i tak doskonałej zręczności, że co tylko przyszło
mi na m yśl, z łatwością wykonać byłem zdolny.
Czego dokazałem w tak różnorodnych rzemiosłach,
powiem w miejscu właściwem.
W onym czasie, kiedy miałem około dwadzie­
ścia trzy la ta , panow ała w Rzym ie straszliwa za­
raza m orowa; m arło co dzień po kilka tysięcy*),
*) P anujące w e W ło szech morowe powietrze zabrało w r.
1522 i 23. w samym Rzym ie 18,000 ofiar. Za pobytu tam że Cel-
liniego w r. 1524. b yło ju ż mniej straszliwe ale za to nader g w a ł­
towne w M ed y o la n ie, w przeciągu czterech m iesięcy umarło
tam 50,000 osób.
Tom I. 4
74

czem przerażony, nawykłem do pewnego sposobu


życia, który znalazłem bardzo m iłym , a to z na­
stępującego powodu. W e święta wychodziłem za­
zwyczaj za starożytnościami i w edług nich ‘się kształ­
ciłem albo wyciskając w wosku albo rysując. P o ­
nieważ zaś wiele pięknych rzeczy znajduje się wśród
ruin a tam mnóstwo się gnieździ gołębi, bawiłem
się strzelaniem ich z mojej rusznicy. Z trwogi przed
powietrzem i aby uniknąć styczności z ludźm i, za­
wieszałem często moją rusznicę na ram ieniu P a u ­
lina i takeśmy sobie we dwóch chodzili w ruiny
a powracali zwykle z pękiem tłustych gołębi. N a­
bijałem zawsze tylko jedną kulą a zatem tylko bie­
głości w strzelaniu tak obfitą zawdzięczałem zdo­
bycz. Sam sobie rusznicę przyrządziłem do ręki,
zewnątrz i wewnątrz gładką i czystą jak lustro;
sam robiłem najwyborniejszy proch, przy czem w pa­
dłem na odkrycie tajemnic nikomu dotąd jeszcze nie
znanych; tyle tylko nadm ieniam , że pięć razy od
kuli lżejszą massą prochu nabijając trafiałem w biały
punkt na dwieście kroków oddalony, nad czem ci,
którzy to rzemiosło znają, pewno się zadziwią.
T ak wiele miałem w rusznicy upodobania, że mnie
czasem od mojej sztuki i studjów odryw ała; lecz
z drugiej strony wielkie ztąd odnosiłem korzyści,
75

bo wzmacniałem się na zdrowiu i powietrze świeże


było mi bardzo pożyteczne, zw łaszcza, iż z natury
skłonny jestem do melancholii. R ozryw ka ta zawsze
mi serce rozw eselała, raźniej mi szła robota i z wię­
kszą, fantazyą, niż kiedy ciągle siedziałem przy na­
uce i pracy; koniec końcem rusznica więcej mi przy­
niosła pożytku niż szkody. P rz y tej sposobności
zapoznałem się także ze zbieraczami starożytności,
którzy czatowali na chłopów lom bardzkich przyby­
wających o pewnym czasie do Rzymu dla upraw y
winnic, a znajdujących zawsze przy kopaniu stare
medale, agaty, czerwone szm aragdy, krwawniki i ka­
mee; czasem poszczęściło im się znaleźć nawet drogie
kamienie np. szm aragdy, szafiry, dyam enty i rubiny.
Owi zbieracze nabywali te przedm ioty od chłopów
zwykle za bezcen a ja , często ich w onem miejscu
spotykając, dawałem im tyle skudów ile tamci ju -
Ijanów (złotówek). Odprzedaw ałem zaraz te rzeczy
a lubo dziesięćkroć brałem więcej, pozyskałem tym
sposobem przyjaźń prawie wszystkich kardynałów .
A żeby przynajm niej najrzadsze sztuczki wymie­
nić, które przez moje przeszły ręce, przytaczam
tu: głowę delfina wielkości cukrowego grochu z śli­
cznie barwnego szm aragdu, którą kupiłem za dzie­
sięć skudów a oprawiwszy w pierścień sprzedałem za
4*
76

sto; główkę Minerwy z topazu tak wielką, jak duży


orzech, kameę z Herkulesem krępującym trzygło­
wego C erbera, tak piękną, że nasz wielki Michel-
agnolo nie mógł się wydziwić przecudnój robocie.
Pomiędzy wielu medalami nabyłem jeden bardzo
duży z prześliczną głową Jowisza tak wybornej ro ­
boty, jakiej już nie widać. Na stronie odwrotnej
było parę również pięknych figur.
W spomniałem wyżej, że w Rzymie panowało
morowe powietrze. W rócę więc w owe czasy na
chwilę. P rz y b y ł wtedy do Rzymu sławny chirurg,
mistrz Jakób da C a r p i ; ten biegły mąż leczył mię­
dzy innemi mianowicie niebezpieczne dworskie cho­
roby; a że te w Rzymie bardzo lubią nawiedzać
księży, szczególniej bogatych, znano go w całóm
mieście i leczył ale kazał sobie płacić z g ó r y ; ' t a ­
kich dudków znajdował nie dziesiątki ale sta. C zło­
wiek ten znał się doskonale na rysunkach a prze­
chodząc pewnego dnia wedle mojej pracowni, spo­
strzegł przypadkiem kilka ręcznych rysunków, po­
między któremi dziwaczne się znajdowały wazony
przezemnie dla własnej zabawki wymyślone; różniły
się od wszystkich, jakie wówczas widziano. Mistrz
Jakób zażądał, abym je zrobił ze śrebra, czego się
bardzo ochotnie podjąłem, ponieważ mogłem dogo-
77

dzić zarazem mojemu kaprysowi. Zapłacił mi do­


brze, lecz stokroć więcej zjednały mi sław y; bo zło­
tnicy wychwTalali moją robotę niezmiernie i zaledwie
je tylko oddałem właścicielowi, ten zaraz z niemi
poszedł do papieża a na drugi dzień wyjechał. B ył
to człowiek bardzo uczony i rozprawdał przedziwnie
0 medycynie. Papież chciał go przy sobie zatrzy­
mać, lecz on pow iedział, iż nikomu w świecie słu­
żyć nie będ zie, a kto go potrzebuje, może przybyć
do niego. B y ł on szczwanym lisem , dobrze zrobił,
że ze B zym u w yjechał, bo w parę miesięcy potem
wszyscy, których leczył, stokroć się mieli gorzej
1 byliby go zabili, gdyby był został*). — P okazy­
w ał on moje wazony księciu F e rra ry i wielu innym
panom , także naszemu księciu i opowiadał, że je
dostał od pewnego wielkiego pana rzym skiego, któ­
rego leczył pod tym jedynie warunkiem , jeźli mu
owe naczynia o d stąp i; pan ten miał się bardzo w zbra­
niać, zaręczając mu że są bardzo starożytne i prosić,
ażeby raczej co bądź innego żądał; lecz że on na

*) Cellini zdaje się nie słu szn ie przypisuje tu winę tem u


lekarzow i. B y ł to bowiem lekarz i chirurg najznakom itszy sw ego
czasu , wielkie mający zasługi w an atom ii, b ył profesorem ch i­
rurgii w B olonii a zw ał się Jakób Berengario da Carpi. On p o ­
dobno pierw szy zaczął używ ać merkuryuszu do leczenia pew nych
ch oró b , o czem podaje doktor G. M. L. Bertini.
78

tem się uparł i leczenia nie rozpoczął, póki owych


naczyń nie dostał*). Tak mi gadał w F e rra rz e pan
Alberto Bendidio, pokazując mi zwielkiemi ceremon-
jami ich kopje zrobione z gliny. Śmiałem się i nie
rzekłem ani słowa. D um ny ów człowiek rozgnie­
wał się i ofuknął: ty się śmiejesz! a ja tobie mówię,
że od tysiąca lat jeszcze się taki nie urodził, coby
je chociaż tylko narysować potrafił. Milczałem i na
to, aby owym wazonom tej wielkiej sławy nie od­
bierać i udaw ałem , że je sam podziwiam. W ielu
panów w Rzymie a pomiędzy tymi niektórzy p rz y ­
jaciele moi mówili z zachwyceniem o tych naczy­
niach, które sami mieli za starożytne; nie mogłem
tedy ukryć mojej dumy i wypowiedziałem, że to ja
one zrobiłem; nie chciano mi wierzyć a więc na do­
wód zrobiłem nowe rysunki, bo mistrz Jak ób był
tak przezorny, że stare zabrał ze sobą.
Powietrze ustało wreszcie po kilku miesiącach;
przetrwałem je szczęśliwie, lecz wielu z moich to­
warzyszów umarło. Później i ja nabawiłem się cięż-

*) Że B erengario tak rob ił, są na to dowody. M iędzy inne-


mi i ten , że nim rozp oczął leczyć kardynała Colonnę m usiał mu
tenże przyrzec, iż mu da w zapłacie śliczny obrazek ś. Jana,
m alowany przez Raffaela z Urbino znajdnjący się dzisiaj w ga-
łeryi florenckiej a niezm iernie w ysoko ceniony. P isze o tem V a ­
sari — T om I. str. 309.
79

kiej choroby. (T u opisuje a u to r z ty lu szczeg ó ła­


m i p rz y czy n ę i p rzeb ieg swej choro b y na k arb u n -
k u ł, że ckliwość sp ra w ia , dla tego cały ten ustęp
pom ijam y, na czem rzecz bynajm niej nie traci.) K iedy
ju ż znacznie p rzy szed łem do sieb ie, w ziąłem kilka
piastrów do kieszeni i d o siad łem m ego dzikiego ko­
n ik a , k tó ry m iał sierć na cztery palce d łu g ą a tak
wielki ja k niedźw iedź zu p ełn ie też do niedźw iedzia
b y ł p o dobien , i w yjechałem ze R z y m u o d szukać
m alarza R o sso , baw iącego gdzieś w okolicach C i-
vitavecchii, w posiadłości h rab ieg o A n g u illa ra zw a­
nej C erv etera* ). G dym go z n a la z ł, ucieszył mi się
bardzo, w yściskał i w ycałow ał i p rzepędziliśm y szczę­
śliw i i weseli a hojnie raczeni p rzez h rab ieg o d o ­
brem w inem i w yborńem i p o traw am i, p rz e sz ło m ie­
siąc. M iałem w tedy zw yczaj w yjeżdżać w dni p o ­
godne na w ybrzeże m orskie i z siad łszy z m ego szka-
pki zbierałem kam ien ie, ślim aki i m uszle co r z a d ­
sze a piękniejsze. W pew nym d n iu , ostatnim tej
wycieczTd, bo ju ż potem tam nie b y łe m , n a p a d ła
m nie gro m ad a lu d zi p rz e b ra n y c h , k tó rz y w ysiedli
*) Cervetera starożytne C aere, dzisiaj m ały grodek, prze­
ślicznie a wysoko położony, mający około 200 m ieszkańca —
i piękny zamek hrabiów Ruspoli. W roku 1829. odkryto tam
groby starożytne i ciągle odkopują, znajdując pyszne pomniki,
naczynia, sarkofagi, urny i figury etruskie.
80

z jakiegoś okrętu, lecz ja w idząc że im nie podo­


łam , jeno zostanę upieczony albo ugotowany*) do­
siadłem mego konika i skoczyłem wr wąw óz, z któ­
rego myślałem że nie ujdę; tymczasem mój konik
przebył go za łaską bożą szczęśliwie i tak ocala­
łem. G dy o przygodzie opowiedziałem hrabiem u,
pośpieszył tamże z uzbrojonym i ludźm i, lecz statek
ów już był na pełnem m orzu. Na drugi dzień po­
tem powróciłem zupełnie zdrów i wTesół do Rzym u.
Gdy zaraza ju ż całkiem znikła, znowu się szukano
nawzajem, a znalazłszy się przy życiu, ściskano z r a ­
dości. Z tąd powstało w Rzym ie towarzystwo skła­
dające się z malarzy, rzeźbiarzy i złotników, zało­
żone przez pewnego rzeźbiarza ze Sieny nazwiskiem
Michelagnolo **); który mógł śmiało równać się z naj­
lepszymi w tej sztuce a przytem człowieka bardzo
wesołego i uprzejm ego. B ył on najstarszym w owem
towarzystwie a najm łodszym co do żywości i zdro­
wia. Schodziliśmy się przynajm niej dw a razy wr ty-

*) W oryginale: arrosto o lesso — to m a znaczyć zastrze­


lony lub złapany i odarty.
**) M ichelagnolo przepędził m łode lata w sławiańskich k ra ­
jac h — później żył w Rzymie, gdzie wystawił sławne, całe rzeźbio­
ne mauzoleum dla A dryana V I. w kościele Santa M aria dell’Ani-
m a, do dziś wybornie zachowane.
81

godniu; Juljusz Romano*) i F ranciszek Penni także


w tych schadzkach brali udział.
Jużeśm y się byli kilkakrotnie zgromadzili, kiedy
się naszem u przyw ódzcy upodobało zaprosić nas
na nadchodzącą, niedzielę do siebie na obiad; każdy
miał ze sobą przyprow adzić swoją w ronę, tak n a­
zywał nasze kochanki, a ktoby nie przyprow adził,
m iał za karę dla całego towarzystwa wyprawić ucztę.
K to więc z nas nie m iał znajomości z dziew częta­
m i, m usiał z wielkim nakładem kosztów i zabiegów
znaleźć sobie jak ą na ten dzień, aby na tak pięknej
uczcie nie być zawstydzonym. J a miałem śliczną
dziewczynę, imieniem Pantasilea, która na śmierć była
we mnie zakochana, lecz musiałem ją na ten dzień
odstąpić najlepszemu przyjacielowi memu B achiac-
ca**), w niej bardzo zakochanem u; było ztąd dużo
niezadowolenia, bo ona w idząc, że ją tak łatwo
odstępuję, m yślała, że sobie lekceważę jej wielką
dla mnie miłość ; z tego miałem później wielką nie­
przyjem ność, o której będzie poniżej.
J u ż się zbliżała godzina, w której każdy stawić
*) Giuljo P ip p i, R om ano, był również znakomitym archi­
tektem jak malarzem a najulubieńszym uczniem Raffaela z Ur-
bino.
**) Zw ał się w łaściw ie F ranciszek d’Ubertino Y erdi. Przy­
jaźn ił się bardzo z Andrzejem del Sarto i z nim dużo m alował.
ą**
82

się miał ze swoją kochanką w owem wybornem gro­


nie, a ja nie miałem żadnej. Od takiej zabawy się
wyłączać uważałem za niestosowną ale z drugiej
znów strony wahałem się wprowadzić pod moją
opieką i powagą ladajakiego ptaszka. W tem przy­
szedł mi na myśl żarcik, którym spodziewałem się
wesołość znacznie podsycić. Postanowiwszy zamysł
wykonać, zawołałem szesnastoletniego chłopca, syna
mieszkającego w mojem sąsiedztwie hiszpańskiego
mosiężnika, imieniem Diego; uczył się pilnie łaciny,
miał zgrabną postać i oblicze w żywe kolory. Rysy
jego twarzy były daleko piękniejsze niż starożytnego
A ntinousa; rysowałem go często i moim wyrobom
dużo tym sposobem dodawałem wartości. Z nikim
nie żył, wTięc mało był znany, ubierał się bardzo
niedbale i tylko w naukach swoich miał zamiłowa­
nie. Zaprowadziłem go do mego mieszkania i pro­
siłem, ażeby się przebrał w dziewczęce suknie już
przygotowane. Okazał się chętnym, ubrał się prędko
a ja starałem się różnemi cackami uwydatnić piękność
jego zachwycającej tw^arzy; zawdesiłem mu u uszu
zausznice z dużych, ślicznych pereł; zausznice były
otw'arte i tylko ściskały końce uazu, jakby te były
przekłute; szyję przyozdobiłem piękną kolją z czy­
stego złota, wysadzoną drogiemi kamieniami, palce
83

jego nadziałem pierścionkam i, potem ująwszy go


zlekka za ucho przyciągnąłem przed wielkie zw ier­
ciadło. Chłopiec w nie spojrzawszy zadziwił się
sam sobą i rzek ł z zadowoleniem: czy podobna, że
to Diego? T ak je s t, D iego! odpowiedziałem , od
którego żadnej jeszcze nie żądałem grzeczności, do­
piero teraz proszę, aby zrobił mi tę łaskę i w tym
stroju chciał iść ze m ną na ucztę w owo w yborne
towarzystwo o którem mu tyle ju ż razy opowiada­
łem . Skrom ny, cnotliwy i m ądry chłopiec spuścił
oczy, stał przez chwilę nieruchom ie, potem podnió­
słszy nagle niebiańskie oblicze przem ówił: z Ben-
venutem pójdę! chodźmy! Zarzuciłem mu wielką
jedw abną chustkę na głow ę, ja k to Rzym ianki la­
tem noszą i poszliśmy.
G dyśm y przybyli na m iejsce, już wszyscy byli
zebrani i wszyscy wryszli naprzeciw nam. M ichel-
agnolo ze Sieny stojący pom iędzy Juljuszem Romano
a Franciszkiem P enni zdjął mojej pięknej figurce
zasłonę a jako najweselszy i najżartobliwszy w świę­
cie człow iek, uchwycił obudwu przyjaciół pobocz­
nych i zm usił do oddania jej jak najniższego po­
kłonu. On sam padł na kolana, błagał łask i, za­
wołał wszystkich i rz e k ł: p atrzajcie, tak wyglądają
rajscy aniołowie! Mówimy zawsze tylko: aniele;
84

ależ oto tu widzicie, że są. i anielice. Potem dodał


głosem podniesionym: o piękna anielico, o godna
anielico, zbaw mnie i pobłogosław ! Na to podnio­
sło owo miłe stworzenie rękę i dało mu papiezkie
błogosławieństwo. Michelagnolo wstał i rz e k ł: p a­
pieżowi całują się stopy, aniołom lic a ! i tak też u-
czynił. Chłopiec zarum ienił się po same uszy, co
nadzwyczajnie podwyższyło jego piękność.
K iedyśm y się rozpatrzyli, obaczyliśmy mnóstwo
sonetów w pokoju porozwieszanych, które każdy
z nas napisał i M ichelagnolowi przesłał. Śliczny
mój chłopiec zaczął je czytać, a czytał tak pięknie,
z takiem uczuciem , że wszyscy się zdumieli. R oz­
mawiano dużo o tóm i owem, z czego tylko słowa
sławnego Ju lju sza Romano przytoczę. P rz y p a trz y ­
wszy się wszystkim obecnym, mianowicie kobietom,
pow iedział: kochany M ichelagnolo! że dziew częta
nazywacie w ronam i, macie tą razą podwójną słu­
szność, bo w yglądają daleko gorzej niż wrony, obok
tego pięknego pawia.
W niesiono potraw y a Ju lju sz prosił o pozwole­
nie mu wyznaczania m iejsc; gdy przyzwolono, brał
dziewczęta za ręce i sadzał Avszystkie po jednój
stronie, moją zaś posadził we środku; po drugiej
stronie pousadzał samych m ężczyzn a mnie we środ-
85

ku, na znak, że na ten zaszczyt zasłużyłem . Za


plecami kobiet była cała ściana z naturalnych jaś­
minów a na tem tle wydawały się wszystkie po­
stacie, szczególniej postać mojej pięknej, przecudnie
i tak ucztowaliśmy wśród wielkiego dostatku i ozdo-
bności. P o d koniec obiadu przyszło kilkoro śpie­
waków z gitaram i, a że mieli ze sobą. nóty, za p ra­
gnęła i moja piękna figura śpiewać. T ak dalece
przew yższyła wszystkie śpiew aczki, że Juljusz i M i-
chelagnolo już nie żartowali tak wesoło i przyjem nie
jak przedtem , lecz na praw dę zaczęli poważne i
głębokie czynić uwagi. Potem zaczął niejaki A u-
reljusz z Ascoli*), wyborny improwizator, ślicznemi
boskiemi w yrazy śpiewać pochwałę kobiet. R ów no­
cześnie szczebiotały obiedwie sąsiadki mojej pięknej
postaci najrozm aitsze rzeczy ze swoich przygód i
życia, a moja najulubieńsza Pantasilea miotana za­
zdrością i gniewem knowała przeciw mnie różne
intrygi, które tu dla skrócenia pomijam. Nareszcie
uprzykrzyły się mojej pięknej postaci, Pom oną prze­
zwanej, jałow e gadaniny sąsiadek, poczęła się kręcić
*) Aureljusz z A scoli b y ł bardzo sław nym im prowizatorem
i znakomitym p o etą , n ap isał dużo poezyi po greck u , po łacin ie
i po w ło sk u , po części dotąd w rękopisach rozrzuconych lecz
w większej drukow anych; p och od ził z znakomitej rodziny M o-
ranich.
86

z nudów i niecierpliwić, co spostrzegłszy dziewczy­


n a , którą. Juljusz przyprow adził, zapytała, czy jój
źle? Moja piękna odpowiedziała skwaszona: źle!
i dodała, iż lada chwilę zemdleje. Natychm iast się
obiedwie sąsiadki nad nią ulitow ały i chciały po
swojemu ratow ać; lecz Diego nie m ogąc na to ze­
zwolić, zerw ał się od stołu i ze śmiechem wyjawił
tajemnicę. D opiero to pow stała głośna wrzawa i
wielki śmiech. Michelagnolo prosił o pozwolenie
ukarania m nie, na co z wielkim krzykiem przyzw o­
lono. W tedy ja powstałem w ołając: niech żyje!
niech żyje! Oto kara na jak ą zasłużyłem , ponie­
waż taką wam spraw iłem zabawkę. T ak się skoń­
czyła owa uczta i ów dzień i rozeszliśmy się wszy­
scy uweseleni do domów.

VI.
W ykłada w stali zło tem liście i grotesk i. — Robi stalow e
pierścien ie wykładane i m edaljony w zaw ody z Caradossą. —
T ow arzystw o Ludwika Pulci i wynikła ztąd dla Benvenuta
przykrość.

Dużoby tego było, gdybym chciał szczegółowo


wyliczać i opisywać jakiego rodzaju były rzeczy,
które dla różnych osób zrobiłem ; tyle tylko nad­
mieniam że się starannie i pilnie doskonaliłem we
wszystkich tych różnorodnych sztukach, o których
87

wyżej wspom niałem , a ponieważ niejedno z tych


dzieł żywo mi staje na oczach, niezaniedbam od czasu
do czasu opisać to i owo, skoro się nadarzy stoso­
wne ku temu miejsce.
W spom niany już Michelagnolo z Sieny, rzeź­
b iarz, robił w tym czasie nagrobek ostatniem u ze
zm arłych papieży Adryanow i V I. Juljusz Romano
służył markizowi M antuańskiem u*) a inni przyja­
ciele moi rozproszyli się pow oli, dokąd ich prace
wezwały, tak że owo doskonałe towarzystwo zupeł­
nie się rozwiązało.
Onego czasu widziałem kilka m ałych tureckich
sztyletów, których trzo nki, pochewki i ostrza były
ze żelaza, ale na niem najpiękniejsze liście w spo­
sób turecki ryte i złotem napuszczane. T a robota
zachęcała mnie bardzo i w niej się ćwiczyłem gor-

*) M arkiz M antuański Fryderyk G o n za g a , wielki dobro­


czyńca sztuk p ięk n y ch , później przez K arola V . zrobiony k się­
ciem . N a jeg o dworze ży ł w ówczas sław ny Baldassar C astiglio-
n e , autor „Dworzanina" z k tórego w ziął wzór nasz Górnicki.
Za przyczyną C astigliona sprow adził Fryderyk G onzaga Julju-
sza Rom ano w r. 1524. w sam cza s, bo w łaśnie się wyjaw iło
w R zy m ie, że sław n e karykatury tak zwane „Szesnaście tablic"
rytow ane przez M. A n toniego Raim undi a sonetam i Aretina ob­
jaśnione narysow ał Juljusz. Aretino także w cześnie u szedł, tylko
rytow nika złapano i jed ynie kardynał H ipolit de M edici od szu­
bienicy go wyprosił.
88

li w ie, lubo była zupełnie innego rodzaju niż znane


mi dotąd, a gdy widziałem, że mi się ja k najlepiej
udaje, zrobiłem kilka sztuk tej broni i naw et była
trwalsza i piękniejsza niż turecka a to z rozmaitych
przyczyn. N ajprzód że głębsze w stali robiłem
wpustki niż robotnicy tureccy; powtóre, że tureckie
ozdoby składają się tylko z listków żmijowej główki
(Echium ) i słonecznika (H elianthus m ultiflorus), m a­
jących wprawdzie cokolwiek w dzięku, lecz nie na
tak długo się podobają ja k nasze sploty liściowe.
M am y albowiem we W łoszech bardzo różne rodzaje
liści używanych przez sztukm istrzów. T ak lom bard-
czycy naśladują bluszcze i dzikie winorośle, których
piękne wici bardzo wdzięcznie w yglądają; floreń-
czycy zaś i rzym ianie jeszcze lepszy zrobili wybór,
bo używają liści i kwiatów wężym ordu (Acanthus)
w rozm aity sposób się wijących a pom iędzy liśćmi
um ieszczają ptaszki i zw ierzęta różne, z czego się
należycie okazuje, kto ma większy smak. Niejednego
też nauczyć się można od natury i z dzikich ziół
n. p. z owych, które zowią lwim pyskiem (A ntir­
rhinum ) i wielu innych, a prócz tego dodają biegli
złotnicy rozmaite ozdoby zwane groteskami. N a­
zwisko to nowszego jest pochodzenia, od czasu jak
zaczęto w podziem nych jaskiniach znajdować po-
89

dobne ozdoby. Te miejsca były niegdyś pokojami,


izbam i, salam i, pracowniami artystów i t. p., teraz
zaś gruzam i wielkich gmachów przywalone i w zie­
mię zapadłe wyglądają niby jaskinie, które w R zy ­
mie grotam i (grotte) zow ią; ztąd tedy nazwisko gro-
tesków się wywodzi. Lecz nazwisko to nie jest sto­
sow ne; bo ja k starożytni tworzeniem monstrów (po­
tworów) się bawili, łącząc w jednę całość posta­
cie kóz, bydląt i koni, tak też i te rozmaite połą­
czenia przeróżnych roślin i liści m onstram i a nie
groteskami nazywać się powinny. Robiłem tedy
w powyżej opisany sposób najdziwaczniej składane
liście, które w yglądały daleko piękniej niż tureckie.
Zdarzało się także w tym samym czasie, że
w urnach starożytnych grobów znajdowano śród po­
piołów żelazne pierścienie pięknie złotem w ykłada­
ne, a ozdobione zwykle onyxem. U czeni, którzy
badali znaczenia tych pierścieni, utrzym yw ali, iż je
noszono, aby we wszystkich osobliwych przygodach
życia, szczęśliwych i nieszczęśliwych, zachować spo-
kojność um ysłu. Później robiłem różne takie p ier­
ścionki na żądanie niektórych panów, i przyjaciół
moich. B rałem do tego najczystszą stal, ozdoby
wyrzynałem i wykładałem złotem jak najstaranniej;
90____

w yglądały bardzo ładnie i dostawałem czasem prze­


szło czterdzieści skudów od jednego za sam ą robotę.
P rócz tego noszono podówczas na beretach (czap­
kach) złote m edale, na których panowie i szlachta
co fantastycznego lub jak ą dewizę ryć kazali. T a­
kich zrobiłem niemało, chociaż to trudna była ro ­
bota. D o owego czasu rabiał je wielki i zręczny
mistrz, Caradosso, ju ż wspomniany, a ponieważ wię­
cej niż jedna bywało na nich figur, b ra ł zwykle po
sto skudów w złocie za każdy. Poleciłem się i ja
owTym panom , nie z chciwości na zarobek, ale że
C aradosso bardzo wolno robił, i wrykonałem jeden
m edal z nim w zawody, na którym były trzy figury
nader starannie wyrzeźbione.
G dy ci panowie obiedwie roboty porównali, przy­
znali mojej pierw szeństw o, utrzym ując że jest pię­
kniejsza i lepsza; potem pytali o cenę i mówili, że
kiedy ja tak ich zadowroliłem, życzą sobie i oni po­
dobnież mnie zadowolić. Na to odpowiedziałem :
najw iększą n ag ro d ą, za którą się najusilniej ubie­
gałem , było wyrównanie w sztuce tak doskonałemu
m istrzowi, a skoro m i, według sądu panów, udało
się cel osiągnąć, jestem ju ż nader sowicie wryna-
giodzonym . X z tern odszedłem , ale oni przysłali
mi tak bogaty podarunek, że zostałem zupełnie za-
91

dowolony, a chęć do pracy tak się wzm ogła, iż


ztąd wynikły następstw a, o których później pomó­
w ię, teraz bowiem wypada mi opowiedzieć niektóre
nieprzyjemne przygody mego mozolnego życia.
Pamiętają, zapewne czytelnicy, że opisując owo
wyborne towarzystwo i przyjem ną zabawTę z pow o­
du przebranego chłopca, wspomniałem o Pantasilei,
która z początku fałszyw ą i uciążliwą dla mnie oka­
zyw ała miłość a potem niezm iernie się pogniewała,
utrzym ując, że ją wtenczas bardzo obraziłem. Z a­
przysięgła mi przeto zemstę i znalazła ku temu
sposobność. Opowiem tu jakie życiu mojemu za­
grażało niebezpieczeństwo. Za przybyciem do R zy ­
m u, poznałem tam pewnego m łodzieńca, imieniem
L udw ik P u lc i, syna tego P u lc i, którem u głowę u-
cięto za zabicie moralne własnej córki. M łodzie­
niec ów był bardzo poetycznego usposobienia, po­
siadał piękne wiadomości z literatury łacińskiej, pięk­
nie pisał i nadzwyczaj był urodziw y i miły. S łu ­
żył on pewnemu biskupowi, a rozłączyw szy się z nim,
ciężko zapadł na zdrowiu. Poznałem go był jeszcze
we F lo ren cy i, gdzie się podczas nocy letnich zwy­
kle dużo osób zgrom adza w pew nych ulicach i gdzie
ten młodzieniec śliczne improwizował pieśni. Śpiew
jego tak był przyjem ny, że boski Michelagnolo B u-
92

onarotti, najdoskonalszy m alarz i rzeźbiarz, zawsze


go chodził słuchać, a w jego towarzystwie byw ał
\ pewien złotnik nazwiskiem Piloto*) i ja.
Kiedyśm y się więc w kilka lat później spotkali
w R zym ie, wyjaw ił mi swoje cierpienia i prosił na
B oga, abym m u użyczył pomocy! W zruszyły mnie
jego wielkie talenta, miłość ku wspólnej ojczyźnie
i moja własna do litości skłonna natu ra; wziąłem
go do mego domu i kazałem leczyć, tak , iż będąc
jeszcze m łodym , wkrótce wyzdrowiał. P rzez ten
czas uczył się pilnie, a ja zaopatryw ałem go we­
d ług możności mojej w różne książki. Za tak wiel­
kie dobrodziejstwo dziękow ał mi nieraz rzewnem i
słowy, m ówiąc, że jeźli mu Bóg sposobność poda,
z pewnością się wdzięcznym okaże. Na to mu od­
pow iedziałem , że uczyniłem tylko tyle, ile mogłem,
nie ile chciałem ; że powinnością je st ludzi wzaje­
mnie się wspomagać. Żądałem tylko, ażeby dobro­
dziejstwo, które ja wyświadczyłem jem u , on także
okazał takiem u, któryby go również potrzebow ał;
wreszcie ażeby pozostał moim przyjacielem a mnie
za swego uważał.
*) P ilo to b y ł znam ienitym a r ty s tą , p rzy jacielem M ic h ała
A n io ła B u o n a ro tteg o i in n y ch n ajp ie rw sz y c h m istrzów , lecz lu b ił
b a id z o drw ić sobie z in n y ch i za to go zab ił pew ien m ło d z ie ­
niec we F lo ren cy i.
93

Potem starał się o miejsce przy rzymskim dwo­


rz e , które też dostał wkrótce. U czepił się pewnego
biskupa, starca ośmdziesięcioletniego, którego zwano
biskupem G urgeńskim *) (Goryckim ). T en miał sio­
strzeńca J a n a , szlachcica weneckiego, który wielce
się rozm iłow ał w talentach L udw ika P ulci i najści­
ślejsza z nim zaw iązał przyjaźń. L udw ik mówiąc
mu o mnie, opow iedział, jakie m u świadczyłem do­
brodziejstw a, dla tego pan J a n zapragnął mnie po­
znać.
Tymczasem zdarzyło się, że pewnego wieczora
dałem m ałą ucztę dla P antasilei, na którą zapro­
siłem kilkunastu artystów, przyjaciół moich. G dyś­
my właśnie mieli siadać do stołu, wszedł pan Ja n
z Ludw ikiem , a po zwykłych kom plim entach, zostali
z nami. G dy Pantasilea zobaczyła tak pięknego
m łodzieńca, natychm iast swe oczy na niego zw ró­
ciła z zajęciem. D la tego, skorośmy zjedli, odwo­
łałem L udw ika na ustronie i powiedziałem , że jeźli
*) Biskup t e n , m ąż bardzo uczony, zwał się w łaściw ie H ie­
ronim Balbo. O dbyw ał on najw ażniejsze p oselstw a, p om iędzy
innem i w r. 1515. do cesarza M axym ilian a, w r. 1518. do Z y­
gm unta króla p olsk iego, w 1522. r. w y sła ł go papież na zjazd
W orm ack i, ażeby tam u zysk ał posiłk i przeciw S olim an ow i, su ł­
tanow i tureckiem u. Tam został zam ianowany biskupem G orycy
w Karyntyi przez arcyksięcia Ferdynanda — ztąd je g o tytu ł:
episcopus G urgensis. P ięknie pisał i m ówił po łacinie.
94

się poczuwa do jakiej względem mnie wdzięczności,


niechaj się w żaden sposob bałamucić jej nie waży.
N a to on rzecze: cóż to, mój Benvenuto, czy mnie
uważasz za szaleńca? Pow iedziałem m u: nie za
szaleńca ale za m ło d zik a! P rzy tem mu przysiągłem ,
że o nię nie wiele dbam , ale o niego i że przykro-
by mi było, gdyby sobie dla niej kark miał skręcić.
O n nawzajem przysiągł na B oga, że wolałby kark
skręcić, niźli ją bałamucić. P rzysięgę tę wykonał
widać szczerze, bo go to spotkało, ja k się później
dowiemy.
P an Ja n tak pokochał L u dw ika, że nieszczędził
dla niego żadnych wydatków, i stroił go w codzień
nowe aksamity i jedw abie, a pan Ludw ik próżno­
ścią nadęty, zaczął udawać że mnie nie zna i nie
wódzi; ponieważ go raz począłem badać i jego nie-
godziwość w yrzucać, która mu w edług jego w ła­
snych słow7 kark skręci. Pom iędzy innemi kupił mu
też pan J a n pięknego konia za stopięćdziesiąt sku-
dów. B y ł doskonale w7yjeżdżony a L udw ik popi­
syw ał się na nim codzień przed oknami Pantasilei.
W idziałem to nie ra z , lecz nie brałem do serca,
myśląc sobie: każdy niech żyje jak mu się podoba,
i zajmow7ałem się moją pracą.
Zdarzyło się pewnego wieczora niedzielnego, że
95

nas rzeźbiarz M ichelagnolo ze Sieny na ucztę za­


prosił a było to latową porą,. Pom iędzy zaproszo­
nymi znajdow ał się także B achiacca, o którym już
była wzmianka, ten przyprow adził Pantasileę jako
jej dawny wielbiciel. Siedziała przy stole pom iędzy
m ną a Bachiaccą ale w połowie uczty poczęła się
skarżyć na duszące gorąco, i zabrała się do wyjścia
obiecując wkrótce powrócić. Kiedyśmy się najprzy­
jemniej bawili jeszcze przy uczcie, a ona bardzo
długo nie w racała, słuch mój był wytężony i zda­
wało mi się, że słyszę na ulicy jakieś ciche rozmo­
wy, a miałem w7łaśnie w ręku nóż. Ponieważ sie­
działem przy samem oknie, w yjrzałem przez nie
i spostrzegłem L udw ika rozmawiającego z P an ta-
sileą i dosłyszałem jak m ówił: biada by nam było,
gdyby nas ten djabeł Benvenuto zobaczył. N a to
odpowiedziała ona: bądźcież tylko spokojni! słyszy­
cie jak hałasują? M yślą oni teraz o czem innem,
nie o nas. L edw ie te słowa o moje uszy się obiły,
wyskoczyłem oknem na ulicę, schwyciłem L udw ika
za płaszcz i byłbym go niezawodnie przebił, gdy­
by nie był spiął konia ostrogam i, zostawiając płaszcz
w mojem ręku. Tym sposobem ocalił swe życie
i uciekł wraz z Pantasileą do pobliskiego kościoła.
N atychmiast wszyscy goście wstali od sto łu , wyszli
96

za mną- i prosili, abym ani siebie ani ich dla takiej


niewiernej dziewczyny niepokoju nie nabawiał. W te ­
dy odrzekłem : dla tej niegodnicy anibym się był
ru sz y ł, lecz ów bezecny młodzik mnie gniew a, że
tak mało okazuje mi szacunku! I tak nie dając się
słowami owych zacnych mężów ułagodzić, Avziąłem
szpadę i wyszedłem na P rati (łąki), ponieważ dom
w którym biesiadowaliśmy, stał tuż przy bramie
K astelłu, przez którą się na łąki wychodzi. W k ró t­
ce potem słońce zaszło a ja wracałem wolnym kro­
kiem do Rzymu.
Ju ż była ciemna noc a bram y rzymskie jeszcze
nie zamknięte. Około drugiej godziny przechodzi­
łem wedle domu Pantasilei, postanowiwszy, jeżeli
u niej Ludw ika zastanę, obojgu jak ą nieprzyjem ność
w yrządzić, ale zastawszy tam tylko służącą imie­
niem Canicla, wróciłem do siebie, zostawiłem płaszcz
i pochwę od szpady i powróciłem do owego domu,
który stał za Bankam i*) nad Tybrem . Naprzeciwko
znajdow ał się ogród niejakiego Romolo, ogrodzony
gęstem cierniem ; w tym się ukryłem , czekając po­
w rotu Pantasilei i Ludw ika. P o niejakim czasie
nadszedł mój przyjaciel B achiaeca; czy sam się do-

*) Banchi (Banki) zow ie się u lica w K zym ie naprzeciw m o­


stu San A ngelo.
97

myśliwszy, czy tóż kto jem u odkrył miejsce mego


pobytu, — dość, że począł na mnie z cicha wołać:
kum otrze! bo takeśmy się ze żartu nazyw ali, i b ła­
gał m nie, zaklinając na B oga, prawdę ze łzam i:
kochany kum otrze, nie czyń temu biednemu dzie­
wczęciu żadnej krzyw dy, bo ona całkiem jest nie­
winna! Na to ja : jeżeli sobie natychmiast nie pój­
dziecie precz, kropnę was tą szpadą po uszach.
B iedny mój kum przestraszył się okropnie i tak mu
ten strach w lazł w sk ó rę , że ledwde kaw ałek uszedł,
zm uszony został co prędzej mu dać folgę w edług
praw a przyrodzenia.
Niebo iskrzyło się gwiazdami a jasność była wiel­
ka, gdy naraz doleciał do mnie tętęt kilku koni co­
raz bardziej się skądsiś zbliżających. B ył to L u -
dwik z P antasileą w tow arzystw ie pewnego jeg o ­
mości, który był kam erdynerem papieża Klemensa
a zwał się Benvegnato z P e ru g ii; tow arzyszyło im
czterech kapitanów’ z tegoż m iasta, i jeszcze kilku
chwackich żołnierzy; było wdęcej niż dwanaście szpad.
Spostrzegłszy to, rozważyłem , iż nie ma żadnej drogi
do odw rotu; chciałem się ukryć w cierniowym płocie,
lecz kolce tak mnie k łu ły i drzaźniły, że zamyślałem
ju ż wyskoczyć i uciec. W tem objął L udw ik P a n -
tasileę mówiąc: będę cię kochał otw arcie, chociażby
Tom I. 5
9A
zdrajca Benvenuto m iał z tego oszaleć. D opiero
mnie te słowa m łodzika rozzłościły, tem bardziej,
że już kolce cierniowe tyle mi dobodły. W ysko­
czyłem więc krzyknąw szy potężnie: śm ierć wam
wszystkim ! i silnie szpadą ciąłem L udw ika w ło ­
patkę, a ponieważ nędzny młokos cały był osłoniony
pancerzem i innem podobnem żelastwem , okropny
się rozległ h uk; szpada odskoczyła i uderzyła P an -
tasileę w nos i gębę. Oboje padli na ziemię, a B a-
chiacca począł krzyczeć i nie osłoniwszy nawet go­
leni uciekał ku miastu. Zwróciłem się zaraz śmiało
ku drugim . Ci dzielni ludzie usłyszaw szy w tejże
chwili okropny hałas w pobłizkiej osteryi (karczmie),
myśleli, że ich ze stu ludzi napadło i mężnie do­
byli broni, lecz dwa konie z ich grom ady, zestra-
chane krzykiem, spraw iły wielkie zamięszanie i zrzu ­
ciły swoich jeźdzeówr właśnie najodw ażniejszych, a
reszta uciekła. U patrzyłem wtedy sposobność i u-
szedłerp co prędzej z tej bójki, w yniósłszy niemało
honoru, nie chcąc zanadto szczęścia doświadczać.
W tem wielkiem zamięszaniu niektórzy żołnie­
rze i kapitanowie sami się poranili szpadami. P an
Benvegnato otrzym awszy kułaka spadł ze swego
m uła i dostał parę razy kopytem , jego sługa zaś,
który padł razem ze swoim panem z dobytą szpadą,
99

zranił go mocno w rękę. T o by ło p ow odem , że się


ów papiezki k a m e rd y n e r z a p rz y s ią g ł w peru dżjań-
ski sposób: na B o g a , B env egn ato n a u c zy B enve-
nuta o b y c z a jó w ! P olecił tedy je d n e m u z kapitanów
swoich, ażeby mnie wyzwał. T e n był może o d w a­
żniejszy niż inni; ale że bardzo młody, nie um iał
się wziąć do rzeczy. P r z y s z e d ł szukać mnie w do ­
m u neapolitańskiego szlachcica, który mi chętnie dał
u siebie schronienie dla tego, że znał niektóre moje
roboty a p rz y te m pochopność m oją ciałem i d u szą
do bójki, do czego on także wielce b ył skory. Po­
niew aż więc bardzo mnie lu b ił, p rz y z n ał mi słu­
szność, a j a też dosyć będąc tw ardy, dałem owemu
kapitanow i taką odpow iedź, iż zapewne pożałow ał
przy by cia do mnie.
W kilka dni później, g d y się ra n y L u d w ik a , Pan-
tasilei i innych cokolwiek zagoiły, proszono owego
znamienitego szlachcica neapolitańskiego w imieniu
B e n v e g n a ta , którego widać zaciekłość ominęła, aże­
by pom iędzy m n ą a Lud w ikiem zgodę skojarzył.
P r z y te m oznajmiono, że waleczni żołnierze, którzy
wówczas nic ze m n ą nie mieli do czynienia, tylko
mnie poznać pragną. P a n ów odpowiedział na to,
że mnie p rz y p ro w a d z i, do kąd żądają i do zgody
z L u d w ik ie m chętnie n ak ło n i; lecz żeby się z obu
5*
100

stron nie wdawano w rozpraw y słow ne, bo szcze­


gółowe tłornaczenie owego zajścia nie wyjdzie im
na chw ałę; dosyć będzie jeźli razem sobie wypijemy
i uściskamy się, a on przem ówi i dopomoże im wyjść
z honorem. T ak się też stało. Pew nego czw art­
kowego wieczora zaprow adził mnie wspomniony
szlachcic do domu B envegnata, gdzie wszyscy ci
żołnierze, którzy byli w owej klęsce, właśnie sie­
dzieli przy stole. W towarzystwie mego szlachcica
było trzydziestu walecznych, dobrze uzbrojonych,
ludzi, na co B envegnato wcale nie był przygoto­
wany. Szlachcic wszedł pierw szy do sali a ja za
nim i przem ów ił zaraz w te słow a: Niech was Bóg
m a w swej opiece, panowie! otóż jesteśm y ! ja i B en­
venuto, którego kocham jak brata. Przychodzim y
tu , aby wypełnić co wam się życzyć spodoba. P an
B envegnato w idząc, że się sala zapełniła powoli
tylu osobam i, odpow iedział: pokoju pragniem y, ni­
czego więcej! i p rzy rzek ł, że mi gubernator Rzym u
ani jego ludzie żadnych przykrości robić nie będą,.
T ak zaw arty został pokój a ja natychm iast pow ró­
ciłem do mojej pracowni, lecz że odtąd nie mogłem
ani godziny żyć bez owego szlachcica, więc albo
ja bywałem u niego albo też on przychodził do mnie
w odwiedziny. Tymczasem L udw ik Pulci wyleczył
101

się i codzień przejeżdżał na swoim gniadoszu. P e ­


wnego razu, a było to po deszczu, gdy w ypraw iał
skoki przede drzwiam i m ieszkania Pantasilei, koń się
poślizgnął i p ad ł; przyw alił sobą jeźdźca i złam ał
m u praw ą nogę w b iodrze, z czego po kilku dniach
um arł w domu Pantasilei; spełniła się zatem p rz y ­
sięga, którą tak uroczyście w obliczu B oga był wy­
konał. Z tąd w idoczna, iż B óg również dobrych
jak złych widzi i każdemu w edług zasług spraw ie­
dliwość wymierza.

VII.
K siążę K aról B o u rb on o b le g a R zym , i pada od kuli C ellin ie-
g o . — C eilin i p e łn i s łu ż b ę b om b ard iera na zam ku św . A n ioła
i n a d zw y cza jn ie się o d z n a c z a . — W yjm uje z op raw y d ro g ie
k a m ien ie p ap ieża i sta p ia z ł o t o . — Z abija k sięc ia O ranii.

