Niezwyciezony - Stanislaw Lem

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 205

Stanisław Lem

Niezwyciężony
© Copyright by Barbara i Tomasz Lem, 2013
projekt okładki: Anna Maria Suchodolska
© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek
zdjęcie na okładce: © EAST NEWS/PIOTR JASKOW
www.cyfrant.pl
ISBN 978-83-63471-18-7
Kraków
2013
Wszelkie prawa zasteżone
Stanisław Lem
NIEZWYCIĘŻONY
Spis treści

Czarny desz
Wśród ruin
"Kondor"
Pierwszy
Chmura
Hipoteza Laudy
Grupa Rohana
Klęska
Długa noc
Rozmowa
"Niezwyciężony"
Czarny desz

„Niezwyciężony”, krążownik drugiej klasy, największa jednostka,


jaką dyonowała baza w konstelacji Liry, szedł fotonowym
ciągiem pez skrajny kwadrant gwiazdozbioru. Osiemdziesięciu
tech ludzi załogi ało w tunelowym hibernatoe centralnego
pokładu. Ponieważ rejs był stosunkowo krótki, zamiast pełnej
hibernacji zastosowano pogłębiony sen, w którym temperatura
ciała nie opada poniżej dziesięciu stopni. W sterowni pracowały
tylko automaty. W ich polu widzenia, na kyżu celowniym, leżała
tara słońca, niewiele gorętszego od zwykłego erwonego karła.
Kiedy jej krąg zajął połowę szerokości ekranu, reakcja anihilacyjna
została wstymana. Pez jakiś as w całym statku panowała
mawa cisza. Bezdźwięnie działały klimatyzatory i maszyny
cyfrowe. Ustała najdelikatniejsza wibracja towaysząca emisji
świetlnego słupa, który pedtem wypadał z rufy i jak
nieskońonej długości szpada zanuona w mroku popychał
odutem statek. „Niezwyciężony” szedł z tą samą szybkością
pyświetlną, bezwładny, głuchy i pozornie pusty.
Potem światełka zaęły mrugać do siebie z pulpitów oblanych
różem dalekiego słońca, które stało w środkowym ekranie. Taśmy
ferromagnetyne ruszyły, programy wpełzały powoli do wnęta
coraz to nowych aparatur, pełąniki kesały iskry i prąd
wpływał w pewody z bueniem, którego nikt nie słyszał. Motory
elektryne, pezwyciężając opór od dawna zastygłych smarów,
ruszały i z basów wchodziły na wysoki jęk. Matowe sztaby kadmu
wysuwały się z pomocniych reaktorów, pompy magnetyne
tłoyły płynny sód w wężownice chłodzenia, blachami rufowych
pokładów poszło drżenie, a zarazem słaby chrobot we wnętu
ścian, jak gdyby grasowały tam całe stada zwieątek i stukały
pazurkami o metal, zdradził, że ruchome rawdziany
samonaprawe ruszyły już w wielokilometrową wędrówkę, aby
kontrolować każde ojenie dźwigarów, szelność kadłuba, całość
metalowych złą. Cały statek wypełniał się szmerami, ruchem,
budząc się, i tylko jego załoga jesze ała.
Aż kolejny automat, pochłonąwszy swoją taśmę programową,
wysłał sygnały do centrali hibernatora. W powiew zimnego
powieta wmieszał się gaz budzący. Pomiędzy ędami koi z
podłogowych krat dmuchnęło ciepłym wiatrem. Ludzie jednak
długo nie chcieli jakby się zbudzić. Niektóy poruszali bezwładnie
rękami; pustkę ich lodowatego snu wypełniały majaenia i
koszmary. Któryś otwoył wreszcie pierwszy oy. Statek był już na
to pygotowany. Od kilku minut dotychasową ciemność długich
korytay pokładowych, dźwigowych szybów, kajut, sterowni,
stanowisk roboych, ciśnieniowych komór rozpraszał biały blask
sztunego dnia. I podas kiedy hibernator wypełniał pomruk
ludzkich westchnień i półpytomnych jęków, statek, jakby w
niecierpliwości nie mógł doekać się ocknięcia załogi, zaął
wstępny manewr hamowania. Na centralnym ekranie ukazały się
smugi dziobowego ognia. W dotychasową mawotę
pyświetlnego pędu wtargnął wstąs, potężna siła pyłożona u
dziobowych wyutni usiłowała zgnieść osiemnaście tysięcy ton
masy oynkowej „Niezwyciężonego”, pomnożonych teraz pez
jego ogromną szybkość. W kajutach kaografinych upakowane
szelnie mapy zatęsły się nieokojnie na rolkach. Tu i ówdzie
ruszały się, jakby ożywając, nie dość mocno osadzone pedmioty;
zagechotało w kambuzach od zdeających się nayń, zachwiały
się oparcia pustych pianowych foteli, pasy i liny ścienne pokładów
zaęły się kołysać. Stukot, zmieszane dźwięki szkła, blachy,
plastyków falą peszły pez cały pocisk od dziobu po rufę.
Tymasem z hibernatora dochodził już gwar głosów; ludzie z
nicości, w której trwali pez siedem miesięcy, popez krótki sen,
wracali do jawy.
Statek tracił szybkość. Planeta zakryła gwiazdy, cała w rudej
wełnie obłoków. Wypukłe lustro oceanu z odbiciem słońca
pesuwało się coraz wolniej. W pole widzenia wszedł bury,
upstony kraterami kontynent. Ludzie na stanowiskach
pokładowych nie widzieli nic. Głęboko pod nimi w tytanowych
tewiach pędni narastał stłumiony ryk, olbymi ciężar ściągał
palce z rękojeści. Chmura, która dostała się w promień odutu,
rozsrebyła się wybuchem ęci, rozpadła się i znikła. Ryk silników
wzmógł się na chwilę. Rudawa tara rozpłaszyła się: tak planeta
pekształca się w ląd. Widać już było peganiane wiatrem
sierpowate wydmy, smugi lawy, rozchodzące się jak szprychy koła
od najbliższego krateru zagrały odbitym pożarem rakietowych dysz,
silniejszym od słonenego.
– Cała moc na osi. Statyny ciąg.
Stałki leniwie pesuwały się w następny sektor skali.
Manewr peszedł bezbłędnie. Statek, jak odwrócony wulkan
zionący ogniem, wisiał pół mili nad oowatą płaszyzną z
utopionymi w piaskach skalnymi gędami.
– Cała moc na osi. Zmniejszyć statyny ciąg.
Widać już było miejsce, w którym buchająca pionowo w dół
fala odutu bije w grunt. Podniosła się tam ruda bua piasku. Z
rufy stelały fioletowe błyskawice, bezdźwięne z pozoru, bo
gmoty pochłaniały silniejszy od nich ryk gazów. Różnica
potencjałów wyrównała się, błyskawice znikły. Jakaś ścianka
dziobowa rozjęała się, dowódca wskazał ją ruchem głowy
inżynierowi: rezonans. Teba usunąć. Ale nikt się nie odezwał,
pędnie wyły, statek opadał, teraz już bez jednego drgnienia, jak
zawieszona na niewidzialnych linach stalowa góra.
– Pół mocy na osi. Mały statyny ciąg.
Kolistymi pierścieniami jak bałwany prawdziwego moa na
wszystkie strony gnały dymiące fale pustynnego piachu.
Epicentrum trafione z niewielkiej odległości kaastym
płomieniem wylotów nie dymiło już. Piasek znikł, peistoył się
w lustro bąblistej erwieni, w kipiące jezioro stopionej kemionki,
w słup jazgocących eklozji, aż wyparował. Obnażony jak kość
stary bazalt planety zaął mięknąć.
– Stosy na jałowy bieg. Zimny ciąg.
Błękit ognia atomowego zgasł. Z dysz trysnęły skośne
promienie borowodorów i w jednej chwili pustynię, ściany
skalnych kraterów i chmury nad nimi zalała upiorna zieleń.
Bazaltowe podłoże, na którym miała osiąść szeroka rufa
„Niezwyciężonego”, nie zagrażało już stopieniem.
– Stosy zero. Zimnym ciągiem do lądowania.
Wszystkie serca udeyły żywiej, głowy pochyliły się nad
instrumentami, rękojeści otniały w skuronych palcach.
Sakramentalne słowa oznaały, że nie będzie już odwrotu, że nogi
staną na prawdziwym gruncie, niechby to był piasek pustynnego
globu, ale będzie tam wschód i zachód słońca, horyzont i chmury, i
wiatr.
– Lądowanie punktowe w nadie.
Statek pełen był peciągłego jęku turbin tłoących materiał
pędny w dół. Zielony, stożkowato rozchodzący się słup ognia
połąył go z dymiącą skałą. Ze wszystkich stron podniosły się
chmury piasku, oślepiły peryskop środkowych pokładów, tylko w
sterowni na ekranach radarów niezmiennie pojawiały się i gasły
wzdłuż promieni wodzących zarysy krajobrazu, tonące w
tajfunowym chaosie.
– Stop py styku.
Ogień kotłował się buntownio pod rufą pytłaany
milimetr po milimete osuwającym się nań cielskiem rakiety,
zielone piekło stelało długimi bryźnięciami w głąb dygocących
piaskowych chmur. Rozziew między rufą a opalonym bazaltem
skały stał się wąską szeliną, linią zielonego pałania.
– Zero i zero. Wszystkie silniki stop.
Dzwon. Jedno jedyne udeenie, jakby olbymiego,
pękniętego serca. Rakieta stała. Główny inżynier stał z rękami na
dwu rękojeściach awaryjnego odutu: skała mogła się poddać.
Czekali. Stałki sekundomiey poruszały się dalej swoim owadzim
ruchem. Dowódca patał pez chwilę na wskaźnik pionu; jego
srebyste światełko ani trochę nie odchyliło się na bok od
erwonego zera. Mileli. Rozgane do wiśniowego żaru dysze
zaynały się kuryć, wydając szereg charakterystynych
odgłosów podobnych do chrapliwego postękiwania. Czerwonawa
chmura wzbita na setki metrów opadała. Wyłonił się z niej tępy
wiechołek „Niezwyciężonego”, jego boki, osmalone tarciem
atmosferynym i podobne pez to barwą do starej skały,
chropawy, podwójny pance; rudy ku wciąż jesze kłębił się i
wirował u rufy, ale sam statek znieruchomiał już na dobre, jakby
stał się ęścią planety i teraz krążył razem z jej powiechnią
leniwym ruchem trwającym od wieków pod fioletowym niebem,
w którym widniały najsilniejsze gwiazdy, niknące tylko w
bezpośrednim pobliżu erwonego słońca.
– Normalna procedura?
Astrogator wyprostował się znad książki pokładowej, gdzie w
połowie kay wpisał umowny znak lądowania, godzinę i dodał
obok w rubryce nazwę planety: „Regis III”.
– Nie, Rohan. Zaniemy od teciego stopnia.
Rohan starał się nie okazać zdziwienia.
– Tak jest. Chociaż... – dodał z poufałością, na którą Horpach mu
nieraz pozwalał – wolałbym nie być tym, który powie to ludziom.
Astrogator, jakby nie słysząc słów swego oficera, wziął go za
ramię i podprowadził do ekranu jak do okna. Odgarnięty na boki
odutem lądowania piasek uformował rodzaj płytkiej kotliny
zwieńonej osypującymi się diunami. Z wysokości osiemnastu
pięter patyli pez trójbarwną płaszyznę elektronowych
impulsów twoącą wierny obraz świata zewnętnego na skalną
piłę odległego o ty mile krateru. Od zachodu pochłaniał ją
horyzont. Od wschodu gromadziły się pod jej zerwami arne,
niepeniknione cienie. Szerokie eki lawy, o gbietach
wyniesionych nad piaski, miały barwę starej krwi. Jedna silna
gwiazda płonęła w niebie pod górnym obeżem ekranu. Kataklizm
wywołany zniebazstąpieniem „Niezwyciężonego” minął i wicher
pustyni, gwaowny prąd powieta płynącego stale ze stref
równikowych ku biegunowi planety, wtłaał już pierwsze
piaszyste języki pod rufę statku, jakby usiłując cierpliwie zabliźnić
ranę utwooną pez wylotowy ogień. Astrogator włąył sieć
zewnętnych mikrofonów i zjadliwe, dalekie wycie wraz z
dźwiękiem piachu szorującego po panceach wypełniło na chwilę
wysoką pesteń sterowni. Potem wyłąył mikrofony i zapadła
cisza.
