Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 306

Copyright © Krzysztof Daukszewicz, 2022

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz / PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcie na okładce

Fot. Elżbieta Moore

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8295-532-3

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl
Wszyscy kiedyś przestaną pić,

ale niektórym uda się to jeszcze za życia.


Spis treści
Strona tytułowa

Karta redakcyjna

Dedykacja

Meneliki

Meneliki

Zygmuś romantyczny

Himilsbach

Z Putramentem w łóżku

Opozycjonista

Menel sentymentalny

Matka menela

Menel Wojciecha Siemiona

Menel policjanta z drogówki

Menel z Wrocławia

Menel nieprzygotowany

Kac

Menelka towarzyska

Menel niepozbawiony logiki

Menel z Dźwirzyna k. Kołobrzegu

Usłyszane w Suwałkach

Menel znad Czarnej Hańczy

Menel zmartwiony

Menel filozof z okolic Warszawy

Menel serocki

Menel spostrzegawczy

Menel rzecznik

Menel nie menel

Menel polsko-kreteński

Menel z podstawówki

Menel wyrafinowany

Menel wyborczy

Menel zastanawiający się

Menel niedoinwestowany
Menel romantyczny

Menel górski

Menel lękliwy

Menel belgijski

Menel smakosz

Menel rzeszowski

Menel prorodzinny

Menel skromny

Menel szybki Bill

Menel konsekwentny

Menel szarmancki

Menel znawca

Menel przedobrzający

Menelka zapobiegliwa

Menel należący

Menel życzliwy

Menel trafiony

Menel godny

Menel szarżujący

Wszechwiedzący

Menel niedoinformowany

Menel kontestujący

Menel wzruszający

Menele zagraniczni

Menel zaskoczony

Menel frywolny

Menel z placu Wilsona

Menel niedouczony

Menel z placu Wilsona II

Menel zdegustowany

Menel wyjątkowej troskliwości

Menel uczący

Menel progresywny

Menel arabskojęzyczny

Żarty o menelach

Menele znanych i lubianych

Menel Gustawa Holoubka

Menel Zenka Laskowika


Menele Kaliny Jędrusik

Menele Andrzeja Grabarczyka

Menel uwielbiający

Menel Edwarda Lutczyna

Menelka Krzysia Piaseckiego

Menel Piotra Bałtroczyka

Menel mamy Piotra Bałtroczyka

Menel Aleksandra Nowackiego z Homo Homini

Menel Jana Wołka

Menel idący na całość

Stasia Wielanka sposób na meneli czujących nachalną potrzebę pilnowania samochodu

Menel teleturniejowy

Menel – prawdziwy Polak

Menel dramatyczny

„Ciocia” Wojtka i Zbyszka

Menel troskliwy

Menel Wojtka Bellona

Menel Andrzeja Poniedzielskiego

Menel krzyworyjowy

Menel mojego fana z Katowic

Pogrzeb Nałoga

Limeryki

Spinacz

Epitafia

Wniosek końcowy

Cwane główki i chłopaki z drogówki. Meneliki 2

Z czasów po 13.00

Opowieść pana Pawła

Opowieść z deską w tle

Z zagranicy i bliższej okolicy

Policjanci z Chicago

Black Dunajec

Pana Maćka

Pana Lecha

Kanada

Grecja

W pewnym sensie greckie


Jak płynie wódeczka na wsi i w miasteczkach

W Brodnicy

Borne Sulinowo

Z Poznania

Bydgoszcz

Koło Dzierżoniowa

W Łodzi

Warszawa

W Opatowie

W Śremie

W Ostródzie

Puławy

Z Dobrodzienia

Katowice

Warszawa

Malbork

Jelenia Góra

Z Piły (miasta)

Komańcza Pana Wiesława

Z Kobyłki koło Warszawy

Z Nieporętu

Wrocławska latarnia

Ciąg dalszy z Wrocławia

Warszawa

W Hermanowie

Warszawa

I na Żoliborzu

Brodnica

W Tczewie

I jeszcze raz w tym mieście

Też na przystanku

Opowiastki zakopiańskiego starosty

Na tej samej Pradze

Częstochowa

Potęgowo

Warszawa-Ursynów

SMS nawalonego

Kętrzyn. Zimową porą


Olsztyn

Szczytno

Warszawa, ul. Puławska

Jeszcze trochę o zmotoryzowanych

Pani Zofii

Z Akademii rozrywki. Rozrywki Prymusa Artura Andrusa

Rafała

Piotra

Rafała

Pana Mariusza

Pani Kasi

Znowu Pani Kasi

Pani Urszuli

Kolejny przystanek Pani Magdaleny

Pana Jana

Pana Tomka

Pani Eli

Pani Agaty

Pana Tomasza

Pani Haliny

Pana Jana

Pani Beaty

Pani Magdy

Przesłane internetem. Jeszcze przed podpisaniem ACTA

Christiana

Krzysztofa ze Stawigudy

Pana Michała

Pana Roberta

Pani Anny

Meneliki w sprawach polityki

Pana Bronisława

Definicja

Szczytno

Pana Zygmusia

Pana Dariusza

Tych, co w pierwszym szeregu, czyli moich wybitnych kolegów

Aloszy Awdiejewa
Aloszy z okazji jego jubileuszu napisałem taki oto limeryk:

Stefana Friedmanna

Adama Andryszczyka

Piotra Bałtroczyka

Z tego samego miasta

Jurka Derfla

Tereni Drozdy

Profesora Miodka

Piotrka Skuchy z kabaretu Długi

Jurka Iwaszkiewicza

Tomka Szweda

Wojciecha Adamczyka

Cwane główki i chłopaki z drogówki

Opowieść pani przedszkolanki

Z zeszytu szkolnego

Zasłyszane przez radio

Z szansą na przyszłe menelstwo

Przedszkole

Bajka o Czerwonym Kapturku

Msza

Kolbudzkie

Kultury trochę…!

Pana Bogumiła

Pani Beaty z Warszawy

Pana Grzegorza

Pana Marcina z Bydgoszczy

Arka z Krakowa

Pana Przemka

Krakowskie pana Andrzeja

Pana Adriana

Śpiewogry ciąg dalszy

Pana Grzegorza z Krakowa

Pana Zenka

Pana Arkadiusza

Pani Ewy

Łukasza Gręzaka z Siedlec

Z tych samych Siedlec

Pana Ireneusza
Zbyszka Władzińskiego spod Szczytna

Pana Stefana z Częstochowy

I jeszcze raz o niebezpieczeństwie

Pana Adama

Pani Ewa w Warszawie na ul. Puławskiej

świeżynki

W akwarium morskim

Pani Kasi z Wrocławia, podsłuchany na rynku

Tablica pamiątkowa, którą sam sobie ufundował Władysław Frasyniuk

Kazimierza Kuca

Antoniego Macierewicza

Janka Wołka. Trafiłem w internecie

W Rzeszowie
Meneliki
Meneliki
Przez kilka lat zbierałem po Polsce opowiastki o menelach, o których się

mówi, że ich nieszczęście w życiu polega na tym, że pili alkohol nie ten co trzeba,

i przez to życie potoczyło się im w dół.

Pierwszy żart, jaki zapadł mi na całe życie w głowie, a który trzymał mnie

tygodniami w dobrym humorze, to historyjka sprzedana w pierwszych dniach

stanu wojennego. Mieszkałem wówczas w alei Róż, a obok na ulicy

Mokotowskiej była siedziba Solidarności Regionu Mazowsze i trwały w tym

rejonie bezustanne naparzanki. I czwartego czy piątego dnia spotykam na ulicy

Koszykowej, czyli prawie w epicentrum walk, uśmiechniętego młodego

człowieka, który kiedy inni szukają dookoła kamieni i płyt chodnikowych, on

biegnie, podskakując do góry, i nuci jakieś lalalalala albo nawet

i Międzynarodówkę, bo to nie miało w tym czasie większego znaczenia,

i rozpoznaję w nim pracownika Stołecznej Estrady, który kilka razy organizował

mi koncerty.

– Co pan taki skowronek?

– Babcia mi umarła, panie Krzysiu, po prostu babcia mi umarła.

– I to jest powód do radości?

– Tak, bo babcia umarła w Wiedniu! I właśnie dostałem paszport. I wie pan,

gdzie ja jutro będę miał tę wojnę!?!

I tyle go, szczerze mówiąc, widziałem. Ale zanim odjechał w siną, zachodnią

dal, opowiedział mi dowcip, który sam godzinę wcześniej usłyszał. A podkreślam,

że powstał on w pierwsze dni wojny polsko-polskiej.

Otóż generał Jaruzelski skontaktował się z Panem Bogiem i powiada tak:

– Panie Boże, musiałem wprowadzić w naszym kraju stan wojenny jako

mniejsze zło, bo mogło do nas przyjść zło większe, ale społeczeństwo mi w to nie

wierzy, że mogło przyjść większe, i chciałbym sprawić jakiś cud, żeby przekonać

ludzi do siebie. Ale nie chciałbym tak jak Jezus zamienić wodę w wino, ponieważ

mamy problemy z nadmiernym spożyciem, raczej bym przeszedł, gdybym mógł,

suchą stopą przez wodę. I co ty o tym, Panie Boże, sądzisz?

A na to Pan Bóg:

– Nie ma sprawy. Jeżeli tak ci zależy na tym, żeby przekonać naród do siebie,

to staw się jutro o godzinie dziewiątej przy moście Poniatowskiego i takiego

cudu dokonasz.

I następnego dnia generał razem z najwierniejszą świtą melduje się nad

Wisłą, sprawdza butem wodę, woda trzyma, wchodzi, nic się złego nie dzieje,

idzie swoim sztywnym generalskim krokiem przez rzekę i stoi na moście dwóch

meneli, którzy zaczynają się bardzo uważnie przyglądać tej niecodziennej

sytuacji. I nagle jeden z nich się odzywa:

– Czy mnie oczy mylą, czy to Jaruzel?

– Jaruzel!
– I widzisz Józek – mówi ten pierwszy – a mówiłem ci, że ten chuj nawet

pływać nie umie.

I to był najlepszy żart o tym, że jak ktoś ma w społeczeństwie przechlapane,

to i cud mu nie pomoże.

Później poznałem pana Zygmunta, który zaskoczył mnie niekonwencjonalną

propozycją sponsorowania jego osoby.

Zaparkowałem samochód. Rozpoznał mnie, przyszurał nóżkami i powiada:

– Cieszę się bardzo, że pana widzę, panie Krzysztofie, bo lubię pańską

twórczość, a szczególnie listy do tej hrabini, i powiem panu szczerze, że mam

w związku z tym trzy propozycje.

Pierwsza, to że pan jako osoba publiczna wspomoże biednego człowieka, który

dzisiaj jeszcze nie widział na własne oczy świeżego piwa.

Druga, to za umiarkowaną opłatą popilnuję pańskiego samochodu, ale nie

wiem, kiedy pan wróci, a ja, szczerze mówiąc, już bym się napił.

I propozycja trzecia, to kupi pan ode mnie ten oto katalog samochodowy

z roku 1995.

– A po cholerę mi katalog samochodów sprzed pięciu lat?

A on popatrzył na mnie, popatrzył na moje auto i powiedział:

– Poogląda pan nowsze.

I już wiedziałem, że mam przed sobą nie byle kogo. Udowodnił to jakieś trzy

tygodnie później.

Jest godzina 16.00, ulica Koszykowa w Warszawie, widzę, że pan Zygmunt już

mnie namierzył. Powoli przesuwa się w moją stronę. Zastawia drogę i zaczyna:

– Jak ja się cieszę, że pana widzę w zdrowiu. Musi mnie pan poratować, bo ja

wczoraj poszedłem w taką szkodę, że dopiero co z domu wyszłem. I jak pan mnie

nie wspomoże, to ja się za chwilę panu na nogi przewrócę.

Sięgnąłem do portfela i okazało się, że z drobnych mam przy sobie jedynie

pięć złotych, ale ponieważ prosił mnie w sposób ujmujący, a w dodatku była

jakaś pogoda nastrajająca do ludzkich gestów, tę piątkę mu dałem. Pan Zygmuś

spojrzał na mnie, spojrzał na piątkę, jeszcze raz spojrzał na mnie i powiedział:

– Cieszę się, że pan stanął na nogi.

I wtedy postanowiłem, że napiszę o menelach książkę.

Tych, których razić będzie słownictwo pojawiające się w niektórych

historyjkach, bardzo przepraszam, ale nie mogę udawać, że było inaczej.

Limeryki i epitafia to przyjemność, którą od czasu do czasu sprawiam

samemu sobie.

Przyjemnego czytania.
Zygmuś romantyczny
Od ponad dwudziestu lat kwestuję na Powązkach i bardzo często podchodzą

do mnie ludzie nie tylko wrzucić pieniądze, ale i porozmawiać. Jedni z dobrym

słowem, inni z drobnymi pytaniami, z których najciekawsze było w wykonaniu

pewnej starszej, bardzo wkurzonej pani. Widząc na moim ramieniu opaskę

z napisem RATUJMY POWĄZKI, podeszła gwałtownym krokiem i równie

gwałtownie zapytała:

– Gdzie tutaj jest kwatera nr 253?!

– Nie wiem.

– To co pan w takim razie robi na tym cmentarzu!?

– Kwestuję.

– Jak się kwestuje, to się powinno i wiedzieć, gdzie jest kwatera 253!! –

fuknęła i poleciała dalej bez ładu i składu.

W roku 2002 pojawił się przede mną pan Zygmuś, co mnie trochę zaskoczyło,

ponieważ kojarzę go przede wszystkim z ulicą Waryńskiego. To jest coś

niesamowitego, że się ostała ulica Waryńskiego. Tyle przecież ulic padło na bazie

odnowy, i to czasami w kuriozalny sposób, podobno w Poznaniu ulicę Klonową

zamieniono na Suchy Las. I przez kilka tygodni zastanawiałem się dlaczego.

I doszedłem. Otóż klon czerwienieje.

Z tym że rozwiązałem i zagadkę ul. Waryńskiego. Otóż na niej jest IZIS,

w którym prześwietlają ludziom płuca, i prawdopodobnie Waryński służy jako

reklama. Idzie obywatel ulicą, patrzy – IZIS, i od razu mówi do siebie:

– No właśnie, trzeba sobie prześwietlić klatkę, żeby nie chorować jak

Waryński.

Ale wracajmy do Zygmusia.

Stanął na tym cmentarzu przede mną, a był tego dnia solidny mrozik,

i zaczyna mi współczuć.

– Ależ ma pan samozaparcie, panie Krzysieńku. Szłem dwie godziny temu na

grób brata, to pan już w tem miejscu stał i trząchał tą puszeczką, wracam,

a pan dalej trzącha. Ale ile się trzeba nastać, żeby uzbierać trochę grosza, to ja

wiem najlepiej. A pan mnie za chwilę uświerknie i stracę na mieście sponsora.

– Niech się pan specjalnie nie martwi – odpowiedziałem. – Za chwileczkę

kończę kwestę, pojadę do domu, zrobię sobie herbatkę z prądem i ziąb przejdzie.

Na to pan Zygmuś pochylił się, uchylił połę zużytej kurteczki i pokazując

palcem wewnętrzną kieszeń, szepnął konspiracyjnie:

– Panie Krzysieńku, w razie czego, to ja prąd mam.

I wyciąga ćwiartkę żubrówki wypitą do połowy.

– A gdzie jest trawka? To chyba podróbka?

A na to pan Zygmuś:

– Jaka podróbka, panie Krzysieńku, jaka podróbka, trawkę położyłem na

grobie brata.

– Panie Zygmuncie, jak się zostaje menelem?


– To bardzo proste, trzeba tylko znaleźć odpowiedni sklep i odpowiednie

towarzystwo.

> < > <

– Czym pan się w życiu zajmował?

– W życiu, to znaczy kiedy?

– No… za komuny.

– Za komuny, panie Krzysieńku, to ja byłem king. Moja szanowna mamusia

miała melinę koło politechniki… to ja nie musiałem chodzić na studia… cała

politechnika do mnie przychodziła. I jak mamusię wezwali do sądu, żeby ją

ukarać za „działalność gospodarczą”, i dali jej dwa lata w zawieszeniu, to na

pytanie sędziego:

– Jakie jest ostatnie słowo oskarżonej? – mama odpowiedziała:

– W ostatnim słowie powiedzianem tu na tej sprawiedliwej sali chciałabym

poprosić wysoki sąd, żeby się pośpieszył z tym wyrokiem, bo mi za chwilę te

wszystkie profesory z polibudy drzwi od mieszkania rozpirzą.

– I co było dalej?

– W 90 roku mamuśkę dotknął patriotyzm i to był początek końca.

– Wstąpiła do Solidarności!?

– Nie… jeszcze gorzej… zamknęła melinę.

> < > <

Rozmawiam z panem Zygmuntem i widzę, że zbliża się do nas jeden menel,

średnio mi znany, ale posuwający się klasycznym krokiem, czyli szurając

nóżkami po asfalcie.

– Dlaczego wy tak wszyscy chodzicie? – pytam.

– Bo my, panie Krzysieńku, to w zasadzie jesteśmy braćmi Roberta

Korzeniowskiego.

– A to ciekawy jestem dlaczego?

– Bo nam po „mózgotrzepie” też nie wolno odrywać stóp od ziemi.

> < > <

Emmanuel Olisadebe otrzymał obywatelstwo polskie, wyjechał do Grecji

i prawie natychmiast przestał strzelać bramki dla naszej reprezentacji. I po

którymś z przegranych meczów spotykam pana Zygmusia i ten, zanim jeszcze

zdążył poprosić o wsparcie, zapytał:

– Widział pan, panie Krzysieńku, wczorajszy mecz?

– Widziałem.

– I popatrz pan, Olisadebe został Polakiem i jak przystało na Polaka, od razu

odechciało mu się pracować w kraju.

> < > <


Pan Zygmunt jest koneserem kina. 23 poleciałem do Norwegii na ryby, bo

myślałem, że tam będą większe emocje niż u nas w czasie wyborów.

Zadzwoniłem do domu koło 21.00, żeby się dowiedzieć, jakie są wyniki, ale nikt

nie podniósł słuchawki. Coś mnie tknęło i pomyślałem, że polecieli głosować, bo

znowu mamy jakieś mniejsze zło do wyboru.

Dzwonię więc do pana Zygmunta, ponieważ wiem, że o tej porze sprzed

telewizora nie rusza się ani na krok.

– Jak tam wybory?

– Jak w kinie, panie Krzysieńku, jak w kinie.

– A kto jest w studio wyborczym?

– Prawie wszyscy.

– A jak na przykład wygląda Antoni Macierewicz?

– Jak Clint Eastwood w filmie Brudny Harry.

– O matko! A Zygmunt Wrzodak dostał się?

– Jest, panie Krzysieńku.

– A on jak wygląda?

– Jak dowódca czołgu w filmie Powrót Godzilli.

– A z jakiej partii on startuje?

– Z Ligi Polskich Rodzin.

– A co to za partia?

– Nie wiem, ale nakłaniają tak jak świadkowie Jehowy.

– A bliźniacy?

– Bracia Kaczyńscy wyglądają tak, jakby Jaś Fasola z Benny Hillem zagrali

u Hitchcocka.

– A co z Unią Wolności?

– Profesor Geremek wygląda jak dowódca spadochroniarzy z filmu O jeden

most za daleko.

– A premier Jerzy Buzek?

– Panie Krzysieńku, pan premier to wygląda jak Matka Joanna od aniołów.

– Ale czy jak matka, czy jak anioł?

– Raczej jak opuszczony klasztor.

– A jak Leszek Miller?

Tu zapadła długa cisza.

– Pytam, jak Leszek Miller.

– On, panie Krzysieńku, wygląda jak Quo vadis.

– Jak cały film?

– Nie.

– Jak lew, który od razu, już w studio, zabrał się za chrześcijan?!

– Nie, panie Krzysieńku, on raczej wygląda jak byk, który pierwszy raz

wygrał z Ursusem, i to z Belką na głowie!

– A co z Lepperem?

– Mam mówić?

– Aż tak źle?
– Ależ skąd, panie Krzysieńku, on wygląda tak pięknie jak Marilyn Monroe...

manicure, pedicure, świeżo po kwarcówce i nawet chyba używał lokówki, no

i jeszcze krawat w nasze narodowe barwy… to znaczy nowe narodowe barwy.

– O Jezu, a jakie?

– Białe, czerwone, białe, czerwone, białe, czerwone, białe, czerwone… z jednej

strony szpic, a z drugiej pętla.

– A co w pętli?

– Oczywiście, że Balcerowicz.

– Panie Zygmusiu, a wódz Lepper to z jakiego filmu?

– Z Pół żartem, pół serio.

Tu nabrałem powietrza w płuca i zapytałem:

– A czy już jest wiadomo, jaki wynik?

– A skąd pan dzwoni?

– Z Norwegii – odpowiedziałem.

– Panie Krzysieńku – usłyszałem – jeżeli Norwegia to jest ciepły kraj, nie

wracaj pan.

2001 rok, wrzesień

> < > <

Koło Politechniki Warszawskiej widzę, że idzie pan Zygmuś, ledwie trzymając

się na chudych nogach od dawna pozbawionych witamin i minerałów. Nagle

dojrzał mnie z odległości kilku kroków, nastawił koordynaty i ruszył.

– Witam pana, panie Krzysieńku, jak najserdeczniej.

– Co, pewnie potrzebna złotóweczka?

– Właśnie, że nie, panie Krzysieńku.

– A dlaczego tym razem nie?

– Bo ja na zapas nie biorę.

> < > <

– Panie Zygmuncie, musi pan pić tak codziennie?

– Panie Krzysieńku! Jakie codziennie!? Ja raz się w życiu napiłem… i teraz

tylko dolewam.

> < > <


Himilsbach
W kabarecie Na Pięterku, prowadzonym przez Ludwika Klekowa, w hotelu

Bristol, w roku 1979 Jonasz Kofta opowiedział mi historię usłyszaną od Jana

Himilsbacha, który był uznawany za pierwszego menela PRL-u. Jest to

opowiadanie o zanikach pamięci.

– Przychodzę, Jonasz, umfa, do Związku Literatów. Jestem mocno zassany

i jeszcze bym coś walnął. Widzę Jurka Iwaszkiewicza. Pożyczam od niego

stówkę. Wychodzę, kupuję pół litra i w sklepie spotykam Marteczkę, taką

przechodzoną kurwę z Wilczej, co normalnie stoi pod numerem 42. Jedziemy na

Powązki, bo tam jest w szóstej kwaterze odpowiednio przygotowany grobowiec.

Wiesz do czego, Jonasz, ty kurwa subtelny poeto.

– Wiem, Jasiu.

– Przyjeżdżamy, kładę Marteczkę na katafalku i… umfa, flaszka mi wypada

zza paska prosto na granit. Co ja robię? Mówię: – Marteczka, przykryj się

i poczekaj. Wracam do Związku Literatów, do Iwaszkiewicza już nie podchodzę,

ale widzę Andrzejewskiego. Pożyczam od niego stówkę. Wychodzę, idę do sklepu,

kupuję drugą połówkę, patrzę, a za mną stoi Śmigiełko, taka kurwa z Hożej, nie

pamiętam spod jakiego numeru. Jedziemy na Powązki, bo tam jest grobowiec na

szóstej kwaterze. A już się robi ciemno… Wchodzimy, Jonasz, do tego grobowca

i umfa… nie wierzę własnym oczom… patrzę, a tam jedna kurwa już leży.

> < > <

Himilsbach, będąc od rana po pół litrze, wyczytał w gazecie, że właśnie

dzisiaj, i to za chwilę, przylatuje do Warszawy z tradycyjną braterską wizytą

Leonid Breżniew, co usta miał także słodsze od malin. Jan walnął więc jeszcze

jedną setkę dla kurażu i poszedł na trasę przejazdu. Przecisnął się przez

obowiązkowy sznurek obowiązkowych obywateli i widząc zbliżającą się

kawalkadę czajek i wołg, krzyknął radośnie:

– Niech żyje słoń Trąbalski!!!

I potem opowiadał kumplom, co się za chwilę zdarzyło:

– I wtedy, chłopaki, trzydziestu nieznanych mi bliżej kuzynów przytuliło mnie

do asfaltu.

> < > <


Z Putramentem w łóżku
Kraków. Lata sześćdziesiąte. Jakieś spotkanie literatów. Putrament prosto

z dworca dociera do hotelu. Jest prawie północ, wszystko pozamykane, nie ma co

zjeść, nie ma co wypić i boi się zasnąć, bo na recepcji powiedziano mu, że będzie

miał jeszcze jakiegoś pisarza za lokatora, ale nie wiadomo, kto nim będzie,

a klucz jest tylko jeden. Siedzi na łóżku, patrzy na zegarek, mija godzina (to jest

opowieść samego Putramenta). Nikt się nie pojawia. Wreszcie o czwartej w nocy

słychać chrobot klucza w drzwiach, wchodzi nawalony Himilsbach

w towarzystwie ciecia i widząc kompana siedzącego na łóżku w pełnym

rynsztunku, zapytał:

– Cześć, Jurek, na kogo, kurwa, tak czekasz?

– Na ciebie.

– To już jestem… i zanim pójdę spać, to umawiamy się, że będziemy sikać do

zlewu.

> < > <


Opozycjonista
Himilsbach, będąc w Jeleniej Górze, został zaproszony do otwartego

w Wujkowie ośrodka Związku Młodzieży Socjalistycznej. Organizatorzy, którzy

popełnili ten kaskaderski wyczyn, tuż przed spotkaniem zaczęli go prosić, żeby

tylko nie przeklinał i uważał na to, co mówi, ponieważ tu odpoczywa, a zarazem

i kształci się ideologicznie, bardzo wrażliwa na słowa robotnicza młodzież.

– Nie bójta się, kurwa, starego robola. – Uspokoił organizatorów pan Jan, po

czym wszedł na salę, spojrzał na wszystkich i po krótkiej pauzie powiedział:

– No to witajcie, czerwone pająki.

> < > <


Menel sentymentalny
Piosenkę Matka menela napisałem z jednego powodu. Sojusz Lewicy planował

rozprowadzać cegiełki, które miały wspomóc z jakiegoś tam powodu partię.

I Józef Oleksy, który awansował obecnie z premiera na wicepremiera, w jakimś

wywiadzie powiedział, że jeżeli przyjdzie taka potrzeba, to on sam stanie na

ulicy i będzie te cegiełki sprzedawał. Wyobraziłem sobie wówczas tę scenę… Na

rogu ulicy stoi pan Józef z niewiadomego wyglądu cegiełkami, a tuż obok

w bramie menel, który dajmy na to zbiera na wino marki „Viagra”, i obaj mają tę

samą nadzieję.

> < > <


Matka menela
Stało dwóch przyjemniaczków na rogu ulicy.

Jeden z mordą porządnie rozbitą.

Drugi łysą jak księżyc miał czaszkę.

Jeden chciał mi odsprzedać cegiełki.

Drugi chciał, żeby dać mu na flaszkę.

Gdy pierwszemu trzęsły się ręce.

Tak nawijał do mnie ten drugi:

– Zbieram panie te datki nie na swoje wydatki,

lecz by pokryć mamusi mej długi.

Tu się wzruszył do łzy tej ostatniej,

potem rzekł mi: – Bierz pan i płać!

Kiedyś wszystko pozwracam.

– A ja panie mam kaca – rzekł mi drugi –

nie mogę już stać.

Przepijałem to życie uczciwie,

równo panie pięćdziesiąt lat

żyłem tu jak za karę,

lecz się nie zadłużałem,

mnie wystarczył raz dziennie alpagi czad

i jak pan mi kopsniesz na flaszkę

znowu będę wiedział, że żyję,

ten pan wciska, że zwróci, gdy na mamę się zrzucisz,

a ja panie to uczciwie przepiję.

Bez wahania portfel wyjąłem

i w menela rzuciłem datkiem.

Wczoraj hulał, ma kaca, lecz niczego nie zwraca,

on po prostu porządną miał matkę.

> < > <

Rok po nagraniu płyty Nadwyobraźnia, na której znalazła się ta piosenka,

trafiłem na Bródno, parkuję samochód koło apteki i widzę kolesia odrywającego

się od bramy. Już mnie oszacował jako jelenia, w myśl żartu krążącego w tym

środowisku.

– Jaka jest różnica między jeleniem a danielem?

– Taka, że Daniel wypije to, co jeleń postawi.

Podchodzi do mnie i mówi:

– Pan Dauszkiewicz?

– Tak.

– Krzysztof.

– Tak.
– Panie Krzysztofie, czy pan wie, że ja przez pana całom noc płakałem!

– A co się stało?

– Byłem w święta u mojej siostrzyczki na obiedzie i siostrzyczka, której życie

nie doświadczyło, i ciągle mnie wyzywa od meneli i obszczymurów, mówi do

mnie tak:

– Popatrz, o takich jak ty to już nawet piosenki śpiewają. I puściła tę, na

której pan śpiewa, że miał porządną matkę. I ja przez cały wieczór i noc

słuchałem tej piosenki. Słuchałem, piłem i płakałem razem ze szwagrem, bo

moja mamusia też była bardzo porządną kobietą.

Tu przerwał, pomyślał przez chwilę i zapytał:

– Czy mogę uścisnąć panu rękę za to, że pan szanuje chociaż nasze mamusie?!

– uścisnął, a potem dodał: – Dzisiaj też, wspominając tę noc z pańskom

twórczościom, się bardzo wzruszyłem. A kiedy się wzruszę, panie Krzysztofie, to

od razu chce mi się pić… Na sucho mnie łzy nie lecą.

> < > <


Menel Wojciecha Siemiona
Pan Wojciech natknął się na Himilsbacha w Alejach Ujazdowskich.

– Słuchaj, Wojtek, powiedz mi, może ty wiesz, czy Dygat jest chory, czy

zdrowy?

– A czemu pytasz?

– Widzisz, Wojtek, bo ja pożyczyłem Dygatowi dwieście złotych, a chciałbym

się dzisiaj napić, a na mieście ludzie pierdolą, że Dygat jest chory. To ja nie pójdę

do niego powiedzieć mu tylko: – Oddaj mi, kurwa, Staszek pieniądze. Bo nie

wypada.

– No i co w związku z tym?

– Widzisz, Wojtek, skoro nie wiesz, czy Dygat jest zdrowy, czy chory, to ty mi

pożycz kurwa stówkę.

> < > <


Menel policjanta z drogówki
Dość ciężki wypadek, dwa samochody do kasacji, chociaż ich właściciele

wyszli, o dziwo, bez szwanku i rozmawiają ze sobą czymś bardzo przejęci,

pokazując na zniszczenia, nie zwracając nawet uwagi na przyjazd radiowozu na

sygnale. Obserwatorem całego zajścia jest między innymi menel. I policjant

opowiadający mi o tym zdarzeniu pyta:

– Widział ktoś, jak to się stało?

– Ten w czerwonym zajechał drogę temu w białym – odpowiada kobiecina.

– I co?! Nie kłócą się, tylko tak dyskutują?

– To chyba wariaci – szepcze kobiecina – oni oglądają samochody i mówią

o jakiejś kinetyce.

A na to menel:

– Może oni są w szoku i dogadali się.

> < > <


Menel z Wrocławia
Do sklepu monopolowego przyszła babinka ponad osiemdziesiąt lat i drżącym

głosem mówi do sprzedawczyni:

– Przepraszam panią bardzo, ale ja chciałam kupić wódeczkę, bo mój wnusio

skończył dzisiaj osiemnaście lat, a ja obiecałam, że jak on skończy osiemnaście

lat, a ja dożyję, to napiję się z nim wódeczki… i ja dożyłam… i niech pani powie,

jakiej wódeczki najlepiej napić się z wnusiem.

– Najlepsza zdecydowanie to jest wódka biała – reklamuje sprzedawczyni.

– Nie, nie, tylko nie białą wódeczkę, bo mój świętej pamięci mąż pił właśnie

białą i ja pamiętam, że po każdym kieliszku robił tak… yyyyyyyyyyyyy (tu

pokręciła głową)… a ja mam kłopoty z kręgosłupem, więc wolałabym inną.

– To znaczy jaką?

– A ta ze śliweczkami jest dobra?

– To jest śliwowica, bardzo dobra, tylko chyba trochę za mocna.

– Jeśli mocna, to nie… a ta z tymi wisienkami?

– To wiśnióweczka, też świetna.

– A z tymi żółtymi owockami?

– To cytrynówka.

– Pewnie kwaśna?

– Nie, słodka.

– A ta z tą trawką?

– To żubrówka, znakomita.

I tu nie wytrzymał menel, który nie mógł się doczekać swojej kolejki, nachylił

się do babci i szepnął:

– Proszę pani, tu wszystko jest smaczne.

> < > <


Menel nieprzygotowany
W Słupsku podchodzi do pani, która właśnie wyszła z piekarni z jeszcze

ciepłym i pachnącym na całą ulicę pieczywem, miejscowy znawca win i pyta

bardzo grzecznie:

– Przepraszam szanowną panią, czy mogłaby mi pani dać złotóweczkę na

równie pachnący chlebek?

A na to beztroska pani odpowiada:

– Właśnie mam chlebek świeżo kupiony i wydaje mi się, że kupiłam jeden

bochenek za dużo. Proszę bardzo.

– Dziękuję uprzejmie szanownej pani za ten piękny podarunek, ale nie

przyjmę tego chlebka.

– Dlaczego?

– Bo nie mam w co go zabrać.

> < > <

Obywatel ze Słupska zapytał swojego sąsiada, stałego bywalca miejscowej

piwiarni i notorycznego smakosza tanich win:

– Jak się sąsiad opije już tej siary i na drugi dzień wstanie, to kac nie męczy?

– Panie Kazimierzu – usłyszał w odpowiedzi – kaca to ja miałem trzydzieści

lat temu.

> < > <


Kac
Przepraszam, że piszę kac po polsku. „Katz” niemiecki byłby tu jednak nie na

miejscu, albowiem posiadanie takowego stało się niejako naszą specjalnością.

„Katz” po niemiecku to jeszcze jeden twór zdobywany z tą ich przerażającą

dokładnością i precyzją. Powoływany do życia po mieszczańsku i uśmiercany po

mieszczańsku: wodą i aspiryną. I cóż to za katz, którego posiadanie jest łatwe

jak gra w golfa czy kupno samochodu Golf.

Nasz kac! Ten ersatz socjalistycznej pralki i mieszkania za dwadzieścia lat.

To pokłosie trzech zaborów. Ten heros wyrosły na barykadach rewolucji

i w okopach dwóch wojen światowych. Ten internacjonalista, który jeszcze

wieczorem nie wie, z kim zasiądzie do stołu i jaki będzie. To dopiero kac.

Pielęgnowany przez cały dzień na melinach, chowany po starych szufladach

zubożałych emerytów i po luksusowych apartamentach porządnych hoteli.

Przewożony nocą taksówkami, wpadający znienacka z kumplem z wojska.

Jadący na sygnale radiowozu, kiedy fantazja odżywa, a funkcjonariusz też

człowiek. To jest kac! To jest gigant!

Nie żadne tam panieńskie fiu-bździu, stworzone z dwóch kieliszków

szampana i małego naparstka czystej, które – spłukane pastą do zębów – błąka

się po miejskich kanalizacjach jak poronione dziecko.

Nasz kac to kac zniewalający. Zbijający z nóg. To okupant, który wpada

bladym świtem, bije z rozmachem, a ty, bezbronny i rozespany, nie wiesz

jeszcze, jak z nim walczyć.

To kac oprawca. Silny, tępy sukinsyn, walący po trzewiach, rzucający o dno

umywalki i wrzeszczący:

– Rzygaj! Wyrzygałeś się!? To mów teraz, z kim byłeś!? Nie pamiętasz!? To ja

ci zaraz przypomnę! – I do sedesu. – Lżej ci teraz!?

– Tak.

– Imię i nazwisko!? Jak się nazywasz!? Jeszcze nie wiesz! – Do umywalki. –

Imię tej rudej!? Pseudonimy!? Ale raus!!! Nie pamiętasz!? – I wodą w twarz. –

A teraz przypominasz!?

A ty patrzysz w lustro jak w oczy śledczego i tylko myślisz: O matko, czy

gdzieś się nie wygadałem!? Tylko co miałbym wygadać!? Czego ten cham ode

mnie chce!?

I mówisz do niego po cichu, jak człowiek.

– Nie męcz mnie dłużej, przestań, błagam. I o nic nie pytaj, bo nie pamiętam.

Wiem tylko, że piliśmy razem.

– Też wiem! – krzyczy tamten. – I co dalej!?!?

– Piliśmy wszyscy razem i nagle mi się urwało. Daj mi przypomnieć!

Ale kac trzyma za gardło fachowo jak komandos, gnie do ziemi i wrzeszczy:

– Jak nie przypomnisz, to zabiję!!!

A ty:
– No to zabij! Albo oszczędź. Wymyśl łagodną karę dla organizmu, bo nie

przeżyję tego dnia.

> < > <

Ale łagodnego wyroku nie będzie, bo jeszcze za wcześnie, bo kac jeszcze młody

i silny, jeszcze cię przetrzyma.

Bo kac to po prostu zmora świtu, udręka poranka i sadysta przedpołudnia.

I do hejnału z wieży mariackiej z nim nie wygrasz. W południe już rozum

jaśniejszy, już ciało zaczyna funkcjonować, ale to jeszcze nie jest wolność. To

bunt.

– Zabić skurwysyna! – mówisz. – Zabić!!! Albo jeszcze lepiej, utopić!!!

Tak! Utopić! Przecież swołocz nie lubi mokrego!! A więc pić! Pić! Pić!

I szklanka wody prosto z kranu. I ulga… Ale tylko przez moment. Czujesz, że

znowu wraca. Więc teraz kefir. Jest. Przedwczorajszy, ale jest. I do dzioba.

Przycichł. Mam cię, kacu. Ale on za moment znowu pełznie, znowu podchodzi

pod gardło. O Matko Przenajświętsza, kiedy się to skończy!? Że też nie ma już

nic kwaśnego.

Może kawa? Tak, kawa stawia na nogi! Będzie ulga! Jest! Ale kac wychodzi

i tym razem łapie za ręce. Teraz trzęsie ten skurwiel.

– Nie trzęś, ty złamasie!!!

O matko! Aż się przelewa w środku. A do zgonu jeszcze daleko. Jeszcze

ze dwie, trzy godziny. A trzy godziny w życiu kaca to wieczność. To jest całe

życie mężczyzny po sześćdziesiątce, kiedy ręce już się trzęsą, nogi chodzą

wolniej, do śmierci jeszcze daleko, a żyć trzeba.

A kac broni się dalej. Bez jakiejkolwiek godności, zachłannie i kurczowo.

Wpija się w rozum i ciało. I trzyma. Cholera, jak on trzyma!!!

Teraz telepka. To już po mnie. Pierwszy raz myślisz: Co to za głupota, żeby

tak się schlać.

I nagle: pyk. A co to?! Nic nie czuję. Matko moja, nic nie czuję. I do łazienki,

do lustra. Tak, to ja. Oddychasz… lżej. Teraz nogi… lżej. Mój dobry Boże, ja żyję.

Ja naprawdę żyję!

– Słyszysz, ty gnojku!! Ciebie już nie ma!!! Zdechłeś!!! A ja, bandyto jeden,

żyję!!!

Żyję?! I już nie ma nic prócz ulgi. Cudownej ulgi.

I wtedy rodzi się najniebezpieczniejsza myśl: Czekaj, ty sukinsynu, ja jeszcze

się na tobie odegram.

Boguś Łazuka przeczytał to opowiadanie, które pojawiło się w książce Izy

Rajder, i zadzwonił, i powiedział: – Synku. Bo on do dzisiaj mówi do mnie

Synku. – Przeczytałem wczoraj twojego Kaca i doszedłem do wniosku, że ten,

który tego nie przeżył, nie mógł tak napisać. Szacunek i gratulacje.

> < > <


Menelka towarzyska
W Jeleniej Górze obywatelka świata win z powodu braku mężczyzny u jej

boku piła z własnym psem, który pod wpływem alkoholu śpiewał swojej pani jak

mógł najładniej. O tym niecodziennym kompanie do kieliszka poinformowali

policję sąsiedzi, która stwierdziła, że zarówno pani domu, jak i jej wierny kundel

mają we krwi po dwa promile w wydychanym powietrzu, czyli że w piciu szli

mniej więcej równo. W formularzu potwierdzającym badanie alkomatem

zapisano, że „dmuchającymi byli: źle prowadząca się kobieta i mieszaniec płci

męskiej”.

> < > <


Menel niepozbawiony logiki
Rzecz się dzieje w aptece. Podchodzi do kasy stały klient spirytusów

brzozowych i mówi:

– Pani magister, poproszę coś na przeziębienie, bo grzańce mi już nie

pomagają.

– Polecam w takim razie Tabcin.

– Może być, przecież pani magister wie najlepiej, co mi pomoże.

– Ale Tabcin na dzień czy na noc, bo jest i taki, i taki?

– Pani magister… na dzień… bo w nocy się śpi.

> < > <


Menel z Dźwirzyna k. Kołobrzegu
Obywatel cofał samochodem, wyjeżdżając z parkingu, i uderzył w niego

szybko poruszający się po osiedlu młodociany rajdowiec. Stłuczka co prawda była

niegroźna, ale policja potrzebna. Świadkiem całego tego zdarzenia był menel

zbierający od okolicznych mieszkańców na za przeproszeniem bułeczkę.