S tał wówczas cały świat pod bronią*). Papież


Klem ens uprosił sobie u pana Ja n a M edici kilka
rot żołnierzy, które też przybyły**); ci tak okropnie
dokazywali w R zym ie, że niebezpiecznie było w pu-

*) Co tutaj opisuje Cellini odnosi się do w ojen pom iędzy


Karolem V . a Franciszkiem I. królem francuzkim. Całe W ło ­
chy b yły ich teatrem a poruszyły całą Europę. Ich początek sięga
r. 1521. — C ellini opisuje tu w ypadki z r. 1527., sam ego R zy­
mu dotyczące.
**) W r. 1526. wraz z 2000 Szw ajcarów i 200 żołnierzam i
Fryderyka G onzagi.
102

blicznyeh pracować warstatach. D la tego w ypro­


wadziłem się do dobrego domku naprzeciw Banków
i tam robiłem dla przyjaciół m oich, lecz roboty
z tego czasu nie wielkiej były w ag i, dla tego o nich
zamilczę. Rozryw ałem się wtedy dużo m uzyką i
innemi podobnemi przyjemnościami.
G dy papież K lem ens odpraw ił za radą pana J a -
kóba Salviati owe pięć rot żołnierzy J a n a Medici,
który już poległ był w L o m b a rd y i, Bourbon*) do­
wiedziawszy się, że w Rzymie niema w ojska, ru ­
szył ze swojem prosto na miasto (r. 1527.). W tedy
wziął się cały Rzym do broni, a że ja żyłem w p rzy ­
jaźni z A lexandrem , synem P iotra del Bacca i raz
ju ż , podczas gdy Kolonnowie naszli Rzym**), do-
mu j e» ° strzegłem , prosił mnie i w tej tak ważnej
okoliczności, ażebym ze b rał piędziesięciu ludzi i
*) K arol B ourbon, kuzyn króla francuzkiego Franciszka I.,
wicekról lombai'dzki, tak był prześladow any i przez królow ą m a­
tkę i przez k ró la, że się zbuntow ał przeciw własnej ojczyźnie i
przyjął służbę u K arola V. B ył w bitwach pod Biagrosso i P a ­
wią — a zginął pod Rzymem w sposób opisany przez Celliniego.
**) F a m ilja k sią ż ą t C o lo n n a n a jz n a k o m itsz a i n a jb o g a tsz a
w R z y m ie , zaw sze g h ib e lliń sk a , często się d aw ała we znaki p a ­
p ie ż o m , chcąc w yw alczyć sobie z u p e łn ą n iepodległość. T a k też
we w rześniu 1526. w padli K o lonnow ie z w ojskiem sw ojem do
R z y m u , ja k o stronnicy c e s a rz a , podniecili do rew olucyi c ałe m ia ­
sto a papieża zam k n ięteg o n a zam k u św. A n io ła zm usili do z a ­
w arcia p okoju k o rzy stn eg o d la cesarza.
103

na ich czele, jak daw niej, bronił jego domu. Ze­


brałem piędziesięciu bardzo walecznych m łodzień­
ców i byliśmy u niego dobrze utrzym ywani i płatni.
Skoro burbońskie wojsko już stanęło pod muram i
R zym u*), prosił mnie A lexander, ażebym mu to­
w arzyszył. W zięliśm y ze sobą, jednego z najdziel­
niejszych ludzi a w drodze przyłączył się jeszcze
do nas młodzieniec, nazwiskiem Cecchino della Casa.
W eszliśm y na m ury przy Campo Santo i ujrzeliśm y
przedziw ne wojsko, wytężające wszystkie swoje siły,
ażeby w edrzeć się do miasta. W tern właśnie miej­
scu gdzieśm y stali, leżało mnóstwo trupów nieprzy­
jacielskich pod m urem ; walczono z zaciętością wśród
m gły bardzo g ę ste j; obróciłem się więc do A lexan­
dra i rzekłem , wracajmy co prędzej do dom u, bo
tu ju ż nie ma ocalenia; widzicie, że tamci wciąż na­
stępują a ci uciekają. A lexander odpowiedział prze­
straszony: dałby był B óg, iżbyśmy tutaj wcale nie
byli przychodzili! i zwrócił się z wielką żywością
ku domowi. W ted y wstrzym ałem go i rzekłem : kie­
dyście mnie tutaj przyprow adzili, trzeba też coś
chwackiego uczynić, i zwróciwszy m oją rusznicę na
nieprzyjaciela, wymierzyłem w gęstą grom adę w je -

*) Wojsko to liczyło 40,000 żołnierza ale nie miało arty-


leryi.
104

dnego, który był nad drugich w ynioślejszy; lecz


m gła niedozwoliła mi dostrzedz czy był pieszo, czy
na koniu. Obróciłem się jeszcze do A lexandra i Cec-
china i wezwałem ich ażeby ze swojej broni także
wypalili a przytem pokazałem im ja k się mają, z a ­
bezpieczyć przed kulami wrogów. Takeśm y w ystrze­
lili dwa razy. Potem wyjrzałem ostrożnie poza m ur
i spostrzegłem nadzwyczajne zam ięszanie pom iędzy
nimi bo B ourbon padł od naszych strzałów *). Ja­
keśmy się później dowiedzieli, był to te n , którego
widziałem wynioślejszym nad innych. Pośpieszyliśm y
z powrotem przez Campo S anto, minęliśmy plac
ś. P io tra i zaledwieśmy z wielkim trudem dotarli
do bram y zamku ś. A nioła; bo panowie Rienzo da
Ceri i Oratio Baglioni**) ranili albo zabijali, każdego,
kto od obrony murów uchodził. K iedyśm y dopadli
przecież owej bram y, pewna część wojska nieprzy­
jacielskiego w darła się do miasta i następow ała tuż
na nas. W łaśnie spuszczano żelazną kratę w zam ­
kowej bram ie, ciasne już było przejście, lecz je-

*) Historycy potwierdzają podanie C elliniego, że Karol padł


ugodzony kulą z rusznicy, zaraz w początku walki pod m uram i
Rzymu.
**) Horaeyusz Baglioni był wtedy kom endantem Rzymu
i zamku San A ngelo. Dzielny ten dowćdzca poległ w r. 1528.
w bitwie pod N eapolem .
105

szcześmy się przem knęli we czterech. Natychmiast


mnie schwycił kapitan Pallone de M edici, jako n a­
leżącego do służby papiezkiej i zaprow adził na b a­
stion; tak mimowoli opuścić m usiałem A lexandra.
W tym samym czasie przechodził papież K lem ens
przez kurytarz zamkow y; ponieważ nie chciał p ier­
wej opuścić swego p ałacu, myśląc że nieprzyjaciel
nie wnijdzie do miasta. T ak więc dostawszy się
do w nętrza w arow ni, ujrzałem kilka arm at, nad któ-
remi m iał dozór bom bardier Ju lja n , floreńczyk. Ten
spostrzegłszy przez otwór korony zamkowej, że j e ­
go dom rabują a żonę i dzieci poniewierają; nie
śm iał nawet w ystrzelić, obawiając się ugodzić które
ze swoich, rzucił więc lont na ziemię i d rapał so­
bie tw arz wyjąc i k rzycząc; tak samo robili i inni
bom bardierowie. D la tego ja podniosłem lont, we­
zwałem kilku, nie mających takiego żalu, do po­
mocy, wym ierzyłem działa i falkonety, gdzie było
potrzeba i ubiłem dużo nieprzyjaciela, tym sposobem
obroniłem , że wojsko tego właśnie poranku do R z y ­
mu weszłe pod zamek zbliżyć się nie m ogło; a by­
łoby go może w jednój chwili opanow ało, gdyby
artylerya pozostała była bezczynną. Ciągle daw a­
łem ognia, za co mi niektórzy kardynałow ie i pa­
nowie serdecznie błogosławili i ducha dodawali.
5 **
K iedy tak gorliwie czyniłem , co tylko m ogłem , spra­
wiłem przynajmniej to , że się tego poranku zamek
nie poddał i tak się trzym ałem przez cały dzień,
dopóki inni artylerzyści nie powrócili do pełnienia
znowu swoich obowiązków.
Papież Klem ens oddał pewnemu znakomitemu
szlachcicowi rzym skiem u, panu Antoniem u Santa
Croce główne dowództwo nad całą artyleryą; gdy
tedy przed wieczorem nieprzyjaciel się zbliżał z poza
T ybru (Trastevere), przystąpił ów dzielny mąż do
mnie z wielką uprzejm ością, i postawił mnie przy
pięciu działach na najwyższym szczycie zam ku, tuż
koło anioła. M ożna tam dokoła obejść i p rzypa­
trzyć się nie tylko Rzym owi ale 1 całej okolicy.
O ddał mi pod dowództwo tylu żołnierzy, ilu było
potrzeba, wypłacił żołd naprzód, dał chleba i co­
kolwiek w ina, potem prosił, ażebym tak dalej się
spraw iał, jak zacząłem. M iałem do tego rzem iosła
nieraz więcej ochoty niż do m ego, więc też wtedy
pełniłem ową służbę jaknajchętniój, że mi bardzo
przypadała do smaku. G dy nadeszła noc, i nie-
przyjaciel wszedł do miasta, patrzeliśmy ze szczytów
zam ku, mianowicie ja lubiący zawsze nowe a nie­
zwykłe rzeczy, na straszliwy a przedziwny pożar
107

R zym u, którego drudzy z innych części zamku ani


tak widzieć ani wyobrazić sobie nie mogli.
Przez cały tedy miesiąc pełniąc artyleryjską słu­
żbę, tak bowiem długo trwało oblężenie zamku*), mia­
łem niejedno osobliwe zdarzenie godne opisania, lecz
nie chcąc zbyt się oddalać od rzeczy opowiem tylko
najważniejsze, wtym czasie doznane przygody. W spo-
mniony już pan Antoni Santa Croce odwołał mnie
ze stanowiska przy posągu anioła, i kazał strzelać
do domów w sąsiedztwie zamku, do których się,
jak dostrzeżono, kilkunastu nieprzyjaciół zakradło.
Kiedy strzelałem, odbiła się raz kula, uderzyła od
przeciwnój strony w sam wierzch muru i wyrwała
kawał, który mnie wprawdzie ugodził, lecz nie bar­
dzo stłukł. Cała ta grupa uderzyła w moją pierś
i zatamowała mi oddech, że jak martwy padłem na
ziemię; lecz słyszałem wszystko, co otaczający mnie
mówili. Pomiędzy tymi najbardziój wyrzekał pan
Santa Croce wołając: biada! pozbawili nas najdziel-
*) W ojska cesarskie i stronników cesarza dopuszczały się
wtedy okropnych barbarzyństw na Rzym ianach m ianowicie po
zdobyciu miasta. P apież K lem ens V II. m usiał się poddać dla
braku żyw ności. W szystkie jego skarby d ostały się wraz z zam­
kiem i z nim samym w ręce nieprzyjacielskie. W ięzion o go
na zamku św. A n ioła od 5. czerwca aż do 9. grudnia 1527. r.
zkąd uszedł przebrany za kupca do M ontefiascone a ztamtąd do
Orvieto.
108

niejszego obrońcy! Na taki zgiełk nadbiegł jeden


z moich podkom endnych, zwany F ranciszek Piszczel-
nik (Pifferro) lecz lepiej się znał na m edycynie niż
na m uzyce; ten rozpalił cegłę, w sypał na nią. garść
piołunu, skropił go winem greckiem i położył mi
na p ie rsi, gdzie b y ł znak od uderzenia. P rzez dzielny
przym iot piołunu odzyskałem natychm iast stracone
siły ; chciałem mówić, ale nie m ogłem , bo kilku
głupich żołnierzy zatkało mi gębę ziem ią, w myśli,
że mi tym sposobem dali komunją. Zapraw dę by­
liby mnie prawie exkom m unikow ali; bo niemógłem
wcale odetchnąć a z tą ziemią więcej miałem biedy
niż z uderzenia.
P rzyszedłszy ju ż do siebie, wziąłem się znowu
z całą gorliwością i odwagą do pełnienia służby.
Papież Klem ens w ysłał po posiłki do księcia d’TTr-
bino*), znajdującego się p rzy armii weneckiej; i k a­
zał m u przez posła pow iedzieć, że dopóki się za­
mek będzie trzym ał, co wieczór palić się będą trzy
ognie na jego szczycie i puszczać trzy w ystrzały
z armat. J a odebrałem rozkaz utrzym ywać ów ogień

*) F ranciszek M aria della R overe, książę U rbinu, za L e o ­


na X . po dwa kroć w yklęty i z księstw a w yzuty a przez papieża
A dryana V I. przywrócony, nie przyszedł na odsiecz wezwany
przez K lem ensa, p oniew aż b ył temu papieżow i nieprzychylny.
\

109

i z arm at palić. Typiczasem nie przestaw ał nie­


przyjaciel okropnie gospodarzyć, przeto za dnia zw ra­
całem działa tam , gdzie mu najwięcej m ogły zrzą-
dzić szkody. U papieża zyskałem za to szczegól­
niejsze łask i, ponieważ w idział, że służbę moją. gor­
liwie p ełn ię; odsiecz książęca nie p rzy szła, a dla
czego, nie tu miejsce się rozwodzić.
K iedy tak się zajmowałem tern piekielnem rze­
m iosłem , przychodzili do mnie różni kardynałow ie
m ieszkający na zamku, najczęściej zaś kardynał R a­
venna*) i de G addi, których upom inałem nieraz,
aby się nie pokazywali, ponieważ ich czerwone du-
chenki widać z daleka i dla tego mogliby nas nie­
przyjaciele z sąsiednich budynków np. z T orre de
Bini i ich i mnie nabawić niebezpieczeństwa; n a­
reszcie nie pozwoliłem ich w puszczać, o co się na
mnie bardzo pogniewali.
*) Benedykt Accolti z Aretinu, sekretarz Klemensa VII.
potem arcybiskup Ravenny wreszcie w r. 1527. na trzy dni przed
wejściem do Rzymu wojsk nieprzyjacielskich zrobiony kardyna­
łem , należy do najwyborniejszych pisarzy włoskich. Szczegól­
niej wysoko cenili go: Bembo i Ariosto. Więziono go przez
pół roku na zamku ś. Anioła z rozkazu papieża Pawła III. a uwol­
niono za wstawieniem się Karola V . i kardynała Herkulesa Gon­
zagi, który za niego zapłacił 59,000 skudów w złocie, ponieważ
Accoltemu zarzucano, że jako gubernator Anlcony w r. 1535,
grosz publiczny naruszył. Umarł we Florencyi r. 1549. Napi­
sał mnóstwo dzieł rozmaitych.
no
Odwiedzał mnie też często pan Oratio Baglioni,
bardzo mi życzliwy. Pewnego dnia zobaczył w cza­
sie rozmowy ze mną, że w osteryi poza bramą zamku,
zwanej Baccanello, był jakiś niezwykły ruch. Na
tej osteryi było pomiędzy dwoma oknami słońce
czerwono wymalowane, okna były zamknięte, a j e ­
mu się zdawało, że wewnątrz pod ścianą ze słońcem
siedzi gromada żołnierzy p rz yuczc ie . R zekł więc:
Benvenuto! gdybyś miał ochotę palnąć z małego
działka w to słońce, spełniłbyś niezawodnie dobry
uczynek, bo wielki tam jest zgiełk, więc są zapewne
żołnierze wyższej rangi. Odpowiedziałem na to:
p a n ie , mala to rzecz wystrzelić nawet w sam środek
tego słońca, lecz gardziel armaty zbliży się zanadto
do kosza z kamieniami stojącego na m urze, a siła
wystrzału i wstrząśnienie powietrza zrzucą go. Nie
namyślaj się długo, rzekł zaraz, bo kosz stojący
jak teraz, nie spadnie a choćby spadł i na samego
papieża, nie byłoby złe tak wielkie, jak myślisz;
strzelaj więc! strzelaj! Nie namyślałem się dłużej
i palnąłem w sam środek słońca, jak przyrzekłem;
lecz spadł i kosz, jak przepowiedziałem, prosto
pomiędzy kardynała Farnese*) a pana Jakó ba Sal-

*) A lexander F arnese został później papieżem 1534. r. i przy­


brał im ię P aw ła III.
Ill

viati i b y łb y ich z a b ił, g d y b y się na szczęście nie


byli właśnie pokłócili. P on ie w a ż k a rd y n a ł w y rz u ­
cał pan u J a k ó b o w i, że on przyczyną, zniszczenia
R z y m u * ) ; lżyli się więc wzajemnie i w chwili w y ­
strza łu rozstąpili w gniewie. G d y się w skutek tego
na dole w dziedzińcu wielki zrobił z g ie łk , zbiegł
tam pan O ratio z pośpiechem a ja p atrzyłem przez
mur, gdzie kosz sp a d ł i sły sza łe m , jak kilku m ó ­
wiło; godziłoby się tych arm atników natychm iast
pozabijać. D la tego w ym ierzyłem dwa falkonety
(m a łe arm aty) n a wschody, z mocnem postanow ie­
niem powitania każdego w y strz a łe m , ktoby się wejść
odważył. P rz y sz ło też w rzeczy samej kilku dw o­
r z a n k a rd y n a ła F a rn e s e i zdawało się, że mieli p o ­
lecenie w yrząd zić mi coś nieprzy jem n ego ; przeto
w yszed łem naprzeciw nim z lontem w ręk u i za­
k r z y k n ą łe m : trutnie! jeżeli natychmiast nie pójdzie­
cie sobie precz a pow aży się k tó ry wstąpić na wscho­
d y , to ja k palnę z tych falkonetów, w proch was
roztrzasnę! Idźcie i powiedzcie k a rd y n a ło w i, że
w ypełniłem rozkaz moich p rzeło żon ych, a co my
czynimy, to tylko na dobro księży nie dla ich obrazy.
P o te m n a d bie gł też O ratio Baglioni; niedowie-

*) Bo Salviati doradził papieżowi od esłać wojsko p o siłk o ­


w e , o którem b yło wyżej.
112

rzając mu zaw ołałem , aby się w rócił, bo strzelę.


On stanął zatrwożony i rz ek ł: B envenuto! jestem
przecie twoim przyjacielem . O dpow iedziałem : no,
wchodźcież, ale tylko sam i; późniój możecie wcho­
dzić jak wam się podoba. Ten pan będąc bardzo
dum ny nam yślał się chwilę i rzekł obruszony: mam
ochotę już więcej nie postać u ciebie i uczynić zu­
pełnie co innego, niż to, co dla ciebie miałem na
myśli. O dpow iedziałem : postawiono mnie tutaj dla
obrony innych, lecz w potrzebie i sam siebie będę
um iał obronić. Na to on: przychodzę sam! a gdy
wszedł, ujrzałem że zbladł nadzwyczajnie; więc
oparłem dłoń na rękojęciu szpady i miałem się na
baczności. P oczął się z tego śmiać; rumieńce na
lica jego wróciły i przem ówił do mnie z największą
w świecie uprzejm ością: mój B envenuto, tak jestem
ci życzliwy, jak tylko być m ożna, a gdy mi Bóg
nadarzy sposobność, przekonam cię o tern. D ałb y
był B og, żebyś był tych obudwóch niegodziwców
zabił. Jeden jest powodem tak wielkiego nieszczę­
ścia a po drugim można się czegoś jeszcze gorszego
spodziewać. Potem mnie p rosił, ażebym nie powia­
d ał, iż w chwili spadnięcia kosza był przy mnie,
co mu też przyrzekłem . H ałas był wielki i trw ał
dosyć długo. Nabawiwszy Jakóba Salviati tak okru-
113

tnego stra c h u zem ściłem się p rzy n ajm n iej za m ego


ojca, którem u on tyle w y rz ą d z ił przykro ści* ). O k a r ­
dynale F a rn e se będzie p ó źn iej; sz k o d a , że go ów
kosz nie zabił**).
T ym czasem dokazy w ałem m ojem i arm atam i co-
dzień czegoś znakom itego i zyskiw ałem coraz w ię­
cej zaufania i ła sk i u papieża. S tojąc pew nego ra z u
na ok rąg łej baszcie zo b aczy ł papież na łąk ach (P ra ti)
jakiegoś hiszpańskiego d o w ó d z c ę , w którym p o zn ał
po pew nych znam ionach sw ego daw niejszego słu g ę
i podczas g d y o nim m ów ił z otaczającem i go oso­
b a m i, ja byłem n a szczycie pod an io łem , nic o tern
nie w iedząc; lecz d o strz e g łsz y jak ieg o ś żo łn ie rz a
z d z id ą w r ę k u , ro zp o rząd zająceg o robotam i około
k ry ty c h row ów a u b ra n eg o całkiem różow o, ro z w a ­
żyłem , czybym go nie m ó g ł się g n ą ć , w ybrałem a r ­
m atę d łu ż sz ą od z w y czajn y ch , p ó łk o lu b ry n ę* * * ),
nabiłem staran n ie i w ym ierzy łem łu k o w ą linią w o-

*) Salviati pozbaw ił starego C elliuiego m iejsca fletnisty ra­


dzieckiego we F loren cyi.
**) Benvenuto m ówi tu z taką nienaw iścią o kardynale F ar­
n ese, zapew ne dla tego, że ten zostaw szy papieżem , kazał C elli-
niego wtrącić do w ięzienia.
***) K olubryny i półkolubryny, armaty z długiem i rurami,
m ałego kalib ru , w ów czas u ży w a n e , b yły donośniejsze niż zw y­
czajne. Po polsku zwaćby się m o g ły wężowemi, dla kształtu i d łu ­
gości rur.
114

wego czerwonego, który z hiszpańską, fanfaronadą


szpadę miał przedsoby w poprzek, za pasem. K ula
moja ugodziła w szpadę i widziano jak ów człowiek
padł na dwie części rozcięty. Papież nie spodzie­
wając się tego, częścią że nie sąd ził, aby kula tak
daleko dosięgnąć m ogła, częścią, że tego pojąć nie
mógł, jak ów człowiek na dwie części mógł się ro z­
paść, kazał mnie przyw ołać, a ja opowiedziałem
mu obszernie, jakich przy nabijaniu dołożyłem sta­
ra ń ; jakim zaś sposobem na dwie rozpadł się czę­
ści, tego ja również jak on wytłom aczyć sobie nie
umiem. U kląkłszy, prosiłem go, aby mi to zabój­
stwo oraz inne, które na zamku św. A nioła w służ­
bie kościelnej popełniłem , odpuścić raczył. Poczem
on podniósł ręk ę, zrobił wielki krzyż nad całą moją
postacią, pobłogosław ił i w yrzekł, iż mi odpuszcza
wszystkie zabójstwa, które w służbie apostolskiego
kościoła popełniłem i wszystkie które w tejże służbie
jeszcze kiedykolwiek popełnię. Potem wszedłem
znowu na g ó rę , strzelałem ciągle a m ierzyłem co­
raz lepiej; lecz moje rysunki, moje piękne studja,
moja m iła m uzyka, wszystko ulatało z dym em ; za
to cudownych dokonywałem rzeczy jako artylerzy-
sta, przez czas trudnienia się tem okrutnem , pie-
kielnem rzem iosłem. Nadmienię jeszcze tylko, że
115

ustawiczny utrzym ując ogień nie dopuściłem nie­


przyjacielowi przechodzić z obluzem straży przez
bram ę San Spirito, lecz zm uszałem go z wielką, dla
niego niewygodą, obchodzić za każdą razą trzy mile*).
Niejaki czas przedtem kazał papież K lem ens
chcący ocalić tyary (potrójne korony) i wszystkie
klejnoty apostolskiego skarbca, wezwać mnie do
siebie i zam knął się ze mną i jednym kawalerem
w swoim pokoju. Ten kaw alerzyk był francuzem
bardzo nizkiego rodu a niegdyś stajennym pana F i­
lipa S trozzi; lecz papież uczynił go bardzo boga­
tym za jakieś wielkie usługi i tak mu ufał, jak sa­
memu sobie. Położyli przedem ną tyary i wszystkie
klejnoty i polecili, ażebym je ze złotej oprawy po­
wyjmował. Zrobiłem to, potem zawinęliśmy każdy
kamyczek w papierek i zaszyliśmy w zwoje szat
papieża i onego kaw alera. O ddali mi potem złoto
ważące około dwóchset funtów, poleciwszy, abym
je jaknajtajem niej stopił. Poszedłem do posągu
anioła, gdzie miałem izdebkę zamykaną na klucz,
postawiłem natychm iast piecyk, zrobiłem u dołu
popielnicę, nad nią kratowane ognisko, gdzie kła-

*) M ila w ło sk a zaw iera 300 k ro k ó w a geograficzna lub nie­


m ieck a cztery ra z y tyle.
116

dłem na węgle złoto kaw ałam i, które topiąc się ka­


pało w popielnicę.
K iedy piec robił swoje, ja wypatryw ałem ciągle,
gdziebym mógł urw ać co nieprzyjaciela i przeszka­
dzałem m u bardzo w robotach około krytych ro ­
wów. P od wieczór dostrzegłem , że ktoś galopem
pędząc na mule rozm awia z ludźm i pracującym i
około krytych rowów; ja i moi żołnierze takeśmy
tęgo strzelali, że m uł padł trupem a jeźdźca od­
niesiono rannego. Zrobiło się potem wielkie za­
m ieszanie w okopach a ja wypaliłem jeszcze kilka
razy i nie mało zrządziłem nieprzyjacielowi szkody.
B ył to książę Oranii*), którego wkrótce zaniesiono
do poblizkiej osteryi, a po niejakim czasie zgrom a­
dziła się tam wszystka starszyzna armii oblegającej.
Zaledwie się papież o tem dow iedział, kazał
mnie zawołać i wywiadywał się o szczegóły. O po­
wiedziałem mu cały wypadek i dodałem , że to musi

*) F ilibert z C h alon s, książę O ranii, p oróżniw szy się


z Franciszkiem I. przyjął służbę u cesarza, za to obrano go ze
w szystkich dóbr i w yzuto z księstw a. Odtąd b ył najzaciętszym
nieprzyjacielem F rancyi. Andrzej Doria zabrał go w niew olą
i wtrącił do w ięzienia w M u sign an o, zkąd został u w olniony po
zawarciu pokoju m adryckiego. Pow róciw szy w słu żb ę cesarską
został po śm ierci Burbona naczelnym wodzem armii oblegającej
Rzym i tamże ciężko ranny, jak to opisuje Cellini. Z ginął w w y­
prawie na F loren cyą w r. 1535. m ając 30 lat.
117

być żołnierz wielkiego znaczenia, ponieważ się wszy­


scy w owej osteryi gromadzą-. P ap ież, którem u ta
okoliczność dobrą myśl nasunęła, kazał przywołać
pana Santa C roce, naczelnego dowódzcę całej ar-
tyleryi, i polecił m u , ażeby rózkazał nam , bom bar­
dierom, na ów dom działa wym ierzyć a na w ystrzał
z rusznicy wszystkim razem w ypalić, od czego się
dom ów zawali a dowódzcy wojska zginą; wtedy
się żołnierze bez dowódzców rozsypią i tak Bóg
w ysłucha jego modłów gorących o uwolnienie od
tych rozbójników. W ycelowaliśm y nasze działa we­
dług rozkazu pana Santa C roce, oczekując hasła.
Dow iedziaw szy się o tem kardynał Orsino*) po­
czął się z papieżem um aw iać, mówiąc że takiego
zamachu w żaden sposób wykonywać nie można,
bo właśnie są w biegu układy o rozejm , a wojsko,
gdyby pozbawione zostało dowódzców, dopieroby
wtedy przypuściło szturm potężny na zam ek, w któ-
rym by m ogło wszystko zburzyć i wszystkich w pień
wyciąć. B iedny papież widząc się zewsząd otoczo­
nym zdradą, odwołał swój rozkaz, lecz ja nie mó-

*) F ranciszek czyli Franciotto Orsini, rzym ianin, w ychow any


w domu sw ego krew nego księcia L orenzo de’M edici, b ył najprzód
żołn ierzem , potem się ożenił a ow dow iaw szy został księdzem ,
wreszcie w r. 1517. kardynałem . U m arł o k o ło 1534. r.
118

g łe m się pow ściągnąć, d a łe m ognia i trafiłem we


filar w dzie d z iń c u , około którego znaczna liczba
osób b y ła zg ro m a d z o n a ; m usiałem im dużo w y r z ą ­
dzić szkody, bo i dziedziniec i dom ów natychm iast
opuścili. K a r d y n a ł O rsino p rz y się g a ł, że mnie każe
pow iesić, albo w inny sposób za b ić , lecz papież
żywo stanął w mej obronie. L u b o wiem co wtedy
z sobą mówili, nie b ę d ę tu je d n ak ż e p o w ta r z a ł, bo
to do rzeczy, którą głów nie mam na myśli, nie należy.

YIII.
P o w ra ca z p e łn ą k iesą i sto p n ie m kapitana do F lo r e n c y i. —
W yk u p u je s ię od kary w ygn an ia i p r z e n o si do M antuy. —
P ra cu je w M antui u M ik o ła ja , z ło tn ik a m e d y o la ń sk ie g o . —
Z n ajd u je d o b re p r z y ję c ie u J u lju sza R om ano. — Robi dla k się ­
cia relik w ia rz z a w iera ją cy k rew C h ry stu sa , a dla k ard yn ała
G on zagi p ie c z ę ć i in n e r z e c z y . — P o w ra ca d o F lo r en cy i
z feb rą i d ow iad u je s ię o śm ierci o jca . — Robi m ed aljon ,
H erk u lesa r o z d z ie r a ją c e g o Iwa i inny z A tlasem . — B u on a-
rotti i L udw ik A lam anni ok azu ją B e n v e n u to w i p rzyjaźń . —
O d b iera w e z w a n ie do Rzym u od p ap ieża K lem en sa VII. k tóry
g o tu je w y p ra w ę w o jen n ą na F lo r en cy ą .

P r z e to p iw sz y z ło to , zaniosłem j e papieżow i, któ­


ry b a rd z o dziękow ał za w szystko, co uczyniłem ,
i kazał o w em u k a w a le ro w i, ażeby mi w y p ła c ił d w a ­
dzieścia pięć skudów , ubolew ając, że mi więcej dać
nie może. W kilka dni później p rz y sz ła kapitulacya
do skutku a j a poszedłem z panem O ratio Baglioni
119____

i 300 towarzyszami do P e ru g ii, gdzie mi chciał od­


dać kom panią; lecz nie chciałem jej wtedy przyjąć,
bo pragnąłem wprzód odwiedzić ojca i od kary wy­
gnania z Florencyi się wykupić. P an O ratio, który
właśnie został dowódzcą fłoreńczyków, polecił mnie
ich posłow i, nazwiskiem P io tr M aria de’Lotto, jako
swojego podkomendnego oficera, i tak puściłem się
do Florencyi z kilku towarzyszami. Panow ała tam
okropna zaraza, a moje przybycie spraw iło ojcu
wielką radość; m yślał, że podczas oblężenia R zym u
zginąłem , albo że jako żebrak do niego przyjdę.
Tymczasem wszystko było przeciwnie, bo powró­
ciłem zdrów, zaopatrzony w znaczną summę pie­
niędzy, na dzielnym koniu i ze służącym. T ak się
więc mój starow ina ucieszył, tyle mnie ściskał i ca­
łow ał, iż myślałem że um rze z radości. Pokrótce
opowiedziałem djabelstw a, jakie się działy podczas
oblężenia i wcisnąłem mu pewną liczbę skudów w rę­
kę, które uczciwie po żołniersku zyskałem , a kie­
dyśmy się dość napieścili, poszedłem do R ady Ośmu,
aby się od wygnania wykupić. B ył jeszcze ten sam
pomiędzy nimi jegom ość, który mnie w on czas osą­
dził i ojcu mojemu tyle słów przykrych nagadał.
Mój stary dał mu to wyraźnie poznać, że teraz cał­
kiem inaczej sprawy stoją i powoływał się na pro-
120

tekcyą pana O ratio Baglioni z niemałem zadowole­


niem. Opowiedziałem bowiem ojcu, że mnie pan
Oratio zamianował kapitanem i że teraz się namy­
ślam, czy kompanię, wziąść pod dowództwo. Ojciec
mój tem wyznaniem zmięszany, prosił mnie na mi­
łość Boga, abym tego zamiaru zaniechał, dodając,
iż wrie wprawdzie że jestem i do tak znakomitych
rzeczy zdatny, ale że już drugi syn a mój brat, jest
dzielnym żołnierzem, żebym ja sztuk pięknych, któ­
rym się tyle lat oddawałem, nie porzucał. Niedo­
wierzał mi, chociaż mu przyrzekłem być posłu­
sznym; bo jako człowiek mądry przewidywał, że
gdyby pan Oratio przybył, ja nietylko aby przy­
rzeczenia dotrzymać, ale zarazem z własnej skłon­
ności byłbym poszedł na wojnę i dla tego się starał
w dobry sposób z Florencyi mnie wyprawić. U da­
wał, że go ta okropna zaraza przestrasza, i mówił:
kochany synu, żyję w ciągłój obawie, żebyś kiedy
nie przyszedł do domu zarażony. Wspominając
kilka miłych lat które spędziłem za młodu w Mantui,
i dobre przyjęcie, jakiego tam doznałem, zaklinam
cię, abyś przez miłość dla mnie jeszcze dziś lub
jutro tam dotąd się wybrał. Ponieważ nigdy w Man­
tui nie byłem a miałem wr ogóle ochotę świat zwie­
dzić, więc się łatwo dałem do tej podróży namówić;
121

pozostaw iw szy większą, część pieniędzy ojcu poleci­


łem go staraniom siostry K osy, która, że za mąż
pójść nie miała chęci, została zakonnicą, w klaszto­
rze św. U rszu li; ona pielęgnowała starego ojca i
opiekowała się młodszą, siostrą, ożenioną z pewnym
rzeźbiarzem , imieniem Bartolomeo. O trzym aw szy
tedy błogosławieństwo ojca puściłem się na dobrym
koniu ku M antui.
Dużobym miał do opowiadania, gdybym chciał
szczegółowo opisywać, co mi się w tej drodze zda­
rzyło; bo świat cały był pełen morowego powie­
trza i wojny (r. 1528.), tak, że w tej małej podró­
ży niezmiernych zażyłem trudów , nim się dostałem
do M antuy, gdzie zaraz po przybyciu pilnie szuka­
łem zajęcia i znalazłem takowe u m istrza M ikołaja
z M edyolanu, nadwornego złotnika księcia m antu-
ańskiego. W parę dni później odwiedziłem sławne­
go m alarza Ju lju sza R om ano, którego jeszcze ze
R zym u znałem a ten mnie przyjął jak najprzyja-
źniej i jeszcze iwymawiał, że u niego nie stanąłem.
Ż ył sobie po pańsku i stawiał dla księcia za mia­
stem prześliczną willę zwaną Ti*) która wspania-

*) Jan Bottani w yd ał obszerny opis tej w illi, która Julju-


szow i Rom ano p odała sposobność okazania całego sw ego talentu
jak o malarz i architekt.
Tom I. 6
122

łością swoją i pięknością ozdób architektonicznych


i m alowideł jeszcze po dziś dzień podziwdenie obu­
dzą. Juljusz natychm iast mówił o mnie księciu,
oddając mi wielkie pochw ały, a ten zażądał abym
zrobił model na relikwiarz do przechowyw ania krw i
C hrystusa, o której pow iadają, że ją L ongin przy­
niósł do M antui. Potem zwrócił się do Juljusza
z żądaniem , aby mi dał rysunek na ten relikwiarz.
A le Juljusz odpow iedział: Benvenuto jest człowiek,
który cudzych rysunków nie potrzebuje i sam to
W . K siążęca Mość przyznasz, gdy model jego zo­
baczysz. Zrobiłem więc najprzód rysunek relikw ia­
rz a , na którym było w idać, że wygodnie pomieści
am pułkę; potem zrobiłem z wosku model figurki
na wierzch przeznaczonej; przedstaw iała siedzącego
C hrystusa, opierającego się lewą podniesioną ręką
o duży krzyż, praw ą zaś wskazywał niby ranę
na piersi. M odel ten nadzwyczajnie się księciu po­
dobał ; okazywał mi odtąd wielką uprzejmość i da­
wał do zrozum ienia, że gdybym chciał pozostać
w jego służbie, m iałbym się z tego bardzo dobrze.
Tym czasem złożyłem moje uszanowanie jego bra­
tu kardynałow i*); ten uprosił księcia, ażeby mi

*) K ardynał H erkules G on za g a , biskup m antuański, m ia­


nowany kardynałem w r. 1527. b ył ozdobą k ościoła w wieku X V I .
123

pozw olił zrobić wielką, pieczęć, którą, tóż zacząłem.


W czasie tej pracy opanowała mnie febra czwartaczka
a każdy napad do szaleństwa mnie przyprow adzał;
w tedy przeklinałem M antuę i jej pana i każdego
kto w niej chętnie przebyw a. T e słowa doniósł księ­
ciu ówr złotnik m edyolański, niechętny, że się ksią­
żę mną posługuje. O te chore słowa pogniewał się
na mnie książę. J a zaś pogniewałem się na jego
stolicę, takeśm y obadw a żywili wzajemną do siebie
nienawiść. W czterech miesiącach skończyłem pie­
częć i inne drobne roboty zamówione przez kardy­
n ała dla księcia. K ard y nał w ynadgrodził mnie so­
wicie, lecz p ro sił, abym powrócił do R zym u, owej
pięknej ojczyzny, gdzieśm y się najpierw poznali.
Ze znaczną liczbą skudów opuściłem M antuę
i przybyłem do Governo*), gdzie waleczny pan Ja n
Medici zginął. T u napadła mnie lekka febra, lecz
nie w strzym ała w podróży, bo choroba została na

i od b yw ał w je g o służbie różne trudne poselstw a. Bardzo u zd ol­


niony przytem w spaniałom yślny m iłośnik i dobroczyńca literatów
i artystów , szczególniej dużo czynił dla literatury i sztuk pięknych,
gd y przez 16 lat b ył regentem księstw a M antuańskiego. U m arł
w T rydencie, gdzie prezydow ał tam ecznem u Konsylium w r. 1563.
Jedno z jeg o d zieł nosi ty tu ł: Institutio Vitae Christianae, prócz
tego zostaw ił w iele innych pism pom niejszych.
*) Govfcrno, zam ek przy zbiegu rzek: M incio i P a d u , zwany
także G overnolo.
6*
miejscu i już mnie odtąd nie trapiła. W e Florencyi
pośpieszyłem wprost do domu ojca i zapukałem sil­
nie; wtem w yjrzała jakaś obłąkana, garbata kobieta
oknem , poczęła mnie lżyć i odganiać, zaręczając
że jestem zapowietrzony. Zapytałem w tedy: sza­
lony garbusie! czy nie masz nikogo więcej w do­
m u , prócz ciebie? N ie, odpow iedziała, na twoje
nieszczęście. Niechże dłużej nie czek am ! zawołałem
głośno. N a ten krzyk w yszła sąsiadka, która mi po­
w iedziała, że ojciec mój i wszyscy w tym domu w y­
m arli, sama tylko siostra moja najmłodsza, L iberata,
której mąż także u m a rł, została jeszcze przy życiu
i że pewna pobożna pani nazwiskiem M ona A ndrea
de Bellacci wzięła ją do siebie. P rzeczuw ałem już
coś podobnego, dla tego też nie tak bardzo się prze­
raziłem . U dałem się tedy do osteryi a spotkawszy
w drodze jednego z moich przyjaciół, Ja n a Rigogli,
zajechałem do jego domu. Poszliśm y potem na ry ­
nek, gdzie się dowiedziałem, że brat mój jeszcze
żyje i mieszka u swego przyjaciela B ertina A ldo-
brandi. W yszukaliśm y go natychm iast a radość na­
sza z obaczenia się wzajemnego była w ielka, bo
każdem u z nas o śmierci drugiego doniesiono. P o ­
tem ujął ranie z uśmiechem za rękę i rz e k ł: chódź!
zaprowadzę cię w m iejsce, o którem ani myślisz;
125___

ożeniłem znowu siostrę L ib eratę; ona cię także ma


za um arłego. P o drodze opowiadaliśm y sobie na­
wzajem osobliwe przygody, jakieśm y przeżyli, a
gdyśmy przyszli do mojej siostry, tak się tą niespo­
dzianką, ucieszyła, że zemdlona padła w moje obję­
cia. Nikt nie mówił ani słow a, ń mąż nie wiedząc
że jestem jej b ra te m , również oniemiał. B rat mój
Cecchino w ytłom aczył zagadkę; siostrę orzeźwiono
i przyszła wkrótce do siebie; opłakawszy potem
ojca, starszą siostrę, jej męża i syna, zasiedliśmy
do wieczerzy. Obchodziliśm y radośnie jej zaślubiny,
nie mówiliśmy ju ż o um arłych, i zakończyliśmy ucztę
wesoło i przyjemnie.
U silne proźby brata i siostry skłoniły mnie do
pozostania we F lorencyi, chociaż miałem chęć wró­
cić do R zym u. I stary mój przyjaciel P iotr Landi,
który mnie w kłopotach moich tak wiernie wspierał,
radził mi tymczasem pozostać w oj czy stem mieście,
aby doczekać co cię dalej dziać będzie; znowu bo­
wiem M edyceuszów wypędzono t. j. pana Hipolita,
który później został kardynałem i pana A lexandra
późniejszego księcia. Zacząłem znów roboty na N o­
wym R y nku, oprawiałem mnóstwo klejnotów i za­
rabiałem dużo pieniędzy. W tym czasie przybył
do Florencyi pewien sanezyjczyk, H ieronim M arretti
z T u rcy i, gdzie długo przebyw ał. T en zamówił
u mnie złoty medaljon na kapelusz. B ył to czło­
wiek bardzo żywego um ysłu i żądał, abym na me­
dalu zrobił H erkulesa rozdzierającego lwu paszczę-
kę. Zabrałem się do dzieła, a M ichelagnolo B uo-
narotti przychodził często oglądać moją robotę, po
części dla tego, że wszelkiej dokładałem usilności,
aby postawę figury i rzutkość lwa w inny zupełnie
przedstawić sposób niż to czyniono dotąd, po części
też, że sposób wykonywania takiój roboty boskiemu
Michelagnolo wcale był nieznany: tyle wychwalał
moje dzieło, że we mnie wzbudził żądzę wykonania
go jaknajdoskonalej. Lecz dla tego zajęcia porzuci­
łem oprawianie drogich kam ieni, chociaż tak dużo
przynosiło, pragnąłem bowiem zająć się robotami
znamienitszemi niż oprawianie klejnotów.
W edług życzenia m ego, zamówił u mnie także
m edaljon młodzieniec pew ien, nazwiskiem F ry d ery k
G in o ri; był on bardzo szlachetnego usposobienia,
baw ił lat kilkanaście w N eapolu gdzie, będąc b a r­
dzo pięknej postaci i dobre m ając wzięcie, pozy­
skał miłość jakiejś księżniczki. C hciał mieć obraz
A tlasa dźwigającego kulę świata na barkach i p ro ­
sił boskiego Michelagnolo o rysuneczek. T en m u
powiedział: idźcie do m łodego złotnika imieniem
127

B envenuto, on wam dobrze usłuży i rysunku nie


potrzebuje; żebyście zaś nie myśleli, iż od tak ma­
łej uchylam się pracy, zrobię wam jaknajchętniej
rysunek a Benvenuto niech tymczasem wykona mo­
del, wtedy obierzecie co będzie lepsze. F ry d ery k
Ginori przyszedł do m nie, wypowiedział swoje żą­
danie i d o d ał, że mnie M ichelagnolo tak bardzo
wychwalał. Dowiedziawszy się tedy, że mam zro­
bić model z w osku, gdy tym czasem znakomity ów
mąż robi ry su n ek , takiego mi to dodało bodźca, że
się z największą starannością wziąłem do dzieła*).
K iedy skończyłem , przyniósł mi bliski przyjaciel
M ichelagnola, m alarz Ju ljan Bugiardini**) rysunek
A tlasa, a ja pokazałem G inorem u i Juljanow i mój
model, zupełnie inny niż rysunek wielkiego m istrza;
obadw a zgodzili się, ażeby dzieło podług mego mo­
delu zostało wykonane (r. 1529.). Zacząłem więc;
Michelagnolo oglądał je i oddaw ał i mnie i mojej

*) O ty m m e d a ljo n ie p isz e z w ie lk ie m i p o c h w a ła m i hr. C i-


c o g n a r a w H isto r y i R z eź b ia r stw a T o m II. str. 3 1 3 .
**) B u g ia r d in i b y ł s w e g o c za su n a jsły n n ie jszy m k o p istą a rcy­
d z ie ł m alarsk ich . W B o lo n ii i F lo r e n c y i znajd uje się w ie le o b r a ­
z ó w je g o p ę d z la , b a rd zo p ię k n y c h . Z ty c h n a jsła w n iejsz y m je s t
obraz j e g o p o m y słu , p r z ed sta w ia ją c y m ę c z e ń stw o św . K a ta r z y n y ,
a znajd ujący się w e F lo r e n c y i w k o ś c ie le S a n ta M aria N o v e lla
w k a p licy R u c e lla i. B u o n a r o tti b a rd zo się z ty m m a la rzem p rzy ­
ja ź n ił.
128

robocie najwyższe pochwały. F ig u ra była w yrze­


źbiona z czystego złota a dźw igała na grzbiecie kulę
niebieską, z kryształu, na której był w yryty zodjak
na tle z L apis L azuli co wraz z figurą w yglądało
prześlicznie. U dołu wyryte były słowa: Sum m um
tulisse juvat. G inori bardzo był zadowolony i za­
płacił hojnie. Poniew aż wtenczas pan L udw ik A la-
mahni przyjaciel F ry d ery k a Ginori baw ił we F lo -
rencyi, przyprow adzał go tenże do mej pracowni
i spraw ił, że pozyskałem przyjaźń tego znakom ite­
go męża*).
G dy papież Klem ens wypow iedział Florencyi
wojnę, gotowano się do obrony i nakazano w każ­
dej dzielnicy utworzyć gw ardyą obywatelską. U zb ro ­
iłem się i ja bogato i wszedłem w stosunki z naj­
znakomitszymi ze szlachty florenckiej, którzy się
okazali bardzo chętnymi i zgodnymi co do obrony
miasta. W tedy zgrom adzała się młodzież częściej
niż zwyczajnie i nie mówiono o niczem , tylko o tych
przygotowaniach. Pew nego razu około południa,
stało dużo luda a śród niego najznakom itsza m ło-
*) L u d w ik A la m a n n i, zn ak o m ity p o e ta w ło s k i, w daw szy
się w spiski przeciw M edyceuszom b y ł w ięziony a potem w y­
g n an y z k ra ju . U m a rł w e U rancy i w A m boise 1556. r. Z li­
cznych jeg o dzieł n ajsły n n ie jsz y je s t p o e m a t: L a Coltivazione
(U praw a roli) ró w n ający się G eo rg ik o m W irgiljusza.
129

dzież szlachecka p rzed moją, pracow nią, kiedy ode­


brałem list ze Rzym u. P isa ł go do mnie mistrz
Jakób dello Sciorina, zwany w Rzym ie della B arca
(czołno) ponieważ pomiędzy Ponte Sisto a San A n ­
gelo przewoził ludzi przez T yber. Ten m istrz Jakób
był człowiekiem bardzo zręcznym i miał wymowę
bardzo ujm ującą i piękną. B ył on niegdyś we F lo -
rencyi przedsiębiorcą wyrobów sukiennych. Papież
Klem ens był na niego wielce łaskaw y i lubił słu ­
chać jego rozpraw . G dy pewnego dnia z nim ro z­
m aw iał, wpadli na rozmowę o oblężeniu zamku
ś. A n io ła; papież mówił dużo o mnie i dodał, że
gdyby wiedział, gdzie jestem , zaraz by mnie we­
zw ał do siebie. M istrz Jakób pow iedział, że jestem
we F lo ren cy i, a papież polecił m u, aby mnie we­
zwał w jego imieniu i otóż mi pisał w owym liście,
abym znowu przy jął służbę u papieża Klem ensa,
obiecując że mi wyjdzie na dobre. M łodzież wi­
dząc że odebrałem list, chciała wiedzieć co zawiera,
lecz ja schowałem go dobrze, a do mistrza Jakóba
napisałem prosząc, ażeby mi źle czy dobrze nie do­
nosił nic a nic. To go jeszcze bardziej zapaliło i
napisał mi drugi list, w którym takie były w yra­
żenia, że byłoby mi na złe wyszło, gdyby komu
był wpadł w ręce. Nakazano mi nim w imieniu
6 **
130

papieża, abym natychm iast przybyw ał! M istrz J a -


kób dodał przytem , że dobrzebym zrobił, gdybym
wszystko bez zwłoki po rzu cił, a z tymi szalonymi
błaznam i, przeciw papieżowi zbuntowanymi, się nie
wdawał.
T en list taką, we mnie wzbudził trw ogę, że na­
tychmiast pobiegłem do mego kochanego przyjaciela
L an d i, który zobaczywszy mnie zapytał z żywością,
co mi. się stało, że tak jestem zafrasowany. Po­
wiedziałem , że mu mojego kłopotu w żaden sposób
wyjawić nie m ogę; prosiłem go tylko, aby odebrał
klucze, które mu wręczyłem , i pooddaw ał klejnoty
i złoto temu i owem u, w edług zapisów w mojej
książce; potem , ażeby rzeczy moje wziął do siebie
i przechow ał z łaski swojej, a za kilka dni dowie
się o m iejscu mego pobytu. Zdaje mi się, że ten
m ądry młodzieniec domyślił się o co chodzi, bo
rz e k ł: m iły bracie, uchodź co żywo a potem na­
pisz; co do rzeczy twoich, bądź zupełnie spokojny.
T ak też uczyniłem a uczyniłem dobrze, iżem jem u
zaufał, bo był najwierniejszym , najm ędrszym , naj­
poczciwszym , najskrytszym i najmilszym przyjacie­
lem , jakiego kiedykolwiek miałem. Opuściłem nie­
bawem F lorencyą i udałem się do R zym u, zkąd na­
pisałem do niego list.
131

IX.
P ow rót C elliniego do Rzymu i dobre p rzyjęcie u papieża,
który mu przebacza, że zabrał cok olw iek z ło ta papiezkiego.
Robi guz do pluwiału. — Ubiega się o lepszą z M ichelettym
w rzeźbieniu krwawników i ze złotn ik iem medyolańskim Pom-
peo w rysunku na guz do pluwiału. — Wyrzyna stęp ie dla
m ennicy; przewyższa Bandinella i innych w spółzaw odników .
Robi m onetę z wyobrażeniem „E cce Homo“ a na odw rotnej
stronie: papieża trzym ającego krzyż pospołu z cesarzem .

W Rzym ie zastałem wielu szczerze mi życzli­


wych przyjaciół m oich, dla tego wkrótce znalazłem
robotę również zyskowną., jak godną opisu. Ż ył
tutaj stary złotnik, nazwiskiem Raffaelo del Moro,
bardzo biegły w swej sztuce, zresztą człowiek uczci­
wy i d obry; ten mnie u p ro sił, ażebym pracował
w jego w arstacie, ponieważ ma kilka znacznych ro ­
bót, bardzo zyskownych; dla tego chętnie się na to
zgodziłem.
J u ż przeszło dziesięć dni zostawałem w Rzym ie
a jeszcze nie postałem był u m istrza Jakóba della
B arca; spotkał mnie przypadkiem , powitał u przej­
mie i zap y tał, jak dawno jestem w Rzymie? K ie­
dy mu powiedziałem że blisko dwa tygodnie, źle to
przyjął i pow iedział, że zdaje się, jakobym sobie
z papieża mało co ro b ił, który już po trzy razy
kazał do mnie pisać. W łaśnie te przeklęte listy
132

nabaw iały mnie przykrości i kłopotu, gniewałem się


o to i nie dałem mu żadnej odpowiedzi. Człowiek
ten był w mowie niewyczerpany, tylko płynęła
z jego ust; czekałem więc, póki się nie zmęczył,
potem rzekłem k ró tk o : zaprowadźcie mnie przy spo­
sobności do papieża. Na to odpow iedział, że za­
wsze jest czas sposobny a ja go zapew niłem , że
jestem zawsze gotów. Poszliśm y tedy do pałacu,
a było to w zielony czwartek i wpuszczono nas nie­
zwłocznie na pokoje papiezkie; onego jako znajo­
m ego, mnie jako oczekiwanego.
Papież nieco cierpiący leżał w łóżku a przy nim
znajdow ał się pan Jakób Salviati i arcybiskup K a-
puański*). Obaczywszy mnie ucieszył się bardzo,
ja ucałow ałem jego nogi i z największą skrom no­
ścią zbliżywszy się jeszcze bardziej, dałem poznać,
że mam ważne rzeczy do powiedzenia. Skinął ręką
a obadwa panowie usunęli się w głąb pokoju. N a­
tychm iast począłem w te słow a: Najświętszy O jcze!
od czasu oblężenia R zym u nie mogłem ani się wy­
spowiadać ani kom m unikować, bo mi nie chcą dać
*) M ikołaj S zotnb erg, uczony dom inikanin, uczeń Savona-
roli, został biskupem K apuy 1520. r. P ow iernik i doradzca K le ­
m ensa V I I ., został kardynałem za P aw ła III. a um. 1557. p o­
zostawiwszy kilka znam ienitych d zieł teologiczn ych w łasn ego
pio'ra, wydrukowanych jeszcze za życia autora.
133

rozgrzeszenia. Rzecz o to chodzi: kiedy topiłem owo


złoto i kamienie wyjm owałem , kazałeś W asza Świą­
tobliwość kaw alerow i, aby mi dał cokolwiek za moją
p racę; lecz nie dostałem od niego nic, prócz słów
nieprzyjem nych. Pow róciw szy na górę, gdzie topi­
łem złoto, przepłukałem popiół i znalazłem jeszcze
połtora funta złota w ziarnkach wielkości prosa. Nie
m ając tyle pieniędzy, iżbym z honorem mógł do
domu powrócić, postanowiłem tego złota użyć a
wartość zwrócić, skorobym był w stanie. Otóż jes­
tem tu taj, u stóp W aszej Świątobliwości, praw dzi­
wego spow iednika, okaż mi tę łaskę i daj rozgrze­
szenie, abym mógł się spowiadać i kom m unią przy j­
mować i za łaską W aszej Świątobliwości, łaskę bożą
znów odzyskać. N a to odpow iedział papież z ci-
chem westchnieniem, bo zapewne wspom niał i na
swoją minioną niedolę: Benvenuto! jestem pewny,
że mówisz p raw d ę; mogę ci w szystko, wczemkol-
wiek się przeniew ierzyłeś, odpuścić i odpuszczę;
wyznaj mi więc śmiało i otwarcie wszystko, co masz
na sercu, a chociażby to ważyło jednę z moich ko­
ron , gotów ci jestem przebaczyć. O dpow iedziałem :
nie mam nic więcej tylko to , co pow iedziałem , a
miało to nie więcej ja k sto czterdzieści dukatów
wartości; tyle mi bowiem zapłacono w m ennicy w P e -
134

rugii, a użyłem tych pieniędzy na wspomożenie


mego biednego, starego ojca. Papież pow iedział:
twój ojciec był zręcznym , dobrym i praw ym czło­
wiekiem a ty się także nie wyrodziłeś; żałuję, że
nie było w ięcej; lecz to , co podajesz, daruję ci i
przebaczam . Pow iedz to swemu spowiednikowi, a
jeźli nie będzie dow ierzał, niechaj się uda do mnie
samego. P o wyspowiadaniu i kom m unii, pokaż się
znow u, będzie to z pożytkiem dla ciebie. K iedy
odstąpiłem od papieża, zbliżyli się m istrz Jakob i
arcybiskup K apuy. Papież mówił o mnie dużo do­
brego i opow iadał, że mnie w ysłuchał spowiedzi i
rozgrzeszył; potem mówił arcybiskupow i, ażeby po
mnie posłał i dowiedział się czy nie mam czego
więcej na sercu i żeby mi udzielił rozgrzeszenie, do
czego m u daje zupełne upoważnienie; prócz tego
okazał się dla mnie jaknajuprzejm iejszym i najżycz­
liwszym.
Kiedyśm y wychodzili, pytał mnie m istrz Jakób
bardzo ciekawie, co to za tajemnicze i długie roz­
mowy miałem z papieżem? na co odpowiedziałem,
że tego m u nie myślę wyjaw ić, ponieważ go to
wcale nie obchodzi; więc nareście zaprzestał w ypy­
tywać. U czyniłem wszystko, co mi papież rozkazał,
a gdy obadwa święta minęły, poszedłem do niego.
135

B y ł jeszcze uprzejm iejszym niż za pierwszą, razą


i m ów ił: gdybyś był wcześniej przyszedł był do
R zym u, byłbym ci kazał zrobić te dwie tyary, któ­
reśmy na zamku obrali z kam ieni; lecz taka oprawa
klejnotów mało wymaga sztuki; użyję cię więc do
innej pracy, w której okazać m ożesz, co umiesz.
Zrobisz mi guz do pluwiału*), który się robi w k ształ­
cie połowy okrągłego półmiska, trzy czwarte łokcia
średnicy m ającego; na tym guzie chcę mieć pół wy­
pukły obraz B oga O jca a wT samym środku um ie­
ścisz wielki, bardzo piękny dyam ent i wiele innych
kamieni znacznej wartości. Caradosso już zaczął
jeden ale nie kończy; ty musisz swój prędko skoń­
czyć, abym się tern jeszcze mógł nacieszyć. Idź
więc i zrób piękny model. K azał mi potem poka­
zać wszystkie klejnoty a ja obejrzaw szy je pośpie­
szyłem uradow any do domu.
Podczas oblężenia F lorencyi **) um arł na suchoty
F ry d ery k G inori, właściciel medaljonu z Atlasem,

*) Pluw iałem nazywa się półkolisty kaw ałek m ateryi na


k apach, przypadający na plecy. Pluw iał (pluviale) je st główną
częścią tego obrzędowego ubioru kapłańskiego a re szta , t. j. cała
kapa tylko dodatkiem do pluw iału. U biór ten powinien się cały
zwać pluwiałem a nie kapą.
**) Trw ało to oblężenie dziewięć miesięcy, od paźdz. 1529. r.
do sierp. 1530.
136

a dzieło to przeszło w ręce pana L udw ika Alam anni,


który wkrótce potem udał się do F ran ey i i ofiaro­
wał je wraz z kilku poematami swojemi królowi,
Franciszkow i pierw szem u. M edaljon nadzwyczajnie
się królowi podobał a zacny pan Alam anni nagadał
tyle pochlebnych rzeczy o mojej sztuce i zręczności,
że król objawił życzenie poznania mnie.
Tym czasem pracowałem gorliwie nad modelem,
tak dużym jak miało być dzieło. O budziła się z tego
powTodu znowu zazdrość wr kilku złotnikanh, którym
się zdaw sło, że i oni byli zdolni zrobić taki plu-
wiał. P rzy b y ł w łaśnie do R zym u niejaki M iche-
letto, bardzo zręczny w rzeźbieniu krwawników (kar-
niolówT) przytem w yborny jubiler, człowiek już stary
i używający pewnej sławy, pod jego to dozorem
zrobiono dla papieża dwie tyary. T en dow iedzia­
wszy się że robię wspomniany m odel, dziwił się
bard zo , że przed nim nie biłem czołem , jako przed
mistrzem tak biegłym i u papieża wielkie m ającym
łaski. N areszcie, kiedy w idział, że do niego nie
przychodzę, odwiedził m nie, dowiadując się co ro­
bię? Co mi papież rozkazał, odpowiedziałem. O n
rzek ł: papież mi polecił, wszystkiego doglądać, co
się dla Jego Świątobliwości robi. Na to mu po­
w iedziałem , że zapytam papieża i od niego samego
_ 137

się dow iem , czy je m u winienem się sprawiać. On


r z e k ł, iż tego p ożałuję, w yszedł ro zg niew any i zw o­
ł a ł cały cech złotników, a g d y im rzecz opowiedział,
przyznali je m u słuszność. W te d y k a z a ł, ja k o c zło ­
wiek mądry, zrobić najlepszym rysow nikom przeszło
trzydzieści ry sunków , w szystkie tego samego p r z e d ­
miotu, lecz każdy z ja k ąś odm ianą, a ponieważ p a ­
pież chętnie go s łu c h a ł, p o łączy ł się z innym jeszcze
ju b ile re m z M e d y o la n u , nazwiskiem P o m p e o , u lu ­
bieńcem papieża a k rew ny m p ana T r a ja n o , p ie r ­
wszego k a m e rd y n e ra papiezkiego. O b a d w a poczęli
papieżowi o po w iad ać, że widzieli mój m odel, lecz
im się zdaje, że nie pod ołam tak trudnej pracy. N a
to pow iedział pa p ie ż , że on także go chce zobaczyć,
a jeźli j a okażę się n ieudolnym , p o sz u k a innego
m istrza. Ośw iadczyli tedy, że m ają piękne rysunki
tego samego przedm iotu, ale papież odpowiedział, że
go to cieszy, nie chce ich jedn ak że w idzieć, póki ja
modelu nie skończę; w tedy obejrzy wszystko razem.
P o kilku dniach skończyłem model i poszedłem
z nim pew nego p o ra n k u do papieża; T ra ja n o mnie
w strz y m a ł i p o sła ł coprędzej po Micheletta i P o m p e a
kazaw szy im powiedzieć, ażeby ry sunki przynieśli.
Skoro przybyli, wpuszczono nas razem. O ni naty ch­
miast przedłożyli papieżowi r y s u n k i ; lecz ci ryso-
138

wnicy, nie będąc zarazem jub ileram i, źle rozsadzili


kamienie a żaden też złotnik nie pouczył ich w tym
względzie. Dlatego każdy ju b iler sam powinien znać
rysunki, ażeby, jeźli klejnoty z figurami być mają
połączone, rozum nie um iał rzecz ułożyć. W szyscy
ci rysownicy umieścili wielki dyam ent na piersiach
Boga O jca, co papieżow i, który się doskonale znał
na takich rzeczach, nie mogło się podobać; p rzej­
rzawszy więc z dziesięć rysunków, zrzucił resztę na
ziemię i rzekł do mnie stojącego na uboczu: pokaźno
twój m odel, B envenuto, abym obaczył, czy taki
sam b łą d popełniasz jak ci, co rysowali. G dy na
to wezwanie otworzyłem moje okrągłe pudełko, zda­
wało się, że nagle jakiś blask w oczy papieża ude­
rzył i rzekł głosem ożyw ionym : gdybyś był w mo­
jej skórze siedział, nie byłbyś mógł inaczej zrobić;
tamci wcale się nie umieli wziąść do rzeczy. Zbli­
żyło się wielu znam ienitych panów a papież poka­
zyw ał im różnicę m iędzy moim modelem a rysun­
kami M icheletta i Pom pea. Nachwaliwszy mnie za-
dosyć a owych zawstydziwszy, obrócił się do mnie
i rzekł: jedna tylko pozostaje trudność bardzo w ielka;
mój B envenuto, wosk łatwo urabiać, ale czy potra­
fisz to wszystko wyrobić w złocie? Odpowiedziałem
śm iało: Ojcze Święty! jeżeli nie zrobię dziesięć
139

razy lepiej niż m odel, to mi za to nic nie zapłacicie.