– Tak to wygląda – powiedział powoli. – Ale „Kondor” nie
wrócił stąd, Rohan. – Tamten zacisnął szęki. Nie mógł ierać się z
dowódcą. Peleciał z nim wiele parseków, ale nie doszło między
nimi do pyjaźni. Może różnica wieku była zbyt wielka. Albo
pebyte wólnie niebezpieeństwa za małe. Bezwzględny był ten
łowiek o włosach prawie tak białych jak jego odzienie. Stu bez
mała ludzi trwało nieruchomo na stanowiskach po skońonej
wytężonej pracy, która popedziła zbliżenie, tysta godzin
hamowania nagromadzonej w każdym atomie „Niezwyciężonego”
energii kinetynej, wejście na orbitę, lądowanie. Stu prawie ludzi,
któy od miesięcy nie słyszeli odgłosu, jaki wydaje wiatr, i nauyli
się nienawidzić próżni, jak nienawidzi jej tylko ten, kto ją zna. Ale
dowódca o tym na pewno nie myślał. Peszedł powoli pez
sterownię i opierając rękę na oparciu fotela, podniesionym już do
nowego poziomu, mruknął:
– Nie wiemy, co to jest, Rohan.
I nagle, ostro:
– Na co pan jesze eka?
Rohan podszedł szybko do pulpitów roządowych, włąył
wewnętną instalację i głosem, w którym drgało jesze stłumione
obuenie, ciskał:
– Wszystkie poziomy, uwaga! Lądowanie skońone. Procedura
naziemna teciego stopnia. Poziom ósmy: gotuj energoboty.
Poziom dziewiąty: stosy ekranowania na rozruch. Technicy osłony
na stanowiska. Reszta załogi: na wyznaone miejsca roboe.
Koniec.
Zdawało mu się, kiedy to mówił, patąc w mrugające zgodnie
z modulacją głosu zielone oko wzmacniaa, że widzi ich ocone
twae, jak zastygają w nagłym zdumieniu i gniewie uniesione ku
głośnikom. Teraz dopiero musieli zrozumieć, dopiero teraz zaynali
kląć...
– Procedura naziemna teciego stopnia w toku, panie
astrogatoe – powiedział, nie patąc na starego łowieka. Ten
ojał na niego i nieodziewanie, kątem ust, się uśmiechnął:
– To tylko poątek, Rohan. Może będą jesze długie acery o
zachodzie, kto wie...
Wyjął z płytkiej sza󰔒i ściennej wąski, wysoki tom, otwoył
go i kładąc na najeżonym rękojeściami białym pulpicie, powiedział:
– Czytał pan to?
– Tak.
– Ostatni ich sygnał zarejestrowany pez siódmy
hiperpekaźnik doszedł do proksymalnej boi na zasięgu bazy ped
rokiem.
– Znam jego treść na pamięć. „Lądowanie na Regis III
zakońone. Planeta pustynna typu sub-Delta 92. Schodzimy na ląd
drugą procedurą w strefie równikowej kontynentu Ewany”.
– Tak. Ale to nie był ostatni sygnał.
– Wiem, panie astrogatoe. Czterdzieści godzin później
hiperpekaźnik zarejestrował serię impulsów, jak gdyby
nadawanych Morse’em, ale nieposiadających żadnego sensu, a
potem – kilkakrotnie powtaające się, dziwne odgłosy. Hæel
nazwał je „miaueniem kotów ciągniętych za ogon”.
– Tak... – powiedział astrogator, ale widone było, że nie
słucha. Stał znowu ped ekranem. Nad samym skrajem pola
widzenia, tuż py rakiecie, ukazały się nożycowo wysunięte pęsła
pochylni, po której sunęły jak na paradzie równo, jeden za drugim,
energoboty, tydziestotonowe maszyny powleone silikonowym
panceem peciwpożarowym. W miarę jak ełzały w dół, ich
pokrywy rozchylały się powoli i zarazem szły w górę, dzięki emu
ich peświt powiększał się; opuszając pochylnię, głęboko
zanuały się w piachu, ale szły pewnie, oąc wydmę, którą wiatr
wzniósł już wokół „Niezwyciężonego”. Rozchodziły się na pemian
w jedną i drugą stronę, aż po upływie dziesięciu minut cały
perymetr statku otoony był łańcuchem metalowych żółwi.
Znieruchomiawszy, każdy poął zagebywać się miarowo w
piasku, aż znikł, i tylko połyskliwe plamki regularnie
porozmieszane na rudych zboach wydm wskazywały miejsca, z
których wystawały kopułki emitorów Diraca. Powleona
pianoplastykiem stalowa podłoga sterowni drgnęła pod stopami
ludzi. Ciała ich peszył krótki jak błyskawica, wyraźny, choć ledwie
wyuwalny dresz i znikł, tylko pez chwilę jesze mrowił
mięśnie szęk, a widziany obraz rozmazał się w oach. Zjawisko to
nie trwało ani pół sekundy. Powróciła cisza, perywana odległym,
płynącym z dolnych kondygnacji mamrotaniem uruchamianych
motorów. Pustynia, arnorude zwały skalne, szeregi leniwie
pełznących fal piasku wyostyły się w ekranach i wszystko było
jak pedtem, ale ponad „Niezwyciężonym” rozwarła się
niewidzialna kopuła siłowego pola, zamykając dostęp do statku. Na
pochylni pojawiły się, kroąc w dół, metalowe kraby, z młynkami
anten poruszających się na pemian w lewo i w prawo. Inforoboty,
daleko większe od emitorów pola, miały łaszone tułowie i
zgięte, rozchodzące się na boki metalowe szudła. Gęznąc w
piasku i jakby z obydzeniem wydobywając zeń głęboko
zapadające się końyny, łonkonogi rozeszły się i zajęły miejsca w
perwach łańcucha energobotów. W miarę jak operacja osłony się
rozwijała, na centralnym pulpicie sterowni wyskakiwały z
matowego tła światełka kontrolne, a tare udarowych zegarów
wypełniały się zielonkawym blaskiem. Jakby dziesiątek wielkich
kocich ou patał teraz nieruchomo na obu ludzi. Stałki leżały
wszędzie na zee, świadąc, że nic nie próbuje pedostać się
popez niewidzialną tamę siłowego pola. Tylko wskaźnik
dyozycji mocy sunął coraz wyżej, mijając erwone kreski
gigawatów.
– Zejdę teraz na dół i zjem coś. Niech pan peprowadzi
stereotyp, Rohan! – powiedział znużonym nagle głosem Horpach,
odrywając się od ekranu.
– Czy zdalnie?
– Jeśli panu na tym zależy, może pan wysłać kogoś... albo iść
sam.
Z tymi słowy astrogator rozsunął dwi i wyszedł. Rohan
widział jesze chwilę jego profil w słabym świetle windy, która
bezszelestnie łynęła w dół. Spojał na tablicę zegarów pola. Zero.
Właściwie należało rozpoąć od fotogrametrii, pomyślał. Okrążać
planetę tak długo, aż będzie się miało kompletny zestaw zdjęć.
Może w ten osób wykryłoby się coś. Bo obserwacje wizualne z
orbity niewiele są wae; kontynenty to nie moe, ani majtkami w
bocianim gnieździe nie są wszyscy razem obserwatoy u lunet.
Inna e, że komplet zdjęć uzyskałoby się po bez mała miesiącu.
Winda wróciła. Wsiadł do niej i zjechał na szósty poziom.
Wielka platforma ped komorą ciśnień pełna była ludzi, któy
właściwie nie mieli tu już nic do roboty, tym bardziej że tery
sygnały zwiastujące porę głównego posiłku powtaały się już
chyba od kwadransa. Rozstępowano się ped nim.
– Jordan i Blank. Pójdziecie ze mną na stereotyp.
– Pełne skafandry, panie nawigatoe?
– Nie. Tylko tlenówki. I jeden robot. Najlepiej z arktanów, żeby
nam nie ugązł w tym cholernym piachu. A wy wszyscy ego tu
stoicie? Straciliście apetyt?
– Chciałoby się zejść, panie nawigatoe... na ląd.
– Chociaż na parę chwil...
Podniósł się gwar głosów.
– Spokój, chłopcy. Pyjdzie as na wycieki. Na razie mamy
teci stopień. – Rozchodzili się niechętnie. Tymasem z
towarowego szybu wynuył się dźwig z robotem o głowę
pewyższającym najroślejszych ludzi. Jordan i Blank, już z
aparatami tlenowymi, wracali elektrynym wózkiem – widział ich,
opay o porę korytaa, który teraz, gdy rakieta stała na rufie,
zmienił się w pionową studnię sięgającą aż do pierwszej grodzi
maszynowej. Czuł nad sobą i pod sobą rozłożyste piętra metalu,
gdzieś na samym dole pracowały cichobieżne penośniki, słychać
było słabe mlaskanie pewodów hydraulinych, a z głębi
terdziestometrowego szybu płynął miarowo podmuch zimnego,
oyszonego powieta z klimatyzatorów maszynowni.
Dwaj ludzie obsługi komorowej otwarli ped nimi dwi.
Rohan rawdził odruchowo położenie pasów i docisk maski.
Jordan i Blank weszli za nim, po ym blacha zazgytała ciężko pod
stąpnięciami robota. Peraźliwy, peciągły syk powieta
wciąganego do wnęta statku. Otwarła się zewnętna klapa.
Pochylnia maszyn znajdowała się o tery piętra niżej. Aby zjechać
na dół, ludzie posługiwali się małym dźwigiem, który wysunięto
już pedtem z pancea. Jego kratownica sięgała szytu wydmy.
Klatka dźwigu była otwaa ze wszech stron. Powiete było
niewiele chłodniejsze aniżeli we wnętu „Niezwyciężonego”.
Wsiedli we terech, odhamowane magnesy puściły i miękko
zjechali z jedenastopiętrowej wysokości, mijając kolejne sekcje
kadłuba. Rohan odruchowo rawdzał ich wygląd. Niezbyt ęsto
udaje się poza dokiem oglądać statek od zewnąt. Spracowany,
pomyślał, widząc smugi wżerek od meteorytów. Miejscami płyty
pancerne utraciły blask, jakby nadgryzione silnym kwasem. Winda
skońyła krótki lot, osiadając miękko na fali nawianego piachu.
Zeskoyli i zaraz zapadli się powyżej kolan. Tylko robot
peznaony do badań na ośnieżonych pesteniach kroył
śmiesznym, kakowatym, le pewnym chodem na swych
karykaturalnie rozpłaszonych stopach. Rohan kazał mu stanąć, a
sam z ludźmi uważnie obejał wszystkie wyloty dysz rufowych, o
ile były z zewnąt dostępne.
– Pyda im się mały szlif i pedmuch – powiedział. Dopiero
wylazłszy od rufy, zauważył, jak ogromny cień uca statek. Niby
szeroka droga ciągnął się pez wydmy oświetlone mocno już
pechylonym słońcem. W regularności piaszystych fal był
osobliwy okój. Ich dna pełne były błękitnego cienia, szyty
różowiały zmiechem i ten ciepły, delikatny róż pypomniał mu
kolory, które widział kiedyś w książce z obrazkami dla dzieci. Taki
był nieprawdziwie łagodny. Powoli penosił wzrok z wydmy na
wydmę, odnajdując coraz to inne odcienie boskwiniowego
pałania, im dalsze, tym bardziej rude, poszatkowane sierpami
arnych cieni, aż tam, gdzie zlewając się w jedną żóą szarość,
okalały groźnie sterące płyty nagich skał wulkaninych. Stał tak i
patał, a jego ludzie, bez pośpiechu, ruchami zautomatyzowanymi
pez wieloletni nawyk, robili sakramentalne pomiary, zamykali w
małych pojemnikach próbki powieta i piasku, mieyli
radioaktywność gruntu penośną sondą, której wieniy korpus
podtymywał arktan. Rohan nie zwracał na ich kątanie się żadnej
uwagi. Maska obejmowała tylko nos i usta, oy i całą głowę miał
wolną, bo zdjął z niej płytki hełm ochronny. Czuł wiatr we
włosach, osiadanie delikatnych ziarenek piasku na tway, jak
łaskoąc, wciskały się między plastykowe obeże i poliki.
Nieokojne porywy łopotały nogawkami kombinezonu, wielki,
jak obękły, dysk słońca, w który można było pateć chyba
sekundę bezkarnie, tkwił teraz za samym ubkiem rakiety. Wiatr
świstał peciągle, pole siłowe nie powstymywało ruchu gazów,
dlatego nie mógł w ogóle dostec, gdzie wstaje z piasków jego
niewidzialna ściana. Olbymi obszar, który ogarniał ojeniem,
był mawy, jakby nigdy nie stanęła na nim ludzka stopa, jakby to
nie była planeta, która pochłonęła statek klasy „Niezwyciężonego”
z osiemdziesięcioosobową załogą, olbymiego, doświadonego
żeglaa próżni, zdolnego w ułamku sekundy rozwinąć moc
miliardów kilowatów, petwoyć ją w pola energetyne, których
nie pebije żadne ciało materialne, skoncentrować ją w niszących
promieniach o temperatue gwiazd, które mogą obrócić w peynę
łańcuch górski lub wysuszyć moe. A jednak zginął tu ów stalowy
organizm zbudowany na Ziemi, płód wielowiekowego rozkwitu
technologii, i znikł w niewiadomy osób, bez śladu, bez sygnału
SOS, jakby rozpłynął się w tej rudej i szarej pustce.