– Widział pan, że cofałem – powiedział kierowca.

– Widziałem, ale lepiej by było powiedzieć glinom, że pan wjeżdżał, a nie cofał.

– Ale w razie czego będzie pan mógł poświadczyć?

– Nie, w żadnym wypadku.

– Dlaczego?

– Bo ja, proszę pana, jestem świadkiem niewiarygodnym.

Przyjechał radiowóz, obywatel zeznał, co tu się wydarzyło, policjant pokiwał

głową i stwierdził:

– No tak, będzie mandat za spowodowanie kolizji, bo według kodeksu to

pańska wina, co innego by było, gdyby pan wjeżdżał.

> < > <


Usłyszane w Suwałkach
Menel, będący pod wrażeniem obejrzanych Gwiezdnych wojen, żegna się

z kumplami, patrząc, jak otwierają butelkę Arizony.

– Cześć, chłopaki! Niech moc będzie z wami!

> < > <


Menel znad Czarnej Hańczy
Spotkał kumpla, z którym dawno, dawno temu chodził do szkoły i nie widział

go od lat, ale jakoś rozpoznał, podszedł, przywitał się, zapytał kulturalnie, co

u niego słychać, a następnie powiedział ze smutkiem:

– Słuchaj, stary, tobie się powodzi, a ja nic dzisiaj nie jadłem, daj złoty

pięćdziesiąt.

Ten wyjął portfel, wręczył zaproponowaną kwotę i wszedł do sklepu zrobić

zakupy. Po kilkunastu minutach wychodzi, drogę mu zagradza tenże sam menel

i szeptem mówi:

– Słuchaj, stary, skręciłem przed chwilą złoty pięćdziesiąt, dołóż dwa złocisze

i kupimy flaszkę.

> < > <


Menel zmartwiony
Rektorzy Akademii Sztuk Pięknych jechali na zjazd i postanowili długą drogę

skrócić, popijając winko. Zatrzymali samochód przed sklepem w małym

miasteczku, weszli do środka i jeden z nich zapytał:

– Czy jest dobre wino?

– Jest.

– Poprosimy dwie buteleczki i mamy jeszcze do pani pytanie: Czy posiada

może pani korkociąg?

– Tak.

Na to menel do kolegi:

– Popatrz, Franek, tak porządnie wyglądają, a będą pić w bramie.

> < > <


Menel lozof z okolic Warszawy
Przygląda się wykopywanej dziurze niedaleko domu, który stoi świeżo

pobudowany, i pyta właściciela.

– Przepraszam, a co tu będzie?

– Basen.

– A kto w nim będzie pływał?

– Ja.

– Sam?

– Nie… Z panienkami.

– A co wtedy będzie robić pańska żona?

– Będzie gotować obiad.

Menel zastanowił się przez chwilę i powiedział:

– Słusznie, ma garnki, to niech gotuje.

> < > <


Menel serocki
Zwany przez miejscowe społeczeństwo „Królem Włóczęgów”, żył w czasach,

kiedy to władza ludowa chciała zatrudniać obywateli z byle powodu, żeby potem

pod byle pozorem nad nimi czuwać.

Otóż „Król Włóczęgów” został zawezwany do urzędu zatrudnienia, gdzie

miejscowy, najważniejszy kierownik, osobiście, bo sprawa była państwowej wagi,

zadał mu wyjątkowo podchwytliwe pytanie:

– Niech mi pan powie, panie Bandowski, z czego pan żyje?

– Z jedzenia – odpowiedział „Król…”, czym wbił urzędnika w liny, używając

języka bokserskiego, prawym prostym. Ponieważ historia związana jest z PRL-

em, kierownik, ochłonąwszy po ciosie, wyprowadził klasyczny lewy sierpowy.

– Z akt w naszym urzędzie wynika, że pan nigdy nie podjął pracy!

– A skąd ja mam akta, skoro nie pracowałem?

Kierownik przemilczał tę uwagę i odwołał się do sumienia:

– Co pan o tym myśli, panie Bandowski?

– O czym?

– Żeby się zatrudnić.

– Ja myślę – ten odpowiedział z nieudawanym żalem w oczach – że jak ja tyle

nie pracowałem, to gdybym teraz poszedł do roboty, tobym tylko coś zepsuł.

– A niekoniecznie – odparował kierownik – ponieważ mamy dla pana

propozycję odpowiednią do pańskich kwalifikacji.

– To ja mam jakieś kwalifikacje?

– Ponieważ pan, panie Bandowski, często do późna w nocy wystaje w bramie,

to chcemy, żeby pan został nocnym stróżem.

– Nie mogę absolutnie przyjąć tej pracy, panie kierowniku – odpowiedział

„Król Włóczęgów”, udając żal jeszcze głębszy.

– A dlaczego?

– Bo wtedy jak coś się w mieście stanie, to będzie na mnie.

> < > <


Menel spostrzegawczy
Czas płynie tak szybko, że ledwie człowiek wytrzeźwieje po sylwestrze, już

trzeba ubierać choinkę.

(Usłyszane na Wybrzeżu)

> < > <


Menel rzecznik
Historia wydarzyła się w okolicach Dobrego Miasta koło Olsztyna. Mąż Eli,

mojej przyjaciółki, poszukiwał pracy, a ponieważ miał zaprzyjaźnioną hurtownię

środków czystości, postanowił wziąć na krechę towar i zostać prężnym

akwizytorem.

Towar otrzymał, załadował nim cały bagażnik w samochodzie i ruszył pełen

wiary w sukces i szybki zarobek.

Pierwsza wieś, sklepikarz w jedynym tutaj sklepie bez zainteresowania na

twarzy i menel odnoszący dwie butelki po świeżo wypitym winie „Wino”.

Jerzy, wczuwając się w rolę akwizytora, zaczyna zachwalać swój towar,

ze szczególnym uwzględnieniem pasty do zębów, trójkolorowej, opowiadając, że

każdy kolor na co innego działa: biały na dziąsła, czerwony na próchnicę,

niebieski na połysk…Sprzedawca nic nie mówi, tylko słucha i kiwa

ze zrozumieniem głową.

Następuje koniec prezentacji i nasz świeży akwizytor pyta sklepikarza:

– Ile pan weźmie tubek? Pięć? Dziesięć?

A na to menel:

– Panie, a na chuj jemu ta cała pasta. Przecież u nas we wsi tylko dwóch ma

zęby.

> < > <


Menel nie menel
Władysław Machejek, barwna postać Krakowa i jego okolic, nie był co prawda

menelem, ale od czasu do czasu z nimi pijał, a słynął przy tym z wyjątkowo

mocnej głowy. Któregoś dnia wracał samochodem do domu, będąc lepiej niż po

pół litrze, i zatrzymał go milicjant obywatelski, który wyczuł u kierowcy stężony

alkohol, poprosił więc o prawo jazdy. Na to pan Władysław wyciągnął

legitymację poselską, w którą był zaopatrzony, i powiedział milicjantowi, że

dopóki on ma tę legitymację, to tamten mu nic nie zrobi. Ponieważ

posterunkowy uwierzył, że tak będzie, zaproponował Machejkowi wyjście,

według niego salomonowe, że on sam z nieprzymuszonej woli odwiezie go do

domu. Machejek zgodził się na to rozwiązanie, dojechali pod furtkę i wzruszony

troskliwością władzy ludowej jako formę podziękowania zaproponował wypicie

wódki. I następnego dnia w redakcji opowiedział o tym, kończąc historyjkę

zdaniem:

– I ten posterunkowy tak się upierdolił, że musiałem go odwieźć do domu.

> < > <


Menel polsko-kreteński
Tę historię przekazał mi na lotnisku w Heraklionie turysta powracający tak

jak ja z pobytu na Krecie. Pan Marek, bo tak miał na imię, zamieszkał w dobrej

klasy hotelu z dużym basenem w ogrodzie, a dwieście metrów dalej za

niewysokim ogrodzeniem szumiało morze i dzieci budowały na piasku swoje

pałace.

W szósty dzień pobytu pana Marka przyjechali do hotelu nowi wczasowicze,

w większości z naszego kraju. Wśród nich wyróżniał się jeden, ubrany w kultowe

dresy, czyli składające się wyłącznie z pasków i logo sportowych firm. Miał on

wygląd menela, który zbyt gwałtownie się dorobił i niewiele mu to pomogło.

Facet ten wyróżniał się i tym, że miał ze sobą trzy jaskrawe, różnej wielkości

walizki plus niewielki plecak, w którym trzymał dresy na zmianę. Jak się

okazało następnego dnia, bo sam wszystkim opowiadał, w najmniejszej walizce

były ciuchy dziecka lat trzy, w średniej sukienki małżonki, a w trzeciej, tej

największej, gorzała w ilości niemalże hurtowej, którą zabrał do tego płynącego

dobrym winem kraju.

Pan ów po rozpakowaniu się zaczął odpoczywać. Odpoczynek polegał na tym,

że od rana siedział nad basenem i pił wódkę. Co dwie godziny szedł po nową

flaszkę, siadał i znowu pił, niechętnie dzieląc się cieczą nawet z żoną.

Niestety, przyjechał on z dzieckiem, które jeszcze nie potrafiło tak się dobrze

zabawiać jak tatuś, a znudziła mu się hotelowa piaskownica ze sterylnie

czystym piaskiem. Dziecko coraz częściej biegało do ogrodzenia, żeby popatrzeć,

jak inne maleństwa zbiorowo pracują na plaży i taplają się w morzu. Zaczęło

więc molestować ojca, żeby choć na chwilę zmienił swój tryb odpoczywania.

– Tatusiu, chodź na plażę!!! Proszę, tatusiu, chodź na plażę!!! Możesz ze mną

pójść!?! No chodź!!!

I tatuś, pewnego dnia żegnając się z trzecią półlitrówką, rozejrzał się dookoła,

żeby sprawdzić, czy to, co za chwilę powie, dotrze i do dziecka, i do rodaków,

zawołał swoje maleństwo i powiedział:

– Słuchaj, szczylu, co ja ci teraz powiem. Słuchaj i zapamiętaj do końca życia.

Nad morze chodzom tylko prymitywy.

> < > <


Menel z podstawówki
Wzruszył mnie kolega ze szkolnej ławy, który awansował do stopnia menela,

czekający pod Teatrem Jaracza w Olsztynie, z nadzieją, że go wspomogę

w upojnym zakończeniu dnia.

– Co słychać, Krzysieńku? Poznajesz mnie?

– Nie za bardzo.

– Jestem Stefan, chodziliśmy razem do podstawówki.

– Aaaaa, Stefan!… Rzeczywiście chodziłem ze Stefanem. To ty? Nic się nie

zmieniłeś.

– W rzeczy samej.

A muszę tu dodać, że byłem tego dnia w teatrze z okazji dnia świątecznej

pomocy, więc pytam byłego kumpla:

– To powiedz mi, Stefan, jak ci mija ten dzień orkiestry Jurka Owsiaka.

Na to on ze szczerością odpowiedział:

– Krzysieńku, tak se dałem wczoraj w palnik, że do tej pory nie zauważyłem

żadnej orkiestry.

> < > <


Menel wyranowany
W aptece na Wybrzeżu.

– Pani magister, czy jest może spirytus salicylowy?

– Jest tylko brzozowy.

– Niestety, pani magister, brzozowego nie przyswajam.

> < > <


Menel wyborczy
Tę historię opowiedział mi w Warszawie pan, który brał udział w zbieraniu

podpisów pod kandydaturą Jacka Kuronia na prezydenta. I podszedł do stolika

koleś o wyglądzie standardowym i zapytał:

– Na kogo tu zbieramy podpisy?

– Na Jacka Kuronia.

– …żeby on co?

– Żeby został prezydentem.

– Na niego głosować nie będę.

– A dlaczego?

– Bo Kuroń pije.

– Wszyscy piją – odpowiedział mu facet, który właśnie podpisywał listę.

– Owszem, proszę pana, ale on więcej.

> < > <


Menel zastanawiający się
W Katowicach postanowił pomóc swojej sąsiadce, która na co dzień gra

w symfonicznej orkiestrze, w dźwiganiu toreb z zakupami na trzecie piętro,

z nadzieją na niewielką gratyfikację, która uczyniłaby go szczęśliwym

i bogatym. A ponieważ robił to niechlujnie, tłukąc torbami o ściany, pani

krzyknęła:

– Rany boskie, niech pan uważa, panie Andrzeju, bo ja mam Chopina

w torbie.

Ten przystanął zaskoczony, zastanowił się przez chwilkę, a potem powiedział:

– Przepraszam panią, ale nie zrozumiałem, co tam jest. Czy nuty, czy flaszka?

> < > <


Menel niedoinwestowany
Okolice Starego Miasta w Warszawie, półmrok, mój starszy syn Aleksander

wraca z uczelni, nagle zza słabo oświetlonego budynku wyłania się dwóch

powszechnie uważanych za meneli osobników, zastępują mu drogę i jeden z nich,

widocznie bardziej wygadany, mówi:

– Słuchaj, stary, pożycz nam dwadzieścia groszy.

– A co, zabrakło na flaszkę?

– Słuchaj, stary, jak ci powiemy, to nie uwierzysz. Zobacz, flaszeczkę mamy,

chlebuś świeżutki mamy, wyobraź ty sobie, że nawet paróweczki mamy…

zabrakło na musztardkę.

> < > <


Menel romantyczny
Historia ta wydarzyła się na ulicy Grochowskiej w Warszawie, a opowiadał mi

chyba Jan „Janga” Tomaszewski, świetny aktor, gitarzysta i fantastyczny

kumpel od wędkowania. Szedł ulicą ze swoim ukochanym psem husky, przez

którego poznał tutejszych smakoszy win, ponieważ podeszli pewnego dnia do

niego i zaczepili niekonwencjonalnym pytaniem.

– Mistrzu, niech pan nam pomoże rozwiązać zagadkę. Czy to, co pana ciągnie

na smyczy, to jest husky, czy mamelut?

I otóż idzie sobie Jan ulicą i nagle w podwórzu, które mija, słyszy głos,

usiłujący dolecieć do ostatniego piętra.

– Jadźka!!! Jadzia!!! Jadziunia!!!

Rozlega się trzask gwałtownie otwieranego okna i po chwili słychać głos

damski.

– Czego, kurwa twoja mać!!!?

– Kocham cię, Jadziunia!!!

– Ja ciebie też, ale teraz spierdalaj stąd.

> < > <


Menel górski
Rzecz wydarzyła się w październiku, niedaleko Zakopanego. Przewodnik

tatrzański sprowadza wycieczkę ze spaceru po górach, robi się ciemnawo, a do

miasta jeszcze z pół godziny drogi, więc żeby zabić czas, opowiada, co można

w tej okolicy spotkać, że są tu kozice, świstaki i sarny, które bardzo często

wychodzą na drogę i proszą wędrujących o jedzenie.

– A niedźwiedzie są? – zapytał ktoś.

– Bywają.

I w tym momencie jakieś dwadzieścia metrów przed nimi zaczyna się

podnosić do góry wielka kupa liści. Część grupy ze strachu zaczyna się cofać,

a spod liści wystaje znany w okolicy menel i pyta:

– Józuś, a która to godzina?

– 18.00.

– A jaki dzień?

– Wtorek.

– Jezusicku, to ja zem pod tymi listeckami cały dzionek przespał. A trzyma

mnie dalej. Dajze mi, Józuś, na piwo.

– Ni mom ani grosza.

– To wyślij jakiegoś cepra.

> < > <


Menel lękliwy
Lekarz, psycholog, z Koszalina, który przeprowadzał wywiady z tymi, co

postanowili zerwać z nałogiem, bo gorzała już im nie służyła w żaden ludzki

sposób, rozmawia z pacjentem, wypytując go, czego się w życiu nałykał i jak do

tego dochodził.

– Co pan pił ostatnio?

– Ostatnio to już tylko denaturat, panie doktorze.

– I nie bał się pan pić takie gówno?

– Tylko za pierwszym razem.

– A jakiego typu to był lęk?

– Otóż bałem się, panie doktorze, że po wypiciu tego denaturatu będę sikał na

niebiesko.

> < > <


Menel belgijski
Jeden z tamtejszych działaczy antyalkoholowych pojechał na belgijską wieś

wygłosić pogadankę o szkodliwości picia mocnych, a nawet i słabych trunków

i zaczął wykład od retorycznego, ale – jak się okazało – bardzo niebezpiecznego

pytania.

– Jeżeli osioł – powiedział – będzie miał przed sobą wiadro wódki i wiadro

wody, to czego się napije?

– Wody! – krzyknął miejscowy menel.

– …a dlaczego?

– Bo osioł.

> < > <


Menel smakosz
Do wczasowicza, tuż przed drzwiami restauracji w Świnoujściu:

– Za złotóweczkę powiem panu, czego pan nie powinien tutaj jeść.

Dostał złotóweczkę.

– Najpierw powiem Bóg zapłać za wspomożenie potrzebującego, a teraz

proszę posłuchać… rybki mogą być, pierożki proszę pana wyjątkowo udane,

natomiast proszę pod żadnym pozorem nie dać się namówić na specjalność

zakładu, czyli tak zwany kotlet po cygańsku.

– Dlaczego?

– Bo to jest proszę pana zwykły mieloniec.

– To dlaczego nazywa się po cygańsku?

– Bo go proszę pana podaje kelner z kolczykiem w uchu.

> < > <


Menel rzeszowski
Słynny hotel Rzeszów. Słynny, ponieważ działy się w nim rzeczy

nieprawdopodobne, z których budowano potem całe legendy życia estradowego,

choćby taka historyjka, że pewnego dnia straciła w nim cnotę jedna

z najnieładniejszych naszych dziennikarek z pewnym równie nieprzystojnym

artystą i następnego dnia, kiedy oboje zeszli na śniadanie – a byłem tego

bezpośrednim świadkiem – Jan Tadeusz Stanisławski, widząc ich w drzwiach,

szepnął:

– Wiecie co, chłopaki, z tego miotu chciałbym mieć młode.

W tym też hotelu, to opowiadał mi Tadeusz Woźniak, restauracja główna,

wysoka na trzy piętra, zamknięta była z powodu odpluskwiania, a po koncercie

trzeba coś zjeść i się odstresować, więc cała ekipa, a był w niej i Czesław

Niemen, znalazła jakiś mało schludny lokalik obok. Jak wiadomo, Czesław był

człowiekiem zawsze bardzo czystym i starannie, choć często ekstrawagancko,

ubranym. Ponieważ większość stolików była zajęta, Czesław dosiadł się do

faceta, który leżał z twarzą w drugim daniu. Usiadł, zamówił dewolaja i kiedy

zaczął jeść, być może zbudzony szczękiem noża i widelca śpioch podniósł twarz

wymazaną sosem chrzanowym, spojrzał przez oczy zalepione buraczkami

i zanim zgasł znowu na talerzu, zdążył krzyknąć:

– O Jezu! Brudas!

I w tym uroczym mieście, gdzie w piciu pięknie się łączyły kultury

przygraniczne dwóch słowiańskich narodów, wojewoda albo prezydent miasta,

tego już nie pamiętam, wymyślił, że czwartek będzie dniem bez alkoholu.

Ja przyjechałem wtedy z VOX-ami, którzy byli wówczas na ogromnym topie,

a konferansjerkę prowadził już nieżyjący przeuroczy Andrzej Kossowicz.

Wracaliśmy z koncertów w Krośnie i chłopcy z VOX-ów przez całą drogę

opowiadali o wrażeniach, jakich doznali poprzedniego dnia po obejrzeniu

miejscowego programu rozrywkowego w hotelowym piekiełku.

Postanowiliśmy z Andrzejem zobaczyć ten spektakl, ale ponieważ obaj byliśmy

średnio rozpoznawalni w społeczeństwie, ochroniarz się zaparł, że nie wpuści

nas do środka, bo jak powiedział:

– Dzisiaj jest otwarte tylko dla miejscowych.

I kiedy już chcieliśmy zrezygnować z upojnego wieczoru, do szatni weszły

dwie panie ciekawej urody, które miały ze sobą torbę z gustownego sztucznego

krokodyla i przy pomocy jej zawartości zaczęły otwierać wszystkie pozamykane

drzwi. Panie te, jak się okazało, prowadziły w mieście sklep drogeryjny i zabrały

ze sobą towary potrzebne do otwierania nawet najbardziej skomplikowanych

zamków. Kilkoma okrągłymi zdaniami udowodniliśmy paniom, że nieobce są

nam salonowe maniery, za co zostaliśmy nagrodzeni wejściem do środka, a był to

słynny w tym mieście dzień bez alkoholu.

W środku ani jednej osoby trzeźwej. Mało tego, rzuciła się nam w oczy

widoczna przesada w spożywaniu jedynego trunku, jak się później okazało, była
to wódka Gastronomiczna pędzona prawdopodobnie z karbidu i mazutu. Ale to

rozumieliśmy, bo był jeszcze stan wojenny i różne stosowało się metody oporu

w walce z komuną i okupantem.

Do cudem znalezionych miejsc dobiegł po dłuższej chwili kelner ze śladami

przyszłego menelstwa na twarzy i zapytał:

– Państwo z Rzeszowa?

– Nie, z Warszawy.

– Co państwo sobie życzą?

– Życzymy wyglądać jak zebrane tutaj obecne społeczeństwo.

– Rozumiem, czyli ponieważ dzisiaj w naszym mieście obowiązuje zakaz

spożywania alkoholu, to proszą panowie o kawę! – Tu puścił do nas oczko. –

Dużą czy małą?

– Jak największą – odpowiedzieliśmy jednocześnie.

– Oczywiście, zrozumiałem, w dużej filiżance.

– A czy moglibyśmy – zażartowałem – dostać tę kawę bez fusów?

– Oczywiście – zapewnił – tym bardziej że zapomniałem panom powiedzieć, że

fusy, dzisiaj, w tym lokalu, podajemy jako zakąskę.

> < > <


Menel prorodzinny
Znajomy ksiądz na Mazurach zwrócił uwagę menelowi, znanemu w parafii

i okolicy z dość fantazyjnych pomysłów, że jego rodzina zaniedbuje groby swoich

najbliższych.

– Sam, proszę księdza, bardzo cierpię z tego powodu, ale znalazłem na

rodzinkę sposób, kiedy ja się zawinę.

– Kiedy synu co zrobisz?

– Kiedy proszę księdza odejdę w niebyt.

– I co wymyśliłeś, synu?

– Napisałem, proszę księdza, testament, w którym stanowczo żądam, żeby

mnie spopielić, prochy wsypać do butelki po winie Arizona, na flaszeczce napisać

rocznik zejścia i wstawić to do barku, to wtedy będę miał pewność, że rodzinka

będzie mnie odwiedzać codziennie.

> < > <


Menel skromny
W pewnej wiosce na Mazurach zmenelały miejscowy gospodarz prawie

codziennie kolędował po domkach letniskowych, żeby dostać na flaszkę,

i pewnego dnia zawisł na płocie jednego z letników, którego zaczął namawiać do

pożyczenia mu dziesięciu złotych, wmawiając jednocześnie, że przy okazji odda.

Ten, wiedząc, że tak się nie stanie, i że w przeszłości był to najbogatszy rolnik

we wsi, powiedział:

– Nie dam więcej żadnych pieniędzy panu, chodzi pan i prosi o 10 złotych! To

wstyd! Przecież za te złotówki, które pan przepił przez swoje życie, mógłby pan

kupić całą tę wieś.

Na to obywatel na moment oprzytomniał, spojrzał pouczającemu głęboko

w oczy i powiedział zdanie, które być może jest kwintesencją menelstwa.

– Panie redaktorze, a na chuj mnie cała wieś. Mnie potrzeba dzisiaj na

flaszkę.

> < > <


Menel szybki Bill
Zima, dosyć solidny mróz na dworze, lecę do sklepu po chleb albo coś innego,

nie pamiętam, lecę bez rękawic i szalika, nagle drogę zastawia mi obywatel

z wyjątkowo fioletowym nosem. Jak to powiadają w środowisku: denaturat

wychodzi mu kichawą.

– Czy może pan Krzysztof? – zaatakował.

– Tak.

– Jak ja się cieszę, że pana spotkałem. Ja tak lubię czytać to, co pan napisze,

i oglądać w telewizji. Mogę panu podać piątkę?

Podaje, a ja czuję, że coraz mi zimniej pod tym sklepem, więc mówię do niego:

– Co, pewnie mam dać na piwo?

A ten bez chwili namysłu odpowiedział:

– Lepiej na dwa.

> < > <


Menel konsekwentny
Zdarzyło się to w Kielcach. Pani wychodzi z dużymi zakupami

z supermarketu, podchodzi do niej obywatel wskazujący na wieczne spożycie

i mówi:

– Poproszę dwa złote na jedzenie.

– Mogę dać panu bułeczkę.

– Dziękuję bardzo szanownej pani, ale jedną się nie najem.

– Mam dwie.

– Dziękuję szanownej pani, ale na sucho mnie takie bułeczki nie podchodzą.

– Mogę dać do bułeczki po plasterku szynki.

– Wolałbym, proszę pani, baleronik.

– Niestety, nie mam baleroniku.

Na to zadowolony menel:

– I widzi pani, że lepiej jest mi dać dwa złote.

> < > <


Menel szarmancki
8 marca, ale nie pamiętam w jakim mieście. Ulicą idzie pozbawiona

równowagi bardzo elegancka pani z bukietem kwiatów. Nagle potyka się

o własne szpilki i wywraca się.

Z najbliższej bramy podrywa się menel, podbiega i… podnosi kwiaty, mówiąc

do leżącej:

– Proszę, madame.

> < > <


Menel znawca
Opole. Prosi o złotóweczkę na bułeczkę i nagle przechodzi obok dziewczyna

o sylwetce Svena Hannawalda. Menel, dziękując za pięćdziesiąt groszy, które

otrzymał, rzekł:

– Czy widział pan to, co przeszło przed nami?

– Oczywiście.

– To za drugie pięćdziesiąt grosików powiem, jak się dzielą kobiety.

– Słucham.

– One się dzielą na kobiety i beztłuszczowe.

> < > <


Menel przedobrzający
Pod jednym z supermarketów w Olsztynie stały obok siebie dwa samochody:

mercedes 500 i daewoo matiz.

Ze sklepu wychodzi facet z zakupami, zachodzi mu drogę obywatel win świata

i powiada:

– Poproszę łaskawego pana o parę groszy na bochenek chleba.

Ten daje mu złotówkę, na co menel, kłaniając się w pas, rzecze ujmująco:

– Dziękuję panu bardzo serdecznie i życzę, żeby pan całe życie jeździł takim

oto przepięknym samochodem – i pokazał ręką na matiza.

Darczyńca spojrzał na niego z niesmakiem. Powiedział: – Nie, dziękuję – po

czym wsiadł do mercedesa i ruszył z piskiem opon.

A na to menel do ludzi, którzy pakowali towar do bagażnika:

– No… u tego dawcy to już mam na zawsze przejebane.

> < > <


Menelka zapobiegliwa
Podobno to się zdarzyło.

Przyszła obywatelka, smakoszka win świata, do apteki. Pani już kompletnie

wypłukana z mózgu i zwraca się do pani magister tymi słowy:

– Niech pani magister zgadnie, po co przyszłam?

– Po salicylowy?

– Nie… ja poproszę jedną prezerwatywę.

Aptekarka podaje, będąc lekko zszokowana, bo rzadko się spotyka, żeby

w tym środowisku ktoś prosił o taki towar, i widzi, że obywatelka rozpakowuje

i połyka.

– Matko moja! Co pani wyczynia!?!?

– Nic – usłyszała pani magister – połknęłam, bo czuję, że coś mnie jebie

od środka.

> < > <


Menel należący
Lata siedemdziesiąte. Grupa naszych studentów została wysłana na praktyki

do Moskwy. I po zakwaterowaniu się w akademiku pierwsze, co im na myśl

przyszło, to potrzeba wypicia czegoś mocniejszego w stolicy Kraju Rad, który

nigdy nie zhańbił się abstynencją. Po długich i bezowocnych poszukiwaniach

znaleźli sklep, w którym oprócz octu i ogórków kiszonych była wódka

Stalicznaja. Zakupili kilka flaszek i jedną z nich postanowili wypić natychmiast,

chowając się w przyjaznej, jak się wydawało, bramie.

Uporali się z korkiem przy pomocy łokcia i w tym momencie pojawił się nie

wiadomo skąd obywatel radziecki o wyglądzie internacjonalistycznego menela

i zapytał:

– Wy innastarancy?

– Tak.

– Odkuda?

– Z Polszy.

Na to menel wyjął z kieszeni bardzo zużytą legitymację i oświadczył:

– Tawariszczi, jestem komsomolcem i należy mi się działka.

> < > <


Menel życzliwy
Robotnik z budowy poprosił w pobliskim sklepie spożywczym o najtańsze

wino.

– Mamy tylko Łzy Teściowej – poinformował sprzedawca.

– Może być… i jeszcze jakiś batonik na zakąskę.

Na to menel stojący obok poradził życzliwie:

– Proszę pana, smak teściowej najlepiej zabija Princessa.

> < > <


Menel traony
W Szczecinie zarabiał, rzucając się pod samochody na osiedlowej uliczce, na

której z powodu pachołków nie można było rozwinąć wielkich szybkości. I miał

swoją stawkę od dziesięciu do pięćdziesięciu złotych jako rekompensatę za

poniesione obrażenia i gwarancję, że nie będzie zawiadomiona policja.

I pewnego dnia opowiadający mi tę historię spotyka naszego kaskadera

z pokiereszowaną twarzą i ręką na temblaku.

– Poratujesz mnie pan piwkiem.

– A wolno panu?

– Lekarz mi powiedział, że nie wolno pić tylko podczas podawania kroplówki.

– A co się stało, że nie ma pan pieniędzy?

– Nie mam, ponieważ właśnie wracam ze szpitala.

– Ale niech mi pan wreszcie powie, co się stało.

– A co się mogło stać?! Gówniarz mnie trafił. I to jeszcze trafił za darmo.

> < > <


Menel godny
Przyszedł parę lat temu na stację benzynową w Jankach i tymi słowy zwraca

się do załogi:

– Sprzedajcie mi autowidolek za złotóweczkę taniej.

– Dlaczego za złotóweczkę taniej?

– Bo jej nie mam.

– To nie sprzedamy.

A na to menel:

– Chłopaki, kurka, nie żartujcie, jak trzeba będzie, to ja tę złotóweczkę jutro

doniosę.

– To i jutro dostaniesz ten autowidolek.

– Chłopaki, ale ja bez autowidolu nie dociągnę do jutra.

Na to chłopaki mówią tak:

– Jak tak bardzo chcesz ten autowidolek, to my mamy taką propozycję. Tu za

drzwiami stoi miotła, weź i posprzątaj naszą stację, a będziesz miał ten

autowidolek za darmo.

A na to menel:

– Niestety, nie będę mógł posprzątać.

– Dlaczego?

– Bo jak chłopaki zobaczą, to będą się tydzień śmiali… Już wolę być trzeźwy.

> < > <


Menel szarżujący
Na jednej ze stacji warszawskich podszedł do tankującego kierowcy

i powiedział uprzejmie:

– Przepraszam pana bardzo, czy mógłby mi pan dać dziesięć złotych?

– Dlaczego aż tyle?

– Proszę pana – odpowiedział znawca win – ja też od czasu do czasu muszę

solidniej zatankować.

> < > <


Wszechwiedzący
Pewien aktor pijący coraz częściej z menelami miał niebezpieczny zwyczaj,

a mianowicie będąc na bani, dzwonił do domu, za co obrywał od żony niebywałe

cięgi. I któregoś dnia koledzy, żałujący go z tego powodu, widząc, że znowu idzie

do telefonu, zaczęli go prosić, żeby dzisiaj odpuścił tę zabawę z telefonem.

– Nie dzwoń, bo pozna, że jesteś naprany.

– Nie jestem naprany, jestem trzeźwy i to wam zaraz udowodnię. – Dzwoni

i mówi: – Jadzia?!… Cześć!!! Jak ja się cieszę, że ciebie widzę.

> < > <


Menel niedoinformowany
Policja o drugiej w nocy zatrzymuje poloneza poruszającego się Wisłostradą

w Warszawie z nadmierną szybkością. Kierowca jest po widocznym gołym okiem

spożyciu alkoholu, i to do takiego stopnia, że nie może wydukać ani jednego

słowa, a z boku, jako pasażer, siedzi klasyczny menel, wyraźnie przytomniejszy.

– Kierowca jest pijany – stwierdza sierżant – a poza tym jechał 90 km na

godzinę, kiedy tutaj jest wolno tylko 60.

A na to menel wyraźnie zdziwiony:

– Nie wiedziałem, że po północy też jest ograniczenie szybkości.

> < > <

Ten sam sierżant opowiedział mi, że pewnego dnia będąc na patrolu, widzą

o trzeciej nad ranem malucha jadącego przez miasto bardzo wolno

i z wyłączonymi światłami. Zajechali mu drogę. Maluch stanął i nic się w nim

nie dzieje. Otwierają drzwi i okazuje się, że kierowca jest w sztok pijany.

– Dlaczego pan jedzie bez świateł? – pytają go z ciekawości.

Na to kierowca wybełkotał:

– Bo nie chciałem, żebyście mnie zauważyli.

> < > <


Menel kontestujący
Historia ta zdarzyła się w Białymstoku. Pewna pani namówiła dwóch meneli,

pana Józia i pana Frania, do prac porządkowych na działce budowlanej. Panowie

pracują już pięć godzin, kiedy za płotem pojawia się dwóch kumpli.

– Co robicie?

– Sprzątamy.

– A płacą wam za to?

– Płacą.

– To co, walniemy na to konto.

– Nie, ponieważ obiecaliśmy gospodyni, że do wieczora skończymy robotę.

– Na trzeźwo?

– Musimy, gospodyni obiecała, że jak uczciwie przepracujemy cały dzień, to

wtedy będzie… jak to ona powiedziała, Józek?

– …powiedziała, że będzie gratyfikacja.

I tych dwóch odchodzi. Nie uszli nawet dziesięć metrów, kiedy właścicielka

posesji usłyszała, jak jeden z nich mówi:

– Co ma, kurwa, grawitacja do mózgotrzepu!?!?

A na to drugi:

– Mnie się też wydaje, że oni chyba raczej wiarę zmienili.

> < > <


Menel wzruszający
Częstochowa, hotel Polonia, vis-à-vis dworca kolejowego. Przyjechałem

wystąpić na balu organizowanym przez pozytywnie nawiedzonego lekarza Kubę

Halkiewicza, wypakowuję torby i gitarę z samochodu i widzę kątem oka, że

zostałem już namierzony. Za chwilę doszurał do mnie facet, wyglądający jak

kominiarz, który przed chwilą skończył robotę, przebrał się w cywilne ciuchy, ale

zapomniał się umyć.

– Proszę szanownego pana – zahaczył – czy mógłby mi pan odstąpić

(odstąpić!!!) jeden złoty i czterdzieści groszy, ponieważ potrzebuję na dwie

herbatki, gdyż bardzo mocno zmarzliśmy z kolegą.

Pokazuje na kumpla, który stoi w drzwiach sklepu monopolowego.

– Przestańcie mnie ładować – odpowiadam kulturalnie – czy ja wyglądam na

takiego, który wierzy w takie bajki?

– Przepraszam pana bardzo serdecznie, ale wraz z kolegą ustaliliśmy, że

wersja z herbatką będzie dla pana bardziej wzruszająca.

– A niby dlaczego?

– Bo wzięliśmy pana za pielgrzyma.

> < > <


Menele zagraniczni
Dwóch ich stoi w Moskwie przed sklepową wystawą, na której wywieszono

reklamę informującą, że w tym miejscu garnitury są w cenie jednego litra

wódki.

– I co w takim razie, kupujemy? – pyta Sasza.

– Wódkę, Wania, kupujemy wódkę.

– A dlaczego wódkę?!

– Bo garnitur za drogi.

> < > <


Menel zaskoczony
Opowiadała mi pewna pani w Przemyślu, w zaprzyjaźnionym, znakomicie

prowadzonym klubie Niedźwiadek, że jej przyjaciółce wydarzyła się następująca

historia. Wyrósł ponad przeciętność jakiś egzotyczny kwiat, wyrósł tak, że

opierał się już o sufit, dogadała się więc z koleżanką mieszkającą na tym samym

osiedlu, a która miała wyższe mieszkanie, że jej ten swój niebywale wybujały

skarb odda. Ponieważ panie nie posiadały własnego środka transportu,

przypomniały sobie, że w piwnicy stoi od dawna nikomu niepotrzebny wózek,

spacerówka.

Zapakowały więc z ogromnym wysiłkiem do wózka to monstrum i ruszyły

przez alejki, jedna pchała spacerówkę, druga przytrzymywała donicę.

Idą sobie bardzo powoli i widzą, jak obserwuje ich para meneli siedząca na

schodach osiedlowego sklepiku i sącząca piwo z dużą przyjemnością.

Minęły ten sklep, idą dalej i nagle słyszą, jak jeden z nich do drugiego mówi

tak:

– Popatrz, Józek, ja pierwszy raz w życiu widzę, jak ktoś roślinę na spacer

wyprowadza.

> < > <


Menel frywolny
Rzecz, jak twierdzą, działa się w szpitalu na Bielanach. Przyszedł na ostry

dyżur chirurgiczny menel z teściową. Siedzą, czekają na swoją kolejkę, to

wszystko trwa w nieskończoność, menel zdegustowany tym, że nie może wrócić

do swoich kumpli, nudzi się.

Ale siedzi, wpatrując się tępo w wyjściowe drzwi. I nagle wchodzi do

poczekalni zakrwawiony dresiarz, który oberwał w swoją wygoloną pałę… Idzie

powoli, w oszołomieniu nie wypuszczając z rąk kija od amerykańskiego

palanta… idzie prosto do chirurga, nie czekając na swoją kolejkę… I patrząc na

to, menel trąca swoją teściową w bolący bok i powiada:

– Widziała mamuśka tego pana?

– Widziałam, ale dlaczego mnie o to pytasz?

– Bo to jest mamuśki anestezjolog.

> < > <


Menel z placu Wilsona
Znajomy, na placu Wilsona w Warszawie, złapał gumę w swoim aucie, zjechał

więc na chodnik, wyjął z bagażnika koło zapasowe i lewarek i wziął się do

roboty. I podchodzi do niego obywatel z trzydniowym chuchem, który zniewala

trzeźwego z dwóch metrów, i zaczepia:

– Przepraszam pana bardzo, czy pan by mógł mnie użyczyć złotóweczki na

zupkę, ponieważ od trzech dni prawie nic nie jadłem.

A na to znajomy odpowiada:

– Przepraszam pana bardzo, ale nie dam panu żadnej złotóweczki, ponieważ

jestem w tej chwili bardzo zajęty.

– A co pan robi?

– Odkręcam koło.

A na to menel:

– Okej, to ja wezmę radio.

> < > <


Menel niedouczony
Starsza, o przedwojennej kulturze pani, w Szczecinie, widząc menela pijącego

wódkę z gwinta za miejscowym sklepem, podeszła do niego i powiedziała:

– Jak panu nie wstyd!?!? Przede wszystkim alkohol pije się w domu, a poza

tym, jak nas przed wojną uczono, wódkę pije się tylko w dwudziestogramowych

kieliszkach!!!

Na to zdumiony tą napaścią menel:

– Łaskawa pani, ja w takiego grama to bym nawet zębem nie trafił.

> < > <


Menel z placu Wilsona II
Opowiadała mi pani Marzena, że często przyjeżdża do Warszawy

w interesach, ale ponieważ boi się jeździć samochodem po stolicy, zostawia auto

na placu Wilsona i dalej podróżuje tramwajami. Pewnego dnia stawia swojego

fiata przy kinie Wisła i podchodzi do niej menel z następującą propozycją:

– Proszę pani cudownej urody, za dwa złote przypilnuję tego oto wykwintnego

samochodu, od którego tylko pani jest piękniejsza.

I pani, zszokowana tym niebywałym językiem, sięgnęła do portmonetki, ale

widzi, że nie ma w ogóle drobnych.

– Niestety, mam tylko dziesięć złotych.

A na to menel:

– Proszę pani, za dziesięć złotych to ja od tego samochodu będę nawet muchy

odganiał.

> < > <


Menel zdegustowany
Podsłuchane w Giżycku.

Koło willi ogrodzonej bardzo wysokim, metalowym płotem i ozdobionej

alarmami stoi miejscowy dresiarz, znany w okolicy złodziej samochodów

z menelem, jego kumplem z zawodówki.

– Zajebista chałupa – mówi dresiarz.

Na to menel:

– Dasz mi dwa złote na piwo?

– Nie mam.

– Ty nie masz dwóch złotych!? To kto ma je mieć?

A na to dresiarz:

– A skąd mam, kurwa, brać!! Przecież widzisz, jak się to chamstwo odgradza.

> < > <


Menel wyjątkowej troskliwości
Podszedł do mojego przyjaciela Walerka i pokazując palcem na faceta

skulonego w bramie, powiedział:

– Niech mi pan pożyczy złotóweczkę, bo kolegę tak telepie, że aż nie mogę

patrzeć.