N a te słowa pow stał głośny gw ar między panami,
którzy u trzy m y w ali, że za wiele przyrzekam . Ale
był pom iędzy nimi wielki filozof, który przem ówił
za mną, w te słowa: U w ażając należytą sym etryą
ciała i piękną fizyognomią tego m łodzieńca, spo­
dziewam się że zrobi jak powiedział. J a tak samo
m yślę, dodał papież. Potóm zaw ołał T rajana, k a­
m erdynera i kazał mu przynieść pięćset dukatów
w złocie, ze skarbca. Tym czasem gdyśm y czekali
na zło to , zrobił papież jeszcze raz uwagę że bardzo
szczęśliwie B óg Ojciec do dyam entu był zastoso­
wany. D yam ent umieściłem w samym środku a nad
nim siedział Bóg O jciec, cokolwiek pochylony, tak
że kam ienia wcale nie zasłaniał, a rękę praw ą miał
podniesioną niby błogosław iąc. P o d dyamentem
umieściłem trzech aniołków, którzy podniesionemi
rączkami brylant podtrzym ywali; środkowy był w cał-
kow itój, pełnej postaci a obadwa poboczni półwy-
pukłej roboty, dokoła nich było kilkunastu innych
aniołków zastosowanych do reszty innych kamieni.
Bóg Ojciec zaś miał płaszcz rozwiany, z którego
wyglądało mnóstwo aniołków; prócz innych ozdób,
które w całości piękny przedstaw iały widok. R o­
bota była z białej massy na czarnym kamieniu.
140

G dy złoto przyniesiono, oddał mi je papież własną,


ręką i upom niał, ażebym to zrobił ku jego zado­
woleniu, a wyjdę na tern dobrze.
Zabrałem złoto i model i nie miałem spokoju,
póki nie rozpocząłem roboty. Pilnie nad nią wy­
siadyw ałem , gdy papież w ośm dni przysłał do mnie
jednego ze swoich pokojowców, bolońskiego szla­
chcica, z żądaniem , ażebym przyniósł na pokazanie
co dotąd zrobiłem. W drodze powiedział mi ów
pokojowiec, który był najgrzeczniejszą na całym
dworze osobą, że papież nie tyle zobaczenia roboty
p ragnie, jak że mi chce inną bardzo wrażną poru-
czyć pracę, stępie do pieniędzy, które w Rzymie
mają być bite; ostrzegł mnie więc ażebym się przy­
gotował na odpowiedź Jego Świątobliwości, który
mnie właściwie po to wzywa do siebie. P rz y sz e d ł­
szy do papieża, gdy mu pokazałem złotą blachę,
na której Bóg Ojciec choć tylko z grubszego wy-
ryty, ju ż lepiej się przedstawiał niż w modelu z wo­
sku, zaw ołał zdziw iony: odtąd wszystko ci wierzę
co mówisz; a wynurzywszy mi swoją życzliwość,
dodał: dam ci jeszcze jednę robotę, która mi tak
m iła jak ta i byłaby jeszcze m ilsza, gdybyś jej się
chciał podjąć, a tą jest wyrżnięcie stępłi do mojej
monety, i pytał, czy robiłem kiedy podobne rzeczy
141

i czy mam odwagę zrobić je? Pow iedziałem , że


mi na odwadze nie zbyw a, i że widziałem, jak się
robią,, lecz sam jeszcze ich nie robiłem . B ył tej
rozmowie przytom ny niejaki Tom asz da P rato * ),
sekretarz Je g o Świątobliwości a wielki przyjaciel
moich nieprzyjaciół. T en przem ów ił: Najświętszy
Ojcze! łask i, jakie W asza Świątobliwość świadczysz
temu młodzieńcowi i jego przyrodzona śmiałość
skłonią go może do podjęcia i tej nowej roboty,
lecz dawszy mu już jedno tyle ważne polecenie a
teraz drugie jeszcze w ażniejsze, stać się łatwo mo­
że, że jedno na drugiem ucierpi. Papież obrócił się
do niego rozgniewany i powiedział: patrzaj ty swo­
jego urzędu! a odemnie żądał, żebym zrobił model
dublona złotego, na którym m a być Chrystus obna­
żony, ze związanemi rękom a i napisem w otoku:
Ecce homo, a na odwrotnej stronie papież i cesarz,
podtrzym ujący upadający krzyż z napisem w otoku:
Unus spiritus et una jides erat in eis**).
*) T om asz Cortesi rodem z Prato, sław ny niegdyś ad w o­
k a t, później ja k o w dow iec został k sięd zem , kardynałem i pier­
wszym sekretarzem K lem ensa V II. B y ł to mąż bardzo uczony,
p obożny i w spaniałom yślny, um arł w R zym ie 1543. r.
**) Tej m onety zach ow ało się tylko parę eg zem p la rzy ; p o ­
nieważ m iała więcej wartości realnćj niż nom inalnej w ykupili ją
chciwi bankierowie i kazali przetopić zaraz w początku jej u k a ­
zania się. R ów nież rzadką jest dla tego sam ego powodu inna
142

K iedy mi papież polecił zrobienie tój pięknej


monety, przyszedł Bandinello rzeźb iarz; nie będący
jeszcze wówczas pasowany na kaw alera i rzekł ze
zw ykłą sobie pogardliw ą zarozum iałością: tym zło­
tnikom trzeba na tak piękne roboty robić rysunki.
Zwróciłem się żywo do niego i powiedziałem , że
nie potrzebuję jego rysunków dla mojój sztuki, lecz
spodziewam się, że mojemi robotami i rysunkam i
z nim jeszcze w jego sztuce stanę kiedyś do zawo­
du. P apież, którem u się te słowa bardzo widać
podobały, obrócił się do mnie i rzekł: idź, B enve­
nuto, służ mi gorliwie a na mowy tych błaznów nie
zważaj. Poszedłem tedy, w yrznąłen wkrótce dwie
formy z największą starannością, wybiłem natych­
miast jednę monetę w złocie a pewnego dnia, było
to w niedzielę po południu, zaniosłem i pieniądz i
stępie do papieża, który obaczywszy je bardzo był
zadowolony z roboty, która mu się nadzwyczajnie
podobała, a zdziwiony prędkością z jak ą ją wyko­
nałem. A by dobre wrażenie mego dzieła jeszcze
podw yższyć, pokazałem różne stare monety, robione
przez zręcznych ludzi dla papieży: Juljusza i Leona.
moneta roboty Celliniego z figurami papieża i cesarza, a na od­
wrotnej stronie mająca głow y śś. Piotra i Pawła. Pisarze dzieł
o rzeźbiarstwie i rytownictwie bardzo wysoko cenią te piękne
monety pod względem sztuki.
143

W id ząc, że mu się moja najwięcej podoba, doby­


łem z zanadrza podanie, w którem prosiłem , ażeby
mi powierzono u rząd rytow nika stępli menniczych,
przynoszący miesięcznie sześć skudów w złocie, a
prócz tego, dukata za każde trzy stępie, co płacił
wybijacz monety. Papież przyjął moją prośbę, od­
dał ją sekretarzowi i przykazał natychm iast zała­
twić. T en chcąc ją schować do kieszeni, rz e k ł:
niechaj W asza Świątobliwość tak się nie śpieszy!
ta rzecz wym aga nam ysłu. Papież odpowiedział:
już was rozum iem , oddajcie mi ten papier! i wzią­
wszy go, podpisał zaraz sam i rzek ł: wygotujcie mi
to natychm iast, taka jest moja wola; bo więcej warto
obuwie Benvenuta niż oczy tych wszystkich m azga­
jów . Podziękow ałem Jeg o Świątobliwości i poszed­
łem uradow any do pracy.

X.
Cellini dzieli pracownią z Raffaelem del Moro. — Córka Raf-
faela leczon a p rzez Jakóba Rastelli. — Przyjaźń C eiliniego
z m onsignorem Gaddi, panem Caro i innymi uczonymi. —
Robi m onetę z wyobrażeniem ś. Piotra na m orzu. — Brat
Benvenuta zabity; p ołożony mu nagrobek. — Zabija zabójcę
brata. — Napad i złu p ien ie pracowni C eiliniego; ocala klej­
noty papiezkie.

Jeszcze pracowałem w warstacie Raffaela del


M oro, o którym mówiłem dawniej. Poczciw y ten
144

człowiek miał śliczną có rk ę, która mi w padła w oczy


i ożenić się z nią chciałem , lecz nie dałem tego
wcale poznać; owszem okazywałem się tak obojętnym,
że aż ją to dziwiło. Biednój dzieweczce zdarzyło
się nieszczęście, że jej zabolały dwie kostki u m a­
łego palca a u drugiego ju ż jedna boleć poczęła.
Ojciec na to mało zważając wezwał jakiegoś nędznego
doktora, który upew niał, że cała ręka stężeje, a może
coś jeszcze gorszego się zrobi. G dy ojca obaczyłem
w największym frasunku, pocieszałem go mówiąc,
żeby nie wierzył tem u, co ow nieświadomy lekarz
gada. N a to on, ponieważ żadnego dobrego doktora
ani chirurga nie zn ał, począł prosić, abym ja się
0 jakiego postarał. Posłałem natychm iast po m istrza
Jak ó b a z P erugii*), wybornego chirurga, który oba-
czywszy biedne dziewczę, słowami tamtego m asty-
karza największej bojaźni nabaw ione, uspokoił ją
zapewnieniem , że będzie m iała w ładzę w całej ręce,
tylko że te dwa palce cokolwiek słabszemi pozostaną;
1 zająw szy się zaraz leczeniem, postanowił pow yrzy-
nać psujące się kostki a ojciec przyw ołał m nie, abym

*) Jakób R astelli z Rim ini zw ykle się pisał z Perugii. S w e­


go czasu n ajsłyn n iejszy profesor chirurgii i lekarz nadworny pa­
pieża K lem ensa V II. i następców jeg o do r. 1 5 6 6 ., w którym
umarł R a stelli, w R zym ie.
145

tój operaeyi był przytom ny. Spostrzegłszy zaraz,


że noże mistrza Jak ó ba były za wielkie a tępe,
że zatem mało niemi dokaże, a dziecku dużo bólu
narobi, prosiłem , ażeby się kilka minut w strzym ał;
pobiegłem do mój pracowni i zrobiłem z najlepszój
stali nożyk, którym potem tak łatwo i lekko zrzy-
nał kostki, że chora ledwie czuła i operacya prędko
się skończyła. D la tego i z innych powodów m istrz
M oro bardziej mnie pokochał niż dwóch synów swo­
ich; i tak piękna jego córeczka wyzdrowiała.
Żyłem w wielkiój przyjaźni z niejakim panem
G a d d i, dworzaninem papieża a wielkim miłośnikiem
talentów, chociaż sam żadnego nie posiadał. U niego
zawsze było można zastać uczonych: Ja n a G reczyna,
znakomitego literata; L udw ika z Fano, także literata;
Antoniego Allegretti i H annibala Caro*), z obcych
zaś, bywał Sebastian z W enecyi, wyborny malarz**)
* j a* Bywaliśm y u niego zwykle codzień raz. P o ­
czciwy Baffael wiedział o tej przyjaźni; u d ał się
*) Wszyscy ci mężowie są znani z dzieł swoich pisarskich
we W łoszech. Nie chcieliśmy jednakże tutaj o nich podawać
żadnych szczegółów, ponieważ czytelników naszych mniej ob­
chodzą.
**) Sebastian z W enecyi, uczeń Giorgiona i Michała Anioła
Buonarotti, współzawodnik Raffaela z Urbinu, był znakomitym
artystą ale zostawszy pieczątarzem (frate del piombo) papieża
Klemensa VII. oddał się zbytkom i sztukę zarzucił całkiem.
Tom I. n
146

zatem do pana G addi i w yłożył rzecz w tych sło­


w ach: panie Janie! znacie mnie dobrze, a ponieważ
bym chętnie chciał wydać moją, córkę za Benvenuta,
przychodzę do was z p ro śb ą, abyście mię w tym
zamiarze wspierali i sami oznaczyli, jaki mam dać
posag. K rótkow idzący łaskaw ca, ledwie mu pozw o­
liwszy dokończyć, powiedział bez żadnego w świę­
cie powodu: Raffaelu! ani myślcie o tern; dalej
wam bowiem do tego, niż styczniowi do morwowych
jagód. Biedny M oro widząc się tak zawiedzionym,
starał się córkę coprędzej wydać za mąż a jej m atka
i cała rodzina poczęła krzyw ić się na m n ie; ja nic
nie wiedząc co to znaczy, rozgniewałem się że moją
w ierną przyjaźń tak źle odpłacają i postanowiłem
otworzyć w ich sąsiedztwie w łasną pracownią. M istrz
Ja n nie powiedział mi nic, aż dopiero w kilka mie-
sięcy, po wydaniu córki za mąż.
Pracow ałem ciągle z pilnością, aby główne dzieło
ukończyć i mennicę obsłużyć, gdy mi papież polecił
zrobić nowy stępel na pieniądz wartości dwóch kar-
linów, na którym miała być głowa Jego Świątobli­
wości a na odwrotnej stronie C hrystus na m orzu
podający św. Piotrow i rę k ę , z okolnym napisem :
Quare dubitasti? Pieniądze te tak się podobały, że
jeden z sekretarzy papiezkich, wyborny człowiek,
147

nazwiskiem Sanga*) powiedział: W. Świątobliwość


może się szczycić, że ma pieniądze, jakich staroży­
tni mimo cały swój przepych nie posiadali. Na to
rzekł papież: ale i Benvenuto szczycić się może,
iż takiemu jak ja panu służy, który go cenić umie.
Odtąd byłem bez przerwy zajęty ową wielką robotą
złotą i pokazywałem ją często papieżowi, który co­
raz więcej okazywał mi zadowolenia.
W służbie księcia Alexandra, któremu wówczas
papież wyrobił księstwo Penna, znajdował się i mój
brat z wielką liczbą dziełnój młodzieży wojskowój
ze szkoły wielkiego pana Jana Medici, a książę bo­
daj którego wyżej nad niego cenił. Brat mój znaj­
dował się pewnego dnia po południu w pracowni
niejakiego Baccino della Croce, gdzie się wszyscy
ci zuchowie schodzili; siedział na krześle i spał.
W tej chwili przechodzili zbiry**) ze swoim do-
wodzcą i prowadzili kapitana C isti, który był także
ze szkoły księcia Jan a, lecz służbę jego już porzu­
cił. Cisti spostrzegłszy w owój pracowni kapitana
Gattivanzę* *) zawołał: właśnie wam chciałem od-
) Battista Sanga sekretarz Klemensa VII. pisał piekne po-
ezye po łacinie, umarł bardzo wcześnie od trucizny, którą
ktoś zaprawił list do niego napisany.
**i Zbiry czyli policyanci miejscy.
) Bernardo Strozzi z przydomkiem Cattivanza (Urwisz lub
7*
148

dać te kilka skudów, które od was pożyczyłem , lecz


mnie schwycono; jeżeli je chcecie odebrać, to chodź­
cie, nim mnie wtrącą, do więzienia. K apitan Cattivanza
nie m iał ochoty sam się narażać; wolał innych na
to wystawić, a że właśnie było przy nim kilku śm ia­
łych młodzieńców, którzy do takiój w yprawy więcej
mieli ochoty niż siły, nam ówił ich, ażeby podeszli
do kapitana Cisti i odebrali od niego pieniądze;
jeźliby zaś zbirowie tem u się sprzeciwili, kazał owym
m łodzieniaszkom użyć przem ocy. Było tych ochotni­
ków czterech; jeden się zwał Bertino A ldobrandi,
drugi A nguilotto z L u k k i; reszty nie pamiętam.
B ertino był wychowańcem i praw dziw ym uczniem
mego b ra ta , który go nadzwyczajnie kochał. Ci
dzielni chłopcy wpadli we czworo na całą grom adę
zbirów, których było przeszło piędziesięciu, uzbro­
jonych w piki, rusznice i oburęczne miecze. Nie
wdając się w żadne rozmowy, wzięli się wszyscy
do broni a czterej m łodzieńcy natarli tak dzielnie
na zbirów, że gdyby kapitan Cattivanza był aby
się pokazał, byliby całą tę czeredę do ucieczki zm u­
sili ; lecz tak znaleźli opór i Bertino ciężko ugodzony,
padł jak nieżywy na ziem ię, a Anguilotto dostał

psotnik) odznaczył się w alecznością w obronie F loren cyi w r. 1530.


jako dowódzca w ojska R zeczypospolitej.
149

cięcie w prawą, rę k ę, że ju ż szpady nie mogąc u trzy ­


m ać, zmuszony został wycofać się; dwaj drudzy
zrobili to samo, a B ertina ciężko rannego musiano
odnieść z placu.
K iedy się ta bójka toczyła, siedzieliśmy właśnie
p rzy stole, bo tego dnia dano obiad o godzinę później.
P osłyszaw szy zgiełk wstał starszy syn m istrza, J a n ,
aby obaczyć co to jest. J a m ówiłem: Jan k u pro­
szę cię zostań! w takich bowiem spraw ach zawsze
strata pew na a zysku żadnego; to samo pow tórzył
m u i ojciec, lecz on nie słuchając nas wcale zbiegł
po wschodach i dotarł do miejsca zbiegowiska. G dy
zobaczył, że B ertina podnoszą ze ziem i, naw rócił
pędem ku domowi i spotkał Cecchina, mego brata,
który go py tał, co się dzieje? Nierozsądny chłopak,
chociaż go kilku upomniało, aby mojemu bratu tego
nie powiadał, powiedział przecież, straciw szy głow ę:
zbiry zabili B ertina! B rat mój zaryczał na to tak
potężnie, iż na dziesięć mil można było posłyszeć
i zapytał J a n k a : czy możesz mi powiedzieć kto go
zabił? Chłopiec odpow iedział: ten co ma miecz
oburęczny a na berecie niebieskie pióro. B iedny
mój b rat pobiegł dalej, poznał natychm iast zbójcę
po znaku i z zadziwiającą swoją szybkością i m ę­
stwem p rzed arł się do środka tłum u i nim się kto
150

mógł spodziać, przebił winowajcę na w ylot, potem


zwrócił się ku innym z taką, gwałtownością, że byłby
ich wszystkich rozgrom ił, gdyby nie był wpadł
na jednego z rusznicą, który we własnej obronie
wystrzelił i dzielnego, nieszczęśliwego chłopca w p ra ­
wą nogę powyżej kolana ugodził. G dy p a d ł, zbi-
rowie uciekli, obawiając się jeszcze drugiego jem u
podobnego. S łysząc że wrzawa trw a jeszcze ciągle,
wstałem i ja od sto łu , przypasałem szpadę, bo wów­
czas każdy chodził zbrój no, i przyszedłszy do mostu
San A ngelo spotkałem wielki tłum ludzi. Ponieważ
kilku mnie poznało, zrobili mi miejsce i obaczyłem,
czegobym mimo ciekawość, nie chciał był oglądać
nigdy! Zrazu nie poznałem go, ponieważ miał inny
ubiór, nie ten w którym go przed chwilą w idziałem ;
on wprzód mnie poznał i rzek ł: kachany bracie!
niechaj cię moje nieszczęście nie nabawia niepokoju,
bo mój stan zapowiadał mi taki koniec; każ mnie
prędko ztąd odnieść, gdyż za parę godzin ducha
wyzionę. Dowiedziawszy się pokrótce o jego p rz y ­
godzie, powiedziałem : bracie! jest to najsm utniejszy
w ypadek, jaki mnie. w życiu całem spotkał; lecz
uspokój się, bo nim oczy zam kniesz, obaczysz się
pomszczonym mojemi rękom a, na tym , który ci to
złe wyrządził.
151

Tego rodzaju była nasza rozm ow a, ale krótka.


Z biry byli od nas o jakie piędziesiąt kroków, bo
ich dowódzca M affio, w ysłał część oddziału z po­
wrotem, dla obrony sierżanta, który zabił mego brata.
Doścignąłem ich w jednój chwili, przecisnąłem się
owiniony płaszczem przez tłum i stanąłem tuż obok
Maffia i byłbym go z pewnością położył trupem ,
gdyby mnie w chwili, kiedy ju ż dobyłem szpady,
nie był schwycił za ręce B erlinghieri, młodzieniec
odważny a mój wielki przyjaciel. B yło z nim czte­
rech jem u podobnych towarzyszów, którzy wołali
na M affia: umykaj co żywo, bo ten sam jeden cię
ubije. Maffio za p y tał: któż on? oni odpowiedzieli:
rodzony brat tego, co tam leży. W tedy ju ż więcej
nie słu ch ał, lecz uchodził co prędzej ku T orre di
N ona*); a oni mówili do m nie: Benvenuto! jeże-
liśmy się sprzeciwili twej woli, to z dobrych chęci;
teraz śpieszm y z pomocą tem u, który już bliski sko­
nania. Nawróciliśmy więc do mego b ra ta , które­
gośmy kazali wnieść do pewnego domu. Natychmiast
zeszli się lekarze i opatrzyli go, potem złożyli na­
radę, lecz nie mogli się zgodzić na odjęcie nogi,
czem by go może byli ocalili. Zaraz po opatrzeniu

*) T ak się n azyw ało m iejsce w R zym ie, gd zie b y ły w ię­


zienia. *
152

rannego, przyszedł sam książę A lexander, okazując


mu bardzo wiele przyw iązania i współczucia. B rat
mój mając jeszcze przytom ność przem ówił do księ­
cia: żałuję tego jedynie, że wy, panie, stracicie sługę,
może nie najdzielniejszego, lecz z pewnością naj­
wierniejszego.
K siąże mu zalecił, ażeby m iał staranie o swoje
życie, dodając że wie, iż jest dzielnym i prawym
człowiekiem; potem się obrócił do swoich ludzi i
przy k azał, ażeby chorego we wszystko zaopatry­
wali. P o odejściu księcia nie można było krw i z a ­
tam ować, to spowodowało gorączkę silną; fantazy-
ował całą n o c ; tylko gdy mu chciano dać kommu-
nią, rz ek ł: bylibyście dobrze zrobili, gdybyście mnie
byli wcześniej wyspow iadali, bo teraz nie mogę już
przyjąć świętego sakram entu w to popsute naczy­
nie; dosyć że go oczyma przyjm ę; przez nie udzieli
się mój duszy nieśm iertelnej, która Boga błaga o
miłosierdzie i odpuszczenie. P o tych słowach, gdy
i sakram ent wyniesiono, napadło go znowu szaleń­
stwo złożone z gwałtownych szam otań i najstraszli­
wszych słów, jakie sobie człowiek wymyślić może
i trzym ało go przez noc całą aż do rana. G dy
słońce weszło, obrócił się do mnie i rz e k ł: mój
bracie, już dłużej tu nie zostanę, bo uczyniłbym
153

co takiego, ezegoby pewno pożałowali ci, którzy mię


tej przykrości nabawili; i począł się zryw ać, cho-
ciaześmy jego nogi ciężką przycisnęli sk rzy n k ą, niby
na koń chciał w siadać, wreszcie pow iedział mi po-
dw akroć. addio! a za trzeciem powtórzeniem wyszła
zeń mężna dusza w raz ze słowem. G dy nadeszła
właściwa godzina, t. j. dw udziesta druga, kazałem
go z największą wspaniałością pochować w kościele
floreńczyków, a późniój położyć piękny m arm uro­
wy nagrobek, na którym były wyryte znaki zwy-
cięztwa i chorągw ie. Nie mogę pominąć okoliczno­
ści, że gdy pewien przyjaciel mego brata pytał go,
czy zna swego zabójcę? um ierający odpowiedział,
że zna i daw ał mu jakieś znaki, ażebym ja się nie
dorozum iał, lecz poznałem ich znaczenie, o czóm
będzie później.
K ilku uczonych, którzy znali mego b rata, dali
mi napis na nagrobek, mówiąc że ten niepospolity
młodzieniec nań zasłużył; zaw ierał następujące słowa:
Francisco Cellino Florentino, qui, quod in teneris annis ad Joan-
nem Medicem Ducem plures victorias retulit et Signifer fu it, facile
documentum d edit, quantae fortitudinis et consilii vir erat futur us,
ni crudelis f a ti archibuso transfossus quinto aetatis lustro jaceret.
Benvenutus fra te r posuit. Obiit die X X V I I M aji M D X X I X .

M iał lat dwadzieścia pięć a chociaż się zw ał J a n


Franciszek Cellini, nazywano go zawsze w gronie
154

towarzyszów Cecchinem dell Piffero*). To imię


kazałem wy r y t na nagrobku pięknemi starożytnem i
głoskam i, połainanem i, prócz pierwszój i ostatniej.
G dy mnie autorowie nagrobka pytali dla czego te
głoski połam ane? O dpow iedziałem , że one maja
wyobrażać złam ane i m artw e ciało a z dwóch gło­
sek całych pierwsza ma oznaczać duszę od Boga
nam daną, która się nie łam ie, a ostatnia także ca­
ła , nieśmiertelną sławrę zmarłego. P odobał im się
ten pom ysł a później niejeden go naśladował. Po­
tem kazałem na owym kamieniu wyryć i herb Cel-
linich, lecz z niejaką odmianą. W Ravennie mieście
odwiecznem , znajdują się nasi C ellini, szlachta b ar­
dzo zacna, którzy m ają w herbie wspinającego się
złotego lwa w niebieskiem polu, z lilją czerwmną
w prawej łapie, a nad nim hełm z trzem a małemi
liljami złotemi. J e st to prawdziwy herb Cellinich.
Mój ojciec mi dowmdził, że była sama tylko lwia
ła p a , bez wszelkich dodatków; lecz mnie więcej się
podoba herb Cellinich z Ravenny. Zrobiłem tedy
na nagrobku brata lwią łapę a zamiast lilii dałem
*) Ceccłiino, iniie zdrobniałe od F rancesco, po polsku ł i a -
n u ś; del Piffero (fletnisty) bo starego C ellin iego, ojca, fletnistą
przezwano. Że Cecchino b ył bardzo w alecznym i dzielnym ż o ł­
nierzem potwierdza i historyk w łosk i V a rch i, w księdze X I. swej
historyi W łoch
155

mu w pazury topór podzieliwszy tarcz na cztery


części, a dla tego topór, żeby mi przypom inał, że
się mam pomścić za brata*).
Starałem się tymczasem wykończyć pluwiał, któ­
rego papież tak bardzo pragnął. K azał mnie po
dwa i trzy razy w tygodniu wzywać do siebie, i
oglądał robotę, która mu coraz bardziój się podo­
b ała, często ganiąc mój żal za bratem . Pewnego
dnia, kiedy mnie ujrzał bardziej niż zwykle zasm u­
conym , rz e k ł: Benvenuto! nie sądziłem , abyś był
tak nierozumnym! Czyliż to dopiero dzisiaj się do­
wiedziałeś że przeciw śmierci nie ma lekarstw a?
Ty, jak w idzę, także się za nim wybierasz.
K iedy tak pracowałem nad wspomnionem dzie­
łem i stęplami dla mennicy, opanowała mnie tak
namiętna żądza spotkania owego arkabuzyera, który
brata mego zabił, jak tęschnota za kochanką. B ył
on pierwej kaw alerzystą a potem w stąpił jako ar-
kabuzyer w poczet zbirów ; to mnie najzaw zięt-
szym na niego uczyniło, że się ze swego czynu je ­
szcze przechw alał pow tarzając: gdyby nie j a , któ­
rym tego zucha sp rzątn ął, byłby nas wszystkich,

*) O ryginalny rysunek herbu tego, o którym tyle się roz­


pisuje Benvenuto, zrobiony jeg o w łasną ręką przechowuje się
dotąd w bibliotece Palatyńskiej.
156

z wielką, naszą h ańbą, do ucieczki zmusił. W idząc,


że to namiętne pragnienie spotkania go i snu i ape­
tytu mnie pozbawia i do choroby przyw odzi, po­
stanowiłem pewnego wieczora, nie zważając że to
czyn niegodziwy i wcale niechwalebny, uwolnić się
od tego udręczenia.
M ieszkał on w miejscu zwanem T o rre Sanguig-
n a, obok domu jednej z najbardziej w Rzym ie łu-
bionych kurtyzanek, nazwiskiem signora A ntea.
U derzyła właśnie dwrudziesta czw arta, kiedy po
w ieczerzy wychodził z jej m ieszkania ze szpadą
w ręku. Skradłem się do niego cichaczem i w y­
m ierzyłem wielkim pistojańskim sztyletem cios tak
silny, iż mi się zdawało, że m u kark na wylot prze-
biję, gdy wtem on się żywo obrócił, cios padł na
lewe ramię i ugodził w kość, on upuścił szpadę
z bólu i począł uciekać. K ilku skokami znów go
dopadłem , podniosłem sztylet nad jego głow ą a po­
nieważ się uchylił, utkwiło ostrze pom iędzy karkiem
a pacierzem tak głęboko w kości, że go całą siłą
wyciągnąć nie m ogłem ; a że z domu A ntei w ypa­
dło czterech żołnierzy z dobytemi szpadam i, m u­
siałem wrięc także dobywać i bronić się. Zostawi­
wszy zatem sztylet, uszedłem , a obawiając się żeby
mnie nie poznano, w7padłem do domu księcia A le-
157

x andra, który m ieszkał pom iędzy P iazza Navona


a Rotondą. Opowiedziałem mu zaraz wszystko; on
mnie upewnił, że mogę być spokojny i nie troszczyć
się o nic tylko u niego przynajm niej przez ośm dni
się ukrywać i pracować dalej nad d ziełem , którego
sobie papież tak życzy.
Ż ołnierze, którzy mi przeszkodzili, opowiadali
jak się rzecz m iała, i z jaką, trudnością wyciągnęli
sztylet z karku rannego człowieka, nie wiedząc czyj
jest. W tem zbliżył się do nich J a n B andini*) i po­
w iedział: to mój sztylet, pożyczyłem go B envenu­
to wi, który chciał się zemścić za swego brata. W tedy
poczęli żołnierze żałow ać, że mi stanęli na prze­
szkodzie, chociaż mu ju ż zemstę wymierzyłem do­
b rą miarką.
U płynęło przeszło ośm dni, a papież nie kazał
mnie wołać, jak zw ykle; nareszcie przyszedł wspo­
m niany już dworzanin bolończyk po m nie, który
mi grzecznie z daleka napom knął, że papież wie
o wszystkiem , ale pomimo to bardzo mi jest p rzy ­
chylny, żebym więc był tylko spokojny a pilnie
*) Bandini sław ny jest w historyi F lorencyi. B yw ał p o­
słem księcia A lexandra, lecz bardzo przewrotny lubił spiski i za
taki spisek przeciw księciu K osm usow i zo sta ł na śm ierć w ska­
zany, lecz ułaskaw iony, umarł w ciężkiem w ięzieniu po piętnastu
latach męczarni.
158___

pracował. G dy przyszedłem do papieża, pntrzył


na mnie z ukosa pochm urnie, lecz tylko też tem
spojrzeniem mnie sk arcił, bo skoro obaczył dzieło,
rozjaśniły się znowu jego oczy i chwalił m nie, że
w tak krótkim czasie tyle zrobiłem ; potem spojrzał
mi bystro w oczy i rz e k ł: kiedyś ju ż uleczony, B en -
venucie, to pamiętaj o twojem życiu, a ja zrozu­
m iawszy go dobrze, odpowiedziałem że nie zanied­
bam. O tw orzyłem zaraz potem piękną, pracownią
około Banków, w prost naprzeciw Raffaela del M oro
gdzie w parę miesięcy później wykończyłem tyle-
kroć wspomniane dzieło.
Papież przysłał mi wszystkie drogie kamienie
oprócz dyam entu, który na jakieś nagłe potrzeby
zastaw ił u genueńskich wekslarzy, dał mi tylko od­
cisk jego kształtu. M iałem pięciu doskonałych cze­
ladników, którzy mieli pełne ręce rozm aitych robót,
tak że w mojej pracowni dużo się znajdowało klej­
notów, złota i śrebra. Chowałem wtedy w domu
podarunek od księcia A lexandra, psa bardzo du­
żego i pięknego, który był nietylko dobry do polo­
wania, ponieważ mi przynosił ptaki i inną zw ie­
rzynę, jak ą ubiłem z mej rusznicy, ale i bardzo
stróżliwy. P rzyjąłem też wtedy, licząc lat dwa­
dzieścia dziewięć, m łodą służącą bardzo ładną i
159

zgrab n ą, która mi służyła zarazem za model w mej


sztuce i bardzo przyjem ną była tow arzyszką. S y­
pialnią urządziłem sobie zdała od mej czeladzi i
często wtedy zasypiałem tak tw ardo, że mnie dobu-
dzić się nie było można. — Zdarzyło się, że pe­
wnej nocy zakradł się złodziej do mojej pracowni,
który jak się później dowiedziałem , poprzednio uda­
wał złotnika i pytał o robotę, aby przepatrzyć ko­
sztowności i poznać miejscowość. W szedłszy do
mojej pracowni znalazł dużo przedmiotów ze złota
i śrebra i począł otwierać różne szuflady i skrzynki
szukając klejnotów, które był w idział, gdy wtem
rzucił się ów pies na niego, lecz on szpadą go od­
p ęd ził, tak , że psisko zaczęło biegać po domu i
w padłszy do sypialni moich czeladników, której
drzwi były dla upału letniego otw arte, pobudził
ich szczekaniem , a widząc że nie wstają, ściągał
z nich kołdry, nawet tego i owego za ręce chw ytał
i wybiegał i w racał, przeraźliw ie szczekając, jakby
im drogę chciał wskazać; lecz oni nie rozum iejąc
tego, ani się ruszyli, a gdy im się ten niepokój uprzy­
krzy ł, wzięli się rozgniewani do kijów, (a paliła
się w ich sypialni zawsze lam pa), wypędzili poczci­
we psisko i drzw i zamknęli. P ies od tych leniwców
pomocy nie uzyskawszy, sam na siebie wziął walkę,
160

a niezastawTszy złodzieja w pracow ni, pogonił za


nim na ulicę i ju ż mu suknię z d a rł, gdy ten p rzy ­
w ołał kilku krawców na pomoc, prosząc na miłość
boską, aby go od tego wściekłego psa oswobodzili;
ci uwierzywszy mu wybiegli i zaledwie psa ode-
gnali.
G dy rano moi ludzie weszli do w arstatu i oba-
czyli drzwi wyłamane i otwarte a szuflady w kaw ał­
kach, poczęli głośno krzyczeć i w yrzekać, co u sły ­
szawszy przestraszyłem się bardzo i wybiegłem .
Oni wołali z daleka: ach biada nam! jesteśm y okra-
dzeni, wszystkie szuflady pow:yłam yw ane, zabrano
wszystko! T e słowra tak silne w yw arły na mnie
w rażenie, iż nie mogłem z miejsca się ruszyć, by
zajrzeć do szuflady, w której były klejnoty papiezkie.
P rzestrach mój tak był wielki, że nic nie widziałem;
kazałem więc im otworzyć szufladę, i zobaczyć cze­
go brakuje z klejnotów papiezkich. Znalazłszy w szy­
stkie kamienie i robotę w złocie przy nich, zawo­
łali uradow ani: już nic złego się nie stało, skoro
ten skarb nienaruszony, chociaż nam ten ło tr tylko
koszule na grzbietach zostaw ił; wczoraj bowiem tak
było wieczorem gorąco, żeśmy się w pracowni ro ­
zebrali i tam nasze ubiory zostawili. N atychm iast
przyszedłem do siebie a podziękowawszy Bogu rze-
161

k łe m : idźcie i posprawiajcie sobie nowe ubiory a ja


zapłacę. Nie mogłem się nacieszyć, że się tak skoń­
czyło; bo co mnie najbardziej, wbrew mej naturze
zatrw ożyło, to owo, że ludzie pewnoby mnie byli
obwinili, iż h isto ry ąze złodziejem tylko wymyśliłem,
aby papieża obrać z klejnotów. Zaraz w pierwszej
chwili przypom niałem sobie, że papieża już przede
mną ostrzegano; jego powiernik F ranciszek del Nero;
Zanna de’Biliotti, biskup W ezoński (Vaison) i inni
m ówili: jak możesz, Najświętszy O jcze, powierzać
klejnoty tak wielkiej wartości młodzieńcowi zapalo­
nem u, zajętemu więcej bójkami niż sztu k ą, a nie
m ającemu jeszcze lat trzydziestu? P apież zapytał,
czy kto z nich wie o mnie choć cokolwiek podej­
rzenie budzącego? F ranciszek del Nero, podskarbi
papiezld, odpow iedział: nie! Ojcze Święty, lecz nie
m iał też jeszcze nigdy takiej sposobności. Na to
rzek ł papież: uważam go za poczciwego człowieka
i chociażbym widział w nim coś złego, jeszczebym
nie uwierzył. To mnie więc nabawiło takiego prze­
strachu, ponieważ zaraz na myśl mi przyszło. Skoro
czeladź powróciła ju ż przyodziana, wzięliśmy się do
roboty, powprawialiśmy tymczasowo klejnoty gdzie
należało i poszedłem z robotą coprędzój do papie­
ża, którem u F ranciszek del Nero już wspomniał
162

0 pogłosce, że moją- pracownią okradziono. Papież


powitał mnie srogiem wejrzeniem i zapytał ostremi
słow y: czego tu chcesz? cóż się stało? Oto wasze
klejnoty i złoto, odpow iedziałem , nie brakuje ani
kruszyny. W ted y rozjaśniło się jego oblicze i rzekł:
cóż mi powiesz Benvenuto? a podczas gdy oglądał
robotę, opowiedziałem mu całe zdarzenie ze zło­
dziejem , moje udręczenie i co mnie największej n a­
bawiło trwogi. Papież obrócił się kilka razy, aby
mi w ojczy spojrzeć, a był też obecnym F ranciszek
Nero, którego widocznie to gniewało, że się jego
podejrzenia nie spraw dziły. W końcu papież, na-
śmiawszy się z tego, co mu nagadałem , powiedział
m i: idź i pozostań tak uczciwym , jakim cię znam.

IX.
Podejrzany o fałszow anie m onety i uznany niewinnym. — Znaj­
duje zło d zie ja , który okradł je g o pracownią. — Pow ódź
w Rzymie. — Z ostaje dworzaninem papiezkim . — Rysuje kie­
lich dla papieża. — Nie dostaje urzędu p ieczętarza, który
dano Sebastianow i z W enecyi. — Opóźnia się z w yk ończe­
niem kielicha. — Jakie ztąd miał nieprzyjem ności z kardy­
nałem Salviati i z papieżem . — Nabawia się choroby i przy­
chodzi znowu do zdrowia.

K iedy się dalej zajmowałem znaną już robotą


1 robotami dla mennicy, ukazały się w Rzym ie fał­
szywe pieniądze, wybijane mojemi własnemi stępia-
163

mi. Natychmiast je zaniesiono do papieża, chcąc


mnie u niego wprawić w podejrzenie. Pow iedział
na to do Jak ó b a m incarza: starajcie się usilnie od­
kryć spraw cę, ponieważ jesteśm y przekonani, że
Benvenuto jest poczciwym człowiekiem. T en zdrajca
mincarz będąc wielkim nieprzyjacielem m oim, od­
pow iedział: daj B oże, aby tak było, lecz mamy już
pewne ślady. W tedy dał papież gubernatow i R zym u
rozkaz, ażeby dołożył starań około wykrycia wino-
w ajcy; potem p rzy słał po m nie, mówił o różnych
rzeczach, nareszcie o pieniędzach i rzekł niby na­
wiasem: Benvenuto! potrafiłbyś ty fałszywe bić pie­
niądze? O dpowiedziałem , że zrobiłbym je lepiej,
niż wszyscy ci, którzy tak haniebne rzem iosło wy­
konyw ają, ponieważ to są ludzie ciemni i niezrę­
czni, nieumiejący się brać do rzeczy; ale że ja za­
rabiam moim maluczkim przem ysłem tyle, ile mi
potrzeba, ponieważ robiąc stępie do mennicy codzień
przed obiadem odbieram trzy skudy (tyle bowiem
zawsze płacono od stępli, a ów mincarz krzyw
mi był dla tego, że chciał je mieć taniej), co mi
wystarcza z łaski B oga na moje w ydatki, przeto
nie mam potrzeby robienia fałszywej monety, któ-
raby mi tyle nie przynosiła. Papież przyjął te słowa
jaknajlepiej i poleciwszy pilnie strzedz, iżbym R zy-
164

mu nie opuszczał, kazał usilnie tej spraw y śledzić


a o mnie się nie troszczyć, żeby mnie nie zrazić,
bo tym sposobem m ógłby mnie postradać. Ci któ­
rym tę sprawę gorąco poruczył a byli to celnicy,
znaleźli wkrótce sprawcę, którym był wybijacz ze sa­
mej mennicy, nazwiskiem C ezar M accheroni, m iesz­
czanin rzym ski a wspólnikiem jego, lejarz kruszcu.
Tego samego dnia szedłem z moim pięknym ,
kudłatym psem przez P iazza Navona. G dy mijałem
drzwi naczelnika zbirów, w padł mój pies, zaciekle
szczekając, w owe drzwi i rzucił się na jakiegoś
młodego człow ieka, którego pewien złotnik z P a r ­
my, nazwiskiem D onnino, uczeń Caradossy, jako
podejrzanego o złodziejstwo kazał aresztować. W ła ­
śnie się ze sobą o to kłócili; m łodzik zuchwale się
w ypierał, a Donnino widać nie m iał dostatecznych
dowodów; wtem w padł jeszcze pies na oskarżonego,
z taką zajadłością, że zbiry ulitowali się nad nim
i chcieli go koniecznie uwolnić, tern chętniej, że po­
m iędzy nimi był genueńczyk, który znał ojca owego
m łodzieńca. Skoro się zbliżyłem , pies mój nie lę­
kając się ani szpady ani kija znowu opadł owego
m łodzieńca; wołano w ięc, że jeźli psa niepow strzy­
mana, to go zabiją. W ziąłem go tedy do nogi, gdy
w tem , w skutek szamotania, w ypadło młodzikowi
165

kilka zwitków papierowych z pod płaszcza, które


Donnino poznał jako swoje; ja zaś spostrzegłszy
jeden z moich pierścionków, zaw ołałem : to jest zło-
dziój, który okradł moją, pracow nią, mój pies go
poznaje! i natychm iast psa puściłem , który go znowu
popadł. Złodziej p ro sił, abym mu pofolgow ał, obie­
cując że wszystko odda. Znowu psa powściągnąłem
a łotrzyk oddał mi moje złoto, śrebro i pierścionki
a prócz tego jeszcze dwadzieścia pięć skudów ; po­
tem b łag ał, żebym się nad nim zmiłował. Pow ie­
działem na to , ażeby tylko Boga o m iłosierdzie pro-
sił, bo ja jem u nic ani dobrego ani złego nie uczy­
nię, — i powróciłem do mojej roboty. W parę
dni potem powieszono fałszerza pieniędzy, w B an­
kach, tuż przy bram ie mennicy; jego wspólnika wzka-
zano na galery, a genueńskiego złodzieja także po­
wieszono na szubienicy na Campo di F io re, ja zaś
używ ałem odtąd jeszcze większej sławy z uczciwości.
Kończyłem właśnie wielką moją robotę, gdy p rzy ­
szła okropna powódź, która cały Rzym zalała. P ew ­
nego w ieczora, o godzinie dwudziestej drugiej, chcąc
zobaczyć co się dzieje, bo woda ciągle w zbierała
a dom mój i pracownia stały w ulicy Banków, bardzo
nisko położonej, spostrzegłem że ju ż tylko na kilka
łokci oddalona od pagórka G iordano, do którego
166

dom mój przytykał. Pom yślaw szy więc o ocaleniu


pierwój mego życia a potem sławy, zabrałem tylko
wszystkie klejnoty a złotą, robotę zostawiłem pod o-
pieką mojej czeladzi, w yszedłem boso tylnem oknem,
przebrnąłem jak m ogłem przez wodę i dostałem się
na Monte Cavallo, gdzie znalazłem pana Jan a G addi
i Sebastyana z W enecyi, malarza. W szystkie klejnoty
oddałem do schowania panu Janow i, który mnie ko­
chał jak brata. W kilka dni potem , gdy woda opa­
dła, powróciłem do mojej pracowni i skończyłem tak
szczęśliwie ów pluw iał, doznawszy i łaski bożej
i trudności nie m ało, że go uznano za najpiękniej­
sze dzieło, jakie w tym rodzaju kiedykolwiek w R zy­
mie widziano*). G dy je zaniosłem do papieża, wy­
chwalał mnie ile m ógł a w końcu d odał: gdybym
był w ładzcą bogatym , dałbym mojemu Benvenutowi
tyle ziem i, ileby oczyma mógł objąć, ale że jesteśm y
dzisiaj tylko biednym , podupadłym panem , dam y
mu tylko tyle, ile na skrom ne wystarczy życie. P o ­
zwoliwszy papieżowi skończyć tę przesadzoną mowę,
prosiłem go aby mi dał miejsce w swój obrzędowej
*) Ten pluwiał opisany i bardzo wychwalony w dziełach
0 sztuce Yasarego i Cicognary, przechowują dotąd na zamku
św. Anioła i tylko za piśmiennym rewersem urzędowym wydają
ze skarbca trzy razy do roku: na Wielkanoc, Boże narodzenie
1 dzień ś. Piotra, w które to święta papież msze odprawia.
167

służbie*), które właśnie było opróżnione. O dpo­


w iedział, że mi coś zyskowniejszego obm yśli, lecz
ja domagałem się żeby mi tymczasem dał choć tak
skromna posadę. Śmiejąc się pow iedział, iż mi ją
da, lecz nie chce, abym służbę p ełnił, i kazał mi
porozumieć się w tym względzie z innymi człon­
kami tej służby i pow iedzieć, że im udzieli, o co
go prosili, t. j. pozwoli im samym ściągać poboczne
dochody. M iejsce to przynosiło mi rocznie około
dwieście skudów.
P rzez niejaki czas robiłem różne drobne rzeczy
dla papieża, aż pewnego razu polecił m i, ażebym
zrobił rysunek na jakn aj bogatszy kielich; jakoż wy­
pracowałem niebawem i rysunek i model. Ten osta­
tni był z drzew a i wosku. Nogę kielicha tw orzyły
trzy p ełn e, dosyć duże figury: wiary, nadziei i mi­
łości; stały na podstawie, na której było widać
w półwypukłej robocie trzy historye odpowiadające
owym figurom : jedna przedstaw iała narodzenie, d ru ­
ga zm artwychwstanie C h rystusa; trzecia ukrzyżowa-

*) P o lsk ieg o wyrazu na oznaczenie takiego słu gi, jak maz-


ziere, nie m amy podobno. M azzieri byli to ci ze służby, którzy
w paradnych p och od ach nieśli przed papieżem lask i albo rózgi,
niby liktorcw ie starożytni. Zwano ich także słu gam i znaków
p ap iezk ich , m ożnaby ich więc nazwać heroldami. T akim to h e­
roldem został Cellini.
168

nie ś. P iotra z głową ku ziemi w iszącą, bo tak mi


kazano. G dy byłem tą robotą zajęty, papież często ją
oglądał, lecz o lepszem uposażeniu mnie ani m yślał
niestety; dlatego prosiłem go pewnego wieczora,
ażeby mi dał wakujący właśnie urząd pieczętarza*).
D obry papież, który już ochłonął z uniesienia, j a ­
kiem go natchnęło przeszłe dzieło m oje, odpowie­
dział : posada pieczętarza przynosi przeszło ośemset
skudów; gdybym ci ją dał, dogadzałbyś tylko swemu
ciału, a piękna sztuka, którą wykonywasz, poszłaby
w zaniedbanie, za co na mnie by winę składano.
Odpowiedziałem co żywo: dobre koty lepiej myszy
łapią w dostatku niż o głodzie; tak też uczciwi lu­
dzie z talentem daleko ochotniej pracują przy do­
statkach; a książęta, którzy takim mężom zapewniają
dobry b y t, podsycają i żywią' same sztuki piękne,
które przy przeciwnem obchodzeniu się z niemi tylko
powoli i nędznie się krzewią. Otóż upewniam W aszą
Świątobliwość, że tej posady dla sztuki jedynie pra-
*) Urząd pieczętarza (U U fJizio del plombo) w kuryi rzym ­
sk iej, do k tórego przynoszą w szystkie bulle papiezkie a on je
pieczęciam i opatruje. N iegd yś dłu go ten urząd sprawowali cy­
stersi, później przeszedł i w św ieckie ręce. Sprawowali go np.
Bramante arch itek t, Sebastian z W en ecy i, m alarz; W ilhelm della
P orta rzeźbiarz i inni; a zw ał się taki urzędnik: f r a te del plombo
(braciszkiem pieczętarzem ) bo m u sia ł, choć św ieck i, nosić habit
braciszka zakonnego.
169

gnąłem . Szczęśliwy, że zostałem biednym heroldem,


m arzyłem i o tamtym urzędzie. Niechaj W asza Świą­
tobliwość da tylko ów donośny u rz ą d , którego mnie
odmawiasz, przynajm niej zasłużonem u i utalentowa­
nem u człowiekowi a n iejak iem u , który jedynie ciału
swojemu dogadza. W eź Ojcze Święty przykład z p a­
pieża Ju lju sz a , który dał tę posadę wybornem u
architektowi B ram antem u*), i pokłoniwszy się wy­
szedłem okropnie rozzłoszczony. Zaraz potem p rzy­
szedł S eb astian , m alarz i rz ek ł: jeżeli W . Św ią­
tobliwość myśli dać ten urząd komuś co sztukam i
pilnie się zajm uje, to ja śmiem prosić, abyś mnie
nim zaszczycił. Na to odpowiedział papież: że też
ten djabelny Benvenuto nic sobie nie da powiedzieć;
byłem skłonny dać mu tę posadę, lecz nie powinien
był być tak dumnym w obec papieża; dla tego nie
wiem, co zrobić. W szedł na to biskup W ezoński
i począł prosić za Sebastianem mówiąc: Ojcze Świę-

*) D onato L azzeri przezwany Bram ante ur. w r. 1444.


w pobliżu Urbino udał się jak o m alarz i architekt, około r. 1476.
do M edyolana, aby się tam przypatrzyć robotom około sławnego
tum u, który wówczas budow ano, i został tam przez trzy lata.
Potem udał się do R zym u, gdzie na żądanie Juljusza II. zrobił
plan kościoła ś. Piotra i rozpoczął jego budow ę, którą późniejsi
architekci poprzetwarzali i plan B ram antego poodmieniali. Był
on także znamienitym muzykiem i poetą — um. w Rzymie 1514. r.
T om I. o
170

ty! B envenuto jest m ło dzik iem , lepiej m u ze szpadą,


p rz y bo ku niż w sukni bra c isz k a ; daj W . Św iąto­
bliwość to miejsce tem u cnotliwemu Sebastianowi,
a dla B en venu ta znajdzie się zawsze je sz c z e do bra
jak a posada, może stosowniejsza niż ta. W te d y o b ró ­
cił się papież do p a n a B artłom ieja V a lo r i*) i r z e k ł :
jeżeli spotkacie B e n v e n u ta , powiedzcie m u że sam
w yrob ił u rz ą d pieczętarza Sebastianow i, i u pew nij­
cie g o , że p ie rw sz e , jakie się otw orzy d o b re miejsce,
je m u się d ostanie; niechaj więc tylko d ob rze się sp ra ­
wuje a robotę dla mnie wykończy.
N astępnej nocy około drugiej spotkałem pana
Valori w pobliżu mennicy, szli p r z e d nim dwaj lu ­
dzie z pochodniam i, śpieszył nagle w ezw any do p a ­
pieża. Z a trz y m a ł się i p ow tó rz y ł z wielką g r z e ­
cznością w szystko, co m u papież powiedzieć mi po­
lecił. N a to o dp ow iedziałem : z najw iększą pilnością
i jaknajstaranniej w ykonam tę ro b o tę, chociaż naj­
mniejszej nie mam nadziei cośkolwiek od papieża
uzyskać. P a n B artłom iej złajał mnie, mówiąc, że się

*) B accio czyli Bartłom iej Y alori, flcreńczyk, gorliw y stronnik


M edyceuszów , b ył komisarzem K lem ensa V II. w ysłanym do k się­
cia Oranii podczas oblężenia F loren cyi i dobrze się spraw ił. Później
p ogniew ał się i na papieża i na M edyceuszów i został stronni­
kiem F ilipa S trozzi, za co został pojm any i ścięty wraz z j e ­
dnym synem swoim i siostrzeńcem 1537. r.
171

nie godzi tak odpowiadać na obietnice papiezkie.