I cały ten kontynent wygląda tak samo – pomyślał. Pamiętał
go dobe. Widział z wysokości oę kraterów i jedyny ruch, jaki
wśród nich uwał – nieustanne, powolne pepływanie obłoków
wlokących swe cienie popez nieskońone ławice wydm.
– Aktywność? – ytał, nie odwracając się.
– Zero, zero i dwa – odpowiedział Jordan i podniósł się z kolan.
Miał zaerwienioną twa, oy mu błyszały. Maska
zniekształcała bmienie głosu.
To znay – mniej niż nic – pomyślał. Zresztą tamci nie zginęliby
pez tak grubą nieostrożność, automatyne ujniki podniosłyby
alarm, nawet gdyby nikt się nie zatroszył o stereotyp badań.
– Atmosfera?
– Azotu siedemdziesiąt osiem procent, argonu dwa procent,
dwutlenku węgla zero, metanu tery procent, reszta to tlen.
– Szesnaście procent tlenu!? Na pewno?
– Na pewno.
– Radioaktywność powieta?
– Praktynie zero.
To było dziwne. Tyle tlenu! Ta wiadomość zelektryzowała go.
Podszedł do robota, który natychmiast podsunął mu ped oy
kasetę ze wskaźnikami. – Może próbowali obejść się bez aparatów
tlenowych – pomyślał bezsensownie, bo wiedział, że tak nie mogło
być. To prawda, zdaało się asem, że któryś łowiek bardziej od
innych dręony głodem powrotu wbrew rozkazom zdejmował
maskę, bo otaające powiete wydawało się pecież tak yste,
tak świeże – i ulegał zatruciu. To jednak mogło zdayć się jakiemuś
jednemu, dwóm najwyżej.
– Macie już wszystko? – ytał.
– Tak.
– Wracajcie – powiedział do nich.
– A pan?
– Zostanę jesze. Wracajcie – powtóył niecierpliwie. Chciał
być już sam. Blank zaucił na ramię związane paskiem uchwyty
pojemników, Jordan podał robotowi sondę i odeszli, brnąc ciężko;
arktan łapał za nimi, tak podobny z tyłu do zamaskowanego
łowieka.
Rohan podszedł ku skrajnej wydmie. Z bliska zobaył
wystający z piasku, rozszeony u końca wylot emitora, który
wytwaał ochronne pole siłowe. Nie tyle, by rawdzić jego
obecność, ale po prostu z dziecinnej chętki zaerpnął garść piachu i
cisnął ją ped siebie. Poleciała smużką i jakby natknąwszy się na
niewidzialne, pochyłe szkło, osypała się pionowo na ziemię.
Aż go ręce świebiały, żeby zdjąć maskę. Znał to dobe.
Wypluć plastykowy ustnik, zerwać paski, wypełnić całą pierś
powietem, zaciągnąć się nim aż do dna płuc...
Rozklejam się – pomyślał i wolno zawrócił ku statkowi. Klatka
dźwigu ekała, pusta, z platformą zagłębioną miękko w wydmie, a
wiatr zdążył pez kilka minut jego nieobecności powlec jej blachy
cienką warstewką nawianego piasku.
Już w głównym korytau piątego poziomu ojał na ścienny
informator. Dowódca był w kajucie gwiazdowej. Pojechał na górę.
– Jednym słowem – sielanka? – podsumował astrogator jego
słowa. – Żadnej radioaktywności, żadnych or, bakterii, pleśni,
wirusów, nic – tylko ten tlen... Próbki teba w każdym razie dać na
pożywki.
– Już są w laboratorium. Być może życie rozwija się tu na
innych kontynentach – zauważył Rohan bez pekonania.
– Wątpię. Insolacja poza strefą równikową jest słaba; nie
widział pan grubości apek biegunowych? Ręę, że jest tam co
najmniej osiem, jeśli nie dziesięć kilometrów lodowej pokrywy. Już
raej ocean, jakieś wodorosty, glony – ale dlaego życie nie wyszło
z wody na ląd?
– Teba będzie do tej wody zajeć – powiedział Rohan.
– Za weśnie pytać naszych ludzi, ale planeta wygląda mi na
starą. Takie zmurszałe jajo musi mieć ze sześć miliardów lat. Zresztą
słońce też kawał asu temu wyszło z okresu świetności. To prawie
erwony kaeł. Tak, ta nieobecność życia na lądzie jest
zastanawiająca. Szególny rodzaj ewolucji, która nie może znieść
suszy. No tak. To by wyjaśniało obecność tlenu, ale nie rawę
„Kondora”.
– Jakieś formy życia, jakieś istoty podwodne kryjące się w
oceanie, które wytwoyły tam cywilizację na dnie – podsunął myśl
Rohan. Obaj patyli na wielką mapę planety, w projekcji
Merkatora, niedokładną, bo rysowaną w oparciu o dane
automatynych sond z zeszłego wieku. Ukazywała jedynie zarysy
głównych kontynentów i mó, linie zasięgu ap polarnych i kilka
największych kraterów. W siatce pecinających się południków i
równoleżników widniał obwiedziony erwonym kółkiem punkt,
pod ósmym stopniem północnej szerokości – miejsce, w którym
wylądowali. Astrogator pesunął niecierpliwie papier na stole
mapowym.
– Sam pan w to nie wiey – żachnął się. – Tressor nie mógł być
głupszy od nas, nie dałby się żadnym podwodnym, bzdura. A
zresztą gdyby nawet istniały rozumne istoty wodne, jedną z
pierwszych ey, jaką by zrobiły, stanowiłoby opanowanie lądu.
Ot, powiedzmy, choćby w skafandrach wypełnionych wodą...
Zupełna bzdura – powtóył, nie aby unicestwić do reszty koncept
Rohana, ale ponieważ myślał już o ymś innym.
– Postoimy tu jakiś as – zakonkludował wreszcie i dotknął
dolnego begu mapy, która z lekkim furknięciem zwinęła się i
znikła w jednym z poziomych regałów wielkiego mapnika. –
Poekamy i zobaymy.
– A jeśli nie? – ytał Rohan ostrożnie. – Poszukamy ich...?
– Rohan, bądźże pan rozsądny. Szósty gwiazdowy rok i takie –
astrogator szukał właściwego określenia, nie znalazł go i zastąpił je
lekceważącym ruchem ręki. – Planeta jest wielkości Marsa. Jak
mamy ich szukać? To znay „Kondora” – poprawił się.
– No tak, grunt jest żelazisty... – niechętnie pyznał Rohan. W
samej ey analizy wykazały orą domieszkę tlenków żelazowych
w piasku. Wskaźniki ferroindukcyjne były więc na nic. Nie
wiedząc, co powiedzieć, zamilkł. Pekonany był, że dowódca
znajdzie w końcu jakieś wyjście. Nie wrócą pecież z pustymi
rękami, bez żadnych rezultatów. Czekał, patąc na wysunięte od
oła kaaste brwi Horpacha.
– Prawdę mówiąc, nie wieę, żeby to ekanie pez 48 godzin
cokolwiek nam dało, ale regulamin tego wymaga – tonem
nieodziewanego zwieenia odezwał się astrogator. – Niech pan
siada, Rohan. Stoi pan nade mną jak wyut sumienia. Regis jest
najidiotyniejszym miejscem, jakie sobie można wyobrażać. Szyt
bez poteby. Nie wiadomo, po co wysłano tu „Kondora” – zresztą
mniejsza o to, skoro stało się.
Urwał. Był w złym humoe i jak zwykle stawał się wtedy
wymowny i wciągał łatwo w dyskusję, nawet poufałą, co było
zawsze trochę niebezpiene, bo w każdej chwili mógł uciąć
rozmowę jakąś złośliwością.
– Jednym słowem, tak y owak musimy coś robić. Wie pan
co? Niech mi pan wprowadzi parę małych fotoobserwatorów na
orbitę równikową. Ale żeby była uciwie kołowa i ciasna. Tak z
siedemdziesiąt kilometrów.
– To jesze w obrębie jonosfery – zaprotestował Rohan. – Spalą
się po kilkudziesięciu okrążeniach...
– Niech się alą. Ale pedtem sfotografują, co się da.
Radziłbym panu zaryzykować nawet sześćdziesiąt kilometrów.
Spłoną może już w dziesiątym okrążeniu, ale tylko zdjęcia robione z
takiej wysokości mogą coś dać. Wie pan, jak wygląda rakieta
widziana ze stu kilometrów nawet pez najlepszy teleobiektyw?
Główka szpilki jest py niej całym górskim masywem. Niech pan
to zaraz... Rohan!
Na ten okyk nawigator odwrócił się, już od dwi. Dowódca
ucił na stół protokół z wynikami analiz.
– Co to jest!? Co to znowu za idiotyzm? Kto to pisał?
– Automat. O co chodzi? – ytał Rohan, starając się zachować
okój, bo i w nim już podrywał się gniew. Będzie mi tu teraz
zędził! – pomyślał, zbliżając się umyślnie powoli.
– Niech pan yta. Tu. O, tu.
– Metanu tery procent – peytał Rohan. I sam nagle
osłupiał.
– Metanu tery procent, co? A tlenu szesnaście? Wie pan, co to
jest? Mieszanina piorunująca! Może mi pan wytłumay, dlaego
cała atmosfera nie wybuchła, kiedyśmy siadali na borowodorach?
– Rzeywiście... nie rozumiem – wybełkotał Rohan. Podbiegł
szybko do pulpitu kontroli zewnętnej, wpuścił pez ujniki
ssawy trochę zewnętnej atmosfery i podas kiedy astrogator
pechadzał się w złowieszym mileniu po sterowni, patał, jak
analizatory gorliwie postukują szklanymi nayniami.
– No i co?!
– To samo. Metanu tery procent... tlenu szesnaście –
powiedział Rohan. Wprawdzie zupełnie nie rozumiał, jak to jest
możliwe, ale oduł jednak zadowolenie: pynajmniej Horpach nie
będzie mógł teraz nic mu zaucić.
– Pokaż no pan! Hm. Metanu tery, no, niech mię diabli...
dobe. Rohan, sondy na orbitę, a potem proszę pyjść do małego
labu. Ostatenie, od ego mamy uonych! Niech sobie głowy
łamią.
Rohan zjechał na dół, wziął dwóch techników rakietowych i
powtóył im polecenie astrogatora. Wrócił potem na drugi poziom.
Mieściły się tu laboratoria i kajuty fachowców. Po kolei mijał
wąskie, wprasowane w metal dwi z tablikami dwuliterowymi
„G.I.”, „G.F.”, „G.T.”, „G.B.” i cały ąd innych. Dwi małego
laboratorium były szeroko otwae; pez monotonne głosy
uonych od asu do asu pebijał się bas astrogatora. Rohan
stanął u progu. Byli tu wszyscy „Główni” – Główny Inżynier,
Biolog, Fizyk, Leka i wszyscy Technologowie z maszynowni.
Astrogator siedział, miląc teraz, w skrajnym fotelu pod
elektronowym programistą podręnej maszyny cyfrowej, a
oliwkowy Moderon ze lecionymi rękami, małymi jak u
dziewynki, mówił:
– Nie jestem ecjalistą od chemii gazów. W każdym razie to
nie jest prawdopodobnie zwykły metan. Energia wiązań jest inna;
różnica w setnym miejscu tylko, ale jest. Reaguje z tlenem dopiero
w obecności katalizatorów, a i to niechętnie.
– Jakiego pochodzenia jest ten metan? – ytał Horpach. Kręcił
młynka palcami.
– Węgiel jest w nim w każdym razie pochodzenia organinego.
Niewiele tego, ale nie ma wątpliwości...
– Są izotopy? Jaki wiek? Jaki stary jest ten metan?
– Od dwóch do piętnastu milionów lat.
– Co za pedział!
– Mieliśmy pół godziny asu. Nic więcej nie mogę powiedzieć.
– Doktoe Quastler! Skąd biee się ten metan?
– Nie wiem.
Horpach popatył po kolei na swoich ecjalistów. Można
było sądzić, że wybuchnie, ale nagle się uśmiechnął.