> < > <


Menel uczący
To wydarzyło się we Włocławku. Opowiadający tę historię szedł z kumplami

przez miasto, będąc po kilku piwach, i w pewnym momencie zobaczył parę

meneli, on i ona, zaczepiających ludzi, żeby im dali „na zupkę”.

– Słuchajcie, zrobię im kawał – powiedział, podszedł do nich i zwrócił się do

mężczyzny następującymi słowami: – Czy ma pan może pięć złotych?

– Nie mam, proszę pana – odparł grzecznie zszokowany obywatel,

a następnie, kiedy zadowolony ze swojego żartu opowiadający tę historyjkę

odszedł kilka kroków, usłyszał: – Pytałaś mnie, Jadźka, kilka razy, jak wygląda

facet, który ochujał… i przed chwilą takiego poznałaś.

> < > <


Menel progresywny
Do przyjaciela Żania Sokólskiego podszedł obywatel alkoholi świata

i powiedział:

– Proszę pana, poproszę pięćdziesiąt groszy na bułeczkę, ale gdyby pan nie

miał tej kwoty, to nie pogardzę i złotóweczką.

> < > <


Menel arabskojęzyczny
Znawca win krajowych z Częstochowy otrzymał pokaźny spadek po babci

i postanowił w związku z tym, że zrealizuje marzenie swojego życia, pojedzie do

Egiptu zobaczyć na żywo piramidy. Kupił dobrą walizkę, ubrał się w markowe

ciuchy, namówił kuzyna władającego językami na wspólną wycieczkę, wymienił

złotówki na dolary i poleciał.

Pierwszego dnia pobytu kuzyn tego już obywatela świata wyruszył na

spotkanie z rezydentem, żeby się dogadać w sprawie wycieczek, i wychodząc

z pokoju, powiedział:

– Tylko, Andrzejku, nigdzie nie wychodź, bo tutaj można się łatwo zgubić

i ciężko się z nimi dogadać.

– Dobrze, poczekam.

Pan Tomek, bo tak miał kuzyn na imię, wraca po godzinie, patrzy, a nasz

globtroter siedzi w holu przy stoliku, w jednej ręce trzyma szklankę whisky

nalaną po sam czubek, a w drugiej ogromne cygaro i puszcza jeszcze większe

kółka z dymu, które fruwają po całym hotelu, wprawiając tubylców w zachwyt.

– Jak ty się dogadałeś z kelnerami?

– Normalnie, o tak – tu stuknął po staropolsku w szyję, potem zrobił karpia

z ust, chuchając – no i na koniec dałem mu sto dolarów.

– Ale wyglądasz tak, jakby się coś stało.

– Bo widzisz, Tomeczku, wszystko wskazuje na to, że ja już umiem po

arabsku prosić, ale nie wiem jeszcze, jak się mówi do kelnera, żeby oddał resztę.
Żarty o menelach
Podobno w Krakowie jakiś dostojny pan profesor miał wykład dla

społeczeństwa złożonego między innymi z obywateli i smakoszy alkoholi świata.

I w pewnym momencie, a mówił o szkodliwości picia, powiedział takie oto słowa:

– Dowiedziono już dzisiaj naukowo, że na ogół żony odchodzą od mężów

alkoholików.

I z końca sali ktoś zapytał:

– Przepraszam, a ile trzeba wypić?

> < > <

Lotniarz uderzył o Pałac Kultury i widząc to, jeden menel do drugiego

powiedział:

– Popatrz, Józek, jaki kraj, taki i terrorysta.

> < > <

W sklepie monopolowym.

– To na najwyższej półce to pana?

– Tak.

– A na tej niższej?

– Też moje.

– A na tej najniższej, gdzie stoją alpagi?

– Moje.

– I co pan z tym robi?

– Sprzedaję.

– I nie szkoda panu?!

> < > <

Siedzi dwóch pod sklepem, każdy z piwem w ręku. Zajeżdża samochód,

wysiada dwójka turystów, zamawiają po butelce wody mineralnej i piją oparci

o samochód. I odzywa się menel do menela:

– Popatrz, Józek, ci ludzie piją wodę.

– I co z tego?

– Zachowują się jak zwierzęta.

> < > <

Menel pił straszliwie całymi tygodniami, aż któregoś dnia przestał

i następnego dnia sąsiad zastał go czyszczącego najnowszy model mercedesa.

– Panie sąsiedzie – zapytał – skąd ma pan taki piękny wózek?

A na to menel:

– Kto nie pije, ten ma.


> < > <

W wigilię Bożego Narodzenia menel wysłany z domu po świątecznego karpia

i śledzie staje, po kilku godzinach nieobecności, w drzwiach, nawalony jak

stodoła, trzymając w ręku jedną butelkę piwa.

– A gdzie reszta zakupów, ty cholero jedna!!! Co mnie podkusiło, żeby ciebie

wysłać po zakupy?!?!

– Nie krzycz, Zocha, nie krzycz na mnie, ponieważ ja ciebie w ten wyjątkowy

dzień potraktowałem dokładnie tak samo jak nasz miliarder Jan Kulczyk swoją

żonę.

– To znaczy jak mnie potraktowałeś?!

– Kupiłem ci browar.
Menele znanych i lubianych
Menel Gustawa Holoubka
Wiele lat temu był pogrzeb wspaniałego aktora na Powązkach i grabarz, który

wywodził się z elity smakoszy alkoholi świata, tak jak i reszta zatrudnionych

wówczas w tym również najstarszym zawodzie świata, zwrócił się do Gustawa

Holoubka następującymi słowy.

– Mistrzu, my was tak chowamy i chowamy, ale żeby później jeden z was

chociaż dla przyzwoitości do teatru zaprosił.

> < > <


Menel Zenka Laskowika
Zenek trafia z listem do znanego z nadużywania alkoholu w całej okolicy

obywatela i woła, pukając do drzwi:

– Jest polecony dla pana!!!

– A skąd ten list?

– A z izby wytrzeźwień!!!

– A to nie wiem, dlaczego przysłali, przecież dopiero wczoraj tam byłem.

> < > <


Menele Kaliny Jędrusik
Krążyło o niej wiele anegdot związanych przede wszystkim z niebywałą

popularnością po filmie Ziemia obiecana i jej szokującej jak na tamte czasy roli.

Były listy z pogróżkami, pełne nienawiści i bezgranicznej miłości, ale też historie

wyrażające podziw.

I ta historyjka jest dowodem na to. Otóż pani Kalina odpoczywała w swoim

ogrodzie na hamaku i czytała książkę, która ją całkowicie pochłonęła. I nagle

usłyszała jakieś poruszenie za płotem. Dyskretnie odwróciła głowę i widzi, że

stoi za nim dwóch meneli, przyglądają się z zaciekawieniem, co robi, i nagle

jeden mówi do drugiego:

– Patrz, Józek, taka dupa, a pracuje głową.

> < > <


Menele Andrzeja Grabarczyka
W latach siedemdziesiątych Andrzej z kolegą wybrali się na Suwalszczyznę

w poszukiwaniu siedliska nad jakimś przytulnym jeziorem. Trafili w swojej

wędrówce do Sejn, a ponieważ zbliżał się już wieczór, zaczęli szukać miejsca na

nocleg. W pewnym momencie widzą tubylca idącego w ich stronę i wypadającego

za nim z jakichś drzwi faceta, który usiłuje twarzą rozbić bruk.

– Gdzie tutaj jest hotel? – pytają.

– A tam, gdzie teraz Franek leży na chodniku – odpowiedział miejscowy

i poszedł dalej krokiem marynarza.

Wchodzą do hoteliku, miejsca są, pokoje przyzwoite, pytają na recepcji czy

można zjeść śniadanie, okazuje się, że można. Pytają od której, okazuje się, że

od 7.00 rano, pasuje, idą spać. Budzą się, schodzą na śniadanie punktualnie

i widzą, że cała restauracja jest zajęta przez milczących, drugiej świeżości

mężczyzn, siedzących bez ruchu, a jedyne dwa wolne miejsca znajdują się przy

stoliku służbowym. Siadają, czekają, milczą jak pozostali. I nagle, po kilku

minutach rozlega się w korytarzu straszliwy hurgot, który z każdą chwilą

narasta, rozsuwa się kotara zasłaniająca kuchnię i w drzwiach staje przepiękna

kelnerka w tradycyjnym na owe czasy uniformie, koronkowym czepeczku, białym

obszytym falbankami fartuszku i reszcie w przepisowym, czarnym kolorze mimo

tego, że był socjalizm. I ta przecudnej urody pani ciągnie po podłodze, przy

pomocy grubego metalowego pręta, pięć pełnych skrzynek piwa. Bierze skrzynkę

po skrzynce, podchodzi do stolików i nawiązuje z milczącymi dialog.

– Tobie ile?

– Trzy.

– A tobie?

– Dwa.

– Tobie?

– Cztery.

– Za dużo, trzy wystarczą.

– A ty?

– Chciałbym tylko powiedzieć, że jesteś, Zosiu, piękna!

– Nie pierdol… ile?

– Dwa.

I nagle zauważa Andrzeja z kolegą siedzących przy służbowym stoliku.

Pięknieje jeszcze bardziej, na twarzy pojawia się nieprawdopodobny uśmiech,

podbiega, zostawiając nieobsłużone dwa stoliki, i szepcze niebywale erotycznym

głosem:

– Słucham panów?

– Czy można, pani Zosiu, dostać śniadanie?

– Oczywiście. A co panowie chcieliby zjeść?

– Dwa razy jajecznicę z pieczywem.

– Jak najbardziej.
– I dwie kawy.

– Bez problemu… i pewnie jeszcze masełko do pieczywka?

– Gdyby można było.

– Za chwileczkę to wszystko panom podam…

I nagle Andrzej widzi osłupiałych meneli, którzy nie mogą oderwać wzroku

od ich Zosi, ale i ona też to zauważyła i wychodząc z sali, powiedziała

z wdziękiem:

– Co się tak, kurwa mać, patrzycie… Przyjezdni.

Zresztą puenta owego wyjazdu znalazła się kilkanaście kilometrów dalej,

ponieważ szukając domu nad jeziorem, trafili do jakiegoś gminnego sklepu,

w jakiejś wiosce, której nazwy nikt nie pamiętał, i w którym to sklepie w części

spożywczej było na półkach to co i w innych częściach kraju, to znaczy ocet,

denaturat i trochę żółtego sera, ale tylko w części spożywczej… ponieważ

w przemysłowej stały ze trzy pralki, dwa odkurzacze, cztery lodówki i inne

przedmioty pożądania, których w Warszawie bez znajomości nie można było

uświadczyć… A tu stały jak na wystawie w Pałacu Kultury.

– To jest do kupienia? – zapytał Andrzej.

– Tak.

– Ale na talony.

– Nie.

– Za gotówkę?

– Tak.

– To dlaczego nikt tego nie kupuje?

– A bo u nas prądu nie ma.


Menel uwielbiający
Tadzio Woźniak był w gościach u Wiesława Kamasa. Koło północy zabrakło

im wody rozmownej, więc gospodarz przypomniał sobie, że niedaleko placu

Szembeka jest całonocny sklep z pełnym asortymentem. Poszli, a trzeba tu

zaznaczyć, że nie jest to najbezpieczniejsza okolica. Dochodzą do placu i widzą,

że od bramy tuż przy delikatesach odrywa się czterech jegomości o wyglądzie

bardzo nieprzyjemnym i cała czwórka rusza w ich stronę. Dystans się zmniejsza,

adrenalina rośnie i nagle Tadeusz widzi, że jeden z nich zwalnia i zaczyna się

jemu dokładnie przyglądać… i nagle mówi do reszty:

– Chłopaki, tych panów przepuszczamy.

– Czemu kurwa twoja mać – zapytał najbardziej spragniony.

– A widzisz tego kędzierzawego?

– No.

– I nie poznajesz?

– Nie.

– Człowieku… przecież to jest zegarmistrz świata.


Menel Edwarda Lutczyna
Edward mieszkał przez wiele lat w Krakowie i pewnego dnia do sklepu

monopolowego, do którego trafił, wszedł obywatel o wyglądzie pospolitego

menela i powiedział, podchodząc do lady:

– Pani Zosieńko, poproszę ćwiarteczkę cytrynóweczki.

A na to pani Zosieńka, podając buteleczkę:

– Widzę, że dzisiaj huczne przyjątko u pana mecenasa.

> < > <


Menelka Krzysia Piaseckiego
Mój zacny kolega zatrzymał się w jakimś przydrożnym barze w województwie

kieleckim, żeby coś przekąsić, podczas swojej wędrówki przez kraj. W barze, jak

się okazało, nie ma żadnego klienta, jest tylko szefowa, która stoi za barem,

i lekko podmenelała kelnerka, która przyszła prawie natychmiast, przyjęła

zamówienie, poszła do kuchni, za chwilę wraca i Krzyś słyszy, jak zwraca się do

niej barmanka.

– Pani Zosiu, zostanie pani dzisiaj dłużej!?

– A dlaczego?

– Bo mamy gości, przyjdą radni z gminy i sama z nimi nie poradzę.

– Ja nie zostanę dłużej, kierowniczko.

– Zosiu, przecież cały czas narzekasz – odpowiada barmanka – że na wszystko

brakuje ci pieniędzy, a ja ci za ten wieczór zapłacę ekstra.

A na to pani Zosia:

– Pani kierowniczko, ja coś pani powiem, ja pracować mogę, ale zapierdalać

nie będę.
Menel Piotra Bałtroczyka
Będąc młodym, niedoświadczonym, ale już uroczym chłopcem, Piotrek

wybierał się z kolegami na pierwszy w swoim życiu biwak. W skład wyposażenia

jego plecaka wchodził między innymi kocher, urządzenie, które pozwalało

w każdym miejscu przetworzyć paliwo w energię, i po tę potrzebną energię udał

się do pobliskiego sklepu spożywczego, gdzie na jednej z półek stał potrzebny mu

towar, czyli denaturat, ale jak się okazało – w dwóch kolorach. Z jednej strony

półki ciemny jak atrament, a z drugiej jaśniutki jak włoskie niebo.

– Chciałbym – zwrócił się do sprzedawcy – kupić dwie butelki, ale proszę mi

najpierw powiedzieć, jaka jest różnica między jednym a drugim.

Tu wtrącił się menel, który stał za nim w kolejce.

– Koleś, bierz ten jaśniejszy, on ma mniej goryczki.

> < > <


Menel mamy Piotra Bałtroczyka
Mama Piotra prowadzi aptekę i któregoś dnia przyszedł obywatel świata

alkoholi i poprosił o Acnosan. Kiedy go otrzymał, walnął z gwinta, nawet nie

odchodząc od kasy, a następnie powiedział:

– A buteleczkę oddaję pani magister.

> < > <


Menel Aleksandra Nowackiego z Homo Homini
Przed jego blokiem od lat na murku przesiadywało trzech meneli, którzy co

jakiś czas prosili okoliczne społeczeństwo o wsparcie, zostawiając Alka

w spokoju, był ich świętą krową. Jednak pewnego dnia któryś z nich poderwał

się na jego widok, najpierw, kiedy go rozpoznał, chciał się wycofać, ale zebrał się

na odwagę i powiedział:

– Ja przepraszam pana bardzo, panie Alku, pan jest taki łagodny, że nie

śmiem pana prosić o wspomożenie poszkodowanych przez los, ale dzisiaj

jesteśmy tacy zmęczeni, że prosilibyśmy bardzo o drobne wsparcie.

– Rozumiem, że chcecie panowie na flaszkę?

– Nie, panie Alku, flaszkę to my mamy. Brakuje nam na winko.

> < > <


Menel Jana Wołka
Janek zauważył na Krakowskim Przedmieściu faceta z wózeczkiem

załadowanym tekturą, przyspawanego wzrokiem do wystawy z drogimi

przedmiotami zbytku… I postanowił się dowiedzieć, co tak zafascynowało tego

człowieka. Podszedł do niego, w tym momencie menel się odwrócił i powiedział

do niego:

– Patrz pan, świat stanął, kurwa, na krawędzi. Butelka wina kosztuje 3,50…

korkociąg 720.

> < > <


Menel idący na całość
Mietek Grochowski, pianista, z którym spędziliśmy na estradzie dwadzieścia

jeden lat, parkuje samochód koło Domu Chłopa w Warszawie i podchodzi do

niego menel z propozycją:

– Niech pan nie wrzuca pieniędzy do parkomatu.

– Dlaczego?

– Jak pan mnie je przekaże, to ja włożę dopiero wtedy, kiedy zauważę

strażnika, i będzie pan mógł za te same pieniądze stać dłużej.

– A jak to strażnik przyuważy?

– To się podzielę pół na pół, z nimi się idzie dogadać.

– No dobrze, a jak ja dam panu te pieniądze, a panu zechce się sikać i pójdzie

pan do bramy, a wtedy przyjdzie strażnik?

– Nie pójdę do bramy.

– A skąd pan wie?

– Mam pampersy.

> < > <


Stasia Wielanka sposób na meneli czujących nachalną
potrzebę pilnowania samochodu
Menel: – Czy za drobną opłatą mogę popilnować pańskiego samochodu?

Staś: – Nie.

Menel: – A dlaczego nie, proszę pana?

Staś: – Bo to auto i tak jest kradzione.

> < > <


Menel teleturniejowy
Prowadząca Wielką grę Stanisława Ryster parkuje od wielu lat w tym samym

miejscu i za każdym razem podchodził do niej miejscowy menel, który robił

w okolicy za parkomat, i pytał ją, kiedy go zaprosi do teleturnieju.

Pani Stanisława przez dłuższy czas go zbywała, ale za którymś razem pękła

i zapytała:

– A w jakiej dziedzinie mógłby pan wystartować?

– Jak to w jakiej – usłyszała odpowiedź – tylko w jednej, alkohole świata.

> < > <


Menel – prawdziwy Polak
Teresa Drozda, dla przyjaciół „Drożdżówka”, bardzo lubiana dziennikarka

z Radia dla Ciebie, pojechała do Łodzi zrobić uliczny reportaż dotyczący tego, co

mieszkańcy sądzą na temat pomnika przedstawiającego Juliana Tuwima

siedzącego na ławeczce. Czy im się podoba taki pomysł i co myśli ten wielki

poeta, patrząc przed siebie. Ponieważ odpowiedzi w większości były takie sobie,

żeby je ubarwić, „Drożdżówka” postanowiła zaatakować mikrofonem miejscowy

folklor i ujrzawszy podciętego menela, zapytała z wdziękiem:

– Przepraszam, czy mógłby pan powiedzieć naszym radiosłuchaczom, co myśli

teraz Julian Tuwim, patrząc na ulicę Piotrkowską?

Na to menel z równym wdziękiem odpowiedział:

– No cóż, siedzi sobie Żyd na ławeczce i wzdycha, patrząc na żydowskie domy.

> < > <


Menel dramatyczny
Opowieść Zbyszka Lesienia, wrocławskiego aktora, pijącego od pewnego czasu

na umór i powoli upodabniającego się do meneli, z którymi idzie w długą. Ma

bardzo duże mieszkanie i żyje w nim samotnie. Dyrekcja teatru postanawia

zamienić mu ten lokal na mniejszy. Idzie delegacja złożona z kolegów, dzwonią

do drzwi. Słyszą: – Otwarte!!! Wchodzą i widzą, że ich kumpel właśnie lewituje,

siedząc w przedpokoju na krześle.

– Zamienisz się mieszkaniami?

– Tak… zamienię się.

– Kiedy?

– Dzisiaj.

– Ale dlaczego dzisiaj?

Ten otworzył drzwi do pokojów i w każdym stała flaszka przy flaszce

od kaloryferów do framugi, pokazał ten niewątpliwy dorobek ostatnich miesięcy

i rzekł dramatycznym głosem:

– Pytacie, dlaczego dzisiaj?

– Tak, pytamy dlaczego dzisiaj.

– Bo ja nie mam już gdzie mieszkać.


„Ciocia” Wojtka i Zbyszka
Wojtek Malajkat i Zbyszek Zamachowski, kiedy studiowali w Łodzi, pewnego

wieczora postanowili zdrowo się odstresować, nie mając przy sobie żadnej kasy.

Wybrali się więc na melinę, którą prowadziła obywatelka alkoholi świata

o wdzięcznej ksywie „Ciocia”. A trzeba tu nadmienić, że młodzieńcy owi

zastawili u „Cioci” już wszystko, co miało w ich mieszkaniu jakąkolwiek wartość.

Została tylko połamana gitara. Zabrali w akcie rozpaczy ów instrument i udali

się pod owiany tajemnicą poliszynela adres.

– „Ciociu”, daj nam literka za tę oto przepiękną gitarę – powiedział Zbyszek

i posłał najbardziej błagalne spojrzenie ze wszystkich swoich aktorskich

błagalnych spojrzeń.

A „Ciocia” na to:

– Nie dam literka… i coś wam, synkowie, pokażę. – Tu otworzyła wielką

szafę, która była po czubek zapełniona najdziwniejszymi sprzętami: – Ja już nie

mam gdzie tego mieścić.

– Ale to jest, „Ciociu”, gitara, którą ja dostałem na pierwszą komunię – rzekł

Zbyszek.

I to był dobry argument.


Menel troskliwy
To jest opowieść Wojtka Młynarskiego z czasów, kiedy jeszcze robiliśmy

w telewizji Cafe Fusy, ponieważ wydawało nam się, że przyzwoity żart nie musi

odchodzić w niepamięć.

I w jednej z audycji Wojtek przypomniał sobie taką historię. Jest druga

w nocy, wraca z Jurkiem Derflem z koncertu w Polsce i zatrzymują się w środku

Warszawy w sklepie nocnym, żeby sobie nabyć „krople na sen”.

Stoi kolejka do kasy złożona z kilku meneli, po nich bardzo ładna dziewczyna,

na oko trzydziestoletnia, potem jeszcze z dwóch mieszkańców okolicznych

domów pozbawionych już melin i na końcu oni.

I co menele mogą zamawiać w sklepie nocnym dwie godziny po północy?

– Piwo!

– Wino!

– Piwo!

– Wino!

I podchodzi do lady ta trzydziestka i mówi do sprzedawcy:

– A ja poproszę masło orzechowe, nutellę, dziesięć jajek, coca-colę light

i delicje.

I sprzedawcy to wszystko z rąk wyleciało, bo on w życiu o tej porze nie

sprzedawał takiego towaru. Powiało horrorem… I nagle w tej ciszy odezwał się

głos menela:

– Popatrz, Józek, matka se o dzieciach przypomniała.

> < > <


Menel Wojtka Bellona
Był z chłopakami w „plenerze” w Polsce i postanowili się odstresować. W tym

celu podeszli do meneli siedzących na ławeczce przy parku i zapytali, gdzie tutaj

można kupić wódkę.

– U nas – odpowiedział jeden z nich.

– Pokaż pan.

Menel pokazał.

– A ile kosztuje flaszka?

– Tyle i tyle.

Zapłacił. Odeszli z towarem jakieś sto metrów i Wojtek mówi:

– Coś to za łatwo nam poszło. Musi być tutaj jakaś zdrada. Wracamy.

Podeszli do siedzących dalej na ławeczce obywateli alkoholi świata i mówi do

jednego z nich:

– Koleś, spróbujesz tej gorzały?

– Pewnie.

– To pij.

Menel wybił korek łokciem i na dzień dobry walnął setę z gwinta.

– Teraz ty! – podsunął flaszkę drugiemu. Ten zrobił dokładnie to samo.

– No i co?

– Muszę jeszcze raz spróbować – odpowiedział pierwszy.

– To wal.

Po dwóch minutach z flaszki ubyło wszystko.

– No i jak się teraz czujecie?

– A jak się mam czuć? – odpowiedział ten, co sprzedawał. – Miało kręcić, to

i kręci.

> < > <


Menel Andrzeja Poniedzielskiego
Dobrze już przyprawiony, zaprzyjaźniony, zaczepia Andrzeja, który wsiada do

auta, temi słowy:

– Panie kompozytorze, czy mógłby mnie pan podarować sześć złotych na trzy

piwa?

– Dlaczego na trzy piwa?

– Bo pierwsze mnie wyprostuje po wczorajszym i wtedy dojdę do tego

skrzyżowania, gdzie jest supermarket Krysia… za tem supermarketem siądę

sobie na murku i dla relaksu walnę piwko drugie, a potem kiedy trafię do domu,

przed telewizorem skonsumuję trzecie.

– Widzę, że wszystko masz rozpracowane.

– W szczegółach, panie dyrygencie, tak jak Robert Korzeniowski.

– Ale mimo tego bardzo misternego planu obawiam się – konstatuje Andrzej –

że do tego domu nie dojdziesz.

– No i tu jest pana wielka rola, przecież Korzeniowski na start też nie idzie

piechotą.
Menel krzyworyjowy
Pewnego pięknego poranka Andrzej Poniedzielski, idąc do sklepu po bułki

albo nawet i po piwo, został zaczepiony przez miejscowego znajomego znawcę

win krajowych.

– Mistrzu, poratuj zmęczonego człowieka.

Andrzej sięgnął do kieszeni, w której, jak się okazało, było tylko pięć złotych.

Będąc jednak dobrym, kulturalnym i wyrozumiałym człowiekiem, ofiarował tę

monetę człowiekowi w pilnej potrzebie.

Ten spojrzał na pięć złotych z szacunkiem, schował do głębokiej kieszeni,

podziękował jak najuprzejmiej i w tym samym momencie pojawił się drugi,

również znajomy znawca win.

– Mistrzu, poratuj zmęczonego człowieka. – Nadał tym samym tekstem.

Na to menel pierwszy odezwał się do Andrzeja:

– Mistrzu, nie bądźmy chujmi, dajmy i jemu.

> < > <


Menel mojego fana z Katowic
Po koncercie w Teatrze Rozrywki w Chorzowie przyszedł do mnie za kulisy

fan i zapytał, czy może zadzwonić do mnie z historią, którą przeżył latem

ubiegłego roku.

Idzie o czwartej nad ranem do samochodu, bo wcześnie zaczynał tego dnia

pracę, i widzi menela, który wybiera puszki ze śmietników, zgniatając je na

poczekaniu, co powoduje o tej porze spory hałas w całej okolicy. I nagle rozlega

się głos z otwartego na pierwszym piętrze okna:

– Panie, jo chcę spać!

– A jo chcę żyć!

Zapadła kilkunastosekundowa cisza i odezwał się głos z góry:

– Poczekaj pan – i za moment rozległ się na chodniku brzęk rzuconej monety.

– Dziękuje za te pięć złotych – rozległo się spod śmietnika.

– A jo przepraszam.

I okno się zamknęło.


Pogrzeb Nałoga
W naszym miasteczku ktoś przy kuflu piwa zauważył, że przez radio mówili

o tym, że w najbliższych wyborach będą tylko przegrani. I kiedy

zastanawialiśmy się, czy w takim razie warto iść na te wybory, bo po co iść, gdy

i tak się przegra, ktoś przyleciał z wiadomością, że umarł Nałóg, menel, który

całe życie spędził w miejscowej knajpie, w której pił za pieniądze nas wszystkich,

bo swoich nigdy nie miał. A ksywę miał taką dlatego, że po pierwszym wypitym

kieliszku mawiał do fundatora:

– Mam taki nałóg, że piję.

I bardzo często stawiano mu tylko dlatego, żeby słowa te usłyszeć.

Tydzień temu pierwszy raz nie dostał od nikogo ani grosza, ani pięćdziesiątki,

ani nawet cudownej złotóweczki. Po prostu przyszły do nas takie czasy, że

biednemu nawet wypić jest ciężko.

Pierwszego dnia rozpłakał się w knajpie na oczach wszystkich. I płakał jak

dziecko, ale bufetowa na kredyt nie daje, bo też ma męża pijaka i Nałoga nie

rozumie. Potem nagle przestał płakać i czekał aż do wieczora, do zamknięcia, na

jakiś niebywały cud. Czekał, że ktoś przyjdzie i postawi, tak jak było od zarania

dziejów, tak jak w świecie, w którym przebywał do dzisiaj, było ułożone. Nie

przyszedł nikt.

Drugiego dnia siedział przy samych drzwiach. A przecież mógł chodzić po

piwnicach i coś drobnego podwędzić i sprzedać za tyle, żeby starczyło na

mózgotrzepa. Ale Nałóg nie chciał skończyć jak złodziej. Bo do tej pory nigdy się

złodziejstwem nie zhańbił. Taki miał honor.

Trzeciego dnia pożywił się butelkami, które zamelinował pod gankiem na

najczarniejszą godzinę. I przypomniał sobie o nich wtedy, kiedy najczarniejsza

godzina wybiła.

Czwartego dnia nikt go nie widział. A następnego, w dniu kiedy

rozprawialiśmy o wyborach, przyleciał mąż bufetowej z wiadomością, że Nałóg

się powiesił i że trzeba go będzie pochować za cmentarzem, od strony lasu, tam

gdzie już są cztery takie groby. W tym jeden świeżuteńki, po zagubionej w życiu

nieletniej.

I nic nie pomogło rozpowiadanie po miasteczku, że zanim pętla zacisnęła mu

szyję, pękło mu serce. I dlatego po śmierci powinien zamieszkać między

bliźnimi. A żeby mu było raźniej, to w czwartej kwaterze, gdzie już leży kilku

takich jak on.

Pękło serce. Na plebanii powiedzieli, że to tylko jego kumpli bajdurzenie, bo

pijakowi nie może pęknąć serce. Bo gdyby serce miał, toby nie pił i odszedłby

z Panem Bogiem.

Bo w naszym mieście od dawien dawna może pęknąć serce wójtowi

z przepracowania i komendantowi ochotniczej straży pożarnej w czasie pożaru

własnej remizy, ale nie Nałogowi, który rzadko się kąpał i jeszcze rzadziej dawał

na tacę. Jeżeli w ogóle kiedykolwiek dał, bo nikt takiego przypadku nie pamięta.
I wiele różnych historii można opowiedzieć o ludziach tutaj mieszkających.

Historii dobrych i złych. A niekiedy to i jak najgorszych, ale jedno jest pewne: na

pogrzeb Nałoga wybrało się całe miasteczko. I nikt tak naprawdę nie wie

dlaczego.

Czy było to tylko pożegnanie pijaka.

Czy stylu życia, który obowiązywał tu przez lata.

Czy po prostu nowym czasom na przekór.

Bo na rynku ludzie szepcą, że Nałóg był jednak człowiekiem. I serce miał.

I mu pękło.
Limeryki
Raz w Gdyni profesora Miodka

doktor Wałęsa spytał.

– Lepiej niż ja, wedle mego,

nie zna już nikt tu polskiego.

Po roku Miodka ktoś odtkał.

> < > <

Pytano Ruskiego z byłego Sojuza:

– Czy premier Miller to luzak?

Ten odpowiedział: – Nie znaju!

Jestem z innego kraju.

Teraz szukają Francuza.

> < > <

Mam na Mazurach znajomego, który nie cierpi innych. Sąsiadów, rodziny,

Żydów, masonów, czarnych, Ruskich, Polaków, Niemców, dzieci, kotów, psów

i wszelkiego robactwa. Tylko do siebie nie ma pretensji, ale pewnie dlatego, że co

niedziela chodzi do spowiedzi, mimo tego że, jak powiedział, sam nie grzeszy.

I wracam ci ja z ryb – ryb też nie znosi – i w radiu podają w wiadomościach,

że Wisława Szymborska otrzymała literacką Nagrodę Nobla, i szczerze mówiąc,

mnie to ucieszyło… i akurat tak się stało, że po wyjściu z samochodu trafiam

bezpośrednio na owego znajomego, który akurat w tym samym czasie

nienawidził kreta, który wszedł na jego działkę. I on spojrzał na mnie, a widząc

radość w moich oczach, mówi:

– I z czego się pan cieszy?

– Bo przed chwilą – odpowiadam – usłyszałem w radiu, że Wisława

Szymborska otrzymała Nagrodę Nobla.

– A skąd ona jest?

– Z Krakowa.

– Znaczy z Polski.

– Tak.

– A z czego dostała?

– Z literatury.

Znajomy niby się uśmiechnął, z niby radości, a potem westchnął ciężko

i powiedział:

– Szkoda, że nie z fizyki.

I tak powstał limeryk o pani Wisławie.

Do noblistki Szymborskiej Wisławy

przyjechał poeta z Warszawy

i rzekł: – Przez Twoją Nagrodę Nobla

dostałem ciężkiego jobla

i emigrował… do Mławy.
> < > <

W Krakowie do Miłosza

podszedł miejscowy kloszard.

– Pan jest poetą zamożnym,

ja tylko pieskiem przydrożnym.

Ten sypnął mu trochę grosza.

> < > <

Teraz zrobimy tak zwaną klamrę, czyli coś, co spina w życiu mężczyzny

spodnie, a w książce dwa pokrewne utwory, tematy czy jak autorowi w duszy

zagra. Mnie zagrało, że dwa limeryki połączą wybitni aktorzy: Gustaw Holoubek

i Zbigniew Zapasiewicz.
Spinacz
Opowiadał Zbigniew Zapasiewicz taką oto historię. Jest początek stanu

wojennego. Bojkot telewizji. Społeczeństwo solidaryzuje się z artystami i daje na

każdym kroku tego dowody.

Zbyszek wsiada do taksówki i mówi:

– Do teatru poproszę.

Taksówkarz odwraca się, przygląda, poznaje i wyraźnie podniecony zaczyna

tokować:

– Jak my szanujemy was, aktorów, za to, że się tak trzymacie… to nas

taksówkarzy podnosi na duchu… To nas trzyma przy życiu, panie Zbyszku…

A u nas na postoju chłopaki opowiadali, że podobno Mariusz Dmochowski to

i pierdolnął legitymacją partyjną.

– Tak, oddał legitymację.

– Popatrz pan, tyle lat był w tych związkach, a teraz wziął i powiedział

komuchom: – Na drzewo. I dlatego was tak szanujemy. Ale chłopaki na postoju

mówili, że podobno i Łomnicki też pierdolnął legitymacją.

– Tak, zgadza się, oddał.

– I zobacz pan. Przecież on nawet w KC był, a jak przyszło co do czego, to też

powiedział im, żeby skoczyli na drzewo. To nawet ja nie wiem, czybym się

odważył taki numer wykonać.

– A co panu za to mogliby zrobić?

– Postój zlikwidować… Ale gadają na mieście, że podobno i Gustaw Holoubek

też pierdolnął legitymacją partyjną.

– Proszę pana – mówi Zbyszek – Gustaw Holoubek nigdy nie był w partii, on

oddał mandat poselski.

A na to taksówkarz:

– Widzisz pan, jaki on honorowy, nie miał legitymacji, to pierdolnął tym, czym

miał.

I wtedy wpadłem na pomysł napisania tego limeryku.

W Kutnie proszono Zapasiewicza.

– Zagraj alfonsa o dwóch obliczach.

Odrzekł: – Słuchajcie Dziady

tej roli nie dam rady

i wybrał coś z Mickiewicza.

Pewnej aktorce Gustaw Holoubek

powiedział: – Pokaż mi coś na próbę.

Ta rozminąwszy się z gustem

błysnęła gołym biustem.

A pod nim czaił się ubek.

Handlarz dywanów do Szczypiorskiego

mówił w Paryżu: – Panie Kolego.

Ów odpowiedział: – Kutasie,
nic nie wiesz o Arrasie.

Ten odszedł… do spożywczego.

W Warszawie „Sara” z Bogusiem Lindą

się podniecali, jeżdżąc windą.

Nagle wyskoczył zza mura

jeszcze groźniejszy Pazura

i teraz on jest z tą pindą.

Rolnik, spod Ełku, przed sądem

onanizował się prądem,

mówiąc: – Cudownie mnie kopie!

Sąd podpowiedział: – Chłopie,

a spróbuj z samorządem.

W Aninie panna przy drodze

stała na jednej nodze.

– Widać – rzekł stangret do pana –

kurwa udaje bociana.

I koniom puścili wodze.

Andrzej z Warszawy jak Nietzsche

stanął przed boskim obliczem.

Pan spojrzał na Leppera

i mówi: – Gadaj mi teraz.

Co z tym Balcerowiczem!?

Niewinna panna pod Łaskiem

bawiła się małym kutaskiem.

Kutasek ten tkwił na berecie,

bo była niewinna przecież,

lecz wujek przeleciał ją paskiem.

Raz w Waszyngtonie prezydent Clinton

biegał z penisem jak z flintą.

Stażystki w pracy przeszywał dreszczem

gdy krzyczał: – Którą by tutaj jeszcze?!

Aż sędzia rzekł mu: – Ty zwiń to!


Epitaa
Tu w tej zbiorowej mogile

leży Akcja Wyborcza Solidarność,

po której pamięć została,

że sama stanęła pod ścianą,

sama palnęła se w łeb

i sama się pogrzebała.

(napisano dzień po wyborach 2001 roku)

> < > <

Snajper leży w tym ciemnym grobie,

zabiła go pewna wdowa,

zanim strzelił sobie.

> < > <

Tu leży ciało Himilsbacha.

Dusza jest w niebie,

ponieważ Pan Bóg nie karze

za życie spędzone w barze.

> < > <

Tu pod Lipami spoczęła Ruda.

Żyła skromnie, praktycznie.

Do nikogo nie miała pretensji.

Żyła z pensji.

> < > <

Tu spoczywa Szymon Szurmiej.

Szacunku dla Niego wór miej!

> < > <

Tu leży profesor Jan Miodek.

Przechodniu, paciorek zmów,

nie używając zbyt trudnych słów.

> < > <

Tu spoczywa Zbigniew Boniek.

Kawał piłkarza i chłopa.

Zasłynął w świecie z tego,

że sam siebie wykopał.

(Po rezygnacji z prowadzenia polskiej drużyny narodowej)


> < > <

Tu leży Unia Wolności

Frasyniuk ją dobił z litości.

> < > <

Tu leży Stanisław Tym.

I jąkająca się spikerka z nim.

> < > <

Kiedyś w programie trzecim Polskiego Radia, w czasach, gdy można w nim

było usłyszeć więcej niż obecnie, pracowała Monika Olejnik. I przeprowadzała

ona wywiad z prezydentem Lechem Wałęsą. I pan prezydent w pewnym

momencie, mówiąc o swoich funkcjach i obowiązkach, stwierdził, że on właściwie

nie wie, ile jego jest, ale z tego, co po chwili powiedział, wyszło, że przebija

Trójcę. I pomyślałem, że nawet dobrze byłoby dla nas, gdyby się nie dowiedział,

że „imię jego czterdzieści i cztery”, bo mógłby się później nie rozplątać, ale zaraz

po tym wywiadzie, kiedy tylko ochłonąłem, napisałem to epitafium.

Tu spoczął Lech Wałęsa, przywódca na schwał,

który sam sobie taki napis dał:

– Tu na tem usypanym kopcu, gdzie mogiła ma

leżem cztery razy ja.

– Ja, jako ten, co komunę obalił;

– Ja, jako ten, co mu Nobla dali;

– Ja, jako prezydent, którego świat szanuje i zna;

– I ja jako… myślem, że ja.

> < > <

A teraz państwu pokażę, jak autor może się pomylić, pisząc komuś epitafium

przedwcześnie. Na kilkanaście miesięcy przed wyborami do parlamentu,

w wyniku których AWS zniknął z politycznej mapy kraju, napisałem panu

premierowi Buzkowi, który słynął z ciekawości i doskonałych, precyzyjnych

pytań, czego dowodem jest zanotowana rozmowa z wyborcami nad jeziorem

Wigry, która odbyła się w miesiącu lipcu 2001 i przebiegła następująco:

Pan premier do kobieciny:

– A pani skąd przyjechała?

– Spod Hajnówki.

– Pewnie autobusem?

– Nie! Szwagier mnie przywiózł.

– O!!! To macie dobrego szwagra. A ty czemu nie w szkole? – zapytał

kilkuletniego chłopca.

– Bo są wakacje.
> < > <

Otóż jak wspomniałem, na kilkanaście miesięcy przed wyborami napisałem

takie epitafium:

> < > <

Tu leży premier Jerzy Buzek,

dębowe przykryły go deski.

Leży

....tuż za Marianem Krzaklewskim.

> < > <

Ale w kilka miesięcy później nastąpiła w jego zachowaniu pełna metamorfoza,

więc i ja musiałem to zweryfikować. I tak powstała wersja ostateczna.

> < > <

Tu spoczął premier Jerzy Buzek.

Postać powszechnie znana z tego,

że jeszcze za życia

wysunął się przed Mariana.

> < > <

Tu miała leżeć Hanka Bielicka,

sługa boży,

ale nie dała się położyć.

> < > <

Tu spoczął Adam Michnik.

Przechodniu, spójrz w jego stronę.

I przechodź w głębokiej ciszy.

Bo leży z magnetofonem.

> < > <

Tu leży posłanka Beger.

Mężczyzno rozumny,

nie zaglądaj do tej trumny.

> < > <

Tu spoczywa Georg Junior Bush.


Ostatnie jego słowa:

– Byłem prezydentem USA – na cóż!

> < > <

Tu został pochowany Leszek Miller.

Sam był sobie premierem, okrętem i sterem.

Kazał się pochować z helikopterem.

Dedykując mu słowa: – Mi-8 bracie,

Tyś mój jedyny przyjaciel.

> < > <

Tu leży Urban Jerzy,

lecz w to nie wierzy,

bo pił całe życie wódkę czystą

i wypłukał sobie nazwisko.