Rzekłem mu na to : ponieważ wiem , że nic nie
dostanę, byłbym głupim , gdybym się łudził nadzieją,
i z temeśmy się rozeszli. Zapewne pan Bartłom iej
pow tórzył papieżowi te gorzkie wymówki a może
co i dołożył, bo przez dwa miesiące nie zostałem
przyw ołany, sam zaś ani myślałem iść do papiezkiego
pałacu. Papież tem zniecierpliwiony kazał panu
Robertowi Pucci*) doglądać, co robię. D obry ten
człowiek przychodził codzień i zawsze mi powie­
dział jakąś grzeczność, a ja jemu nawzajem. N a­
reszcie, gdy papież miał wyjechać do B olonii, a wi­
dział, że z własnej chęci do niego nie przychodzę,
kazał mi przez pana R oberta powiedzieć, żebym
przyszedł z robotą, ponieważ chce zobaczyć jak da­
leko postąpiła. Poszedłem i pokazałem (r. 1532.)
że pilnego dołożyłem starania i prosiłem papieża,
aby mi zostaw ił pięćset skudów, częścią na rachu­
nek mój roboty, częścią, że mi jeszcze dużo złota
było potrzeba dla wykończenia dzieła. Papież na
to: staraj się tylko skończyć; a ja powiedziałem
odchodząc, że skończę, jeźli mi zostawi pieniądze
i z tem wyszedłem.

*) Pucci został kardynałem w 1542. r. a um. w Rzym ie 1547.


8*
172

W yjeżdżając do Bolonii*) zostawił papież k ar­


dynała Salyiati legatem R zym u i polecił m u, aby
mnie do pracy naglił, m ów iąc: Benvenuto jest czło­
wiekiem, który sobie ze swego talentu m ało co robi
i próżnować lu b i, dlatego pobudzajcie go do pracy;
abym za powrotem dzieło zastał skończone. W ośero
dni potóm przysłał złośliwy kardynał do mnie z roz­
kazem , żebym przyniósł robotę. P oszedłem , lecz
bez roboty. Skoro się tylko ukazałem , za p y tał:
gdzie masz twoją cebulową łupinę? Czy gotowa?
O dpow iedziałem : najwielebniejszy panie, moja ce­
bulowa łupina nie gotowa i nie będzie, póki mi ce­
buli do niej nie dacie. W tedy k ard y n ał, i tak ju ż
z oblicza podobniejszy do osła niż do człowieka,
jeszcze brzydszy się zrobił, i w te słowa zaraz
uciął: ja ciebie na galery poszlę, to będziesz może
łaskaw szym i robotę skończysz. Natenczas i ja się
na takie brutalstw o rozbestwiłem i odw arknąłem :
Przew ielebny panie! jeżeli złemi uczynkami zasłużę
na galery, to mnie tam wyślecie, lecz za ten uczynek
nie lękam się waszych galer; oświadczam owszem
że z przyczyny waszój wielebności roboty kończyć
nie będę. Nie przysyłajcie więc po m nie, bo nie

*) K lem ens p ojech ał do B olon ii na kongres z cesarzem


Karolem V. w listopadzie 1532. a wrócił w marcu 1533. r.
173

przyjdę, chyba że mnie przez zbirów gwałtem spro­


wadzicie. M iły kardynał próbow ał po kilka razy
grzeczną, namową skłonić mnie do skończenia roboty
i przyniesienia jej na pokazanie; lecz ja odpowia­
dałem tym posłom : powiedzcie kardynałow i, żeby
mi cebuli p rzy słał, jeźli chce żebym skończył tę
głup ią łu p in ę; i zawsze pow tarzałem to sam o, aż
nareszcie zaprzestał darem nych usiłowań. P apież
powróciwszy z Bolonii pytał zaraz o m nie; bo k ar­
dynał już mu był całe ze mną zajście opisał, za­
pewne jak najgorzej. Papież okropnie zagniewany,
rozkazał ażebym do niego przyszedł z robotą, co
też uczyniłem. W czasie pobytu papieża w Bolonii
cierpiałem wielkie bóle głow y i oczu, tak że nie­
podobna mi było pracować i dla tego właściwie
m usiałem nieraz odłożyć ro b o tę; ból ten tyle mi do­
kuczał, że m yślałem doprawdy, iż oślepnę. Idąc
do papieża, ułożyłem sobie całe usprawiedliwienie,
dla czego kielicha nie skończyłem , lecz na nic się
to przygotowanie nie przydało, bo zaledwie wszedłem,
papież ostro w padł na mnie szorstkiemi sło w y : da­
waj tu robotę! Gotowa? — O dkryłem ją prędko,
a on począł z jeszcze większym gniewem: jak mi
B óg miły, powiadam ci, że gdyby nie względy na
sąd świata i ludzkie gadanie, kazałbym cię wraz
174

z twoją robotą tem oknem wyrzucić. W idząc ja


tedy, że papież tak okropnie się rozsierdził, pomyśla­
łem o odwrocie. G dy ciągle jeszcze na mnie w y­
m yślał, wziąłem robotę pod płaszczyk i m ruknąłem :
cały świat nawet nie może ślepego zmusić do takiej
pracy. Na to podniósł papież głos jeszcze bardziej
i zaw ołał: chodź tu bliżej! co pow iedziałeś? Po­
myślałem czy nie lepiej wynieść się i dopaść scho­
dów ; lecz po chwili zebrałem się, padłem na ko­
lana a ponieważ papież nie przestał krzyczeć, za­
wołałem jeszcze głośniej: jeżeli jestem ślepy, czy
i wtenczas jestem obowiązany pracow ać? Na to
odpow iedział: widziałeści ty dobrze, kiedyś tu tra­
fił, przeto nie w ierzę, iżby twoja wymówka była
praw dziw ą! S łysząc, że głos swój zniża, rzekłem :
każ W asza Świątobliwość zapytać swego lekarza,
a wykaże się prawda. N a to pow iedział: już ja się
praw dy dowiem! G dy zm iarkow ałem , że mnie słu ­
cha, mówiłem dalej: przyczyną mojej choroby był
jedynie kardynał Salyiati; bo kazawszy mnie po wy-
jeździe W aszej św iątobliwości zaw ołać, gdy dzieło
moje nazwał cebulową łupiną i zagroził że je na
galerach kończyć będę, — wrażenie tych niegodzi­
wych wyrazów tak było silne, że z gwałtownego
w zruszenia cała twarz moja ogniem zapłonęła i taka
175

gorączka paliła moje oczy, że ledwie drogę do do­


m u znalazłem. W kilka dni potem pokryły się ja ­
kąś łuską, nie widziałem prawie nic i musiałem ro ­
boty zaprzestać. To powiedziawszy powstałem i po­
szedłem sobie z panem Bogiem. Później dowie­
działem się że papież w yrzekł po mojem wyjściu:
dostojeństwa nadawać m ożna, ale um iarkowania nie
podobna! Nie poleciłem kardynałow i, aby był tak
surowym. Mój lekarz przyboczny niechaj zbada
chorobę oczu Benvenuta a jeżeli się okaże praw dziw ą,
trzeba mieć na niego wzgląd. B ył podczas tej mowy
obecnym pewien znakomity szlachcic, przyjaciel pa­
pieża, człowiek bardzo zacny i pytał kto jestem ?
Ojcze Święty, m ów ił, pytam się dla tego, że cię
nigdy jeszcze nie widziałem tak rozgniewanym , a po­
tem zaraz znowu tak się litującym. K to jest ten
człow iek? Jeżeli zasługuje na to, żeby się nim za­
j ą ć , to ja mu podam pewien tajem ny środek, za
pomocą którego oczy swoje uleczy. Papież odpo­
wiedział: jest to mistrz najznakomitszy w swej sztuce,
jaki był kiedykolwiek na świecie; przy sposobności
pokażę wam jego podziwienia godne roboty i onego
także, i miło mi będzie, jeźli się da uczynić coś
dla niego.
Trzeciego dnia przysłał papież po mnie zaraz
176

J3 0 o biedzie, g d y ów szlachcic b y ł na pokojach. Po­


k azałem mój kielich , zy sk ał w ielkie je g o p o c h w a ły ;
lecz g d y p rzyniesiono p lu w ia ł, podziw iał go jeszcze
bard ziej i p a trz ą c mi w tw a rz m ów ił: dosyć je sz c z e
m łody, m oże daleko doprow adzić! P o tem m nie p y ­
ta ł o im ię. B e n v e n u to , odpow iedziałem . O n zaś
rz e k ł: tą ra z ą j a dla ciebie jeste m B en v en u tem !
W e ź m o d rak u (cy an u s) z ło d y g ą , kw iatem i k o rz e ­
niem i ug o tu j na w olnym o g n iu ; tym odw arem p rz e ­
m yw aj oczy k ilk a ra z y dziennie a z pew nością się
w y leczy sz; lecz p rzed ew szy stk iem weźmij na p rz e ­
czyszczenie a potem używ aj w ody. P ap ież pow ie­
d z ia ł mi kilka słów n a d e r uprzejm y ch i w yszedłem
nieco pocieszony.
(T u opisuje a u to r znow u z niew dzięcznem i szcze­
g ółam i sw oje cierpienia fizyczne, któ ry ch choroba
oczu b y ła w e d łu g niego tylko skutkiem . P o w ia d a
że już cztery m iesiące p rzed tem b y ł cierpiącym i
sam się w yleczył ja k ą ś w odą z bożego d rz e w k a ; ale
p ó ź n ie j, g d y d la w zm ocnienia zdrow ia po czął cho­
dzić na p o lo w an ie, zaziębił się , d o stał febry i d a ­
w niejsza ch o ro b a w róciła, z której znów sam się w y­
leczył i to ju ż g runtow nie. U stę p ten kończy tem i
sło w y ):
P rz e z cały czas k u racyi pracow ałem dalej n ad
177

modelem kielich a, a w ciągu tych dni postu i wstrze­


mięźliwości zrobiłem rzeczy najpiękniejsze i najoso­
bliw sze miewałem pom ysły. P o piędziesięciu dniach
w yszedłem zupełnie z choroby i starałem się tylko
0 umocnienie zdrow ia, niezaniedbując jednakże ani
wspom nionego dzieła ani robót dla m ennicy.

XII.
W spółubiega się z T obiaszem złotn ik iem w rysunku na opra-
w ę roga jednorożca. — Z powodu niew ykończenia kielicha
1 o sz c ze rc zy c h niep rzyjaciół pozbaw iony m iejsca przy men­
nicy. — Nie ch ce papieżowi wydać niedok ończon ego kielicha,
z c ze g o w ielkie ma nieprzyjem ności.

O koło tego czasu (1532. r.) obrany został kar­


dynał Salviati, wielce mi nieprzyjazny, legatem P a r­
my, gdzie w łaśnie złotnik m edyolański Tobiaszem
zwany, jako fałszerz monety został uw ięziony. W sk a ­
zano go na pow ieszenie i spalenie, gdy kardynał,
o tem się dow iedziaw szy, zaw iesił wykonanie w y ­
roku, napisał do papieża K lem ensa, w ystaw ił T o ­
biasza pierw szym w świecie złotnikiem i doniósł że
został wskazany na stryczek i ogień za bicie fał­
szywej monety, ale jest prostodusznym , dobrym czło­
wiekiem , ponieważ pytał pierwej sw ego spow iedni­
ka, czy to czynić m oże, a ten mu pozwTolił i w błąd
go wprowadził. W końcu dodał kardynał: jeźli
8 **
178

W asza Świątobliwość tego biegłego m istrza sprow a­


dzisz do R zym u, najłacniej tem ukorzysz pychę
Benvenuta.
Papież kazał natychm iast przysłać T o b iasza, a
wezwawszy nas obudwu do siebie, polecił abyśmy
zrobili rysunki na oprawę roga jednorożca*), a był
ten róg niezrównanej piękności, kupiono go za sie­
demnaście tysięcy dukatów. Papież chcąc nim zro­
bić podarunek królowo francuzkiem u Franciszkow i,
żądał, ażebyśmy go jaknajwytwrorniej oprawóli w zło­
to. Skończywszy nasze rysunki zanieśliśmy je do
papieża. Tobiasz zrobił rodzaj świecznika, w któ­
rym róg m iał być osadzony jakoby świeca; zamiast
nóg dał cztery główki jednorożca, bardzo prostego
pom ysłu. Nie mogłem się na ten lichy wynalazek
wstrzymać od lekkiego uśmiechu. Papież dostrzegł-
szy tego, rz e k ł: pokaźno twój rysunek! J a p rzed ­
stawiłem tylko jednę wielką ale piękną głowę je ­
dnorożca, wziąwszy wzór częścią z głowy konia,
częścią jelenia, przyozdobiw szy ją pięknym rodza­
jem włosa i innemi rzeczam i, ta k , że ktokolwiek

*) Utrzym ują naturaliści , że jednorożec jest zw ierzęciem


bajecznem . R ogi zwane jednorożcow em i są albo zębam i zw ie­
rząt p rzedpotopow ych, albo szczękam i r y b , albo sztuką podrobio-
nem i rogam i z sło n io w ej, m amutowej i innej kości.
179

ten rysunek obaczył, daw ał pomysłowi mojemu


pierwszeństwo. A le że przytem było kilku znako­
m itych medyolańczyków, poczęli papieżowi tak rzecz
w ykładać: Najświętszy Ojcze! poślesz to dzieło do
F ra n c y i, a francuzi są, ludzie surow i, którzy nie
będą umieli ocenić wybornej roboty Benvenuta,
owszem więcej im się podobać będzie rodzaj kościel­
nych ozdób tego drugiego rysu n k u , który i prędzej
się da w ykonać, a tymczasem może Benvenuto zaj­
mować się kielichem ; dwie roboty skończone będą
razem , tak i biedny Tobiasz zaopatrzony będzie
w zarobek. Papież pożądliwy skończenia kielicha,
usłuchał tej rady, dał owemu róg w robotę a mnie
kazał powiedzieć przez swego szatnego, abym koń­
czył kielich. O dpow iedziałem , że nie mam nad to
nic pilniejszego, i gdyby tylko był z innego ma-
terjału , skończyłbym go jaknaj chętni ej, lecz że jest
ze złota, musi mi go papież dostarczyć. N a to
rzek ł opryskliwy dw orak*): tylko nie żądaj od p a­
pieża zło ta, bo się okropnie rozgniewa a wtenczas
biada ci! Odpow iedziałem : nauczcie mnie tylko,
*) Owym szatnym papiezklm b ył Jan A le o tti, p óźn iejszy
biskup forlański (F orli) człow iek bardzo szorstki i opryskliw y,
m ianowicie dla artystów , których nie lubił. M ichał A n ió ł Bu-
on arotti, któremu także d o k u czy ł, przezw ał g o węzłowatym j e ­
gomościa (messer Tantecose).
180

mości panie, ja k się chleb robi bez m ąki? Bez


złota nie skończę tego d z ie ła ! T e słowa obruszyły
go, groził mi, że wszystko powie papieżow i, i tak
też uczynił. P apież okropnie się rozgniew ał i po­
w iedział, że obaczy, ażali będę tak szalonym i tej
pracy nie wykończę. T ak upłynęły dwa miesiące,
w których pomimo pogróżki mojej z wielkiem za­
miłowaniem nad kielichem pracowałem. Papież wi­
dząc że roboty nie przynoszę, stał się na mnie
wielce niełaskawym i g ro z ił, że za to będę ukarany.
B ył temu obecny złotnik m edyolański, Pom peo,
blizki krew ny niejakiego T ra ja n a, najulubieńszego
sługi papieża. Ci powiedzieli zaraz jednogłośnie:
jeźli go W . Świątobliwość pozbawisz pracy menni­
czej, która mu tyle przynosi zysku, to z pewnością
kończyć będzie kielich. Na to rzekł papież: ztąd
owszem dwie powstałyby szk o d y : źle by mi służono
przy mennicy i kielicha ju ż bym nie oglądał. L ecz
ci dwaj m edyolańczycy widząc że papież na mnie
zagniewany, nakłonili go wreście, że mi mennictwo
odebrał a oddał jakiem uś młodzieńcowi z P erugii,
nazwiskiem Fagiuolo. Pom peo sam mi oznajm ił
w imieniu Jeg o Świątobliw ości, że straciłem miej­
sce przy mennicy i ośw iadczył, że jeźli nie skończę
kielicha, stracę jeszcze inne rzeczy. Odpowiedzią-
łem na to : powiedzcie Jeg o Świątobliwości, że men-
nictwo sobie odjął nie m nie, i tak też będzie z in-
nemi rzeczam i; przytem oświadczcie, że jeźliby mi
chciał jeszcze raz oddać kiedyś m ennictwo, nie
przyjm ę go w żaden sposób. T en niemiły, nieży­
czliwy człowiek pobiegł co żywo powtórzyć wszy­
stko papieżow i, i zapewno nie jedno własne słówko
dodał. W tydzień potem przy słał papież tego sa­
mego człowieka do mnie i kazał mi powiedzieć, że
już nie chce, abym kielich kończył, lecz żąda wy­
dania go natychm iast, jakim jest. Odpowiedziałem
na to: z kielichem nie tak się rzecz m a ja k z men-
nictwem, które mi papież mógł odebrać, kiedy chciał!
W inienem tylko zwrócić pięćset skudów w złocie,
które też oddam natychm iast, lecz kielich zostanie
u mnie a ja rozrządzę nim w edług upodobania. D o ­
łożyłem jeszcze kilka słów uszczypliwych dla posła
P om pea, który w ybiegł co żywo i wszystko doniósł
papieżowi.
C zw artego dnia po tej rozprawie przyszli do
mnie dwaj dworzanie papiezcy, z których jeden jest
dzisiaj biskupem a wtedy był szatnym *) papieża
K lem ensa; drugi młodzieniec znakomitego rodu ale
nie pamiętam jego nazwiska. Ci taką mi powie-
*) Był to Jan A leotti, o którym było poprzednio.
182

dzieli oracyą: Benvenuto! oświadczamy ci w imie­


niu papieża, że skoro nie chciałeś w ypełnić, czego
się w dobry sposób dom agał u ciebie, teraz naka­
zuje, abyś albo natychm iast w ydał robotę, albo
w tej chwili szedł z nami do więzienia. W ted y ja
spojrzałem im wesoło w oczy i rzekłem : panowie!
jeżelibym papieżowi w ydał tę robotę, to wydałbym
moją własność a nie je g o , dla tego jej nie wydam ;
bo doprowadziwszy pilnością, i mozołem ju ż tak da­
leko, nie pozw olę, ażeby się dostała w' ręce jakiego
głupiego partacza, któryby ją łatwo mógł z moją
szkodą wykończyć.
B y ł tej rozpraw ie przytom ny i ów złotnik T o ­
b iasz, który się poważył zażądać odemnie wydania
naw et modelów kielicha; nagadałem mu też, na co
ów nędznik zasłużył, lecz tego nie wypada tutaj
powtarzać. Ponieważ zaś obadwa dworzanie naglili
<D

m nie, żądając abym się prędko oświadczył stanow­


czo, powiedziałem im , że już się oświadczyłem; po­
tem zarzuciw szy na siebie płaszcz zwróciłem się
z wielką czcią do krzyża znajdującego się w mej
pracowni i m ówiłem , z beretem w ręk u : najłaska­
wszy, nieśm iertelny, sprawiedliw y i święty Zbaw i­
cielu nasz! wszystko, cokolwiek dopuszczasz, dzieje
się według niezrównanej sprawiedliwości Twojój.
__ 183

W stępuję teraz w rok trzydziesty mego życia, a do­


tąd nie byłem jeszcze za żadną winę więzieniem
karany; jeżeli więc taka twoja wrola, ażebym teraz
by ł więziony, poddaję się tej świętej woli z całego
serca. Potem obróciłem się do dw orzan z szyder-
skiem uśmiechem m ówiąc: taki, jak ja, nie zasłużył
pew no, aby go podlejsi od w as, imali zbirowie!
W eźcie mnie więc jako więźnia pom iędzy siebie i
prow adźcie, dokąd chcecie. Oni poczęli się śmiać
na te słow a, wzięli mnie we środek i rozmawiając
wesoło zaprowadzili do gubernatora R zym u, n a­
zwiskiem M agalotto. Zastaliśmy tam i prokuratora
papiezkiego; obadwa na mnie oczekiwali. Panowie
dworzanie rzekli śmiejąc się: oto przyprow adzam y
wam więźnia, strzeżcie go dobrze! dosyćeśmy się
ubaw ili, spraw ując nieprawnie u rząd waszych egze­
kutorów, jak nam to Benvenuto już w yrzucił, po­
wiedziawszy, że pierw szy raz w życiu idąc do wię­
zienia, tylko przez takich jak my zbirów powinien
był być pojmanym. Potem poszli do papieża i o-
powiedzieli mu wszystkie szczegóły. Z początku
miał ochotę gniewać się, lecz się powściągnął i
obrócił wszystko w ża rt, ponieważ było przytóm
wielu panów i kardynałów , którzy mi byli bardzo
przychylni.
184___

Tym czasem zajęli się mną, gubernator i proku­


ra to r, to grożąc m i, to upom inając, to dając rady
i utrzym ując, iż to je st spraw iedliw ie, ażeby za­
m awiający u kogobądź robotę, odebrał ją, ja k i kiedy
m u się podoba. Na to odpow iedziałem , że to wcale
nie słusznie, i że papież tego uczynić nie m oże, bo
on nie je s t z rodzaju pewnych tyrańskich panków,
którzy swemu ludowi najgorsze w yrządzają krzyw ­
dy, nie zważając ani na żadne praw a ani na spra­
wiedliwość; namiestnik C hrystusa nie może tak samo
postępować. L ecz gubernator odparł w istnie zbi-
rowski sposob: Benvenuto, Benvenuto! doprowadzisz
do teg o , że będę zm uszony postąpić sobie z tobą
ta k , jak zasłużyłeś. Odpow iedziałem żyw o: zrobi­
cie mi zaszczyt i grzeczność, jeźli się ze mną obej­
dziecie tak , ja k zasłużyłem . On mi znow u: poślij
co prędzej po swoją robotę, nie trać już darem nie
ani słowa! J a tedy przem ówiłem : panow ie, wy­
świadczcie mi tę łaskę i pozwrólcie też powiedzieć
aby cztery słówka na usprawiedliw ienie mego po­
stępowania. P ro k u rato r będący daleko łagodniej­
szym , zw rócił się do gubernatora i rz ek ł: M onsig-
norze! pozwól mu powiedzieć i sto słów, byleby
tylko wydał swoją robotę. Na to taką zrobiłem
uw agę: jeźli ktoś każe stawiać dom , ma praw o po-
185

wiedzieć do m istrza budow niczego: nie chcę abyś


ten dom kończył! i zapłaciwszy za robotę, może
go odprawić. Jeżeli ktoś dał do opraw y brylant
za tysiąc skudów a jubiler nie w edług jego wToli
go opraw ił, może takoż powiedzieć: oddaj mi mój
brylan t, nie chcę twojej roboty! Lecz tu nie masz
nic a nic podobnego; ani to dom , ani brylant; przeto
nie można odemnie żądać niczego w ięcej, prócz
zwrotu pięciuset skudów, które mi zaliczono; czyń­
cie więc panowie co wam się podoba, nie uzyskacie
odemnie nic więcej, jak owe pięćset skudów. Ośw iad­
czcie to papieżowi. W aszych pogróżek wcale się
nie lękam , bo jestem człowiekiem uczciwym a do
win żadnych się nie poczuwam.
G ubernator z prokuratorem powstawszy oświad­
czyli m i, że idą do papieża i że zapewne powrócą
z bardzo niedobrem dla mnie poleceniem. Zostałem
tedy pod strażą, przechadzając się po sali, gdy oni
bawili u papieża ze trzy godziny. Tym czasem odwie­
dzali mnie najznaczniejsi obywatele i kupcy floreńscy
i prosili usilnie, abym się z papieżem nie parał,
bo to mnie może o zgubę przypraw ić. Odpow ia­
dałem , że dobrze się namyśliłem nad tem , co mi
czynić wypada. Skoro gubernator z prokuratorem
powrócili z pałacu, kazał mnie pierw szy natychm iast
186

zawołać i rzekł: Benvenuto! polecenie jakie od pa­


pieża przynoszę jest istotnie bardzo surow e; albo
więc przynieś natychm iast swoją, robotę, albo poża­
łujesz tego, co cię spotka! O dpow iedziałem : do
tój chwili nie w ierzyłem , ażeby namiestnik C h ry ­
stusa mógł popełnić niesprawiedliwość i nie uw ie­
rz ę , dopóki nie zobaczę; czyńcie więc, co wam się
podoba. G ubernator dodał: powiem ci jeszcze tylko
parę słów od papieża a potem wykonam jego pole­
cenie. Papież nakazuje, ażebyś tu do mnie p rzy ­
niósł ów kielich; masz go w mej obecności zamknąć
w pudełko i opieczętować a potem zaniosę pudełko
do papieża, który przyrzeka na w iarę, że pieczęci
nienaruszy i wkrótce ci twoją robotę zw róci; lecz
tak być ma dla zadość uczynienia jego własnemu
honorowi. W tedy rzekłem z uśm iechem : jaknaj-
chętniej wydam moje dzieło pod takim w arunkiem ,
ponieważbym się rad chciał dow iedzieć, jak ą też
jest ta wiara papieża. P osłałem więc po moje dzieło,
opieczętowałem je w edług żądania i oddałem. G dy
gubernator wrócił z pudełkiem do papieża, ten je
w ziął, ja k mi to sam gubernator potem opowiadał,
obracał na wszystkie strony i pytał gubernatora,
czy w idział robotę? — Ten odpowiedział że widział,
bo w jego obecności była pieczętow ana, i dodał,
187

że mu się w ydawała godną, podziwienia. Na to


rzekł papież: powiedz Benvenutowi, że papieże mają
moc daleko większe niż ta rzeczy rozw ięzyw ać i wią­
zać; a gdy to m ówił, zerw ał z pewnem rozdrzaźnie-
niem pieczęcie i obwiązki i otworzył pudełko. N a­
patrzyw szy się robocie do sy ta, pokazał ją T obia­
szowi złotnikowi, który ją bardzo wychwalał. Gdy
go papież zapytał, czyliby z samego widzenia po­
trafił zrobić taki sam kielich? odpowiedział, że po­
trafi; przeto mu polecił, aby się we wszystko do
tej roboty potrzebne zaopatrzył. Potem obrócił się
papież do gubernatora i rzek ł: obaczcie, czyby wam
Benvenuto tego dzieła nie odprzedał. Zapłaćcie mu
tyle, ile znawcy ocenią; jeżeli zaś sam zechce skoń­
czyć na pewien czas oznaczony, to się z ńim ułóżcie
i dajcie mu w szystko, czego potrzebuje. R zekł na
to gub ern ato r: Ojcze Święty! znam gwałtowność
tego m łodzieńca; pozwól więc, abym go po mojemu
wziął w obroty! Papież powiedział, że mnie może
jak chce obrabiać ale tylko językiem , chociaż ma
przekonanie, że to rzecz darem na; jeżeliby zaś wcale
ze m ną nie m ógł przyjść do końca, ma nakazać mi
złożenie pięciuset skudów w ręce złotnika Pompeo.
G ubernator powróciwszy, kazał mnie zawołać do
swego pokoju i rzekł z szyderczą pow agą: papieże
188

mają, w ładzę cały świat wiązać i rozwięzywać a w nie­


bie to natychm iast zatw ierdzają. Oto masz twoją
robotę, otwartą, bo O jciec Święty ją oglądał. W tedy
podniosłem głos i zaw ołałem : teraz przynajm niej
wiem , jak to ta w iara papiezka wygląda! G uber­
nator zrobił jeszcze kilka niem ądrych wycieczek,
lecz pom iarkowawszy, iż surowemi słowy nic nie
w skóra, począł nieco łagodniej: B envenuto! żałuję
cię że niepomny jesteś na własne d o b ro ! idź więc
i zanieś te pięćset skudów jubilerow i Pompeo. Z a­
brałem tedy moją robotę a pięćset skudów odnio­
słem zaraz w oznaczone miejsce.
P apież, pragnąc znowu zadzierzgnąć węzeł mo­
jego służebnictw a, spodziew ał się że nie będę w sta­
nie złożyć natychm iast pieniędzy: gdy więc Pom peo
z uśmiechem przed nim stan ął, trzym ając w ręku
pieniądze, złorzeczył m u, zżymając się że tak rzecz
się skończyła; potem pow iedział: idź do pracowni
B envenuta i powiedz mu jak umiesz najgrzeczniej,
ażeby mi ów kielich skończył*) i urządził na pusz­
kę do Najświętszego S akram entu, którą sam noszę

*) Celłini nie skończył tego kielicha nigdy. Darował go


niedokończony Kosmusowi I. W. Ks. Toskańskiemu; ten go
kazał wykończyć Mikołajowi Santini z Florencyi i ofiarował pa­
pieżowi.
189

w processyach, a ja mu dam wszystko, czego do


wykończenia potrzebuje. Pom peo przyszedłszy do
mej pracowni wywołał mnie i powtórzył z dodatka­
mi swoich oślich grzeczności w szystko, co mu p a­
pież polecił. Odpowiedziałem zaraz, że największym
dla mnie skarbem jest łaska tak wielkiego papieża,
którąbym odzyskać starał się najusilniej, gdybym
ją, z własnej był utracił winy, ale postradałem ją
przez nieszczęsną, chorobę i przez zawistnych lu ­
dzi, dla których jedyną uciechą, złości mi w yrzą­
d zać; a ponieważ papież ma sług w ielu, niechaj
was nigdy do m nie, proszę, nie przysyła, dla wa­
szego własnego d o bra; miejcie się więc na baczno­
ści! Tym czasem dzień i noc myśleć będę o służe­
niu papieżowi i wszystko czynić, co będę m ógł; wy
zaś nie zapominajcie tego nigdy, coście o mnie przed
papieżem powiedzieli i nie wtrącajcie się w moje
sprawy, bo ja -was nauczę pokuty za grzechy wa­
sze w taki sposób, że kara winom wyrówna. Po­
szedł i pow tórzył papieżowi wszystko w jeszcze sil­
niejszych wyrazach. T ak cała rzecz zostaw ała przez
czas niejaki w dawniejszym stanie, a ja pracow a­
łem pilnie dalej w moim warstacie.
Tobiasz kończył wówczas oprawę roga jedno­
rożca, dla tego papież często mu przypom inał, ażeby
190

zaczął kielich, taki sam ja k b y ł m ój; lecz gdy oba-


czył pierwszą, robotę T obiasza, wcale mu się nie
podobała; i począł żałować że zerw ał ze m ną i po­
gniew ał się na Tobiasza i na ty ch , którzy go byli
polecili. B ył potem u mnie kilka razy Baccino della
Croce, dopom inając się w imieniu papieża abym
kończył robotę, a ja odpow iadałem , że proszę aby
mi Jego Świątobliwość pozwolił tylko przyjść do
siebie po ostatniej chorobie, z której się jeszcze nie
zupełnie wyleczyłem; lecz mimo to poświęcam każdą
godzinę, w której mogę pracow ać, na usługi pa­
pieża. Umyśliłem bowiem zrobić potajemnie medal
z jego portretem i już wyrzynałem stępie stalowe
do wybicia go w mojej pracow ni, którą dzieliłem
wtedy z Felixem *), moim niegdyś uczniem.

XIII.
Autor zakochany w sycyliance A n gelice. — Wdaje się z pe­
wnym księdzem w w yw oływ anie duchów . — Robi m edale w za­
wody o lepszą z Janem Bernardi. — Zabija Benedetta i ucieka
z Solosm eim do Neapolu.

W owym czasie zakochałem się, jak to w młodym


wieku bywa, w bardzo pięknej sycyliance, a ponieważ
i ona wielką ku mnie okazywała skłonność, przeto

*) i e l i x Gadagni b ył ca łe życie do Benvenuta szczerze


przyw iązanym , jak to później się okaże.
191

jój matka, która naszą miłość spostrzegła, a następstw


ztąd się obaw iała, że chciałem potajem nie uciec z ko­
chanką do F lorencyi; uprzedziła m nie, wyjechawszy
z Angeliką pewnej nocy ze Rzym u. U d ała prze-
dem ną że jedzie do Civitavecchii a zajechała do
O stii, ztam tąd zaś do Neapolu. Puściłem się za
niemi do Civitavecchii, a chcąc je znaleźć popełni­
łem wiele głupstw, trudnych do uwierzenia. O p i­
sywać tutaj tej wyprawy nie będę, dosyć że byłem
blizki szaleństwa albo śmierci. Napisała do mnie
we dwa m iesiące, że się znajduje na Sycylii, bardzo
niezadowolona. Tymczasem oddawałem się wszelkim
uciechom , jakie sobie wyobrazić można i zawiąza­
łem inny stosunek serdeczny, byle tamten stłumić.
W śród tych pohulanek zabrałem przypadkiem
znajomość z pewnym księdzem sycyliańskim, bardzo
w ykształconym , który doskonale um iał po łacinie
i po grecku. Pewnego razu wpadliśmy szczególniej­
szym obrotem rozmowy na sztukę wywoływania d u ­
chów (negrom ancyą) i powiedziałem m u, że od da­
wna usilnie pragnę cośkolwiek z tej sztuki obaczyć.
Na to rzekł ksiądz: do takiej sprawy potrzeba sil­
nego i w ytrw ałego ducha. Zapewniłem go, że siłę
i wytrwałość ducha posiadam i dowiódłbym tego,
gdyby się tylko znalazła sposobność. K siądz mi
192

na to: jeżeli przestaniesz na samem przypatrzeniu


się takim rzeczom, to mogę twoja ciekawość nasy­
cić. Umówiliśmy się tedy, że zrobimy doświadcze­
nie negromantyezne. Pewnego wieczora ksiądz się
przysposobił, a mnie kazał przybrać jednego lub
dwóch towarzyszy. Wezwałem tedy przyjaciela mego,
W incentego Romoli, który wziął ze sobą pewnego
pistojańczyka, także wywoływaniem duchów bardzo
zajętego. Poszliśmy wszyscy razem do Kolosseum;
tam ubrał się ksiądz w strój czarnoksięzki, poza-
kreślał koła na ziemi, wśród bardzo pięknych ce­
remonii; a ze sobą przynieśliśmy dobrego kadzidła
i ognia i złego kadzidła, zaffetyki (assa fetida).
Gdy wszystko było w pogotowiu, zrobił w kole bra­
mę, wprowadził nas za rękę po jednemu i porozdawał
role: koledze swemu, czarnoksiężnikowi, dał kadziel­
nicę; drugim kazał podniecać ogień i rzucać nań
kadzidła; potem zaczął swoje zaklęcia. W półtory
godziny ukazało się parę legionów djabłów, tak że
zapełnili prawie całe Kolosseum. J a miałem obo­
wiązek sypać dobre kadzidło na ogień, a gdy ksiądz
spostrzegł tak wielką liczbę duchów, zwrócił się do
mnie i rzekł: żądaj od nich czego! Powiedziałem:
sprawcie abym się połączył z moją Angeliką, sy-
cylianką! Tej nocy nie odebraliśmy żadnej odpo-
193

w iedzi; mimo to bardzo byłem zadowolony z tego


co widziałem. N egrom anta utrzym yw ał, że trzeba
jeszcze raz pójść, a z pewnością- zostaną życzenia
moje zaspokojone, lecz kazał mi zabrać z sobą nie­
winnego chłopca. W ziąłem dwunastoletniego ucznia
i W incentego R-omoli a ponieważ niejaki Agnolino
G addi był naszym towarzyszem dom owym , wzię­
liśmy i tego na ową wyprawę. Przyszliśm y w to sa­
mo miejsce; ksiądz znowu te same zrobił przygoto­
wania, w takim sam ym , jeszcze doskonalszym po­
rz ąd k u , i wprow adził nas w koło, które na nowo
z jeszcze większemi ceremoniami zakreślił. W in ­
centemu i Agnolinowi kazał pilnować kadzideł i ognia,
a mnie dał w rękę pintakuł*) i polecił abym go
zw racał w te strony, które mi będzie wskazywał;
a pod pintakułem siedzieć miał mój uczeń. W tedy
począł czarownik najokropniejsze zaklęcia, wywo­
ływ ał po im ionach mnóstwo djabłów dowodzących
całemi legionami i zaklinał ich w imię wszechmo­
cnego B o g a, niestworzonego, żywego i wiecznego
to w języ k u hebrajskim , to greckim i łacińskim , tak
iż w krótkim czasie z jakie sto duchów więcój się

*) Pintakuł (pentacolo) je st to laseczka czarnoksięzka z pa­


p ieru, drzewa lub kruszcu, określona dziwacznemi znaczkami ma-
jącem i mieć jak iś wpływ na złe duchy.
194

ukazało niż za pierwszą, ra zą i napełniły całe K o-


losseurn. Romoli i G addi podsycali ogień i nie szczę­
dzili drogiego kadzidła, ja zaś pow tórzyłem znowu,
w skutek polecenia czarnoksiężnika, żądanie, żebym
się mógł połączyć z Angeliką. W tem ksiądz zw ró­
ciwszy się do m nie, zapytał: słyszysz, co mówią?
P o upływie miesiąca będziesz tam , gdzie ona się
znajduje. Potem prosił mnie, abym w ytrw ał w odwa­
d ze, ponieważ stanęło z tysiąc duchów więcej niż
żądał a te są bardzo złe; że zaś żądaniu memu
uczyniły zadość, trzeba się z niemi obejść jak naj­
grzeczniej i zwolna je znów rozpuścić. W tem po­
czął chłopczyna pod pintakułem siedzący wyrzekać
m ówiąc, że widzi przynajm niej tysiąc uzbrojonych
mężów, którzy mu grożą; potem znowu w ałał, że
się ukazali czterej okropni olbrzym i zbrojni, którzy
chcą widać na nas uderzyć. Czarownik drżący ze
strachu używ ał jaknajłagodniejszych, najsłodszych
wyrazów, żeby ich się tylko pozbyć. Romoli, trz ę ­
sąc się jak listek na wietrze nie przestaw ał kadzić;
ja również będąc w7ystraszony, przynajm niej nie
dałem tego poznać; owszem wszystkim dodawałem
odwagi słowam i; już ledwie żyw byłem z trwogi,
widząc czarownika w tak wielkim strachu. C hłop­
czyna schował głowę między kolana i mówił: tak
195

chcę um rzeć, kiedy jużeśm y zginęli. Pocieszałem


biednego chłopca m ówiąc: te stworzenia są wszy­
stkie daleko pod nam i; co widzisz zblizka, to tylko
dym i cienie; podnieś więc oczy bez bojaźni! C hłop-
czyna zaledwie podniósł głow ę, w ykrzyknął: eałe
Kolosseum się pali! Ogień już nas ogarnia! I za­
słoniwszy tw arz rękom a, g ad a ł, że już nie żyje
i nie chce nic więcej widzieć. N egrom anta polecał
się mojej odwadze i p ro sił, abym suto kadził as-
safetydą. W ołałem więc na W incentego, aby co
żywo sypał assafetydę. Spojrzaw szy w tej chwili
na A gnolina G ad d i, widziałem że tak był prze­
straszony, iż mu oczy na wierzch wyszły i w yglą­
dał jak trup. A gnolo! mówiłem, tu trwoga na nic
się nie przy d a; trzeba się uzbroić w odwagę i wspie­
rać wzajemnie! P usz no się i nasyp prędko zaffe-
tyki. Agnolo ruszywszy się, zakadził tak silnie
i z takim trzaskiem , że zaffetyka niczem się w yda­
wała. Chłopiec podniósł na tak huczne kadzidło
głow ę a widząc mnie śmiejącego się ochłonął nieco
ze strachu i powiedział: duchy śpiesznie się cofają.
Pozostaw aliśm y tam jeszcze, aż już zaczęto dzwo­
nić na ju trzn ią; chłopiec gadał, że tylko kilka m ar
pozostało i to zdaleka. N egrom anta dokończył swo­
ich cerem onii, złożył swój ubiór czarnoksięzki, za-
9*
196

b rał stós przyniesionych książek i wyszliśmy razem


z nim z k o ła, tuląc się wzajem jeden do drugiego,
szczególniej chłopiec, który wcisnąwszy się m iędzy
nas trzym ał negrom antę za westkę a mnie za płaszcz.
Dopókiśmy nie przyszli do naszego m ieszkania na
ulicy B anki, ciągle nam g ad ał, że dwaj z tych,
których w Kolosseum w idział, m aszerują przed na­
mi ogromnemi krokami to po dachach kamienic to
po ziemi. C zarnoksiężnik zaręczał, że na tyle razy
ile ju ż byw ał w zaklętem kole, ani razu jeszcze tak
nadzw yczajnych rzeczy nie og ląd ał, i prosił mnie,
abym mu dopom ógł w zaklęciu w edług pewnej księ­
g i, z czego bardzo się wzbogacimy, ponieważ djabli
m uszą nam pokazać skarby, których w ziemi p ełn o ;
m iłostki zaś są próżnością i błazeństw em , z któ­
rych nie ma nic. Odpowiedziałem na to , że chętnie-
bym mu dopom ógł, gdybym tylko um iał po łacinie;
on zaś zapew niał, że łacina jem u na nic się nie
p rz y d a, bo tęgich łacinników ma podostatkiem , ale
nikogo nie znalazł z tak dzielnym, jak mój, duchem ;
przeto życzy, abym z nim jego zamiar wykonał.
T ak rozm awiając przyszliśmy do domu, a następnej
nocy widzieliśmy wszyscy djabłów we śnie.
G dy mnie czarownik nazajutrz spotkał, nam awiał
3nowu, abym z nim wykonał owo przedsięwzięcie.
197

P ytałem go tedy, ile na to czasu potrzeba i dokąd


pójdziemy? O dpow iedział, że nim m iesiąc upłynie,
skończymy; a najstósowniejszem miejscem będą góry
Noryckie. M istrz bowiem jego robiąc takież zaklę­
cia w górach bliższej okolicy, około opactwa F a r-
fa *), wielkie tam znalazł przeszkody, których w gó­
rach Noryckich nie m a; przytem są chłopi w N or-
cyi ludzie pew ni, w takich rzeczach doświadczeni
i mogą n a m , w razie potrzeby, ważne wyświadczyć
usługi. I by łb y mnie praw ie nam ówił do tój wy­
praw y, tóm łatw iej, że do takich rzeczy bardzo b y ­
łem skłonny; lecz oświadczyłem m u, że pierwój
chciałbym skończyć medal dla papieża, o czem tylko
jem u powiedziałem , prosząc aby tajem nicy nie zdra­
dził. Pytałem go też często, czy w oznaczonym
czasie zobaczę moją sycyliankę? bo term in się zbli­
ża ł, a mnie się to dziwnem zdaw ało, że nawet o niój
nie słyszałem. C zarow nik zapew niał, że się z nią
spotkam ; bo owe duchy dotrzym ują słow a, skoro
w taki sposób przyrzeką. P rzytem upom inał mnie,
abym się w ystrzegał wszelkiej zwTady ztąd wyniknąć
mogącój i rad ził raczej znieść jak ą przykrość, cho­
ciażby to było przeciwnem mojemu usposobieniu,

*) F arfa, m iasteczko w S a b in ie, o 15 mil w łosk ich od R zy­


mu sław ne klasztorem i k ościołem P . Maryi.
198

bo wielkie niebezpieczeństwo mnie czeka; zatem le-


piejby było dla mnie, gdybym z nim poszedł robić
zaklęcia, to tymczasem niebezpieczeństwo minie a
tym sposobem zgotowałbym i sobie i jem u najw ię­
ksze szczęście. J a nie mniej od niego m ając ku
temu ochoty, odpow iedziałem , że jedynie to mnie
w strzym uje, iż właśnie przy b y ł do R zym u mistrz
Ja n z Bolonii*), doskonały rytownik medalów na
stali, jakie i ja ro b iłem , i niczego tak nie pragnę,
jak jego w sztuce tej przew yższyć, by światu oka­
zać, że nie mieczem ale talentem staram się poko­
nywać moich nieprzyjaciół. Na nic się jednakże
nie przydały wszystkie moje wym ówki, bo ksiądz
nie przestał nalegać, mówiąc: mój B envenuto, chódź
ze m ną! uciekaj przed wielkiem niebezpieczeństwem ,
które widzę już wiszące nad tobą! Mimo to nie
dałem się odwieść od skończenia medalu. M iesiąc
już dobiegał swego kresu a ja tak byłem zajęty
m oją robotą, że i o Angelice i o wszystkiem innem
zapomniałem.
Pew nego wieczora przeszedłem się o niezwyezaj-