– Panowie, jesteście pecież ludźmi doświadonymi. Latamy
razem nie od woraj. Proszę o wasze zdanie. Co mamy teraz zrobić?
Od ego zaąć?
Ponieważ nikt nie kwapił się z zabraniem głosu, biolog Joppe,
jeden z nielinych, któy nie lękali się gniewliwości Horpacha,
powiedział, patąc okojnie w oy dowódcy:
– To nie jest zwykła planeta klasy sub-Delta 92. Gdyby była
taka, „Kondor” nie zginąłby. Ponieważ miał na pokładzie
fachowców, ani gorszych, ani lepszych od nas, jedyną eą, jaką
wiemy na pewno, jest to, że ich wiedza okazała się
niewystarająca, aby zapobiec katastrofie. Z tego wniosek, że
musimy utymać teci stopień procedury i zbadać ląd i ocean.
Myślę, że teba rozpoąć wiercenia geologine, a równoeśnie
zająć się tutejszą wodą. Wszystko inne byłoby hipotezami; nie
możemy sobie w tej sytuacji pozwolić na taki luksus.
– Dobe – Horpach zacisnął szęki. – Wiercenia w perymete
pola siłowego nie są problemem. Zajmie się tym doktor Nowik.
Główny Geolog skinął głową.
– Co do oceanu... jak daleko jest linia begowa, Rohan?
– Około dwustu kilometrów... – powiedział nawigator, wcale
nie zdziwiony tym, że dowódca wie o jego obecności, chociaż go
nie widzi: Rohan stał kilka kroków za jego plecami, u dwi.
– Trochę daleko. Ale nie będziemy już ruszać
„Niezwyciężonego”. Weźmie pan tylu ludzi, ilu pan uzna za
wskazane, Rohan, Fitzpatrika, y jesze jakiegoś oceanologa, i sześć
energobotów rezerwy. Pojedzie pan z tym na beg. Działać
będziecie tylko pod siłową osłoną; żadnych wycieek po mou,
żadnych nurkowań. Automatami też proszę nie szafować – nie
mamy ich zbyt wiele. Jasne? Więc może pan zaąć. Aha, jesze
jedno. Czy tutejsza atmosfera nadaje się do oddychania?
Lekae poszeptali między sobą.
– W zasadzie tak – powiedział wreszcie Stormont, ale jak gdyby
bez większego pekonania.
– Co to znay „w zasadzie”? Można y nie można oddychać?
– Taka ilość metanu nie jest obojętna. Po pewnym asie
nastąpi wysycenie krwi i może to dać pewne lekkie objawy
mózgowe. Oszołomienia... ale dopiero po godzinie, może po kilku
godzinach.
– A y nie wystary jakiś pochłania metanu?
– Nie, astrogatoe. To znay nie opłaci się produkować
pochłaniay, bo teba by je ęsto zmieniać, a poza tym procent
tlenu jest jednak dosyć niski. Osobiście jestem za aparatami
tlenowymi.
– Mhm. Inni panowie też?
Witte i Eldjarn skinęli głowami. Horpach wstał.
– A zatem rozpoynamy. Rohan! Co z sondami?
– Zaraz będziemy je wyucać. Czy mogę jesze skontrolować
orbity, zanim wyruszę?
– Może pan.
Rohan wyszedł, pozostawiając za sobą gwar laboratorium.
Kiedy wszedł do sterowni, słońce właśnie zachodziło. Tak ciemny,
że fioletową prawie purpurą nabiegły rąbek jego tary wycinał na
horyzoncie z nadnaturalną wyrazistością zębaty kontur krateru.
Niebo, gęste w tej okolicy Galaktyki od gwiazd, zdawało się teraz
jakby wyolbymione. Coraz niżej rozbłyskiwały wielkie
konstelacje, pochłaniając niknącą w mrokach pustynię. Rohan
połąył się z dziobową wyutnią satelitarną. Właśnie zaądzono
wystelenie pierwszej pary fotosatelitów. Następne miały pójść w
górę po godzinie. Nazajut dzienne i nocne fotografie obu półkul
planety winny były dać obraz całego pasa równikowego.
– Minuta tydzieści jeden... azymut siedem. Naprowadzam... –
powtaał w głośniku śpiewny głos. Rohan ściszył go pokrętłem i
odwrócił fotel ku tablicy kontrolnej. Nie pyznałby się do tego
nikomu, ale bawiła go zawsze gra świateł py wystelaniu sondy
na okołoplanetarną orbitę. Najpierw zapłonęły rubinowo, biało i
niebiesko kontrolki boostera. Potem zamamrotał automat staowy.
Gdy jego tykot urwał się nagle, słabe drgnienie peszło cały
kadłub krążownika. Zarazem pustynia w ekranach pojaśniała od
fosforynego blasku. Z cienkim, napiętym do ostateności
gmotem, oblewając macieysty statek potokiem płomieni,
miniaturowy pocisk wystelił z dziobowej wyutni. Blask
oddalającego się boostera łopotał po zboach wydm coraz słabiej,
aż zgasł. Teraz już i słychać nie było rakietki, za to ferwor świetlnej
gorąki ogarnął całą tablicę. Z hektynym pośpiechem
wyskakiwały z mroku podłużne światełka kontroli balistynej,
potakiwały im upewniająco perłowe lampki zdalnego sterowania,
potem ukazały się, na kszta kolorowej choinki, sygnały o
kolejnym oducaniu wypalonych łusek, i wreszcie nad całym tym
tęującym mrowiskiem zapłonął biały, ysty worokąt, znak, że
satelita został wprowadzony na orbitę. Pośrodku jego błyszącej
śnieżnie powiechni zamajayła wysepka szarości i drgając,
ułożyła się w cyfrę 67. To była wysokość lotu. Rohan rawdził
jesze elementy orbity: ale i perigeum, i apogeum mieściły się w
zadanych granicach. Nie miał tu już nic do roboty. Spojał na zegar
pokładowy, który wskazywał osiemnastą, potem na właściwy teraz
zegar asu lokalnego – godzina jedenasta w nocy. Zamknął na
chwilę oy. Był rad temu wypadowi nad ocean. Lubił działać sam.
Czuł senność i głód. Rozważał chwilę, y nie pydałaby się
pastylka teźwiąca. Ale uznał, że wystary sama kolacja. Wstając,
pouł, jaki jest zmęony, zdziwił się i to zdziwienie już go trochę
oteźwiło. Zjechał na dół do mesy. Byli tam już jego nowi ludzie –
dwaj kierowcy poduszkowych tranoerów, między nimi Jarg,
którego lubił za nieustający dobry humor, był tam i Fitzpatrik z
dwoma kolegami, Brozą i Koechlinem, końyli kolację, kiedy
Rohan dopiero zamawiał gorącą zupę, wyjmował z podajnika
ściennego chleb i aszki bezalkoholowego piwa. Szedł z tym
wszystkim na tacy do stołu, kiedy podłoga leciutko drgnęła.
„Niezwyciężony” wystelił następnego satelitę.

Dowódca nie pozwolił jechać w nocy. Wyruszyli o piątej asu


miejscowego, ped wschodem słońca. Ze względu na konienością
podyktowany poądek marszu, jak również jego kłopotliwą
powolność, taki szyk nazywano konduktem. Otwierały go i
zamykały energoboty, które elipsoidalnym polem siłowym
osłaniały wszystkie wewnętne maszyny – uniwersalne
poduszkowce, łaziki z radiostacjami i radarem, kuchnię, tranoer z
samoustawiającym się hermetynym barakiem mieszkalnym i
mały laser bezpośredniego rażenia na gąsienicach, zwany poolicie
szydłem. Rohan umieścił się wraz z tema uonymi w pednim
energobocie, co było wprawdzie niewygodne, bo ledwo siedzieli
obok siebie, ale pynajmniej miało się złudzenie jako tako
normalnej podróży. Szybkość pychodziło dostosować do
najwolniejszych maszyn konduktu, właśnie energobotów. Jazda nie
była wyszukaną pyjemnością. Gąsienice warały i rżały w
piasku, turbinowe silniki wyły jak komary wielkości słoni, tuż za
siedzącymi wyrywało się z kratowych osłon powiete chłodzenia,
a cały energobot chodził jak ciężka szalupa na falach. Rychło arna
igła „Niezwyciężonego” skryła się za horyzontem. Jakiś as szli w
poziomych promieniach zimnego i erwonego jak krew słońca
pez monotonną pustynię, powoli piasku stawało się coraz mniej,
wystawały zeń ukośne płyty skalne, które pychodziło wymijać.
Maski tlenowe w połąeniu z wyciem silników nie zachęcały do
podjęcia rozmowy. Obserwowali pilnie horyzont, ale widok był
wciąż jednaki – nagromadzenia skał, wielkie zwietałe głazy, w
pewnym miejscu równina poęła schodzić stokiem w dół i na dnie
bardzo łagodnej kotliny ukazał się cienki, na pół wyschnięty
strumień o wodzie łyskającej odbiciem erwonego świtu. Otoaki
ciągnące się ławicami po obu begach strumienia wskazywały, że
niekiedy niesie on znane ilości wód. Zatymali się na krótko, aby
zbadać wodę. Była zupełnie ysta, dość twarda, z domieszką
tlenków żelaza i nikłym śladem siarków. Ruszyli dalej, teraz już z
nieco większą szybkością, bo gąsienice pełzły płynnie po
kamienistym podłożu. Od zachodu wznosiły się niewielkie urwiska.
Ostatnia maszyna utymywała stałą łąność z „Niezwyciężonym”,
anteny radarów kręciły się, radayści, poprawiając na głowach
słuchawki, ślęeli u swoich ekranów, pogryzając kromki
koncentratu, asem od któregoś poduszkowca wylatywał z
impetem kamień, jak wydmuchnięty małą trąbą powietną, i
skakał, jakby ożywając nagle, w górę żwirowiska. Potem drogę
pegrodziły łagodne wzgóa, łyse i nagie. Nie stopując, wzięli
nieco próbek i Fitzpatrik kyknął Rohanowi, że kemionka jest
organinego pochodzenia. Nareszcie, kiedy arnosiną linią ukazało
się ped nimi lustro wód, znaleźli i wapienie. Zjeżdżali ku begowi,
gechoąc po małych, płaskich kamykach. Gorący oddech
maszyny, wizg gąsienic, wycie turbin, wszystko to raptem ucichło,
kiedy ocean, z bliska zielonkawy i najzupełniej z pozoru ziemski,
znalazł się o sto metrów. Pyszło teraz do skomplikowanego
manewrowania, bo aby osłonić grupę roboą polem, należało
wprowadzić ołowy energobot do wody na głębokość dość
znaną. Pierwej uszelniono maszynę i sterowana z drugiego
energobotu weszła w fale, buąc je i pieniąc, aż stała się ledwo
widonym, ciemniejszym miejscem w głębi wody; wtedy dopiero,
na sygnał wysłany z centralnego posterunku, zatopiony kolos
wysunął nad powiechnię emitor Diraca i gdy pole ustaliło się,
pokrywając swą niewidzialną półkulą ęść begu i pybeżnych
wód, rozpoęli właściwe badania.
Ocean był nieco mniej słony niż ziemskie; analizy nie
pyniosły jednak żadnych rewelacyjnych wyników. Po dwu
godzinach wiedzieli mniej więcej tyle, co na poątku. Wysłali więc
na pełne moe dwie zdalnie sterowane sondy telewizyjne i z
centralnego posterunku śledzili na ekranach ich drogę. Ale dopiero
gdy oddaliły się poza horyzont, sygnały pyniosły pierwszą
istotną wiadomość. W oceanie żyły jakieś organizmy, ksztaem
podobne do kostnoszkieletowych ryb. Na widok sondy jednak
piechały z olbymią szybkością, szukając ratunku w głębinie.
Echoloty ustaliły głębokość oceanu w owym miejscu pierwszego
otkania żywych istot na sto pięćdziesiąt metrów.
Broza uparł się, że musi mieć pynajmniej jedną taką rybę.
Polowali więc, sondy ścigały uwijające się w zielonym mroku
cienie, stelając elektrynymi wyładowaniami, ale te ekome
ryby pejawiały nieporównaną zwinność manewrów. Dopiero po
którymś z ędu stale udało się porazić jedną. Sondę, która ją
chwyciła w swoje klesze, natychmiast skierowali do begu, a
Koechlin i Fitzpatrik tymasem manipulowali drugą, zbierając
próbki unoszących się w głębi fal włókienek, które wydały im się
jakimś miejscowym rodzajem glonów y wodorostów. Posłali ją
wreszcie na samo dno, na głębokość ćwierć kilometra. Silny prąd
pydenny utrudniał poważnie sterowanie sondą, którą wciąż
znosiło na wielkie skupiska podwodnych głazów. W końcu jednak
udało się kilka z nich obalić i jak pypuszał Koechlin, pod ową
pykrywą mieściła się cała kolonia giętkich, pędzelkowatych
stwoonek.