To może jeszcze jedno:

Na tym wielkim kurhanie

w biało-czerwonym grobie

spoczywa Jarosław Kaczyński

zjednoczony w sobie.

Wydaje mi się, że to jednak to epitafium jest najbardziej trafione:

Tu na Wawelu spoczywa

Jarosław Kaczyński.

Wspólnie z demokracją

rozstał się z nami.

Leży też z ochroniarzami.

Wawel, obojętnie czy upał,

czy też siarczyste mrozy

otoczony jest przez radiowozy.

A tak naprawdę,

nim wieści rozejść się zdążą,

nie jest pochowany na Wawelu,

tylko się schował pod Łomżą.

> < > <

Wzorcowy życiorys działacza politycznego, który powinien być prezentowany

społeczeństwu podczas kampanii wyborczej

Nazywam się ...... i jako poseł będę reprezentował wasze województwo (nazwa

województwa), ponieważ tu się prawdopodobnie urodziłem, tu chodziłem do

szkoły i tu obecnie odpoczywam raz w roku, a więc znam problemy ludzi

i bezrobotnych tego regionu, których jest niemało, od kiedy zlikwidowano

poniemieckie PGR-y, które powstały masowo na ziemiach słusznie odzyskanych.


Ja osobiście reprezentuję POLSKĄ LUDOWĄ PARTIĘ SOCJALISTYCZNEJ

PRAWICY KONSERWATYWNO-LIBERALNEJ.

Może się państwu wydaje, że PLEPESKAPEL, bo tak w skrócie się nazywa

partia, do której należę, jest za długa w swojej nazwie, ale tu raz jeszcze

powtórzę jej rozwinięcie: POLSKA LUDOWA PARTIA SOCJALISTYCZNEJ

PRAWICY KONSERWATYWNO-LIBERALNEJ jest organizacją szlachetną

w formie, ponieważ pragnie zrzeszać wszystkich ludzi, którzy na przestrzeni

ostatnich czterdziestu lat nie mieli łatwego wyboru!

Tu opowiem trochę o sobie, żeby przybliżyć Państwu i Paniom swoją sylwetkę

jako przyszłego posła.

Owszem, należałem w przeszłości do PZPR, ale należałem tylko dlatego, żeby

się komuniści nie czepiali, że do partii nie należę. Była to moja SIŁA SPOKOJU,

co później masowo przypisywano Tadeuszowi Mazowieckiemu!

Ale, tu wracam do PZPR, kiedy tylko przejrzałem na oczy, a było to w roku

1991, powiedziałem sobie: – Dość uczestniczenia w tej obłudzie! I po niedługim

namyśle wstąpiłem do prawicy, ponieważ przypomniałem sobie, że znam na

pamięć pacierz i mam na imię Jan Paweł z bierzmowania.

Niestety, prawica, do której przystąpiłem, podzieliła się w ciągu roku na

klęczących na prawe kolano i na klęczących na lewe, a ja nie wiedziałem, że to

jest też bardzo ważne dla naszego kraju, i wyrwałem się w trakcie dyskusji

z sugestią, że dla wspólnego dobra trzeba obecnie klęczeć na obu, albo

naprzemiankolannie, jeżeli komuś dokucza reumatyzm, i wtedy zostałem

okrzyknięty liberałem, a w chwilę później usunięty z szeregów za zbyt

radykalne poglądy, ponieważ okazało się, że w tym ugrupowaniu liberał jest

radykałem.

Dalej odczuwałem jednak potrzebę aktywności społecznej, która jest tak

potrzebna w życiu człowieka, wstąpiłem więc do ludowców, ponieważ urodziłem

się na wsi i jak wygląda krowa, wiem. Tak więc lud to moje korzenie.

Być może, drodzy rodacy i szanowne panie, zastanawiacie się teraz, skąd

w mojej partii, tu przypomnę raz jeszcze nazwę POLSKA LUDOWA PARTIA

SOCJALISTYCZNEJ PRAWICY KONSERWATYWNO-LIBERALNEJ, znajduje

się człon, którego nie wytłumaczyłem na dzisiejszym jakże owocnym spotkaniu…

a mianowicie słowo KONSERWATYWNY.

Otóż drodzy rodacy i szanowne panie, nie wspomniałem jeszcze o jednym.

Przez pół roku pracowałem w fabryce konserw.


Wniosek końcowy
Polska jest jedynym w Europie krajem, gdzie ryba psuje się od ogona do

górnej płetwy. Głowa pozostaje nietknięta.


Cwane główki i chłopaki z drogówki.
Meneliki 2
Przyjechałem na dwa koncerty do Wrocławia, a mając trochę wolnego czasu,

wybrałem się na spacer na ich przepiękny rynek, na którym oko i turystów

przyciąga browar o wdzięcznej nazwie Spiż. Idę i nagle widzę, że z bramy

odpaliło w moją stronę dwóch obywateli chcących nawiązać ze mną osobisty

kontakt. Jeden już taki poza świadomością, a drugi wyraźnie uradowany tym, że

mnie zobaczył. Wiem, że zostałem namierzony, ale nie wiem, jak chcą mnie

trafić. A ten trzeźwiejszy podchodzi i mówi do mnie tym pięknym wrocławskim

akcentem:

– Mistrzu, czy ja mógłbym mistrzowi rękę uścisnąć? Nic więcej nie chcę.

Czyli jaki szacunek dla mojej osoby. W tym momencie ocknął się chwilowo ten

drugi i zwrócił się do kolegi z pytaniem:

– Bieniu, a co to za mistrz?

– Człowieku, nie poznajesz!? Przecież to pan Daukszewicz, nasz promotor!

Po takim oryginalnym okazaniu szacunku nie pozostało mi nic innego, jak

spisać dalszy ciąg przygód i moich, i specjalistów od wszelkich wynalazków

zaskakujących pomysłowością ich sfatygowane wątroby. A ponieważ napisałem,

że zacznę od siebie, to ciągnę, że się tak wyrażę, dalej.

Jesteśmy w moim ukochanym Szczytnie na rynku i widzimy, jak ruszył

w naszą stronę, tym razem pojedynczy, osobnik, na dodatek wyraźnie ucieszony.

– Jak ja się cieszę, że pana tu spotkałem. Mogę uścisnąć rękę?

– Proszę bardzo.

– I skoro pana tu spotkałem, to mam jeszcze jedno pytanie do pana. Mogę

zadać?

– Oczywiście.

– Jak się panu gra w tej Plebanii?

Przez następne trzy dni namiętnie oglądałem ten serial, żeby się dowiedzieć,

kogo tam gram, ale czwartego znudziłem się i do dzisiaj żyję w nieświadomości.

Nie mniej, a może nawet i bardziej, zabawna przygoda spotkała mnie

w Toruniu. (Toruń jest to miasto, które z jednej strony rozbudowuje się za

darmo). Podszedł do mnie równie zadowolony z obecnego życia osobnik i odezwał

się w te słowa:

– Wie pan co, panie Krzysztofie, według mnie, nie chciałbym panu kadzić, to

pan jest Sienkiewiczem naszej literatury.

Było to porównanie tak zaskakujące, że nie dziękując nawet za ten

komplement, zapytałem:

– Dlaczego pan mnie przyrównał do Sienkiewicza?

– Bo ja tylko jego przeczytałem.

– Dlaczego?

– Bo jak doszedłem do tego miejsca, gdzie krzyczą: „Panie Wołodyjowski,

larum grają” – to przysięgłem sobie, że już żadna inna książka nie zmusi mnie

do płaczu.

Będąc pod dużym wrażeniem tego wyznania postanowiłem w hotelowym

pokoju napisać nową przedwyborczą wersję jednej części Trylogii – Ogniem

i mieczem. A ponieważ nie chcę być posądzony o zawłaszczanie tytułu albo wręcz
o plagiat, dałem pierwszemu rozdziałowi bardziej przystający do naszych, jakże

nieobliczalnych czasów tytuł:

KRZYSZTOF SIENKIEWICZ-DAUKSZEWICZ

TYLKO OGNIEM

Pracowano bardzo intensywnie nad nową obsadą Ogniem i mieczem.

– Proszę państwa – rzekł szczęśliwy z finalizacji projektu reżyser –

pamiętajcie, że dla nas, w naszej wersji najważniejszy jest Wołodyjowski

i Zagłoba. Zagłoba musi być tradycyjnie gruby i mieć koniecznie widoczne bielmo

na oku.

– I najlepiej, żeby miał własne.

– To będzie trudne – wtrącił się castingowiec – bo żaden polityk nie chce się

do niego przyznać.

– Z postury to by się Ryszard Kalisz nadał – podpowiedział reżyser.

– Ale bielma nie ma – stwierdził asystent.

– W razie czego to Napieralski mu znajdzie.

– Gorzej będzie znaleźć Skrzetuskiego – odezwał się dźwiękowiec – bo ja co

prawda tej cegły nie czytałem, ale z tego co dziadek mi streszczał, był to mąż

w sile wieku, średniego wzrostu, szerokich ramion i uderzających proszę

państwa rysów.

– W kogo uderzających? – zapytał producent.

– Nie w kogo, tylko jak, podobno głowę miał ogromną, cerę bladą, oczy czarne,

a nad ustami wąs. Było w tej twarzy coś pociągającego i odpychającego zarazem.

– Z cery to Waldemar Pawlak, a z wąsów Bronisław Komorowski – oświadczył

scenograf.

– A z reszty to wykapany Jarosław Kaczyński – wtrącił się reżyser – bo

wcześniej średniego wzrostu, a teraz w kampanii olbrzymiej budowy ciała

i przede wszystkim odpychająco-pociągający.

– A co z Podbipiętą? – zapytał castingowiec.

– Według opisu, który znalazłem i zapamiętałem – tu spojrzał z wyrzutem na

dźwiękowca – Podbipięta był to mąż wzrostu tak wysokiego, że głową powały

sięgał, a chudość nadzwyczajna wydawała go jeszcze wyższym. Do tego brzuch

miał zapadły pod piersią, że można go było wziąć za głodomora, chociaż ubrany

był dostatnio.

– Kurde – szepnął realizator – wypisz wymaluj Olechowski.

– Rzeczywiście – przytaknął reżyser – szczególnie że i ten również ubrany jest

dostatnio.

– Tylko za słaby na „Zerwikaptur” – dodał inspicjent. – Chciałbym jeszcze

zwrócić panom uwagę na pewne szczegóły, mianowicie: Wołodyjowski to

kurdupel, Bohun to Ukrainiec, a Zagłoba to prawdopodobnie Żyd.

– A skąd ta wiedza? – zapytał reżyser.

– A stąd, że pił, co mu dali, i sprzedawał to, czego nie miał.

– To może zróbmy film bez Zagłoby – zaproponował realizator.

– A jak to wytłumaczymy fanom?

– …że poległ na wojnie z Ruskimi.


– Jak?

– Zginął męczeńsko, atakując brzozę we mgle. W to każdy Polak uwierzy.

– Tak czy inaczej – stwierdził producent – wygląda na to, że z naborem

będziemy mieli poważny kłopot.

I wtedy odezwała się sekretarka, która podawała im kawę:

– Proszę państwa, ja chciałabym tylko powiedzieć, że dzisiaj planujemy

obsadę słuchowiska.

> < > <

Chcę jeszcze na moment wrócić do Wrocławia z powodu obietnicy, jaką dałem

mojemu znakomitemu koledze, reżyserowi i aktorowi Zbyszkowi Lesieniowi,

z którym jakiś czas temu zjechałem kawał świata, a który opowiedział mi kilka

lat temu o jego pijącym koledze, też aktorze, pijącym na umór i coraz bardziej

staczającym się w stronę przekonanych, że i denaturat też jest alkoholem. Miał

on duże służbowe mieszkanie, a ponieważ żył samotnie, dyrekcja teatru

postanowiła mu zamienić na mniejsze. Poszła delegacja złożona z kilku kolegów,

dzwonią do drzwi i słyszą:

– Otwarte.

Wchodzą i widzą, że kolega kompletnie nawalony siedzi w przedpokoju na

krześle.

– Zamienisz mieszkanie na mniejsze?

– Tak.

– Kiedy?

– Natychmiast.

– Dlaczego natychmiast?

Ten wstał, otworzył drzwi do wszystkich pomieszczeń, w których

od kaloryferów do framugi stały równym rzędem opróżnione butelki wódki

i tylko niewielki kawałek przedpokoju był jeszcze wolny.

– Pytacie dlaczego?! To popatrzcie! Nie mam gdzie już mieszkać.

Tę historię powtarzam, ponieważ w pierwszych Menelikach chochlik sprawił,

że pojawiło się zdanie: „Opowieść Zbyszka Lesienia, wrocławskiego aktora,

pijącego od pewnego czasu na umór”.

Zbyszek pije umiarkowanie i mogę to zaręczyć własnym słowem.

> < > <

To może jeszcze zostańmy na moment w tym pięknym mieście, do którego

przeniósł się duch Lwowa i nie tylko duch. Mój przyjaciel Andrzej Łagoda

studiujący w tym mieście, który obecnie zajmuje się konserwacją i odbudową

zabytków i kościołów, sponsorowaniem małych i dużych artystów oraz produkcją

wyśmienitych nalewek, wybrał się kiedyś z kumplami, jeszcze w czasach

studenckich, do wspomnianego już wcześniej browaru Spiż na piwo. Idą i nagle

odpalił w ich stronę potrzebujący na wisienkę z prośbą o wsparcie. Andrzej,

rozumiejący takie potrzeby, powiedział:


– Rozumiem pana potrzeby – i dał dwa złote.

Przeszli nie więcej niż sto metrów i następny poprosił o to samo.

– Rozumiem pana potrzeby – i dał kolejne dwa złote.

Kolejna brama. Kolejny menel. Kolejna dwójka. I znowu. Wreszcie przy

czwartej czy piątej kumple nie wytrzymali i mówią:

– Andrzej, nie dawaj więcej!

– A dlaczego?

– Bo zaraz nam zabraknie na piwo. I co wtedy?

Na to ten z piątej bramy:

– Dacie radę, tylko stańcie trochę dalej.

> < > <

Jeżeli chodzi o chętnych do otrzymania wsparcia, to miałem taki przypadek.

Idę w Warszawie ulicą Kruczą, zaczepia mnie taki mocno sponiewierany dzidek

z prośbą o dwa złote. Dostał i po chwili na drugim rogu ulicy zaczepia mnie

następny.

– Dałem przed chwilą koledze z branży – powiedziałem.

On się bardzo zdziwił, włączył myślenie i rzekł:

– A od kiedy to się, kurwa, branża nazywa?

> < > <

Wróćmy póki co na Dolny Śląsk i wpadnijmy do Jeleniej Góry, a tam

potrzebujący na wisienkę odzywa się do pani przed domem, która męcząc się,

usiłuje skopać grządkę szpadlem. Ten podchodzi i zagaja:

– Przepraszam bardzo, czy szefowa mogłaby wspomóc głodnego datkiem na

jedzenie w wysokości dajmy na to dwa złote, bo nie chciałbym przesadzić

z wyższą kwotą?

Na to pani:

– Ja dam nawet i dwadzieścia, ale pod warunkiem, że skopie mi pan ten

ogródek.

– Niestety – usłyszała – ale muszę szanownej kierowniczce odmówić.

– A to niby dlaczego?

– A dlatego – odpowiedział menel-filozof – że nie ma mi kto łopaty rozbujać.

> < > <

Tu opowiem anegdotę związaną z moją już świętej pamięci Małgosią, która

miała taki patent, że kiedy podchodził do niej pod sklepem jegomość

z propozycją odprowadzenia wózka, zawsze tak mówiła:

– A dlaczego odprowadzić? Tam stoi mój samochód, proszę wziąć ten wózek,

podjechać, rozpakować i wtedy dostanie pan dwa złote za tę pracę.

I większość z nich na to się godziła, bo pchać wózek to nie taka znowu hańba.

No i pewnego dnia przewiozła się sama. Podszedł do niej takim prężnym


krokiem facet i zapytał:

– Czy mogę odprowadzić wózek?

– Najpierw proszę go rozpakować – usłyszał.

– Nie mogę tego uczynić.

– Dlaczego?

– Bo jestem byłym wojskowym.

> < > <

Skoro jesteśmy przy wojsku, to może i do niego wpadnijmy. Ponieważ proszę

fanów na koncertach o swoje przygody z menelami, to tych opowieści się

uzbierało i na tę książeczkę, i na następną. Ale są tacy, którzy z pijącymi

wynalazki się nie zderzyli, ale za to mają zabawne anegdoty ze swojego życia

rodzinnego czy zawodowego. I we Wrocławiu, cały czas do niego wracam,

podszedł do mnie pan i mówi:

– Menelika nie mam żadnego, ale opowiem panu coś z mojego życia. Jestem

emerytowanym pułkownikiem, a byłem dowódcą niewielkiej jednostki wojskowej

w tych okolicach. I pewnego razu otrzymałem cynk, że jeden z naszych

generałów ma przyjechać z niespodziewaną inspekcją. Postaraliśmy się szybko

zrobić jakieś rzucające się w oczy porządki, uzupełniliśmy spiżarnię i czekamy.

Przyjechał. Zaprosiliśmy go do kantyny na żołnierski obiad. Do obiadu

wypiliśmy, a ponieważ głowy on najmocniejszej nie miał, to po kilku kieliszkach

mu odbiło i postanowił odwiedzić wojsko w koszarach. Mówiliśmy mu, że szkoda

czasu, że wszystko w porządku, ale się zaparł.

Wszedł do koszar. Wojsko na korytarzu karnie stoi, ten nagle zaczął pociągać

nosem i pyta sierżanta stojącego obok:

– A co tu tak śmierdzi?

Na to sierżant, prosty żołnierz:

– Jak pana generała nie było, to nie śmierdziało.

> < > <

Zostańmy na chwilę w armii. Jakiś czas temu na południu Polski trafiłem na

pożegnanie majora, który odchodził w stan spoczynku i z tej przyczyny

w zajeździe, w którym nocowałem, urządzono pożegnanie. Okazało się, że

większość gości to fani Szkła kontaktowego, porozdawałem autografy, wypiłem

z nimi kielicha i jeden z balangujących mówi:

– Ponieważ równy z pana gość, to damy panu list, który w naszych obecnych

warunkach już nie powstanie, i wręczyli mi w pewnym sensie podanie napisane

17 czerwca 2002 roku w Ciechanowie, wojsko wtedy było jeszcze z poboru.

Poborowy Jerzy K.

Ciechanów

Do

Naczelnika Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej Prezydenta RP

Aleksandra Kwaśniewskiego
WIELCE SZANOWNY PANIE PREZYDENCIE

Uprzejmie proszę o zwolnienie mnie z zaszczytnego obowiązku pełnienia

służby wojskowej, ze względu na trudną sytuację rodzinną, w jakiej się

znalazłem.

A mianowicie. Mam 24 lata i ożeniłem się z wdową lat 44. Moja żona ma

córkę lat 25. Tak się złożyło, że mój ojciec ożenił się z córką mojej żony. Tym

samym, mój ojciec stał się moim zięciem, gdyż poślubił moją córkę. W związku

z tym jest ona jednocześnie moją córką i macochą.

Mojej żonie i mnie urodził się w styczniu syn. To dziecko jest bratem żony

mojego ojca, czyli jego szwagrem. Jednocześnie, będąc dzieckiem mojej macochy,

jest moim wujkiem.

Żona mojego ojca, czyli moja córka, powiła na Wielkanoc chłopczyka, który

jest jednocześnie moim bratem, gdyż jest synem mojego ojca, i wnukiem,

ponieważ jest synem córki mojej żony.

Jestem więc bratem mojego wnuka, a będąc mężem teściowej ojca tego

dziecka, pełnię właściwie funkcję ojca mojego ojca. Jestem więc, wygląda na to,

własnym dziadkiem.

Dlatego uprzejmie proszę Pana Prezydenta o zwolnienie mnie ze służby

wojskowej, gdyż, o ile mi wiadomo, prawo nie pozwala powoływać do wojska

w tym samym czasie dziadka, ojca, szwagra i syna jednocześnie.

To koniec, nie wiem czy jest to autentyk, czy napisał jakiś wybitny mój kolega,

ale drukuję, bo jest po prostu bardzo śmieszny, traktując jako tekst

anonimowego twórcy.

> < > <

Moje doświadczenie z wojskiem trwało bardzo krótko. Miałem 18 lat, 191 cm

wzrostu i wagę coś około 60 kg. Stanąłem na komisji poborowej, tak jak mnie

Pan Bóg stworzył. Przede mną dwóch bardzo rozweselonych lekarzy, obok major

chyba z WKR i ktoś tam jeszcze, i jeden z lekarzy mówi do drugiego:

– Tego to do marynarki wojennej.

Na to drugi:

– Na peryskop do okrętu podwodnego – i obaj w śmiech.

Tu się odezwał major:

– Poborowy, pływać umiecie?

– A co, już okrętów nie macie?

Odpowiedź ta kosztowała mnie Kolegium Karno-Administracyjne i wiedzę, że

niekiedy żartuje się tylko w jedną stronę.

> < > <

Opowiadał mi to pan Marek w Ciechocinku.

Historia dzieje się w sklepie z alkoholem. Do jednego smakosza podchodzi

drugi i stojąc w kolejce, zwierza mu się:

– Tak się wczoraj nawaliłem, że aż dzisiaj mi prawie co serducho nie stanęło.


Na to drugi:

– Człowieku, to ty uważaj na siebie i zapamiętaj jedno: serce to nie chuj, staje

tylko raz.

> < > <

Już nie pamiętam gdzie, w jakim mieście – tak opowiadał mi fan po koncercie

– będąc na delegacji, postanowiliśmy uzupełnić braki w alkoholu i wybraliśmy

się do sklepu nocnego, który był jakieś dziesięć minut piechotą od hotelu.

Podchodzimy, jest prawie północ, a pod sklepem, gdzie używki sprzedawano

przez okienko, stoi co najmniej pięćdziesiąt osób. Mówię więc do kumpli:

– Jezu, do rana tu będziemy stać!

Na to menel przed nami odwrócił się i powiedział:

– Nie, panowie, to idzie bardzo szybko, chyba że komuś odbije i przyjdzie po

chleb.

> < > <

Ja z kolei nigdy nie zapomnę meliny, do której pojechaliśmy taksówką. Rzecz

miała miejsce w Olsztynie, mieszkaliśmy w hotelu Kormoran przy dworcu i po

koncercie chcieliśmy się napić, a tu już wszystko było nieczynne i trzeba tu

dodać, że akcja rozgrywała się pod koniec stanu wojennego. Taksówkarz

powiedział, że punkt usługowy jest poza miastem, ale za wódkę i co tam jeszcze

zobaczymy daje osobistą gwarancję. Pojechaliśmy jakieś trzy kilometry, miasto

już się kończyło, kiedy nagle zobaczyliśmy sznur stojących na poboczu aut,

taksówek, a pomiędzy nimi też milicyjny radiowóz, równie karnie parkujący.

Auta podjeżdżały prawie pod drzwi, potrzebujący wchodzili szybko do środka,

a po chwili odjeżdżali i stawał następny samochód. Działo się to tak

błyskawicznie, jak na bramkach autostradowych. Aż doszło do nas… Wchodzimy

we dwóch, a pod ścianą stoją kontenery z trzema gatunkami wódki, na dużej

ławie pod ścianą oranżada, słoiki z ogórkami i grzybkami oraz bardzo świeżo

wyglądająca kiełbasa, jeszcze chyba i nawet ciepła, oraz chleb, jakby przed

chwilą był przywieziony z piekarni. Widok był taki, że nie wiedzieliśmy, co robić;

czy pić, czy jeść. Kiedy wyszliśmy z tych nocnych delikatesów, z drugiego auta

wysiadł znany dziennikarz Janusz Atlas i patrząc na nas, powiedział

z wyrzutem:

– Przez was, pieprzonych artystów, straciłem 6 minut. Tylko wy tak długo

marudzicie.

> < > <

Jeżeli czytaliście pierwszą część Menelików, to zapewne pamiętacie, że

zbieranie opowieści o smakoszach tanich win zacząłem od pewnego Zygmusia,

który kręci się koło MDM-u w Warszawie, ja co prawda rzadziej teraz bywam
w tamtych okolicach, ale czasami wpadamy na siebie, co za każdym razem

kończy się wpisem do mojego notesiku.

– Mistrzu – tak mówi do mnie, kiedy potrzebuje więcej niż złotówkę. –

Mistrzu, jestem dzisiaj wyjątkowo potrzebujący.

– I na co pan zbiera tym razem?

– Tym razem na dwa szkła kontaktowe.

> < > <

– Cienko pan dzisiaj wygląda, panie Zygmuncie, widzę, że głowa

zabandażowana, oko fioletowe.

– Bo wczoraj była straszna balanga. Straszna, panie Krzysiu. Stara tak się

nawaliła, że poszła spać do wanny, młoda usiłowała tańczyć na stole, szwagier

wyleciał z balkonu, całe szczęście, że to parter, a ja rozwaliłem łeb o telewizor

i przy okazji telewizor. Mnie pękła głowa, a jemu plazma.

Tu nastąpiła długa pauza, westchnienie, a potem kontynuacja opowieści.

– Taki to, panie Krzysiu, był kinderbal.

> < > <

Zadałem mu pytanie, czy pił wódkę w 20-gramowych kieliszkach.

– Unikam takich, bo wtedy nawet ząb nie posmakuje.

Mam kilku znajomych połykaczy wszelkich płynów, porozrzucanych po mojej

zagubionej Ojczyźnie. Jeden z nich mieszka w Myśliborzu, mieście, które przez

wiele lat regularnie odwiedzałem, przyjeżdżając na SMAK, spotkania

z młodzieżą utalentowaną muzycznie i literacko, i w roku 2008 idę z hotelu

Piast na zajęcia do Domu Kultury i nagle widzę, jak odpala w moją stronę

chwiejący się, poznany już wcześniej, mieszkaniec tego zacnego grodu. Przywitał

się z kulturą i mówi:

– Jak mi pan, panie Krzysiu, da na flaszeczkę, to opowiem panu bardzo

dramatyczną historię, jaką przeżyłem kilka dni temu.

– Ale pozwoli pan – odpowiadam równie elegancko – że ja ocenię, ile jest

warta.

– Oczywiście, mistrzu. Otóż poszłem na cmentarz, żeby sobie dorobić do renty,

wyjąłem taką mosiężną furtkę z zawiasów i patrzę, że ja w żaden sposób nie

dam rady zanieść jom do skupu metali kolorowych, bo od tych bełtów mam już

za duże zakwasy, to poszłem do szwagra, bo szwagier sobie dorabia becikowymi

i co roku dostaje kase i spacerówke, żeby mi jedną pożyczył. I on powiedział, że

za działkę pożyczy, dał mi. Wracam na cmentarz, patrzę, a tu mi ktoś te furtkę

zajebał.

– I za co ma być tu flaszka? – zapytałem.

– Ja się nie domagam jej natrętnie, bo wczoraj otrzymałem rentę, ja tylko

chcę, żeby pan opowiedział w Szkle kontaktowym, jakie jest teraz u nas

złodziejstwo.
I skoro jesteśmy przy cmentarzu, to teraz będzie historia podsłuchana na

przystanku autobusowym 12 listopada, tuż po Święcie Niepodległości.

Mężczyźni jadą na cmentarz na pogrzeb kumpla.

– Wiesz, co ja przeżyłem wczoraj przez to całe ich święto?

– No?

– Około południa zwlokłem się z wyra i poszłem do Jadźki, żeby kupić jakiś

zajzajer, a u niej zamknięte, to idę do Hienia, a u niego też, to myślę przejdę się

do sklepu pani Krystyny, bo ta lubi pracować i klienta nie lekceważy. A tam też

zamknięte bo, kurwa, święto, kurwa wszędzie.

– A na stacji benzynowej byłeś?

– Ja już tam nie dochodzę, za dużo kwasu mam w nogach.

– To jak sobie dałeś radę?

– Jak? Człowieku, ja pierwszy raz od dwudziestu trzech lat nic nie wypiłem.

Od dwudziestu trzech lat!

– I jakie to uczucie?

– Jakie? Trauma, człowieku. Trauma. Jeszcze teraz ręce mi się trzęsą.

Na to drugi z wyraźnym współczuciem:

– No i popatrz, i komu, kurwa, jest potrzebna taka niepodległość?

> < > <

Nie wiem, czy państwo zauważyliście, chodząc po ulicach, że menele zawsze

wyglądają tak samo i właściwie chodzą tak samo. Nie mają wieku. Kiedyś

zapytałem z czystej ciekawości mojego Zygmusia:

– Panie Zygmuncie, a ile ma pan lat?

Ten bez najmniejszego zawahania odpowiedział:

– Panie Krzysieńku, tyle co wszyscy!

> < > <

Tuż po aferze związanej z szantażowaniem senatora Krzysztofa Piesiewicza

jestem w centrum handlowym na Targówku, wsiadam do samochodu

i podchodzi do mnie obywatel pod wyraźnym wpływem wczorajszego wieczora,

i mówi:

– Dzień dobry, panie mecenasie. Słyszałem, że podobno panu komuchy

dobierają się do dupy!

Na to ja spokojnie:

– Takie jest życie.

Na to nagabujący:

– Całe szczęście, że panu sukienki nie nałożyli.

> < > <

Znowu Zygmuś:
– Panie Krzysieńku, mam takie przemyślenie na temat rodziny dawniej

i dziś.

– Za ile?

– Dwa zety wystarczą.

– Przybite.

– Otóż dawniej było tak: Ojciec, matka i jakaś córka albo syn.

– A teraz?

– Matka, syn albo córka i jakiś ojciec.

> < > <

Ławeczka już czynna

Ławeczka w parku czy na ulicy, stojąca na deptaku, dla zabieganych to nic

takiego, czasami jeszcze jeden przedmiot na ich drodze, który nie daje biec

szybciej, ale pani, która opowiedziała mi to zdarzenie, była nawet lekko

wzruszona.

Początek słonecznej wiosny. Idzie objuczona zakupami, wyraźnie zmęczona

i widzi takiego rozanielonego gościa siedzącego na ławeczce, dogrzewającego

kości po niedospanej nocy, który patrząc na nią, mówi:

– Dokąd pani tak biegnie?

– Mam tyle dzisiaj na głowie.

Na to menel:

– Daj pani spokój, niech pani popatrzy, wiosna przyszła i ławeczka jest już

czynna.

I go posłuchałam. Torby postawiłam obok, wyciągnęłam się tak jak on, ludzie

patrzyli na nas jak na nienormalnych, a mnie było wyjątkowo dobrze.

> < > <

Tu mi pasuje jak ulał anegdota, jak to w parku na ławeczce leżał sobie taki

właśnie jegomość, w jednej ręce trzymając piwo, a w drugiej papierosa extra

mocnego light… są takie, ja już ponad dwadzieścia lat nie palę, ale kilka lat

temu jak zobaczyłem extra mocne light, to kupiłem jedną paczkę i długi czas

trzymałem w barku, żeby od czasu do czasu widzieć, że na pewno jest jeden świr

większy ode mnie. Mało tego, tę paczkę położyłem obok butelki z winem

o wdzięcznej nazwie Viagra, które jest albo było produkowane na południu

Polski.

Kiedy zapytałem miejscowego:

– Dlaczego Viagra?

Usłyszałem odpowiedź:

– Bo po nim menel sztywnieje.

Czasami staram się poczęstować nim gości, a szczególnie męski ich odłam, ale

wszyscy na widok tej już omszałej butelki natychmiast chcą żyć w trzeźwości…

ale, ale, ale… dowiedziałem się nie tak dawno od jednego ze znajomych, który

ma do czynienia z Japończykami pracującymi w naszym kraju, że oni u nas


zakochali się w winie marki Wino… Jak wychodzą z pracy, to nie idą do

monopolowego po sake lub wina francuskie czy argentyńskie, tylko lecą do

spożywczego po wisienki lub inne Arizony, kupują po butelce na twarz, kosztuje

to ich jedno euro, wypijają, a ciałka mają zazwyczaj drobne, więc ścina ich tak,

jak wichura młode brzózki. Potem wszystkim dookoła opowiadają, że Polska to

najpraktyczniejszy kraj na świecie. Podobno większość z nich kupiła u nas

mieszkania, żeby emerytury przepijać tutaj, a za jedzeniem też nie tęsknią, bo

u nas bar sushi jest już prawie na rogu każdej ulicy, ale zacząłem o naszej

ławeczce, a dojechałem prawie do Japonii, wróćmy więc do nas.

Jedna z piękniejszych anegdot na temat spoczywających w cieniu drzew

sponiewieranych sfermentowanymi owocami z domieszką siary i czegoś tam, co

się dolewa, żeby świat był mniej skomplikowany.

> < > <

Taki właśnie podchmielony osobnik zaczepił biznesmena, który szedł przez

park na spotkanie, będąc ubranym tak elegancko, jak nasz poseł, czyli miał na

sobie garnitur, który się nie mnie, buty na obstalunek, na szyi krawat w jakieś

paski, na ręce rolex kupiony od Murzyna na Teneryfie i w torbie laptop, nie

wiadomo jakiej marki, ale za to torba była od Gucciego, którego spotkał osobiście

w Wołominie.

– Szanowny panie – usłyszał – piwo mnie się skończyło, wspomóżże rodaka

jakąś monetą, która mnie znowuż ukoi na tej twardej ławce.

Na to biznesmen odpowiada tak:

– Ja bym panu dał nawet i sto złotych, gdybym miał jednocześnie pewność, że

pan te pieniądze zainwestuje w jakiś dobry interes, że pan je rozmnoży tak, jak

ja to potrafię zrobić. Ze stu złotych tysiąc, z tysiąca dziesięć, z dziesięciu sto

tysięcy… aż przyjdzie pierwszy milion, po nim drugi i kolejne.

– I co dalej? – zapytał zachrypniętym głosem, nie podnosząc się z ławki,

obywatel nieznanego wieku, ponieważ ci obywatele zazwyczaj go nie mają.

– Co dalej? – odbił pytaniem zaskoczony biznesmen.

– Jak to, co dalej?

– Co potem?

– Potem, jak zarobię odpowiednią ilość pieniędzy, to interes przekażę

wspólnikowi, pojadę na Kanary, położę się pod palmą i będę popijał drinki.

– A co ja teraz, kurwa, robię? – usłyszał.

Zaskoczony biznesmen szukał odpowiedzi na tak skuteczną pointę, a menel

w tym czasie pogrążył się w swoim bycie, czyli zastanawiając się nad tym, czy

ktoś mniej upierdliwy nie pojawi się za chwilę tylko po to, żeby ulżyć jego

skacowanej doli.

A wracając na moment do Japończyków, którzy pokochali nasze wynalazki,

kobieta, która prowadzi sklep, opowiadała, że postanowiła zażartować z takiego

smakosza win krajowych, dla którego słowo „mózgotrzep” jest nie do

wypowiedzenia.

– Wino poprosię.
– Jakie? – zapytała. – Mamy francuskie, włoskie, hiszpańskie, argentyńskie,

wytrawne, słodkie, musujące.

Na to ten łamanym językiem:

– Mozie być i z Italia, i Spanish, byleby za ćtery zloty.

> < > <

I jeszcze raz w sklepie, tym razem z koszulami. Miejscowy pijaczek trafił do

niego, bo wysłała go żona, żeby z okazji ślubu w rodzinie kupił sobie nową. I ma

to być koszula turkusowa.

– Jakiego koloru ma być?

– Turkusowa. Żona powiedziała, że turkusowa.

– Dobrze, poszukamy turkusowej. A jaki kołnierzyk?

– Też turkusowy.

> < > <

Pana weterynarza

Chomik wymknął się mu z mieszkania.

Jest piąta rano, dzwonek do drzwi.

– Kto tam? – pyta.

– Sąsiad.

Otwiera, przed drzwiami stoi sąsiad nawalony jak stodoła i pokazując na

chomika na wycieraczce, mówi:

– Szefie, pacjent do pana!

> < > <

Rytuał pani Iwony

Warszawa-Powiśle.

Na tej samej ulicy co pani Iwona mieszka pan, który nieodmiennie, kiedy ją

tylko spotka, prosi o wsparcie. Wtedy pani Iwona zawsze zadaje mu jedno i to

samo pytanie:

– A na co?

Pan jej nieodmiennie odpowiada:

– Na prozę życia, łaskawa pani. Na prozę życia.

> < > <

Nawalony w lodziarni

– Czy te lody są świeże?

– Nie. Mrożone.

– A to przepraszam.

> < > <


W pewnym sensie literacki

Obywatel świata win do drugiego smakosza, który szedł strasznie zamyślony

po drugiej stronie ulicy, tak że nie zauważył kumpla, który raz i drugi zawołał go

po imieniu. Wreszcie nie wytrzymał i wrzasnął na całą ulicę:

– Quo vadis, dupku?!

> < > <

W pewnym sensie muzyczny

Sąsiad rozmawia z sąsiadem o menelu, który mieszka za ścianą.

– Trzeba chyba będzie wezwać do niego karetkę pogotowia.

– A co się stało?

– Coś, czego nie rozumiem.

– To znaczy co?

– Henryczek, albo jest chory, albo rzucił picie.

– A po czym to poznałeś?

– Od dwóch dni słucha tej samej płyty Chopina i nie wychodzi z domu.

A słucha na okrągło.

– To co w tym złego?

– Co złego? On słucha, a mnie łeb napierdala.

> < > <

Do pewnego stopnia szkocki

Mężczyzna w bardzo zacnym wieku, ubrany w tweedowe spodnie

i marynarkę, kupił w sklepie cztery puszki jedzenia dla psów i dwie butelki

whisky.

Za nim stał miejscowy degustator, który nagle trącając przy kasie tego pana,

zapytał:

– Przepraszam bardzo. Czy pański pies to przypadkiem szkocki terier?

> < > <

Do pewnego stopnia leczniczy

Zasłyszane na dworcu PKP. Para czyta gazetę i on do niej:

– Wyczytałem przed chwilą, że śmiech bardzo dobrze robi na śledzionę

i wątrobę.

– I co w związku z tym?

– Trzeba się śmiać.

– Ale przed czy po?

– Myślę, że w trakcie picia.

> < > <


Opowiadająca pani była świadkiem kłótni między nadużywającą matką i jej

córką. Chodziło o to, żeby starsza pani przestała pić. Ta w pewnym momencie

nie wytrzymała i użyła argumentu ostatecznego.

– Odpieprz się ode mnie! Ja nie jestem twoją matką.

– Jak to nie!? Przecież mnie urodziłaś!!!

– Owszem! Urodziłam, ale mam cię z innym facetem!

Do pewnego stopnia informacyjny

Do śpiącego na ławce zamroczonego trunkiem obywatela podszedł policjant

i szarpiąc za rękaw podniszczonej marynarki, rzekł:

– Co to jest? Hotel!?

Ten otworzył średnio przytomne oczy i odpowiedział pytaniem na pytanie:

– A co to ja jestem informacja?

Na to policjant:

– A wiesz, cwaniaczku, gdzie jest izba wytrzeźwień?

– Oczywiście, tu mogę pana poinformować. Niech pan idzie na Żeromskiego

13.

> < > <

Dwóch miejscowych dżentelmenów wdało się w rozmowę z kierowcą

ciężarówki, która zatrzymała się przy sklepie. Namawiają go, żeby udzielił im

wsparcia, ponieważ źle się czują po wczorajszym, i podbijają prośbę tym, że obaj

nie pracują. Na to kierowca:

– To się tylko cieszcie. Nie pracujecie, to i nie macie takich problemów jak ja.

Na to jeden z proszących:

– Ale na piwo też nie mamy.

> < > <

Pan, który mi to opowiadał, po wykonaniu roboty przez miejscowego menela

zaprosił go do salonu, otworzył barek i mówi:

– Chciałbym podziękować i proponuję na odchodne dobrą starą whisky

z lodem.

– Szefie, daj pan lepiej na dwie wisienki.

– Dlaczego na wisienki?

– Bo ja byle czego nie piję.

– Człowieku, co ty mówisz, to nie jest byle co, to jest piętnastoletni trunek.

– Dlatego nie wypiję. Musi to być straszne świństwo, skoro przez tyle lat nikt

nie chciał spróbować.

> < > <

Proboszcz jednej z parafii opowiadał mi, że spotkał miejscowego pijaczka

podczas wędrówki na lekcje religii i witając się z nim, powiedział:


– Cieszę się bardzo z tego, że znowu zacząłeś chodzić do kościoła i że byłeś

wczoraj na naszym wieczornym nabożeństwie.

Na to ten zrobił zdziwioną minę i wymamrotał:

– Kurza twarz, to tu też byłem?

> < > <

Ten sam proboszcz:

– Mój wikary słyszał, jak na pogrzebie stoi dwóch przyjaciół zmarłego i jeden,

westchnąwszy, mówi do drugiego:

– Ładnie wygląda.

– Czwarty dzień nie pije.

> < > <

Menela odwiedził komornik, ponieważ miał mu coś zająć. Drzwi otworzył sam

gospodarz, bardzo, widoczne gołym okiem, wczorajszy.

– Jestem komornikiem – oświadczył.

Menel, nie reagując na te słowa, nie zamykając drzwi, poszedł do kuchni

i przepadł.

Komornik zadzwonił jeszcze raz, i jeszcze raz, i wtedy delikwent pojawił się

znowu, a następnie oświadczył, co następuje:

– Moja baba powiedziała bardzo stanowczo, żebym panu powiedział, że nie ma

mnie w domu.