*) J a n B ernardi, sław ny rytow nik kameów, kryształów i


stępli stalowych do w ybijania medali. R obił nadzwyczaj biegle
i p ręd k o ; płody jego rylca cenią znawcy dotąd bardzo wysoko.
U m arł w Faenzy 1555 . r.
nej godzinie z mego mieszkania do pracow ni, gdzie
wspólnik mój, F elix , wszystkiemi robotami rozpo­
rządzał. Tylko chwilę tam zabaw iłem , bo sobie
przypom niałem , że się muszę zobaczyć z Alexan-
drem del Bene. W ybrałem się więc niebawem do
niego, a przechodząc ulicę B anki, spotkałem do­
brego przyjaciela mego Benedetta. B ył on nota-
ryuszem , rodem z F lo rencyi, synem niewidomego
sanezyjczyka. Benedetto bawił długo w Neapolu,
potem osiadł w Rzymie i zajmował się sprawami
handlowemi kilku kupców ze Sieny. Mój wspólnik
kilkakrotnie się od niego upom inał zapłaty za parę
pierścieni; tego dnia znowu się byli spotkali a F e ­
lix żądał od niego pieniędzy w cokolwiek ostrzej­
szych niż zwykle w yrazach, i to w przytomności
kilku kupców, których sprawy Benedetto miał na
pieczy. C i, usłyszaw szy o co chodzi, powstali na
Benedetta i powiedzieli mu, że się postarają o inne­
go notaryusza, bo podobnych zatargów mieć nie
chcą. Benedetto tłóm aczył się jak m ógł, twierdząc,
że temu złotnikowi już zapłacił, i d o d ał, że nie je ­
go jest rzeczą poskram iać szaleństwa waryatów. K u ­
pcy zgorszyli się tak dalece jego słowam i, że mu
kazali iść sobie z Panem Bogiem. R ozstaw szy się
z swoimi klientami biegł rozzłoszczony prosto ku
200

mojej pracow ni, chcąc zapewne Felixow i jak ą nie­


przyjemność wyrządzić. W tej to chwili mnie w B an­
kach spotkał, który nie wiedząc o ńiczem , najgrze­
czniej go pozdrow iłem ; na co on grubijańskiem i
odpowiedział wyrazami. Przypom niaw szy sobie na­
tychm iast przestrogę czarownika, pow strzym ałem się
w pierwszej chwili od uczynku, do którego mnie
słowa jego zm uszały. Panie B enedetto! rzekłem ,
bracie! nie oburzajcie się na m nie, wszakże wam
nic złego nie uczyniłem! Nic też o zajściu waszóm
nie wiem. Jeżeli macie co z F elixem , to idźcie,
proszę was i z nim się rozpraw cie, on wie najle­
piej, co wam odpowiedzieć ; w yrządzacie mi wielką
niespraw iedliw ość, napadając w taki sposób niewie-
dzącego o niczem , tóm w iększą, że wiecie, iż ża­
dnej obrazy nie znoszę. Na to odparł B enedetto:
ty wiesz o wszystkióm! Ju ż ja sobie z tobą dam
rad ę; obadwa z Felixem jesteście urw ipołcie! Ju ż
się było dużo zgrom adziło ludzi, słuchających tej
kłótni, gdy zm uszony położyć koniec tym obelży-
wościom schyliłem się żywo do ziem i, schwyciłem
garść m iękkiego b ło ta, bo przed chwilą padało, i
w ym ierzyłem pocisk prosto w twarz B enedetta, lecz
on się uchylił i ugodziłem go w sam ą czaszkę.
W błocie znajdow ał się kamień ostrograniaty; mój
201

przeciwnik padł na ziemię jak m artwy a wszyscy


przytomni widząc silnie tryskającą krew, przeko­
nani byli że ju ż nie żyje. K iedy się kilku przygo­
towywało do odniesienia go z ulicy, nadszedł Pom -
peo, jubiler, o którym ju ż nieraz była mowa, a oba-
czywszy zranionego, zapytał, kto go ubił? O dpo­
wiedziano: B envenuto; lecz ten martwieć zmusił go
do tego. Skoro Pompeo przyszedł do papieża, bo
właśnie szedł do niego z jakim ś interesem , powie­
dział: Najświętszy Ojcze! Benvenuto zabił przed
chw ilą T obiasza, widziałem to własnemi oczyma!
Papież okropnie się rozgniew ał i kazał gubernato­
rowi tamże obecnem u, aby mnie pojm ał i na miej­
scu zabójstwa natychm iast dał powiesić, upom ina­
ją c , ażeby mnie koniecznie schwycił i nie ważył się
pokazywać p rzed jego obliczem , póki na mnie w y­
roku nie spełni.
J a tymczasem obaczywszy nieszczęsnego Bene-
detta w takim stanie, pomyślałem zaraz o własnóm
bezpieczeństw ie, ponieważ miałem na uwadze nie­
przyjaciół m oich, którzyby mi przy tej sposobności
bardzo niebezpiecznymi stać się mogli. Schroniłem
się do domu pana Ja n a G addi, aby ztam tąd co
prędzój um knąć z Panem Bogiem. P an J a n radził,
abym się tak nie kw apił, czasem bowiem złe nie
9 **
202

tak jest wielkie, jak się sądzi. K azał przywołać


pana H annibala Caro m ieszkającego u niego i po­
prosił, ażeby się o stanie rannego wywiedział. W tem
przybył pewien szlachcic rzym ski, dworzanin k a r­
dynała Medici*), w ziął mnie i pana Jan a na ubo­
cze i oznajm ił, iż przychodzi z ostrzeżeniem z pole­
cenia swego pana, który sam słyszał słowa papieża,
mówiąc że nie ma innego sposobu ocalenia m nie, jak
tylko ujść przed tym wybuchem papiezkiego gniewu
pierwszój chwili, bo na bezpieczeństwo w żadnym
z domów rzym skich liczyć nie mogę. Szlachcic ów
natychm iast się oddalił a pan J a n spojrzawszy na
mnie ze łzam i, zaw ołał: jakże mi żal, że ci dopo-
módz nie mam sposobu. O dpow iedziałem : z po­
mocą bożą sam sobie poradzę, tylko was proszę
0 konia. K azał mi natychm iast okulbaczyć skaro-
gniadego, tureckiego wierzchowca, najpiękniejszego
1 najlepszego w Rzymie. D osiadłem go z rusznicą
nabitą, którą miałem przed sobą na siodle w pogo-
*) K ardynał H ipolit M edici, o którym tu m owa, b ył synem
naturalnym Ju ljan a, brata L eon a X . D ziw ne bardzo prowadził
życie; najmniej lubił strój duchowny, dla tego często się prze­
bierał po świecku i przypasyw ał szpadę. Ż ycie je g o p ełn e jest
zajmujących wypadków. L ubił huczne biesiady, b o je , artystów
i t. p. rzeczy, sam zaw sze skory do m iecza; co go we W ęgrzech,
gdzie b ył legatem apostolskim r. 1532. naw et do w ięzienia wtrą­
ciło z rozkazu cesarza.
203

towiu na przypadek potrzeby bronienia się. P rz y ­


bywszy do Ponte Sisto spotkałem grom adę zbirów
konnych i pieszych; trzeba było z konieczności zro­
bić cnotę; śm iało, ale nieznacznie dałem koniowi
bodźca i z pomocą, B oga, który ich oczy zaćmił,
przeleciałem szczęśliwie i przybyłem wkrótce do
Palom bary *) do pana Savelli, zkąd odesłałem ko­
nia panu Jan o w i, nie uwiadomiwszy go o miejscu
mego pobytu. P an Savelli zatrzym ał mnie przez
dwa dni jaknajuprzejm iej i do rad ził, udać się na
niejaki czas do N eapolu, póki papież z gniewu nie
ochłonie. D a ł mi potem przewodnika i kazał w ypro­
wadzić na gościniec neapolitański, gdzie spotkałem
Solosm ea, mego przyjaciela, idącego do San G er-
mano dla wykończenia nagrobka Piotrowi de M e­
dici w klasztorze na M onte Casino. O pow iadał mi,
że jeszcze tego samego wieczora papież Klemens
posłał jednego z dworzan na zwiady, jak się Tobiasz
miówa. W ysłaniec zastał go przy robocie, nic mu
nie było, ani też o niczóm nie wiedział. Skoro to
papieżowi doniesiono, rzekł do P om pea: zły jesteś
człowiek, lecz zaręczam ci, że uszczypnąłeś węża,
który cię ukąsi i odda zą swoje! Potem mówił do
kardynała M edici, aby się o mnie wywiedział, po-
*) P alo m b ara, wioska w Sabinie w okolicy Tivoli.
204

nieważ by mnie w żaden sposób nie chciał postra­


dać. Jechaliśm y sobie potem śpiewając, ku M onte
Casini.
G dy Solosmeo obejrzał tam swoją robotę, p u ­
ściliśmy się razem ku Neapolowi. O pół może mili
przed miastem spotkaliśmy pewnego oberżystę, który
zapraszał do swój osteryi, zapew niając, że przez
długi czas mieszkał z Karolem G inori*) we F loren-
cyi; jeżeli więc u niego staniemy, da nam, jako flo-
reńczykom , jaknajw iększe wygody. Powtórzyliśm y
kilkakrotnie, że nic z nim nie chcemy mieć do czy­
nienia; lecz on nie zważając na to, jechał to przed
nami to za nami a pow tarzał swoje zaprosiny ciągle
temi samemi wyrazami. N areszcie naprzykrzyło mi
się jego natręctwo, więc, aby go się pozbyć, zapy­
tałem , czy mi może wskazać mieszkanie pewnej sy-
cylianki zwanej B eatrice, która ma córkę A ngelikę;
obie kortedżianld. G ospodarz m niem ając, że z niego
drw ię, zaw ołał: niech Bóg potępi wszystkie korte-
dżianki i każdego, kto im dobrze życzy! Potóm
dał swemu koniowi ostrogi i znikł. U cieszyłem się,
żeśmy się tego natręta w tak dobry sposób pozbyli;

*) K arol Leonard Ginori b ył gonfalonierem R zeczyp osp o­


litej Floreńskiej w r. 1 527., słyn ął jako m iłośn ik sztuk pięknych
i dobroczyńca artystów.
205

lecz zarazem żywo mnie ubodło wspomnienie na


gorącą m iłość, jak ą miałem do tej dziewczyny. P o d ­
czas gdy mojemu towarzyszowi z niejednem we­
stchnieniem opowiadałem moje miłosne przygody,
spostrzegłem owego gospodarza wracającego do nas
wdelkim pędem. D w a czy trzy dni tem u, zaw ołał,
jak do sąsiedniego mi domu kobieta z jakąś panną
się w prow adziła; m ają te same im iona, ale czy są
sycyliankam i, nie wiem. Pow iedziałem m u: imie
A ngelika tak wielki ma dla mnie u ro k , że teraz
z pewnością u ciebie stanę. Pojechaliśm y za nim
i stanęliśmy w jego osteryi. P rzebrałem się co ży­
w o, pobiegłem do sąsiedniej kamienicy i znalazłem
w samej rzeczy moją A ngelikę, która mnie z nad­
zwyczajną powdtała radością. Zabawiłem tam do
białego dnia i czułem się tak szczęśliwym jak ni­
gdy. Przyszło mi wrtedy na pam ięć, że tego dnia
m iesiąc się właśnie kończy i spełniło się, co mi owe
zaklęte w Kolosseum duchy przepowiedziały. Nie­
chaj każdy, kto się z niemi wdaje, weźmie sobie
na przestrogę niebezpieczeństwa, przez jakie p rze­
chodzić m usiałem , z pewnością za ich sprawą.
206

XIV.
O gląda antyki n ea p o lita ń sk ie . — Z n ajd u je d ob re p r z y ję c ie
u w ic e k r ó la . — R ozstaje s ię z A n gelik ą i p ow raca d o Rzym u
na w ezw a n ie k ard yn ała H ip olita M edici. — O fiaruje p a p ie­
żow i m ed al. — Robi inny z p o sta c ią M ojżesza.

L ubo jeszcze byłem młody, znano mnie przecież


już i w Neapolu, jako człowieka m ającego znaczenie
i przyjm owano jak najlepiej; szczególniej pan D o ­
minik F ontana, doskonały złotnik, porzucił na trzy
dni, które w Neapolu baw iłem , swoją pracownia,
nie odstępując mnie ani na chwilę a pokazując pię­
kne rzeczy starożytne po mieście i w okolicy i to­
w arzyszył m i, gdy składałem uszanowanie wice­
królowi, który mnie widzieć żąd ał* ). Jego Ks.
Mość przyjął mnie bardzo łaskaw ie; wtem wpadł
mu w oczy dyam ent, który właśnie miałem na palcu.
Chciał go obejrzeć i nabyć, jeżelibym go sprzedał.
O dpow iedziałem , zdjąw szy pierścień i jem u go od­
dając, że dyam ent i ja jesteśm y na jego usługi.
R zekł na to, że m iły mu jest dyam ent, lecz daleko
by mu było p rzyjem niej, gdybym ja chciał u niego
zostać pod w arunkam i, któreby mnie zupełnie za-
*) B y ł w ów czas w icekrólem n e a p o lita ń s k im P io tr A lv arez
di T o le d o , m ark iz Y illa fra n c a , w uj sław n eg o k się cia A lb y . R z ą ­
dził N eap o lem od r. 1532. przez dw adzieścia la t ta k m ą d rz e , iż
g c „ W ielkim Wicekrólemu nazw ano.
207

dowoliły. Nagadało się dużo tym podobnych grze­


czności, nareszcie zażąd ał, abym jednem słowem
pęw iedział cenę dyam entu. Podałem dwieście sku-
dów, a Jego Ks. Mość u zn a ł, że cena bardzo um iar­
kowana i m ówił, iż mu ten brylant tern droższy,
że ja go oprawiałem. W yznałem , że nie mojej jest
opraw y i nie dobrze oprawiony, a gdy ja go opra­
w ię, będzie daleko piękniejszy; i odgiąwszy zaraz
paznokciem obrzeże, wyjąłem brylant z; jego osady,
oczyściłem i oddałem wicekrólowi, który podziwia­
ją c go, bardzo był zadowolony i dał mi assygnacyą,
na którą mi wypłacono dwieście skudów.
Powróciwszy do mego m ieszkania, zastałem list
od kardynała M edici, który mnie w zyw ał, abym
niezwłocznie w racał do R zym u i w prost do pałacu
Jeg o Em inencyi zajechał. G dy list ten przeczyta­
łem Angelice, prosiła mnie z serdecznemi łzami,
abym albo w Neapolu został, albo ją zabrał ze sobą.
O dpow iedziałem , że jeżeli pojedzie ze m ną, to jej
dam do schowania te dwieście skudów, które do­
stałem od wicekróla. M atka widząc że na praw dę
o to się układam y, zażądała abym jej zostawił z pię­
tnaście skudów, to później przybędzie wraz z A n ­
geliką do Rzym u. Odpowiedziałem starej gamratce,
że jej dam i trzydzieści, jeżeli pozwoli jechać ze
208

mną. córce. P rzystała na ten w arunek, a A ngelika


p rosiła, abym jej kupił czarnego aksamitu na suknię,
który w Neapolu bardzo jest piękny. Zgodziłem
się na to i posłałem zaraz po aksamit. S tara m y­
śląc że mnie już można do szczętu wycisnąć, żądała
dla siebie sukni z cienkiego sukna i różnych rz e ­
czy dla swoich synów i więcej pieniędzy, niż ofia­
rowałem. Żaliłem się na to grzecznie i mówiłem:
kochana B eatrico! czyliż nie dosyć ci na tern, co
ofiarowałem? O na odpow iedziała: nie! Na to j a :
lecz mnie dosyć! i pożegnawszy A ngelikę rozsta­
liśmy się, ona płacząc a ja śmiejąc się; i powróci­
łem sam do Rzym u.
W yjechałem z Neapolu milczkietn, nocą, z pie­
niędzmi w kieszeni, aby na mnie się nie zasadzono
i nie okradziono, jak to bywa zwyczajem neapoli-
tańskim , a jednak musiałem się mężnie bronić kilku
zbójcom, którzy mnie opadli pod Selciatą*). W kilka
dni potem , zabawiwszy u Solosm ea, zostawiłem go
przy robocie na Monte Casino a sam pojechałem
dalej. Zesiadłszy przed osteryą w Anagni**), aby
tam zjeść obiad, strzelałem niedaleko od domu do

*) P onte S elice o 12 m il od N eapolu.


**) Anagni m iasteczko w Kam panii rzymskiej o 30 m il w ło ­
skich od Kzymu.
209

ptaków i zabiłem p a rę , lecz kawałkiem żelaza od


zamka rusznicy skaleczyłem się w praw ą rękę, a lubo
nie szkodliwie, wyglądało to niebezpiecznie, bo z rany
dużo płynęło krwi. Zaprowadziłem konia do stajni
i wszedłem do altany, gdzie zastałem dużo neapo-
litańskiej szlachty właśnie siadającej do stołu i m łodą
jakąś panienkę nadzwyczajnie piękną. Ledw ie się
tam ukazałem , aliści wszedł za mną mój służący,
dzielny m łodzieniec z wielkim oszczepem w ręku,
tak że na widok nas obudw u, naszej broni i krwi
poczciwi szlachcice tak się przelękli, tem bardziój,
że miejsce ow to znane było jako gniazdo łotrów,
że się od stołu zerwali i ogromnie przerażeni Boga
0 pomoc wzywać poczęli. Rzekłem do nich z uśmie­
chem ; że B óg już im zesłał pomoc, bo ja jestem
człowiekiem , który ich przeciw każdem u, ktoby ich
śm iał napaść, obroni, i proszę tylko o m ałą pomoc
w obwiązaniu skaleczonej ręki. P iękna panienka
dobyła chusteczkę bogato złotem haftowaną, a gdy
nie chciałem pozwolić nią ręki sobie obwinąć, prze­
darła ją natychm iast i obwiązała mi rękę sama b a r­
dzo zręcznie i wdzięcznie. Uspokoili się potóm
1 jedliśm y wszyscy razem wesoło. P o obiedzie wsie­
dliśmy na koń i ruszyliśm y w towarzystwie w dal­
szą drogę. Szlachcice jeszcze niezupełnie ochłonęli
210

ze strachu, pozwolili więc w mądrości swrnjej, aby


mnie owa panna zabaw iała, sami zaś ciągle zosta­
wali za nami. W tedy kazałem mojemu słudze, ażeby
także ich się trzym ał i jechałem sobie na pięknym
koniku obok panienki, rozmawiając o rzeczach, któ­
rych żaden aptekarz nie sprzedaje; i tak czas naj­
przyjemniej spędziw szy przybyłem do Rzym u.
Zajechałem wprost przed pałac M edyceuszów ;
złożyłem uszanowanie kardynałow i i podziękowałem
za jego troskliwość; potem p rosiłem , aby mnie uchro­
nił więzienia a jeźli można i kary pieniężnej. P an
ten przyjął mnie jaknajłepiej i kazał mi być zupeł­
nie spokojnym ; potem zw rócił się do jednego ze
swoich słu g , szlacheckiego ro d u , nazwiskiem P ecci
i polecił w swojem imieniu powiedzieć kapitanowi
policyi, żeby się nieważył mnie dotknąć; wreszcie
zapytał, jak się miewa ów w głowę kamieniem ugo­
dzony? Pecci odpow iedział, że źle i będzie mu go­
rzej, bo zaprzysiągł, że mnie na złość um rze, skoro
do R zym u powrócę. Na to rzekł kardynał z gło­
śnym śm iechem : nie mógłże nam już w inny spo­
sób okazać, że ze Sieny pochodzi? a zwróciwszy
się do mnie dodał: przez wzgląd na mnie i na sie­
bie bądź cierpliwym i nie pokazuj się ze cztery lub
pięć dni w B ankach; potem idź dokąd ci się po-
211

doba a głupcy niech sobie, jeźli chcą, umierają,. P o ­


szedłem później do dom u, aby skończyć medal z po­
piersiem papieża Klem ensa i postacią w yobraża­
ją c ą pokój. B y ła to kobietka w cieniuchnej, bardzo
opiętej sukience, z pochodnią w ręku, którą zapala stós
przyborów wojennych, powuązanych w pęki jako zna­
ki zw ycięztw a, i widać było część św iątyni, w której
siedziała jęd za skrępowrana łańcucham i a nad św ią­
tynią błyszczał n ap is: clauduntur belli portae. Nim
m edal skończyłem , raniony wyzdrow iał. Papież
ciągle się o mnie dopytyw ał, a że ja wystrzegałem
się odwiedzać nawet kardynała M edici, bo ile razy
do niego przyszedłem , zawsze mi dał jak ą znaczną
robotę, co mnie od mego m edalu odryw ało, — przeto
zajął się mną pan P io tr Carnesecchi *), wielki u lu ­
bieniec papieża, dając mi w zręczny sposób do zro­
zum ienia, że papież bardzo sobie życzy moich usług.
*). P iotr Carnesecchi lubiony p ow szechnie dla m iłych o b y ­
czajów a w ysoko ceniony dla nauk i charakteru, b y ł sekretarzem
K lem ensa V I I. i utrzym yw ał korespondencye poufne z najzna­
kom itszym i w ów czas u czon ym i, ja k M ureto, B o n fa d io , F lam inio
i in n i, lecz zaprzyjaz'niwszy się z V aldesem w N eapolu i M elan-
chtonem we F rancyi odstąpił nauki k ościoła rzym sk iego, o co
oskarżony w R zym ie r. 1546. został ten raz niew innym uzna­
n y; lecz pow tórnie przez inkw izycyą zaoczn ie w skazany na ścię­
cie i spalenie. K siąże Cosim o (K osm us) w yd ał go papieżowi
Piusow i V . i został w R zym ie jako heretyk 3. paźdź. 1567. r.
ścięty i spalony.
212

Odpowiedziałem na to: za parę dni Jego Świąto­


bliwość przekonam , że o tóm nie zapom inam , ani
mu służyć nie przestaję.
W parę dni później skończyłem medal i wybi­
łem go w złocie, srebrze i miedzi i pokazałem pa­
nu Piotrow i, który mnie zaraz do papieża zapro­
wadził. B yło to po obiedzie, pięknego dnia kwie­
tniowego; papież był w B elw ederze, gdy mu zło­
żyłem monety i stępie. Zaledwie je obejrzał, do­
strzegł zaraz wielkiej siły sztuki, a pokazując je
panu Piotrow i rzek ł: starożytni nie mieli tak do­
skonałych medali. Podczas gdy papież i inni przy­
tomni oglądali to modele to stępie, począłem z naj­
większą skromnością mówić w te słowra: gdyby los,
który mnie nieszczęściem pozbawił łaski W . Świą-
tobliw eści, nie był także przeszkodził zaraz skutkom
tej niełaski, byłbyś W . Świątobliwość bez własnój
i mojej winy utracił wiernego i przyw iązanego słu ­
gę. Zły i kłam liw y język największego nieprzyja­
ciela mego w taki W . Świątobliwość wyprawił gniew,
iż natychm iast rozkazałeś gubernatorow i pojmać mnie
i powiesić; gdyby się to było stało, byłbyś W . Św ią­
tobliwość z pewmością uczuł cokolwiek żalu. D la
tego też niepowinni dobrzy i cnotliwi ojce i pano­
wie na sw7oje syny i sługi tak pośpiesznie spuszczać
213

ciężkiej rę k i, ponieważ żal potem na nic się nie


przyda. Bóg tą razą w strzym ał niepomyślny obrot
gwiazd i zachował mnie dla W . Świątobliwości; u-
praszam tylko abyś w przyszłości nie raczył nigdy
tak skoro wywierać na mnie swego gniewu.
P apież przez cały czas oglądał medale i słuchał
mnie z najw iększą uw agą; że zaś kilkunastu wiel­
kich panów było obecnych, zaw stydził się cokol­
wiek i aby się z tej matni w ydobyć, powiedział,
że sobie wydania takiego rozkazu nie przypomina.
Chcąc go wybawić z tego zakłopotania, począłem
o czem innem a Jeg o Świątobliwość mówił o m e­
dalach i pytał jakim sposobem tak doskonale je wy­
biłem , zwłaszcza że są tak wielkie, jakich nie wi­
dział pom iędzy starożytnemi. Rozmawialiśmy o tern
czas niejaki, lecz papież obawiając się zapewne,
żebym mu jakiej jeszcze gorszój nie powiedział ora-
cyi, zagadyw ał, że medale te są bardzo piękne i
bardzo się jem u podobają, tylko życzyłby sobie in­
nej strony odwrotnej, jeźli się da dorobić. G dy po­
w iedziałem , że bardzo łatwo, żądał, abym przedsta­
wił M ojżesza, dobywającego uderzeniem laski źródło
ze skały, z napisem okolnym: ut bibat populus*).

*) D la w ytłom aczenia naszym czytelnikom dla czego papież


K lem ens żądał m edalu z M ojżeszem dobywającym źródło wody
214

Potem dodał: idź B envenuto; skoro skończysz, po­


myślimy o tobie. G dy odszedłem , zaręczył w obec
wszystkich przytom nych, że mnie tak dostatnio upo­
saży, iż będę m ógł żyć w ygodnie, nie potrzebując
ju ż dla innych pracować. Zająłem się zaraz pilnie
wykonaniem strony odwrotnej z Mojżeszem.

XV.
K lem en s VII. u m iera. — A u tor zab ija z ło tn ik a P o m p e o . —
K ard yn ałow ie C orn aro i M edici biorą g o w o b ro n ę. — P a­
w e ł III żąda j e g o u słu g i r o z g r z e s z a z p o p e łn io n e g o z a b ó j ­
stw a . — Robi sk u d y z n a p isem : „V as e le c t io n is “. — P io tr
Ludw ik F a rn ese p r z e śla d u je C e llin ie g o . — U w alnia s ię od
sk ry to b ó jcy n a sła n e g o p r z e z P iotra Ludw ika. — W id ząc się
b ard zo z a g r o ż o n y m , u ciek a d o F lo r en cy i.

Tym czasem papież zachorzał a ponieważ lekarze


stan ten uznali niebezpiecznym , pow iększyła się
trw oga przeciwnika mego Pom peo przedem ną tak
ze skały, podajemy następujące szczegóły. — Papież Klemens VII.
będąc raz w Orvieto, miasteczku zbudowanem na wysokiej, nagiej
skale, dostrzegł że ma obfitość wody, ale ta u stóp skały try­
skała niepożytecznie, bo była niedostępna dla stromych ścian
skalnych. Kazał tedy architektowi Antoniemu z San Galio wy­
kuć w skale ogromną studnią na 265 stóp głęboką a 25 średnicy
mającą i po obu stronach olbrzymie wschody o 248 stopniach
tak szerokich i wygodnych, że bydło i konie po jednych scho­
dzą z miasteczka do napoju a po drugich znów do góry wstę­
pują, dla tego wschody te przedzielone i bramami opatrzone.
To więc wielkie dzieło swoje pragnął papież rozsławić i meda­
lem, słusznie się niem szczycąc.
215

bardzo, że polecił kilku neapolitańskira żołnierzom,


aby na mnie godzili. W iele zażyłem tru d u , aby
ocalić biedne moje życie. Skończyw szy robotę, za­
niosłem ją, natychm iast do papieża, którego zasta­
łem w łóżku, bardzo cierpiącego. Mimo to p rzy ­
j ą ł mnie bardzo uprzejm ie i chciał obejrzeć monety
i stępie. K azał sobie przynieść świecę i okulary,
lecz nie mógł niczego rozpoznać; potem m acał tylko
palcam i, w estchnął ciężko i rzekł do najbliżej sto­
jących: żal mi B envenuta, lecz skoro wrócę do zdro­
w ia, zostanie opatrzony. W e trzy dni u m arł, po-
darem nie się więc pracą moją mozoliłem; lecz temi
m edalami tyle zyskałem uznania, iż mogłem mieć
nadzieję, że każdy papież używać mnie będzie do
takich robót i może lepiej wynagradzać. T ą my­
ślą uspokajałem sam siebie i zacierałem w p a­
mięci wszystką niesprawiedliwość, którą mi Pom -
peo wyrządził. Poszedłem potem uzbrojony do ko­
ścioła św. P io tra, zm arłem u papieżowi ucałować
nogi, co się bez łez nie odbyło, i wróciłem na ulicę
B anki, przypatrując się ztam tąd wielkiemu zamię-
szaniu, jakie przy takich okolicznościach powstawać
zwykło.
Siedziałem sobie z kilku przyjaciółmi moimi, gdy
wtem nadszedł Pompeo w towarzystwie dziesięciu
216

dobrze uzbrojonych ludzi, i stanął naprzeciwko mnie,


jakby zaczepki szukając. Przyjaciele m oi, chłopaki
tęgie a skore do czynu, skinęli na m nie, abym się
wziął do broni, lecz ja mając na uw adze, że skoro
dobędę szpady, wielka może wyniknąć szkoda i dla
tych, którzy całkiem są niewinni; postanowiłem ra ­
czej własne życie wystawić na niebezpieczeństwo.
Pom peo stał ze dwa A ve M aria, uśmiechał się do
mnie szydersko, a gdy odchodził, śmiali się i jego
tow arzysze, potrząsali głowami i wyzywali nas wielu
innemi jeszcze, obelżywemi znakami. Moi tow arzy­
sze chcieli koniecznie z nimi się rozpraw ić, lecz ja
powstałem na nich, niby rozgniew any, mówiąc że
sam się rozprawiam w moich zatargach, dlatego po­
mocy żadnych zuchów nie potrzebuję; niechaj więc
każdy tylko swojej spraw y pilnuje. O bruszyli się
na to przyjaciele moi i poszli sobie, pom rukując.
B ył pomiędzy nimi bardzo miły mój przyjaciel,
Albertaccio del B ene, wyborny i odważny m łodzie­
niec, tak mi życzliwy, jak sobie samemu. Ten wie­
dział, że nie z tchórzostw a okazałem się tak cier­
pliwym , lecz owszem z przedsiębiorczej śmiałości,
którą znał dobrze; dla tego prosił mnie, odchodząc,
abym mu we w szystkióm , co uczynić zamyślam,
udział wziąść pozwolił. Odpowiedziałem m u: A l-
217

bertynku ze wszystkich mi najm ilszy! przyjdzie


może czas, w którym będę potrzebow ał twej po­
mocy, lecz w tym razie nie kłopoc się o mnie i idź
jeźli mnie kochasz, bo nie mam czasu. Słow a te
wypowiedziałem z żywością. Tymczasem szli moi
nieprzyjaciele ku okolicy Chiavica gdzie się ulice
krzyżują w rożne strony, a w jednej z nich wiodą­
cej w prost na Campo di Fiore stał dom mojego
w roga P om pea, który w stąpił po drodze do pewnój
apteki p rzy rogu Kiawiki i podobno się głośno cheł­
pił ze swego względem mnie postępku. Było to
widać nieszczęsnem przeznaczeniem jeg o , że kiedy
narożnik m ijałem , on właśnie wyszedł z apteki.
Jego towarzysze ju ż go byli wzięli we środek, w pad­
łem więc pom iędzy nich, dobyłem m ałego, ostrego
puginału i uchwyciłem go za piersi z taką szybkością
i przytomnością u m y słu , że mu żaden z pomocą
nie zd ą ży ł; uderzyłem go w tw arz, którą z prze­
strachu odw rocił, ugodziłem go więc poniżej ucha
tylko dwa razy, tak iż za drugiero pchnięciem padł
na moje ręce nieżywy. Nie było to naturalnie moim
zam iarem , bo chciałem go tylko dobrze naznaczyć;
lecz jakto mówią: ran odm ierzać nie można. W zią­
łem puginał w lewą rękę a praw ą dobyłem szpady,
aby życia mego bronić, lecz wszyscy jego towa-
Tom I. in
218

rzysze zajęci byli trupem , żaden się ku mnie nie


zw rócił, żaden nie okazał ochoty ze mną, się roz­
pierać; tak więc swobodnie się cofałem przez ulicę
Ju lia i rozm yślałem , dokąd uciekać. Ledw ie trz y ­
sta uszedłem kroków', dogonił mnie Pilotto złotnik,
wielki mój przyjaciel i rz ek ł: kochany bracie! kie-
dyć nieszczęście już się stało, pozw7ól nam pomyśleć
o twojem ocaleniu! Pow iedziałem m u: chodźmy
do A lberta del Bene*), którem u mówiłem przed
chw ilą, że przyjdzie czas, kiedy jego pomoc będzie
mi potrzebna. Przyszliśm y do niego, przyjął mnie
z nadzw yczajną uprzejm ością a w7krótce zeszła się
najznakom itsza m łodzież m ieszkająca w Bankach
wyjąwTszy m edyolańską, i wszyscy ofiarowrali swoje
życie ku mojój obronie; pan L udw ik Rueellai p rz y ­
słał do mnie z usilną pro śb ą, abym we wszelaki
sposób użył jego pomocy. T ak samo uczyniło kilku
jem u podobnych mężów7, bo wszyscy błogosławili
mej ręce, będąc przekonani, że mi ów7 człowiek wiel­
kie w yrządzał krzyw7dy i nieraz się dziwńli cierpli­
wości, z jak ą je znosiłem.
Dowiedział się także zaraz o tóm zajściu kar-

*) A lbert lub A lbertaccio del Bene był znakom itym znawcą


i sędzią dzieł artystycznych i pisał bardzo pięBnie.
219

dynał C ornaro*) i przysłał mi z w łasnego natchnie­


nia trzydziestu żołnierzy z halabardam i, pikami i
rusznicam i, aby mnie bezpiecznie przeprow adzili do
jego mieszkania. P rzyjąłem tę ofiarę i poszedłem
z nim i, a m łodzieży towarzyszyło mi jeszcze raz
tyle. Skoro się rzecz ta doniosła do pana Trajano,
który był krewnym zabitego a pierw szym dw orza­
ninem papieża, w ysłał do kardynała Medici pew ne­
go szlachcica z M edyolanu, aby opowiedział wielką
moją zbrodnią i jego Em inencyą uprosił o ukara­
nie mnie, ja k zasłużyłem . K ardynał odpowiedział
zaraz: byłby Benvenuto popełnił większą, gdyby
tej małej nie był wykonał; podziękujcie panu T ra ­
jano, że mnie o tóm , czego nie wiedziałem , uwia­
domił. Potem zwrócił się do biskupa forlańskiego
i rz e k ł: wywiedzcie się o moim Benvenucie i przy­
prowadźcie mi go tutaj! będę go bronił i zasłaniał,
a kto cokolwiekbądź przeciw niemu przedsięweźmie,
będzie miał ze mną sprawę. Szlachcic medyolański
poszedł zaw stydzony a biskup udał się do kard y ­
nała C ornaro i pow iedział, że kardynał Medici przy-
*) F ranciszek Cornaro, brat M arka także k ard yn ała, b ył
w m łodości żołnierzem i zw iedzał P a le sty n ę, N iem cy, B elgią,
H iszpanią jako p o seł R zeczypospolitej W eneckiej a dopiero w 50
roku życia, nie będąc jeszcze księdzem , został przez K lem ensa V II.
wezw any do Rzymu i zam ianowany k ardynałem , um 1543. r.
10 *
220
\

syła za Benvenutem , chcąc go wziąść w swoją opie­


kę. K ardynał C ornaro dum ny a rubaszny ja k nie­
dźw iedź, odpowiedział z gniewem, że mnie zdoła
również dobrze obronić, ja k kardynał Medici. Na
to prosił biskup, żeby się ze m ną m ógł zobaczyć,
bo ma do powiedzenia mi inne rzeczy od k ard y ­
nała; lecz C ornaro mu zaręczył, że dzisiaj z tego
nic nie będzie. K ard y n ał M edici strasznie się o to
rozgniew ał, następnej więc nocy poszedłem do niego
ukradkiem w dobrem towarzystwie i prosiłem , aby
mnie łaskaw ie w domu kardynała C ornaro pozosta­
wić raczy ł, ponieważ ten tak żywo mną się zajął;
tym sposobem pozwoli mi Jeg o Em inencya pozyskać
nowego przyjaciela w mojej biedzie; jeśli zaś inaczej
rozkaże, zastosuję się do jego woli. Odpowiedział
m i: czyń, co ci się podoba! W róciłem więc do
pałacu Cornaro.
W kilka dni potem obrano papieżem kardynała
F arnese*), który skoro się z najważniejszemi spra­
wami ułatw ił, kazał mnie odszukać, chcąc mi pole­
cić zrobienie stępli do nowej monety. N a to po­
wiedział jeden z dw orzan, nazwiskiem L atino J u -

*) A lexander Farnese o którym ju ż była mowa na str. 10.


i następnych.
221

venale*) że uciekłem z powodu m orderstw a, które


popełniłem na m edyolańczyku Pom peo i przedsta­
wił wszystkie powody, które mnie do tego skłoniły,
bardzo korzystnie. O śmierci Pom pea nie wiedzia­
łem , rzekł papież, ale powody B envenuta znałem
dobrze, dla tego wygotujcie mu natychm iast list że­
lazny, któryby go zupełnie bezpiecznym uczynił.
B ył przytem obecny pewien m edyolańczyk, imie­
niem Ambroży**), przyjaciel P om pea; ten rzekł do
papieża: nie dobrze to w pierw szych dniach rządów
takie zbrodnie ułaskaw iać. N a to zw rócił się papież
z gwałtownością ku niemu i pow iedział: nie ro zu ­
miecie tego! trzeba wam wiedzieć, że ludzie jak
Benvenuto, jedyni w swej sztuce, nie potrzebują do
praw się stosować, zw łaszcza jeźli takie jak on m ają
powody. T ak więc wystawiono mi list żelazny i
zacząłem zaraz dla nowego papieża pracowTać. P an
Latino Juvenale oznajmił mi życzenie papiezkie,
ażebym zrobił stępie do bicia nowych pieniędzy.

*) L atino Juvenale de’M anetti b y ł znakom itym p o etą , bie­


głym znawcą starożytności i sztuk pięknych. B em bo, Castiglioni
i Sadoleto oddają mu w sw ych pism ach w ielkie p ochw ały.
**) Am broży R eca lca ti, protonotaryusz apostolski i sekre­
tarz P a w ła I I I ., b ył p osłem p a p iezk im , który sk ło n ił K arola Y .
do pokoju z F ran cyą, zawartego w N icei 1538. r. P óźniej za
jak ieś pism a uwięziony dostał p om ięszan ia zm ysłów .
222

P oruszyli się na to wszyscy nieprzyjaciele m oi, i


usiłowali temu przeszkodzić, lecz papież nie dał
się zachwiać w swojem postanowieniu. Zrobiłem
najprzód stępie do skudów, z popiersiem ś. P aw ła
i napisem w otoku: Vas electionis*). M oneta owa
podobała się więcej niż próby zrobione przez moich
współzawodników, tak że papież nie chciał o nich
ani słuchać, żądając jedynie mojej roboty. W z ią ­
łem się więc raźnie do rzeczy i pan L atino Ju v e -
nale przedstaw ił mnie papieżowi. P ragnąłem od­
zyskać znowu m incarstwo, lecz papież dał w siebie
wmówić, że pierwej m uszę dostąpić rozgrzeszenia
za zabójstwo, a to wyrzeczone być może we święto
M aryanek, w sierpniu, przez Kaporionów**), którym
co roku oddawano na to święto dw unastu zbrodnia­
rz y ; tym czasem miano mi inny list żelazny wygo­
tow ać, abym aż do onego czasu mógł być zabez­
pieczonym.
Nieprzyjaciele moi w idząc, że mnie w żaden
sposób urzędu przy m ennicy nie pozbaw ią, udali
się do innego wybiegu. Pom peo pozostaw ił trzy
*) Była to alluzya do wyboru papieża Pawła I I I ., który
wypadł jednogłośnie.
**) Caporioni czyli C api-R ioni, właściwie starszyzna miej­
ska (senat), która w Rzymie używała różnych przywilejów a mię­
dzy temi uwalniania co roku 12 wskazanych na ciężkie kary.
223

tysiące dukatów posagu jednój córce swojej niepra­


wego łoża, którą dla tych dukatów ożeniono z pew­
nym ulubieńcem pana P iotra L udw ika*) syna no­
wego papieża. Ulubieniec ten był nizkiego rodu
a wspomnionego pana wychowańcem , dla tego nie
dostał tych pieniędzy, ale P io tr L udw ik je miał
w swem ręku i trzy m ał; na tern więc budując pod-
mawiała żona swego m ęża, aby wyrobił u pana
uwięzienie mnie. P an przyrzekł to uczynić, skoro
tylko nieco ostygną papiezkie dla mnie uczucia. T ak
upłynęły dwa m iesiące, gdy sługa zażądał posagu
swej żony; lecz pan nie chcąc o tem ani słuchać,
pow tarzał o tóm częściej a szczególniej jego żonie,
że się z pewnością zemści za śmierć jej ojca. W ie­
działem wprawdzie o tem cokolwiek, lecz nieuchy-
białem w uszanowaniu dla tego pana i on też naj­
większe mi robił grzeczności; skrycie zaś przem yśli-
wał o sposobie zgubienia m nie, chcąc albo zgładzić
albo przez dowódzcę zbirów wtrącić do więzienia.
Pglecił tedy jedpem u ze swoich żołnierzy, jakiem uś
korsykańskiem u d jab łu , aby ze mną skończył jak -
*) P iotr L udw ik F a rn ese, syn naturalny P aw ła I I I., został
później gonfalonierem k o śc io ła , księciem Nepi i C astro, m arki­
zem N ow ary, w reszcie księciem Parm y i P iacency. N iew dzięczny
za to w szystko ojcu, został przez w łasnych dworzan zabity roku
1547. jako gw ałtow nik i rozpustnik.
224

najprędzej, a inni nieprzyjaciele m oi, szczególniej


pan T rajano obiecali za to korsykaninow i sto sku-
dów nagrody, i p rzyrzekł, że tak łatw o to zrobi,
jakby surowe jajko połknął. G dy się o tym spisku
dowiedziałem, strzegłem się i wychodziłem zwykle
w dobrem tow arzystw ie, doskonale uzbrojony, na co
wówczas miałem pozwolenie. Chciwy korsykanin
myśląc tylko o zgarnieniu tych pieniędzy, sądził, że
sam rzecz załatwi. Pew nego dnia wezwano mnie
w imieniu pana L u d w ik a, i poszedłem zaraz, ponie­
waż wspomniano, że mi chce dać do roboty jakieś
wielkie śrebrne naczynia. U zbrojony jak zwykle,
szedłem prędko ulicą J u lja , na której o tym czasie
nikogo spotkać się nie spodziewałem. G dy doszedłszy
jej końca, zmierzałem ku pałacowu F a rn e se , trz y ­
m ając się w edług zw yczaju środka ulicy, spostrze­
głem w narożniku siedzącego korsykanina, który
żwawo pow stał, i ku mnie zm ierzał, tak że mi nie
pozostawało nic innego, tylko myśleć o obronie. Zwol­
niwszy kroku zeszedłem w bok, pod m ur, aby kor­
sykanina ominąć. On także pod m ur przyszedł i na­
stępował już zblizka na m nie; widziałem z całego
brania się jeg o , że mi chce wyrządzić coś nieprzy­
jem nego, i że m yślał, widząc mnie sam otnym , iż
mu się to uda; więc przem ów iłem : waleczny żoł-

/
225

nierzu , gdyby to była noc, moglibyście powiedzieć,


iżeście mnie wzięli za kogo innego, ale ponieważ
to dzień, wiecie kto jestem ! Jestem ten, który z wa­
mi nie miał żadnej jeszcze sprawy, który wam żad­
nej nigdy nie w yrządził przykrości, lecz gotów jestem
uczynić co chcecie. Na to stanął mi w oczy w śmia­
łej postawie i rzek ł, iż nie rozum ie, co mówię. O d ­
powiedziałem m u: wiem dobrze, czego chcecie i co
mówicie, lecz zamiar któregoście się podjęli, trudni ej-
szy jest do spełnienia i niebezpieczniejszy niż my­
ślicie; m ógłby wam się więc nie udać. Zastanówcie
si§ tylko, że macie sprawę z człowiekiem, któryby
się i całej sotni bronił i że wasze przedsięwzięcie
nie godne jest tak prawego, jak wy, żołnierza. T ym ­
czasem miałem się na baczności i obadwaśmy się
na twarzy zmienili. J u ż wielu się zeszło ludzi, któ­
rzy zm iarkow ali, że słowa nasze były żelazne; a po­
nieważ przeciwnik mój w idział, że na sam jego wi­
dok nie tracę ducha, rz ek ł: zobaczymy się in n ąrazą!
Ną, to powiedziałem : dzielnych ludzi zawsze rad wi­
duję, i z tern odszedłem , do pana L udw ika, który
po mnie nie przysłał. G dy powróciłem do mojej
pracow ni, kazał mi korsykanin przez wspólnego
nam przyjaciela powiedzieć, że już go się nie po­
trzebuję w ystrzegać, bo on mi jak brat życzliwy,
10 * *
226

lecz ostrzega, żebym się przed innymi miał na ostro­


żności, ponieważ znamienici mężowie śmierć mi za­
przysięgli. K azałem mu podziękować i strzegłem
się jak tylko mogłem. W kilka dni potem doniósł
mi pewien przyjaciel, że pan L udw ik w ydał rozkaz,
aby mnie tego jeszcze wieczora uwięziono. D ow ie­
działem się o tem o dwudziestej godzinie, przeto
rozm ów iłem się z kilku przyjaciółm i, którzy mi do­
radzili ucieczkę, a ponieważ mnie o pierw szej w no­
cy miano pojmać, wybrałem się o dwudziestej trze-
ciój i ruszyłem końmi pocztowemi do Florencyi.
P a n L u d w ik , widząc że korsykanin stracił odwagę
do wykonania teg o , co przyrzekł, w ydał ów samo­
wolny rozkaz pojmania mnie, byle tylko uspokoić
córkę P om pea, która się swego posagu dopominała,
a ponieważ się obadwa sposoby pomsty nie udały,
wymyślił inny, o którym powiemy w należytym
czasie.
U daje się do W en ecy i z rzeźb ia rzem T r ib o lo . — Z atargi
z flo r eń czy k a m i, w ygn ań cam i w F erra rze. — O d w ied za w W e­
n ecyi rzeź b ia rz a S a n so v in o . — P o w raca do F lo r e n c y i. —
Z em sta C ellin ie g o . — T rw o g a T rib o la . — Robi dla A lexan d ra
M edici m o n ety i in n e r z e c z y . — Z atargi z O ktaw ianem M e­
d ici. — Na w e z w a n ie p a p iezk ie p ow raca do R zym u , c o się
w ie lc e n iep o d o b a k sięc iu A le x a n d r o w i, k tóry z a m ó w ił u B en-
ven u ta m edal z o b ra zk iem w yn alazk u L oren zin a d e M edici.

P rzybyw szy do F lorencyi (1535. r.), złożyłem


uszanowanie księciu A lexandrow i, który mnie bar­
dzo uprzejm ie p rzy jął i żąd ał, abym u niego został.
B ył we F lorencyi rzeźbiarz, nazwiskiem Tribolo*),
mój kum otr, którem u syna trzym ałem był do chrztu;
ten mi pow iedział, że go m istrz Jakób Sansovino**),

*) M ikołaj Raffael de’Pericoli, floreńczyk, przezwany dla


bardzo wesołego usposobienia swego żartobliwie: Tribolo (ża­
łobnik — sm utny człowiek), był najznakom itszym uczniem sła­
wnego Sansovina i w ykonał kilka tak pięknych posągów, że je
stawiono na równi z utworami M ichała Anioła Buonarotti. Ur.
1500 . r. um. 1565 . Pom iędzy innemi zrobił pierwszą w tym ro ­
dzaju kartę topograficzną Florencyi i okolic, przedstawiającą ten
krajobraz w wypukłej rzezbie. Tego rodzaju karty topograficzne
i globusy wydoskonalili dopiero w naszym czasie: Pfiffer z L u ­
cerny; Arrow sm it i Tardieu.
**) Ja k ó b Sansovino czyli Sansavino przyjął to nazwisko
z miłości dla swego m istrza, zarzuciwszy ojcowskie: Tatti. J a ­
kób był bardzo znakomitym rzeźbiarzem , w W enecyi pełno jest
jego dzieł. Syn jego, Franciszek Sansovino, obfity choć nie wy-
228

u którego się uczył, wzywa do siebie, a ponieważ


nigdy nie widział W enecyi, myśli się udać do tego
m iasta, zwłaszcza że się spodziewa znaleźć tam ro ­
botę. S łysząc, że i ja we W enecyi nie byłem , p ro ­
sił mnie, abym razem z nim odbył tę podróż. P o ­
nieważ mu to już dawniej przyrzekłem , oświadczy­
łem księciu A lexandrow i, że pierwej chciałbym być
we W enecyi a po powrocie będę na jego usługi.
P rzy stał na to , a następnego dnia poszedłem , już
zupełnie w podróż w ybrany, jeszcze raz do niego
z pożegnaniem. Zastałem go w pałacu P a z z i, gdzie
wówczas m ieszkała żona pana Lorenzo Cibo z cór­
kami. K azałem księciu oznajmić, że się już udaję
do W enecyi; po chwili ukazał się pan Kosm us M e­
dici, dzisiejszy książę floreński i powiedział, abym
poszedł do M ikołaja da M onte A cuto, który mi da
piędziesiąt skudów w złocie, jako podarunek od księ­
cia, życzącego abym to przyjął z miłości dla niego
a potem w rócił do jego usług. Otrzym awszy te
pieniądze poszedłem do T ribola, który już był za-

soko ceniony p isa rz , korespondow ał z królem polskim Zygm un­


tem Augustem i Zborowskim i i dzieła swoje im przypisywał. Jedno
z nich pod tytułem : Gl’Annali T urclieschi, wydane 1573. z h e r­
bem Zborowskich a dedykacyą P iotrow i, wojewodzie Sandom ier­
skiemu, mam właśnie na oczach, i inne z listem Zygm unta A u ­
gusta do autora Sansovino.
229

brany i p y tał, czylim też moją. szpadę dobrze przy­


w iązał? Odpowiedziałem m u: kto siada na koń, by
w podróż ru szać, nie potrzebuje tak mocno przy­
wiązywać szpady. O n tw ierdził, że we Florencyi
już taki zw yczaj; a niejaki F r a M aurizio tak surowo
go p rzestrzega, że za najmniejsze uchybienie sa­
mego by nawet ś. Ja n a C hrzciciela od kary nie
uwolnił. Przynajm niej więc do bram y musimy szpa­
dy do siodeł mieć przywiązane. Śmiałem się z jego
ostrożności i ruszyliśm y w drogę, a przyłączyw szy
się do konduktora zwyczajnej poczty weneckiej, n a­
zwiskiem L am entone, minęliśmy wkrótce Bolonią i
przybyliśm y do F errary , gdzieśmy stanęli w osteryi
na placu. Lam entone poszedł odszukać wygnań­
ców, do których miał listy i polecenia od ich żon.
Sam em u tylko konduktorowi wolno było za pozw o­
leniem księcia z nimi rozm aw iać, zresztą nikomu,
pod karą równegoż wygnania. Około tego czasu,
a była może dw udziesta druga, wyszedłem z T ri-
bolem, aby się przypatrzyć księciu F e rra ry wraca­
jącem u z Belfiore*), gdzie turnieje przed nim wy-

*) P a ła c książęcy z ogrodem i obszernym dziedzińcem tuż


pod murami m iasta. K sięciem Ferrary był w tedy H erkules II.
syn A lfo n sa , na którego dworze przebywał A riosto. Obadwa
byli zam iłowani w ćwiczeniach rycerskich i sztukach pięknych.
230

prawiano. Spotkaliśmy w tłum ie dużo wygnańców,


którzy nam tak bystro w oczy p atrzyli, jakby nas
chcieli zniewolić do przem ówienia do nich. Tribolo,
najbojaźliwszy w świecie człowiek, ciągle mi szep­
ta ł: nie patrz na nich, nie mów z nim i, jeżeli chcesz
wrócić jeszcze do Florencyi. Obaczywszy księcia,
powróciliśmy do naszej gospody, gdzieśmy zastali
Lam entona. Około pierwszej w nocy przyszedł M i­
kołaj B enintendi*) ze swoim bratem Piotrem i sta­
rzec, zdaje mi się Jakób Nardi**) z kilku m łodzień­
cami i wypytywali konduktora o swoich towarzyszy.
J a i Tribolo staliśmy zdaleka, żeby z nimi nie ro z­
mawiać. P o chwili, gdy się z Lam entonem naga­
dali, począł Nicolo Benintendi: znam ja tych obu-
dwoch dobrze. Czy błoto m ają w gębie, że z nami
mówić nie m ogą? Tribolo upom inał m nie, abym
m ilczał a Lam entone rzekł do nich: ja mam po-