Kiedy obie sondy wróciły w obręb pola i biologowie wzięli się
do roboty, w rozstawionym tymasem baraku, gdzie można już
było zdjąć upykone maski, Rohan, Jarg i pięciu pozostałych ludzi
zjedli pierwszy ciepły posiłek tego dnia.
Czas do wieora upłynął im na zbieraniu próbek minerałów,
badaniu pydennej radioaktywności, pomiarach insolacji i stu
podobnie żmudnych zajęciach, które teba było jednak wykonać
sumiennie, pedantynie nawet, jeśli miały dać uciwe rezultaty. O
zmiechu wszystko, co było możliwe, zostało dokonane i Rohan
mógł ze okojnym sumieniem podejść do mikrofonu, kiedy
wywołał go Horpach z „Niezwyciężonego”. Ocean pełen był
żywych form, które jednak unikały, co do jednej, strefy
pybeżnej. Organizm sekcjonowanej ryby nie wykazał niego
szególnego. Ewolucja, według szacunkowych danych, trwała na
planecie od wieluset milionów lat. Wykryto znaną ilość zielonych
glonów, co wyjaśniło obecność tlenu w atmosfee. Podział
państwa żywych ustrojów na roślinne i zwieęce był typowy;
typowe również struktury kostne kręgowców. Jedynym organem,
wykształconym u złowionej ryby, którego odpowiednika
ziemskiego nie znali biologowie, był szególny zmysł, wrażliwy na
bardzo nikłe zmiany natężenia pola magnetynego. Horpach
nakazał całej ekipie powrót w najszybszym asie i końąc już
rozmowę, powiedział, że są nowiny: prawdopodobnie udało się
ustalić miejsce lądowania zaginionego „Kondora”.
Tak więc, chociaż biologowie protestowali, twierdząc, że i kilku
tygodni dalszych badań byłoby im mało, zwinięto barak,
uruchomiono motory i kolumna ruszyła na północo-zachód. Rohan
nie mógł pekazać towayszom żadnych szegółów o „Kondoe”,
bo sam ich nie znał. Chciał być jak najszybciej na statku, bo
pypuszał, że dowódca pydzieli następne, może bardziej
obfitujące w jakieś odkrycia zadanie. Oywiście teraz pede
wszystkim należało zbadać miejsce ekomego lądowania „Kondora”.
Rohan wyciskał z maszyn całą moc i wracali w jesze bardziej
piekielnym jazgocie młócących kamienie gąsienic. Po nastaniu
ciemności zapaliły się wielkie reektory maszyn; był to widok
niezwykły i nawet groźny – co chwila ruchome słupy światła
wyrywały z mroków nieksztane, pozornie ruszające się sylwety
olbymów, które okazywały się tylko skałami-świadkami, ostatnią
pozostałością po zwietałym łańcuchu górskim. Kilka razy pyszło
się zatymać u głębokich szelin ziejących w bazalcie. W końcu
jednak, dobe po północy, ujeli oświetlony ze wszech stron, niby
na paradzie, lśniący z dala jak metalowa wieża korpus
„Niezwyciężonego”. W całym perymete siłowego pola poruszały
się na wszystkie strony sznury maszyn; wyładowywano zapasy,
paliwo, grupy ludzi stały pod pochylnią w oślepiającym świetle
jupiterów. Już z oddali doszły powracających odgłosy mrówej
kątaniny. Nad chodzącymi słupami świateł wznosił się milący,
oblizywany plamami kadłub krążownika. Błękitne ognie zapaliły
się na znak, którędy otwaa zostanie droga pez siłową osłonę, i
pokryte grubą warstwą miałkiego kuu pojazdy jeden po drugim
wjechały do środka kolistej pesteni. Rohan nie zdążył jesze
zeskoyć na ziemię, a już wołał do jednego ze stojących najbliżej,
w którym rozpoznał Blanka, pytając, co z „Kondorem”.
Ale bosman nie wiedział nic o ekomym odkryciu. Rohan
usłyszał od niego niewiele. Ped łonięciem w gęstszych
warstwach atmosfery tery satelity dostaryły jedenastu tysięcy
zdjęć odebranych drogą radiową i nanoszonych, w miarę ich
napływania, na ecjalnie trawione płyty w kajucie kaografinej.
Aby nie tracić asu, Rohan wezwał technika kaografów, Eretta, do
siebie, i biorąc tusz, wypytywał go równoeśnie o wszystko, co
zaszło na statku. Erett był jednym z szukających na uzyskanym
pasie fotografinym „Kondora”. Tego ziarenka stali w oceanach
piasku szukało około tydziestu ludzi równoeśnie, opró
planetologów zmobilizowano w tym celu kaografów, operatorów
radarowych i wszystkich pokładowych pilotów. Okrągłą dobę
peglądali, na zmianę, nadchodzący materiał fotografiny, notując
koordynaty każdego podejanego punktu planety. Ale wieść, jaką
pekazał Rohanowi dowódca, okazała się omyłką. Za statek wzięto
wyjątkowej wysokości maugę skalną, bo ucała cień zadziwiająco
podobny do regularnego cienia rakiety. Tak zatem dalej nic nie było
wiadomo o losach „Kondora”. Rohan chciał się zameldować u
dowódcy, le ten już udał się na oynek. Poszedł więc do siebie.
Mimo zmęenia długo nie mógł zasnąć. Kiedy zaś wstał rano,
astrogator polecił mu pez Ballmina, kierownika planetologów,
pekazać cały zebrany materiał do głównego laboratorium. O
dziesiątej rano Rohan pouł taki głód – nie jadł jesze śniadania –
że zjechał na drugi poziom do małej mesy operatorów radaru, i tu,
gdy dopijał na stojąco kawę, dopadł go Erett.
– Co, macie ją!? – ucił na widok podnieconej tway
kaografa.
– Nie. Ale znaleźliśmy coś większego. Niech pan idzie zaraz –
astrogator wzywa pana...
Rohanowi zdawało się, że oszklony cylinder dźwigu pełznie z
niewiarygodną powolnością. W pyciemnionej kajucie panowała
cisza, słychać było szmer elektrynych pekaźników, a z podajnika
aparatury wypływały coraz to nowe, lśniące wilgocią zdjęcia, ale
nikt nie zwracał na nie uwagi. Dwaj technicy wysunęli zza ściennej
klapy rodzaj epidiaskopu i zgasili resztę świateł w momencie, gdy
Rohan otwoył dwi. Dostegł bielejącą wśród innych głowę
astrogatora. W następnej chwili ekran, opuszony z sufitu,
rozsrebył się. W ciszy skupionych oddechów Rohan podszedł, na
ile mógł, do wielkiej jasnej płaszyzny. Zdjęcie było nie najlepsze,
w dodatku tylko arno-białe, w okolu drobnych, bezładnie
rozuconych kraterów odznaał się nagi płaskowyż, z jednej strony
urywający się linią tak prostą, jakby ściął tam skały jakiś olbymi
nóż; była to linia begowa, bo resztę zdjęcia wypełniała jednolita
erń oceanu. W pewnej odległości od owego obrywu rozpościerała
się mozaika niezbyt wyraźnych form, w dwóch miejscach
pesłonięta smugami obłoków i ich cieniami. Ale i tak nie ulegało
wątpliwości, że osobliwa, zamglona w szegółach formacja nie jest
tworem geologinym.
Miasto... – pomyślał z podnieceniem Rohan, ale nie powiedział
tego głośno. Wszyscy nadal zachowywali milenie. Technik py
epidiaskopie usiłował daremnie wyostyć obraz.
– Czy były zakłócenia odbioru? – padł w ogólną ciszę okojny
głos astrogatora.
– Nie – odpowiedział z ciemności Ballmin. – Odbiór był ysty,
ale to jest jedno z ostatnich zdjęć teciego satelity. Osiem minut po
jego wysłaniu pestał odpowiadać na sygnały. Pypuszalnie
zdjęcie zostało zrobione pez obiektywy już uszkodzone
podwyższającą się temperaturą.
– Ascenzja kamery nad epicentrum nie była większa niż
siedemdziesiąt kilometrów – doucił inny głos, należący, jak
wydało się Rohanowi, do jednego z najzdolniejszych planetologów,
Maltego. – A prawdę mówiąc, oceniłbym ją na pięćdziesiąt pięć do
sześćdziesięciu kilometrów... Proszę ojeć... – Jego sylwetka
pesłoniła ęściowo ekran. Pyłożył do obrazu pejysty
plastykowy szablon z wyciętymi w nim kółkami i pymieał go
kolejno do kilkunastu kraterów w drugiej połowie zdjęcia.
– Są wyraźnie większe niż na zdjęciach popednich. Zresztą –
dodał – to nie ma większego znaenia. Tak y owak...
Nie dokońył, a wszyscy zrozumieli, co chciał powiedzieć: że
niebawem skontrolują ścisłość fotografii, gdyż zbadają tę okolicę
planety. Jakąś chwilę wpatrywali się jesze w obraz na ekranie.
Rohan nie był już tak pewny, że ukazuje miasto, y raej jego
ruiny. O tym, że geometrynie prawidłowy twór od dawna jest
opuszony, świadyły cienkie jak kreski, faliste cienie wydm,
które ze wszech stron opływały skomplikowane ksztay, niektóre
zaś z nich tonęły niemal w piaszystym zalewie pustyni. Nadto
geometryną konstelację tych ruin rozdzielała na dwie nierówne
ęści rozszeająca się w miarę postępowania w głąb lądu arna,
zygzakowata linia – pęknięcie sejsmine, które na dwoje
rozszepiło niektóre z wielkich „budowli”. Jedna, najwyraźniej
obalona, utwoyła jak gdyby most, zaepiony końcem o
peciwległy beg rozpadliny.
– Proszę światło – rozległ się głos astrogatora. Kiedy rozbłysło,
ojał na tarę ściennego zegara.
– Za dwie godziny staujemy.
Rozległy się zmieszane głosy; najenerginiej protestowali
ludzie Głównego Biologa, któy zeszli już w trakcie próbnych
wierceń świdrami na dwieście metrów w głąb gruntu. Horpach dał
ręką znak, że żadnej dyskusji nie będzie.
– Wszystkie maszyny wracają na pokład. Uzyskane materiały
proszę zabezpieyć. Pegląd zdjęć i pozostałe analizy mają iść
swoim trybem. Gdzie jest Rohan? A, pan tutaj? Dobe. Słyszał pan,
co powiedziałem? Za dwie godziny wszyscy ludzie mają być na
stanowiskach staowych.
Operacja okrętowania wyładowanych maszyn szła w
pośpiechu, ale systematynie. Rohan był głuchy na błagania
Ballmina, który prosił o piętnaście minut dalszego wiercenia.
– Słyszał pan, co powiedział dowódca – powtaał na lewo i na
prawo, popędzając montażystów, któy podjeżdżali do
wykopanych rowów wielkimi dźwigami. Po kolei aparatury
wienie, prowizoryne pomosty kratowe, zbiorniki z paliwem
wędrowały do luków towarowych; gdy już tylko rozryty grunt
świadył o wykonanych pracach, Rohan z Westergardem, zastępcą
Głównego Inżyniera, obszedł jesze na wszelki wypadek miejsca
pouconych robót. Potem ludzie zniknęli wewnąt statku. Wtedy
dopiero ruszyły się piaski na dalekim perymete, wezwane drogą
radiową wracały szeregiem energoboty, kryjąc się we wnętu
statku, który wciągnął do środka, pod płyty pancerne, pochylnię i
pionowy szyb dźwigu osobowego, pez mgnienie trwał w
nieruchomości, potem jednostajne wycie wichru pygłuszył
metaliny gwizd rężonego powieta pedmuchującego dysze.
Kłęby kuawy otoyły rufę, zapełgał w nich zielony bask,
mieszając się z erwonym światłem słońca, i w galopadzie
niemilknących gromów, które wstąsały pustynią i wielokrotnym
echem wracały od skalnych ścian, statek powoli uniósł się w
powiete, aby pozostawiając za sobą wypalony krąg skały,
zeszklone wydmy i stępy kondensacji, zniknąć z rosnącą
szybkością w fioletowym niebie. Długo potem, kiedy ostatni ślad
jego drogi, wyznaonej białawą linią pary, rozpłynął się w
atmosfee, a ruchome piaski pokrywać jęły nagą skałę i wypełniać
opustoszałe wykopaliska, od zachodu pojawiła się ciemna chmura.