> < > <

Obywatel wchodzi do wydziału zatrudnienia też w nie najlepszej kondycji

umysłowej i fizycznej, stanął przed kierownikiem i stoi, nie ruszając się, bo wie,

że zmysł równowagi jeszcze nie odzyskał przytomności.

Urzędnik państwowy odzywa się do niego tymi słowami:

– Zanim zaczniemy rozmawiać, to może najpierw by pan zdjął czapkę z głowy.

Na to menel:

– O! Dziękuję panu bardzo.

– Za co?

– Bo ja tej kurwy już od wczoraj szukam.

> < > <

Pozostańmy przy zatrudnieniu i wróćmy do czasów Polski Ludowej, w której

każdy obywatel miał obowiązek szukać pracy, a w jednej z dzielnic Warszawy

była pani nazywana „tropicielem śladów”. Chodząc po ulicach w czasie wolnym

od pracy, szukała tych, co pracować nie chcą. Trafiła kiedyś przy budce z piwem

na klasycznego menela, który w jej wydziale nigdy się nie pojawił.

– Pan to u mnie jeszcze nigdy nie był. Czy tak?


– Tak, proszę pani – odpowiedział grzecznie, ścierając pianę z ust.

– A dlaczegoż to?

– Ponieważ jestem wykształcony w takim zawodzie, jakiego w naszym kraju

nie ma.

– To znaczy, że kim pan jest?

– Torreadorem!

> < > <

I jeszcze coś z tamtych czasów. Jakaś spółdzielnia mieszkaniowa

organizowała grzybobranie. Prezes zwołał pracowników, na którym pojawił się

pijący mąż księgowej.

I prezes oświadczył:

– Jutro o 7 rano pod biuro będzie podstawiony autobus i przyczepa. I chcę

poinformować, że obojętnie co się stanie, autobus odjedzie o 7.30, na nikogo nie

czekając.

Na to wstał rzeczony mąż i zapytał:

– A o której odjeżdża przyczepa?

Współczujący

Sąsiad menel, którego opowiadający bardzo często sponsorował drobnymi,

puka do drzwi o pierwszej w nocy. Ten nad czymś pracuje. Otwiera menel.

– No co się stało?

– Masz może pół litra?

– Nie mam.

– Szkoda.

Poszedł. Nie minęło nawet piętnaście minut. Znowu pukanie. Otwiera.

– No, co znowu?

– A masz wino?

– Nie mam.

– No to bieda.

Poszedł. Dziesięć minut. Pukanie. Otwiera.

– A piwo masz?

– Też nie mam.

– Coś podobnego, nawet piwa nie masz.

Poszedł. Minęło pół godziny, nasz opowiadający już zbiera się do spania.

Pukanie do drzwi.

– Co znowu?

Na to sąsiad stojący z siatką w ręku:

– Nie mogę patrzeć, jak w sobotnią noc siedzisz tak o suchym pysku. Tu

w siatce jest piwo, wino i wódka. Wybierz sobie coś!

> < > <

Do upadłego
Dialog dwóch przyspawanych do baru po wypiciu pięciu, a może nawet

i sześciu piw na twarz.

– Chodź już do domu.

– Nie, dopóki mogę chodzić, to stąd nie wyjdę.

> < > <

Moja żona, opowiadał mi pan, w 1996 roku kupiła sobie Renault Megane

Coupé. Samochód był wtedy nowością na rynku, mówię o tym modelu

ze względu na sportową linię. Pewnego dnia miałem gdzieś pojechać, dostałem

od żony kluczyki i dochodząc do auta, zobaczyłem dwóch zawianych panów

stojących przed nim i jeden z nich, pokazując na napis, powiedział do drugiego:

– Popatrz, Władek, taki se kupie po wypłacie.

> < > <

Lekarz pokazał mi rozkład zajęć na trzydniowym seminarium, gdzie drugi

dzień obfitował w następujące zajęcia:

11.00 – Alkohol w wątrobie.

12.00 – Alkohol w mózgu.

13.00 – Alkohol we krwi.

14.00–16.00 – Degustacja win chilijskich.

20.00 – Bankiet z udziałem tańczących barmanów.

> < > <

Obserwator

Kilka razy udowadniałem, że obywatele pijący i unikający z tego powodu

wszelakich zajęć przejawiają ogromną pomysłowość w wymyślaniu zawodów,

dzięki którym nie ma najmniejszych szans na ich zatrudnienie.

Wspominałem o jednym, który twierdził, że jest torreadorem, ale

pomysłowość kolejnego pana to już naprawdę Himalaje kombinowania. Pan

Andrzej, który pracował w urzędzie zatrudnienia, opowiedział, że przyszedł do

niego w sprawie zasiłku znany w okolicy z nadużywania menel i otrzymał na

dzień dobry rutynowe pytanie:

– Szukał pan pracy?

– Szukałem, ale nie znalazłem, bo mam nietypowy zawód.

– Mianowicie?

– Jestem obserwatorem przyrody.

– A ma pan na to jakieś papiery?

– Mam, ale one dopiero idą z Nowej Zelandii.

– Jakim cudem z Nowej Zelandii?

– Bo kończyłem tam Obserwatorium Przyrody.

– Jak?

– Eksternistycznie.
– I co pan obserwuje?

– Ptaki w naszej okolicy.

– W jakim celu?

– Bo to jest bardzo potrzebne Nowozelandczykom.

– A z czego pan zdawał egzamin?

– Opisałem im ze szczegółami, jak rośnie trawa.

– I co?

– Zdałem, bo nie znali tych szczegółów.

> < > <

Moja fanka spotkała wracającego ze sklepu menela, mieszkającego po

sąsiedzku, który w jednej ręce niósł butelkę taniego wina, a w drugiej karton

z mlekiem, i mówi do niego:

– Że wino pan niesie, to ja rozumiem, ale mleko?! Do czego panu potrzebne?

– To, proszę pani, dla kota, ktoś w domu musi być trzeźwy.

> < > <

Pani z pieskami yorkami, na spacerze. Oba zadbane, wymuskane, pachnące,

z kokardkami na główkach i prowadzone na kolorowych smyczkach.

Naprzeciwko podcięty smakosz, który zatrzymał się z wrażenia na ich widok,

rzekł:

– Jakie piękne ma pani piesiulki! – Chwilę potem się zastanowił i dodał: – …

Ale pani też nie najbrzydsza.

> < > <

I jeszcze jeden z psem w tle. Inna pani idzie z jamnikiem i mija dwóch panów

sączących pod sklepem piwo. Nagle jeden z nich pokazuje na psa i pyta

drugiego:

– Przypomnij mi, Hieniu, co to za rasa.

– To jest chart – usłyszała pani – to jest chart, tylko sól mu łapy zżarła.

> < > <

Opowiadała mi pani, że wsiadła do windy, w której tuliła się do siebie para.

On i ona. Pani spojrzała uważnie i widząc ich stan wyraźnie wskazujący na

spożycie większej ilości alkoholu, powiedziała z oburzeniem:

– Jak tak można, i to na dodatek o tak wczesnej porze – a było około

południa.

Na to on pochylił się do zaczepiającej i szepnął do ucha:

– Ja nawet może bym ją i rzucił, ale ona mi odpowiada seksualnie.

> < > <


Dwóch kumpli mocno nawalonych w okolicach świąt Bożego Narodzenia stoi

na przystanku autobusowym i nagle jeden z nich zaczyna tańczyć.

Kobiecina, która przechodziła, mówi wkurzona:

– Jak panu nie wstyd tańczyć w poście?! Jak panu nie wstyd!

Na to ten nietańczący:

– On, proszę pani, się cieszy, bo on już wie, że malusieńki zmartwychwstanie.

> < > <

Wysiadam z siostrą z samochodu przed domem, siostra poszła wyrzucić coś do

śmietnika i spotkała tam tak zwaną „przeglądarkę internetową”, dokonującą

skanu zawartości pojemników. Menel przerwał pracę, obejrzał sobie bardzo

dokładnie moją siostrzyczkę, ze szczególnym uwzględnieniem nóg (ładne),

i rzekł:

– No, pani mandatów to chyba nie płaci.

Siostra wróciła i mówi do mnie:

– Wiesz co, przed chwilą usłyszałam najpiękniejszy komplement w moim

życiu.

> < > <

Pana Mirmiła

Epoka zakładania domofonów.

Wszystkie bramy miasta zaczęły się w centrum zamykać. Wracam do domu,

a pod nim stoi takich dwóch już nieźle narąbanych i jeden z nich mówi do mnie:

– Pijemy w tej bramie od dziesięciu lat, a teraz nam ją zamknęli. Koleś,

pozwól nam jeszcze raz w niej łyknąć.

– Dlaczego?

– Ze względów sentymentalnych.

> < > <

Moja mama, która codziennie jeździ rowerem do sklepu po świeże pieczywo,

zauważyła, że miejscowi smakosze alkoholi niebanalnych tuż po sylwestrze

delektowali się przez kilka dni wyłącznie szampanem. I na dodatek pili go

z kubeczków, co jest w tym towarzystwie praktyką niecodzienną. Któregoś dnia

nie wytrzymała i zapytała:

– A cóż to za zmiana obyczajów?

I natychmiast otrzymała instrukcję spożywania tego trunku.

– Szampana, proszę pani, nie pije się z gwinta, bo za bardzo w nos włazi.

> < > <

Skoro jest mama, to musi być i ojciec. Otóż tata mojej koleżanki wybrał się po

zmierzchu wyrzucić śmieci, a dokładnie to opróżnić przede wszystkim filtr


odkurzacza. Wytrzepuje ten filtr bardzo dokładnie i nagle słyszy z kontenera

głos:

– Ty tam, co mi chcesz, kurwa, oczy zasypać?

> < > <

Naprzeciwko mnie szła kolistym krokiem para, dwóch panów zawodowo

uśmierzających każdy ból i nagle jeden mówi do drugiego:

– Józek, ale czy my musimy iść tam, gdzie mamy dojść?!

Na to Józek:

– Nie musimy, ale dojdziemy.

> < > <

Odstawiłem samochód do garażu, zamykam go i widzę, że przy bramie stoi

jeden ze znajomych okolicznych meneli.

– Czy pan by mógł mi pożyczyć szklaneczki?

– Nie mam.

– To może słoiczek.

– Tydzień temu powyrzucałem.

– To może małą buteleczkę by pan znalazł.

– A po co to panu?

– Bo kupiłem z kumplami kilka flaszek na spółkę, ale oni są ode mnie lepsi

w oszukiwaniu, więc wykombinowałem, że znajdę miarkę.

> < > <

I à propos buteleczek. Akcja rozgrywa się w aptece.

– Pani magister, czy jest może spirytus salicylowy?

– Jest.

– To poproszę dwa.

– Proszę bardzo.

– Pani magister i mam jeszcze jedno pytanko.

– Tak?

– Czy u was też się praktykuje zwrot buteleczek?


Z czasów po 13.00
Opowieść pana Pawła
Będąc na Kaszubach w pewnym miasteczku, spragnieni stanęliśmy

przed godz. 13 w ogonku do monopolowego. Sklepowa otworzyła interes na dwie

minuty przed czasem, czym natychmiast zyskała szacunek i zachwyt

oczekujących. Kolejka doszła do pierwszego przedstawiciela klasy

nadużywającej, który złożył bardzo proste zamówienie:

– Wino poproszę.

– Białe czy czerwone?

– Takie, żeby było do obiadu.

Dostał pierwsze z kontenera, to poprawiło nam humor i za chwilę następny,

widać, że jeszcze wczorajszy, podchodzi do lady.

– Co podać? – usłyszał.

Ten postawił przed sprzedawczynią torbę i zamówił:

– Siedem butelek najtańszego.

Wstawił cały towar do torby, lekko poruszył i dodał:

– Da pani jeszcze dwie flaszki, bo się za bardzo chwieją.

> < > <

Leczył się jeden taki u ortopedy i przyszedł z ostatnią wizytą, ponieważ

z nogą już było wszystko dobrze. Przed wyjściem wyjmuje ćwiartkę z prośbą,

żeby lekarz się z nim napił w intencji wyzdrowienia. Ten mówi:

– Dziękuję bardzo, ale w pracy nie mogę.

– Rozumiem – odpowiedział pacjent i wyszedł, ale po odczekaniu kolejki

wrócił, wyjmuje butelkę, ta jest wypita do połowy, postawił na biurku i mówi:

– Ja już swoje wypiłem, a to dla pana po pracy.

> < > <

Na spotkaniu z ortopedami w Starych Jabłonkach.

Rzecz się dzieje w dworcowym barze w latach siedemdziesiątych. Podcięty

facet stoi przy kontuarze i na coś czeka. W pewnym momencie wychodzi

barmanka w ortalionowym fartuszku, stawia przed nim talerz i podaje łyżkę.

Ten wkłada łyżkę w talerz, podnosi ciecz do góry, wlewa w talerz, znowu wkłada

łyżkę, podnosi, znowu wlewa i czynność tę wykonuje jeszcze kilka razy. Góra dół,

góra dół, góra dół. Wreszcie odzywa się do bufetowej:

– Zamawiałem flaczki, to gdzie one są!?

Na to pani ze spokojem zripostowała:

– W spodniach se, lumpie, pomieszaj.

> < > <


We wsi Łubowo, koło Bornego Sulinowa, istniał przy Gminnej Spółdzielni

punkt skupu złomu. Kierownikiem był pan Józef, który bardzo dobrze

współpracował z kwatermistrzem Soviet Army. Kwatermistrz ów dostarczał

złomu tyle, co trzeba, a pieniędzy przywoził „ile zostało”.

Różnica była najczęściej spożywana w postaci niekolorowych płynów

o niebanalnej mocy. Współpraca układała się wzorowo, aż kiedyś, przy kolejnej

wizycie ów dzielny radziecki dostarczyciel metali zobaczył, że plac jest pusty, bez

jakiegokolwiek nawet najdrobniejszego żelastwa, bo złom akurat poprzedniego

dnia pojechał do huty, o czym ów szlachetny, jak się okazało, towarzysz nie

wiedział. Bardzo zmartwiony mówi do pana Józefa:

– Józef, ty taki dobry czeławiek, a tobie tego żelastwa nie brakuje? Bo widzę,

że u ciebie jego zabrakło. Bo jakby brakowało, to ciebie z pracy wyrzucą, a ja

stracę przyjaciela. Ty powiedz, jak tobie złomu brakuje, to ja tobie przywiozę,

i to dużo, żeby tobie nie brakowało. Bardzo dużo. Za jakieś siedemdziesiąt

butelek… a nawet i sto. Tank ja tobie prywiezu! – po chwili zastanowił się

i powiedział: – Niet, tanka nie prywiezu. Kamandir tanki każdy dień wieczerom

sczitajet.

– Czemu je liczy?

– Czemu? Pa waszemu – skąpy.

> < > <

Knajpa w Gminnej Spółdzielni, w której nie podają alkoholu bez zakąski,

a jedyną zakąską są bladosine jajka upstrzone majonezem, i gdzie wędlina jest

rarytasem. Typowy obraz bufetu w czasach PRL-u. Wchodzi jeden z tych

wiecznie pijących, chce setkę wódki i wywiązuje się z bufetową taki oto dialog:

Ona: – Bez zakąski nie sprzedam.

On: – Przyszedłem się napić, a nie najeść.

Ona: – To nie sprzedam.

On: – Co pani szkodzi?

Ona: – Jest taki przepis, wisi nad bufetem: BEZ ZAKĄSKI NIE

OBSŁUGUJEMY.

On: – Dobrze. Niech będzie z zakąską. Poproszę 100 gram i 10 deko szynki.

Ona: – Co się pan z choinki zerwał? Gdzie pan tu widzi szynkę?

On: – A co mnie to obchodzi! Jem tylko szynkę.

Ona: – A to niby z jakiej racji?

On: – Bo mam uczulenie na jajka i majonez. Dostaję po nich burchli.

Ona: – A po wódce pan nie puchnie?

On: – Jakimś cudem nie.

Ona: – Dobrze… dostanie pan tę setkę.

> < > <

Łódź. Zima. Luty 1984. Dostałem cynk, że na ulicy Piotrkowskiej, w sklepie

pod takim to, a takim numerem jest wino. W tych czasach rarytas. Lecimy.
W kolejce stoi już ze dwadzieścia osób i sprzedają po dwie flaszki na łeb. Gość

przed nami, z twarzy zawodowiec w piciu, wkłada jedną za pasek od spodni,

wylatuje. Drugą próbuje włożyć za pazuchę, też wylatuje. Kupa szkła na

posadzce i słodki zapach jabola w powietrzu. I ten ze łzami w oczach do

sklepowej:

– Dlaczego sprzedajecie w takich kruchych opakowaniach!?

> < > <

„Do Izby Wytrzeźwień trafiłem przez ostatnią piłkarską środę cudów i rażącą

niesprawiedliwość, bo piłkarze robią cuda i mają szmal, a ja cudów nie umiem

robić, to mnie odwożą do Izby Wytrzeźwień”.

> < > <

Połowa lat osiemdziesiątych. Bar Express na ulicy Szerokiej w Toruniu.

Obsługujący kelner wyraźnie nie pasował do otoczenia. Elegancko ubrany, miły,

grzeczny i uśmiechnięty, a dokoła sami upierdliwi klienci. W pewnym momencie

w drzwiach pojawia się niemłoda para, kompletnie pijana. Po zajęciu miejsc przy

stoliku mężczyzna woła:

– Kelner, kawy!

Ten nasz lata między stolikami, podając to, co już zamówione, a tamten

znowu:

– Kelner, kawy!

I powtarza to kilka razy, usiłując udowodnić partnerce, kto tu rządzi. Po kilku

albo nawet i kilkunastu minutach nasz elegant podchodzi do stolika.

– Słucham. Co podać?

– Kawę. Ile mam prosić?

– A ile razy pan prosił?

– Z siedem albo i osiem.

Na to kelner z ujmującą grzecznością:

– To co? Podać we wiaderku!?

> < > <

Kelnerzy w tamtym okresie to była czasami niesamowita modelarnia. Nie

pamiętam, który to kabaret mi opowiadał, jak zatrzymali się po drodze na

koncert przy jakiejś knajpie. Wchodzą do środka. Kelner ich rozpoznał i zaczął

się śmiać, witając słowami:

– Teraz opowiem panom najlepszy żart, jaki powtarzam od godziny

wszystkim klientom.

– Dawaj pan kartę i mów pan.

Na to ten z gracją:

– Podaję kartę i opowiadam. Nie mamy nic do jedzenia.


> < > <

Największych jednak modeli spotkałem w Krakowie. Jednego w restauracji

koło teatru Groteska, w którym występowaliśmy z kabaretem Gwuść. Rozmowa

z nim wyglądała tak:

– Kapuśniak poproszę.

– Nie polecam.

– To pomidorową z ryżem.

– Ryż jest tak ugotowany, że trzeba go kroić nożem.

– To z makaronem.

– Makaronu nie posiadamy.

– To w takim razie z zup rezygnujemy.

– Słusznie.

– Poprosimy trzy schabowe.

– Mamy tylko dwa, i tylko dlatego, że wszyscy je zwracają.

– Dlaczego?

– Czuć je nieświeżością.

– To co pan w ogóle poleca?

– Inną restaurację.

– To dlaczego pan tu pracuje?

– A kto powiedział, że pracuję? Właśnie przed chwilą szef mnie wypierdolił

z roboty.

– Za co?

– Za to, że dbam o zdrowie klientów.

> < > <

I w tym samym mieście, w hotelu Intercontinental mieszkaliśmy z Januszem

Gajosem. Graliśmy wtedy program Hotel Nitz. Wchodzę do restauracji –

Janusza jeszcze nie ma. Siadam przy dosyć odległym stoliku. Odległym

od kuchni. A przy drzwiach do niej siedzi starszawy kelner, który czyta gazetę

i coś tam od czasu do czasu opowiada biegającym kolegom. Nagle wstał,

podszedł do mojego stolika i mówi:

– Czy mógłby mi pan pożyczyć cukru? Posłodzę i oddam.

Zbaraniałem.

– Proszę bardzo, ale miał pan na bliższych.

– Na tamtych są już tylko puste cukierniczki.

– To nie lepiej pójść do kuchni i dosypać?

– Nie cierpię tam wchodzić, ten zapach w niej mnie otrzącha.

Wziął, poszedł, posłodził, odniósł, podziękował i wrócił do zajęć, czyli do

czytania. A na nosie miał okulary z soczewkami grubości pół centymetra.

Przyszedł Janusz, obsłużył nas inny kelner. Pojechaliśmy do roboty, wracamy

z niej, idziemy na kolację, podchodzi do nas ten sam jegomość:

– Co jest w karcie? – pytamy.


– Nie wiem, bo nie widzę.

– A co się stało?

– Okulary mnie od tego latania do kuchni tłuszczem zaszły.

> < > <

I jeszcze jeden epizodzik ze szlaku. Z tym samym programem Hotel Nitz

byliśmy w Koninie na Derbach, dużej plenerowej imprezie, też w połowie lat

osiemdziesiątych.

Rano zeszliśmy na śniadanie, a nocowaliśmy w hotelu Konin, który słynął

z tego, że pokoje w nim były wielkości łazienek, mniej więcej dwa na trzy,

a łazienki rozmiarów ślepej kuchni w M-1. Siedzimy przy stoliku w składzie:

Janusz, Władek Komar i ja. My, to znaczy Władek i ja, zamawiamy jajecznicę,

a Janusz prosi o jajka w szklance, czyli po wiedeńsku, kelnerka się zdziwiła, ale

poszła.

Po kwadransie przychodzi, niesie tacę, na której jest nasze zamówienie,

a Januszowi podaje filiżankę do kawy, w której kołyszą się dwa nieobrane jajka.

– Co to jest? – zapytał Janusz.

– Jajka w filiżance, bo nam weselnicy tej nocy wszystkie szklanki wytłukli.

> < > <


Opowieść z deską w tle
Rzecz się dzieje w czasach PRL-u. Kierownik jakiegoś przedsiębiorstwa

zatrudniał bardzo dobrego fachowca – w czymś tam – ale bardzo ostro pijącego,

który co jakiś czas łapał cug, na kilka dni przepadał, a kiedy wracał, opowiadał

niesamowite historie, co to się stało, że nie mógł dotrzeć do roboty. Nikt mu nie

wierzył, ale dobry majster, nie ma jak go zwolnić. I pewnego razu po kilku

dniach nieobecności przychodzi do pracy z rozkwaszoną twarzą i ów kierownik,

a może nawet i dyrektor, ale na pewno nie prezes, bo prezes nie zatrudnia i nie

rozmawia z zatrudnionym o pierdołach, pyta go:

– Panie Stefanie, co się stało tym razem?

A pan Stefan na to:

– Szefie, nie uwierzysz pan ani jednemu mojemu słowu, ale klnę się na

abstynencję mojego brata, ponieważ jest już świętej pamięci, a także i mojej

siostry, która z alkoholu przerzuciła się na anoreksję, ale to było tak.

Idę sobie o zmierzchu z żoną pod rękę, żona lekko nieprzytomna i ja też,

i nagle mija nas osobnik ze złym spojrzeniem i deską w ręku, który łypnął na

nas złowrogo, minął i nagle mówi do mnie:

– Odwróć się, ty pojebie!

To się odwróciłem, a on w tym momencie trzasnął tą deską w moją, wtedy

jeszcze nienaruszoną facjatę.

Na to szef zaskoczony tą opowieścią zapytał:

– Jezu, ale dlaczego on to zrobił?!

– Bo to była, szefie, jego żona.

(Historia ta opowiadana była przez Henia Albera, znakomitego gitarzystę,

niestety, już świętej pamięci).

> < > <

Koniec lat siedemdziesiątych.

Pani, która z banku podjęła spore pieniądze, podjechała pod dom, chce

wjechać do garażu i widzi, że podąża w jej stronę człowiek o nieświeżej

powierzchowności.

Przestraszyła się, że może wiedzieć o gotówce, którą posiada przy sobie, i chce

ją obrabować. Z tego strachu, kiedy ten poprosił ją o datek, sięgnęła do

portmonetki i wręczyła mu banknot o solidnym nominale. Ten, kiedy go

zobaczył, ukłonił się bardzo nisko i powiedział:

– Za takie pieniądze to ja mogę pani nawet komendanta milicji udusić.

> < > <

Głęboka komuna. Jeden z pierwszych meneli w naszej miejscowości. Matka

wysyła go do sklepu po pieprz. Pan Jurek po długim odstaniu w kolejce


podchodzi do sprzedawczyni i zacinając się, a bardzo często mu się to zdarzało,

prosi:

– Po-po-poproszę pie-pie-pie…

– Słucham?

– Pie… pieprze to wszystko… matka przyjdzie i kupi.


Z zagranicy i bliższej okolicy
Policjanci z Chicago
W tym mieście nasi nauczyli miejscową policję brać łapówki za jazdę po

pijanemu, a ich ulubionym dniem na zwiększenie dochodów była sobota, kiedy to

dawni mieszkańcy Nowego Targu i Małkini przepijali to, co przez tydzień ciężko

zarobili. I mieszkał na Jackowie, tak nasi nazywają polską dzielnicę, mieszkał

albo i mieszka dalej góral, który w każdy szósty dzień tygodnia podjeżdżał swoją

„carą” pod tę samą restaurację. Wypijał tę samą ilość wódki, ćwiartkę na dzień

dobry, a po schabowym z kapustą i przerwie na tańce drugą. Potem wsiadał do

samochodu, przy którym już czekali na niego ci sami policjanci, obojętnie czy

mieli tego dnia patrol czy nie, otrzymywali bez słowa sto dolarów i Jędruś na ich

oczach wsiadał do auta i jechał do domu, który miał trzy ulice dalej.

I taki był odwieczny rytuał, albo nawet i nowy świecki obrządek, aż do dnia,

kiedy nasz bohater był jeszcze daleko przed ćwiartką oznaczającą koniec

wieczoru, a policjanci otrzymali z centrali polecenie natychmiastowego udania

się w inny rejon dzielnicy. Z rozpaczy, że mogą stracić swój cotygodniowy

dodatek do pensji, weszli do środka, podeszli do Jędrusia i zapytali:

– Płacisz teraz czy poczekasz na nas?

Pointę tej historii usłyszałem kilka lat później, będąc znowu w Stanach. Otóż

sponsor tych policjantów na dwa miesiące przepadł i policjanci co sobotę

przyjeżdżali po swoje, a tu ani darczyńcy, ani kasy. Okazało się, że Jędrek na

dwa miesiące poleciał do kraju i kiedy wrócił, ci, zamiast ucieszyć się, że źródło

łatwych dochodów powróciło, zwymyślali go od najgorszych, że przez niego nie

mieli dodatku do pensji.

A jaka była kara za ten samowolny wyjazd?

Podwyższyli mu haracz do 150 dolarów.

> < > <

Tu usłyszałem też przepiękny żart o tym, jak inny góral trafił przed oblicze

Świętego Piotra i ten go pyta:

– Jędruś, co ty byś wybrał: niebo czy piekło?

– A cemu piekło, kiedy ja wiezący?

– Czemu! Czemu!? Całe swoje życie żeś chlał gorzałeczkę, rżnął cepróweczki

czy zima czy lato, prał ciupażeczką na każdym weselu i przeklinał takimi

słowami, że aż Panu Bogu uszy więdły. Masz coś na swoją obronę po tym, co

usłyszałeś ode mnie?

– Mom.

– A coś ty takiego dobrego uczynił? W moim komputerze przy twoim

nazwisku i rubryce „dobre uczynki” jest tylko jedna długa kreska.

– Bo pominął Święty Piotr to zdazenie, kiedy to skini napadli na carnom

starusecke, która wolniutko psechodziła pzes street, i jo wydobyłem z cary

ciupazeckem, którom zem z Polski na wselki wypadek psemycił, i jak prasne


jednemu pzes ten ogolony łeb, jak rombnę drugiemu po nerach, jak psyłoze

tseciemu w te łyso mordę.

Na to Święty Piotr:

– Jędruś, ale ja tego przypadku nie mam w żadnej dokumentacji. Przypomnij

mi, kiedy to było.

A Jędruś po chwili zastanowienia:

– Jakieś pięć minut temu.

> < > <


Black Dunajec
Jeszcze raz Chicago i policjant z tego miasta.

Na początku 1981 roku trafiliśmy do Stanów i Kanady z koncertami. U nas

w kraju, chociaż bieda, to jeszcze solidarnościowa euforia, tu wśród Polonii też.

Polecieliśmy w składzie: Alina Janowska, Danusia Rinn, siostry Basia i Marysia

Winiarskie, Tadzio Woźniak, Wojtek Kamiński (świetny pianista jazzowy) i ja.

Koncerty przechodziły na frenetach. Wszyscy na dźwięk słowa Wałęsa lub

Solidarność rzucali się nam na szyję i od razu ciągnęli do baru. My staliśmy się

największymi bohaterami kraju na obczyźnie, ambasadorami wolności i jeszcze

Bóg wie kim. Objawiało się to czasami w przedziwny sposób, czego dowodem

stała się przygoda w Detroit, gdzie po robocie trafił do nas do motelu, takiego,

w którym drzwi pokoju wychodzą prosto na dziedziniec, młody mężczyzna

z siostrą, równie młodą i na dodatek przecudnej urody. I ten młodzieniec po

golnięciu dwóch szklaneczek whisky zaczął do nas mówić takim mniej więcej

językiem:

– Ja tu juź mieszkam trzy roki i za bardzo nie pamiętam polski język, a nie

chcem się spotykać z nasza Polonia, bo to w większości prymitywy…

I ja patrzę na Tadzia Woźniaka, a Tadzio na mnie i w jego oczach widzę

dokładnie to samo, co on widzi w moich, że jak ten gówniarz nie dostanie zaraz

w dziób, to później będziemy się źle czuć i w Ameryce, i w kraju. I po kolejnym

głupim zdaniu zapytałem Tadeusza:

– Otworzysz drzwi?

– Z przyjemnością – usłyszałem.

Otworzył, złapałem dzidka za klapy i wyrzuciłem z pokoju prosto na śnieg.

Tadzio zamknął drzwi z taką samą elegancją, jak i je otworzył, zrobiliśmy sobie

– Yesss! – i za chwilę otrzymaliśmy nagrodę, jakiej w tej sytuacji się nie

spodziewaliśmy. Na szyję rzuciła nam się siostra tego kolesia ze słowami:

– Dziękuję wam bardzo, bo w domu już nie mogliśmy z nim wytrzymać.

Odkąd przyjechał do Ameryki, to coś takiego zrobiło mu się pod czachą, że już

nie pamięta ani Polski, ani Polaków, ani polskiego. Mam nadzieję, że ten wieczór

czegoś go nauczy.

I rzeczywiście okazało się, że ta terapia przynajmniej chwilowo była

skuteczna. Następnego dnia przyjechał z Marysią i dwoma sześciopakami piwa,

i na dzień dobry odezwał się już czystą polszczyzną.

– Ja was, panowie, przepraszam, ale wczoraj za dużo wypiłem i Marysia

mówiła, że bełkotałem od rzeczy, za co jeszcze raz przepraszam.

Wracajmy jednak do Chicago, skoro mówimy o nadużywaniu trunków i policji

z tego miasta. Któregoś dnia, pod wpływem sporej ilości alkoholu wlewanego

w nas przez miejscowych, którzy wmawiali nam, że jak wrócimy do domu, to nie

będziemy mieli co pić, postanowiliśmy odwiedzić chicagowski Harlem. Była to

inicjatywa Wojtka Kamińskiego, który na pewnym etapie tego wieczoru już

o niczym innym nie marzył, jak tylko zagrać bluesa z Murzynami. A mnie
z Tadziem już było wszystko jedno poza tym, że wiedzieliśmy, że Wojtka nie

powinniśmy zostawić samego.

Do klubu znajdującego się pośrodku murzyńskiej dzielnicy zawiózł nas inny

góral Staszek, który mógł wchodzić do wszystkich lokali w tej okolicy,

przedstawiając się:

– Jo jestem góral z Carnego Dunajca.

I przez to miał ksywę Black Dunajec.

Mógł on wchodzić z jeszcze jednego powodu. Miał siłę taką jak bokser Tyson

i bił jak Tyson. I skoro Black Dunajec przywiózł tych trzech ze sobą, to i oni

muszą być black.

Ten właśnie Staszek, chyba tak miał na imię, na pomysł Wojtka, żeby pograć

bluesa, powiedział tylko:

– Chłopaki! Jademy! Nie bójta się!

I pojechaliśmy.

Im dalej w środek, tym bardziej ciemno i coraz mniej fantazji w nas. Wreszcie

dotarliśmy do knajpy tak wielkiej, jak lokale disco polo w okolicach Łomży.

Taksówkarz zrobił kółko na czole, zanim nas wypuścił, i pożegnał się, wracając

do świata, w którym latarnie świecą jasno i przyjaźnie. Już na starcie miał sto

na godzinę. My, dodając sobie otuchy piersiówką, którą miał przy sobie Staszek,

weszliśmy do środka. Wewnątrz lokalu z pięciuset okolicznych obywateli

poubieranych w kolorowe albo czarne koszule z sygnetami na palcach. Rzadko

widać w jednym miejscu tyle złota. Na nasz widok zapadła na moment

osłupiająca cisza. Wyobraźcie sobie piekielny hałas, który zostaje przecięty

żyletką… ziuuuuummmm i cisza… tak jakby ktoś na wideo włączył przycisk

„pauza”.

I nagle właścicielka „Mam” rozpoznaje naszego przewodnika.

– Hello, Black Dunajec!!! A to kto?

– My friends… Poland… Wałęsa!

I nagle cała ta knajpa zaczęła skandować:

– Walesa! Walesa!! Freedom!! Freedom!!

Rozumiecie coś takiego!? Tutaj? O północy!! W murzyńskiej dzielnicy!?

Dostaliśmy darmowe drinki i w chwilę później zdarzyło się coś

niesamowitego, najpierw Wojtek Kamiński, dzięki któremu tu trafiliśmy, zagrał

z kapelą Misty i dostał brawo za to, że biały, a potrafi grać, a po nim weszła na

scenę „Mam”, która opuściła miejsce za barem i zaczęła śpiewać tak, że nigdy

później już czegoś podobnego nie słyszałem. Ale po dwóch godzinach, kiedy

alkohol w organizmie zaczął słabnąć, a świadomość gwałtownie rosnąć, dotarło

do nas, gdzie jesteśmy i na dodatek o jakiej porze. „Mam” zamówiła taksówkę,

ale powiedziała, że nie wie, o której będzie. Po jakichś piętnastu minutach

wychylamy się na zewnątrz i na dzień dobry dostajemy światłami po oczach.

Widzimy, że celując reflektorami w drzwi, stoją dwa radiowozy chicagowskiej

policji i z jednego z nich wysiada sierżant wielkości naszego Black Dunajca

i mówi po polsku, tak jak ten młodzian.


– Dostaliśmy cynk, że czterech białasów wjechało w środek murzynowa, żeby

kurwa z nimi grać bluesy i fuck z nimi śpiewać, a ja z żoną byliśmy na waszym

koncercie i Zosia, jak usłyszała przez CB o tym, mówi do mnie:

– To musi być Tadzio, Krzyś i Wojtek, bo nikt z tutaj mieszkających, tych,

którzy chcą żyć, by się tu nie zapuścił.

To ja zadzwoniłem do szefa knajpy i zapytałem:

– Po jakiemu oni gadają?

A szef na to:

– Po jakiemu to ja, fuck, nie wiem, ale jest z nimi Black Dunajec, a ci przy

barze krzyczom: – Walesa!!

Walesa!! – I wtedy już wiedziałem, że to wy. I powiedziałem do kumpli: –

Jademy odbijać!

I tak Lech Wałęsa uratował nam życie w Chicago.

> < > <


Pana Maćka
Rzecz się miała w Paryżu 17 lat temu. Moja pierwsza wizyta w stolicy

Francji. Kolega, paryżanin, postanowił nam pokazać uroki nocnego życia. Po

późnej kolacji około 0.30 wybraliśmy się na spacer. Już z daleka zobaczyliśmy

pana, który wyraźnie nadużył. Byliśmy na kursie kolizyjnym, więc po chwili

zaczął coś do nas bełkotać po francusku. Okazało się, że brakuje mu zapałek

i kilku franków „na coś do zjedzenia”.

Rezolutna koleżanka doszła do wniosku, że jak mu odpowie po polsku, to się

odczepi. Powiedziała:

– Nie mamy! Dobranoc!

Na co ów jegomość spojrzał i rzekł:

– Co wy, kurwa, też nie macie!?

> < > <


Pana Lecha
Też z Paryża.

W latach siedemdziesiątych był prowadzony przez PKZ-y (Przedsiębiorstwo

Konserwacji Zabytków) remont ambasady Polski. Na budowie robili bardzo

zdolni rzemieślnicy, górale z Wadowic. W nagrodę za ich wysiłek, z okazji 22

lipca ambasada funduje im spektakl w Folies Bergère. W czasie spektaklu

konferansjer wybiera paru szczęśliwców, w tym jednego z naszych, dobrze się

prezentujących, którzy mają tancerkom towarzyszyć w tańcu z nagimi biustami.

By wygodniej było tańczyć, panowie są proszeni o podkasanie nogawek. Okazuje

się, że naszemu spod spodni wyłażą gacie, i to nie pierwszej świeżości, na

dodatek jeszcze wiązane na troki, czyli można rzec zabytkowe. Radość publiki

jest nie do opisania. Konferansjer pyta po kolei wybranych o narodowość –

w kraciastej marynarce to Amerykanin, w baskijskim berecie Hiszpan itp.

Dochodzi do naszego i w tym momencie rozlega się krzyk z sali:

– Józek, ty bądź patriotą, mów, żeś ruski.

> < > <

No i w ten sposób doszli do naszych sąsiadów, spinając Amerykę z Rosją

pewną niewidoczną klamrą.

Część z czytelników tej książeczki zapewne wie, że w Rosji jest ogromny

problem związany z pijaństwem i to dużo większy niż u nas. W związku z tym

premier Putin (premier Putin to jest ten facet, który jedną ręką tulił Donalda

Tuska, a drugą ręką chował mgłę do rękawa) wprowadził częściową prohibicję.

A mianowicie wydał zakaz sprzedawania alkoholu od godziny 22 do 8 rano.

Rozumiecie? Od 22 do 8. Zamiast od 8 do 22, żeby chociaż człowiek widział, że

jest w pracy. W związku z tym dziennikarze zaczęli sondować społeczeństwo, co

sądzi na temat tych zmian w kulturalnym życiu obywateli. I jeden z nich dopadł

na wakzale (dworcu) takiego batiuszkę (dziadka), który nawet jeżeli jeszcze coś

pił, to i tak przez szalik, bo inaczej to już szklaneczka nie trafiała do ust, i pyta

go:

– A czy batiuszka wie, że będzie prohibicja?

– A co takiego prohibicja?

– To jest zakaz picia alkoholu.

Na to ten zastanowił się, potem westchnął ciężko i powiedział:

– Ja to już swoje wypiłem, ale dzieci żal.

> < > <

Co dociekliwsi myślą pewnie, a cóż to za klamra łączy te dwa tak odmienne

państwa. Na pewno zamiłowanie do kiczu, ale w przypadku tej książki i tego

rozdziału, ten żart.


Lecą rakietą nad Ziemią Wasia i John. Lecą w celach badawczych

i przesuwają się nad Stanami Zjednoczonymi. Wasia spogląda w dół przez

wielką lunetę i mówi:

– Ależ wy macie tych rakiet balistycznych! Co miasto, to jedna przy drugiej.

– Niemożliwe – powiada John – pokaż, gdzie ty je widzisz?

– A tam i tam, i tam. Pełno tej swołoczy.

– To nie rakiety – odpowiada John – to są szpice naszych wieżowców.

Lecą nad Rosją. Tym razem rozgląda się bardzo czujny John, który nagle

rzecze:

– A u was strasznie rozbudowany system antyrakietowy, na Ziemi widać

wszędzie teleskop przy teleskopie.

Popatrzył teraz Wasia i pociesza Johna:

– To nie teleskopy, John, to nasi piją z gwinta.

> < > <

To może jeszcze jeden, który mnie ostatnio bardzo rozśmieszył.

Dwóch podpitych Rosjan jedzie pociągiem kolei transsyberyjskiej. Wyszli na

korytarz zapalić papierosa, walnęli pół litra z gwinta i jeden pyta:

– Kuda ty jedziosz?

– Z Maskwy w Nowosybirsk.

Na to drugi.

– Charaszo. A ja z Nowosybirska w Maskwu.

Zamyślili się, zapalili jeszcze po jednym, otworzyli drugą flaszkę i pierwszy

stwierdza:

– Wot kakaja tiechnika.

> < > <

Badania prowadzone przez amerykańskich naukowców wykazały, że:

wódka z lodem atakuje nerki,

rum z lodem wątrobę,

gin z lodem mózg,

whisky z lodem serce.

I doszli do wniosku, że lód szkodzi na wszystko.

> < > <


Kanada
W Quebecu znajomy spotyka znajomego, który całe życie nadużywał, i pyta:

– Napijemy się?

– Nie, ja od kilku lat nie piję.

– To co w takim razie chcesz?

– Winko poproszę.