*) B en in ten d i b y ł k a p ita n e m g w ardyi m iejskiej we F lo re n ­


cyi i członkiem R a d y Ó śm iu a z o s ta ł w y g n an y ja k o przeciw nik
M edyceuszów .
**) J a k ó b N ard i z znakom itej i bogatej ro d zin y floreńskiej,
p iastow ał w R zeczypospolitej ró żn e w ysokie u rzęd y cyw ilne i w oj-
s k o w e , lecz ja k o niep rzy jaciel M edyceuszów , w yzuty z o sta ł ze
w szystkiego i na w y g n an ie w sk azan y . Ż y ł p o tem we W enecyi
i p isa ł h isto ry ą swej ojczyzny, p rz e tło m a c z y ł L iviusza i inne
dzieła znakom ite. U r. 1476. u m arł w 80 ro k u życia. D la m i­
ły c h obyczajów i n a u k i pow szechnie b y ł pow ażany.
231

zwolenie rozmawiać z wami, ale oni nie! Benin-


tendi wygadywał, że to osłostw o, żeby nas djabeł
porw ał i t. p. piękne rzeczy. W tedy podniosłem
głowę i rzekłem z największą, grzecznością: kochani
panowie! zastanówcie się, że nam bardzo zaszko­
dzić możecie, a my wam nic pomódz nie zdołamy.
Powiedzieliście wprawdzie niejedno niestosowne sło­
wo, lecz nie chcemy się o to na was gniewać. Stary
N ardi zrobił uw agę, że mówiłem jako dzielny m ło­
dzieniec, jakim jestem . N a to rzekł Benintendi:
nic sobie nie robię z nich i ich księcia! Odpowie­
działem znow u, że nie słusznie gada i że nic z nim
nie chcemy mieć do czynienia. Stary N ardi ujął
się za nami i wymawiał mu jego niegrzeczność, lecz
on nie przestaw ał nas lżyć. Powiedziałem mu tedy,
że jeźli nie przestanie, to mu nagadam i w yrządzę
przykre rzeczy. W ykrzyknął na to: nic sobie nie
robię ani z w as, ani z waszego księcia; jesteście
stadem osłów! Na takie obelgi schwyciłem go za
gardziel i dobyłem szpady. Stary N ardi, chcąc
pierw szy zbiedz po wschodach, potknął się na pier­
wszych stopniach i padł a drudzy przewracali się
przez niego. Poskoczyłem za nimi i krzesząc szpa­
dą po ścianie krzyczałem : wszystkich was pozabi­
jam ! lecz żadnemu najmniejszej nie myślałem wy-
232

rządzić szkody, chociaż mogłem zadosyć. G ospo­


darz k rzyczał, Lam entone mnie w strzym yw ał; jedni
wołali: o moja głowa! inni: puszczajcie mnie! W y ­
borna to była bójka; zdawrało się że trzoda świń
w padła jedna na drugą. G ospodarz przybiegł ze
światłem , ja powróciłem na górę i schowałem szpadę
do pochwy. Lam entone w yrzucał Benintendem u, że
niegodziwie sobie postąpił i gospodarz także ła ja ł:
życiem przypłacić m usi, kto tutaj dobywa szpady,
a gdyby się do naszego księcia doniosły wasze b u r­
dy, kazałby was wszystkich wywieszać! Z asłuży­
liście, abym was oskarżył; ani się pokażcie w moim
dom u, bo inaczój źle będzie z wami! Potem przy­
szedł do m nie, a gdy się chciałem usprawiedliwiać,
nie dopuścił mnie do słow a, mówiąc: wiem, że masz
tysiąc powodow, tylko się w drodze strzeż przed
nimi.
Gdyśm y zjedli obiad, przyszedł żeg larz, mający
nas przewieźć do W enecyi. Zapytałem go czy łódź
tylko dla siebie samych dostać możemy? P rzyw tó-
rz y ł, więceśmy się ugodzili. Eano o ósmej wzię­
liśmy konie, aby dojechać do przystani, o parę mil
od F e rra ry odległej. G dyśm y tam przybyli, zasta­
liśmy brata M ikołaja Benintendi z trzem a tow arzy­
szam i, na mnie czatujących. Dwaj z nich uzbrojeni
233

byli w oszczepy, lecz i ja się dobrze zaopatrzyłem,


kupiwszy sobie we F errarze dzidę, dla tego się
wcale nie zląkłem , za to Tribolo tem bardziej i za­
w ołał: Boże cię zachowaj! bo oni cię zabiją! L a-
mentone ra d z ił, abym lepiej wrócił do F e rra ry , bo,
dodał, w idzę, że to rzecz niebezpieczna, mój B en­
venuto; umknij się z drogi tym szaleńcom. O dpo­
wiedziałem : tylko śmiało naprzód! kto ma słuszną
spraw ę, tem u B óg pom aga! Obaczycie, jak sobie
poradzę. C zy ta łódź nie dla nas samych zam ó­
wiona? Lam entone przyw tórzył. W ięc też sami
nią popłyniem y, rzekłem , jeźli mi ręka dopisze.
D ałem koniowi bodźca, a gdyśm y się zbliżyli na
jakie piędziesiąt kroków, zesiadłem i szedłem z moją
dzidą śmiało w prost na nich. Tribolo pozostał za
mną i skulił się na koniu, że w yglądał jak mróz
a Lam entone sapał i dm uchał, jakby w iatr wiał,
bo to było jego zw yczajem , a teraz czynił to sil­
niej niż zw ykle, rozm yślając, jak się to djabelstwo
skończy.
G dy przyszedłem do ło d z i, powiedział mi prze­
woźnik że ci floreńscy panowie chcą także wsieść
w łó d ź, jeżeli na to przystanę. O dpow iedziałem :
statek ten dla nas 'najęty, nie dla kogo innego, ser­
decznie żałuję, że ich zabrać nie mogę. Na to

\
234

rzekł waleczny młodzieniec, niejaki M agalotti: B en­


venuto! zrobimy, że będziesz mógł! O dparłem : je­
żeli Bóg, moje prawo i moje siły mi wystarczą, a do­
zw olą, to nie zrobicie jak zamyślacie. To rzekłszy
wskoczyłem do ło d zi, zw róciłem ku nim ostrze b ro ­
ni i zaw ołałem : otóż wam pokażę, iż was zabrać
nie mogę! M agalotti mając ochotę zmusić mnie,
dobył szpady i n atarł; wtem skoczyłem na krawędź
łodzi i tak silnie pchnąłem ku n iem u , że gdyby nie
był padł wTznak na ziem ię, byłbym go przebił na
wylot. D ru d z y tow arzysze zam iast m u pomodz,
cofnęli się. B yłbym go m ógł na miejscu zabić; lecz
zamiast weń ugodzić, rzekłem : wstań bracie, weź
swoją broń i idź sobie; wszak w idziałeś, że uczy­
nić nie m ogę, czego nie chcę, a co m ogłem , nie
chciałem. I przyw oław szy T rib o la, Lam entonego
i przew oźnika, odbiliśmy ku W enecyi. K iedyśm y
z dziesięć mil upłynęli P ad em , dogonili nas owi
m łodzieńcy lekką b a rk ą , a gdy się z nami zrównali,
rzekł do mnie głupi P io tr B enintendi: jedźże sobie,
jedź, Benvenuto, zobaczymy się we W enecyi! Toć
widzicie że ja d ę , odpow iedziałem , a oglądać może­
cie mnie kiedy chcecie.
P rzybyw szy do W enecyi, poszedłem złożyć usza­
nowanie bratu kardynała C ornaro i prosiłem go,
235

aby mi wyrobił pozwolenie noszenia szpady. O d­


powiedział na to , że ją. mogę swobodnie, bez po­
zwolenia nosić przy boku, a najgorsze, coby mnie
spotkać m ogło, to tylko to, że m ogliby mi ją ode­
brać. Chodziliśmy tedy zbrojno i odwiedziliśmy J a -
kóba del Sansovino, rzeźbiarza, który Tribola we­
zwał. P rzy jął i mnie bardzo uprzejm ie i zaprosił
nas na obiad. Pow iedział T ribolow i, że teraz ro ­
boty dla niego nie m a, lecz żeby inną ra zą przybył.
Począłem się z tego śmiać i rzekłem żartem do San-
sovina: dom jego za daleko od waszego, żeby was
mógł tak często odwiedzać. B iedny Tribolo zasm ucił
się bardzo i pokazał list, którym został wezwany.
Na to powiedział Sansovino, że równi jem u m istrze
m ogą takie i inne jeszcze czynić rzeczy. Tribolo
w zdrygnął ramionami i mówił sam do siebie: cier­
pliwości! cierpliwości! U jąłem się tedy, nie zw a­
żając ju ż na w yborną u cztę, za moim towarzyszem,
po którego stronie była słuszność, zwłaszcza że S an­
sovino ciągle rozpraw iał o swoich wielkich dziełach,
a o M ichale Aniele B uonarottim i wszystkich innych
rzeźbiarzach z lekceważeniem , wynosząc jedynie sie­
bie samego, co tak mi się uprzykrzyło, że mnie chęć
do jad ła zupełnie odeszła. Pow iedziałem mu zatóm
krótko i w ęzłow ato: m istrzu J a k ó b ie ! dzielni mężo-
236

wie okazują, się w znakomitych czynach; a biegłych


w sztuce lepiej poznajem y z cudzych pochw ał, niż
z ich własnych. I wstaliśmy zaraz rozsierdzeni
od stołu. Jeszcze tego samego dnia spotkałem przy
moście Rialto P iotra B enintendi w towarzystwie kilku
innych, a ponieważ zm iarkow ałem , że szukają za­
czepki, w stąpiłem do pewnego aptekarza, aby tam
zaczekać, póki b urza nie przejdzie. S łyszałem , że
młody M agalotti, z którym się grzecznie obszedłem,
doskonale ich w yburczał i tak przeszła.
P o kilku dniach wybraliśm y się z powrotem do
Florencyi. Stanęliśm y wkrótce na popas w pewnem
miejscu leżącem z tój strony Chioggii po lewej ręce
drogi do F errary . G ospodarz w ym agał zapłaty nim
się spać położymy, a gdyśm y mu pow iedzieli, że
w innych miejscach jest zwyczajem płacić rano,
rz ek ł: ja chcę pieniędzy wdeczorem, taki jest mój
zwyczaj! N a to powstałem ostro, m ówiąc: ludzie,
którzy chcą wTszystko podług swego widzimisię u-
rząd zać, powinni sobie tóż innego poszukać świata,
bo w tym to nie uchodzi; odm ru k n ął, żebym mu
głowy nie p su ł, bo on tak chce. Tribolo drżał ze
strachu, a trącając mnie szeptał, żebym um ilkł, bo
źle na tem wyjdziemy. Zapłaciliśmy więc i poszliśmy
spać. Pościel i łóżko mieliśmy doskonałe, wszystko
237

nowe i po rząd n e, lecz mimo to nie m ogłem zasnąć,


i rozmyślałem przez całą noc, jakby się zemścić.
M iałem ochotę to dom mu podpalić, to znów oku­
lawić jego cztery tęgie konie, stojące w stajni, co
łatwo zrobić było m ożna, lecz potóm nie łatwo b y ­
łoby ujść w raz z towarzyszem. Nareszcie kazałem
nasze rzeczy pozbierać i towarzyszom wsieść na
statek, a gdy konie do ciągnienia łodzi już były
w pogotowiu, żądałem , aby cokolwiek zaczekano,
póki nie w rócę; ponieważ zostawiłem pantofle w sy­
pialnym pokoju. W róciłem więc do osteryi, w oła­
łem gospodarza, który się ani ruszył, mówiąc: nie
chcę ja was tu taj, idźcie sobie do kata! B ył w do­
mu chłopiec stajenny, ten mi gadał rozespany, że
jego pan nie ruszyłby się naw et dla papieża, i żą­
dał za to łapowego. D ałem mu parę drobnych,
weneckich pieniążków i kazałem iść i dopóty w strzy­
mywać przewoźników, dopóki z pantoflami nie wrócę.
W ten sposób i tego się pozbyw szy, poszedłem na
górę, dobyłem ostrego nożyka i tak porozcinałem
wszystkie cztery pościele, że zrobiłem na jakie pię-
dziesiąt skudów szkody. K ilka płatków zabrałem
do kieszeni, wsiadłem w łódź i zawołałem na po­
ganiającego konie, aby ruszał co prędzej. Ledw ieś-
my kawałek od osteryi ujechali, przypom niało się
238

kumotrowi T ribolo, że zostaw ił parę rzemyczków,


któremi zwykle przypinał swój tobołek na koniu,
i chciał po nie wrócić, tw ierdząc, że się bez nich
obejść nie może. P rzedstaw iłem , żeby nas dla tego
nie w strzym yw ał, i obiecałem mu tyle rzemieni k u ­
pić, ile zechce. G a d ał, że z niego żartuję a on po
swoje rzemyki musi wrócić, i w ołał aby się zatrzy­
mano, a ja nagliłem do pośpiechu. Lecz gdy mu
powiedziałem , jaką, zrobiłem szkodę gospodarzowi
i pokazałem próbki z powłok i kołder, taki go zdjął
strach, że nie przestał wołać na pojeżdżacza: a śpiesz!
a nuże! i nie ochłonął ze strachu, aż gdyśm y sta­
nęli u bram Florencyi.
W tedy znowu ostrzegał: na miłość boską, przy-
wiążmy szpady do siodeł, i nie rób już więcej ta ­
kich rzeczy, bo przez cały czas w rzało w moich
wnętrznościach jak w kotle. Na to powiedziałem:
kum otrze! na cóż macie przy więzy wać szpadę, kie­
dyście jej nigdy nie odw ięzyw ali? A mówiłem to
dla tego, że przez całą podróż nie okazał się ani
razu mężem. S pojrzał tedy na swoją szpadę i rzekł:
praw dę mówicie, na Boga! tak samo jeszcze obwią­
zana, jak na wyjeździe z domu. Zdaw ało się wi­
dać mojemu kum otrow i, że nie dobrym mu byłem
tow arzyszem , ponieważ się broniłem i m ściłem , gdy
239

nam chciano w yrządzić jak ą nieprzyjemność. Mnie


zaś zdawało się, iż on bardzo źle się sprawował,
że mi ani razu nie przyszedł w pomoc. Niechaj
osądzą bezstronni kto z nas miał słuszność.
Skoro tylko zsiadłem z konia, poszedłem do księ­
cia A lexandra i podziękowałem za podarunek pię-
dziesięciu skudów i oświadczyłem gotowość moją na
usługi Jeg o W ysokości. Ż ądał, abym wy ryto wał
stępie do jego monety. Pierw sza była czterdziesto-
soldówka z głową księcia po jednej a śś. Kosmusem
i Dam ianem po drugiej stronie. B ył to pieniądz
śrebrny a tak się podobał księciu, że powiedział,
iż to najpiękniejsza z monet chrześciańskich, co po­
w tarzała cała Florencya. Prosiłem więc księcia,
żeby mi zapew nił stałą płacę i dał mieszkanie
w mennicy. O dpow iedział, że jeźli mu będę służył,
uczyni dla mnie jeszcze więcej niż żądam i dodał,
że prześle polecenie w tej mierze zarządcy mennicy,
niejakiemu Karolowi Acciaiuoli. Jakoż było to wszy­
stko p raw d ą; ów zarządca regularnie mi płacił, ile­
kroć od niego żądałem pieniędzy, a brałem tak
oszczędnie, że zawsze miałem pewną summę u nie­
go w zapasie. Potem zrobiłem stępie do wybijania
juljanów, na których była postać ś. Ja n a w profilu,
siedząca, z książką w ręku; ta mi się doskonale
240

udała. Na stronie odwrotnej był herb księcia A le­


xandra. Później w yryłem stępel do półjuljanów
z głow ą ś. Ja n a z całem obliczem. B y ła to pier­
w sza z pełną tw arzą moneta, bardzo m isternie w sre­
brze wybita a wielce trudna do wykonania ; co tylko
znakomici znawcy tej sztuki ocenić zdolni. W krótce
potem w yrżnąłem stępie do bicia skudów złotych.
P o jednej stronie był krzyż z malutkimi cherubin -
kami a po drugiej herb książęcy.
Zrobiwszy te cztery monety, powtórzyłem prośbę
o pensyą i mieszkanie w mennicy, jeżeli się robo­
ty moje podobały. K siąże pow iedział, że jest za­
dowolony i w ydał już stosowne rozkazy. R ozm a­
wiał wtedy ze m ną w7 zbrojow ni, gdzie spostrze­
głem prześliczną rusznicę, która z Niemiec przyszła,
a książę widząc jak uważnie się przypatruję tej pięknej
broni, dał mi ją w rękę i rzek ł: w iem , że masz
w takich rzeczach wielkie upodobanie, dla tego wy­
bierz sobie na zadatek moich przyrzeczeń strzelbę,
którą chcesz, prócz tej jed n ej, a je st w mojej zbro­
jowni wiele jeszcze piękniejszych i również dobrych.
Z wdzięcznością przyjąłem tę ofiarę, a gdy widział,
że zacząłem szukać oczyma, polecił szatnem u P re -
tino z L u k ld , aby mi d a ł, co zechcę. I wyszedł
najgrzeczniój mnie pożegnawszy, a ja wybrawszy
241

najpiękniejszą i najlepszą, strzelbę, jaką, w mojóm


życiu miałem i w idziałem , wziąłem ją do domu.
Na drugi dzień przyniosłem m u rysunki kilku
sztuczek złotych, które zamówił był dla swojej m ał­
żonki, bawiącej jeszcze w Neapolu. Prosiłem go
jeszcze raz p rzy tej sposobności, aby moje umie­
szczenie doprowadzić raczył do skutku. Na to żą­
dał Jeg o W ysokość, abym w przód zrobił m edal
z jego popiersiem tak piękny, jak ów dla papieża
Klem ensa. Natychmiast zacząłem robić jego portret
we wosku a książę rozkazał, aby mnie, ilekroć przyjdę,
bez zwłoki wpuszczano. G dy zm iarkow ałem , że
się moja robota przedłuża, wziąłem niejakiego P iotra
P aw ła z M onteritonde ze R zym u, który był niegdyś
u m nie, teraz zaś pracow ał u pewnego złotnika,
lecz ten nie dobrze się z nim obchodził. W ziąłem
go więc i wyuczyłem stępie do monet rytować ja k -
najlepiój. Tym czasem robiąc portret księcia, za­
stawałem go nieraz po obiedzie śpiącego, z L o ­
renzem M edici, który go później zabił a nie kto
inny. Dziw iłem się, że taki książę, tak może być
ufnym.
Oktawian M edici, który wszystkiem prawie rz ą­
d z ił, chciał wbrew woli księcia utrzym ać dawnego
m incarza, nazwiskiem Sebastian Cemini. B ył to
Tom I. 11
242

człowiek stary, m ało się na rzeczy znający, który


bijąc skudy, kazał swoje niezgrabne stępie wybijać
razem z mojemi. U skarżałem się na to księciu, i po­
kazywałem monety, na co bardzo się rozgniewał
i rz e k ł: idź do O ktaw iana i pokaż mu to. P osze­
dłem zaraz i pokazałem , jak piękne moje monety
zeszpecono. Pow iedział mi na to , jak praw dziw y
osieł: tak nam się podoba! Lecz ja odparłem , że
się to nie godzi i mnie się to me podoba. A on
na to: a gdyby się księciu podobało? Odpowie­
działem : i wtedy mnie by się nie podobało, bo to
ani rozsądnie ani sprawiedliwie. K azał mi na te
słowa wynieść się i połknąć to w szystko, chociaż­
bym się miał udławić. Powróciwszy do księcia, po­
wtórzyłem całą nieprzyjem ną rozmowę i prosiłem ,
ażeby pięknych monet moich nie pozw olił tak szpecić.
Na to mi powiedział: Oktawian za wiele sobie po­
zw ala; twojej woli stanie się zadość, bo tym spo­
sobem mnie obrazę wyrządzają.
Tego samego dnia, a był to czw artek, odebrałem
ze R zym u obszerny list żelazny papiezki z rozka­
zem, abym co rychlej w racał na uroczystość świę­
tych M aryjanek przypadającą w połowie sierpnia,
dla dostąpienia odpustu za zabójstwo. Poszedłem
do księcia i zastałem go, ponieważ był niezdrów,
w łóżku. W e dwie godziny wykończyłem zupełnie
jego portret w wosku; gdy go obaczył, podobał
m u się bardzo. Potem wydobyłem list żelazny i opo­
wiedziałem , że papież zamówił u mnie kilka robót,
dla tego myślę powrócić do pięknego R zym u, gdzie
i medaljon księcia wykonam w kruszcu. Książe
rzek ł na to na pół gniewnie: Benvenuto! słuchaj
m nie, nie odjeżdżaj, dostaniesz płacę i mieszkanie
w mennicy i jeszcze "więcej niż żądasz, bo żądałeś
tylko ty le, ile słusznie ci należy. A któż mi bę­
dzie bił monetę temi pięknemi stęplami, które zro­
biłeś? N a to rzekłem : Mości książę! pomyślałem
ju ż o tem ; wyćwiczyłem jednego z moich uczniów,
młodego rzym ianina, tak doskonale, że będzie W .
W ysokości m ógł należycie służyć, dopóki ja z go­
towym medaljonem nie powrócę, aby potem na za­
wsze u was zostać. Mam bowiem jeszcze w R zy­
mie otw artą pracow nią, czeladź i różne sprawy do
załatwienia. Skoro tylko uzyskam przebaczenie, od­
dam wszystkie rzymskie interesa moje jednem u z mo­
ich wychowańców i za W . W ysokości pozwoleniem
powrócę tu dotąd. B ył tój rozmowie przytom ny
Lorenzo M edici; książę daw ał mu kilkakroć znaki,
aby mnie także nam aw iał, lecz on pow tórzył tylko
parę razy: B envenuto, lepiójbyś zro b ił, gdybyś tu-
244

taj został! O dpow iedziałem , że koniecznie w R zy­


mie być muszę. Lorenzo zawsze te same pow ta­
rzając słowa bardzo złośliwem na księcia spoglądał
okiem.
Skończywszy model i zam knąwszy go w pudełko,
rzekłem do księcia: możesz W . Wysokość być pe­
wnym , że wasz medal lepszy będzie, niż papieża
K lem ensa, bo tamten był pierw szą moją tego ro­
dzaju robotą. Spodziewam się, że pan Lorenzo ja ­
ko uczony i nader bystrego um ysłu piękną mi poda
stronę odwrotną. N a to odpowiedział Lorenzo skw a­
pliw ie: właśnie o tern m yślę, aby ci podać piękną
stronę odw rotną, któraby godną była Jego W yso­
kości. K siąże uśm iechnął się szyderczo i rzekł p a­
trząc na L o ren za: ty mu podasz stronę odw rotną
a on ją tutaj zrobi i nie odjedzie. L orenzo żywo
odpowiedział: uczynię to jaknajprędzej i spodzie­
wam się że moje dzieło cały świat wprawi w po-
dziwienie. Książe, który go uw ażał poczęśei zabłazna,
poczęści za tru tn ia, przew racał się w łóżku i śm iał
z tego, co powiedział. W yszedłem bez ceremonii
pożegnalnych i zostawiłem obu samych. K siąże
niemyśląc, że odjadę, nic mi więcej nie mówił. Sko­
ro się jednak dowiedział, że odjechałem , w ysłał
za mną dworzanina, który mnie dogonił w Sienie i
245

w imieniu swego pana w ręczył piędziesiąt dukatów


w złocie, mówiąc żebym je przyjął jako dar miło­
ściwy a jakn aj rychlej pow racał. Potóm jeszcze do­
d ał: pan L orenzo kazał ci powiedzieć, że do m e­
dalu, który zrobisz, przedziw ną ma na myśli stronę
odwrotną. Zresztą wszystko zdałem na wspomnio-
nego P io tra P aw ła, nauczywszy go, jak ma stępli
używ ać, ale że to bardzo tru d n o , nie zupełnie do­
brze się popisał. M nie zaś został zarząd m enni­
czy przeszło siedemdziesiąt skudów dłużny za stę­
pie stalowe.

XVII.
Piotr Ludwik każe Benvenuta pojm ać; ten się broni. — Jego
przestrach z teg o powodu zaniedbuje z ły doktor leczyć. —
Otrzymuje przeb aczen ie za zabicie Pom pea. — Choroba j e ­
g o p ogorszą się i leczy go F ranciszek Fusconi z Norcyi. —
R ozchodzi się w ieść o śm ierci Benvenuta. — Przychodzi do
zdrowia pijąc dużo wody.

P uściłem się tedy do R zym u i zabrałem ze so­


bą piękny mój arkubuz z kółkiem , często go zaży­
wając w drodze ku w ielkiem u ucieszeniu i niejednę
podziwienia godną zrobiłem z nim próbę. P onie­
waż dom mój w Rzym ie na ulicy Ju lja nie był u rz ą ­
dzony, zajechałem do pana Ja n a G addi, u którego
zostawiłem był przed wyjazdem piękną broń moją
246

i wiele innych rzeczy bardzo mi drogich. D o mo­


jej pracowni nie zajrzałem wcale, tylko posłałem
do F elixa, wspólnika m ego, i kazałem m u co żywo
m ieszkanie moje do jaknajlepszego przyprow adzić
porządku. N azajutrz poszedłem na noc, przygoto­
wawszy ubiór i w szystko, co było potrzeba, ponie­
waż rano chciałem pójść do papieża z podziękowa­
niem. Miałem dwóch chłopców do usług a na dole
mieszkała u mnie p raczka, która mi bardzo dobrze
gotowała. W ieczorem miałem kilku przyjaciół na
wieczerzy, zabawiliśmy się doskonale a po uczcie
położyłem się spać. L edw ie noc przeszła, posły­
szałem , może na godzinę przed świtem, natarczywe
pukanie do drzw i; huk po huku się rozlegał. Z a­
wołałem najstarszego sługę mego imieniem Cencio,
tego sam ego, co był ze mną w zaldętem kole i ka­
załem m u zobaczyć, kto jest ten szaleniec, który
tak gwałtownie we drzw i kołace. Cencio wyszedł
a ja zapaliłem jeszcze jedno św iatło, bo jedno za­
wsze się w nocy paliło, przyw działem dobrą koszulkę
drucianą a na to kaftan domowy. Cencio pow ró­
ciwszy w o łał: biada, panie mój, to dowódzca zbirów
z całą ich grom adą, który pow iada, że jeźli natych­
m iast nie otw orzycie, to drzwi wybije; a mają po-
247

chodnie i tysiąc innych rzeczy. Na to rzekłem : po­


wiedz im , że się ubieram i zaraz przyjdę.
Domyślając się, że to zasadzka pana P iotra L u ­
dwika, wziąłem w praw ą rękę kordelas w lewój
trzym ałem otw artą kartę bezpieczeństwa i pobiegłem
do tylnych okien wychodzących na ogrody; lecz u j­
rzawszy tam przeszło trzydziestu zbirów, przekona­
łem się, że ani tędy uciec nie podobna. W ziąłem
więc obudwu chłopców, kazałem im iść naprzód i drzw i
otw orzyć, skoro powiem. Stanąłem tedy porządnie
z kordelasem w prawój a kartą w lewej ręce, go­
tów do obrony. Potóm rzekłem do chłopców: nie
bójcie się, otwórzcie!
Natychmiast wpadł Y ittorio, dowódzca, z dwo­
ma innym i; myśląc że mnie łatwo schwycą; lecz
obaczywszy mnie tak przygotow anym , cofnęli się
mówiąc: tu się na groźne zanosi rzeczy! W tedy,
rzuciw szy im kartę bezpieczeństwa rzekłem : czy­
tajcie to! a ponieważ wam nie wolno mnie pojmać,
przeto ani śmiejcie mnie dotykać. Dowódzca powie­
dział do zbirów, aby mnie wprzód schwycili a moją
kartę można będzie potem przeczytać. W tóm śmiało
wyciągnąłem ku nim rękę kordelasem zbrojną i za­
w ołałem : B óg w idzi, że jeźli nie ujdę żywy, to mnie
pojmacie m artwego! Miejsce bardzo było ciasne;
248

zabierali się do ujęcia mnie przemocą, a ja do obrony.


Gdy więc dowódzca w idział, że tylko takim mnie
pojmać m oże, jak powiedziałem , przyw ołał aktua-
ryusza i kiedy ten czytał list, daw ał kilkakrotnie
znaki, aby mnie zbiry schwycili, dla tego nie od­
stępowałem od pierw szego postanowienia. Nareszcie
zaniechawszy swego zam iaru rzucili mi mój list że­
lazny na ziemię i poszli sobie bezemnie. Gdy się
znowu położyłem , czułem się ogromnie wstrząśnio-
nym i nie mogłem już zasnąć. Rankiem postano­
wiłem krwi sobie upuścić, zapytałem więc pierwój
pana Jan a G addi o radę a ten wezwał jakiegoś do­
mowego doktora, który mnie p y tał, czy się p rze­
straszyłem . Niechaj każdy osądzi, co można mieć
za wyobrażenie o rozumie doktora, którem u się opo­
wiedziało tak nadzwyczajne zajście a on takie czyni
pytanie? B yło to dziwaczysko; ciągle się śmiał z ni­
czego i dla tego też i mnie ze śmiechem rad ził:
wypić spory kubek greckiego wina, aby się rozwe­
selić a niczego się nie obawiać. P an J a n rzek ł:
m istrzu ! chociażby też kto był i ze śpiżu albo m ar­
m u ru, byłby się takim wypadkiem przeraził a cóż
dopiero człowiek. Na to rzekło doktorzątko: monsi-
gnore! nie wszyscy jesteśm y jednako zbudowani, on
nie jest ani ze śpiżu ani z m arm uru, ale z czystego
249

żelaza. Potem patrzył mego pulsu i rzekł ze zwy­


kłym swoim śmiechem do pana J a n a : patrzcie no
tutaj! żaden człow iek, żaden przelękniony człowiek
nie m a takiego pulsu, to puls lw a, albo smoka. J a
zaś wiedząc dobrze jak silnie i nieregularnie puls mój
bije, na czem się ten nędzny potomek H ippokratesa
i G alena nie zn a ł, czułem doskonale moją chorobę,
lecz udawałem rzeźwego, aby się nie okazać b ar­
dziej przestraszonym , niż byłem.
Siadano właśnie do stołu, jedliśm y wszyscy ra­
zem , a było towarzystwo wyborowe; pan Ludw ik
da F an o , p. J a n G reco, p. Antonio A legretti, w szy­
scy uczeni, i pan H annibal C aro, bardzo jeszcze
młody. Nie mówili o niczem , tylko o mojem dziel-
nem braniu się a potem kazali sobie tę historyą kil­
kakrotnie opowiadać mojemu słudze Cencio, który
był bardzo uzdolniony, żywy i pięknej postaci, a ile­
kroć owo szalone zajście opow iadał, powtarzając
moje postawy i słow a, zawsze mi się jakiś nowy
szczegół przypom niał, a jego pytano po kilka razy,
czy był przestraszony? O dpow iadał, ażeby mnie
pytano, bo jem u było tak, jak mnie. Nareszcie sp rzy ­
krzyła mi się ta gadanina a. ponieważ bardzo się
czułem rozburzony, wstałem od stołu, mówiąc: że
m uszę odejść, aby siebie i mego sługę w nowTe z nie-
**
250

bieskiego sukna i je d w a b iu zaopatrzyć ubiory, po­


niew aż za cztery d n i, we św ięto M a ry a n e k , m am
iść w p rocessyi a Cencio poniesie p rzedem ną białą.,
g o rejącą świecę. P o sz e d łe m ted y i p rzy k rajałem
niebieski u b ió r; w estkę z niebieskiego jed w ab iu i ta-
kiż kaftanik; a je m u obadw a u b io ry z niebieskiego
taffentu.
G d y w szystko p o p rzy k ra w ałem , poszedłem do
p a p ie ż a , k tó ry mi p o w ie d z ia ł, abym pom ów ił z jeg o
panem A m b ro ż y m , k tó ry m iał polecenie dać mi do
z ro b ien ia duże naczynie złote. P o szedłem tedy do
A m b ro żeg o , k tó ry d o b rze w iedział h isto ry ą z do-
w ódzcą zbirów7, bo b y ł z moimi nieprzyjaciółm i
w zm ow ie i w yśm iał go, że m nie nie p o jm a ł, a ten
się tłó m aczy ł, że przeciw7 listow i żelaznem u w7 ten
sposób nic uczynić nie m ógł. P a n A m brosio z aczął
mówdć o ro b o tach , w ed łu g polecenia papiezkiego,
potem ż ą d a ł, abym z ro b ił rysunki a on w szystkiego
d ostarczy, co p o trzeb a.
T ym czasem n ad eszło M a ry ań sk ie śwdęto, a p o ­
nieważ je s t zw7y c z a je m , że ci, k tó rzy tego odpustu
chcą d o stąp ić, poprzednio do w ięzienia udać się po-
w inni, poszedłem do pap ieża i ośw iadczyłem Je g o
Ś w iątobliw ości, że nie m am ochoty iść do wdęzienia
i p ro siłem , aby mi w yśw iadczył tę łask ę i uw olnił
251

mnie od tego. Papież odpowiedział, że taki jest


zwyczaj i tak zrobić trzeba. W tedy znowu p rzy­
klęknąłem, podziękowałem raz jeszcze za list żela­
zny, który mi wystawił i powiedziałem , że z nim
powrócę do mego księcia do F lorencyi, który mnie
z upragnieniem oczekuje. Na to obrócił się Jego
Świątobliwość do jednego z poufnych swoich i rzekł;
niechaj Benvenuto uzyska odpust bez uwięzienia,
wygotujcie pism o, żeby się stało dobrze. Rozkaz
wygotowano, papież podpisał i zapisano go na K a ­
pitolu a w oznaczonym dniu szedłem pom iędzy dwo­
ma dostojnikami uczciwie w processyi i uzyskałem
zupełne przebaczenie.
W e cztery dni potem dostałem okropnej febry
z nadzwyczajnem zimnem. Położyłem się zaraz
w łóżko, myśląc sobie, że to choroba na śmierć.
K azałem natychmiast przywołać najznakomitszych
w Rzymie doktorów, pomiędzy którymi był mistrz
F ranciszek z Norcyi*), lekarz bardzo stary, najsła­
wniejszy w Rzym ie. Opowiedziałem owym lekarzom
co jest według mego dom ysłu przyczyną choroby
tak ciężkiej, i że chciałem krwi upuścić, lecz mi

*) Franciszek Fuscoui, lekarz nadw orny papieży: A dryana


V I. Klemensa V II. i Paw ła III . używał wielkiej sławy i był bar*
dzo bogaty.
252

niepozwolono tego uczynić; prosiłem więc, aby, je ­


żeli jeszcze czas, krew mi puszczono. M istrz F ra n ­
ciszek powiedział, że puszczenie krwi nie byłoby
teraz dobre, ale wtedy owszem i nie byłbym naj­
mniejszego doznał cierpienia; teraz zaś trzeba innych
użyć środków. Rozpoczęli tedy leczyć mnie jak
najtroskliw iej, jak tylko umieli i mogli a mnie co-
dzień ogromnie się pogorszało, tak dalece, że w końcu
tygodnia tak źle b y ło , że lekarze zwątpiwszy o ule­
czeniu m nie, polecili moim ludziom , aby wszystko
mi dawali, czego tylko zażądam. M istrz F ranciszek
powiedział: dopóki w nim tchu, przywołujcie mnie
o każdej godzinie, bo nikt nie wie, co natura w ta­
kim młodym człowieku sprawić może; a gdyby miał
zemdleć, używajcie tych pięciu środków jednego
po drugim i mnie dajcie znać a przyjdę o każdej
godzinie chociaż w nocy; jego bowiem chętniej bym
chciał wyleczyć, niż niejednego z rzym skich k ar­
dynałów".
O dw iedzał mnie też codzień dwa i trzy razy
pan Ja n G addi, a za każdą razą b ra ł w rękę moje
piękne strzelby, moje kolczugi i szpady i ciągle po­
w tarzał: a jakież to piękne! a to jeszcze piękniejsze!
To samo robił z mojemi modelami i innemi drob­
nostkam i, tak, że mi się nareszcie stał uciążliwym.
253

Przychodził też z nim niejaki M attio F ranzesi*),


który się zdawał z niecierpliwością, oczekiwać mojej
śm ierci, nie iżby się sam czegoś po mnie spodzie­
w ał, lecz zapewne dla tego, że życzył spełnienia
się pożądań pana Gaddi. Mój wspólnik, Felix,
świadczył mi wówczas wszelkie u słu g i, jakie czło­
wiek człowiekowi wyświadczać może. Siły moje
bardzo były zwątlone i tak osłabły, że ledwie mia­
łem tyle mocy, aby oddychając wciągać w siebie
powietrze. L ecz głow a moja tak była zdrowa, jak
przed chorobą. B ędąc więc zupełnie przytom nym ,
widziałem okropnego starca przy łożu mojem, który
mnie gw ałtem chciał wciągnąć w wielką łódź sw oją;
wołałem przeto na F elix a, aby się do mnie p rz y ­
bliżył i okrutnego dziada odpędził. F elix , który
mnie bardzo kochał, przybiegł z płaczem i wołał:
precz stary zdrajco! nie wydzieraj mi mego całego
m ienia! P an Ja n Gaddi, będący także obecny, rzekł:
ten biedak gada w gorączce, ju ż to nie długo potrwa.
M attio F ranzesi dodał: czytał Dantego, ztąd z wiel­
kiej słabości ma to przywidzenie. Potem zawołał

*) Mattio Franzesi był wdzięcznym poetą, rodem z Florencyi,


żył na dworze papiezkim , poważany przez uczonych i literatów
współczesnych. Między innemi napisał piękny wiersz do Paw ła
Manucyusza.
254

ze śmiechem: precz stary łotrze! nie dręcz naszego


Benvenuta. W id z ą c , że sobie ze mnie d r w i ą , o b ró ­
ciłem się do pana J a n a G a d d i i rzekłem : wiedzcie,
kochany panie, że nie w gorączce gadam, ale stary
ów, który mi tak bardzo uciążliwy, jest rzeczywiście
p rz y mnie. D obrzebyście zrobili, gdybyście odemnie
oddalili tego nieznośnego Macieja, który się wyśmiewa
z mego nieszczęścia, a ponieważ mię W a s z a U p r z e j­
mość zaszczycasz swojemi odw iedzinam i, życzyłbym,
ażebyście przychodzili z panem A nton im Allegretti,
H annibalem C aro lub innymi w ybornym i m ężam i;
to są osoby innego sposobu życia i d u c h a , niż ten
gb ur. N a to powiedział pan J a n żartem do M a ­
cieja, aby mu na zawsze p osz e d ł z oczu , a że ten
się śm iał, zamienił się ów żart w p r a w d ę , bo o d­
tą d pan J a n nigdy go ju ż nie chciał widzieć i k a ­
zał p rzy w o ła ć p ana A lle g re tti, pana L u d w ik a i p ana
Caro. Ic h obecność wielce mnie uspokoiła; rozm a­
wiałem z nimi zupełnie ro z są d n ie , tylko F e lix a prosi­
łem jeszcze, aby tego dziada odpędził. P an L u d w ik
mnie tedy z a p y ta ł, co w id z ę, i ja k w yg ląda? Gdy
owego starca dokładnie począłem opisyw ać, uc h w y ­
cił mnie za ręk ę i tak silnie pociąg nął ku sobie, że
wołając ra tu n k u , zem dlałem ; zdaw ało mi się, że
mnie istotnie w rzucił do łodzi.
255

W tem omdleniu podobno się bardzo rzucałem


i przykre miotałem słowa na pana G addi, że przy­
chodzi tylko mnie okradać a nie z miłości i inne
jeszcze brzydsze, jak mi powiadano, które pana G ad­
di wielce zaw stydzały. Potem byłem podobno zu­
pełnie m artwy i pozostałem w takim stanie całą. go­
dzinę. G dy im się zdaw ało, że już stężałem , zo­
stawili mnie jako um arłego i powrócili do domów.
D owiedziawszy się o tem Maciej F ranzesi, napisał
zaraz do Florencyi do Benedykta V archi*), najmil­
szego przyjaciela m ego, że o tej a o tej godzinie
w nocy um arłem . N a ten mniemany zgon napisał
ów szanowny mąż a miły mój przyjaciel piękny so­
net, który we właściwem podam miejscu.
T rzy długie upłynęły godziny, stan mój się nie
zm ieniał; a ponieważ wszystkie środki m istrza F ra n ­
ciszka pomódz nie chciały, a mój kochany F elix
w idział, że znaku życia nie daję, pobiegł do mie­
szkania lekarza, obudził go pukając i prosił ze łz a ­
m i, aby z nim szed ł, ponieważ bodaj nie umarłem.
Na to rzekł m istrz Franciszek, człowiek bardzo
*) B enedykt V archi czyli da M ontevarehi, floreń czyk , byl
jednym z najuczeńszych i najwyborniejszych pisarzy wieku X V I.
w e W łoszech . Jak o stronnik Strozzich m usiał opuścić F lorencyą
i przepędził lat kilka na tułactw ie. Ur. 1503. um. 1566. dobrze
się zasłużyw szy ojczyźnie pracami ok oło n a u k , literatury i języka.
256

p rę d k i: synu! pocóż mam iść? Jeżeli u m arł, to


mnie więcej to sprawia boleści niż tobie; myślisz,
że mu lekarstwo w mogę w dm uchnąć, i zno­
wu go ożywić? G dy widział, że biedny chłopiec
z płaczem odchodzi, zaw ołał go i dał mu jakiś ole­
jek do nacierania mi pulsów i serca; potem kazał
mi małe pałce u rąk i nóg mocno ściskać, a gdy
ocucę, natychm iast po siebie przysłać. F elix p rzy ­
biegł i robił wszystko, co mistrz F ranciszek kazał.
G dy prawie już dniało a jeszcze żadnej nie daw a­
łem nadziei, zajęto się obmywaniem mnie i ubiera­
niem. W tem naraz odzyskałem przytom ność i wo­
łałem na F elixa, aby jak najprędzój odpędził tego
nieznośnego dziada. F elix chciał posłać po m istrza
F ran ciszk a, lecz ja nie pozwoliłem , i kazałem mu
bliżej przystąpić do siebie, bo dziad się jego boi i
zaraz się oddala. F elix się zbliżył, dotknąłem go
i zdawało mi się, że ów przeklęty dziad się oddala,
dla tego prosiłem chłopca, ażeby ciągle był przy
mnie. W tem przyszedł doktor Franciszek i powie­
d ział, że się będzie starał wszelkiemi sposobami
zdrowie mi przyw rócić i że nigdy w młodym czło­
wieku nie znalazł tyle siły. Zaczął tedy pisać re ­
cepty na kadzidła, plastry, wodę do nacierania, ma-
styki i inne nieocenione rzeczy. Tym czasem doku-
257

czało przeszło dwadzieścia pijawek m o je m u .


byłem pokłuty, powiązany, całkiem zmiażdżony.
Przyjaciele moi przychodzili oglądać cudo mego
zm artw ychw stania, pomiędzy tymi było kilku mężów
znakomitych, w których obecności pow iedziałem , że
lichy m ająteczek, wynoszący w złocie i śrebrze, dro­
gich kamieniach i gotówce razem z ośemset skudów,
zostawiam biednej siostrze mojej, imieniem M ona
L ip erata; wszystkie inne moje rzeczy, wraz z bro­
nią, weźmie kochany mój F elix , i piędziesiąt du­
katów, aby się m iał za co przyodziać. Na te słowa
rzucił mi się Felix na szyję, mówiąc, że niczego
nie chce, tylko żebym ja żył. Pow iedziałem mu
wtedy: jeźli mnie chcesz p rzy życiu zachować, to
mnie tak trzym aj a gadaj na tego dziada, który się
ciebie boi. Zlękli się wówrczas niektórzy z obecnych,
bo się przekonali, że nie w gorączce, lecz z p rzy­
tomnością to mówię. W reszcie przesiliła się moja
choroba, i powoli zacząłem odzyskiwać siły. S za­
nowny mistrz Franciszek przychodził po cztery i
pięć razy dziennie; pan Ja n G addi zaś wstydząc się
ani się pokazał.
Na raz zjawił się mój szw agier z Florencyi, aby
wziąść po mnie schedę, lecz jako człowiek poczci­
wy, ucieszył się niezmiernie, zastawszy mnie żywym.
258

W idzenie go wielką, mi sprawiło pociechę, był dla


mnie jaknajuprzejm iejszym i zapew niał, że po to
tylko p rzy b y ł, aby mnie pielęgnować. Czynił też
to przez dni kilka, potem go puściłem , już prawie
pewnym będąc wyzdrowienia. O d niego to dosta­
łem sonet pana B enedykta Y arch i, o którym wyżej
nadm ieniłem :
K tóż nas pocieszy? Macieju kochany!
K to oczy nasze z zdroju łez osuszy?
Ze nas porzucił m istrz szlachetnej duszy, —
T a k wcześnie od nas poszedł żyć z niebiany
D uch tylą pięknych zdolności nadany!
Ju ż ziem ska zazdrość nań się nie poruszy
Jakićj doznaje każdy z geniuszy;
Zeszedł jej z oczu mistrz nieporównany.
O jasny d u c h u ! Jeźli poza groby
Zabrałeś m iłość, ja k ą tu na ziemi
W pośród nas żyjąc w swej piersi żywiłeś,
T o nam za tobą nie lać łez żałoby,
Bo tam obaczysz oczyma żywemi
Stw órcę, którego tu obraz zrobiłeś*).

Słabość moja była tak w ielka, iż zdawało się


niepodobieństwem z niój wyjść. Poczciw y mistrz
F ranciszek jaknajusilniejszych dokładał starań i przy­
nosił mi codzień nowe lekarstw a, chcąc nędzne, roz­
strojone narzędzie ducha znów napraw ić; lecz po-

*) W iersz ostatni odnosi się zapewne do postaci B oga Ojca


zrobionej do pluw iału, o którym było na str, 135. i następnych.
259

mimo wszystkie, nieocenione starania nie było widać


skutku, tak, że już wszyscy lekarze zw ątpieli, nie
wiedząc co czynić. W ielkie miałem pragnienie, a
wstrzymywałem się przez kilka dni od picia, bo mi
tak zalecili, a F elix , którem u bardzo wiele zależało
na utrzym aniu mego życia, nie odstępował mnie ani
na chwilę i dla tego dziad już mi nie tyle się na­
p rz y k rza ł, nawiedzając mnie tylko czasem , we śnie.
Pew nego dnia Felix wyszedł; dla doglądania mnie
został mały chłopiec i dziew czyna, imieniem B ea­
trice. Zapytałem chłopca, co się stało z drugim
moim uczniem , Cencio, i co się to ma znaczyć, że
się wcale nie pokazuje? O dpow iedział, że Cencio
jeszcze słabszy niż ja , ju ż blizki zgonu, i że Felix
przykazał mu przedem ną o tern nie wspominać. W y ­
słuchaw szy tej wiadomości z największą przykrością,
zawołałem B eatrycy i prosiłem , aby przyniosła
w wielkiej kryształowej bani, czystej, świeżej wo­
dy. P o szła natychm iast i przyniosła pełną. M ó­
wiłem potem , aby mi ją do ust podała i jeźli mi
pozwoli tyle p ić, ile zechcę, obiecałem jej podaro­
wać kaftan. Dziew czyna ta, która mi ukradła była
kilka drogich rzeczy, obawiała się ażeby się złodziej­
stwo nie w ykryło, rada więc do mej śmierci chciała
dopomódz, dla tego pozwoliła mi po dwa razy napić
260

się, ile tylko chciałem , tak iż więcej niż kwartę


wody w ypiłem ; potem się dobrze otuliłem , zacząłem
się pocić i usnąłem. Spałem z godzinę, gdy wtem
powrócił F elix i pytał chłopca co robię? Ten od­
pow iedział: nie wiem , B eatrice przyniosła mu peł­
ną banię szklaną wody a on wszystką w ypił, nie
wiem czy żyje, czy też um arł! B iedny F elix led ­
wie nie um arł ze złości. C hw ycił za kij, począł
dziewczynę bić bez litości i w ołał: zdrajczyni! tyś
go zabiła! G dy F elix bił a ona krzyczała, śniło
mi się, że ów starzec przyszedł z powrozami i chce
mnie wiązać, F elix zaś uprzedził go i tak ciął to­
porkiem , że uciekł, mówiąc: puść m nie, ju ż nie
tak prędko powrócę. Beatrice wpadła z wielkim
krzykiem do mojej sypialni; przebudziłem się i po­
wiedziałem F elixow i: daj pokój, może ona w złej
myśli więcej mi pom ogła, niż ty całą swoją troskli­
wością. Pomożcie mi tera z, ponieważ się nadzw y­
czajnie spociłem , co prędzej się przebrać. Felix
znowu nabrał otuchy, ocierał mnie i pocieszał; uczu­
łem wielką ulgę i zacząłem się spodziewać wyzdro­
wienia. P rzy szed ł m istrz Franciszek a obaczywszy
mnie zdrowszym , dziewczynę płaczącą, chłopca bie­
gającego tam i sam a F elixa śmiejącego się, zm iar­
kow ał, że się zdarzyć musiało coś nadzwyczajnego,
261

co mnie od razu tak znacznie zdrowszym uczyniło.


P o chwili przybył też mistrz B enardino; ten sam,
który mi krwi nie chciał puścić. D oktor Franciszek,
człowiek nieoszacowany zaw ołał: o potęgo natury!
ty znasz czego ci potrzeba a lekarze nie wiedzą, nic.
N atychm iast zdobył się móżdżek B ernarda na od­
powiedź: gdyby był jeszcze jednę butelkę wypił,
byłby zupełnie wyzdrowiał. M istrz F ranciszek, któ­
rem u wiek nadaw ał pewną, powagę, pow iedział: by­
liby go kaci w zięli, czego wam życzę. Potem mnie
p y tał, czy mogłem wtedy wypić jeszcze więcej;
powiedziałem nie! bo pragnienie moje zupełnie było
zaspokojone. W ted y obrócił się do B ernarda i rz e k ł:
widzicie, jak dokładnie natura odm ierzyła swoją po­
trzebę, nie mniej i nie więcej! Tego też wym agała
w on czas, gdy ten młodzieniec ż ą d a ł, abyście mu
krwi upuścili, ajeżeliście wiedzieli pew no, że dwo­
ma butlami wody uleczyć go m ożna, mogliście p rę ­
dzej powiedzieć; bylibyście sobie wielką zjednali
sławę. To ugodziło owego doktorka w samo cie­
m ię, poszedł i już się więcój nie pokazał. Potem
kazał m istrz Franciszek, aby mnie z izby mojej za­
niesiono na jeden z pagórków Rzymu.
G dy kardynał Cornaro o mojem wyzdrowieniu
się dow iedział, kazał mnie zanieść do jednego ze
262

swoich m ieszkań, które miał na Monte Cavallo;


stało się to jeszcze tego samego wieczora; zaniesiono
mnie w lektyce, okrywszy dobrze i zamknąwszy.
Ledw ie tam stanąłem , dostałem m dłości, w skutek
których wyszedł ze mnie kosmaty robak mający
praw ie ćwierć łokcia, porosły długim włosem , ca­
ły obrzydliwy, pstro nakrapiany w kolory: zielony,
czarny i czerwony. Schowano go dla doktora; ten
zaręczał, że jeszcze nic podobnego nie widział i rzekł
do F elix a: miej staranie o twoim Benvenucie, bo
w yzdrow iał, a gdyby znowu zapadł w chorobę, pe­
wno by zginął. Było z nim, jak ci wiadomo, już
tak źle, że mu dano ostatnie nam aszczenie; teraz
zaś, cokolwiek cierpliwości a wkrótce przyjdzie do
sił, że będzie mógł wyrabiać piękne rzeczy. Po­
tem obróciwszy się do mnie m ówił: mój Benvenuto,
bądź rozsądny i żyj porządnie a gdy całkiem wy­
zdrow iejesz, zrobisz mi M adonnę, do której z m i­
łości ku tobie zawsze się będę modlił. P rzyrzekłem
mu i zapytałem , czy mógłbym się kazać przenieść
do Florencyi? P ow iedział, że pierwej powinie­
nem się cokolwiek wzmocnić; obaczy się, co na­
tura zrobi.
263

XVIII.
Je d z ie do F lorencyi. — N ieprzyjem ności z księciem z pow odu
in try g G rz eg o rz a V asari i O ktaw iana Medici. — P rzed staw ia
się księciu i uspraw iedliw ia. — W yjeżdża do Rzymu. — Robi
m edal dla księcia. — D oznaje w ym ów ek od w ygnańców . —
O c ze k u je p om ysłu L orenzina na o d w rotną stro n ę m ed alu , ale
d arem n ie. — C hodzi na polow anie ze sw oim F elixem . — Wi­
dzi ponad F lo re n cy ą słu p ognisty. — Z ab icie księcia A lexan­
d ra i ra d o ść w ygnańców . — W ybór Kosm usa Medici i uwagi
C elliniego. — P odaje papieżow i myśl p odarow ania K arolo­
wi V. m ającem u p rz y b y ć do Rzym u, z ło te g o krzyża. — La­
tin o M anetti sp rz ec iw ia się tem u i d o ra d za na p o d a ru n ek
książkę z m odlitw am i do Matki B oskiej. — Cellini robi o k ła d k ę
i w rę cz a książkę K arolow i V.