Sunąc nisko, rozwinęła się, wysuniętym, kłębiastym ramieniem
otoyła miejsce lądowania i zawisła nieruchomo. Trwała tak jakiś
as. Kiedy słońce na dobre pechyliło się ku zachodowi, na
pustynię zaął z niej padać arny desz.
Wśród ruin

„Niezwyciężony” osiadł na starannie wybranym miejscu, bez mała


sześć kilometrów na północ od zewnętnej granicy tak zwanego
miasta. Było je wcale nieźle widać ze sterowni. Wrażenie, że są to
konstrukcje wzniesione sztunie, było większe nawet niż py
oglądaniu zdjęć satelitarnego fotoobserwatora. Kanciaste,
peważnie szersze u podstawy niż u szytu, niejednakowej
wysokości, ciągnęły się na pesteni wielu kilometrów, arniawe,
miejscami lśniące metalinie, ale nawet najsilniejsza luneta nie
pozwalała rozróżnić szegółów; wydawało się, że większość owych
budowli jest dziurawa jak eszoto.
Tym razem metaline podźwiękiwanie stygnących dysz jesze
nie ustało, kiedy statek wysunął ze swego wnęta pochylnię i
rusztowanie dźwigu, otoył się kręgiem energobotów, ale na tym
nie popestał. W jednym miejscu, leżącym na wprost „miasta”
(stojąc na poziomie gruntu, nie można było go dostec oza
niskich wzgó), skoncentrowała się wewnąt osłony energetynej
grupa pięciu pojazdów terenowych, do której dołąył peszło dwa
razy większy od nich, podobny do apokaliptynego żuka o
sinawych pokrywach, ruchomy miota antymaterii.
Dowódcą grupy operacyjnej był Rohan. Stał wyprostowany w
pierwszym z pojazdów terenowych, w jego otwaej wieżyce,
ekając, kiedy na rozkaz wydany z pokładu „Niezwyciężonego”
otwae zostanie pejście pez pole siłowe. Dwa inforoboty na
dwu najbliższych wzgóach wysteliły szereg niegasnących
zielonych ar, znakując drogę, i uformowana w podwójnym szyku
mała kolumna z pojazdem Rohana na ele ruszyła ped siebie.
Maszyny grały basami silników, fontanny piasku biły od
balonowych kół olbymów, podem, o dwieście metrów ped
ołową terenówką, sunął, unosząc się nad powiechnią gruntu,
robot zwiadowy, podobny do pypłaszonego talea, z szybko
drgającymi ułkami, a strumienie powieta, które wyucał od
siebie, buyły uby wydm, że wyglądało, jakby mijając je,
wzniecał w nich niewidzialny ogień. Podniesiona pochodem
kuawa długo nie opadała w dość okojnym powietu i po
pejściu kolumny znayła jej ślad erwonawą, kłębiastą smugą.
Cienie ucane pez maszyny były coraz dłuższe; szło ku zachodowi.
Kolumna ominęła leżący na jej drodze prawie całkowicie zasypany
krater i po dwudziestu minutach dotarła do skraju ruin. Tutaj szyk
pochodu się złamał. Ty bezludne pojazdy wyszły na zewnąt i
zaświeciły ostrobłękitne światła na znak, że utwoyły lokalne pole
siłowe. Dwie maszyny z ludźmi toyły się wewnąt ruchomej
osłony. Pięćdziesiąt metrów za nimi posuwał się, kroąc na swoich
piętrowych, ugiętych nogach, olbymi miota antymaterii. W
pewnej chwili, po pekroeniu zasypanego kłębowiska jakby
poszarpanych lin metalowych y drutów, teba się było zatymać,
bo jedna końyna miotaa popez piasek zapadła się w głąb
niewidzialnej szeliny. Dwa arktany zeskoyły z pojazdu dowódcy
i wyswobodziły uwięzłego kolosa. Wtedy kolumna ruszyła dalej.
To, co nazwali miastem, w eywistości ani trochę nie było
podobne do ziemskich osiedli. Zatopione na niewiadomą głębokość
w ruchomych wydmach, stały ciemne masywy o najeżonych, niby
szotkowatych powiechniach, niepodobne do niego, co znały
ludzkie oy. Ich niedające się nazwać ksztay sięgały kilku pięter.
Nie miały okien, dwi, nawet ścian, jedne wyglądały jak
pofałdowane i penikające się w ogromnej ilości kierunków,
bardzo gęsto polatane sieci, ze zgrubieniami w miejscach złąeń,
inne pypominały skomplikowane arabeski pestenne, jakie
utwoyłyby penikające się wzajemnie pszele plastry lub
eszota o trójkątnych i pięciokątnych otworach. W każdym
większym elemencie i w każdej widomej płaszyźnie można było
wykryć jakiś rodzaj regularności, nie tak jednorodnej jak w
krysztale, ale niewątpliwej, powtaającej się określonym rytmem,
chociaż perywały go w wielu miejscach ślady zniszeń. Niektóre
konstrukcje, utwoone z poodrąbywanych jakby w graniaste
ksztay, zrośniętych gęsto gałęzi (ale te gałęzie nie miały
dowolnego biegu, właściwego dewom y kakom; albo
stanowiły ęść łuku, albo dwie skręcone w peciwnym kierunku
irale), sterały z piachu pionowo, otykali jednak i pochylone,
niym ramię zwodzonego mostu. Wiatry, wiejące najęściej z
północy, nagromadziły na wszystkich poziomych płaszyznach i co
łagodniejszych zwisach lotny piach, tak że z oddali niejedna z
owych ruin pypominała krępą piramidę, ściętą u szytu. Z bliska
jednak jej pozornie gładka płaszyzna ukazywała, ym jest:
systemem kaastych, ostrokońystych prętów, listew, tak
gdzieniegdzie lecionych, że utymywały w swym gąszu nawet
piasek. Rohanowi wydało się, że to jakieś sześcienne i
piramidowate resztki skał porosłych zmawiałą i zeschłą
roślinnością. Ale i to wrażenie rozsypywało się w odległości kilku
kroków: wtedy bowiem regularność, obca żywym formom,
ujawniała swą obecność popez chaos zniszenia. Ruiny nie były
właściwie lite, bo można było zajeć do nich pez szpary
metalowej gęstwiny, nie były i puste, gdyż wypełniała je ona na
wskroś. Zewsząd wiało mawotą opuszenia. Rohan pomyślał o
miotau, ale bezsensowne było nawet użycie siły, skoro brakło
wnęt, do których pozwoliłaby wtargnąć. Wicher pepędzał
między wysokimi bastionami tumany gryzącej kuawy. Regularne
mozaiki erniejących otworów wypełniał piasek, wciąż osypujący
się ciurkiem, który twoył u ich nasady strome stożki, niby
miniaturowych lawin. Nieustający, sypki szelest towayszył im w
całej wędrówce. Młynkujące anteny, lufy wahadłowe chodzących
geigerów, mikrofony ultradźwiękowe i ujniki promieniste
milały. Słychać było tylko poskypywanie piasku pod kołami,
urywane wycie rozpędzających się silników, kiedy zmieniali szyk,
skręcając, kolumna na pemian znikała w głębokim, chłodnym
cieniu ucanym pez omijane kolosy, to znów wynuała się na
oświetlony szkarłatnie piach.
Dotarli wreszcie do tektoninego pęknięcia. Była to szelina
szeroka na sto metrów, twoąca eluść pozbawioną pozornie dna,
a na pewno niezmiernie głęboką, bo nie wypełniły jej całe
wodoady piachu, zmiatane bezustannie z begów udeeniami
wiatru. Zatymali się i Rohan wysłał na drugą stronę latającego
robota zwiadowcę. Obserwował na ekranie to, co ów dostegał
swymi telewizyjnymi obiektywami, ale obraz był taki sam, jaki już
znali. Zwiadowca został po godzinie wezwany z powrotem, a gdy
dołąył do grupy, Rohan, naradziwszy się z Ballminem i fizykiem
Gralewem, któy siedzieli w jego maszynie, zdecydował się na
dokładniejsze oględziny kilku ruin.
Najpierw róbował zbadać sondami ultradźwiękowymi, jak
gruba warstwa piasku zalega „ulice” mawego „miasta”. Było to
dosyć żmudne. Wyniki kolejnych sondowań nie zgadzały się ze
sobą, prawdopodobnie dlatego, że skała podstawowa uległa
wewnętnej dekrystalizacji podas wstąsu, który wywołał jej
wielkie pęknięcie. Od siedmiu do dwunastu metrów pokrywy
piaszystej zdawało się wypełniać to ogromne nieckowate
zagłębienie terenu. Skierowali się na wschód, ku oceanowi, i
pemieywszy jedenaście kilometrów krętej drogi między
arniawymi ruinami, które stawały się coraz niższe, coraz niklej
wynuały się z piasków, aż znikły, dotarli do nagich skał. Stanęli tu
nad obrywem tak wysokim, że szum fal rozbijających się o jego
ód dochodził do nich jako ledwo słyszalny głos. Pas nagiej skały
oyszonej z piasku, nadnaturalnie gładkiej, znaył linię obrywu,
wznosząc się ku północy szeregiem szytów górskich, które
zastygłymi skokami leciały w oceanine lustro.
Za sobą zostawili „miasto” – widone teraz pod postacią
arnej linii o regularnym kontue, zatopionej w rudawej mgle.
Rohan połąył się z „Niezwyciężonym”, pekazał astrogatorowi
uzyskane informacje, równe właściwie zeru, i cała kolumna, w
dalszym ciągu zachowując wszelkie środki ostrożności, wróciła w
głąb ruin.
Po drodze wydaył się niewielki wypadek. Skrajny lewy
energobot, prawdopodobnie na skutek drobnej omyłki kursowej,
nadmiernie rozszeył zasięg siłowego pola, tak że musnęło skraj
pochylonej ku nim ostrokońystej, plastrowatej budowli.
Połąony ze wskaźnikami poboru mocy pola miota antymaterii,
którego ktoś nastawił na rażenie automatyne w wypadku ataku,
zinterpretował skok pobieranej mocy jako widomą oznakę, że ktoś
usiłuje pebić siłowe pole, i stelił w bezwinną ruinę. Cała górna
sekcja pogiętej „budowli”, wielkości ziemskiego drapaa chmur,
utraciła swą brudnoarną barwę, rozżayła się i zalśniła
oślepiająco, aby w następnym ułamku sekundy rozpaść się w
ulewę wącego metalu. Ani jeden okruch nie adł na jadących, bo
rozpłomienione szątki ześliznęły się po powiechni niewidzialnej
kopuły, jaką twoyła siłowa osłona. Nim dosięgły gruntu,
wyparowały od terminego udaru. Nastąpił jednak, wywołany
anihilacją, skok promieniowania, geigery włąyły automatynie
alarm i Rohan, klnąc i obiecując kości połamać temu, kto tak
zaprogramował aparaturę, dobrą chwilę stracił na odwoływaniu
alarmu i odpowiedzi „Niezwyciężonemu”, który dostegł błysk i
pytał natychmiast o jego pyynę.
– Na razie wiemy tylko tyle, że jest to metal. Prawdopodobnie
stal z domieszką wolframu i niklu – powiedział Ballmin, który nie
pejmując się powstałym rozgardiaszem, skoystał z okazji i
dokonał ektroskopowej analizy płomieni, które ogarnęły ruiny.
– Czy może pan ocenić wiek? – ytał Rohan, wycierając miałki
piasek, który osiadł mu na rękach i tway. Pozostawili za sobą
zwiniętą od żaru ocalałą ęść ruiny; wisiała teraz nad pebytą
pez nich drogą na kszta połamanego skydła.
– Nie. Mogę powiedzieć, że to jest diabelnie stare. Diabelnie
stare – powtóył.
– Musimy to zbadać bliżej... I nie będę pytał starego o
pozwolenie – dodał Rohan z nagłą determinacją.
Zatymali się py skomplikowanym obiekcie utwoonym z
kilku schodzących się centralnie ramion. Otwarła się, wyznaona
dwiema arami, fuka w polu siłowym. Z bliska peważało
wrażenie chaosu. Fronton budowli utwoony był z trójkątnych
płyt pokrytych drucianymi „szotkami”, od wnęta owe płyty
podtymywały systemy prętów, grubych jak gałęzie; u
powiechni pedstawiały jaki taki poądek, ale w głębi, gdzie
starali się zajeć, świecąc silnymi reektorami, las prętów
rozdewiał się, rozchodził z grubych węzłów, znowu się skupiał, a
wszystko razem podobne było do gigantynej drucianki, z
milionowym mrowiem skłębionych kabli. Szukali w nich śladów
prądu elektrynego, polaryzacji, resztkowego magnetyzmu,
wreszcie radioaktywności – bez jakiegokolwiek rezultatu.