> < > <


Grecja
W Salonikach zostaliśmy zaczepieni przez miejscowych żuli proszących

o pieniądze na jakieś ich wynalazki i zaczęło być nieciekawie. Zaczęliśmy między

sobą rozmawiać po polsku, co robić. To ich zaciekawiło i kiedy wytłumaczyliśmy,

skąd jesteśmy, padł zbiorowy gromki okrzyk:

– Oooooo! Polako! Warzycha!!! (jeden z najpopularniejszych naszych piłkarzy

w tym kraju).

Obie kultury natychmiast się połączyły.

> < > <

W tym miejscu powrócę do kraju, ponieważ słyszałem anegdotę podobną do

kanadyjskiej.

Spotyka po latach pijący kumpel kumpla, też wówczas nieabstynenta.

– Napijemy się?

– Nie piję.

– Nawet piwa?

– Piwo piję codziennie, ale to jest napój.

> < > <

Byłem w Irlandii na koncertach dla Polonii. Wybraliśmy się na zwiedzanie

miasta i okolic. Samochód prowadzi pracownik ambasady, auto na numerach

dyplomatycznych, rozmawiamy ze sobą i tu, i u nas, i wydawało mi się, że

prowadzący przekroczył w którymś momencie ciągłą linię. Widzę kątem oka

ruszające za nami dwa policyjne motocykle i mówię:

– Oni chyba od nas coś chcą.

Rzeczywiście, wyprzedzają, lizak do góry, stajemy.

Podchodzi do nas bardzo ładna, oczywiście ruda, z biustem ledwo

mieszczącym się w skórzanym uniformie i mówi do prowadzącego:

– Jak ktoś macha do ciebie lizakiem, to nie znaczy, że w taki sposób witamy

cudzoziemców w naszym kraju.

Pouczyła, że nie wolno tak robić. Puściła. Pozwiedzaliśmy. A wieczorem

ruszyliśmy na wycieczkę po pubach. Był to dzień wyjątkowy, ponieważ akurat

wprowadzono tutaj zakaz palenia w lokalach, w związku z tym całe życie

towarzyskie przeniosło się na ulice. Gwarno, wesoło i sympatycznie. I na

zakończenie tego „dnia integracji” palących z niepalącymi, bo ci też przenieśli się

na zewnątrz, otrzymałem w prezencie tutejszego menelika. Otóż pewnego dnia

z baru wytoczył się tubylec i próbował wsiąść do samochodu, ale za żadne skarby

nie mógł trafić kluczykiem w drzwi. Podszedł do niego policjant, który

od pewnego czasu uważnie przyglądał się tej ekwilibrystycznej akcji, i zapytał:

– Co chcesz zrobić z tym samochodem?


– Chcę go uruchomić i pojechać nim do domu.

– W takim stanie chcesz jechać?

– A myślisz – odpowiedział nawalony – że w takim stanie mogę dojść!?

> < > <


W pewnym sensie greckie
Przystojna, ciemnowłosa pani idzie z psem na spacer i menel siedzący na

murku odzywa się w te słowa:

– Jak się wabi to urocze stworzenie?

– Ajax.

– To pani jest, mniemam, Greczynką albo fanką holenderskiej drużyny.

– Nie jestem ani fanką, ani Greczynką, ale powiem panu, że mam i drugiego

psa, i wie pan, jak się tamten nazywa?

– Skąd mam wiedzieć?

– Odys.

Na to siedzący na murku:

– To się pani nieźle naczytała.

> < > <

Tu pasuje jak znalazł żart, na który trafiłem jakiś czas temu, jak to pijany

mąż zakochany w mitologii po kilkudniowej bani wraca do domu i od progu

mówi swojej połowie:

– Kobieto, z ogromnym trudem wracałem do ciebie i dzieci naszych, a teraz

wysłuchaj, dlaczego tak długo mnie nie było. W poniedziałek wiał wiatr

przeciwny, we wtorek spotkałem Cyklopa Polifema, w środę Hermesa, który

zaprowadził mnie do Kirke, a ona dała mi napoju mocnego i przemieniła

w świnię. Tam przebywałem cztery dni i oto jestem. Powiedz, droga żono, gdzież

są twoi zalotnicy?

– Dają w szyję u Zeusa.


Jak płynie wódeczka na wsi
i w miasteczkach
W Brodnicy
Nowoczesność w domu i zagrodzie. Jeden z moich fanów wyrzucał śmieci

i zauważył grzebiącego obok w kontenerze jegomościa, który uzbierał już

sporych rozmiarów paczkę tektury i kilka kilogramów kolorowego złomu, jakieś

radyjko na chodzie, czyli zdobył fortunę, i kiedy już ma wyruszyć dalej, pojawia

się drugi od razu z pyskiem:

– Ty, Zygmuś, to jesteś swołocz i egoista, mogłeś, kurwa, powiedzieć, że jest

nowy, extra towar.

Na to Zygmuś (ale to nie mój):

– Nie wiedziałem, kurwa, jak!! Nie wiedziałem jak!!

– Od czego masz komórkę!? Trzeba było wysłać SMS-a.

> < > <


Borne Sulinowo
W sylwestra opowiadający historię nasz bohater wraca z pracy do domu, jest

wczesne popołudnie i na przystanku autobusowym startuje do niego dwóch

obywateli, powszechnie znanych w okolicy z picia w nadmiarze, i jeden z nich

oświadcza z rozbrajającą szczerością:

– Panie kierowniku, dzisiaj o północy chcielibyśmy wypić pańskie zdrowie na

ten Nowy Rok, ale nie mamy za co. Daj pan dwójeczkę na ten toast.

Kierownik zaskoczony wykwintnym językiem i sposobem naciągania, będąc

w dobrym humorze, dał im całe 10 złotych.

Na to odezwał się drugi:

– Panie prezesie, a czy ze względu na pana niebywałą hojność w ten cudowny

dzień moglibyśmy zacząć trochę wcześniej?

> < > <

Do księgarni Matrix na Nowym Świecie w Warszawie wszedł obywatel

z wyglądu bardziej pijący niż czytający, podszedł do półki z napisem NOWOŚCI,

poklepał dwie książki, bardzo ciężko westchnął, ukłonił się i wyszedł. Panie,

które mi to opowiadały, mówiły, że miały ciarki na plecach, ale przypomniały mi

inną historię, która wydarzyła się koło kina bodajże Atlantic, albo bardziej, tuż

za kinem, na parkingu. To sprzedała mi pani, która pewnego dnia stawiała tam

samochód i obsługiwała ją pani menelka, robiąca w tej okolicy za parkomat,

a która zawsze informowała moją rozmówczynię, że zbiera po to, żeby pójść do

drogerii mieszczącej się na rogu, by kupić sobie jakiś kosmetyk.

Tym razem pani, zamykając samochód, mówi do parkomatowej:

– Muszę panią zmartwić, ale dowiedziałam się, że tu zamiast drogerii będzie

niedługo księgarnia.

Na to pani menelowa:

– O Jezu, znowu, kurwa, wydam wszystko na książki!

> < > <

Sąsiadka do sąsiada:

– Przestałbyś pić. Mógłbyś zająć się czymś innym.

– A niby czym?

– A na przykład wziąłbyś książkę do ręki, poczytał, czegoś się dowiedział.

– A co to ja w biurze pracuję, żeby niepotrzebnie czytać? – usłyszała.


Z Poznania
Opowiadała mi pani, która się ubiera tak jak z najlepszego żurnala mód. Tak

wyglądała na koncercie i tak chodzi na co dzień, bo jak powiedziała, tak lubi,

a przede wszystkim ją na to stać. I któregoś dnia przechodziła koło centrum

handlowego i mija trzech obywateli z nieświeżymi twarzami, których z braku

pieniędzy, a jeszcze kręcił się policjant w pobliżu, interesowała konwersacja,

a nie alkohol. I przechodzi to nasze zjawisko koło ich ławki i nagle słyszy, jak

jeden z nich się głośno do niej odzywa:

– Dzień dobry, madame! – wyraźnie biorąc ją za cudzoziemkę.

Na to pani do nich:

– Witajcie, dżentelmeni!

Zapanowała straszna cisza, przeszła w tej ciszy ze dwadzieścia kroków i nagle

słyszy, jak jeden z tych pozdrowionych przez nią dżentelmenów mówi do

pozostałych:

– Patrzcie, chłopaki, dlaczego tylko obce są takie, kurwa, uprzejme!


Bydgoszcz
Wracając ze sklepu z solidnymi zakupami około ósmej rano, złakniony

porannego trunku obywatel zaczepił mnie prośbą o skromny datek na spożycie.

Na to pani mówi:

– Dlaczego datek? Dlaczego na spożycie? Ja panu dam zaraz świeżą bułeczkę,

którą przed chwilą kupiłam, jeszcze ciepłą, dołożę do tego dwa plasterki

szyneczki i twarożek light, chociaż z tego co widzę odchudzać się pan nie musi

i to będzie dla pana piękny poranek.

A na to pan:

– Dziękuję pani bardzo serdecznie, ale ja na czczo nie jadam.

> < > <

Opowiedziane na balu stowarzyszenia Rotary w tym samym mieście. Kolejka

w sklepie spożywczym, przed opowiadającym złakniony picia odwraca się do

opowiadającego tę historię i mówi:

– Brakuje mi do przeżycia 50 groszy.

Otrzymał. Podchodzi do lady i mówi:

– Poproszę denaturat.

Dostał. Pan dający pół złotego kupił co trzeba, wychodzi; pod sklepem stoi

obdarowany, który właśnie odkręca buteleczkę, pokazuje ręką, żeby podszedł,

podchodzi, a ten mówi, podając butelkę niebieskiego płynu:

– Proszę. Sponsor pije pierwszy.

> < > <


Koło Dzierżoniowa
Budujący dom zatrudnił miejscowych do roboty pod wykopy fundamentów.

Jest lato. Przychodzi następnego dnia – prawie nic nieruszone, a wynajęci

popijają piwko.

– Dlaczego nie pracujecie? – zapytał.

– Jak mamy pracować – odpowiedział jeden – kiedy styliska parzą w ręce. Nie

ma jak dotknąć łopaty.

– A jak to u was wygląda zimą?

– Tak samo, nie pracujemy, bo wtedy styliska zamrażają ręce.

– To w takim razie kiedy pracujecie?

– Musimy, szefie, trafić w pogodę.

> < > <


W Łodzi
Do pani odpaliło dwóch z bramy i jeden zagaił:

– Szefowo piękna jak ten wiosenny poranek, wspomożesz biednych,

usychających?

Pani, która miała wyjątkowo udany początek dnia i w pracy, i w urzędzie,

z którego wyszła, wzruszona niebanalnym komplementem, powiedziała:

– Oczywiście, że wspomogę, dam wam 10 złotych, żebyście mieli równie

piękny dzień, jak i ja.

Na to jeden z nich:

– Szefowo, za ten wielki, płynący z serca dar to my szefowej, dokąd pani chce,

poniesiemy torebkę.

> < > <


Warszawa
Rzecz się dzieje w okolicach Dworca Wileńskiego. Idzie dwóch podciętych

dzidków. Duży i mały. Między nimi dziewczynka z lodem w ręku. Mija ich

niepozorny facecik średniego wzrostu i rozpoczyna się dialog:

Duży:

– Koleś, masz papierosa!?

Facet:

– Nie mam.

Duży zaskoczony nieprawidłową odpowiedzią:

– A w trąbę chcesz!?

Facet:

– Ja nie mam trąby.

Mały:

– On rzeczywiście nie ma trąby.

Dziewczynka:

– Ja też widzę, że nie ma.

Duży:

– I ja wiem. To było pytanie retoryczne.

Dziewczynka:

– A co to znaczy retoryczne!?

Mały:

– Nie masz loda, a chcesz, i nie wiesz, jak poprosić.

Duży:

– Lepiej i ja bym nie wytłumaczył.

> < > <


W Opatowie
Kierowca zatrzymał się przed klasztorem i pyta menela o drogę.

– Do Rzeszowa!?

Na to pytany:

– Do Rzeszowa!? A po co!?

> < > <


W Śremie
Facet podjeżdża wózkiem do punktu skupu złomu i informuje przyjmującego

„towar”:

– Przywiozłem sporo atrakcyjnego metalu.

Na to skupujący, żartując:

– A jak mam za to zapłacić!? Gotówką czy przelewem?

I usłyszał:

– Gotówką na przelew.

> < > <


W Ostródzie
Nawalony do panienki, którą zaprosił do domu:

– Pamiętaj, gdyby żona pytała, kim jesteś, to mów jej, że moją siostrą.

> < > <


Puławy
Chyba jeden z najpiękniejszych w tej książce. Opowiadał mi to pan z dużym

poczuciem humoru. Otóż do sklepu spożywczego weszła pani, która nie mogła się

zdecydować, co kupić do jedzenia. Taka pani, jak wejdzie do sklepu z obuwiem

czy z odzieżą, to tylko sama ze sobą ma problem. Przymierzy osiem sukienek,

potem je wszystkie odwiesi, pójdzie do sklepu obok, gdzie sprzedają odzież na

wagę, kupi tyle, ile waży, wróci do domu i jeszcze wmówi mężowi, że zrobiła

bardzo dobry interes. A na pytanie męża jaki, odpowie:

– 85 kilo ubrań tylko za 43 złote.

Jednak taka niezdecydowana w sklepie spożywczym to jest zgroza, a za nią,

żeby nadać opowieści dramaturgii, stał menel na straszliwym kacu, który jeśli

nie wypije piwa w ciągu najbliższych pięciu minut, będzie miał zgon przy ladzie,

bo to był niewielki sklepik osiedlowy z ladą, taki w jakim robi zakupy Jarosław

Kaczyński z obstawą i telewizją. A ta jeszcze każdą prośbę o cokolwiek

zaczynała od słów:

– A i tego nie mam w domu… I chlebka nie mamy. Biały poproszę, nie, nie,

biały proszę odłożyć, bo się ostatnio gulbacił, a mąż jest w depresji, to robił

z niego kulki i pstrykał w telewizor. I nawet nie chciał powiedzieć, w kogo chce

trafić. Gdyby powiedział, to może i ja bym pstryknęła.

To już raczej poproszę wileński… nie, broń Boże, to jeszcze gorzej niż ten

biały, bo mąż pochodzi z Wileńszczyzny, to będzie jadł i płakał, ostatnio w ten

sposób cały bochenek mi rozmoczył.

To już wolę kupić bagietkę… pokroję w takie cieniutkie pajdki, to będzie

myślał, że więcej zjadł.

I serka nie mamy w domu… Żółty poproszę. Nie, tylko nie żółty… bo

w żółtym to ostatnio babcia swoje zęby zostawiała, to już raczej biały poproszę,

tylko żeby był heterogenizowany… bo mój nie lubi tych homo… genizowanych,

nawet mu łyżeczka przez gardło nie chce przejść… I à propos tych

homogenizowanych… to oglądała pani może w telewizji taki film KOD DA

VINCIEGO... to o takim jednym Da Wincim… Da Vinci! Mąż mówi, że on

wcześniej też się pewnie nazywał Blumsztajn.

– Nie oglądałam.

– To dobrze, bo nasz proboszcz też mówił, żeby nie oglądać.

– A niby dlaczego?

– Bo to podobno film o takiej wrednej organizacji Opus Gej…

I cornflake’ów nie mamy w domu. To znaczy nigdy nie mieliśmy, ale mąż

ostatnio dostał podwyżkę emerytury… 6 złotych… I postanowiliśmy sobie

zaszaleć… Ja to chciałam, żeby prąd na pół godziny włączyć, bo chciałam

popatrzyć na Plebanię, ale mąż nie pozwolił. Powiedział tylko:

– Popatrzysz i też moher na głowę założysz.

To postanowiliśmy sobie już kupić, ale takie bez żadnej ekstrawagancji, bez

miodu i bez rodzynek, i bez czterech zbóż… poproszę te najtańsze za trzy złote,
to trzy jeszcze sobie przychomikuję.

I szynki nie mamy w domu, ależ tu u pani wybór… i parmeńska…

i szwarcwaldzka, i dębowa… i babuni… ale ja poproszę taką naszą najtańszą,

wiejską, tylko mam taką prośbę do pani, żeby pani pokroiła dziesięć deko tak,

jakby to było dwadzieścia.

No i tu już menel nie wytrzymał i nagle na cały sklep powiedział:

– O żeż kurwa jego mać! Ona nawet noża w domu nie ma.

> < > <


Z Dobrodzienia
Opowiadała mi to pani nauczycielka. Wraca wieczorem ze szkoły, jest już

zmierzch i mija trzech obywateli siedzących na ławeczce pod sklepem i sączących

z gwinta kolorowy płyn, i nagle jeden z nich mówi:

– Dobry wieczór, pani profesor.

– Dobry wieczór – też pozdrowiła i przyśpieszyła kroku. I nagle słyszy, jak

odzywa się do pozostałych ten, który ją przywitał:

– To poszła moja najulubieńsza pani nauczycielka, ona mnie wyprowadziła na

ludzi.

> < > <


Katowice
Opowiadał mi pan po koncercie, jak dwóch obywateli w stanie po ciężkim

spożyciu zastanawiało się nad tym, czy już iść do domu, czy jeszcze uzbierać na

jednego „gleborzuta”, ale to był wstęp do innej historyjki, otóż przed barem

zaczepił go menel znany w okolicy, że jest głodny i potrzebuje na jedzenie.

– Dobrze, ale wejdziemy razem i ja stawiam obiad – odpowiedziałem.

– Zgoda, szefie – usłyszałem i stanęliśmy w kolejce.

– Grochóweczkę poproszę – zamawiam, wiedząc, że jest najpożywniejsza.

– Wolałbym wątróbkę – usłyszałem – bo w tym lokalu jest bardzo dobra.

– Dobrze, kupię panu wątróbkę. Z chlebem czy z ziemniakami?

– Może być z chlebkiem. A wie pan, że tę wątróbkę wyczaił mój kolega?

– Tak!? No i co tego?

– On stoi za panem.
Warszawa
Na Dworcu Centralnym w poczekalni. Ludzie oglądają, jak Grażynka

Torbicka, moja była sąsiadka, wręcza Wiktory, jednego z nich otrzymuje Piotr

Adamczyk. I jeden z oglądających mówi do drugiego:

– Zagrał Chopina, zagrał papieża, ciekawy jestem, kogo może jeszcze.

Na to menel stojący za nimi:

– Albo Wałęsę, albo bliźniaki.

> < > <

Na Marszałkowskiej gościu spotyka strasznie sponiewieranego kumpla

i patrząc na niego, mówi:

– Sie masz, Heniu, jak ty dzisiaj po ludzku wyglądasz!

> < > <

Klient przyszedł do zakładu fryzjerskiego, żeby go ogolić na pogrzeb.

– A co, sam pan nie potrafi? – zagaił golibroda.

– Za bardzo mi z tego wszystkiego ręce latają, strach brać żyletkę do ręki.

I fryzjer go zaciął.

– To wszystko przez tę pieprzoną wódkę – powiedział zacięty.

– Tak, tak – przytaknął golibroda – ma pan rację, ja też zauważyłem, że po

wódce skóra robi się twardsza.

> < > <


Malbork
Rzecz się dzieje w okolicach cmentarza, gdzie do sprzedających kwiaty

i znicze pijący z okolicy przychodzili po słoiczki, żeby w nich degustować

miejscowe wynalazki, i któregoś dnia jakoś tak się stało, że słoiczki się

skończyły. Jeden z nich, kompletnie roztrzęsiony informacją o braku szkła,

podszedł do opowiadającej mi to pani i rzekł z błagalną miną:

– Szefowo kochana, poszukaj mi chociaż jednego, błagam cię, poszukaj.

– Koniec, nie mam.

– Bardzo mi zależy.

– A to niby czemu?

– Bo ja dzisiaj będę pił z kobietą i musi być elegancko.

> < > <


Jelenia Góra
Menel przyparty chęcią napicia się puka do drzwi, za nim stoi jego partnerka

już mocno usmarowana. Otwiera pani domu.

– Słucham?

– Szanowna pani, czy mogłaby pani wspomóc nas złotóweczką na chlebek?

– Na to gospodyni:

– Ja po prostu dam wam pół chlebka, bo mam go za dużo.

Idzie do kuchni i słyszy, jak pani mówi do pana:

– Popatrz, jaka skąpa kurwa, żałuje złotóweczki na chlebek.

> < > <


Z Piły (miasta)
Pan, który mi to opowiadał, jeszcze po kilku latach śmiał się z tego zdarzenia.

Po ciężkiej pracy i po równie wyczerpujących zakupach, na zakończenie dnia

natknął się pod sklepem na wyjątkowo namolnego, który szukał pieniędzy, żeby

się dobić.

– Szefuniu, dwa złote potrzebuję.

– Nie mam dwóch złotych.

– Złotóweczka też mnie urządzi.

– Nie mam złotóweczki.

– A pięćdziesiąt groszy?

– W ogóle nie mam żadnych pieniędzy. Wszystkie wydałem.

Ten popatrzył na wypełniony po czubek wózek, na opowiadającego i odszedł,

mówiąc do siebie:

– Jebany, myśli tylko o sobie.

> < > <

Ale à propos namolnych. Jakiś czas temu byłem na koncercie w Jarosławiu.

Stanąłem na ryneczku, na którym umówiłem się z organizatorem, i siedząc

w samochodzie, czekam. Podchodzi taki mniej więcej pięcioletni berbeć i odzywa

się w te słowa:

– Za dwie złotówecki mogę popilnować autka.

– Nie musisz, bo siedzę w nim i sam go pilnuję.

– No tak – stwierdził fakt i odszedł zasmucony.

Po mniej więcej minucie wraca i mówi:

– A da mi pan złotóweckę za dobre chęci?

Pomyślałem wtedy, że facet na pewno da sobie w życiu radę.

> < > <


Komańcza Pana Wiesława
Jest i tutaj kilku smakoszy tanich win, ale Marianek to prawdziwek pierwszej

klasy. Zawsze brudny, nieogolony i los sprawił, że jest kaleką, ma jedną nogę

krótszą, co znacznie utrudnia mu chodzenie, i na dodatek nigdy nie jest trzeźwy.

Krótsza noga sprawiła, że opanował perfekcyjnie jazdę na rowerku składaku.

Lewa wisi sztywno, a prawą pedałuje tak, że sunie ulicami jak burza. Jest też

w tym mieście policjant o imieniu Tomek. W wojsku mówiliśmy o takich

„traktorzysta”, bo ciągle chce się piąć w górę i nikomu nie odpuści. Pewnego dnia

podjeżdżam pod sklep, ulubione miejsce parkowania Marianka, i ten od razu

prosi mnie o złotóweczkę, a robi to tylko dwa razy w miesiącu, tak jakby

zapisywał ofiarę w kalendarzyku, ale widzę, że Marianek kuśtyka na piechotę.

– Co się stało? – pytam.

– Co się stało? Tomek mnie złapał, jak jechałem po pijaku, zabrał mi rower

i powiedział, że mi go odda, jak przyjdę na komisariat trzeźwy.

– To dlaczego, Marianku, nie odebrałeś go jeszcze? – zapytałem.

I usłyszałem:

– A kiedy ja, kurwa, jestem trzeźwy?

PS A Tomek rower mu zwrócił.

> < > <


Z Kobyłki koło Warszawy
W tej miejscowości jest sklepik, w którym najchętniej kupuję, mają zawsze

świeże wędlinki, rewelacyjną kiełbasę i taką samą, bardzo delikatną w smaku,

kiszoną kapustę. I właściciel opowiedział taką historyjkę. Dwóch amatorów piw

degustowanych w południe, albo i wcześniej, nabyło po browarku i wyszło na

świeże powietrze, żeby je wypić, i nagle słychać huk… Pan wychodzi przed sklep

i widzi, że na skrzyżowaniu, gdzie są światła, jeden samochód wjechał w tył

drugiego. Nic się specjalnie nie stało, ten uderzony ma tylko trochę uszkodzony

zderzak i nic więcej, ale jego właściciel wyskoczył od razu z twarzą pełną

wymyślnych epitetów, i z szacunkiem szkody, że na oko to będzie kosztować

z pięć tysięcy, i że tak naprawdę to potrzebna jest tutaj policja. Z tyłu robi się

korek, zadyma i nasz pan, pogubiony nadmiarem tego nieszczęścia, pyta

piwoszy:

– Panowie, co tu się naprawdę stało?

Na to jeden z nich odpowiedział:

– Szefie, co się mogło stać!? Powietrze zgnietli.

> < > <

Ten sam sklep, to samo miejsce i to samo przejście. Stoję z sąsiadem,

z którym poszliśmy po piwo i patrzymy na ulicę Płochocińską, która wygląda jak

po bombardowaniu, dziura przy dziurze, ale tylko dużymi fragmentami, bo

kilkaset metrów dalej jest odcinek w ogóle nienaruszony. Mróz i sól nie dały mu

rady. I zastanawiamy się, jak to możliwe, że tu nie ma nawet metra równego,

a trochę dalej wszystko wygląda prawie idealnie. I przysłuchuje się tej naszej

rozmowie okoliczny piwosz, który się nagle odzywa:

– Myśmy z sąsiadem już ten problem rozgryźli. Tę drogę prawdopodobnie

remontowały dwie różne brygady, i jedna kradła asfalt, a druga piasek.

> < > <

Tu mi się przypomniał zasłyszany żart, dobry zarówno do tej jezdni, jak i do

pozostałych dróg.

– Po czym teraz poznać pijanego kierowcę?

– Pijany jedzie prosto, trzeźwy zygzakiem, bo stara się ominąć wyrwy.


Z Nieporętu
Jeszcze za czasów komuny. Gościowi, który mi to opowiedział, nie chciała

odpalić skoda i poradzono mu, żeby do czegoś tam dolał denaturatu i silnik

powinien zaskoczyć. Poszedł do sklepu, poprosił dwie flaszki i słyszy, jak za nim

stojący w kolejce mówi do kumpla:

– Widzisz, mówiłem, że podrożeje, ten gościu przed nami też dostał cynk

i od razu dwie kupił.

> < > <


Wrocławska latarnia
Opowiadał mi tę historię właściciel sklepu z antykami. Opowieść jest

rozciągnięta w czasie. Otóż, któregoś dnia przyszła do antykwariusza ładna pani

ze sporym biustem, świetnie wyeksponowanym, i nogami aż do szyi.

Porozglądała się, popytała i po dłuższym namyśle wybrała stojącą zabytkową

lampę. Zapłaciła gotówką, pan zaproponował jej pomoc przy transporcie,

ponieważ był to przedmiot pokaźnych rozmiarów, ale pani podziękowała, mówiąc,

że za kilkanaście minut przyjedzie po nią mąż.

Tak też się stało.

Dwa dni później wraca nasz antykwariusz do domu, po chwili przyjeżdża jego

żona z pracy i przy obiedzie pyta:

– Słuchaj, czy przedwczoraj była u ciebie taka bardzo ładna blondynka?

– Była.

– I kupiła taką wysoką zabytkową lampę?

– Kupiła. A co się stało?

– Wyobraź ty sobie, że ona dzisiaj przyszła do nas ze swoją sprawą i opowiada

przygodę, którą miała z tą lampą. Wyszła ze sklepu i stoi, czekając na męża.

I nagle na horyzoncie pojawił się zdrowo już wcięty facet, który na jej widok

otworzył oczy na pełną szerokość, potem jeszcze pokręcił głową ze zdziwienia

i powiedział do siebie, mijając:

– Pierwszy raz w życiu widzę kurwę, która stoi z własną latarnią.

> < > <


Ciąg dalszy z Wrocławia
Opowiadający mieszka od dziecka w tym samym domu po sąsiedzku

z zawodowo pijącym, i któregoś dnia spotkali się na spacerze. Mijają jeziorko

i tenże, pokazując na taflę wody, rzekł:

– Ja już tyle mniej więcej wypiłem, co jest w całym tym jeziorze.

Idą dalej i mój rozmówca stwierdza:

– Wiesz co, żyjemy obok siebie już trzydzieści kilka lat i nawet żeśmy się

ze sobą nie pokłócili.

– Faktycznie miało miejsce takie zdarzenie, że nie było kłótni między nami,

ale po co się kłócić, jak nie ma o co.

– Gdybyś nie mieszkał obok, a na przykład pode mną, tobym cię chociaż zalał

i powód by był.

– A na chuj – usłyszał – przecież i tak jestem wiecznie zalany.

> < > <


Warszawa
Słynny bar Praha w centrum miasta.

Rozmowa podsłuchana.

– Co mamy dzisiaj?

– Czternastego.

– Ale jaki miesiąc?

– Czerwiec.

– A wcześniej był jaki?

– Maj.

– A jeszcze wcześniej?

– Kwiecień.

– A przed kwietniem co było?

– Jak to co? Styczeń i luty.

Zapadła głęboka cisza przerywana siorbaniem zup, nagle znowu się odzywa

ten, co pytał.

– Wiesz co?

– No.

– To znaczy, że nie było marca w tym roku.


W Hermanowie
Rozlega się dzwonek domofonu. Gospodarz podnosi słuchawkę i mówi:

– Słucham.

Wyraźnie bełkotliwy głos z drugiej strony:

– Poproszę dwadzieścia złotych.

– Dlaczego dwadzieścia?

– Bo… potrzebuję.

– Mogę dać najwyżej pięć.

– A to spierdalaj!

> < > <


Warszawa
Pani w teatrze Kamienica, w którym gościłem raz w miesiącu przez kilka lat,

opowiedziała podsłuchany na przystanku dialog dwóch kumpli spod sklepu,

którzy się spotkali po dłuższym niewidzeniu.

– Pracujesz?

– Nad sobą.

> < > <

W tym samym mieście na ulicy Waszyngtona bardzo grzeczny i posługujący

się elegancką polszczyzną degustator win poślednich zaczepił prośbą o datek

bardzo kulturalnego pana i na dodatek z zasadami. Brzmiało to mniej więcej

tak:

– Czy szanowny łaskawy pan mógłby wspomóc jakimkolwiek pieniążkiem

będącego w potrzebie? Czyli mnie.

Na to pan:

– Dziękuję za słowo „łaskawy”, ale ja tu widuję pana pod tym sklepem prawie

codziennie i codziennie w podobnym stanie. U pana to chyba jakaś patologia!

– A tak – usłyszał w odpowiedzi – studiowałem ten kierunek.

> < > <


I na Żoliborzu
W sklepiku, z przewagą win do czterech złotych, podchodzi gościu i pokazując

palcem na półkę, mówi:

– Poproszę to wino za 14 złotych.

Komentarz meneli stojących za nim:

– Mówiłem ci, że tu mieszka elita.

> < > <


Brodnica
Dwaj panowie stoją w bramie. Jeden drugiemu chce coś bardzo ważnego

powiedzieć, ale z ust wydobywa się tylko bliżej nieokreślony bełkot. Koncentruje

się, bierze więcej powietrza i znowu ani jednego zrozumiałego słowa. Chwila

odpoczynku i widać, że za chwilę zrobi trzecie podejście. Na to ten drugi:

– Janek, nie próbuj, nie dasz rady.

> < > <

W tym samym mieście opowiadający mi tę historyjkę spotkał na ulicy kumpla,

który już od wielu lat mówił, że PICIE TO ŻYCIE, ROBOTA TO GŁUPOTA,

i ten wita go radośnie słowami:

– Cieszę się, że ciebie spotkałem. Potrzebuję, brachu, piątkę.

Dałem mu dwa złote, myśląc, że to pięć. Po tygodniu spotykam go mniej

więcej w tym samym miejscu, a ten do mnie z żalem:

– Aleś ty mi wstydu narobił!

> < > <

I skoro jesteśmy przy kasie, pan w Świętokrzyskiem poszukiwał ludzi do

nieskomplikowanych prac po zakończeniu budowy. Podjechał pod sklep, pod

którym zawsze roiło się od smakoszy win. Tym razem zastał tylko jednego.

– Potrzebuję ludzi do pracy.

– Do jakiej?

– Trzeba wywieźć gruz. Zagrabić. Pozamiatać.

– Chce pan, żebym był gruzawikiem? A ile otrzymam za tę przyjemność?

– 50 złotych.

– Panie, tyle to ja pod sklepem wystoję.

> < > <


W Tczewie
Rodzina wraca z wakacji załadowanym samochodem, dojeżdża już prawie do

domu i pasażerowie widzą nagle znajomego menela, który do nich bardzo

gwałtownie macha rękoma. Myślą, że ten ich chce skubnąć na kasę, więc

przyśpieszają, a tu za zakrętem drogówka z radarem. Halt! Mandat za

przekroczenie szybkości. Po chwili pojawia się zadyszany machający i mówi:

– Ja tylko państwa ostrzegałem.

> < > <


I jeszcze raz w tym mieście
Bardzo ładna dziewczyna idzie ulicą i siedzą dwaj kolesie na przystanku

autobusowym. Słyszy, jak jeden mówi do drugiego:

– Taką właśnie dziewczynę pani doktor mnie zaleciła, tylko że nie dała

recepty.

> < > <


Też na przystanku
– Czy mógłby mi pan ofiarować dwa złote?

– A po co panu dwa złote?

– Bo jak uzbieram dwadzieścia, to pójdę do kina, a jak nie, to będę się musiał

napić.

> < > <


Opowiastki zakopiańskiego starosty
Pewnego dnia trafił do opuszczonej szopy, w której pomieszkiwało trzech

bezdomnych meneli, i zastał ich przy piciu herbaty gotowanej na palenisku,

a było w ten dzień zimno i będąc człowiekiem troskliwym, zapytał:

– Mocie prąd?

Na to jeden z nich:

– Nie momy, ale jak pan starosta da dwadzieścia złotych, to migiem

przyniesiemy.

> < > <

W tym samym mieście, do tego samego starosty przyszła

osiemdziesięcioletnia babinka, żeby napisać skargę na sąsiada menela, który

regularnie zalewał jej podwórko szambem. Starosta napisał skargę góralską

gwarą, żeby delikwent lepiej to zrozumiał. Po trzech dniach dzwoni do niego

babcia i pyta:

– Synecku, wysłałeś te skargę?

– A dlacego pytocie?

– Bo ja dwie noce bez to nie spałam.

– A dlaczego?

– Bo pomyślałam, że jak jo wyśle donos na niego, to on od razu wyśle na mnie.

> < > <

W dziale zaopatrzenia żerańskiej FSO, czyli Fabryki Samochodów

Osobowych, w latach sześćdziesiątych kierowcą był niejaki pan Józio, którego

rozpoczynanie dnia w prawie każdy poniedziałek polegało na rajdzie po praskich

lokalach gastronomicznych, by wykupić pozostawione w sobotę dokumenty

u wszystkich okolicznych kelnerów. Bardzo często zapożyczał się w celu

zniwelowania długów u swojego bardzo wyrozumiałego szefa, pana Władeczka.

Któregoś dnia, oczywiście w poniedziałek, pan Józio nie stawił się do pracy,

a zniecierpliwiony i zmartwiony szef postanowił odwiedzić go w jego mieszkaniu

na Grochowie.

Zastał Józia półprzytomnego i pyta o przyczynę nieobecności w pracy.

I usłyszał takie oto tłumaczenie:

– Panie kierowniku, mój tatuś ciężko się rozchorował. Pojedziemy do Fredka

na Gocławek, to on panu powie, jak u niego wczoraj z tego powodu płakałem.


Na tej samej Pradze
– Kupić piwo zimne czy łamane?

– Bierz trzy.

> < > <


Częstochowa
Na stacji benzynowej podchodzi do mnie smakosz i pyta:

– Pan Andrzej?

– Nie, pan Krzysztof.

– Jaka szkoda, bo pan jest strasznie podobny do pana Andrzeja

Daukszewicza.

> < > <

W tym samym miejscu, na tak zwanej podwójnej BP, miałem i taką przygodę.

Obok mnie tankowało samochód trzech skinów w pełnym rynsztunku, łącznie

z glanami na nogach i głowami prawie że wypolerowanymi. A ja z kolei tego

dnia wyglądałem jak hipis; długie włosy, kolorowa koszula, sandały na nogach,

brakowało mi tylko kolczyka w uchu. Po zatankowaniu jeden z nich podszedł do

mnie z pytaniem:

– Pan Krzysztof Daukszewicz?

– Tak.

– Chciałbym powiedzieć, że cała nasza trójka i nasi rodzice bardzo pana

lubimy i czy moglibyśmy zrobić z panem zdjęcie, to rodzice się bardzo ucieszą, że

pan nie boi się naszej subkultury.

– Zdjęcie z facetem podobnym do hipisa?

Na to drugi, z aparatem fotograficznym w ręku:

– Bo my, panie Krzysztofie, jesteśmy skini z dużym poczuciem humoru.

> < > <

Pan mocno potrzebujący byle jakiego alkoholu, byle szybko, zaczepił panią

przez płot, prosząc o dwa złote. Pani natomiast zaproponowała mu pracę.

– Umyje pan szyby w moim samochodzie i otrzyma pan za to godziwą zapłatę.

Jeśli pan to zrobi dobrze, to nawet dziesięć złotych.

Na to ten, zbulwersowany:

– Proszę pani, czy ja wyglądam na takiego, który chce myć szyby?

– Raczej nie.

– No. I zgadła pani. Ja wyglądam na takiego, który chce się napić.

> < > <


Potęgowo
Potrzebujący do pani z poczuciem humoru:

– Potrzebuję złotóweczkę na bułeczki.

– Dam złotóweczkę, to ty ją na pewno przepijesz.

– Ależ skąd!

– A ja, jak mam złotóweczki, to piję – usłyszał.

– A co?

– Wszystko.

– Wszystko?! Jezu! Nawet denaturat?!

– Nawet wodę z wazonu.

I usłyszała zatroskany głos:

– Ale mam nadzieję, że na terapię chodzisz.

> < > <


Warszawa-Ursynów
Pod balkonem na Ursynowie narąbany koleś sikał i trzymając się tylko

własnego fiutka, nie zachował należytej równowagi i padł.

Pani, która oglądała to zdarzenie z wysokości pierwszego piętra, krzyczy do

niego:

– Ty lumpie jeden! Ja tu na balkonie jem śniadanie, a ty co robisz w tym

czasie!!!

– Przepraszam – powiedział sikający i po tym słowie zasnął.

Na to odzywa się jeden z kumpli siedzących obok na ławeczce:

– Józek, ty nie śpij. Zwiedzaj!

> < > <


SMS nawalonego
SZUKAJCIE MNIE, BO NIE MOGĘ WAS ZNALEŹĆ

> < > <


Kętrzyn. Zimową porą
Znaleziony na ławce nieprzytomny menel pobity przez jakichś miejscowych

gówniarzy pakowany jest do karetki pogotowia. I pielęgniarz pyta:

– Gdzie jest pana lekarz rodzinny?

Ten na moment otworzył oko i powiedział:

– W Norwegii.

> < > <


Olsztyn
Dwóch siedziało na dworcu w poczekalni i obserwował ich jeden z moich

znajomych, czekający na pociąg, jeden z tych, dla których czas się nie liczy. Na

dworze zimno, tu ciepło. Ci dwaj siedzą i milczą. W pewnym momencie jeden

z nich splunął na posadzkę, na to drugi, widząc, że przygląda im się policjant,

odezwał się w te słowa:

– Trochę kultury, w dupę jebany. Trochę kultury.

> < > <


Szczytno
Pora ta sama, tylko że solidnie naśnieżyło. Z jednej strony chodnik odśnieża

dozorca wyposażony w dużą sipę, drugi odśnieża miejscowy łowca frajerów z sipą

o połowę mniejszą.

– Co ty masz taką małą? – zapytał mój znajomy.

– Bo ja pracuję na pół etatu.

> < > <


Warszawa, ul. Puławska
Widzę, jak miejscowy dyrygent pokazuje, bardzo intensywnie machając ręką,

miejsce, gdzie mogę zaparkować, a spadł śnieg i ciężko takie znaleźć. Staję.

Parkuję. Wychodzę.

– Popilnować? – słyszę.

– Takich jak mój nie kradną – odpowiadam – ale dam panu za to, że pan tak

ładnie machał tą ręką.

Na to on:

– Dziękuję, będę miał ból stawów.

> < > <

I żeby już skończyć z zimą.

Koniec kwietnia, początek maja, przez rynek niewielkiego śląskiego

miasteczka, nazwa wyleciała mi z pamięci, przejechała z godnością wielka

ciężarówka z zamontowanym pługiem śnieżnym. Wywołało to najpierw

zdziwienie, a potem komentarze pod sklepem, że może wraca zima, że może

zapił i dopiero się obudził, a może się dopiero co odkopał. Na to jeden

z wyraźnym dużym doświadczeniem życiowym stwierdził:

– A ja go szanuję. On już, jebany, trenuje przed zimą.

> < > <


Jeszcze trochę o zmotoryzowanych
Skrzyżowanie ze światłami. Opowiadający mi tę historię widzi, jak przed

pasami, na czerwonym nawalony po chamsku odnosi się do swojej połowicy.

Odkręcił szybę i zwrócił uwagę, że tak nie może się odzywać do kobiety.

Na to pouczony:

– Ty mądry! Z księdzem se deskutuj, jeśli jesteś taki odważny!

> < > <

Kierująca pojazdem zagapiła się na parkingu pod supermarketem i lekko

potrąciła menela, który chciał jej pomóc. Ta otworzyła okno i zamiast przeprosić,

zaczęła krzyczeć, kończąc darcie mordy zdaniem:

– Uważaj pan na drugi raz!!