U płynęło dni ośem a polepszenie tak się powoli


wlokło, że począłem sam sobie stawać się ciężarem;
bo już piędziesiąt dni cisnęła mnie owa choroba;
nareszcie zebrałem się, nająłem parę krytych wózków
dwukolnych i kazałem się wraz z kochanym moim
Felixem wieźć do F lo rencyi, do domu mej siostry,
któ ra się i napłakała i naśmiała zarazem nademną.
(B yło to w listop. 1535. r.) Przychodziło wielu
przyjaciół odwiedzać m nie, pomiędzy innymi P iotr
L an d i, najlepszy i najmilszy w świecie. D rugiego
dnia przybył niejaki Niccolo da Monte A guto, także
wielki mój przyjaciel i opow iadał, że słyszał jak
książę pow iedział: lepiejby był zrobił, gdyby był
u m arł, bo nie przebaczę mu nigdy a teraz go mam
264

w matni. Odpowiedziałem mojemu przyjacielowi,


pełnem u ztąd obawy: m istrzu M ikołaju! wspom nij­
cie Jego W ysokości, że papież Klemens także mnie
raz chciał w prędkiem uniesieniu srogo u k arać; nie­
chaj więc książę każe mnie mieć na oku a skoro
wyzdrowieję, okażę m u, że nie wielu miał w swem
życiu sług tak w iernych; że zaś zapewne jaki mój
nieprzyjaciel taką mi w yrządził przysługę, przeto
czekam tylko na wyzdrow ienie, a dam mu się tak
we znaki, że go w podziwienie wprawię. Tym nie­
przyjacielem b y ł, jakem się z pewnego dowiedział
źródła, G rzegorz Yasellario m alarz z A rezzo*).
O czernił mnie zapewne za dobrodziejstw a, jakie mu
wyświadczyłem. Ju ż w R zym ie, gdziem go p rz y ­
ją ł na mieszkanie i utrzym yw ał, przew rócił dom
mój do góry nogami. M iał jakiś suchy w yrzut, dla
tego ręce jego były przyzw yczajone ciągle drapać;
sypiał z jednym z moich uczniów, dobrym chłopczyną
imieniem M anno, i myśląc że siebie drapie, odarł
całą nogę biednemu M annowi brzydkiem i łapam i,
u których nigdy nie obcinał paznokci. M anno opuś-
*) Grzegorz V asellario czyli Y asari znakomity m alarz, wy­
kształcony na wzorach starożytnych i w szkołach Andrzeja del
Sarto i M ichała A n io ła, był zarazem wybornym architektem ; um.
1574. r. Cellini był na niego bardzo zagniew any, dla tego tak
niekorzystnie o nim pisze.
265

cił moją służbę i poprzysiągł, że go zabije, lecz ja


zagodziłem tę sprawę. Również pojednałem k a r­
dynała Medici z wspomnionym G rzegorzem i wspo­
m agałem go różnemi sposobami. Odwdzięczając się,
nagadał księciu A lexandrow i, że na Jeg o W ysokość
m iotałem obelgi i że się chełpiłem , iż pierw szy we­
drę się na rnury Florencyi pospołu z wygnańcami,
nieprzyjaciółm i księcia. Później dowiedziałem się
że go do tego namówił wyborny pan Oktawian M e­
dici , który się chciał na mnie zemścić za w yrzą­
dzoną mu nieprzyjemność o mennictwo, jakiej doznał
od księcia, po moim wyjeździe z Florencyi.
Nie poczuwałem się do żadnej winy, tą obmową
rai zarzucanej i żadnej nie miałem obawy. B iegły
m istrz Franciszek da Monte Varchi starający się
o moje zdrow ie, przyprow adził do mnie najmilszego
przyjaciela m ego, Ł ukasza M artini, który większą
część dnia zwykle u mnie przepędzał. Tymczasem
w ysłałem mego wiernego F elixa do R zym u, aby
tam zarząd zał mojemi spraw am i, a gdy po dwóch
tygodniach znowu cokolwiek wzmocniałem, ale jesz­
cze na nogach stać nie m ogłem , kazałem się zanieść
na terassę pałacu M edycejskiego i usiadłem , czeka­
ją c , póki książę nie będzie przechodził. Z grom a­
dziło się wielu przyjaciół moich przy dworze bę-
Tom I.
266

dących i nagadawszy ml o tóm i owóm zdziwili się,


że nie czekając zupełnego wyzdrowienia, księciu
się chcę przedstawić, a dziwili się dla tego, że mnie
mieli za umierającego, bo jak trup wyglądałem.
Powiedziałem wówczas w przytomności wszystkich:
nikczemny człowiek jakiś obgadał mnie przed księ­
ciem , jakobym obelżywie mówił o Jego Wysokości
i głośno się chełpił, że pierwszy wejdę na mury
Florencyi; nie mogę więc ani żyć ani umierać, pó­
ki tej hańby z siebie nie zrzucę, dopóki się nie do­
wiem, kto jest tym oszczercą. Podczas tej mowy
zeszła się znaczna liczba znamienitych osób i okazy­
wali mi wielkie współczucie, ten mówiąc to a inny
owo, lecz ja powtarzałem, że nie oddalę się ztąd,
dopóki się nie dowiem o moim potwarcy. W tem
zbliżył się mistrz A ugustyn, krawiec księcia i r z e k ł :
jeżeli nie więcej chcesz wiedzieć, to się wkrótce do­
pytasz. W tej chwili przeszedł wspomniony mistrz
G rzegorz, m alarz; Augustyn powiedział: otóż twój
oskarżyciel, możesz się teraz dowiedzieć czy to p ra­
wda. L ubo się z miejsca ruszyć nie m ogłem , za­
pytałem Grzegorza z żywością, czy to on? W y p a rł
się wszystkiego; lecz Augustyn rzekł: ty szubie-
niczniku, myślisz że o tem dobrze nie wiem? G rze­
gorz natychmiast się oddalił ponownie zaprzeczywszy.
267

W krote potóm nadszedł książę; kazałem się podnieść


i podeprzeć, on się zatrzym ał przedemną. Powie­
działem , że w takim stanie po to tylko przybyłem ,
aby się usprawiedliwić. Książe patrzał na mnie
i dziwił się że jeszcze żyję, potem pow iedział, abym
tylko pozostał poczciwym , jak jestem a o zdrowie
moje miał staranie.
G dy powróciłem do dom u, odwiedził mnie M i­
kołaj da Monte A guto i pow iedział, że tą razą usze­
dłem największego niebezpieczeństwa, bo widział
zgubę moją zapisaną inkaustem niezm azalnym ; ra-
dził więc, abym starał się wyzdrowieć jaknajprę-
dzej a potem iść z panem B ogiem , panieważ na
mnie się zaw ziął człow iek, który nie łatwo zapo­
mina. P o chwili d o d ał: czy przypom inasz sobie, ja -
kiej przykrości nabawiłeś Oktaw iana Medici ? O d­
pow iedziałem , że ja żadnej mu nie wyrządziłem ,
tylko on mnie. Opowiedziałem mu całą historyą
o mennictwie a on pow tórzył: idź z B ogiem , jak
możesz najp ręd zej, i bądź spokojny, bo prędzej niż
m yślisz, będziesz pomszczonym. N abraw szy nieco
sił pouczyłem jeszcze P iotra P aw ła, jak się ma
obchodzić ze stęplami i ruszyłem z powrotem do
Rzym u nie uprzedziw szy o tem ani księcia ani też
nikogo.
12*
268

G d y m s ię , przybyw szy do R z y m u , dosyć nacie­


sz y ł z moimi przy jació łm i, zacząłem robić m edal
księcia i w kilka dni ju ż g łow ę w y ryłem w stali;
najpiękniejsze to było dzieło m oje, w tym rodzaju.
P r z y c h o d z ił wonczas do m nie codzień przynajm niej
raz pewien p ó łg łó w e k , F ra n c is z e k S o d e rin i, w y ­
gnaniec z Flo rencyi a widząc moją robotę g a d a ł :
okrutniku! ty chcesz szalonego ty ra n a naszego u n ie ­
śmiertelnić? W id a ć z twojej pięknej roboty, że j e ­
steś naszym zaciętym w rogiem a jego przyjacielem.
Nie chciałże cię papież i on ju ż dwa razy niesp ra ­
wiedliwie dać powiesić? T a m ten by ł ojciec, ten je s t
sy n , strzeż się więc teraz ducha świętego. U trzy ­
mywano bow iem , że książę A le x a n d e r jest synem
papieża K lem ensa. P rzytem z a p rz y się g a ł mości
F r a n c is z e k , że g d y b y mógł, u k r a d łb y mi stępie do
tego medalu. P ow ied ziałem mu na to: do b rz e, iż
wiem o tein, schowam je t a k , że ich ju ż nie oba-
czysz. Po sła łem do F lorencyi do L o r e n z in a , aby
mi p rz y sła ł stronę od w ro tn ą do m e d a lu , ja k p r z y ­
obiecał. M ikołaj da M onte A g u t o , do którego p i­
s a ł e m , od pow iedział m i, że rozm aw iał z tym p r z e ­
w rotnym, hipo kondrycznym filozofem L o ren z in o a ten
go zapew niał, że dzień i noc o tem myśli i w krótce
swój pom ysł wykona. J e d n a k ż e M ikołaj radził mi,
269

jako przyjaciel, nie czekać na to , lecz zrobić stronę


odw rotną w edług własnego pom ysłu a gdy skończę
śmiało do księcia A lexandra przybyć z medalem.
Zrobiłem tedy rysunek: począłem go wyrzynać w k ru ­
szcu, lecz, że nie zupełnie jeszcze w yszedłem z mo­
jej okropnej choroby, chodziłem niekiedy z moim
Felixem na polowanie, który wcale mojej sztuki nie
um iał, ale żeśmy się nigdy nierozłączali, każdy go
za doskonałego uw ażał mistrza. B ył on bardzo
przyjem ny i wesoły, śmialiśmy się więc nieraz z wiel­
kiej sławy, jakiej używał. Szczególniej żartował
ze swego nazw iska, zwał się bowiem F elix G ua­
dagni*) m ów iąc: nazywałbym się Felice G uadagni
m ały, gdybyś mi nie dopomógł do takiej sławy, że
teraz zwać się mogę G uadagni wielki. Pow iedzia­
łem mu na to, że są dwa rodzaje zysków: dla sie­
bie i dla drugich; w nim chwalę ten drugi rodzaj,
ponieważ on dla mnie pozyskał czyli zdobył życie.
W ten sposób rozmawialiśmy nieraz szczególniej
pewnego dnia, w święto Trzech Królów (1537. r.)
gdyśm y byli na polowaniu pod Maglianą**) do późne­
go wieczora a ja dużo nastrzelałem kaczek i gęsi. Nie-
*) F e lix czyli Felice Guadagni — po p olsk u : Szczęsny z y ­
skuje-, ztąd igraszka słów : Felice Guadagni poco — S zczęsn y z y ­
skuje m ało i Guadagni a ss a i — zyskuje w iele.
**) W illa w okolicy K zym u.
270

^ chcąc już dłużej się zabaw iać, powracaliśmy wesoło


do Rzym u, gdy wtem pies m ój, B arach, znikł i na
wołanie ani się pokazał; począłem się za nim oglą­
dać i spostrzegłem , że stoi nad szerokim rowem
do gęsi. W ypaliłem kilka razy, potem ściągnąłem
dwie zabite z wody długim prętem , jednę mi pies
przyniósł a jedna postrzelona po wodzie się trze­
p otała, dla tego chcąc ją jaknajprędzej dostać, wsze­
dłem w rów jedną nogą i nabrałem wody pełen but.
W ylałem ją nie zdejm ując buta a potem wracaliśmy
konno do R zym u; że zaś było bardzo zim no, noga
mi tak zdrętw iała, że mówiłem do F elixa, iż d łu ­
żej nie wytrzymam. Poczciwy F elix zsiadł natych­
m iast z konia i zabierał się do naniecenia ognia
z ostów i gałązek, gdy w tern dotknąw szy przy­
padkiem ręką jednej z zabitych gęsi dostrzegłem ,
żo puch dosyć jeszcze ciepły; nie pozwoliłem więc
niecić ognia, lecz oskubawszy gęś napchałem w but
puchu i zaraz uczułem poprawę. D osiadłszy zno­
wu koni śpieszyliśmy ku Rzymowi a gdyśm y przy­
byli na pagórek jeden i ku Florencyi spojrzeli, za­
wołaliśmy równocześnie: na Boga w’ niebie! cóż to
za zjawisko nad F lorencyą! B ył to wielki ognisty
słup iskrzący się i mocno świecący. Mówiłem do
Felixa: usłyszymy jutro o jakim ś wielkim wypadku
271

we Florencyi wydarzonym. Przybyliśm y tedy do


R zym u; ciemno było jak w m iechu; w pobliżu mego
domu w Bankach wpadł koń mój kłusem na stós g ru ­
zów i przewrócił koziełka, schowawszy łeb m iędzy
przednie nogi, ja zaś nie doznałem z łaski Bożej ża­
dnej szkody, choć powinienem był kark skręcić.
W domu zastałem kilku przyjaciół; zasiedliśmy do
uczty a ja opowiadałem im moje myśliwskie przygo­
dy i o owym słupie ognistym. K ażdy pytał, coby
to mogło znaczyć? Tw ierdziłem , że usłyszym y o ja ­
kimś wypadku we Florencyi.
D rugiego dnia wieczorem przyszła wiadomość
o śmierci księcia A lexandra a moi znajomi przycho­
dzili mi pow tarzać, że odgadłem prawdę. N adje­
chał też na mule koźlemi poskokami F ranciszek So-
derini a śmiejąc się już z daleka, jak szalony, za­
w ołał : oto masz stronę odw rotną do medalu nie­
godziwego tyrana. L orenzino dotrzym ał słowa! Ty
chcesz uwieczniać książęta a my nie chcemy ich
wcale! W ten sposób ze mnie się natrząsał, ja k ­
bym ja był głową tych, którzy panujących obierają.
Przybliżył się jeszcze jeden, niejaki Baccio B ettini*)

*) B accio czyli Bartłom iej B e ttin i, człow iek b ogaty, b ył


przyjacielem M ichała A n io ła B uonarottego i m iłośnikiem sztuk
pięknych.
272

m ający łeb brzydki a wielki jak kosz i zaczął także


ze mnie sobie drwić mówiąc: otóżeśmy ich wyksią-
żęcili; nie będziem y mieli książąt a ty ich chciałeś
unieśmiertelnić! Te i inne nie miłe mowy nareszcie
mi się uprzykrzyły, rzekłem więc: o wy głupcy!
jestem biedny złotnik, służę każdem u, kto mi płaci,
a wy mnie napastujecie, jakbym był głową jakiego
stronnictwa. G dybym chciał teraz wam wywołańcom
wyrzucać daw niejszą waszą nienasyconość, wasze
błazeństw a i niezręczne postępowanie, dużobym m iał
pracy. L ecz tyle tylko wam pow iadam , pomimo
głupie szyderstw a w asze, że nim dwa a najwięcej
trzy dni m iną, będziecie mieli nowego księcia, da­
leko gorszego niż był ostatni. Na drugi dzień przy­
był znowu B ettini przed moją pracownię i m ówił:
zapraw dę niepotrzebujesz wydawać pieniędzy na goń­
ców, bo wiesz nim się co stanie; jakiż to duch o tern
ci powiada? Potem mię uw iadom ił, że K osm us M e­
dici, syn pana Jan a, został księciem*); ale pod pewne-

*) G d y k się cia A le x a n d ra znaleziono pew nej nocy, (6 stycz.


1537. r .) zabitym k ilk u pchnięciam i p u g in a łu a p odejrzenie p a ­
dło n a L o ren zin a, bo nik o g o w ięcej p rzy nim nie b yło, ten u ciek ł
do W en ec y i, a tym czasem o b ra n o K sięciem Ivosm usa M edici.
L o re n z o tu ła ł się po K o n sta n ty n o p o lu i F ra n c y i, w reszcie w ró cił
do W e n e c y i, gdzie go dwaj żo łn ierze p rzez K o sm u sa n a s ła n i z a ­
bili w r. 1548. a 32. życia.
mi tylko warunkami, które go wstrzymywać będą
od samowoli i rządzenia według upodobania. W tedy
przyszła na mnie kolej z nich się wyśmiewać, i mó­
wiłem : floreńscy obywatele wsadzili młodzieńca na
pięknego konia, przyprawili mu sami ostrogi i wo­
dze dobrowolnie w ręce oddali, potem go zaprowa­
dzili na bardzo piękne pole pełne kwiatów, owoców
i niezliczonych ponęt i powiedzieli, ażeby tylko
pewnych, oznaczonych nie przestępował granic. P o ­
wiedzcie mi teraz, kto go wstrzyma, jeżeli mu przyj­
dzie ochota przestąpić je? Możnaż bowiem temu
przepisywać prawa, kto jest sam ich panem? Od
tego czasu dali mi pokój , pozbyłem się nieznośnej
ich gadaniny i pracowałem pilnie w moim warstacie,
lecz nie zrobiłem nic znaczniejszego, bo głównie
mi zależało na odzyskaniu zdrowia, które jeszcze
nie zupełnie było umocnione.
W owym czasie powracał cesarz zwycięzko z wy­
prawy na Tunis*) a papież przysłał po mnie, aby
się poradzić, jakiby mu, cesarza godny, zrobić po­
darunek. Osądziłem, iżby stósowmie było ofiarować
Jego Cesarskiej Mości krzyż złoty z obrazem C hry­
stusa, do którego już mam pewną ozdobę gotową,

*) K arol Y . przybył z wyprawy tunetańskiej do Neapolu


30. listop. 1535.
1 2 **
274

k tó r a je s t b a r d z o stosowną, a p r z e z to i m n ie b y W a ­
sz a Ś w iąto b liw o ś ć o k a z a ł szczególną, ł a s k ę ; mam
b o w ie m t r z y p e ł n e figurki złote, p r a w i e p a lm ę w y ­
s o k ie , j u ż w ykończone. B y ł y to te s a m e , k tó r e
z r o b ił e m do kielicha dla p a p ie ż a K l e m e n s a , p r z e d ­
s ta w ia ją c e w ia r ę , n a d z ie ję i miłość. D o r o b i ł e m do
te g o zaraz r e s z tę z w osku i z a n io słem p a p i e ż o ­
wi. B y ł ze w sz y s tk ie g o b a r d z o z a d o w o lo n y , a g d y
od n ie g o w y c h o d z iłe m , u ło ż y liśm y , że w szy stk ieg o
d o sta n ę co p o tr z e b a i z a r a z się do r o b o ty za b io rę,
0 k tó rej ce n ę ta k ż e ś m y się um ów ili. B y ł o to o c z w a r ­
tej w nocy a p a p ie ż r o z k a z a ł p a n u L a t i n o J u v e n a le ,
a ż e b y mi z a r a z n a z a j u tr z k a z a ł p ie n ią d z e w ypłacić.
Tem u panu L atin o , k tó r y m ia ł w iele b ła z e ń s tw a
w s o b ie , u r o iło się p o d s u n ą ć p a p ie ż o w i w ła s n y p o ­
m y s ł i ta k z e p s o w a ł w sz y s tk o , cośm y u łoż yli. Ran­
k ie m , g d y m y śla łe m od niego p ie n ią d z e otrzy m ać,
r z e k ł 7 sw o ją g ł u p o w a t ą z a r o z u m i a ł o ś c i ą : n a s z y m
j e s t w y n a la z e k a w y go sob ie w y k onajc ie ; n im w cz ora j
w ie c z o re m w y s z e d łe m od papieża, w y m y śliliśm y coś
le psze go. W t e d y nie d o p u ś c iłe m j u ż , a b y d o m ó w ił
1 r z e k ł e m : ani w y ani p a p ie ż nic le p sze g o w y m y ­
ślić nie m o ż e c ie , n a d C h r y s t u s a i je g o k r z y ż . Lecz
w y g a d a jc ie j u ż w a s z d w o ra c k i p o m y sł. N ie o d p o ­
w ie d z ia w s z y ani s ło w a w y s z e d ł ro z z ło s z c z o n y i sta-
275

ra ł się o to, ażeby robota innem u złotnikowi została


o d d a n a ; lecz papież nie zgodził się na to ; przy słał
po mnie i pow iedział, że dobrze ra dz iłe m ; ale oni
chcą brew iarzyk zawierający nabożeństwo do Matki
Boskiej a przepysznie malowany, cesarzowi złożyć
w upom inku. K a r d y n a ł Medici w y dał na te minia­
tu ry przeszło dw a tysiące sk udów ; będzie to p o ­
darek dla cesarzowej a dla cesarza później się zrobi
to, co ja zalecałem , teraz zaś za mało na to czasu,
bo cesarz za sześć tygodni przybędzie. D o owej
książeczki miałem zrobić okładkę z szczerego złota,
pięknie w y rabianą i drogiemi kamieniami w ysadzoną,
ocenionemi na jakie sześć tysięcy skudów. D a n o mi
zaraz i złoto i kamienie; przyłożyłem się pilnie a
w kilka dni była robota ju ż tak p ię k n a , że papieża
w pra w iła w podziwienie i nadzw yczajne mi o k a z y ­
w ał łaski. Postaw iłem tylko jed e n w a ru n e k , żeby
L a tin o do mnie nie przychodził.
R o b o ta moja była prawie na ukoń czeniu, gd y
cesarz p r z y b y ł , którem u wystawiono mnóstwo pię­
knych bram tryumfalnych. W spaniałość je g o wjazdu
niechaj inni opiszą*), j a zaś ograniczę się tylko na

*) Karol V. przybył po świetnej wyprawie na T unis 30.


listop. 1536. r. do Rzym u z sześciu tysiącam i wojska i dworzan.
P rzebyw szy przez kilka bram tryumfalnych udał się prosto na
276

to, co ranie dotyczy. Zaraz po przybyciu podaro­


wał papieżowi prześliczny dyam ent, który kupił był
za dwanaście tysięcy skudów. Papież natychm iast
mi go oddał, abym go wpraw ił w pierścień dla Jego
Świątobliwości, lecz pierwej chciał widzieć książeczkę,
jak daleko robota postąpiła. G dy ją przyniosłem,
był papież zupełnie zadowolony i zapytał mnie jakby
się najzręczniej z tego wymówić, że to dziełko nie-
wykończonem cesarzowi ofiaruje? Odpowiedziałem
na to, że potrzeba tylko moją chorobę podać a Jego
Cesarska M ość, gdy mnie tak wybladłego i schu-
dzonego zobaczy, przyjm ie zapewne tę wymówkę.
Papież przyznał mi zupełną słuszność, lecz kazał
dodać, gdy będę cesarzowi podarunek oddawał, że
i mnie samego oddaje w podarunku. Potem mnie
uczył, w jakich słowach to mam wyrazić. Pow tó­
rzyłem je zaraz i zapytałem , czy tak dobrze? O d­
pow iedział: dobrze i pięknie, ale gdybyś tylko miał
tyle odwagi przed cesarzem tak się wysłowić. R ze­
kłem , iż mi na odwadze zbywać nie będzie, nawet
więcej jeszcze powiem, ponieważ cesarz tak tylko
ubrany jak ja , wyobrażę więc sobie, że z równym

W atykan. Podejm ow any przez papieża i rzymian jaknajświetniej


zabawił w stolicy ś. Piotra aż do 18. kwietnia 1537. r. Ztam -
tąd wyjechał przez Sienę, Florencyą i L ukkę do Lom bardyi.
277

sobie rozm aw iam ; lecz nie tak je st, kiedy mówię


z J e g o Świątobliwością, w którym więcej bóstwa
w id z ę , nietylko z pow odu pow ażnego ub io ru k a ­
p ła ń sk ie g o , ale i dla sędziwego wieku J . Ś w iąto ­
bliwości, co mnie daleko większej nabawia nieśmia­
łości, niżeli może kiedykolwiek obecność cesarza.
N a to rz e k ł papież: idź mój B env en uto, dzielny z cie­
bie człow iek; spraw się tylko d o b rz e , a wyjdzie ci
to na korzyść.
P a p ie ż p rze z n a cz y ł jeszcze parę tureckich koni
dla c e sa rz a, należących niegdyś do papieża K le m e n ­
sa; nie było może piękniejszych w państw ie c hrze-
ściańskiem. D a ł polecenie D u ra n te m u * ) swojemu
dw orzaninow i, aby je zapro w ad ził na k u ry ta rz p a ­
łacow y i tam je cesarzowi ofiarował, wraz z krótką
p rz e m o w ą , którój go pouczył. Poszliśm y obadw a
razem a g dy śm y stanęli p rz e d c esarzem , w pro w a­
dzono obadw a konie, które tak pysznie i zgrabnie
stąp ały przez pokoje, że cesarz i w szyscy się dzi­
wili. W te m w ystąpił też pan D u ra n te jaknajnie-
zgrabniej i tak sobie ję z y k poplątał bresciańskiemi

*) Durantc Duranti z Brescii był b iegłym w literaturze i uczo­


nym prawnikiem. P aw eł III. zrobił go kardynałem 1544. p ó ­
źniej biskupem Bresziańskim (B rescia). Ż ył w ścisłej przyjaźni
z sław nym A retin o , um. 1557. r.
frazesam i, że ju ż nie mogło być gorzej a cesarz
od śmiechu tylko się w strzym yw ał. T ym czasem
odsłoniłem i j a moją robotę a gd y s p o s trz e g łe m , że
cesarz zwrócił na mnie ła ska w e spojrzenie, w y stą ­
piłem i przem ów iłem : Najjaśniejszy C esarzu! nasz
Ojciec Najświętszy, P aw eł, składa W . C. Mości w u-
pom inku ten b re w ia rz , pisany i m alow any p rz e z
najznakomitszych w swej sztuce mistrzów. T a o k ła ­
dka ze słota i drogich kamieni nie w ykończon a, z p o ­
w odu mej choroby, dla tego oddaje mnie J e g o Ś w ią ­
tobliwość razem z tą książką w usługi W . C. M o ­
ści, abym j ą w y ko ń c z y ł, jako też wszystko inne,
co rozkazać raczysz i abym Ci Najjaśniejszy P a n ie
słu ż ył, dopóki żyć będę. N a to odpow iedział ce­
s a r z : miła mi ta książka i wy także; lecz w yk oń ­
czycie mi j ą w Rzym ie. G d y będzie gotowa a wy
p r z y zdrow iu, przywieźcie mi ją, gdziekolwiek będę.
W śród dalszej ze m ną rozm ow y wymienił kilka­
krotnie moje imię, co mnie wielce zdziw iło, ponie­
waż go nie w spom niałem sam ani razu. D o piero
rzecz mi się wyjaśniła, g d y mi mówił, że w idział
pluw iał zrobiony dla papieża K lem ensa i chwalił
wyrobione na nim figury. T a ke śm y rozmawiali z pół
godziny o różnych pięknych i znamienitych p rz e d ­
miotach; a ponieważ mnie większy spotkał zaszczyt
279

niż się spodziewałem, u p a trz y łe m sposobność w krót­


kiej przerw ie rozmowy, skłoniłem się i odszedłem.
Słyszano ja k cesarz pow iedział do swego p o d ­
skarbiego: wypłacić natychm iast pięćset dukatów
B env enu to w i; a g dy niosący je dw orzanin za p y ta ł:
gdzie jest sług a papiezki, który z cesarzem r o z m a ­
wiał? ukazał się pan D u r a n te i za b ra ł mi owe pięć­
set dukatów. U sk a rż a łe m się na to przed papie­
żem ; pocieszał mnie tern, że wie d o b rz e , jako się
wybornie sprawiłem podczas rozm ow y z cesarzem
i dla tego otrzym am z pewnością część owych pie­
niędzy, ja k a mi słusznie należy.

XIX.
W praw ia d yam ent w p ierścień dla P aw ła III. — S p o ty k a się
u p ap ieża z m ark izem G uasto — Latino M anetti o c z e r n ia B en-
ven u ta p rzed p a p ieżem . — A u tor p ostan aw ia w y n ie ść się do
F ran cyi. — N iep rzy jem n o ści z p ow od u u c z n ia , A skania.

W róc iw sz y do mojej pracowni zająłem się g o r ­


liwie o pra w ą dyam entu. W t e m p rz y s ła ł do mnie
papież czterech najpierw szych jubilerów rzymskich,
ponieważ m u pow iedziano, że ten brylant opraw iał
najznamienitszy w świecie jubiler, mistrz Em ilian
T a rg h e tta z W e n e c y i, a dyam ent ten jest bardzo
misterny, przeto nie można go bez wielkiego na-
280

m ysłu opraw ić, bo to n a d e r trudno. P o m ię d z y ty ­


mi czterem a mistrzami b y ł pewien medyolańczyk,
G a jo , niesłychanie z a rozum iały. N a czem się naj­
mniej z n a ł, o tem chciał sądzić jaknajlepiej. D ru­
dzy byli ludzie skromni i zręczni. P o c z ą ł więc ten
Gajo gadać w obec nich: B envenuto! zostaw tintę*)
E m ilia n a , p rz e d którą czapkę zdjąć pow inieneś, bo
opraw a dyam entów jest najpiękniejszą, lecz zarazem
na jtrudniejszą sztu ką ju b ile rsk ą , a Em ilian je st naj­
doskonalszym w świecie ju b ile re m ; ten d yam ent zaś
b a rd z o wiele spraw ia trudności. O dpow iedziałem na
to : tem większy dla mnie zaszczyt, zm ierzyć się
w tej sztuce z tak znakom itym m is tr z e m ; a z w ró ­
ciwszy się do d ru g ic h , rze k łe m : patrzcie! tutaj cho­
wam tintę E m ilian a a sam zrobię kilka na próbę
i obaczę, czy nie można lepszych wymyślić. Jeżeli
mi się nie u d a , to opraw ię dyam ent w dawniejszą.
N o, rzekł G a jo , jeżeli ci się u d a , najchętniej czapkę
zdejmię przed tobą. A le jeźli moja op ra w a będzie
lepszą, w trąciłem , to dw a ra z y czapkę zdjąć będziesz
musiał. T a k j e s t , odpowiedział.
Z acząłem tedy pilnie robić rozmaite tinty, któ-

*) T in tą zow ie się pew ien rodzaj m assy k o lo ro w ej podobnej


do e m alii, używ anej przy* opraw ie dyam entów n a o b rzeże lub
p o d k ła d k ę , zw ykle fo lią zw an ą a z k ru szcu ro b io n ą.
281___

rych sposób wyrabiania w innem opiszę miejscu.


P raw d a , że ten dyament był bardzo niebezpieczny,
jakiego ani przed tem ani potem w ręku nie mia­
łem a tinta m edyolańczyka wybornie zrobiona, lecz
nie ustawałem w pracy, wytężyłem cały mój rozum
aż zrobiłem nietylko równą tam tej, ale nawet jednę
daleko lepszą. Przew yższyw szy tedy mego poprze­
dnika, starałem się przewyższyć jeszcze siebie sa­
mego i udało mi się zrobić nowym sposobem jeszcze
doskonalszą.
Zwoław szy jubilerów pokazałem im dyament z tin-
tą Em iliana a potem z moją. Rafael del M oro naj­
zręczniejszy z nich zaw ołał: Benvenuto przew yższył
tintę Em iliana! Gajo nie chciał temu wierzyć, lecz
zaledwie w ziął dyam ent w rę k ę, pow iedział: ten
brylant dwa tysiące dukatów więcej wart, niż przed­
tem! W tenczas rzekłem : kiedy takiego m istrza p rz e­
wyższyłem , obaczycie, że sam siebie przewyższyć
jestem zdolny, i poprosiwszy ich, aby chwilkę po­
czekali, poszedłem do mojej altany i podłożyłem
inną tintę. G dy brylant okazałem , pierw szy w y­
krzyknął G ajo: w życiu mojem nic podobnego nie
widziałem! D yam ent ten więcej teraz w art niż osiem­
naście tysięcy a poprzednio oszacowaliśmy go na
dwanaście. D rudzy złotnicy m ów ili: Benvenuto jest
282

chwałą, naszej sztuki, trzeba nam przed nim i jego


tintami pozdejmować czapki. Gajo r z e k ł: pójdę na­
tychmiast do papieża, aby tysiąc skudów w złocie
zapłacił za tę oprawę! i pobiegł dopraw dy zaraz
i wszystko opowiedział. Papież tego samego jeszcze
dnia trzy razy przysłał, dowiadując się, czy pierś­
cień skończony?
Zaniosłem go o godzinie dwudziestej trzeciej,
a ponieważ wstęp zawsze mi był dozwolony, uchy­
liłem śmiało, lecz bez szelestu, zasłony we drzwiach
i ujrzałem papieża rozmawiającego z m arkizem del
G uasto*). Nie mogli się na coś zgodzić, bo słysza­
łem , jak papież pow iedział: to być nie może, wy­
pada mi bowiem pozostać neutralnym , inaczej też
nie będzie**). Cofnąłem się natychm iast, lecz pa-

*) A lfonso D av alo s m arch ese del G u asto czyli Y a s to p rzy ­


b y ł z cesarzem z T u n e tu , gdzie b y ł w ielk o rząd cą cesarsk im . J a ­
ko g u b e rn a to r M e d y o lan u k a z a ł raz zabić w d rodze dw óch am ­
b asad o ró w F ra n c isz k a I. ja d ą c y c h do W en ec y i i K o n sta n ty n o p o la
w celu zerw an ia tra k ta tó w . U m . 1547. r. J e g o ż o n a M a ria k się ­
żniczka A rra g o ń s k a s ły n ę ła z piękn ości i w dzięków , k tó re zac h o ­
w ała do późnej starości.
**) K a ró l V . s ta ra ł się w R zym ie w ym ódz odnow ienie w oj­
n y przeciw królow i fra n c u z k ie m u , k tóry trz y m a ł w tedy S a b a u d y ą ,
lecz nie z d o ła ł w żaden sposób sk ło n ić do teg o p a p ie ż a , k tó ry
m ając w pam ięci losy K le m e n sa , w o lał w w o jn ach p o m ięd zy m o ­
narch am i chrześciańskim i po zo staw ać zaw sze n e u tra ln y m . M ar-
283

pież mnie przyw ołał. W s z e d łe m żyw o, a gd y mu


odd ałem b ry la n t, poszedł z nim na ubocze a m a r­
kiz nieco odstąpił. P apież p rz y p a tru ją c się dya-
mentowi szeptał m i: B envenuto! mów do mnie, u d a ­
ją c że przynosisz ważne rzeczy, i nie przestawaj,
dopoki m arkiz będzie w pokoju. P o te m p r z e c h a ­
dzał się ze m n ą po p o k o ju , co mi się ba rd z o p o ­
do b a ło , i począłem m u opowiadać w jaki sposób
brylant oprawiłem. M a rk iz o p a rł się ram ieniem o k o ­
bierce ścienne i p rzestęp ow ał z nogi na n og ę; j a
zaś znalazłem taką treść do rozm ow y, że całe trz y
godziny m ógłbym był gadać, nim bym należycie wszy­
stko b y ł wypowiedział. Pa p ie ż słuchał mnie z ta-
kiein u podobaniem , iż zdaw ało się, że zapom niał
niemiłej m u obecności markiza. P r z y d a w a łe m też
do mego opowiadania i tę część filozofii, która w tej
sztuce potrzebn a i m ówiłem tak z g od zin ę; nareszcie
zniecierpliwił się markiz i wyszedł z ad ą sa n y ; papież
zaś nadzwyczajnie się dla mnie okazał łask a w y m
i pow iedział: bądź tylko pilny, B env en uto, a n a ­
g ro d z ę cię lepiej niż tysiącem skudów, na które Gajo
oszacował tw oją robotę.
G d y o d sz e d łe m , chwalił mnie papież p rz e d swo-

kiz G u asto z pew nością do teg o w im ieniu cesarza n am aw iał p a ­


p ie ż a , g d y Celiini p rzy n ió sł ów brylantow y pierścień .
284

imi dworzanam i, między którym i był i Latino J u -


venale. T en był zaprzysięgłym wrogiem moim i sta­
rał się wszelkim sposobem mi szkodzić. Słysząc,
że papież z taką. przychylnością i szczerością o mnie
mówi, rzekł: nie ulega wątpieniu, że Benvenuto jest
nadzwyczajnie utalentowany, lecz gdy każdy czło­
wiek jest z natury obowiązany być życzliwszym dla
swoich współziomków niż dla obcych, powinienby
też wiedzieć, ja k mówić należy o papieżu; on zaś
gadał, że papież Klem ens był najlepszym i ze wszech
m iar czci godnym księciem , tylko, że nie m iał, nie­
stety, szczęścia; u W aszej Świątobliwości zaś prze­
ciwnie, żałować trze b a, że na tej głowie spoczywa
tyara, że W . Świątobliwość jesteś tylko ubranym
snopem słomy, nie posiadając nic godnego chwały,
prócz szczęścia. Słow a te wypowiedział z taką siłą,
że papież im uwierzył. J a , nie tylko ich nie wy­
rzekłem , ale nawet nic podobnego przez myśl mi
nie przeszło. G dyby papież był mógł bez obrazy
własnej sławy cośkolwiek niemiłego mi wyrządzić,
byłby to zapewne uczynił, ale jako mąż wielko­
duszny śmiał się tylko, lecz mimo to pow ziął ku
mnie nienawiść głęboką, co wkrótce spostrzegłem ,
ponieważ odtąd bardzo trudno mi było dostać się
na pokoje, gdzie dawniej tak łatw o wchodziłem.
T yle lat już na tym dw orze zbierając doświadczenia,
domyśliłem się zaraz, że mi ktoś niegodziwą zrobił
przysługę. W yw iady wałem się w rozm aity sposób
z daleka i powiedziano mi o tern oszczerstw ie, lecz
nie wymieniono sprawcy. Nie mogłem się wówczas
naw et domyślić, kto to pogadał; byłbym mu bowiem
zemstę pełną m iarką odm ierzył.
Skończyw szy oprawę książki, zaniosłem ją do
papieża, który ńa jej widok nie m ógł się w strzy­
mać od wielkich pochwał. Prosiłem go aby mi ją,
w edług przyrzeczenia, cesarzowi zawieźć pozwolił.
O dpow iedział: zrobiłeś swoje a ja uczynię, co mnie
się podoba; i rozkazał, ażeby mi dobrze zapłacono.
D ostałem tylko pięćset skudów, za robotę przeszło
dwumiesięczną. O praw ę pierścienia obliczono na
sto piędziesiąt, reszta była za książeczkę, nad którą
zarobiłem więcej niż tysiąc, bo robota była bardzo
bogata we figury, listki, emalje i drogie kamienie.
W ziąłem , co mi dano i postanowiłem z Bogiem
Rzym opuścić. Papież posłał ową książeczkę przez
jednego ze swoich wnuków, Sforzę*), cesarzowi,

*) Sforza syn hrabiego di Santa Fiore i Konstancyi Far-


n e se , córki naturalnej P aw ła III. m iał wtedy lat 1 6 , zaciągn ął
się do w ojska cesarskiego w tym że roku i takie ok azał zdolności
i m ęztwo, że wkrótce został naczelnym dow ódzcą całej kawaleryi
286

którem u się bardzo podobała i zaraz o mnie pytał.


M łody Sforza odpowiedział, jak go nauczono, że
przybyć nie mogłem dla choroby. W szystko to lu ­
dzie mi donieśli.
W ybierałem się tedy do F rancyi i chciałem puścić
się w drogę sam jeden, lecz zmieniłem to postano­
wienie mając w^zgląd na A skaniusza, który od nie­
jakiego czasu zostawał w mojej służbie. B ył to
chłopiec bardzo m łody a najlepszy w świecie sługa.
P oprzednio uczył się u pewnego złotnika hiszpań­
skiego, imieniem F ranciszek, niechciałem więc przy­
jąć go do siebie, aby z jego m istrzem nie mieć o to
zatargów, ale chłopiec mając ku mnie wielki pociąg
tyle się stara ł, że nareszcie jego mistrz sam do mnie
n apisał, żebym go przyjął. Zostawmł u mnie od
kilku miesięcy, a że w początku był bardzo wychudły
i blady nazywaliśmy go zawsze dziadkiem i można
było myśleć, że jest już stary, bo służył doskonale
i był bardzo roztropny; ledwie można było uwie­
rzyć, że m ając tyle rozum u, ma dopiero trzynaście
lat. W krótkim czasie przyszedł do siebie, a gdy
nabrał ciała, zamienił się w najpiękniejszego w R zy ­
mie m łodzieńca i prócz innych zalet miał wielką

w łoskiej i hiszpańskiej cesarza. O dznaczył się p o d P o itie rs i M on-


co n to u r, co go ro zsław iło . U m . 1575 r.
__ 287

zdolność do sztuki. Kochałem go i przyodziewałem


jak b y własnego syna. G dy chłopczysko przyszedł
do siebie, błogosław ił szczęściu, które go w moje
oddało ręce i chodził często swojemu m istrzowi
dziękować, że się przychylił do jego życzenia. M istrz
ten m iał p ięk n ą, m łodą żonę; ta zapytała pewnego
razu chłopca: jakim sposobem tak wyładniałeś? O d ­
pow iedział: mój m istrz uczynił mnie tak ładnym
i daleko lepszym zarazem. To się owej żmijce nie
podobało, a ponieważ nie wiele dbała o uczciwą
sław ę, starała się młodzieńca różnemi środkam i, nie
bardzo godziw em i, ku sobie skłonić i spostrzegłem ,
że zaczął częściej niż zwykle dom dawniejszej m i­
strzyni swojej odwiedzać.
Z darzyło się, że pewnego dnia obił jednego z mo­
ich uczniów bez pow odu; ten skarżył się przede-
m ną, gdy powróciłem do domu i zaręczał, że A sca-
nio żadnej nie m iał przyczyny. Na to powiedzia­
łem Askaniuszowi: słusznie czy niesłusznie, nie
powinieneś nikogo w moim domu bić, bo obaczysz,
jak się z tobą obejdę. G dy mi na to coś począł
odpow iadać, wpadłem zaraz na niego i tyle mu da­
łem kułaków pięścią i nogam i, ile pewno w życiu
drugi raz nie dostał. Skoro się tylko z rąk moich
w ydarł, uciekł z pracowni bez kaftana i czapki i przez
288 __

dwa dni nie wiedziałem , gdzie się po d ział, nie tro ­


szcząc się o niego wcale, gdyby nie pewien szlachcic
hiszpański, Don D iego, człowiek najliberalniejszy
ze wszystkich moich znajomych. Zrobiłem był dla
niego kilka rzeczy a jeszcze parę miałem pod ręką,
ztąd wielce mi był przychylny. Ten mi powiedział,
że Ascanio powrócił do dawnego m istrza swego
i prosi, abym mu oddał czapkę i kaftan, które miał
odemnie. Odpow iedziałem : mistrz F ranciszek źle
sobie postąpił; gdyby mi zaraz był doniósł, że się
Ascanio w jego domu znajduje, byłbym go chętnie
uw olnił; ale że go dwra dni w swoim domu trzym ał,
nie zawiadomiwszy m nie, przeto nie pozwolę, ażeby
u niego pozostał, niechaj więc tylko chroni, żebym
go tam nigdy nie spotkał. W szystko im pow tórzył
Don Diego a Franciszek tylko sobie z tego drwił.
Następnego dnia widziałem A skaniusza obok jego
m istrza przy robocie jakiejś drobnostki; ukłonił się,
gdy przechodziłem , ale mistrz zdaw ał się śmiać ze
m nie, i kazał mi powiedzieć przez Don D iega, abym,
jeżeli mi się podoba, przysłał Askaniuszowi rzeczy,
którem mu był pospraw iał; jeźli zaś nie, to on go
zaopatrzy w ubiór. Na to zwróciłem się do D iega
i powiedziałem : panie don D iego! nie znałem szla­
chetniejszego i uczciwszego męża niż wy, a niego-
dziwy F ranciszek we wszystkiem wam przeciwny,
bo jest nieuczciwym zdrajcą. Powiedzcie mu ode-
m nie, że jeźli mi przed zadzwonieniem na Anioł
pański A skaniusza tu do mojej pracowni nie przy­
prow adzi, zabiję go w jaki bądź sposób; A skaniu-
szowi zaś oznajmijcie, że jeźli o naznaczonej godzi­
nie swego m istrza nie opuści, nie wiele lepiój na
tern wyjdzie.
D on Diego nic na to nie odpow iedział, tylko
poszedł, i pow tórzył moje słowa ze wszystkiemi
szczegółam i, a F ranciszek tak się zląkł, że nie wie­
d ział, co począć; Ascanio zaś poszedł szukać swego
ojca, który z Tagliacozzo przyszedł właśnie do R zy ­
mu. Ten dowiedziawszy się o całej spraw ie, ra ­
dził także Franciszkow i, aby A skaniusza do mnie
odesłał. Na to rzekł F ranciszek: idź więc A ska-
niuszu! niech cię ojciec zaprowadzi. Don Diego
słysząc to p rzestrzegał: F ranciszku, obawiam się
wielkiego nieszczęścia! znasz Benvenuta lepiój niż
ja , zaprow adź chłopca sam a ja pójdę z tobą. W tym
samym czasie czyniłem w domu przygotow ania, cho­
dziłem po pracowni i oczekiwałem uderzenia w dzwon,
postanowiwszy uczynić chociażby co najgwałtowniej­
szego. Nareszcie weszli: Don D iego, Franciszek
i Askaniusz z ojcem, którego nie znałem. Spój-
290

rżałem na nich groźnie. F ranciszek blady jak trup


przem ów ił: oto jest A scanio, którego dotąd u siebie
trzym ałem , nie mając zam iaru robić ci nieprzyje­
mności. Ascanio dodał z głębokiem uszanowaniem :
mistrzu! przebaczcie mi, otóż jestem , uczynię wszy­
stko, co rozkażecie. N a to zapytałem : czy p rz y ­
szedłeś czas umówiony u mnie odsłużyć? T ak , od­
pow iedział, i nigdy was nie opuszczę. W ted y obró­
ciłem się do ucznia, którego obił i kazałem mu p rz y ­
nieść zawiniątko z rzeczami. T u m asz, rzekłem
do A skaniusza, co ci darow ałem , weź razem z niemi
i wolność i idź gdzie ci się podoba. Don Diego,
który się czego innego spodziew ał, stał zadziwiony,
Ascanio zaś prosił pospołu z ojcem , abym mu prze­
baczył i znowu go przyjął. Dowiedziawszy się że
przem awiający za nim jest jego ojcem, wyrzekłem
nareszcie po długich prośbach: dla waszej miłości
ojcowskiej przyjm uję go napo wrót.
291

XX.
C ellin i w yjeżd ża z e Rzym u 2 . k w ietn ia 1537. r. z H ieron im em
P eru g in o i A sk a n iu szem . — O d w ied za w P adw ie P iotra B em b o,
za czy n a m edal z j e g o p o p iersiem i o trzy m u je w podarunku
tr z y k o n ie. — J e d z ie p r z e z W allen stad t, Z iirich i G en ew ę. —
D o zn a je p rzy g ó d na p ew n em je z io r z e . — P rzyb yw a w c z e r w ­
cu do Paryża.

Postanowiłem b y ł, jak wyżej wspomniałem, udać


się do F ra n c y i, ponieważ papież nie tak łaskawem
jak dawniej patrzył na mnie okiem , odkąd złośliwy
język dobry mój stosunek nadw erężył i z obawy
że będzie jeszcze gorzej; przeto chciałem poszukać
innego k raju, gdzie się spodziewałem znaleźć wię­
cej szczęścia i zamierzyłem sam z Bogiem puścić
się w drogę. G dy pewnego wieczora ułożyłem wy­
jazd mój na dzień następny, powiedziałem mojemu
Wiernemu Felixow i, ażeby używ ał wszystkich mo­
ich rzeczy aż do mego powrotu, a jeźlibym został
za granicą, wszystko przejść miało na jego własność.
Potem obliczyłem się z pewnym czeladnikiem z P e-
ru g ii, który mi pom agał kończyć robotę dla pa­
pieża; i zapłaciwszy, co mu się należało, chciałem
go odpraw ić, lecz on mnie prosił, abym go zabrał
ze sobą, dodając, że podróż o własnym odbędzie
koszcie. B ył on praw da najlepszym z moich po­
mocników W łochów, a że miałem zam iar pracować
13 *
292

dla króla F ra n c ji, mógł mi być bardzo pomocnym,


dla tego dałem się nakłonić i zabrałem go pod wa­
runkam i, jakie sam podał. A scanio, tej rozmowie
obecny, rzekł na pół ze łzam i: przyjęliście mnie
pow tórnie, przyrzekłem całe życie pozostać z wami
i postanowiłem tego dotrzymać. Pow iedziałem mu,
że go nie myślę zabierać z sobą.. B iedny chłopiec
zaczął się wybierać za mną na piechotę. W idząc
to postanowienie, nająłem konia i dla niego, kaza­
łem mu zabrać tłom oczek, i tak więcej się obarczy­
łem , niż zrazu było moim zamiarem. Ze R zym u
zajechaliśmy w prost do F lorencyi; ztam tąd do B o­
lonii; z Bolonii do W enecyi a ztam tąd do Padw y,
gdzie mnie z osteryi zabrał do siebie Albertaccio
del Bene, szacowny mój przyjaciel. D rugiego dnia
poszedłem panu Piotrowi Bem bo*), który wAwczas
*) Piotr Bem bo ur. w W en ecyi 1470. r. S k oń czyw szy na­
uki zwiedził całe W łoch y i takiej nabył sław y, że L eon X . skoro
tylko zajął stolicę P iotrow ą, p ow ołał go na sekretarza i zaopa­
trzywszy w pensyą 3000 skudów roczn ie, nadał rozmaitemi do­
brami kościelnem i. Po śmierci L eona X . usunął się B em bo, za-
dosyć ju ż b ogaty, ze Rzym u do P ad w y, poczęści dla oddawania
się ulubionym nau k om , poczęści dla jednej padwianki z rodziny
M orosinich. W je g o domu zbierali się w szyscy literaci i profe­
sorow ie uniwersytetu co znakom itsi. Z a ło ży ł w ielką bibliotekę,
muzeum i ogród botaniczny — dom jeg o zam ienił się wkrótce
w ognisko literatury całej Italii. P aw eł III. pragnąc takim m ę­
żem ozdobić grono kardynałów, nie m ógł tego u czynić z różnych
293

jeszcze nie b y ł k ard y n ałem , u całow ać ręce. P rz y ją ł


m nie z nadzw yczajną u p rzejm ością i zw róciw szy się
do A lb ertaccia p o w ied ział: niechaj B envenuto za­
m ieszka u m nie ze w szystkim i sw oim i lu d ź m i, cho­
ciażby ich i stu było a w y jeźli chcecie być z B e n -
v en u te m , to zostańcie także w m oim d o m u ; bo nie
pozw olę wam zabierać go z sobą. P o z o sta łe m więc
i używ ałem to w arzy stw a tego w ybornego pana.
P rz e z n a c z y ł mi pok ó j, k tó ry b y dla k a rd y n a ła
b y ł zadość w spaniały, i ż ą d a ł, abym zaw sze z J e ­
go D ostojnością zasiad ał do sto łu . W ś ró d rozm ow y
d a ł mi do zrozum ienia w b a rd z o delik atn y sposób,
że sobie życzy, abym z ro b ił m edaljon z jeg o p o r­
tretem a poniew aż to było i m ojem n ajg o rętsżem
ży czeniem , p rzy sp o so b iłem zaraz w p u d e łk u ja k n a j-
lepszej m assy, stucco zw anój i zacząłem zaraz r o ­
botę. P ierw szeg o d n ia zrobiłem p rzez dw ie g o d zin y
w głów nym zarysie tę gen ialn ą g łow ę, z takim w dzię-

względdw; dopiero po śmierci pani M orosini i gdy owemu m ę­


żowi przestano zarzucać bezbożność i zbyteczne zam iłow anie w rze­
czach pogańskich, udarow ał go ten sam papież kapeluszem kardy­
nalskim w r. 1539. pow ołał do lizym u i pozyskał najgorliwszego
i najświatlejszego doradzcę i pom ocnika. P io tr Bembo um. w r.
1547. licząc 77 lat. W pism ach swoich przestrzegał aż do zby­
tku wytworności stylu a pisząc poezye po łacinie m iał za wzdr
C icerona; po włosku zaś starał się wyrównać P e trarc e, z czego
mu krytycy robią zarzut zbytecznego naśladownictwa.
294

kiera, że Jego Dostojność zdum iał się nad tem. B ył


to mąż bardzo uczony i najwyborniejszy poeta, lecz
o mojej sztuce nie miał żadnego wyobrażenia; my­
ślał bowiem , że już skończyłem , kiedym zaledwie
zaczą ł, i nie zdołałem m u nawet wyjaśnić, że dużo
potrzeba czasu, ażeby coś podobnego dobrze zrobić.
Postanowiłem zaś tyle poświęcić czasu i starania,
żeby medal zrobić jaknajlepiej, na co taki mąż za­
sługiw ał, a ponieważ nosił krótką brodę z wenecka,
dużo się nam ozoliłem , nim wypracowałem głowę
tak, iż mnie zupełnie zadowoliła. Skończyłem na­
reszcie i w ydała mi się najpiękniejszą ze wszystkich,
jakie przedtem i potem zrobiłem. W idziałem że
pan P iotr był zupełnie zmięszany, bo m yślał, że
model zrobię w dwie godziny a stępie może w dzie­
sięć, gdy tym czasem przekonał się, że na samo wy­
modelowanie potrzebować będę ze dwieście godzin
a tak śpieszno mi było do Francyi. Nie wiedział
więc wcale, co mówić i żądał abym tylko jeszcze
na odwrotnój stronie zrobił Pegaza wpośród m ir­
towego wieńca. Zrobiłem go we trzy godziny i wy­
glądał bardzo ładnie. P an P iotr wielce był zado­
wolony i mówił: koń zdaje mi się dziesięć razy tru ­
dniejszy, niż główka, nad którą tyle zażyliście mo­
zołu; nie pojmuję tej trudności. Potem mnie prosił,
295

abym jeszcze w yrżnął stępie. W iem , mówił, że zro­


bicie prędko, skoro zechcecie. W yjaśniłem m u , że
tutaj robić ich nie m ogę, lecz skoro gdziekolwiek
urządzę w arstat, zrobię z pewnością.
T ak się ułożywszy, poszedłem do pewnego han-
dlerza i chciałem od niego kupić trzy konie do drogi
ku F ran cy i, ale że pan P iotr kazał baczyć na wszy­
stk o , co robię i w Padw ie najwyższej używ ał po­
wagi, przeto gdy chciałem płacić za konie zgodzone
już na piędziesiąt dukatów, rzekł ich właściciel: za­
cny m ężu! daruję wam te trzy konie. Odpowiedzia­
łem na to: nie ty mi je dajesz w p o d arunku, a od
tego który mi je daje, nie mogę ich przyjąć, ponie­
waż jem u żadnej roboty nie wykonałem. B zekł na
to ów dobry człowiek: jeżeli tych koni nie p rz y j­
miecie, pewno wam w Padw ie innych nie dadzą i bę­
dziecie Zmuszeni pójść sobie pieszo. Potem posze­
dłem do pana P io tra B em bo, który udaw ał że o ni-
czem nie wie i najuprzejm iej mnie p ro sił, abym
w Padw ie został. J a zaś chcąc koniecznie odjechać,
zostałem zm uszony owe konie przyjąć i puściłem
się w dalszą podróż.
O brałem drogę przez kraj Gryzonów *), bo inna

*) Kraj Gryzonów, dzisiaj zwany kantonem G raubiindten.