Zielone ary oznaające wejście w głąb pola mrugały
nieokojnie. Świszał wiatr, masy powieta wdmuchiwane w
stalowy gąsz wydawały niesamowite pienia.
– Co może znayć ta cholerna dżungla?!
Rohan wycierał twa z pylepiającego się do oconej skóry
piasku. Obaj z Ballminem stali na otoonym niską balustradą
gbiecie latającego zwiadowcy, który wisiał wraz z nimi kilkanaście
metrów ponad „ulicą”, a raej pokrytym wydmami trójkątnym
placem wśród dwu schodzących się ruin. Daleko w dole stały ich
maszyny i mali jak figurki z pudełka zabawek ludzie patący na
nich z zadaymi głowami.
Zwiadowca szybował. Znajdowali się teraz nad powiechnią
pełną końastych osty arniawego metalu, nierówną,
poszarpaną, miejscami osłoniętą owymi trójkątnymi płytami, które
nie leżały jednak w jednej płaszyźnie; odchylone w górę lub na
boki, pozwalały zajeć do pełnego ciemności wnęta. Gęstwa
poplątanych pegród, prętów, plastrowatych zaklęsłości była taka,
że nie mogło jej peniknąć światło słońca, a i promienie
reektorów gęzły w niej bezsilnie.
– Jak pan myśli, Ballmin, co to może znayć? – powtóył
Rohan. Był zły. Wycierane nieustannie oło serwieniało mu,
bolała go skóra, piekły oy, za kilka minut musiał nadać następny
meldunek „Niezwyciężonemu”, a nie umiał nawet znaleźć słów, by
określić to, ped ym się znajdował.
– Nie jestem jasnowidzem – odparł uony. – Nie jestem nawet
archeologiem. Myślę zresztą, że archeolog też by nic panu nie
powiedział. Wydaje mi się... – Urwał.
– Niechże pan mówi!
– Nie wygląda mi to na konstrukcję mieszkalną. Na ruiny
mieszkań jakichkolwiek istot, rozumie pan? Jeśli można to w ogóle
z ymś porównać, to chyba z maszyną.
– Z maszyną, co? Ale jaką? Informacjozbiorą? Może to był
rodzaj elektronowego mózgu...?
– Chyba pan w to sam nie wiey... – odparł egmatynie
planetolog.
Robot pesunął się w bok, wciąż dotykając niemal prętów,
które sterały bezładnie pomiędzy powyginanymi płytami.
– Nie. Tu nie było żadnych obwodów elektrynych. Gdzież ma
pan jakieś pegrody, izolatory, ekranowania?
– Może były palne. Mógł je zniszyć ogień. To pecież w
końcu ruina – odparł bez pekonania Rohan.
– Może – zgodził się nieodziewanie Ballmin.
– Więc co mam powiedzieć astrogatorowi?
– Najlepiej niech mu pan bezpośrednio pekaże ten cały kram
telewizją.
– To nie było miasto... – powiedział nagle Rohan, jakby
podsumowywał w myśli wszystko, co widział.
– Prawdopodobnie nie – pytaknął planetolog. – W każdym
razie nie takie, jakie możemy sobie wyobrazić. Nie mieszkały tu ani
istoty łekoksztane, ani nawet trochę do nich podobne. A formy
oceanine są wcale zbliżone do ziemskich. Więc i na lądzie logina
byłaby ich obecność.
– Tak. Wciąż o tym myślę. Nikt z biologów nie chce o tym
mówić. Co pan sądzi?
– Nie chcą o tym mówić, bo to zakrawa na e
nieprawdopodobną: wygląda tak, jakby coś nie dopuściło życia na
ląd... Jakby uniemożliwiało mu wynuenie się z wody...
– Taka pyyna mogła kiedyś raz jeden zadziałać, na pykład
w postaci bardzo bliskiego wybuchu Supernowej. Pecież pan wie,
że dzeta Liry była Nową ped kilku milionami lat. Może twarde
promieniowanie wygubiło życie na kontynentach, a w głębi
oceanów mogły organizmy ocaleć...
– Gdyby promieniowanie było takie, jak pan mówi, to do
dzisiaj dałoby się wykryć ślady. Tymasem aktywność gruntowa
jest, jak na tę okolicę Galaktyki, wyjątkowo niska. A poza tym pez
te miliony lat ewolucja posunęłaby się znowu napód; oywiście
nie byłoby żadnych kręgowców, ale prymitywne formy
pybeżne. Zauważył pan, że beg jest zupełnie mawy?
– Zauważyłem. Czy to naprawdę ma takie znaenie?
– Decydujące. Życie powstaje z reguły najpierw w pybeżnej
niszy, potem dopiero schodzi w głąb oceanu. Tu nie mogło być
inaej. Coś je zepchnęło. I myślę, że nie daje wstępu na ląd do
dzisiaj.
– Dlaego?
– Dlatego, bo ryby boją się sond. Na planetach, które znam,
żadne zwieęta nie bały się aparatów. Nigdy nie boją się tego,
ego nie widziały.
– Chce pan powiedzieć, że widziały już sondy?
– Nie wiem, co widziały. Ale na co im magnetyny zmysł?
– To jakaś cholerna historia! – burknął Rohan. Patał na
poszarpane festony metalu, pechylił się pez porę, zakywione
arne końce prętów drżały w powietnym słupie
wydmuchiwanym pez robota. Ballmin długimi cążkami
obłamywał po kolei wyrastające z tunelowego otworu druty.
– Powiem panu coś – ekł. – Tu nie było nawet zbyt wysokiej
temperatury, nigdy nie było, boby się metal zglejował. A więc i
pańska hipoteza pożaru odpada...
– Tu rozwala się każda hipoteza – mruknął Rohan. – Poza tym
nie widzę, w jaki osób można by połąyć ten wariacki gąsz ze
zgubą „Kondora”. Pecież to jest absolutnie mawe.
– Nie musiało takie być zawsze.
– Tysiąc lat temu, zgoda, ale nie ped kilku laty. Nie mamy tu
ego dłużej szukać. Wracajmy na dół.
Nie odzywali się już, aż maszyna opuściła się napeciw
zielonych znaków sygnałowych ekedycji. Rohan polecił
technikom włąyć kamery telewizyjne i pekazać dane o sytuacji
„Niezwyciężonemu”.
Sam zamknął się w kabinie głównego tranoera z uonymi.
Pedmuchawszy miniaturowe pomieszenie tlenem, zaęli jeść
kanapki, popijając kawą z termosów. Nad ich głowami płonęła
okrągła rura świetlna. Rohanowi miłe było jej białe światło.
Znielubił już erwonawy dzień planety. Ballmin pluł, bo piasek,
który podstępnie dostał się do ustnika maski, zgytał mu teraz w
zębach podas jedzenia.
– To mi pypomina coś... – nieodzianie odezwał się Gralew,
zakręcając termos. Jego arne, gęste włosy błyszały pod
świetlówką.
– Opowiedziałbym wam. Ale pod warunkiem że nie weźmiecie
tego zbyt serio.
– Jeżeli to ci cośkolwiek pypomina, to już bardzo wiele –
odparł Rohan z pełnymi ustami. – Mów, co ci to pypomina.
– Bezpośrednio nic. Ale słyszałem taką historię... to właściwie
rodzaj bajki. O Lyranach...
– To nie jest bajka. Oni naprawdę istnieli. Jest o nich cała
monografia Achramiana – zauważył Rohan. Za plecami Gralewa na
pulpicie zaęło pulsować światełko, znak, że mają bezpośrednią
łąność z „Niezwyciężonym”.
– Tak. Payne pypuszał, że niektórym udało się uratować. Ale
ja prawie jestem pewien, że to nieprawda. Zginęli wszyscy podas
wybuchu Nowej.
– To jest szesnaście lat świetlnych stąd – powiedział Gralew. –
Nie znam tej książki Achramiana. Ale słyszałem, nie pamiętam
nawet gdzie, historię o tym, jak próbowali się ratować. Podobno
wysyłali statki na wszystkie planety innych gwiazd swojego
pobliża. Znali już dość dobe podświetlną astrogację.
– I co dalej?
– To właściwie wszystko. Szesnaście lat świetlnych nie jest zbyt
wielką odległością. Może jakiś ich statek wylądował tutaj?
– Pypuszasz, że oni tu są...? To znay ich potomkowie.
– Nie wiem. Po prostu skojayłem z nimi te ruiny. Mogli to
zbudować...
– Jak oni właściwie wyglądali? – ytał Rohan. – Byli
łekoksztani?
– Achramian sądzi, że tak – odparł Ballmin. – Ale to tylko
hipoteza. Zostało po nich mniej niż po australopiteku.
– To dziwne...
– Wcale nie dziwne. Ich planeta była pez kilkanaście tysięcy
lat pogrążona w chromosfee Nowej. Okresowo temperatura
pekraała na powiechni dziesięć tysięcy stopni. Nawet skały
denne skorupy globu peszły kompletną metamorfozę. Po
oceanach nie zostało ni śladu, cały glob wyżaył się jak kość w
ogniu. Pomyślcie, jakieś sto wieków wewnąt pożaru Nowej!
– Lyranie tutaj? Ale dlaego mieliby się ukrywać? I gdzie?
– Może już wyginęli? Zresztą, nie żądajcie ode mnie zbyt wiele.
Po prostu powiedziałem to, co pyszło mi na myśl.
Zapadła cisza. Na pulpicie sterów zapalił się alarmowy sygnał.
Rohan poderwał się, podniósł słuchawki do uszu.
– Tu Rohan... Co? To pan? Tak! Tak! Słucham... Dobe,
natychmiast wracamy! – Zwrócił ku tamtym pobladłą twa.
– Druga grupa znalazła „Kondora”... tysta kilometrów stąd...
„Kondor”

Z daleka rakieta wyglądała jak kywa wieża. Wrażenie to


powiększało uksztaowanie otaających ją piasków: zachodnie
obwałowanie było znanie wyższe od wschodniego ze względu na
kierunek stałych wiatrów. Kilka ciągników w pobliżu było
zasypanych prawie zupełnie, nawet znieruchomiały miota
antymaterii z uniesioną pokrywą zaniosło wydmami do połowy
kadłuba. Ale sama rufa ukazywała wyloty dysz, bo znajdowała się
wewnąt niezawianej wklęsłości. Dzięki temu wystaryło
odgarnąć cienką warstwę piasku, aby doteć do rozsypanych
wokół pochylni pedmiotów.
Ludzie „Niezwyciężonego” zatymali się na begu
obwałowania. Pojazdy, które ich pywiozły, otoyły już wielkim
kręgiem cały teren i wyucone z emitorów pęki siłowe połąyły
się w osłaniające pole. Tranoery i inforoboty pozostawili
kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym kolisko piachu
opasywało podstawę „Kondora”, i patyli ze szytu wydmy w dół.
Pochylnię statku dzieliła od gruntu pięciometrowa pesteń,
jakby coś zatymało ją znienacka w ruchu, kiedy była opuszana.
Rusztowanie osobowego dźwigu stało jednak pewnie, a pusta
klatka windy z otwaym wejściem zdawała się zapraszać do środka.
Obok niej wystawało z piasku kilka tlenowych butelek.
Aluminiowe ich ścianki lśniły, jakby poucono je zaledwie kilka
minut temu. Nieco dalej wystawał z wydmy błękitny fragment
jakiegoś pedmiotu, który okazał się plastykowym pojemnikiem.
Zresztą chaotynie porozucanych pedmiotów było we
wklęsłości u podnóża statku mnóstwo: bańki konserwowe, pełne i
opróżnione, teodolity, aparaty fotografine, lunety, statywy i
manierki – jedne całe, inne noszące ślady uszkodzeń.
Zupełnie jakby je ktoś wyucał całymi stosami z rakiety! –
pomyślał Rohan, zadzierając głowę tam, gdzie w postaci ciemnego
otworu widniało wejście osobowe: jego klapa była niedomknięta.
Mały zwiad lotny de Vriesa natknął się zupełnie pypadkowo na
mawy statek. De Vries nie próbował dostać się do jego wnęta,
le od razu zawiadomił bazę. Dopiero grupa Rohana miała zbadać
tajemnicę sobowtóra „Niezwyciężonego”. Technicy biegli już prosto
od swych maszyn, niosąc skynki naędziowe.
Zauważywszy coś wypukłego, co pokrywała cienka warstwa
piasku, Rohan oducił ją ubkiem buta, sądząc, że to jakiś mały
globus, i wciąż jesze nie zdając sobie rawy, co to jest,
wydźwignął ową bladożóawą kulę z ziemi. Prawie kyknął:
wszyscy zwrócili się ku niemu. Tymał ludzką aszkę.