Na to ten, podnosząc się z ziemi:

– A co, będzie pani cofać!

> < > <

I skoro wymówiliśmy słowo „ksiądz”, to i na ten temat sprzedano mi

menelika.

Gdzieś w Polsce. Pasterka. Zimno w środku. Na zewnątrz -18.

Ksiądz chodzący z tacą do pieska, który schronił się przed mrozem do

kościoła:

– Idź stąd! Idź stąd!

Pies zero reakcji. To proboszcz znowu.

– Idź stąd. Idź stąd! No już!!!

Zero reakcji.

– Idź stąd! Spieprzaj!

Ksiądz odpuścił, idzie dalej. I do pieska odzywa się facet, który już niejedno

w życiu wypił:

– No i widzisz, co się dzieje, kiedy nie dajesz na tacę!

> < > <

Tu pozwólcie, że włożę żart, który mnie ostatnio bardzo rozbawił.

Dwa bociany ze sobą rozmawiają.

Pierwszy mówi:

– Wiesz, mam same sukcesy. Jeden tydzień latałem nad Kowalskimi – będą

mieli bliźniaki, drugi tydzień nad Szymkowiakami – wygląda, że trojaczki, trzeci

nad Biernackimi i też coś tam się szykuje, bo Biernacki łóżeczko zniósł

ze strychu. A ty?

– Ja latałem przez dwa tygodnie nad plebanią.

– I co?
– I nic, ale stracha napędziłem.

> < > <

Spotkałem znowu pana Zygmusia, i to wyjątkowo wciętego, ledwo się trzymał

na wygłodzonych nóżkach.

– A pan pije i pije, panie Zygmuncie.

– A jak mam wytrzeźwieć, panie Krzysieńku, kiedy jest tak… wyczytałem…

bo ja jeszcze dodatkowo i czytam, otóż wyczytałem, że wino zabezpiecza przed

rakiem, piwo zawiera witaminy B, a koniak rozszerza naczynia. Do tego jeszcze

dochodzi setka dla przyjemności i dzień mam z głowy.

> < > <


Pani Zoi
Rozmawiała z koleżanką w sklepie i rozmowie tej przysłuchiwał się znajomy

menel, mieszkający dwa bloki dalej. Pani Zofia opowiada:

– Wczoraj byli u mnie goście i za dużo wypiłam… I dzisiaj od rana tak boli

mnie głowa, że nie mogę już wytrzymać.

Na to przysłuchujący się:

– Ponieważ pani jest kobietą, to radziłbym wziąć apap.


Z Akademii rozrywki. Rozrywki
Prymusa Artura Andrusa
Rafała
Stoję w długiej, jak zawsze, kolejce po obiad na stołówce KUL. Podchodzi do

mnie stały okoliczny bywalec, odżywiający się tutaj na tak zwanego sępa, i mówi:

– Student, podziel się ze mną obiadem.

– Jak mam to zrobić?

– Ty zjesz zupę, a ja drugie danie.

> < > <


Piotra
Tytułem wstępu. Jestem niewidomy. Przechodzę obok dwóch meneli. I słyszę

taki dialog:

– Zobacz. Niewidomy idzie. Może trzeba mu pomóc.

Drugi:

– Zostaw go. On zna drogę lepiej niż my.

> < > <


Rafała
Wiele lat temu, w pobliżu Świąt Wielkanocnych, idąc do szkoły na imprezę

świąteczną, zaczepił mnie pewien zmęczony jegomość, podał rękę i życząc

wszystkiego najlepszego, drugą ręką rozbił mi na głowie jajko, po czym dodał

tylko jedno słowo:

– Święcone.

> < > <


Pana Mariusza
Kiedyś, wracając do Wrocławia ze Świeradowa, zdarzyło nam się zabłądzić

w jakimś niewielkim dolnośląskim miasteczku. Zatrzymałem auto i przez

otwarte okno zapytałem pewnego starszego, trochę rozchwianego pana, jak

mamy dalej jechać. Ten z wyjątkową nadgorliwością i ruchliwością wytłumaczył

nam, machając przy tym rękoma jak wiatrakami. Podziękowałem i już miałem

jechać, kiedy ów facet gestem dał mi do zrozumienia, że jeszcze chce mi coś

ważnego powiedzieć, ale zapomniał. Drapał się po głowie i mówił:

– Moment, bo coś jeszcze chciałem… powiedzieć… chwila.

Mówił trochę do siebie, trochę do nas, szukając gdzieś zagubionej w głowie

myśli. W końcu doznał olśnienia. Przestał się drapać, otworzył oczy, jak mógł

najszerzej, jak człowiek, który nareszcie znalazł to, czego długo szukał,

i powiedział:

– Już wiem… Chciałem dwa złote na piwo.

> < > <


Pani Kasi
Jadą autobusem pijana pani z pijanym panem. Siedzą na podwójnym

siedzeniu, on od okna, ona od przejścia. On ją pyta:

– O czym myślisz?

Autobus w tym momencie wszedł ostro w zakręt i pani spadła na podłogę.

Na co znów jej towarzysz:

– Ale wymyśliłaś.

> < > <


Znowu Pani Kasi
Wróciłyśmy z przyjaciółką rano z imprezy, położyłyśmy się do łóżka,

a ponieważ był ciepły poranek, okna były szeroko otwarte i nagle słyszymy

strasznie przeklinającego tymi słowy mężczyznę:

– Ty suko jedna… a ja cię spod mostu wiozłem… w sztucznym futrze…

> < > <


Pani Urszuli
Było to kilka lat temu. Siedziałam na przystanku autobusowym i czarowałam

przyjazd autobusu, paląc papierosa (w moim przypadku zawsze to działa).

Przysiadł się do mnie zmęczony życiem i wczorajszym dniem pan i zapytał, czy

mogę go poczęstować, bo jemu się już skończyły.

– Owszem – odpowiedziałam – ale mam tylko mentolowe.

– Nie szkodzi – odpowiedział. Zapalił i potem, za każdym razem, kiedy się

zaciągał, to spluwał i mówił:

– Tfuuuu. Mentolowe!

> < > <


Kolejny przystanek Pani Magdaleny
Na przystanku autobusowym podszedł do mnie kompletnie zawiany gość

i chwiejąc się na krawężniku, patrząc na mój biust, wybełkotał:

– Pppppppaniii mmmmmmmma ttttakkkkkieee… pięęęęękkkkne…

wiellllllkieeee… wyłuuuupiaste ooooooczyyyyy.

(To był chyba najpiękniejszy komplement w moim życiu).

> < > <


Pana Jana
I komplementów ciąg dalszy.

Koleżanka w klasie maturalnej, po maturalnym balu, szła nad ranem

rynkiem Jeżyckim w Poznaniu. Menel drzemiący na ławce, mający dalej mocno

w czubie, na odgłos stukotu damskich pantofelków ocknął się, zamrugał oczami,

wciągnął głośno powietrze i zawołał:

– Ależ pani cudownie pachnie!

> < > <

Kiedyś taki pan zaczepił mojego tatę i poprosił o dwa złote na chleb. Tata

powiedział:

– Tak, pewnie na taki w płynie.

Na to będący w potrzebie:

– Zboże w każdej postaci jest dobre na zdrowie.


Pana Tomka
Park w Koszalinie. Na ławce siedzi para starszych ludzi. Podchodzą do nich

dwaj lekko usmarowani dżentelmeni i proszą o dwa złote. Starszy pan mówi:

– Nicht fersztejn.

Na co jeden z proszących podniósł dwa palce, mówiąc:

– Zwei euro.

> < > <


Pani Eli
Kiedyś na studiach wynajmowałam mieszkanie na niezbyt ładnym osiedlu.

Między blokami w śmietniku (zadaszonym budynku, do którego wstawiano

kontenery) wprowadziło się trzech meneli. Pewnego razu usłyszałam dzwonek do

drzwi. Stał w nich jeden z nich i grzecznie kłaniając się brudną czapką,

powiedział:

– Dzień dobry, ja z prośbą. Dostaliśmy od pana, który ma sklep, tackę

z mięskiem, ale nie mamy gdzie usmażyć. Czy pani mogłaby to zrobić?

Byłam tak zaskoczona, że tylko zapytałam:

– Ma być wysmażone czy krwiste?

Woleli wysmażone. Obiecałam, że im przyniosę gotowe. Do tacki z mięsem

dołączyłam jeszcze butelkę z gorącą herbatą i drugą, z kawą. A panowie, póki

tam pomieszkiwali, kłaniali się już z daleka, wołając:

– Dzień dobry, sąsiadko!

> < > <


Pani Agaty
Byłam w Krakowie i podczas spaceru przede mną szła taka para

rozweselonych mocniejszym płynem staruszków. I nagle pani zwraca się do

pana:

– Patrz, tu jest deptak Bielańskiego, a kto to był Bielański?

Na co mężczyzna bardzo spokojnym głosem odpowiada:

– No to był ten, którego jest deptak.

– Aha – usłyszałam.

> < > <


Pana Tomasza
Byłem wtedy na studiach w Szczecinie. To jakieś piętnaście lat temu.

Któregoś dnia idę na przystanek, żeby jechać na uczelnię, stanąłem przed

przejściem dla pieszych i mam w rękach notatki i skoroszyt. Podchodzi do mnie

pan, już to menel, już to nie, i pyta:

– Będzie wojna?

– Słucham?

– Jak pan myśli, będzie wojna?

Zdumiony wystękałem:

– Nie wiem.

Ten ruszył na przystanek, mówiąc:

– To czego was w tej szkole uczą?

> < > <


Pani Haliny
Mamy dwie sunie – małe, bardzo przyjazne pieski, wdzięczące się do każdego.

Któregoś dnia wracałam z nimi ze spaceru. Pod blokiem stał mocno zawiany

gość, znany w okolicy z nadużywania i z tego, że przez wszystkich najczęściej

jest przeganiany, i oczywiście moja Nika podbiegła do niego, machając

wdzięcznie ogonkiem. A Nika to mała futrzasta kulka typu shih tzu, więc

machać ma czym.

Facet zdumiony tym zdarzeniem spojrzał w dół, spojrzał na mnie

i wymamrotał:

– O kurwa. Ktoś mnie jednak lubi!

> < > <


Pana Jana
Jest u nas taki osiedlowy sklep i bar koło niego. Sklep słynie z wystawionych

na eleganckich stojakach win w cenie 3 zł, 3,50, 4,00, 4,50 i de lux po 5,50, które

się kupuje na szczególne okazje.

I cały czas jest pod nim sporo próbujących trafić sponsora amatorów. Kiedyś

jeden z nich podszedł do mnie i zagaił:

– Kierowniku, daj dwa złote.

– Nie dam, bo nie jestem kierownikiem – odrzekłem.

Z tyłu usłyszałem tekst:

– I nie wyglądasz.

> < > <


Pani Beaty
Miejsce akcji – apteka. Menel stoi w długiej kolejce po lekarstwa, dochodzi do

okienka i prosi panią magister o krople żołądkowe. Pani magister klienta zna.

– Po co panu te krople?

– Bo żołądek mnie boli, że aż ledwo stoję.

– Nie sprzedam panu, bo pan jeszcze bardziej będzie ledwo stał.

– Ale mnie naprawdę boli.

– To dam panu w tabletkach.

– Eeee tam – odpowiedział, odszedł od okienka i idąc do drzwi, powiedział:

– Tabletki to se w dupę wsadź.

> < > <


Pani Magdy
Dawno temu stałam na postoju taksówek (wtedy się jeszcze stało na

postojach). Przede mną był tylko bardzo wstawiony pan z mizernym bukiecikiem

w ręku. Ja mam coś takiego w twarzy, że ludzie najczęściej od razu mi się

zwierzają. I jego też na to naszło. Dowiedziałam się o jego żonie, kochance,

o braku pracy, o sąsiedzie, który kupił sobie meblościankę, i innych sprawach.

Podjechała taksówka, pan zaczął wsiadać, ale przedtem powiedział swoim

charakterystycznym głosem:

– Pammmmmmiętaj, dziewczyno, boooo ty jeszczcze młoda jeeeesteś.

Świaaaat jeeeest piękny, tyyyylko ludzie są chuuujowi!


Przesłane internetem. Jeszcze przed
podpisaniem ACTA
Christiana
Goleniów, 1996 rok. Wracamy z kolegą z kwiaciarni, objuczeni kwiatami dla

koleżanek z okazji Dnia Kobiet, zaczepia nas gość w stanie wyraźnej

nieważkości, pytając:

– A panowie na jakiś pogrzebik?

– Nie, dziś proszę pana – odpowiadamy – jest święto naszych pań.

– O żeż kurwa jego mać – usłyszeliśmy – a ja taki najebany.

> < > <


Krzysztofa ze Stawigudy
Pod Olsztynem koledze zepsuło się auto. Poprosił trzech lokalnych smakoszy

o przepchnięcie auta do warsztatu (około dwustu metrów). A po wykonanej

usłudze zaprosił ich do pobliskiego sklepu.

– Stawiam panom piwo.

Oni, stojąc przed nim, lekko zmarkotnieli, aż jeden najbardziej odważny,

grzebiąc butem w piasku, wydusił z siebie:

– Bardzo przepraszamy, ale my gustujemy tylko w winach.

> < > <


Pana Michała
Po skomplikowanym złamaniu lewego przedramienia miałem przez kilka lat

potężne blizny na ręce. Pewnego dnia, w okolicach dworca PKP, podszedł do

mnie facet, który mógłby dostać dziesięć lat kryminału już za sam wygląd

twarzy. Wyglądał tak, jakby chciał mi zabrać portfel z całą zawartością.

Podszedł, spojrzał na moją rękę, wzrok mu złagodniał i czule wychrypiał:

– Widzę, że szanowny pan jest też poszkodowany przez życie. A my, ludzie

poszkodowani przez życie, musimy się wspierać. Prawda?

– Prawda.

– To daj piątala na piwo.

> < > <


Pana Roberta
Idę alejką przy Wisłoku w Rzeszowie razem z kolegą, widzę, że nad wodą

siedzi na ławeczce dwóch meneli i prowadzą między sobą ożywioną rozmowę,

załapaliśmy się na jej strzęp.

– Wiesz, jaki ptak ma najbardziej przejebane!?

– No jaki?

– Wrona.

I to był koniec dialogu. Wrócili do wina. Mnie sytuacja wrony i jej status

społeczny męczy do dzisiaj.

> < > <


Pani Anny
Mieszkam na jednym z nowych osiedli w Bielsku-Białej. Posesja jest

ogrodzona, tak więc każdy, kto chce pogrzebać w śmietnikach nowobogackich,

ma dosyć utrudniony dostęp. A jak już uda mu się wejść na ten strzeżony teren

i zostanie zauważony, nawet mimo wczesnej pory, to jest natychmiast z niej

wypraszany.

I jest taka właśnie wczesna pora, i jest poszukiwacz skarbów, który

z papierosem grzebie w śmietniku. Dopada go jeden ze współwłaścicieli

ruszający do roboty i usiłuje go wyrzucić, różnymi słowy tłumacząc, że tutaj nie

wolno, bo później przy kontenerach jest tylko bałagan. A w ogóle jakim prawem

tu wszedł i kto go tu wpuścił. Na to poszukiwacz, nie wyjmując papierosa z ust,

wytłumaczył:

– Pani deweloper mi pozwoliła.


Meneliki w sprawach polityki
Pana Bronisława
Rok 2007.

Trzech pijaczków pod sklepem omawia bieżące sprawy dziejące się w polityce

i pan Bronek słyszy, jak jeden z nich mówi do pozostałych:

– A ja się od jakiegoś czasu zastanawiam, kto zabrał księżyc tym dwóm, co go

ukradli, i odwiesił na miejsce.

– Dlaczego? – zapytali wszyscy łącznie z przysłuchującym się rozmowie

panem Bronkiem.

– Bo po ciemku do polityki by nie trafili.

> < > <

Zbieranie podpisów na listy wyborców i pan je zbierający otwiera dowód

osobisty bardzo seksownie wyglądającej pani i pyta:

– Pani nazwisko?

– Izabella Pociupana.

Na to menel do kumpla stojącego tuż za tą panią, szeptem:

– Nie wygląda na pociupaną.

> < > <

Do lokalu wyborczego weszła pani i zapytała:

– Tu się wybiera?

– Tak, tu.

– To jeszcze powiedzcie, na kogo mam głosować, bo mąż tak się uwalił, że nie

pamięta nazwiska.

– To jest pani wybór, tu wybieramy samorząd i ani my, ani małżonek nie może

rozkazywać – zwrócił jej uwagę przewodniczący.

– A ten pieprzony Stefan nie powiedział, że ja mogę sama. W ogóle nic

od wczoraj nie mówi… tylko ebe ebe, ebe ebe… Gdzie jest ta lista?

– Tam.

– Dajcie mi długopis.

– Jest w kabinie.

– Nie trzeba, tego, co robię, to się nie wstydzę. – Obejrzała przy stole ogromną

płachtę z listą kandydatów i powiedziała: – Dobrze, to ja w takim razie głosuję

na Kowalskiego.

– Dlaczego właśnie na niego? – zapytała jakaś pani obok.

– Bo ja jestem z domu Kowalska.


Denicja
Podsłuchane na Pradze koło ogródka piwnego.

– Słuchaj, jak wygląda liberał?

– Dokładnie nie wiem, ale chyba ma pejsy.

> < > <

Wydarzyło się na Bródnie

Trochę dziabnięty menel do kumpla w dzień wyborczy przed lokalem:

– Już nie mogę patrzeć na tego Kaczyńskiego, zresztą moja była też.

– Która?

– Zośka, ta co nie pije i mówi, że przez to więcej rozumie. Ona twierdzi, że

trzeba głosować na liberałów.

– A dlaczego?

– Bo wtedy człowiek podobno jest wolniejszy.

– To znaczy?

– Pije to, co chce, a nie to, co mu każą, i dlatego trzeba głosować na

Komorowskiego.

– Dobrze, jak tak uważasz, to zagłosuję!

Poszedł do komisji i mówi:

– Chciałbym głosować na Komorowskiego.

– Proszę wejść do kabiny i znaleźć miejsce na liście.

– Tak właśnie uczynię – powiedział i schował się w kabinie. Siedział z pięć

minut, potem z niej wypadł, już będąc poza lokalem, powiedział:

– O żeż kurwa jego mać!!!

– Co się stało? – pyta kumpel.

– Patrzyłem tylko na pierwsze litery, zobaczyłem „K”, to skreśliłem i okazało

się, że z tych nerw zagłosowałem na Kaczyńskiego.

– I co z tego?

– Teraz nie będę wiedział, co będę pił.

> < > <

Znowu pod lokalem wyborczym

– Ja na pewno nie zagłosuję na Kaczyńskiego.

– Dlaczego?

– Bo Zenek z drugiej klatki mówił, że jego dziadek był w Wehr machcie.

– Wszystko ci się pochrzaniło. To na pewno nie dziadek Kaczyńskiego.

– To w takim razie czyj?

– Chuj go wie. Jak mówili o tym, to byłem napity.

Tu nastąpiła długa, pełna zastanowienia cisza, po której właściwie sam do

siebie odezwał się ten pierwszy:


– Tylko powiedz mi, co z tym wspólnego miał Donald Tusk.

> < > <


Szczytno
W czasach, kiedy zarabialiśmy w milionach.

– Ile to jest czterdzieści miliardów?

– To chyba jakieś cztery tysiące.

– A ile po tej denominacji będzie dla mnie?

– Ze czterysta złotych.

– Na rękę?

– Raczej tak.

– Dobrze, to zagłosuję na nich.

> < > <

Czasami szukasz pointy całymi miesiącami, a czasami sama ci włazi w ręce,

tak się stało i z tymi menelikami wyborczymi. Zadzwonili moi znajomi, którzy

podróżowali po Suwalszczyźnie rowerami i zatrzymali się w jakiejś wiosce przy

sklepie, żeby kupić sobie coś do picia. Podsłuchali rozmowę miejscowych

smakoszy win regionalnych o życiu i polityce, ze szczególnym uwzględnieniem

nadchodzących wtedy wyborów, a w drzwiach sklepu stała sprzedawczyni, która

przysłuchiwała się tej całej rozmowie i wyraźnie się nudziła. W pewnym

momencie jeden z tych dyskutantów zwrócił się do niej:

– A pani co sądzi o tym wszystkim, pani Zosiu?

I pani Zosia odpowiedziała im tak:

– Ja tam na tej całej polityce to się nie znam, ale wiem jedno, że jak idzie

burza, to kaczory się puszą.

Nastała długa potrzebna do przetrawienia tej złotej myśli cisza, którą

przerwała znowu pani Zosieńka, dorzucając pointę:

– Pewnie nikt im nie powiedział, że od złości nie urośniesz.

> < > <


Pana Zygmusia
Po uroczystościach XXX-lecia Solidarności.

– Panie Krzysieńku, posłuchałem i tego Śniadka, i jeszcze paru

przemawiających i wygląda na to, że Zbigniew Bujak był ubekiem, który

ukrywał się przed działaczami Solidarności.

> < > <

– Czy zastanawiał się pan kiedyś, dlaczego nasza władza nie bawi się

z ludźmi w chowanego?

– Nie.

– Bo się obawia, że nikt by jej nie szukał.

> < > <

Tuż po chorobie filipińskiej prezydenta Kwaśniewskiego, która polega na tym,

że osłabia nogi.

Akcja ma miejsce w Bydgoszczy i opowiedział mi to jeden z policjantów.

Zwrócił uwagę dwóm mocno sponiewieranym alkoholem osobnikom, że są pijani

i powinni iść do domu. Na to jeden z nich:

– My, panie władzo, nie jesteśmy pijani, my przed chwilą wrócilim z Filipin.

> < > <


Pana Dariusza
Po wyborach, wkurzony, że nie wygrała jego partia, mówi do znajomego

menela, który zaczepił go z prośbą o wsparcie:

– Nie dam żadnych pieniędzy ani dzisiaj, ani nigdy, ponieważ przez takich jak

wy później różne miernoty dochodzą do władzy!

– Dlaczego przez takich jak ja?

– Bo głosujecie tylko za tymi, którzy obiecują, że dadzą na jabola i będzie

pięknie. A wy tylko rozdziawiacie gęby i w to wierzycie! – Tu pan Darek wsiadł

do samochodu, trzaskając ze złością drzwiami.

Po chwili proszący go o parę groszy puka do okna. Ten odkręca szybę i pyta:

– Czego znowu?!

– Panie Dariuszu – usłyszał – to nie moja wina. Ja nawet nie kandydowałem.


Tych, co w pierwszym szeregu, czyli
moich wybitnych kolegów
Aloszy Awdiejewa
Leży facet na trawniku przyprószony śniegiem i podchodzi do niego bardzo

dystyngowany pan, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, co już samo przez się

bardzo dobrze brzmi, ale dodatkowo jeszcze posiadający nienaganne zasady

moralne, przejawiające się między innymi troską o innego człowieka,

niepozwalające przejść obojętnie obok cudzego nieszczęścia. Trąca śpiącego

laseczką zakończoną rękojeścią z prawdziwego, najwyższej próby srebra,

mówiąc:

– Łaskawy panie…

Łaskawy pan budzi się na moment, otrzepuje się ze śniegu i przerażony pyta:

– Co się stało?

– Człowieku, przecież ty za chwilę zamarzniesz!!

Ten jeszcze bardziej się rozbudził i stwierdził zdziwiony:

– Po borygo?

> < > <


Aloszy z okazji jego jubileuszu napisałem taki oto limeryk:
W Krakowie pod bramą koszar

stanął, podejrzewano, kloszard.

Kapral mu rzekł: – Masz dwa złote,

po resztę stań pod UJ-em,

A był to Awdiejew Alosza.

> < > <


Stefana Friedmanna
W jednym z supermarketów zorganizowano zbiórkę suchego prowiantu dla

domów dziecka, biorą w tej zbiórce udział znani aktorzy i piosenkarze, między

innymi i Funiek, i zachęcają ludzi do kupowania towarów, a każdy darczyńca

w zamian otrzymuje od namawiających balonik. W pewnym momencie

podchodzi do Stea facet o wyglądzie Pudziana i pyta:

– Stefek, poznajesz mnie?

– Nie za bardzo.

– Chodziliśmy do tej samej podstawówki.

– Nie przypominam sobie.

– No co ty! Rychu jestem.

– A, Rychu… teraz przypominam sobie.

– No i trochę się zmieniłem przez te sześćdziesiąt lat. Wagi mi przybyło. A ty

z kolei Stefek nic. To co tutaj robisz, powiedz mnie.

– Zbieramy na dzieci.

– …ale pewnie na boku to sobie coś tam odłożysz.

– No co ty, Rychu. To poważna sprawa, zbieramy na dzieci, które nie mają co

jeść. Trzeba im pomóc, tu nikt nie weźmie dla siebie ani okruszka.

– Dobra, dobra – powiedział Rychu z niedowierzaniem i odszedł, nie żegnając

się.

Wraca za jakieś pół godziny, taszcząc ze sobą dziesięć kilo mąki, włożył

delikatnie do kosza.

Stoi i patrzy na Fuńka (bo Stefan ma w naszej branży ksywę Funiek)

z pewnym wyczekiwaniem.

– No co jest? – pyta.

– Stefek, nie wal mnie w poroże – odzywa się Rychu.

– Słucham? Bo nie zrozumiałem.

– Mówię, Stefek, spokojnie, że nie wal mnie w poroże.

– A dlaczego tak myślisz, że cię walę?

– A gdzie balonik?

PS Walenie w poroże to inaczej robienie z kogoś jelenia.

> < > <


Adama Andryszczyka
Świetnie nawiedzonego kumpla z Kowali Oleckich

Historyjka I

Jak najbardziej prawdziwa, mówiąca o tym, że łatwo można drugiego

człowieka wprowadzić w stan krezusowej świadomości.

Białostocki dworzec autobusowy. Stoję elegancko ze skórzaną walizą pod

wiatą, ubrany standardowo, ale w dobrym guście, bo były to czasy, kiedy jadąc

nawet autobusem za granicę, każdy podróżny starał się wyglądać tak, jakby był

zewsząd, byle nie z Polski. Stoję i widzę, jak zza rogu poczekalni wyłania się

element miejscowego folkloru, z dala taksuje moją postać i buzia mu się

najwyraźniej raduje na myśl o zdobyczy. I kiedy był przede mną jakieś dwa

kroki, kiedy już otwierał usta w celu wypowiedzenia magicznej formułki,

ubiegłem go:

– Stary, pożycz pięć złotych – wypaliłem.

Element zdębiał, przyjrzał mi się uważniej, a jego nieogolona twarz stężała

od wysiłku spowodowanego gwałtownym myśleniem.

– Uuuu, człowieku – wyjęczał – to masz gorzej niż ja. Mi tylko dwa złote

potrzeba.

Potem oddalił się z wyrazem wyższości i pogardy. Gdy był już jakieś

piętnaście kroków ode mnie, odwrócił się i krzyknął tak, żeby słyszał cały

dworzec:

– Jak się w takich ciuchach chodzi, to ma się chuj wie jakie wymagania.

Historyjka II

Podczas imprezy trwającej w moim domu chyba już trzecią dobę sąsiedzi

wezwali policję.

Policjanci, nie mając nakazu, czekali z zegarkiem w ręku do godziny szóstej

rano. Minutę po zakończeniu ciszy nocnej rozległ się dzwonek do drzwi. Do

przedpokoju jako najlepiej trzymający się w tym momencie na nogach ruszył

Marianek.

– Kto tam? – zapytał.

– Policja! Proszę otwierać!

Na to Marianek:

– Na krzywy ryj nie wpuszczamy.

Historyjka III

Pewnego ranka, a widziałem, że mój sąsiad Marian błąka się trzeźwy

od trzech dni, nie mogąc znaleźć miejsca dla siebie, zachodzę do niego z wizytą,

jak najbardziej kurtuazyjną, bo ja już od jakiegoś czasu nie spożywam.


– Cześć, Marianku – witam standardowo sąsiada, który popija właśnie

kranówę ze słoika po ogórkach.

– Cześć. Dzisiaj biorę kuroniówkę – od razu obwieszcza.

– To czemu już teraz pijesz wodę? Kaca będziesz miał dopiero jutro.

– Lepiej zapobiegać, niż leczyć.

> < > <


Piotra Bałtroczyka
Pierwsza

– Piotrek, daj dychę.

– A dlaczego dychę?

– A jak jutro nie przyjdziesz?

Druga

Do menela:

– Złotóweczkę?

– Lepiej dwie.

– Dlaczego dwie?

– Bo myślę perspektywicznie.

Trzecia

Ten sam model w sklepie.

Sprzedawczyni:

– Denaturat?

– Nie.

– Co w takim razie?

– Wino.

– A jakie, białe czy czerwone?

– Wszystko jedno, bo to dla niewidomego.

> < > <


Z tego samego miasta
Była, a może i w dalszym ciągu jest wódka Premium i moja przyjaciółka

Danusia usłyszała od kogoś, że jest bardzo dobra, i postanowiła zrobić swojemu

mężowi, też mojemu przyjacielowi, Bogusiowi przyjemność, kupując właśnie

taką. Poszła do sklepu i już przy ladzie zapomniała, jak się ten trunek nazywa,

więc mówi do sprzedawcy:

– Poproszę wódkę.

– Jaką?

– Najlepszą.

– A jaka według pani jest najlepsza?

– Znajomi mówili, że chyba Parabellum.

Na to menel stojący za nią:

– No rzeczywiście, ta na pewno ścina z nóg.

> < > <


Jurka Dera
Znakomitego pianisty i kompozytora

Dostała mu się woda do piwnicy i nasączyła dywan, który tam leżał, czekając

na lepsze czasy, i przez to nasączenie stał się niebywale ciężki. W związku z tym

Jurek wyszedł na ulicę i poszukał ludzi potrzebujących niewielkich pieniędzy za

nieuciążliwą pracę. Trafił na takich i przedstawił propozycję:

– Mam robotę. Za dychę trzeba wynieść dywan z piwnicy na górę.

Na to jeden z nich:

– Za dychę to my szefowi nawet do Częstochowy go zaniesiemy.

> < > <


Tereni Drozdy
Dziennikarki radiowej Trójki, Jedynki i RdC

Robiła wywiad w Łodzi i dopadła jakiegoś obywatela, wyglądającego jakby pół

życia przesiedział na murku, i pyta:

– Lubi pan premiera Marcinkiewicza?

– Lubię.

– A Andrzeja Leppera?

– Lubię.

– A Donalda Tuska?

– Lubię.

– A Leszka Millera?

– Lubię.

– A braci Kaczyńskich?

– Podwójnie.

> < > <


Profesora Miodka
Porannym świtem, czyli gdzieś około 7, wybrał się po świeże bułeczki i równie

świeżą prasę. Nagle z bramy, którą mijał, wyłonił się menel. Nawet nie menel,

a ruina menela. Włosy w nieładzie, spodnie w błocie, rękaw w marynarce

naderwany, a twarz miał taką, jakby przez tydzień całował się z deską. I on

wyszedł, spojrzał na pana profesora, rozpoznał i powiedział:

– Matko moja kochana, pan profesor Miodek! Gdybym ja wiedział, że pana

spotkam, tobym chociaż krawat założył!

> < > <


Piotrka Skuchy z kabaretu Długi
Amator win sponsorowanych zaszedł mu drogę i zaczepił tymi słowy:

– Panie dyrektorze, proszę mi ofiarować złotóweczkę na cele konsumpcyjne.

Na to Piotrek postanowił zaskoczyć proszącego i mówi, udając obrażonego:

– Nie jestem dyrektorem, tylko prezesem.

– W takim razie – usłyszał – poproszę dwa złote.

> < > <

Innym razem inny smakosz zaczepił go w piekarni, w której kupował

pieczywo:

– Mistrzu, potrzebuję parę groszy na jedzenie.

– Kupię panu świeżą bułkę – zaproponował.

– Bułkę! Bułkę! Zaraz bułkę!!! A gdzie ja ją wsadzę?

> < > <

Artysta malarz spotkał w swojej miejscowości, do której wpadł odwiedzić

znajomych i przyjaciół, kumpla, który się zmenelił, i ten go pyta:

– No i co ty teraz, brachu, robisz?

– Maluję. A ty?

– Ja też kombinuję z pędzlem.

> < > <


Jurka Iwaszkiewicza
Siedzi dwóch meneli przed sklepem, piją piwo i jeden z nich odzywa się do

drugiego:

– W sklepie mówili, że Cisowianka podrożała.

– I bardzo dobrze – mówi drugi po namyśle – w końcu wzięli się i za

abstynentów.

> < > <


Tomka Szweda
Ma swój koncert. Skończył. Podchodzi do niego facet i mówi:

– To ja.

– Kto?

– Nie pamiętasz mnie?

– Nie.

– Przypomnij.

– Nie przypomnę.

– Ja to byłem ten facet, co tak się najebał, że aż spadłem z krzesełka.

> < > <

Żona Staszka Szelca, mojego przyjaciela z wrocławskiego kabaretu Elita,

odwoziła do Kolonii w Niemczech przyjaciółkę, która odlatywała z córeczką do

Australii. Przyjaciółka weszła do sklepu, a pani Dorota została na zewnątrz

razem z dziewczynką, chrześniaczką zresztą. W pewnym momencie Karolinka

zaczęła biec w stronę ulicy, więc zawołała:

– Karolinko, tam nie wolno!

Na to jeden z tamtejszych meneli odezwał się do kumpla czystą polszczyzną:

– Mówiłem, kurwa, że nasza, bo jest za dobra na Niemkę.

> < > <

W Australii kumpel Staszka, wrocławski aktor, podszedł do bankomatu, żeby

wyjąć trochę pieniędzy, i odzywa się do niego „łowca kasy”, tubylec leżący na

ziemi koło tego urządzenia:

– „Frend”, daj mi dychę.

Na to nasz aktor:

– Jak prosisz kogoś o pieniądze, to dobrze by było, żebyś chociaż wstał.

Na to tamten:

– Dobra, następnym razem wstanę.

> < > <


Wojciecha Adamczyka
Wracałem z roboty i zatrzymałem się przy delikatesach, żeby kupić coś do

jedzenia. Z ciemności wyłonił się obywatel wskazujący na wieczne spożycie

i obwieścił uczciwie, że mu brakuje 80 groszy do piwa.

Sięgnąłem do kieszeni, w której powinien być bilon, i wyczułem banknot. Żeby

to tylko nie było 50 złotych – pomyślałem – bo to by była lekka przesada.

Wyjąłem, było to na szczęście 10. Wyciągnąłem do niego rękę, on zobaczył tę

dychę i powiedział:

– To za duża kasa, muszę ten datek przemyśleć.

I tak jak się wyłonił, tak i przepadł w ciemnościach.

> < > <

Jeden z moich wybitnych kolegów artystów prosił, żeby go nie wymieniać

z nazwiska, trafił do toalety w Warszawie na Dworcu Zachodnim, w której na

drzwiach była umocowana informacja, że korzystanie z pisuaru kosztuje

złotówkę, którą trzeba uiścić przed dokonaniem czynności siusiania. Wyciąga

portmonetkę i w tym momencie widzi, jak obywatel o wyglądzie smakosza

napojów procentowych, obserwujący go, szepnął coś do ucha pissuardessy. Ta

popatrzyła na niego, kiwnęła głową ze zrozumieniem i powiedziała:

– Mistrzu, pan po znajomości, gratis.

> < > <

I choćby z tego powodu warto coś w tym kraju znaczyć.


Cwane główki i chłopaki z drogówki
Jak już mówiłem czy pisałem, jak kto woli, czasami przychodzą do mnie fani

i zamiast menelików opowiadają historie związane z własnymi bądź cudzymi

dziećmi. Zacznę jednak od swojej przygody, żeby oswoić z tym tematem.

Mieszkałem przez trzy dni w hotelu w Gnieźnie, a na dłuższe wyjazdy

zabieram ze sobą sporo tygodników i nieprzeczytanych gazet, bo w domu nigdy

na to nie ma czasu. Tak było i tym razem. Zabrałem też ze sobą laptopa, który

na dzień dobry się zawiesił. Pani w recepcji powiedziała, że tuż obok jest sklep

z elektroniką, a w nim punkt naprawy komputerów. Poszedłem, bardzo miły

młody chłopak powiedział, że spróbuje go uruchomić, i zaczął przy nim grzebać,

a ja rozglądam się po sklepie. W pewnym momencie wchodzi do środka dwóch

maluchów, mniej więcej sześciolatków, porozglądali się po nim bardzo uważnie,

jeden z nich podchodzi do sprzedawcy i pyta, czy może wziąć ulotki reklamujące

ich działalność.

– Oczywiście – zgadza się gość za ladą i widzi, że obaj zabierają mu wszystko,

co było na ladzie.

– Możecie tylko po jednej – usłyszeli.

– Szkoda – westchnął jeden z nich i ruszają do wyjścia.

– A po co wam wszystkie? – pytam z ciekawości.

– Na makulaturę. Chcemy ją sprzedać, bo zbieramy na resoraki (miniaturki

samochodzików).

– Słuchajcie – składam propozycję – mieszkam tu obok w hotelu, przyjdźcie

jutro rano o 10, powiedzcie pani w recepcji, że jesteście do mnie, mieszkam

w pokoju 202, ona was wpuści i dam wam bardzo dużo gazet. Przyjdziecie?

– Tak.

Następnego dnia, a była to niedziela, równo o wyznaczonej godzinie mam

telefon, że jacyś chłopcy są na dole i mówią, że są ze mną umówieni.

– Tak, są umówieni i proszę ich przysłać do mnie.

Po dwóch minutach pukanie do drzwi, otwieram, stoją odświętnie ubrani.

Daję im spory pakunek.

– Proszę, to dla was.

Daję. Ich aż przygięło, bo tego papieru było z sześć kilo, już wychodzą, kiedy

zapytałem:

– A dużo już uzbieraliście na te resoraki?

– Nie mamy jeszcze nic.

– To zrobimy tak: ja wam dam dodatkowo po dziesięć złotych, żebyście mieli

na dobry początek.

Dostali, wychodzą, ale jeden już w drzwiach, wyraźnie cwańszy, odwrócił się

i powiedział:

– Pani na dole powiedziała, żebyśmy byli bardzo grzeczni, bo pan jest wielkim

artystą, ale ja nie wiedziałem, że aż takim.

> < > <


Opowieść pani przedszkolanki
Bardzo brzydka pogoda za oknem i dzieci nie wyszły na spacer. Bawią się

w sali i w grupie u pięciolatków między chłopcami i dziewczynkami toczy się

rozmowa:

– Wiesz – mówi mała Hania do Stasia – będziemy się bawić w dom. Chcesz?

– Tak.

– Ja będę matką, a ty ojcem. Chcesz?

– Dobrze.

– No i ty wrócisz pijany do domu z pracy, a ja będę ci szukać po kieszeniach.

Chcesz?

I Staś się rozpłakał.

– Czemu płaczesz? – zapytała wychowawczyni.

– Nie mam kieszeni.

> < > <


Z zeszytu szkolnego
ALKOHOLIK NIE MOŻE MIEĆ DZIECI, BO SIĘ TRZĘSIE.

> < > <

Mama małego Mateuszka była w ciąży i któregoś dnia postanowiła, że

wspólnie wybiorą imię dla maleństwa, które niedługo ma się urodzić.

I w pewnym momencie proponuje:

– Wiesz co, jeżeli to będzie dziewczynka, to nazwiemy ją Róża.

Na to Mateuszek:

– A jeżeli będzie chłopczyk, to Różaniec.

> < > <


Zasłyszane przez radio
Pięcioletni synek opowiadającego radiosłuchacza bawi się z młodszym

braciszkiem na balkonie. Z drugiego wychyla się rówieśnik i mówi:

– Jacek, fajnego masz brata.

– Noooo.

– A to jest chłopczyk czy dziewczynka?

> < > <


Z szansą na przyszłe menelstwo
Podsłuchane przez Wiolę.

Idzie chłopczyk z matką i chce wejść do księgarni. Na to matka:

– Chodź, synku, tu nic nie ma, tu są tylko książki.

> < > <


Przedszkole
Chłopczyk zaczyna zrzucać na podłogę wszystkie zabawki, celowo, ale nie

widać w tym żadnej furii.

Pani: – Co robisz, Jasiu?

Jaś: – Bawię się.

Pani: – W co?

Jaś: – W gdzie są moje kluczyki od samochodu!

> < > <


Bajka o Czerwonym Kapturku
– Córeczko, co robiliście dzisiaj w przedszkolu?

– Pani nam czytała bajkę o Czerwonym Kapturku.

– I czego się z niej nauczyłaś?

– …że trzeba zapamiętać, jak wygląda babcia.

> < > <


Msza
Msza w kościele wyjątkowo długo celebrowana. W trzeciej ławie siedzi trzy-,

czterolatka z rodzicami i jest coraz bardziej znudzona. Mama próbuje ją czymś

zająć, ale słabo jej to wychodzi. Zbliża się koniec, wierni przyjmują komunię

i ojciec mówi do dziewczynki:

– Już za chwilę pójdziemy na lody.

W tym czasie ksiądz zaczyna wycierać kielich i trwa to również ze dwie

minuty, albo i więcej. Tu mała nie wytrzymała i nagle cały kościół usłyszał:

– Długo jesce będzies te gary zmywał?