296

była z powodu wojny niebezpieczna*). Przebyliśm y


góry A lba i Berlina**) z wielkiem niebezpieczeństwem
życia, bo chociaż był już ósmy m aja, leżały je ­
szcze ogromne śniegi. P rzebyw szy góry stanęliśm y
w osadzie zw anej, jeżeli się nie mylę, W alłenstadt
i tameśmy zesiedli. W nocy przybył goniec floreń-
ski nazwiskiem Busbacca. Słyszałem o nim dawniej,
że to porządny człowiek, w swojem rzemiośle do­
skonały; ale nie w iedziałem , że przez różne niego­
dziwe sprawki znacznie upadł. G dy mnie spostrzegł
w gospodzie, nazwał mnie po im ieniu, powiedział,
że jedzie w ważnej sprawie do L io n u , i p rosił, abym
m u pożyczył na drogę pieniędzy. O dpowiedziałem
m u, że na wypożyczki pieniędzy nie mam , lecz jeźli
chce aż do Lionu jechać w mojem towarzystw ie,
to będę za niego płacił. Zaczął płakać ów łotr,
chcąc mnie odrwić i g ad ał, że jeźli jadącem u we
ważnych spraw ach narodowych biednem u kuryerow i
zabraknie pieniędzy, tacy jak ja obowiązani są do
wspierania go. Potem łżąc że ma p rzy sobie bar-

*) W ojska cesarskie wycofawszy się z Prow ancyi r. 1537.


staczały ciągle boje z francuzam i w Piemoncie aż do rozejm u za­
w artego na lat 10.
**) A lba lub Albula w E ngadinie, druga zaś B ernina, na­
zyw ała się dawniej u W łochów Berlina.
297

dzo ważne rzeczy od pana F ilip a S trozzi*), poka­


zał mi skórzany pokrowiec kubka i szepnął w ucho:
jest tu srebrny kubek a w nim brylanty warte kilka­
naście tysięcy dukatów, i bardzo ważne listy od pana
F ilipa. Mówiłem m u, że brylanty w jego własnej
odzieży pozaszywam , gdzie będą bezpieczniejsze niż
w ku b k u , a kubek mający około dziesięciu skudów
wartości chciałem odkupić, dając mu dwadzieścia
pięć. Na to odpow iedział, że jeźli inaczej być nie
m oże, pojedzie ze mną, ale kubka nie sprzeda, po­
nieważ by to nie było dla niego z honorem , i na
tem się skończyło. Rankiem puściliśmy się z W al-
lenstadt do W esen przez jezioro piętnaście mil d łu ­
gie. G dy obaczyłem ło dzie, opanowała mnie obawa,
bo zrobione z jedliny, ani są m ocne, ani duże, ani
też pakiem w ylane, i gdybym w jednej, takiej sa­
mej jak nasza, nie był widział czterech niemców
z czterem a końmi, byłbym nieza-wodnie wrócił. Lecz
widząc takie szaleństwo owych podróżnych zm u­
szony byłem przypuścić, że niemieckie wody nie za­
tapiają, jak nasze włoskie. O badw a moi chłopcy
mówili : Benvenuto, niebezpieczna to rzecz z czte-

*) F ilip Strozzi, o którym już b yło w yżćj, stał wówczas na


czele w ygnańców fłoreńskich i wpadł w ręce k sięcia Kosm usa
w r. 1537.
13* *
298

rem a końmi wsiadać na taki statek. O dpow iedzia­


łem im : nie widzicież tchórze, iż owi czterej szla­
chcice przed chwilą, wsiedli i płyną, sobie wesoło?
G dyby to jezioro było z wina nie z wody, powie­
działbym , że dla tego tak wesoło się puszczają, iż
się w niem myślą utopić; ale że to jest woda, bądźcie
więc przekonani, że oni tak mało chęci m ają nią się
zalać, jak my.
Jezioro było piętnaście mil długie a ze trzy sze­
rokie. P o jednym brzegu była góra wysoka, pełna
jaskiń, drugi był płaski i ziołami zarosły. Ledw ieśm y
cztery mile ujechali, poczęło się jezioro b urzyć, tak
iż nas wioślarze wezwali, abyśmy im pomogli robić
wiosłami i czyniliśmy to przez niejaki czas. D o­
m agałem się, aby nas na płaski brzeg zawieźli, lecz
oni utrzym yw ali, że to niepodobna, bo tam nie ma
tyle wody, iżby statek nasz unosiła i że tam znaj­
dują się mielizny, na którychbyśm y się zaraz rozbili
i wszyscy potonęli; żądali więc ponownie, abyśmy
im pomogli robić wiosłami i sami siebie nawzajem
zachęcali do pracy nawoływaniem. W idząc ich za­
kłopotanie, zarzuciłem gniadoszowi mojemu wodze
na kark i trzym ałem go lew ą ręką na uździenicy.
Zwierzę to m ądre, jak byw ają, zdawało się mnie
rozumieć i odgadyw ać mój zamiar, gdy go przo-
299

dem zwróciłem ku zielonym łąkom. A zamiarem


moim było, ażeby płynąc, mnie wlókł za sobą.
W tej chwili ud erzy ł wielki bałwan i plusnął przez
łódź. Ascanio zak rzy k n ął: zlituj się ojcze kochany!
ratuj mnie! i chciał się mnie uczepić, dla tego do­
bywszy puginału powiedziałem , aby tak samo zro­
bili, jak ja , a wtedy konie i im ocalą życie, jako
się po moim spodziewam ; kto zaś mnie się zechce
czepiać, tego przebiję. W takiój trwodze śm iertel­
nej upłynęliśmy jeszcze parę mil. Na połowie może
jeziora ujrzeliśm y cokolwiek niższy b rz eg , gdzie
można było wylądować, bo tam i owi czterej niemcy
wysiedli. Gdyśm y to samo zrobić chcieli, przewoźnik
nie chciał zezwolić na żaden sposób. W tedy rze­
kłem do moich chłopaków : dzieci! teraz czas zro­
bić jak chcemy. Dobywajcie broni a zmusimy ich
do wylądowania! Dokazaliśm y swego z wielką tru ­
dnością, ponieważ się opierali ze wszystkich sił. A le
gdyśmy na brzeg wysiedli, musieliśmy piąć się ze
dwie mile pod g ó rę, gorzej niż po drabinie. M ia­
łem na sobie ciężką kolczugę, grube buty i w rę­
ku rusznicę a pad ało , ile tylko B óg spuścić raczył.
D jabelska szlachta niemiecka cudów dokazywała na
swoich koniach, ale nasze nie zdatne były do takiej
300

drogi i upadały z wysilenia, gdyśmy się pod tę


górę wdrapywali.
Przebyw szy ledwie kawałek potknął się koń A ska-
niusza, doskonały węgrzynek. T uż za nim jechał
B usbacca, którem u Ascanio dał do trzym ania swoją
dzidę. G dy tedy koń padł i przewrócił się, nie był
ów łotr kurjer nawet tyle żwawy, żeby ostrze um ­
knąć, tak iż koń w padł prosto na grot i przebił
sobie kark na wylot. D rugi mój chłopak chcąc
swojemu karoszowi pomodz niby na lepszą drogę,
strącił go ku jezioru i zawisł razem z nim tylko
na jakimś krzaku. K oń ten niósł parę tłomoczków,
zawierających wszystkie moje pieniądze; i wszystko
cokolwiek miałem kosztowniejszego, bo nie chciałem
nosić ich przy sobie. W ołałem na chłopaka, żeby
tylko swoje życie ocalił a koniowi pozwolił zlecieć
do kata. Spadek był z milę wysoki, skała wisiała
prosto ponad jeziorem , a tuż pod nią stali nasi p rze­
woźnicy ze swoją łodzią tak , iż koń groził spadnię­
ciem prosto im na głowy. W yprzedziw szy wszy­
stkich stanąłem, aby zobaczyć jak koń się zwali i jak
sądziłem , niezawodnie zginie. Mówiłem więc do
moich chłopców: nie kłopoccie się o nic! skorośmy
ocaleli, to podziękujm y B ogu; żal mi tylko biednego
B usbaki, który swoje brylanty wartujące kilka ty-
301

sięcy dukatów także ma na tym koniu, w kubku


schowane; przyw iązał go do siodła, m yśląc, że je
najlepiej zabezpieczył; mego nie wiele więcej jak
sto skudów i nie lękam się niczego w świecie, skoro
mam łaskę Bożą. B usbacca pow iedział: o mój skarb
mi nie chodzi, ale o wasz! R zekłem m u: dla cze­
góż się więcej smucisz moją drobnostką niż tak wiel­
ką stratą własną? Odpowiedział na to z niechęcią :
w imię B oga, kiedyśmy w takich okolicznościach
i w takiem położeniu, muszę wyznać prawdę. W iem
dobrze, iż wasze to prawdziwe są skudy; lecz w mo­
im pokrowcu od kubka, który tyle ma zawierać bry­
lantów, nie ma nic prócz kawiaru. To usłyszaw szy
musiałem się śm iać; moi towrarzysze także się śmiali
a on płakał. Tymczasem koń poradził sobie, po­
nieważ go samemu sobie zostawiono i tak wśród
śmiechu odzyskaliśmy znowm siły i pełzaliśmy dalej
pod górę.
Czterej szlachta niemcy, którzy pierwmj niż my
stanęli na wierzchołku tej stromej góry, przysłali
nam kilku ludzi w pom oc, takeśmy nareszcie przy­
byli do samotnej wśród lasu gospody przemoczeni,
zmęczeni i głodni. P rzyjęto nas bardzo uprzejm ie;
wypoczęliśmy, osuszyli odzież i głód zaspokoili, zra­
nionem u zaś koniowi przyłożono jakieś zioła. Po-
302

kazano nam taką roślinę, obficie pod płotami ro­


snącą i powiedziano, że jeźli ranę często będziemy
nią okładać, koń zupełnie się wyleczy a tymczasem
możemy go używać jakby zdrowego. Robiliśmy jak
nam doradzono i podziękowawszy niemcom, w yru­
szyliśmy dobrze pokrzepieni w dalszą d ro g ę, w dzię­
czni B ogu, że nas z tak wielkiego niebezpieczeństwa
wybawił. Przybyliśm y do pewnego m iasteczka prze­
ciwległego miastu W esen, gdzieśmy zanocowali i co
godzinę słyszeli przyjem ny śpiew nocnego stróża;
ale ponieważ tam wszystkie domy są z jodłowego
drzew a, nie zaw ierała owa piosenka nic więcej prócz
przestrogi, żeby się z ogniem ostrożnie obchodzić.
Busbacca, przygodam i dnia jeszcze wstrząśniony,
krzyczał we śnie, ilekroć stróż zaśpiewał: o Boże zli­
tuj się! już tonę! B yły to wspomnienia przestrachu,
doznanego na wodzie, a że na dobitkę jeszcze się
wieczorem upił, chcąc niemców przetrzym ać, wołał
więc raz po r a z : palę s ię ! albo śnił, że go w piekle
dławią owym kawiarem. Mieliśmy zatem noc tak
pocieszną, że wszystkie nasze biedy w śmiech się
zamieniły.
O ślicznym, jasnym poranku wsiedliśmy na koń
i zajechaliśmy na obiad do wesołej wioski, Laken,
gdzieśm y znaleźli wszelkie wygody. Potem wzięliśmy
303

przew odnika, który właśnie w racał do miasta Z u­


rich. P row adząc n as, jechał przez groblą na je ­
ziorze, bo nie było innej drogi a owa grobla tak
była wodą zalana, iż niegodziwy przewodnik chy­
biwszy brodu w padł z koniem we wodę. Ja d ą c tuż
za nim, wstrzymałem na czas mego konia i widzia­
łem owego m azgaja z wody wyłażącego. Zaczął
znowu śpiewać, jakby nigdy nic i daw ał mi znaki,
abym za nim jech a ł; lecz ja zwróciłem się w prawo,
połam ałem jakieś opłotki i tak prow adziłem moich
ludzi i B usbakę za sobą. Przew odnik krzyczał po
niem iecku, że# gdy to ludzie obaczą, to mnie zabiją.
Jechaliśm y sobie dalej i uniknęliśmy takiej przygo­
dy. P rzybyw szy do Z urich, miasta godnego po-
dziwienia, tak czystego jak brylant, wypoczywaliśmy
tam przez cały dzień. Następnego poranku w ybra­
liśmy się wcześnie i przyjechaliśmy do innego pię­
knego m iasta, Solura zw anego, potem do L ozany
z Lozany do Genewy a ztam tąd do Lionu ciągle
śpiewając i zawsze w najweselszym humorze. W Lio-
nie wypoczywaliśmy przez cztery dni, gdzie zaży­
łem dużo uciechy z kilku przyjaciółm i moimi, i zwró­
cono mi wydatki na Busbakę. P o czterech dniach
puściłem się do Paryża. Była to przyjem na podróż,
wyjąw szy że nas w okolicy Palissy grom ada zbój-
304

ców napadła, którym eśm y się z niemałą, biedą obro­


nili, lecz od tego miejsca jechaliśm y aż do samego
P ary ż a bez żadnej przeszkody, pośpiewując wśród
ciągłego wesela i przybyliśm y szczęśliwie.

XXI.
N iew dzięczność m alarza Rosso dla C elliniego. — M ieszkanie
je g o z m alarzem S g u azzella. — P o słu c h a n ie u k ró la. — J e -
dzie do dw oru k ró lew sk ieg o w Lionie. — P o p ie ra go k a rd y ­
n a ł H ipolit II. d ’E ste. — Dla cho ro b y p o w ra ca do W ło ch p rz e z
S em pionę. — W F e r ra r z e d o z n aje ła sk a w e g o p rz y ję c ia u księ­
cia. — Przybyw a do Rzymu w G rudniu 1537. r. — Robi różne
c ac k a dla żony H ieronim a O rsini i m iednicę i k u b e k dla k a r­
d ynała d ’E ste. — N iew dzięczność H ieronim a P e ru g in o . —
O dbiera w ezw anie F ra n c iszk a I. p rz e z k a rd y n ała F e rra rę aby
w ró c ił do Frartcyi. — H ieronim P e ru g in o o sk a rż a B envenuta,
że ma k lejn o ty u k ra d zio n e K lem ensow i VII. — P o jm an o go
i uw ięziono na zam ku San A ngelo.

W ypocząw szy cokolwiek w P ary żu wyszedłem


poszukać m alarza Rosso*) zostającego w służbie
króla F ranciszka. M niemałem o tym człow ieku, że
to najlepszy mój w świecie przyjaciel, gdyż mu
w Rzym ie wielkie robiłem p rzy słu g i, jakich się czło­
wiek po człowieku spodziewać może, a ponieważ
w krótkich się da opowiedzieć słowrach, jakie miał
ku mnie obowiązki w dzięczności, nie mogę prze-

*) F rancuzi przezwali go po sw ojem u mistrzem L e R oux.


305 _

milczeć jego niewdzięczności. Gdy się znajdował


w R zym ie, tyle złego nagadał o dziełach Raffaela
z U rbino, że uczniowie tego znakomitego męża ko­
niecznie go chcieli zabić jakim bądź sposobem. O d
tego ja go uchroniłem czuwając nad nim dzień i noc
z największym trudem . Potem ogadyw ał pana A n ­
toniego z San G alio, doskonałego architekta, któ­
ry mu za to odebrał pewną robotę zamówioną przez
pana Agnolo z C esi, dość, że tak sobie wszystkich
z ra z ił, iż byłby pewno z głodu um arł gdybym mu
niejednego dziesiątka skudów nie był pożyczył, któ­
rych dotąd nie odebrałem . Dowiedziawszy się tedy,
że zostaje w służbie króla, poszedłem go odwiedzić,
nie w myśli upominania się o pieniądze, lecz w n a­
dziei, że mi dopomoże pozyskać służbę u tego wiel­
kiego monarchy. — Skoro mnie obaczył, zmięszał
się od razu i rzekł: B envenuto, w ybrałeś się z ma­
łym zasobem w tak wielką podróż i to teraz, kiedy
każdy zajęty wojną a nie fraszkam i, jakie robimy.
Odpowiedziałem na t o , że mam tyle pieniędzy, iż
mogę tym samym sposobem do R zym u wrócić, ja ­
kim się do P ary ż a dostałem i że za wyświadczone
mu usługi innego się od niego spodziewałem po­
witania; w końcu dołożyłem , iż poczynam wierzyć
306

tem u, co mi pan Antonio San G alio*) o nim na­


gadał. Chciał słowa moje w żart obrócić, bo się
poczuw ał do winy. Pokazałem mu weksel na pięć­
set skudów, na R yszarda del Bene. Z aw stydził się
wtedy ów niewdzięcznik i chciał mnie gw ałtem za­
trzymać u siebie, lecz ja go wyśmiałem i poszedłem
z innym m alarzem , który był tej rozmowie obecny
a zwał się Sguazzella**), także fłoreńczyk. Zam ie­
szkałem w jego domu z trzem a końmi i sługam i
na cały prawie tydzień. Podejm ow ał mnie dosko­
nale a ja też doskonale mu płaciłem .
Potem starałem się o posłuchanie u króla, do
którego mnie zaprow adził pan Ju ljan Buonacorsi,
jego podskarbi. Ociągałem się z tem , bo wiedzia­
łem , że Rosso wszelkich dokłada starań, żeby mnie
do rozmowy z królem nie dopuścić. Lecz gdy pan
Ju ljan tego dostrzegł, zawiódł mnie coprędzej do
Fontainebleau***) i stawił przed królem , u którego
znalazłem przez całą godzinę najłaskaw sze posłu­
chanie, a ponieważ właśnie się wybierał do Lionu,

*) Antonio Picconi, cieśla z F lorencyi, znakom ity architekt,


pracow ał przy budowie kościoła ś. P io tra w Rzymie pod p rz e ­
wodnictwem B ram antego.
**) Andrzej Sguazzella, fłoreńczyk, był wybornym malarzem.
Obrazy jego pędzla najpodobniejsze do dzieł A ndrzeja del Sarto.
***) Po włosku: F ontana Bilio.
307

mówił panu Ju ljanow i, aby mnie tóż zabrał a w dro­


dze pomówimy o kilku pięknych robotach, które
ma na myśli. Jechałem tedy z dworem za królem
a w drodze wyświadczyłem niejednę przysługę kar-
dyn ałowi F e rra ra , który wówczas jeszcze nie miał
kapelusza. Co wieczór miałem żywą. z nim rozm ow ę;
nam awiał m ńie, abym w Lionie osiadł, w jednem
z jego opactw, gdzie wesoło będę m ógł żyć, póki
król z wojny nie powróci, on bowiem także wyjeżdża
do G renobli; i obiecywał że w jego opactwie na ni-
czóm mi nie będzie zbywało. G dyśm y do tego m ia­
sta p rzybyli, zachorowałem , a mój chłopiec Asca-
nio dostał czw artaczki, tak że mi obmierzli francuzi
wraz z ich dworem i pragnąłem jaknajrychlej pow ró­
cić do Rzymu.
G dy kardynał obaczył, że się stanowczo zabie­
ram do powrotu, dał mi pieniędzy, abym mu w R zy ­
mie zrobił miednicę i kubek ze śrebra, i takeśmy
wyruszyli w podróż na dzielnych koniach. P rz e ­
praw iając się przez góry Sim plon, spotkaliśmy to­
warzystwo jakichś francuzów i jechaliśmy kaw ał dro­
gi razem ; Ascanio ze swoją czw artaczką, ja z febrą
utajoną, która mnie ani na chwilę opuścić nie chciała.
T ak sobie popsułem żołądek, że w ciągu cztero­
miesięcznego we F raneyi pobytu ledwie przez cały
308

tydzień jeden chlćb zjeść mogłem. G orąco p ragną­


łem dostać się do W ło ch , bo chciałem w mojej oj­
czyźnie umierać, nie we F rancyi. Przebyw szy góry
Sim plon, przybyliśm y nad jakąś rzek ę, pod wsią
nazwiskiem In d ev ed ro ; woda była bardzo szeroka
i głęboka; przez nią most długi a w ązki, bez po­
ręczy, do tego jeszcze, ponieważ był rychły p o ra­
nek, grubo śronem pokryty. W yprzedziw szy wszy­
stkich do m ostu, zobaczyłem , jak jest niebezpieczny
i kazałem towarzyszom moim, pozsiadać z koni i p ro ­
wadzić je za sobą. Przebyw szy szczęśliwie ów most
szedłem dalój, zajęty rozmową z pewnym szlachci­
cem francuzkim , gdy drugi francuz, podobno nota-
ryusz pozostał jeszcze za nami i drw ił ze szlachcica
i ze m nie, żeśmy sobie ze strachu niepotrzebny za­
dawali m ozół, idąc pieszo. O bróciłem się na te
słow a, a ujrzaw szy go na połowie m ostu, prosiłem,
ażeby jechał powoli, bo jest na bardzo niebezpie-
cznem miejscu. Człow iek ten nie mogąc wyrzec
się francuzkiej natury odpowiedział mi w swoim j ę ­
zyku, że jestem bojaźliwego ducha, bo tutaj żadnego
niebezpieczeństwa nie ma. To powiedziawszy dał
koniowi bodźca a ten poślizgnął się i spadł wycią­
gając nogi ku niebu, nieoledwie wprost na ogro­
mny kamień. Ale że B óg często się nad błaznam i
309

lituje, więc owa bestya, w raz z drugą bystyą*),


swoim koniem , zlecieli w głęboką wodę i na chwilę
z oczu nam znikli. W idząc to pobiegłem co tchu,
wskoczyłem na ów kam ień, i trzym ając się tegoż
jed n ą rę k ą, złapałem drugą kraj szaty topielca i tak
go wyciągnąłem , już ju ż tonącego. N ałykał się p rzy­
najmniej dobrze wody, i byłby się z pewnością uto­
pił, dla tego widząc że niebezpieczeństwo już m i­
n ęło , cieszyłem się, żem mu życie ocalił. L ecz
on odpowiedział mi po francuzku, że nie wielką mu
wyświadczyłem p rzy słu g ę, bo jem u głównie chodzi
o zatopione pism a, niejeden dziesiątek skudów w ar­
tości mające. P ow iedział to ze złością, przem okły
cały, dzwoniąc zębami. W tedy zwróciłem się do
dwóch przewodników naszych z wezwaniem, żeby
mu dopomogli a ja im zapłacę. Jeden z nich za­
dał sobie wielką pracę i nareszcie wyłowił owe p a­
piery; nie zginęło nic; drugi zaś nie chciał w ża­
den sposób brać się do tego, przeto też nie zasłu­
żył na nagrodę.

*) W łosi n aw et w y k ształceni i d obrze w ychow ani b ard zo


często u ży w ają w y ra z u : b estia, m ów iąc o lu d ziach czy z g n ie­
wem czy z lito ścią czy te ż z p o g a rd ą . Cellini tak że często go
u ż y w a , lecz n ie p o w tarzam za n im , nie chcąc o b ra ż a ć uszu n a ­
szych czy telników , nie p rzy w y k ły ch do teg o nie dźw iękiem ale
znaczen iem g ru b eg o w yrazu.
310

Gdyśm y przybyli do wyżej wspomnionego miej­


sca , dobyłem po obiedzie sakiewki, do którejśmy
do spółki się złożyli, na wydatki w podróży i d a­
łem przewodnikowi, który rzeczy z wody wyciągał,
m ałą summę ze wspólnego w orka; co obaczywszy
notaryusz, żądał, abym owemu człowiekowi z mo­
jej własnej kassy zapłacił a z tej nie w ięcej, tylko
tyle, ile się należało za przewodnictwo. Nawym y-
ślałem mu za to, co dusza raczyła. P o chwili p rz y ­
szedł drugi przewodnik, który nic nie zrobił i do­
pom inał się także zapłaty. Powiedziałem m u, że
istotnie i on zasłużył na nagrodę, bo nosił krzyż;
odpow iedział, że mi zaraz pokaże krzyż, nad któ­
rym będę płakał. O dparłem , że mu do tego krzyża
zapalę świeczkę, która mu pewno wprzód łzy w y­
ciśnie. Byliśmy właśnie na pograniczu Niemiec a W e-
necyi, przeto pobiegł po ludzi i powrócił z całą gro­
m adą, idąc z ogromnym oszczepem na jej czele.
J a siedząc na dobrym koniu odwiodłem kurek u mo­
jej rusznicy i zwróciwszy się do moich towarzyszów
rzekłem : tego sam zaraz sprzątnę a wy czyńcie też
swoją powinność; bo to rozbójnicy, którzy jedynie
dla tego pochwycili ten błachy powTód, żeby nas złu-
pić. Gospodarz, u któregośmy jed li, przyw ołał je ­
dnego z przywódzców, jakiegoś starca i prosił, ażeby
311

się w dał w ten groźny zatarg, mówiąc: jest to wa­


leczny m łodzieniec, nim go rozsiekacie, kilku z was
ubije i z pewnością z rąk wam się wywinie. W szy ­
stko się w ten sposób uspokoiło, a stary ów przy-
wódzca rzekł do m nie: idź w pokoju! Nie byłbyś ty
nam p o d ołał, choćbyś i stu był miał towarzyszów.
W iedziałem , że prawdę mówi, i już byłem na śmierć
przygotow any; ale że mi nic obelżywego nie powie­
dziano, skinąłem głową i powiedziałem : byłbym
wszystkie siły wytężył dla pokazania wam, że jestem
żywem stworzeniem i człowiekiem. Potem pojecha­
liśmy dalej. W ieczorem rozliczyliśmy w najpierwszej
gospodzie wspólną kassę, rozstałem się z niewdzię­
cznym francuzem , zachowawszy tylko dla drugiego
uczucie przyjazne i przybyliśm y w trzy konie do
F errary .
U dałem się niebawem na dwór książęeia, aby
Jeg o W ysokości złożyć h o łd , ponieważ drugiego
dnia chciałem wyjechać do Loretto. Czekałem p rze­
szło dwie godziny w porze nocnój, nareszcie uka­
zał się książę, ucałowałem m u ręce, przyjął mnie
jaknajłaskaw iej i kazał, aby mi także podano wody
do umycia rąk*). Powiedziałem na to jaknajgrze-
*) B y ł to znak zaproszenia do k siążęcego sto łu , a znam ie­
nitym gościom podawano przed rozpoczęciem uczty w odę do um y­
cia rąk.
312

czniej : Najmiłościwszy P anie, już przeszło cztery


miesiące tem u, jak mniej jadam , niż do utrzym ania
życia potrzebnem zdawać się może, przeto mając prze­
konanie, iżbym silnych potraw stołu W . K s. Mości
znieść nie mógł, upraszam , aby mi wolno było zamiast
ucztow ania, zabawiać się rozmową z W . Ks. M o-
ścią, co i mnie i W . Ks. Mości sprawi w iększą p rz y ­
jemność niż wspólna uczta. Zaczęliśmy tedy poga­
dankę, która trw ała aż do piątej; potem się poże­
gnałem i poszedłem a przybyw szy do mojej gospody
zastałem wytwornie zastawiony stół, bo książę p rz y ­
słał mi najlepszych potraw ze swego stołu i dużo
wybornego wina. Poniew aż zwyczajna pora mojej
w ieczerzy już od dwóch godzin m inęła, zajadałem
z dobrym apetytem po raz pierw szy, w ciągu czte­
rech miesiący.
N azajutrz pojechałem do domku M atki Boskiej
w L oretto a odbywszy tam moje modły, powTróciłem
do R zym u, gdzie zastałem mego wiernego Felixa,
któremu oddałem moją pracow nią ze wszystldemi
narzędziam i i całym przyborem a sobie urządziłem
inną, daleko obszerniejszą, w podle Sugherella, p ar-
fumisty. A ponieważ myślałem, że wielki król F ra n ­
ciszek już ani sobie przypomni o m nie, napodejino-
313

wałem się licznych robót dla rozmaitych panów


i rozpocząłem równocześnie kubek i miednicę dla
kardynała F errary .
Pracow ało u mnie dużo czeladzi, miałem bowiem
do wykonania mnóstwo znacznych robót w srebrze
i złocie. Nie małej mnie nabawił nieprzyjemności
ów perudżiański czeladnik, który wszystko, co wydał
na ubiór i inne potrzeby swoje, mnie na rachunek
p o d a ł, ta k , że mi wraz z kosztem podróży około
siedemdziesięciu skudów był dłużny. Ułożyliśm y
się, że mu będę odciągał co miesiąc po trzy skudy,
a dawałem mu zarobku przeszło po ośem m iesię­
cznie. P o dwóch miesiącach opuścił ten ło tr moją
pracownią, zostawiwszy mnie obciążonego mnóstwem
roboty i pow iedział, że już długu płacić nie będzie.
Radzono m i, abym go przed sąd zapozw ał; lecz ja
postanowiłem uciąć mu rękę i byłbym to z pewno­
ścią uczynił, ale przyjaciele moi przedstaw iali, że
źle bym zrobił, ponieważ i pieniądze bym stra­
cił i R zym u bym powtórnie się pozbaw ił, bo rany
odm ierzyć się nie dadzą, a na pismo, które mam od
niego, mogę go zaraz kazać uwięzić. Poszedłem
za ich rad ą, lecz umyśliłem łagodniój rzecz prze­
prow adzić; zaskarżyłem o należytość moję przed
Tom I. 14

Y
314

auditorem kam ery*) i w ygrałem , a w skutek wyroku


kazałem , po kilkomiesięcznej przew łoce, owrego ka­
walera wsadzić do kozy. Pracow nia moja pełna była
wielkich robót, między innemi miałem w robocie
cały przystrój ze złota i klejnotów dla żony pana
H ieronim a O rsino, ojca pana P aw ła, który jest obe­
cnie zięciem naszego księcia Kosm usa. T e roboty
były na ukończeniu a przybyw ały coraz nowe. M ia­
łem ośmiu robotników i pracowałem pospołu z ni­
mi i dla sław y i dla zysku, dzień i noc.
W śród tak pilnych zajęć odebrałem list z F ra n -
cyi od kardynała F erra ry , zaw ierający następujące
słow a:
„Benvenuto, nasz kochany przyjacielu!
„W ostatnich dniach przypom niał sobie wielki
król arcychrześciański o tobie i m ów ił, że pragnie
twoich usług; oznajmiłem m u, że przyrzekłeś sta­
wne się na usługi J . K r. M ości, skoro tylko odbie­
rzesz wezwanie, J . K r. Mość odpowiedział na to:
trzeba mu posłać ty le, ile taki jak on potrzebuje
na w^ygodną podróż, i polecił natychm iast swemu
adm irałow i, ażeby mi kazał wrypłacić tysiąc skudów
w złocie ze skarbu oszczędności. B ył przy tóm

*) Kamerą, nazywał się sąd papiezki zwyczajny, dla spraw


powszednich.
315

kardynał G ad d i, i zaraz począł królowi prze­


kładać, że rozkaz ten nie potrzebny, ponieważ on
dosyć ci przesłał pieniędzy i zapewne już jesteś
w drodze. Jeżeli, jak sądzę, rzecz się ma przeci­
wnie temu, co powiedział kardynał G addi, to mi na­
tychmiast po odebraniu tego listu n ap isz, a ja zwiążę
przecięty wątek i spraw ię, że otrzymasz przezna­
czone ci przez wspaniałomyślnego króla pieniądze!“
Niechaj z tego każdy się przekona, ile to złe kon-
stellacye i opaczne losy nam śmiertelnikom w yrzą­
dzają szkody. Bodaj dwa razy w życiu rozm aw ia­
łem z m ałodusznym kardynałkiem G addi, a on się
chełpił, nie w chęci szkodzenia m i, lecz z lekkomyśl­
ności i niedołęztw a, jakoby się zajmował utalen­
towanymi ludźmi, których król chciał mieć na usługi,
jak to istotnie czynił kardynał F errara. B ył nawet
tyle niedbałym , że mnie o tem wcale nie zawiado­
m ił, a byłbym przecież dla pokrycia jego próżnej
chełpliwości przez miłość dla ojczyzny wymyślił ja ­
kie uniewinnienie tak niem ądrego postępku. O debra­
wszy list kardynała F e rra ry odpowiedziałem nie­
zwłocznie, że o kardynale G addi zgoła nic nie wiem
' a gdyby mi tenże zrobił podobne przedstawienie,
nie opuściłbym W łoch bez uwiadomienia poprzednio
o tem Jego przewielebnej W ysokości, zwłaszcza,
że teraz mam w Rzym ie daleko więcej robót niż
kiedykolwiek przedtem ; jednakże na jedno słowo
arcychrześciańskiego króla, przesłane mi przez ta ­
kiego pana, jakim je st Jeg o Em inencya, gotów je ­
stem porzucić wszystko i przybyć niebawem.
Ledw ie co ten list w ysłałem , aliści wymyślił
zdrajca, ów perudżański czeladnik złość, która się
jem u dobrze ud ała, ponieważ znał chciwość papieża
P aw ła F arnese a jeszcze większą, jego syna, noszą­
cego wówczas tytuł księcia di Castro. W spom niony
czeladnik nadm ienił jednem u z sekretarzy pana L u ­
dwika, że pracując u mnie przez kilka lat poznał
wszystko, cokolwiek mnie dotyczy i zaręczał, że po­
siadam majątek wynoszący przeszło ośemdziesiąt ty ­
sięcy dukatów, po większój części w klejnotach, nale­
żących właściwie do kościoła, ponieważ je skradłem
podczas oblężenia R zym u, na zamku San Angelo,
i doradzał, aby mnie co prędzej potajemnie zam knię­
to w więzieniu.
Pewnego poranku, przysiedziawszy nad robotą
dla wyżej wspomnionej pani z jakie trzy godziny
przed wschodem słońca, w ziąłem kaftan, aby pod­
czas gdy moją pracownią przew ietrzano i uprzątano
użyć cokolwiek przechadzki. Szedłem ulicą Ju lja a
przy narożniku zwróciłem się ku K ijaw ice, (C hia-
317

vica), gdy wtem zastąpił mi naczelnik K ryspin


z całą bandą zbirów i rzekł: jesteś więźniem pa­
pieża! Odpowiedziałem na to: K ryspinie, mylisz
się pewnie co do mojej osoby. Nie, odpowiedział,
przecież to ty jesteś, dzielny Benvenuto, wiem do­
b rz e; mam rozkaz zaprowadzić cię na zamek San
A ngelo, gdzie zwykle osadzają panów i ludzi równie
ja k ty znakomitych. Ponieważ zaraz czterech jego
podw ładnych na mnie się rzuciło i gwałtem mi chcieli
odebrać sztylet, który miałem za pasem i pościągać
pierścienie z palcy, zaw ołał K ry sp in : niechaj go ża­
den dotknąć się nie waży! W ypełnicie dostatecznie
w aszą powinność, jeźli mu ujść nie dozwolicie. P o ­
tem zbliżył się do mnie i zażądał grzecznie mej
broni. G dy mu ją oddaw ałem , uderzyło mnie na­
gle przypom nienie, że w tern samem miejscu zabi­
łem Pom pea. Zaprowadzono mnie wprost na zamek
i zamknięto w jednym z górnych pokoi, jako wię­
źnia. (1538. r.) Pierw szy to raz dostałem się do
więzienia mając trzydzieści siedem lat.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.

14 * *
TREŚĆ
TOMU P I EKWSZEGO.

* x.
strona
C ellini pisze sw oje ż y c ie , licząc 58 la t. — P o c z ą te k F lo re n -
cyi i p rzo d k o w ie C elliniego. — U rodzenie B envenu-
ta . — D la czego m u d an o to im ię ? — C hw yta g o łą rę k ą
n ied źw iad k a. — W id zi sa lam an d rę. — J e g o w stręt do
m u z y k i, k tó rą go tra p i ojciec. — D o zn aje pieszczot od
g o n falo n iera S o d erin i. — U czy się zło tn ictw a u ojca k a ­
w a le ra B a n d in e llo . — P o stę p u je w nauce u z ło tn ik a
M a rco n e 1

II.

W y g n a n y za pew ną zw adę u d aje się do S ieny do z ło tn i­


k a F ra n c isz k a C a sto ro . — P rz e n o si się do B o lo n ii,
ćw iczy się tam że w m uzyce ale więcej w sztuce z ło tn i­
czej. — U ciek a z do m u z pow odu b ra ta . — P ra c u je
przez ro k w P izie p o d przew odnictw em m istrza U livieri
della C h io stra. — Ćw iczy się n a w zo rach starożytnych. —
P o w ra c a do dom u sc h o rza ły . — G ryw a n a flecie i p r a ­
cuje u M a rk o n a 18

III.

O dm aw ia T o rrig ia n ie m u to w arzyszenia do A n g lii. — ćw i-


czy się n a a n ty k a c h , ryso w an y ch p rzez F ilip a Lip-
320

strona
pi. — Z robił u Franciszka Salimbeni spinkę do pasa
bardzo wychwalaną. — Ucieka z domu i udaje się z T as-
sem , rytow nikiem , do Rzymu. — W stępuje do pracowni
złotnika zwanego Firenzuola da L om bardia. — W yko­
nywa sólnicę na wzór pewnego starożytnego sarkofagu
i ćwiczy się na antykach rzymskich. — Zostaje w p ra ­
cowni P aw ła A rsago, m edyolańczyka; zarabia i wspiera
ojca. — W raca do Florencyi i rysunków Lippiego. —
Robi tak zwany zam ek serdeczny i zbiera wielkie p o ­
chwały. — Z powodu zwady wskazany na karę pienię­
żną. — N apada swoich nieprzyjaciół. — Uchodzi znowu
do Rzymu 32

IV .
Pracuje u L ucagnola z J e s i, m edyolańczyka. — Robi świe­
czniki (kandelabry) dla biskupa Salamanki. — P rz y ­
jaźni się z Franciszkiem Penni i ćwiczy na dziełach Bu-
onarottego i Raffaela. — Robi lilją dyamentową dla si-
gnory Chigi. — Ubiega się o zarobek z Lucagnolem . —
W ykonyw a wielką wazę dla biskupa Salam anki. — Spółka
z złotnikiem Piotrem dełla T acca. — Posyła ojcu w spar­
cie. — Ćwiczy się w graniu na flecie i zostaje muzykiem
nadwornym . — Z atargi z biskupem Salam anki. — P ra ­
cuje dla Klemensa V II. i kilku kardynałów. — Urządza
w łasną pracownią. — Robi m edaljon z L edą i inne ca­
cka dla pana Cesarini 48

V.
Benvenuto wyzwany na pojedynek. — W spółzawodniczy
w rytow nietw ie, kuciu medali i emaljowaniu z Lautizio-
nem , Caradossą i Amerigiem. — Ćwiczy się na wzorach
starożytnych i chodzi na polowanie dla uniknienia za­
razy. — Zabiera znajomość z poszukiwaczam i antyków
i nabywa kilka bardzo pięknych. — Robi dla Jakóba
321

Berengario dwa wazony, które uchodzą za antyki. —


Choruje na karbunkuł. — U daje się do Cervetery dla
odszukania m alarza Rosso. — Na wybrzeżu morskiem
napadają go przebrani ludzie z jakiegoś okrętu. — U w al­
nia się od tego niebezpieczeństwa. — Stowarzyszenie a r­
tystów rzym skich, ich zabawy i uczty. — Przyprow adza
na taką ucztę chłopca D ie g o , przebranego za dziewczynę 69

VT.
W ykłada w stali złotem liście i groteski. — Robi sta­
lowe pierścienie w ykładane i m edaljony w zawody z Ca-
radossą. — Towarzystwo Ludw ika Pulci i wynikła ztąd
dla Benvenuta przykrość 80

V II.
Książę K aról B ourbon oblega R zym , i pada od kuli Cel-
liniego. — Cellini pełni służbę bom bardiera na zam ­
ku św. A nioła i nadzwyczajnie się odznacza. — W yj­
muje z opraw y drogie kamienie papieża i stapia złoto. —
Z abija księcia Oranii 101

V III.
Pow raca z pełną kiesą i stopniem kapitana do Florencyi. —
W ykupuje się od kary wygnania i przenosi do Mantuy. —
Pracuje w M antui u M ik o łaja, złotnika medyolańskie-
go. — Znajduje dobre przyjęcie u Juljusza Romano. —
Robi dla księcia relikwiarz zawierający krew Chrystusa,
a dla kardynała Gonzagi pieczęć i inne rzeczy. — P o ­
wraca do Florencyi z febrą i dowiaduje się o śmierci
ojca. — Robi m edaljon, Herkulesa rozdzierającego lwa
i inny z Atłasem . — Buonarotti i Ludwik Alamanni o k a­
zują Benvenutowi przyjaźń. — Odbiera wezwanie do Rzy­
mu od papieża Klemensa V II. który gotuje wyprawę wro-
jenną na Florencyą 118
322

IX .
strona
Pow rót Celłiniego do Rzymu i dobre przyjęcie u papieża,
który mu przebacza, że zabrał cokolwiek złota papiez-
kiego. Robi guz do pluwiału. — U biega się o lepszą
z M ichelettym w rzeźbieniu krwawników i ze złotnikiem
medyolańskim Pom peo w rysunku na guz do pluwiału. —
W yrzyna stępie dla m ennicy; przewyższa Bandinella i in ­
nych współzawodników. — Robi m onetę z wyobrażeniem
„Ecce H om o“ a na odwrotnej stronie: papieża trzym a­
jącego krzyż pospołu z cesarzem 131

X.
Cellini dzieli pracow nią z Raffaelem del Moro. — Córka Raf-
faela leczona przez Jakóba Rastelli. — Przyjaźń Celli-
niego z monsignorem G addi, panem Caro i innymi uczo­
nymi. — Robi m onetę z wyobrażeniem ś. Piotra na m o­
rzu. — B rat Benvenuta zabity; położony mu nagrobek. —
Zabija zabójcę brata. — N apad i złupienie pracowni Cel­
łiniego; ocala klejnoty papiezkie 143

X I.
Podejrzany o fałszowanie m onety i uznany niewinnym. —
Znajduje z ło d z ieja , który okradł jego pracownią. — P o ­
wódź w Rzymie. — Zostaje dworzaninem papiezkim. —
Rysuje kielich dla papieża. — Nie dostaje urzędit pie-
czętarza, który dano Sebastianowi z W enecyi. — O pó­
źnia się z wykończeniem kielicha. — Ja k ie ztąd m iał
nieprzyjemności z kardynałem Salviati i z papieżem. —
N abaw ia się choroby i przychodzi znowu do zdrowia 162

X II.
W spółubiega się z Tobiaszem złotnikiem w rysunku na opra­
wę roga jednorożca. — Z powodu niew ykończenia kie­
licha i oszczerczych nieprzyjaciół pozbawiony m iejsca przy
323

strona
mennicy. — Nie chce papieżowi wydać niedokończonego
kielicha, z czego welkie m a nieprzyjemności 177

X X II.
A utor zakochany w sycyliance Angelice. — W daje się z pe­
wnym księdzem w wywoływanie duchów. — Robi m e­
dale w zawody o lepszą, z Janem Bernardi. — Z abija
B enedetta i ucieka z Solosmeim do N eapolu 190

X IV .
O gląda antyki neapolitańskie. — Znajduje dobre przyjęcie
u wicekróla. — Rozstaje się z A ngeliką i powraca do
Rzymu na wezwanie kard y n ała H ipolita Medici. — Ofia­
ruje papieżowi m edal. — Robi inny z postacią M ojżesza 206

XV.

Klemens V II. um iera. — A utor zabija złotnika Bompeo. —


Kardynałow ie Cornaro i Medici biorą go w obronę. —
P aw eł III. żąda jego usług i rozgrzesza z popełnionego
zabójstwa. — Robi skudy z napisem „V as electionis“. —
Piotr Ludwik P arnese prześladuje Celliniego. — Uwal­
nia się od skrytobójcy nasłanego przez P io tra Ludw i­
ka. — W idząc się bardzo zagrożonym , ucieka do Flo-
rencyi 214

X V I.
Udaje się do W enecyi z rzeźbiarzem Tribolo. — Z atargi z flo-
reńczykam i, wygnańcam i w Ferrarze. — Odwiedza w W e­
necyi rzeźbiarza Sansovino. — Pow raca do Florencyi. —
Zem sta Celliniego. — T rw oga Tribola. — Robi dla A le­
xandra M edici m onety i inne rzeczy. — Z atargi z O kta­
wianem Medici. — N a wezwanie papiezkie powraca do
R zym u, co się wielce niepodoba księciu Alexandrow i,
który zamówił u Benvenuta m edal z obrazkiem wynalazku
L orenzina de Medici 227
324

XVII.
strona
P io tr Ludw ik każe Benvenuta p ojm ać; ten się broni. — J e ­
go przestrach z tego powodu zaniedbuje zły doktor le­
czyć. — Otrzymuje przebaczenie za zabicie Pom pea. —
Choroba jego pogorszą się i leczy go Franciszek Fusconi
z Norcyi. — Rozchodzi się wieść o śmierci Benvenuta. —
Przychodzi do zdrowia pijąc dużo wody 245

XVIII.
Jedzie do Florencyi. — Nieprzyjem ności z księciem z powodu
intryg G rzegorza V asari i O ktaw iana Medici. — P rzed­
stawia się księciu i usprawiedliwia. — W yjeżdża do Rzy­
mu. — Robi m edal dla księcia. — D oznaje wymówek
od wygnańców. — Oczekuje pom ysłu Lorenzina n a od­
w rotną stronę m edalu, ale daremnie. — Chodzi na po­
lowanie ze swoim Felixem . — W idzi ponad Florencyą
słup ognisty. — Zabicie księcia A lexandra i radość wy­
gnańców. — W ybór K osm usa Medici i uwagi Cellinie-
go. — Podaje papieżowi myśl podarow ania K arolow i V.
m ającemu przybyć do R zy m u , złotego krzyża. — L a ti­
no M anetti sprzeciwia się temu i doradza na podarunek
książkę z modlitwami do M atki Boskiej. — Cellini robi
okładkę i wręcza książkę Karolowi V 263

XIX.

W praw ia dyam ent w pierścień dla Paw ła III. — Spotyka


się u papieża z m arkizem Guasto. — L atino Manetti
oczernia Benvenuta przed papieżem. A utor postanaw ia
wynieść się do Francyi. — Nieprzyjemności z pow odu
ucznia, A skania 279

XX.

Cellini wyjeżdża ze Rzymu 2. kwietnia 1537. r. z H ieroni­


mem Perugino i Askaniuszem. — Odwiedza w Padw ie Pio-
tra B em b o , zaczy n a m e d a l z je g o p o p ie rs ie m i o tr z y ­
m u je w p o d a r u n k u trz y k o n ie . — J e d z ie p rz e z W a lle n -
s ta d t , Z u r ic h i G e n e w ę . — D o z n a je p rz y g ó d n a p e w n em
je z io r z e . — P r z y b y w a w c z e rw c u d o P a r y ż a 291

X X I.
N ie w d z ię c z n o ść m a la rz a R o ss o d la C e llin ie g o . - M ie s z k a n ie
je g o z m a la rz e m S g u a z z e lla . — P o s łu c h a n i e u k ró la . —
J e d z ie d o d w o ru k r ó le w s k ie g o w L io n ie . — P o p ie r a g o
k a r d y n a ł H ip o lit I I . d E s te . — D la c h o ro b y p o w ra c a d o
W ło c h p rz e z S e m p io n ę . — W F e r r a r z e d o z n a je ł a s k a ­
w e g o p rz y ję c ia u k s ię c ia . — P r z y b y w a d o R z y m u w G r u ­
d n iu 1 5 3 /. r. R o b i ró ż n e c a c k a d la ż o n y H ie ro n im a
O rs in i i m ie d n ic ę i k u b e k d la k a r d y n a ła d ’E s te . — N ie ­
w d z ię c z n o ś ć H ie r o n im a P e r u g in o . — O d b ie r a w e z w a n ie
i r a n c is z k a I. p rz e z k a r d y n a ła F e r r a r ę , a b y w r ó c ił d o
F r a n c y i. — H ie ro n im P e r u g in o o s k a r ż a B e n v e n u ta , że
m a k le jn o ty u k ra d z io n e K le m e n s o w i V I I . — P o jm a n o go
i u w ię z io n o n a z a m k u S a n A n g e lo 304

Tom I. 15
OM YŁKA:
na str. 162 zam. I X ma być X I
Nazwiska Prenumeratorów.
exem plarzy
Pan Breza Stanisław............................................ 5
„ Breza K onstanty.......................................... 1
Hrabia Bniński Włodzimierz............................... 1
„ Bniński Stanisław.................................... 1
Pani Bronikowska Antonina............................... 1
Pan Callier Edm und................................... 1
Hrabia Czapski Kaźmierz................................... 2
Książe Czartoryski A dam ................................... 5
Pan Chłapowski Stefan........................................ 1
Dr. Cegielski......................................................... \
Hrabina Grabowska z Grylewa.......................... 2
Pan Grynwald Bolesław..................................... 1
„ Kozłowski K a ró l.......................................... 1
Ks. Krzyżanowski................................................. 1
Hrabia Kwilecki Arsen........................................ 1
328___

exem plarzy

Pan Kurnatowski Ludw ik..................................... 1


Dr. Libelt Karól...................................................... 1
Pan Łącki Władysław ............................... 1
,, Łącki Zygm unt................................. 1
,, Mańkowski W. Z . ........................................... ł
„ Markiewicz K aźm ierz.................................... 1
Hrabia Mielżyński M aciej..................................... 1
,, Mielżyński Józef............................. 3
Dr. Mizerski A nastazy......................... 1
Pan Molinek Ferdynand....................................... 1
,, Motty Stanisław................. ............... - .......... 1
„ Nitkowski Alexander..................................... i
,, Niegolewski Z ygm unt................................... 2
„ Potocki Bolesław........................................... 1
„ Potworowski Bronisław ................................ 1
„ Potworowski G u staw .................................... ł
Hrabia Potulicki .Józef .................................... 5
Pan Różański Stanisław .................. i
,, Rutkowski z Ławicy....................... v............... 1
Hrabina Skórzewska Emilia ............................ 5
Pan Stablewski M aciej............................ 3
,, Stablewski Tertulian -......................... 1
,, Sulerzycki z Nowejwsi...................... 1
,, Sulerzycki Ju lja n ..................................... 1
329

r exem plsrzv
Pan Świerszcz Bolesław ........................... 1
„ Unrug W iktor................................................ ]
Hrabia Węsierski - Kwilecki.................................. 5
Pan Wilkoński L u d w ik ......................................... ]
„ Wilkoński W ładysław .................................. 1
„ Zakrzewski W acław .................... 1
,, Zawadzki W ładysław .................................... 1

(Reszta pp. Prenumeratorów w Tomie drugim.)

15* *
m
86159
BI8Ł10TEKA
n a r o o o w a

Ifś
*
IW
t!
ii

Biblioteka Narodowa
Warszawa

30001005074564

You might also like