> < > <


Kolbudzkie
Opowiadała to pani prowadząca przedszkole. Pod budynek pewnego dnia

podszedł z lasu jelonek i nie przejmując się dziećmi, podgryzał trawkę. Pani

tłumaczy, że to są różki, to kopytka, a ta biała plamka w okolicach ogonka

nazywa się lustro.

Na to jeden z maluchów:

– Ciekawe, jak się on w nim przegląda?

> < > <

W tym samym przedszkolu był podawany na obiad barszcz ukraiński i jeden

z chłopców, usłyszawszy, jak się nazywa ta zupa, mówi:

– A ja wiem, co to jest Ukraina, to jest prosę pani zagranica i tatuś tam jeździ

na Ukrainę, bo zarabia pieniążki i mówi, że jest tam fajnie i rozrywkowo, i na

drugi dzień nie boli go głowa, a ja, jak będę dorosły, to też na pewno pojadę, bo ja

jak i tata lubię się bawić.

Tu jedna dziewczynka siedząca obok odsunęła od siebie jak najdalej mogła

talerz.

– Co się stało? – spytała pani wychowawczyni.

I usłyszała zdecydowany głosik.

– Nie lubię zagranicznych zup.

> < > <

Pani mi opowiadała, że jej znajoma tłumaczyła swojej czteroletniej córeczce,

skąd się biorą na świecie dzieci. Ta nagle wstała, zaczęła pakować zabawki do

plecaka, po czym skierowała się w stronę drzwi prowadzących na podwórze.

W drzwiach zderzyła się z tatą, który zdziwiony jej determinacją spytał, dokąd

to się wybiera. Kasia oświadczyła, że nie może już wytrzymać z mamą, która

wciąż się z nią kłóci i opowiada niestworzone rzeczy, i dodała:

– Ja tego nie zniosę, wracam do bociana.

> < > <

Ale żeby nie było, że wszystkie to są tylko i wyłącznie cwane główki, to na

zakończenie ten drobny przypadek.

Czteroletnia córeczka pani, przeczytałem to w miesięczniku „Reader’s

Digest”, chciała zrobić kawał swojemu starszemu bratu, ale nie przychodziło jej

nic do głowy, jak może go nabrać. Mama zaproponowała:

– Powiedz mu, że na naszym podwórku jest słoń.

– Świetnie! Świetnie! – ucieszyła się i leci go nabrać. Kiedy dobiegła do drzwi,

nagle zawróciła i rzuciła się do okna, tajemniczo mówiąc:

– Czy ja tego słonia muszę pierwsza zobaczyć?


> < > <

Z chłopakami z drogówki jest trochę inaczej, bo ja na trasie, kiedy ich

spotykam, najczęściej zresztą z powodu złamania jakiegoś przepisu ruchu

drogowego (nie zdarza mi się co prawda za często, ale święty nie jestem), proszę

w ramach rekompensaty za wypisany mandat o jakąś historię, która ich

zaskoczyła albo rozbawiła na służbie. I nie pamiętam, gdzie policjanci

opowiedzieli mi taką:

Pod światłami stoi samochód, który nie reaguje na zielone, na pomarańczowe

i na czerwone. Jest jakaś czwarta nad ranem. Zatrzymują radiowóz. Podchodzą.

Za kierownicą siedzi zapłakana, pijana kobieta. Łzy jej lecą ciurkiem i rozlega

się jeden wielki chlip.

– Co się stało? – pytają.

– Nic się nie stało… yyyy, yyyy… nic się nie stało, tylko że ja już dalej nie

mogę jechać.

– Co, za dużo pani wypiła?

– Nie… nieee. Co to, to nie. Mogłabym jeszcze drugie tyle… bo ja mam bardzo

mocną głowę.

– To co się stało?

– Nie pamiętam, co się robi z biegami.

> < > <

Przekroczyłem kiedyś szybkość, mówię o sobie, w Szczecinie, ale nie na tyle,

żeby ukarać mandatem i podczas pouczania chłopaki opowiedzieli, że widzą na

patrolu jadącego po ulicy poloneza jadącego zygzakiem. Zatrzymują. Facet

w wydychanym powietrzu ma 4,3 promila, czyli według unijnej normy prowadził

nieboszczyk, ale jak wiadomo, u nas takie unijne normy nie trzymają

parametrów, zresztą jakiś czas temu facet prowadzący malucha miał ponad

9 i się zabił dopiero o drzewo.

Ale wracajmy do sytuacji. Kierowca ma 4,3, a obok niego siedzi trzeźwa żona

posiadająca prawo jazdy, ale on bał się dać jej prowadzić, bo jak powiedział:

– Nie daję jej kluczyków, żeby mi nie popsuła samochodu.

Nagle jest zwrot sytuacji. Okazało się, że żona tego pijanego jest kumpelą

żony jednego z tych policjantów, więc panowie zrobili tak. Zabrali nietrzeźwemu

prawo jazdy, ale oddali kluczyki jego małżonce, żeby odprowadziła auto pod dom.

Następnego dnia są rano na patrolu i widzą, że w ich stronę podąża znajome

auto, zatrzymują, okazuje się, że za kierownicą siedzi ten sam facet.

– Dokąd pan jedzie?

– Do roooooboty – ledwo odpowiedział.

– Ale przecież nie ma pan prawa jazdy!

– Od kiedy?

> < > <


Inny patrol opowiadał mi, że zatrzymali księdza za przekroczenie prędkości,

tu trzeba dodać, że w niedzielne przedpołudnie i nie wiedzieli, kogo zatrzymali.

– Za co ten mandat? – zapytał, kiedy oświadczyli, że będzie to kosztowało

dwieście złotych i sześć punktów karnych.

– Jak to, za co? Za przekroczenie prędkości w miejscu zabudowanym.

– Zwariowaliście!!! – usłyszeli.

– Dlaczego mielibyśmy zwariować? Proszę spojrzeć, ile kilometrów na godzinę

pan jechał!

– No to co z tego. Przecież dzisiaj niedziela!

– No i co z tego, że niedziela!?

– Jestem księdzem i dzisiaj to ja zbieram.

> < > <

I skoro jesteśmy w okolicach kościoła. Byłem na Wybrzeżu na spotkaniach

z czytelnikami i jeden z mieszkańców, bodajże Rumi, opowiedział mi, jak to do

parafii w tych okolicach przyjechał arcybiskup Sławoj Leszek Głódź, mający

ogólnopolską ksywkę „Flaszka”.

Wygłosił kazanie i schodząc z ołtarza, powiedział proboszczowi, że jest za

wysoki próg przed ołtarzem i trzeba go obniżyć. Na to jakiś obywatel

z pierwszych rzędów:

– Nie trzeba, u nas tak dużo się nie pije.

> < > <

To może jeszcze jedna historia z księdzem w roli głównej, tym razem

z Morąga, województwo warmińsko-mazurskie. Opowiadał mi ksiądz proboszcz,

który jechał bardzo szybko krętymi drogami w swoich okolicach, a są one tutaj

wyjątkowo pozawijane. Jak mówi mój pianista Miecio Grochowski:

– To nie drogi, to hakenkreuze.

Ksiądz się śpieszył, bo wiózł z Olsztyna biskupa na spotkanie z parafianami.

Ksiądz biskup, coraz bardziej zdenerwowany rajdowymi wyczynami kierowcy,

nie wytrzymał i zapytał:

– A nie za szybko, synu, gnasz po tej wąskiej ścieżynie?

– Niech ksiądz biskup się nie boi – usłyszał – ja tu u siebie na drodze

wszystkich znam.

Na to hierarcha:

– No dobrze, a jak będzie jechał ktoś z innej parafii?

> < > <

Inny patrol mi opowiadał, jak przyjechali do menela na wezwanie pani, którą

bardzo denerwowało, jak ten dzidek przeklina pod jej balkonem. Ta, widząc

radiowóz, zeszła na podwórze i pokazując bluzgającego, powiedziała:


– To ten, panie władzo! Klnie tak, że aż uszy puchną! – I zwracając się do

menela: – Wstydziłby się pan tak przeklinać.

Na to wylegitymowany:

– To nieprawda, panie władzo, że ja przeklinałem. To nieprawda. Ja w ogóle

nie używam żadnych brzydkich inwektyw. Ani na ka… ani na chuj.

> < > <

I historia związana do pewnego stopnia z ruchem drogowym, która na

szczęście nie miała konsekwencji. Opowiadał mi po koncercie pewien okulista, do

którego przyszła pani z prośbą o zaświadczenie potrzebne do zrobienia prawa

jazdy. W lewym oku miała +16 dioptrii, a na drugie nie widziała prawie nic.

– Ja niestety – oświadczył pan – nie mogę wydać pani takiego zaświadczenia.

– Dlaczego?

– Bo pani ledwo widzi.

– Panie doktorze, niech mi pan tego nie robi, ja przysięgam panu, że daleko

jeździć nie będę.

> < > <

A teraz może trochę wspomnień.

Przejechałem w życiu ponad dwa miliony kilometrów, więc się na tych

drogach dużo widziało. Idiotę za kierownicą rozpoznam na kilometr, ale to nic

nie daje, bo idiota jest zawsze idiotą. Ale są i historyjki warte opowiedzenia.

Kilkanaście lat temu jedziemy ze Zgorzelca do Wrocławia. Autostrada jeszcze

poniemiecka, ale dwupasmowa, mam na liczniku ze 140 i nagle widzę za sobą

radiowóz. Zwolniłem. Radiowóz doszedł, jeden z policjantów uważnie mi się

przyjrzał, wyprzedzili, zwolnili do 120 i jedziemy z taką samą prędkością, ale

śpieszy mi się, bo mamy koncert we Wrocławiu. Wyprzedzam. Policjanci się

znowu przyglądają. Wracam do szybkości 140. Wyprzedzają. Przyjrzeli się,

depnęli na gaz, a mieli czym, i oddalają się. To i ja depnąłem, bo też mam czym.

Po mniej więcej pięciu kilometrach wzniesienie, między nami różnica kilkuset

metrów. Wjeżdżam na wzniesienie, radiowóz stoi, ale policjant dopiero co

wyskoczył, pokazując ręką jakiś zygzak.

– Co on chce? – pyta Miecio, mój pianista.

– Wydaje mi się, że autograf.

– Ocipiałeś! – usłyszałem od reszty.

Hamuję, cofam i okazuje się, że miałem rację. Fani, policjanci z Legnicy.

Podpisałem autografy dla całego posterunku i już mam odjeżdżać, kiedy jeden

z nich mówi:

– Ale niech pan, panie Krzysiu, uważa na tych drogach (była to końcówka

lutego, początek marca), niech pan uważa, bo jest jeszcze ślisko. I opowiem, co

się tu wczoraj wydarzyło na tej trasie. Była szklanka i sporo samochodów

wylądowało w rowie, ale był i szczególny przypadek, koło 6 rano dostaliśmy


informację, że piaskarka wleciała do rowu. Jedziemy, widzimy, rzeczywiście leży.

Podchodzimy do piaskarza, kierowcy, i ja mówię do niego:

– Panie kochany, ja rozumiem, że tir może wlecieć do rowu, samochód

osobowy, ja to wszystko rozumiem, ale żeby piaskarka wleciała!?

Na to kierowca, wymachując rękoma:

– I co tu jest, panie władzo, do rozumienia?! I co tu jest, kurwa, do

rozumienia!!! Piasek mam z tyłu!!!

> < > <

I skoro jest ślisko na jezdniach. Wracamy w kilka samochodów z sylwestra.

2 stycznia, więc wszyscy wypoczęci. Ja na czele stawki. Jakieś sto kilometrów

przed Warszawą, mijając stację benzynową, przekroczyłem ciągłą linię, sto

metrów dalej stał radiowóz schowany w zaspie. Lizak, hamowanie. Wysiadam.

Policjant na mój widok:

– O Jezu! Pan Krzysztof. Gdybym wiedział, że to pan, tobym łapał tego za

panem!

Ja na to:

– Wie pan, to by mi nic nie pomogło, bo ten za mną moja żona prowadziła.

Uśmiał się i mówi:

– To ja panu opowiem, co się u nas na posterunku przytrafiło nie tak dawno.

Okazało się, że niedaleko komendy mają warsztat, który naprawia między

innymi policyjne auta, i kilka dni wcześniej do tego warsztatu zadzwonił kumpel

z patrolu, który ścigał jakiegoś przestępcę. Zadzwonił i mówi:

– Szefie, zepsuł mi się radiowóz.

– A co się stało?

– Mam wodę w misce olejowej.

– Jesteś tego pewny?

– Tak, bo stoję, kurwa, w rzece.

> < > <

I na zakończenie tego rozdziału opowiem, jak czasami zabawiamy się na

drogach.

Dzień kabaretonu w Opolu, który tego roku prowadzi Jurek Kryszak, mój

sąsiad z osiedla. Ja w tym dniu mam koncert w Bielsku-Białej, z którego w nocy

wracam do domu. Jest jakaś 4 nad ranem, kiedy na wysokości skrętu do

Skierniewic widzę czerwony podświetlony lizak. Ograniczenie do 70, ja mam

według wskazań radaru 147. Wysiadam z auta, idę do policjantów jakieś trzysta

metrów, bo taka była droga hamowania. Podchodzę i jeden z policjantów na mój

widok do drugiego:

– Ależ my to mamy szczęście, wczoraj Kryszak, dzisiaj pan.

A ja, patrząc na zegarek i wiedząc, że kabareton skończył się mniej więcej

trzy godziny temu, mówię, wiedząc, jak Jurek Kryszak jeździ:

– Jak postoicie jeszcze z pół godziny, to będziecie mieli Kryszaka z powrotem.


Powiedziałem o tym Jurkowi przy jakiejś okazji, uśmiał się, ale inny mój

kolega z branży pochwalił się kilka miesięcy później po tym, jak opowiedziałem

mu tę historyjkę, że skorzystał z tego patentu. Policjanci zatrzymali go pod

Lesznem na drodze do Poznania, też poznali i też pytają, co my mamy z panem

zrobić. Na to mój kumpel powiedział:

– Jak mnie puścicie wolno, to wam powiem, kto za najdalej pół godziny będzie

tędy jechał z dużą prędkością, takim to a takim autem.

– No dobrze. Mów pan.

– Młody Stuhr.

> < > <


Kultury trochę…!
Pana Bogumiła
Rzecz dzieje się w Mikołowie, niedaleko Katowic. Ktoś, kto jeździł często na

Śląsk, wie, że do Mikołowa łatwiej trafić niż do jakiegokolwiek innego miasta, bo

wszystkie znaki prowadzą do Mikołowa, tak jakby to miasto było polskim

Rzymem. I tam właśnie trafił nasz pan Bogumił. Siedzi w kącie z kolegą i pije

piwo kuflowe, bo to się działo w czasach, że nieważne było, z jakiego browaru,

byle było w kuflu. Nagle wahadłowe drzwi idą w ruch i wpada do środka facet,

koszula biała, poplamiona w kilku miejscach, krawat wyrzucony na plecy, włos

jak u dyrygenta Maksymiuka, i krzyczy od progu:

– Piwo! Ale już!

Na to gruba barmanka, łapiąc do ręki ścierę mokrą od piany, do niego:

– Ty gnoju, ty skurwysynu jeden, popatrz najpierw, jak ty wyglądasz.

Wypierdalaj z naszego lokalu.

Facet zdębiał. Wyszedł. Za drzwiami poprawił swoje włosy, zapiął marynarkę

na guziki, ustawił krawat w pozycji pionowej, zapiął spodnie, poprawił śliną

kanty. Wrócił do baru i powiedział:

– Kultury…

Tu nastąpiła długa pauza na to, co miał powiedzieć dalej.

Potem cały bar usłyszał:

– Kultury… babo… przede wszystkim…

> < > <


Pani Beaty z Warszawy
Kupowałam w sklepie osiedlowym soki do picia, bo spodziewałam się

wnucząt, i dosyć marudnie je wybierałam.

– Poproszę dwa wiśniowe i jeden jabłkowy, albo nie, wiśniowego mogą nie

lubić, w takim razie zrobimy inaczej, niech będzie jeden pomarańczowy, jeden

grejpfrutowy, bo w razie czego grejpfrutowy wypije mój mąż, i jeszcze poproszę

ten jabłkowo-miętowy, bo córka lubi i jabłka, i miętę… no i może jeszcze na

koniec dla mnie multiwitaminę.

Sklepowa lata po półkach, żeby zrealizować to całe zamówienie, ja jeszcze

trochę marudzę, prosząc o jakieś serki i rogaliki, płacę, pakuję do torby,

a sprzedawczyni w tym czasie pyta następnego klienta, który żyje na osiedlu

z dwóch złotych. Na to on:

– A ja poproszę wiśnióweczkę i może tą brzoskwinióweczkę, chociaż nie, bo

wiśniówki moje dzieci nie lubią, poproszę w takim razie dereniówkę i żołądkową

gorzką, bo zięć ma kłopoty z żołądkiem, to może jemu pomoże. Albo zrobimy

jeszcze inaczej, żołądkową zostawimy, niech pani po prostu da pół litra wódki

i jeszcze niech pani dołoży herbatkę miętową, bo moja córka lubi miętę, a jest

abstynentem.
Pana Grzegorza
Pan Grzegorz, będąc człowiekiem przejmującym się na co dzień krajem, jego

rozwojem, bezdomnymi, niepracującymi i pijącymi na ławkach i pod nimi, wdał

się pod sklepem w dyskusję z takim właśnie jednym, który go zaczepił, prosząc

o jakikolwiek datek, mówiąc, że resztę się dozbiera.

– Pewnie nie chciało się kiedyś pracować, a teraz, będąc w takim stanie, to

już się do niej nie ma sił.

– Chciało mi się, ale mi się odechciało po bardzo głębokich przemyśleniach.

– A cóż to były za przemyślenia, że aż się panu odechciało?

– Detektywie ty mój – odpowiedział nagabywany – wyglądasz na pracującego,

więc ci powiem. Wypalony papieros skraca podobno życie o dwie minuty. Czy

tak?

– Mniej więcej tak.

– Wypita flaszka „mózgotrzepa”, na którego zbieram, a do którego pan nie

chcesz się dołożyć, o cztery minuty. Czy tak?

– Może nawet i więcej.

– A teraz, panie śledczy, słuchaj pan bardzo uważnie, bo będzie bardzo istotny

wniosek końcowy.

– Jaki mianowicie?

– Praca skraca życie o 8 godzin dziennie.

> < > <


Pana Marcina z Bydgoszczy
Jechałem w pewien słoneczny dzień autobusem. Z kabiny dochodziły dźwięki

radia. Jeden pan, na oko w granicach siedemdziesiątki, mocno zaprawiony,

nawet za mocno jak na tę porę dnia, zwrócił się do prowadzącego autobus

zmęczonym, ale zdecydowanym głosem:

– Panie kierowco, niech pan zrobi głośniej tę muzykę, bo ja wszystko słyszę,

ale nic nie widzę.

> < > <


Arka z Krakowa
Przysłany do Akademii rozrywki III programu.

Rzecz działa się w Krakowie na początku lat dziewięćdziesiątych. Do

tramwaju wsiadł lekko zawiany (były to godziny południowe) obywatel w stroju

niedbałym, aczkolwiek marynarkę posiadał. Pasażerów było niewielu, gość

stanął na środku wagonu, wyciągnął z butonierki bilet i gromkim głosem

zapytał:

– Czy ktoś z państwa jest może kontrolerem?

Nikt nie odpowiedział, nasz bohater schował więc bilet do kieszeni i usiadł.

Ledwie drzwi się zamknęły i tramwaj ruszył, zerwał się z siedzenia rosły

obywatel i z triumfalnym wyrazem twarzy podszedł do rzeczonego menela

i wyjmując legitymację, stanowczo zażądał:

– Bileciki do kontroli!

Bohater nasz z filuternym uśmiechem sięgnął do innej kieszeni, wyjął z niej

bilet miesięczny i powiedział do reszty pasażerów:

– Oj, mamy wśród nas kłamczuszka.


Pana Przemka
Historia z telewizorem w tle.

Rozmowa podsłuchana na przystanku autobusowym.

Dwóch facetów, którzy nie widzieli się przez całą zimę, opowiadało sobie,

gdzie który nocował.

– Ja to byłem na Górnej, tam stoi taka stara chałupa, szkoda, kurwa, że do

rozbiórki.

– Wiem, która to jest, byłem tam kiedyś, ale szybko z niej spierdoliłem, bo

strasznie wiało. Okien nie było.

– I nie ma dalej, ale myśmy w piwnicy siedzieli, skombinowaliśmy kozę

i mieliśmy nawet telewizor. Komforcik.

– O kurwa, że ja nie wiedziałem. A skąd mieliście telewizor? Zajebaliście

komuś?

– Skąd, w tym towarzystwie złodziejstwa nie było. Chodziliśmy z Zenkiem

któregoś dnia wygrzebać coś do jedzenia i jakiś facet wyniósł go z domu

i powiedział, że działa, tylko kanały się w nim pierdolą, to my mu

powiedzieliśmy, że popierdolone nam nie przeszkadzają, no i nam go przekazał.

– A skąd mieliście prąd? Przecież tam nie było.

– A to Zenek wykombinował, bo on był kiedyś elektrykiem czy kimś takim

i się na tym zna.

– Zenek? Przecież on w rowerach się grzebał.

– A co to, kurwa, przy rowerach prądu nie ma?! Jest dynamo, to musi być

i prąd… ale żeśmy się długo tej telewizji nie naoglądali… bo przyszedł ten… jak

mu tam, żeż kurwa, zapomniałem.

– A jak on wygląda?

– Taki poobijany kurdupel, czerwony na mordzie.

– To Mordka.

– No właśnie Mordka i on jebany przyszedł i nam go spierdolił i to na finale

Tańca z gwiazdami.

– A co go tak pojebało?

– Nic go nie pojebało, tylko postawił wisienkę na telewizorze, potem nie mógł

złapać pionu, złapał się go i cały bełt wlał się do środka. Jezu, jaki smród był,

a iskry takie poszły, że wyglądały jak fajerwerki na sylwestra.

– Ja bym mu wpierdolił za takie coś.

– No i dostał. I to dwa razy.

– Trzeba było raz, a dobrze.

– Dwa razy, pierwszy za telewizor i za wino. A drugi raz, bo powiedział, że

przyniesie nowy, bo widział u kogoś w piwnicy, to pewnie już niepotrzebny. Ale

on, kurwa, jest głupszy od rządu. Poszedł i przyniósł, tylko że to był monitor

od komputera. No i z tym Zenek już sobie nie poradził.

– Bo mówiłem ci, że Zenek przy rowerach grzebał. I co zrobiliście z tym

monitorem?
– Mordka dostał nim wpierdol drugi raz.
Krakowskie pana Andrzeja
Połowa lat osiemdziesiątych. Niewidomy kolega idzie przez środek rynku.

Długa biała laska weszła nagle między nogi jakiegoś strasznego babsztyla, który

z miejsca, nie patrząc nawet na przypadłość kumpla, zaczął krzyczeć:

– To chamstwo. To gwałt na środku miasta. Uważajcie wszyscy na tego

zboczeńca!

Niewidomy cofnął laskę i powiedział głośno:

– Wiedziałem, że czarownice potrafią latać na miotłach, ale że na białych

laskach niewidomych, to nie wiedziałem.

Kumple menele oglądający to zdarzenie zaczęli się strasznie śmiać, więc ten

pyta:

– A wy czego się tak, kurwa, śmiejecie!?

Na to jeden z nich:

– Józek, w mordę, ty chyba udajesz, że nie widzisz!

– Czemu?

– Bo ona rzeczywiście wyglądała jak czarownica!

> < > <

Ten sam kolega niewidomy jedzie autobusem i przyspawał się do niego mocno

wcięty menel.

– Te, koleś, a jak ty to robisz?

– Co robię?

– No z kobietą, te rzeczy, kapujesz?

Na to zaczepiony:

– A pan co, potrzebuje do tego latarki?!

> < > <


Pana Adriana
Stoimy ze znajomymi pod dużym supermarketem i plotkujemy o znajomych

i polityce. Widzimy kątem oka, jak krąży wokół nas znany w okolicy specjalista

od odprowadzania wózków. Wreszcie widząc, że może się nie doczekać, podchodzi

i zaczyna lamentować, że nie ma pracy, nie ma co jeść i nie ma za co żyć, i że

złotóweczka przywróciłaby mu wiarę w życie.

My do niego grzecznie:

– Idź pan stąd!

Ten znowu to samo, że dzieci głodne, matka chora i jest coraz gorzej.

– Idź pan stąd!

Facet nie daje za wygraną, wymyślając nowe argumenty, które mają nas

zachęcić do przekazania złotówki. Wreszcie jeden z nas nie wytrzymał i użył

argumentu ostatecznego, wyrzucając z siebie słynny już cytat:

– Spieprzaj, dziadu!

Ten odszedł, stanął od nas jakieś dwadzieścia metrów, ale widzimy, że ma

straszną myślówę. Po kilku minutach wraca i mówi:

– A teraz zaśpiewam tylko piosenkę.

– Tralalalalalllla

Pieprzę wasz wózek.

A śpiewał Józek.

Tu przepraszam pana Adriana, że zmieniłem mu pointę, ale obaj wiemy, że

nie wszystko uchodzi.

> < > <


Śpiewogry ciąg dalszy
Opowiadał mi to muzyk, kompozytor, ale zapomniałem już kto, więc

wybitnego kolegę na wszelki wypadek przepraszam. Otóż za każdym razem,

kiedy wyruszał do miasta, a wychodził zawsze mniej więcej o tej samej porze,

czaiło się na niego dwóch dzidków z prośbą o wsparcie „na dobry początek dnia”.

On dawał, bo miał dobre serce, a oni mu w zamian mówili:

– Dziękujemy mistrzowi.

I któregoś dnia nie miał albo drobnych, albo humoru, albo chęci do

bezustannego sponsorowania ich potrzeb, więc oświadczył:

– Panowie, następną kaskę otrzymacie dopiero wtedy, gdy napiszecie dla

mnie piosenkę. Może to być jedna zwrotka, ale niech będzie, bo inaczej to koniec

naszej znajomości.

Przez kilka dni nie rzucali mu się w oczy, aż czwartego czy piątego dnia na

jego widok zeskoczyli z murku i zgodnym chórem zaśpiewali:

Na ulicy mieszka pedał,

Ale on nam nigdy nie dał.


Pana Grzegorza z Krakowa
Nietrzeźwy idzie przez park. Zatacza się i wpada na drzewo.

– Przepraszam pana bardzo.

Idzie dalej. Po chwili wpada na drugie.

– Najmocniej pana przepraszam. Nie zauważyłem!

Za moment zderzenie z następnym.

– Przepraszam.

Po minucie znowu.

– Przepraszam. Nie chciałem.

W końcu zirytowany, z rozbitym nosem usiadł na ławce i powiedział sam do

siebie:

– Poczekam, aż wszyscy przejdą.

> < > <


Pana Zenka
Podszedł do niego zakumplowany menel i mówi:

– Zeniu, nie bój się, ja inflacji nie uwzględniam. Wciąż potrzebuję tylko dwa

złote.

> < > <


Pana Arkadiusza
Namawiany przez niego smakosz win owocowych, żeby wykonał jakąś

niewielką robótkę, powiedział z zaskakującą szczerością:

– Słuchaj, Arek, ty wiesz, że ja się żadnej roboty nie boję, ale dopiero jak

walnę dwie wisienki, to mogę zapierdalać. A wiesz dlaczego?

– Nie.

– Bez wisienek nie widzę, co robię.

> < > <


Pani Ewy
Szesnaście lat temu trafił mi się wyjazd do Kanady. Wylot był z Warszawy, co

dla mnie, mieszkanki Krosna, znaczyło, że podróż trzeba będzie rozłożyć na

kilka etapów, w tym pociąg z Krakowa do Warszawy. Ponieważ wyjazd za ocean

był wówczas wielkim wydarzeniem, potrzebna była odpowiednia oprawa

i utrzymanie świeżości przez dwa dni. Miałam więc eleganckie ubranko, pazurki

wylakierowane, a makijaż dyskretny, acz trwały. W Krakowie kupiłam bilet

pierwszej klasy – mniej ludzi, to i będzie bardziej komfortowo, pomyślałam,

znalazłam pusty przedział i pociąg ruszył. Usiadłam pod oknem, zamówiłam

kawę, wyjęłam coś do czytania i nagle drzwi się otworzyły i weszło dwóch

najprawdziwszych meneli. Grzecznie się przywitali, jeden usiadł naprzeciw,

a drugi przy drzwiach po mojej stronie. Ten pierwszy był wyraźnie zmęczony, bo

natychmiast zzuł obuwie i legł jak długi. Zastygłam. Po chwili w całym

przedziale zaczął królować bardzo wyraźny odorek. W panice wstałam, myśląc,

jak się najszybciej stąd ewakuować, gdy drugi pan, opacznie widać rozumiejąc

moje poruszenie, powiedział:

– Pani sie nie martwi, niech sie kładzie, jakoś prześpim sie razem.

> < > <

Tu dodatkową pointą jest zdanie dwóch pań wysiadających z zatłoczonego

pociągu, wracających z pielgrzymki:

– No! Wygnietlim się!

Na to druga:

– Ale bylim!

> < > <


Łukasza Gręzaka z Siedlec
Studiuję w tym mieście i pewnego dnia szedłem na zajęcia ulicą 3 Maja. Na

ulicy zaczepił mnie facet, który jak było widać, lubi wieść żywot człowieka

pozbawionego trosk większych niż żywot doczesny. Był wczorajszy, zarośnięty, co

drugi ząb wystąp i podając mi rękę, powiedział:

– Kolego, daj mi pięćdziesiąt groszy. Brakuje mi do papierosów, a nie chce mi

się żebrać.

> < > <

Mój kolega szedł z ojcem i tego ojca zaczepił też taki luzak słowami:

– Kolego, pożycz mi pięć złotych.

Ojciec zażartował:

– A kiedy oddasz?

Na to tamten:

– Człowieku, nie rób jaj!


Z tych samych Siedlec
Zwierzenia lekarza, do którego trafił pacjent z objawami marskości wątroby.

– Pije pan?

– Piję.

– Dużo?

– Dla mnie w sam raz.

– A co pan pije?

– Wszystko oprócz asfaltu.

> < > <


Pana Ireneusza
Rzecz się dzieje pod marketem.

– Czy szanowny pan może się dorzucić na zastrzyk?

– Jaki zastrzyk?

– Bo złapałem czyraka i tylko zastrzykiem mogę go rozpędzić.

– A skąd się on u pana wziął?

– Jak to skąd? Jest to choroba zawodowa przesiadujących na murkach.

> < > <

I skoro jesteśmy przy chorobach, to z moją panią idziemy na koncert do klubu

Harenda w Warszawie i tuż przed bramą podchodzi potrzebujący i prosi o datek.

Wiola, nie szukając drobnych, daje mu dwadzieścia złotych, czego zazwyczaj nie

można robić, bo taka kwota może gościa zabić. Ten obejrzał banknot,

podziękował mi za wyjątkowo hojny dar i powiedział:

– Przyda mi się, bo jestem chory.

– A co panu dolega? – zapytała Wiola.

Ten z powagą poinformował:

– Homeopatia.

> < > <


Zbyszka Władzińskiego spod Szczytna
Miejscowego konesera, który od czasu do czasu pomaga Zbyszkowi przy domu,

co nie jest zjawiskiem codziennym, przywieźli koledzy taczką, ponieważ spał

w śniegu przy drodze. Zbyszek ma siostrę Hanię, która jest lekarzem, więc

w razie czego pomoc była na miejscu. Kiedy go dobudził, a było niełatwo, zapytał

zatroskany o jego stan i zdrowie:

– Długo spałeś?

– Nie pamiętam, ale cały śnieg wytopiłem.

> < > <


Pana Stefana z Częstochowy
Podsłuchane w jakimś supermarkecie w dziale z alkoholami.

– Franek, popatrz, tu stoi wino droższe od każdej wódki.

– Ile kosztuje?

– 78 złotych.

– A zobacz, ile to ma procent.

– Nie uwierzysz.

– No?

– 12,5.

– To czym ono, kurwa, może kręcić?

> < > <

Kiedyś późnym wieczorem wracaliśmy z żoną do domu. Po drodze jest nocny

sklep i żona przypomniała sobie o jakichś pilnych zakupach. Ponieważ znajomy

lekarz zalecił mi unikanie stresu, postanowiłem nie wchodzić do środka

i poczekać przy samochodzie.

Po chwili podszedł do mnie znany z widzenia „homo alcoholikus teruniensis”

i poinformował mnie, że brakuje mu pięćdziesięciu groszy do wisienki.

Zazwyczaj nie rozdaję w ten sposób pieniędzy, ale tym razem z jakiegoś, bliżej

nieznanego mi powodu, dałem. I to złotówkę. Koleś podziękował, poszedł do

sklepu. Po chwili wyszedł z ulubioną flaszeczką i oddaje mi połowę z otrzymanej

złotówki.

Ja do niego:

– Jak już dałem, to proszę zatrzymać i tę resztę.

Na to on:

– Proszę pana, to jest niebezpieczna dzielnica. Ja gotówki przy sobie nie

noszę.

> < > <


I jeszcze raz o niebezpieczeństwie
Opowiadający widział, jak dwóch zdrowo podciętych meneli próbowało przejść

przez ulicę. Trzymali się za ręce i bardzo ciężko im to szło. Jeden z nich wreszcie

nie wytrzymał napięcia i na środku mówi do drugiego:

– Ty chcesz mnie, kurwa, chyba zabić!

Na to ten drugi:

– Nie bój się, jakby co, to cię wyciągnę.

> < > <


Pana Adama
Historyjka, co przydarzyła się znajomej, która poszła do sklepu, żeby kupić

wódeczkę, bo spodziewała się wieczorem gości. Nie mogła się zdecydować, co

kupić, więc postanowiła poradzić się sprzedawczyni.

– A jaką chce pani kupić: czystą czy kolorową?

– Nie wiem.

– Jak pani nie wie, to lepiej czystą, bo tę można zmieszać z sokiem.

– Ale którą by pani poleciła?

– Dobrze schodzi Wyborowa.

Na to menel stojący za nią:

– Bierz pani Sobieskiego, bo po nim rura nie pali.

> < > <


Pani Ewa w Warszawie na ul. Puławskiej
Podszedł do niej menel, kiedy szła do sklepu po zakupy, i mówi:

– Da mi pani dwa złote.

– Sama chciałabym mieć – odpowiedziała.

Menel sięgnął do kieszeni i wyjął z niej całą garść drobnych, w sumie było

tam ze dwadzieścia złotych albo i lepiej, i mówi do niej:

– Proszę bardzo, niech pani sobie wybierze tyle, ile potrzebuje.

Na to pani Ewa:

– To po co pan prosi o pieniądze?

Na to menel:

– Zbieram dla potrzebujących.


świeżynki
Po koncercie w Och-Teatrze pan mi opowiedział, że spotkało się dwóch na

miejscowym ryneczku i jeden do drugiego mówi:

– To co, składamy się na pół litra?

– Dzisiaj szykuje się najmniej literek – odparł drugi.

– O matko, a co to za okazja!?

– Ziutkowi się dziecko urodziło.

– I co ma?

– Żytnią.

Być może jest to żart, ale jeżeli nawet, to w miarę udany.

> < > <


W akwarium morskim
Wnuczek do babci:

– Babciu, czy te rybki, co pływają w wodzie, są na baterie?

Tu się odezwał menel stojący za nimi:

– Tak, chłopcze, na słone paluszki.

> < > <


Pani Kasi z Wrocławia, podsłuchany na rynku
– Co u ciebie?

– Wszystko w porządku. Żona nie żyje, brat w więzieniu.

> < > <

Mąż do żony: – Skąd wiesz, że byłem wczoraj pijany?

Na to żona: – Bo o północy przysłałeś mi SMS-a następującej treści: „Zadzwoń

do mnie, bo nie wiem, gdzie mam telefon”.

> < > <

Kumpel do kumpla:

– Czemu Franek jest taki smutny?

– Bo ma raka.

– I co z tego?

– Bo umiera.

– A dlaczego on nie może uśmiechać się przed śmiercią?

> < > <


Tablica pamiątkowa, którą sam sobie ufundował
Władysław Frasyniuk
Nie pamiętam ile razy

przed sądów obliczem

skazywali mnie w wojennym stanie

różni Piotrowicze.

Lecz teraz, w tej mogile

widzę jak na dłoni,

że najgorszym sortem

towarzysze broni.

Już nie wiadomo teraz, dokąd

ten absurd władzy sięga.

Marsz narodowców to margines

Jeden Frasyniuk to potęga.

> < > <

A teraz z drugiej strony:

Tu na tym cmentarzu stoi Leszek Miller

i nie wiadomo, czego chce.

Czy się samemu położyć

Czy pogrzebać SLD.

> < > <

Po ukazaniu się piosenki Artura Andrusa Piłem w Spale, spałem w Pile

twórczość SMS-owa w Szkle kontaktowym, i to podczas jednego programu:

Piłem w Warszawie na trawie.

> < > <

Piłem w Tobago w slipach i nago.

> < > <

Piłem w Wejherowie, spałem w rowie.

> < > <

Piłem w Ustroniu, spałem na koniu.

> < > <


Piłem w Sanoku, spałem w potoku.

> < > <

Piłem w Ustce na przepustce.

> < > <

Piłem w San Eskobarze, Pan Bóg mnie pokarze.

> < > <

Do młodej, nadużywającej wszystkiego dziewczyny dozorczyni domu:

– To dziwne, pani Zosiu, że już od dwóch miesięcy nie przychodzi do pani

brat.

– Brat znalazł sobie inną siostrę.

> < > <


Kazimierza Kuca
Nie chowajcie mnie na Powązkach

bo nie oderwę Śląska.


Antoniego Macierewicza
Tu pod złamaną brzozą

na wysokiej skale,

leży Antoni Macierewicz

przygnieciony Caracalem.

> < > <

Pani poseł w Sieradzu, nie pamiętam nazwiska, bo nie wszystkie trzeba

pamiętać, podczas pikniku partyjnego przyrównała Jarosława Kaczyńskiego do

króla Łokietka, chwaląc jego wiekopomne dokonania. Napisałem więc i takie

epitafium, które być może trafi i do jakiegoś mauzoleum, które, w to nie wątpię,

powstanie.

Tam gdzie nasz Jarosław Łokietek

na partyjnym pikniku

zjadł po rogaliku,

by pamiętali potomni,

wszędzie powstanie pomnik

i to niemały wcale.

Z dużym

biało-czerwonym rogalem.

A w piekarniach wielu

otworzy się mauzoleum

> < > <

Teraz kiedy IPN powoli odkrywa, że za stan wojenny odpowiada też Platforma

i Donald Tusk, napisałem także takie:

Tu spoczywa Jarosław Kaczyński,

którego w stanie wojennym

Jaruzelski spostponował,

ale odrodził się jak Feniks z popiołów.

Sam siebie internował.

I ostatnim epitafium pożegnam się z moim towarzyszem wielu podróży

i wielu fantastycznych przygód.

Tu spoczywa Boguś Smoleń,

fantastyczny człowiek.

Nawet na tamtym świecie

dba o konie w Janowie.

> < > <


Jak to życie potrafi rozbawić. Pod jakimś kościołem na Podlasiu zebrała się

grupa parafianek takich przed albo po sześćdziesiątce, i trzymając w rękach

różańce, zaczęła skandować:

– Nie będę brała pigułki po… Nie będę brała pigułki po…

I przechodziło dwóch lekko podciętych, popatrzyło na te manifestantki i jeden

z nich powiedział:

– Babcie, dajcie se spokój.

> < > <


Janka Wołka. Trałem w internecie
Dwóch przykurzonych i podpitych zbieraczy butelek wędrowało ulicami

i jeden z nich potknął się o płytę chodnikową. Podniósł się i otrzepując się,

powiedział do kumpla:

– O żeż kurwa. Tu sobie w golfa nie pogramy.

> < > <

Wygląda, że to żart. Kanar do menela:

– Ten bilet jest wczorajszy.

– To gdzie pan wtedy był?

> < > <

Menel do psychiatry, który mieszkał na tej samej ulicy:

– Jak tam zdrówko u pana?

– W porządku, a co u pana?

– Mam problem z alkoholem.

– Jaki?

– Zabrakło.

> < > <

Wykształcony obywatel, który na wiele lat poszedł w długą, do nauczyciela,

który go kiedyś uczył, odpowiedział na pytanie:

– Jak pan egzystuje?

– Pieprzę egzystencjonalizm, kiedy brak na egzystencję.

> < > <

Lekarz do menela, któremu pomagał.

– I brał pan, tak jak zaleciłem, witaminę B12.

– Nie brałem, ale sobie poradziłem, panie doktorze.

– Ciekawy jestem jak.

– Brałem po dwie tabletki witaminy B6.

> < > <


W Rzeszowie
Wizyta u lekarza. Pan doktor, znając upodobania pacjenta, pyta na wstępie:

– Dalej pan pije?

– Nie mogę przestać.

– To może chociaż ograniczyć.

– Nie da się, panie doktorze.

– A czy mógłby mi pan wytłumaczyć dlaczego?

– Tak. Mogę. Im mniej piję, panie doktorze, tym bardziej mnie mdli.

– W żołądku?

– Nie, panie doktorze, otoczenie.

You might also like