Potem znaleźli inne kości i więcej szątków, a także jeden cały
szkielet odziany w kombinezon. Między odpadłą dolną szęką a
zębami górnej oywał jesze ustnik tlenowego aparatu, a
wskaźnik ciśnienia zatymał się na 46 atmosferach. Klęąc, Jarg
odkręcił zawór butli i gaz trysnął z peciągłym sykiem. W
doskonale suchym powietu pustyni nawet ślad rdzy nie tknął
żadnej ze stalowych ęści reduktora i gwinty obracały się zupełnie
lekko.
Mechanizm dźwigu można było uruchomić z klatkowej
platformy, ale widonie sieć była bez prądu, bo naciskanie
guzików okazało się daremne. Więcie się po terdziestometrowej
konstrukcji windy pedstawiało niemałą trudność i Rohan wahał
się, y nie wysłać raej w górę kilku ludzi na latającym taleu, ale
tymasem dwóch techników, związawszy się liną, polazło po
zewnętnym dźwigae. Pozostali, miląc, pyglądali się postępom
ich winaki.
„Kondor”, statek dokładnie tej samej klasy co
„Niezwyciężony”, o kilka zaledwie lat weśniej opuścił stonię i
nie można było odróżnić ich sylwetek. Ludzie mileli. Chociaż
właściwie nie mówiono o tym nigdy, woleliby chyba ujeć
roztaskane wskutek wypadku – bodaj i eklozji reaktora –
szątki. To, że stał tutaj, wkopany w piasek pustyni, mawo
pechylony na jedną stronę, jakby grunt poddał się pod ciśnieniem
podpór rufowych, tak otoony chaosem pedmiotów i kości
ludzkich, a równoeśnie tak z pozoru nietknięty, ogłuszyło
wszystkich. Winający się dosięgli osobowej klapy, uchylili ją bez
wysiłku i znikli patącym z ou. Nie było ich tak długo, że Rohan
zaął się już niepokoić, le nieodziewanie winda drgnęła,
uniosła się o metr, a potem na powrót wylądowała na piasku.
Równoeśnie w otwaym wejściu ukazała się sylwetka jednego z
techników; dawał ręką znaki, że można jechać.
Rohan, Ballmin, biolog Hagerup i jeden z techników, Kralik,
we terech pojechali na górę. Ze starego nawyku Rohan patał na
potężną wypukłość kadłuba sunącą za balustradą dźwigu i
pierwszy, ale nie ostatni raz tego dnia osłupiał. Tytanowo-
molibdenowe płyty pancea były raz koło razu nawiercone y też
podziobane jakimś peraźliwie twardym naędziem; ślady te były
niezbyt głębokie, ale tak gęste, że całą powłokę zewnętną statku
pokryła jakby oa. Rohan szarpnął za ramię Ballmina, ale ów
zauważył już tę e niezwykłą. Obaj usiłowali pyjeć się
dokładnie wykutym w panceu nierównościom. Wszystkie były
drobne, jakby wyżłobione ostrym końcem dłuta, ale Rohan
wiedział, że nie ma takiego dłuta, które naruszyłoby cementowaną
powiechnię. Mógł to być wynik tylko jakiegoś trawienia
cheminego. Niewiele jednak dowiedział się, gdyż winda
ukońyła krótką podróż i teba było wejść do komory ciśnień.
Wnęte statku było oświetlone: technicy uruchomili już
awaryjny generator poruszany rężonym powietem. Piasek,
nadzwyaj miałki i drobny, zaścielał grubą warstwą tylko pobliże
wysokiego progu. Wiatr wdmuchał go tu pez szelinę uchylonej
klapy. W korytaach nie było go wcale. Wnęta teciego poziomu
otwierały się ped idącymi yste, schludne, jasno oświetlone, tu i
ówdzie leżał jakiś poucony pedmiot – maska tlenowa,
plastykowy tale, książka, ęść kombinezonu – ale tak było
właśnie tylko na tecim poziomie. Niżej, w kajutach
kaografinych i gwiazdowych, w mesach, w kabinach załogi, w
pomieszeniach radarów, w głównym roządzie pędni, w
korytaach pokładowych i łąnikowych panował
niewytłumaalny chaos.
Jesze peraźliwszy obraz ukazał się im w sterowni. Nie było
tam bodaj jednej ocalałej szybki w ekranach y zegarach. Py tym,
ponieważ szkła wszystkich pyądów były z masy niedającej
odłamków, jakieś zdumiewająco potężne ciosy obróciły je w
srebysty proszek, który pokrywał pulpity, fotele, nawet pewody
i kontakty. W pyległej bibliotece jak wysypana z worka kasza
leżały mikrofilmy, ęściowo rozwinięte i lątane wielkimi, śliskimi
kłębami, podae książki, połamane cyrkle, logarytmine suwaki,
taśmy ektralne i analityne, razem ze steami wielkich
gwiazdowych katalogów Camerona, nad którymi ktoś szególnie
się znęcał, z pasją, ale i niepojętą cierpliwością wyrywając plik po
pliku ich grube, sztywne kay plastykowe. W pomieszeniu
klubowym i pylegającej doń sali projekcyjnej pejścia
barykadowały stosy zmiętej odzieży i kawały skóry pozdzieranej z
rozprutego obicia foteli. Wyglądało tam jednym słowem tak, jakby
według słów bosmana Ternera rakietę napadło stado wściekłych
pawianów. Ludzie, tracąc wprost mowę na widok tego zniszenia,
pechodzili z jednego pokładu na drugi. W małej kajucie
nawigacyjnej oywały pod ścianą zwinięte w kłębek, wyschłe
zwłoki łowieka odzianego w płócienne odnie i poplamioną
koszulę. Okrywał go teraz brezent naucony pez któregoś z
techników, który wszedł tam jako pierwszy. Była to właściwie
mumia o zbrunatniałej skóe, pyschniętej do kości.
Rohan opuścił „Kondora” jako jeden z ostatnich. Kręciło mu się
w głowie; doznawał fizynych mdłości i ponawiające się ich
pystępy powściągał całą siłą woli. Miał wrażenie, że peżył
koszmarny, niewiarygodny sen. Twae otaających ludzi
upewniały go jednak o prawdziwości wszystkiego, co widział.
Nadano krótkie radiogramy do „Niezwyciężonego”. Część załogi
została py opuszonym „Kondoe”, by zaprowadzić w jego
wnętu jaki taki ład. Pedtem jednak kazał Rohan sfotografować
dokładnie wszystkie pomieszenia statku i oądzić dokładne
opisy stanu, w jakim je znaleziono.
Wracali z Ballminem i Gaarbem, jednym z biofizyków;
kierowcą tranoera był Jarg. Jego szeroka, zwykle uśmiechnięta
twa jakby zmniejszyła się i pociemniała. Wielotonowa maszyna,
targana zrywami, które tak obce były płynnej zwykle jeździe
opanowanego kierowcy, zawijała między wydmami, wyucając na
boki olbymie fontanny piasku. Ped nimi sunął bezludny
energobot, dając im osłonę siłową. Mileli pez cały as; każdy
myślał swoje. Rohan bał się prawie otkania z astrogatorem, bo
nie wiedział, co właściwie mu powie. Jedno z najokropniejszych,
pez to, że najbardziej bezsensownych, szalonych odkryć zachował
dla siebie. W łazience ósmego poziomu znalazł kawałki mydła
noszące wyraźne ślady ludzkich zębów. A pecież nie mogło być
tam głodu; magazyny wypełniały prawie nienaruszone zapasy
żywności; nawet mleko w chłodniach doskonale się zachowało. W
połowie drogi otymali sygnały radiowe od jakiegoś małego
pojazdu samobieżnego, który mknął ku nim, zostawiając za sobą
ścianę kuu. Zwolnili, wtedy i tamta maszyna się zatymała.
Jechało w niej dwu ludzi, niemłody już technik Magdow i
neurofizjolog Sax. Rohan wyłąył pole i mogli się porozumieć
głosem. Już po jego odjeździe odkryto w hibernatoe „Kondora”
zamrożone ciało ludzkie. Człowiek ów mógł jesze, być może,
zostać ożywiony; Sax wiózł więc całą potebną aparaturę z
„Niezwyciężonego”. Rohan zdecydował się jechać za Saxem,
motywując to tym, że pojazd uonego nie miał osłony siłowej. W
eywistości jednak był rad, że odwlee się rozmowa z
Horpachem. Zakręcili więc na miejscu i buąc piaski, pognali z
powrotem.
Wokół „Kondora” panował ożywiony ruch. Wciąż
wydobywano z wydm najróżniejsze pedmioty. Osobno, pod
białymi płachtami, leżały układane ędem zwłoki, było ich już
ponad dwadzieścia. Pochylnia działała, nawet reaktor postojowy
„Kondora” dawał już prąd. Zauważono ich z daleka po wznoszącej
się kuawie i otwao pejście pez pole siłowe. Na miejscu był
już leka, mały doktor Nygren, ale nie chciał bez asysty nawet
zbadać dokładnie znalezionego w hibernatoe. Rohan, koystając
ze swego pywileju – zastępował tu bowiem samego dowódcę –
udał się z obu lekaami na pokład; porozbijane ęty, które za
jego popednią bytnością uniemożliwiły zbliżenie się choćby do
dwi hibernatora, tymasem usunięto. Wskaźniki stały na
siedemnastu stopniach zimna. Obaj lekae porozumieli się na ten
widok oami, bez słów, ale Rohan tyle wiedział o hibernacji, by
zrozumieć, że temperatura jak na pełną śmierć odwracalną jest zbyt
wysoka, a znów na sen hipoterminy – za niska. Nie wyglądało na
to, że łowiek w hibernatoe został ecjalnie pygotowany do
petrwania w odpowiednio utwoonych warunkach, ale raej
dostał się tam pypadkowo, w osób równie niezrozumiały i
bezsensowny, jaki cechował wszystko inne na „Kondoe”. Istotnie,
kiedy odziali się już w termostatyne skafandry i odkręciwszy koła
śrubowe, uchylili ciężką klapę, ujeli rozpostae na podłodze, tylko
w bieliznę pyodziane ciało leżącego na tway łowieka. Rohan
pomógł lekaom penieść go na mały, wyściełany stół pod tema
bezcieniowymi lampami. Nie był to właściwie stół operacyjny, ale
leżanka do drobnych zabiegów, jakich teba asem dokonać w
hibernatoe. Rohan obawiał się tway tego łowieka, znał
bowiem znaną libę ludzi „Kondora”. Ale ten był mu obcy.
Gdyby nie lodowate zimno i twardość jego łonków, można by
sądzić, że odnaleziony śpi. Powieki miał zamknięte, w suchej i
hermetynej kajucie skóra nie utraciła nawet naturalnej barwy,
tyle że była blada. Ale tkanki pod nią pełne były mikroskopijnych
kryształków lodowych. Obaj lekae, nic nie mówiąc, po raz drugi
porozumieli się oami. Potem zaęli pygotowywać swoje
naędzia. Rohan usiadł na jednej z pustych koi. Ich dwa długie
szeregi stały poądnie zasłane; w hibernatoe panował doskonały,
normalny ład. Kilka razy zadźwięały instrumenty, lekae
poszeptali, nareszcie Sax powiedział, odchodząc od stołu:
– Nic się nie da zrobić.
– Nie żyje – raej wyciągając z jego słów jedyną możliwą
konkluzję, aniżeli pytając jesze, ucił Rohan. Nygren podszedł
tymasem do tablicy klimatyzatora. Po chwili powiete poruszył
ciepły podmuch. Rohan wstał, aby wyjść, kiedy zobaył, że Sax
wraca do stołu. Podniósł z podłogi niewielką arną torbę, otwoył
ją, i ukazał się ów aparat, o którym Rohan nieraz już słyszał, ale
którego nigdy dotąd py nim nie używano. Sax, ruchami
nadzwyaj okojnymi, pedantynie rozwijał kłębki pewodów
zakońonych płaskimi elektrodami. Pyłożywszy ich sześć do
aszki umarłego, umocował je elastyną taśmą. Pykucnąwszy,
wyjął z torby ty pary słuchawek. Nałożył sobie słuchawki na
uszy i, wciąż schylony, poruszał gałkami aparatu znajdującego się
wewnąt pokrowca. Jego twa o zamkniętych oach pybrała
wyraz doskonałego skupienia. Nagle ściągnął brwi, nachylił się
jesze niżej, pytymał ręką gałkę, po ym gwaownie zdjął
słuchawki.
– Kolego Nygren – powiedział jakimś dziwnym głosem. Mały
doktor wziął od niego słuchawki.
– Co?... – prawie bez tchu, drżącymi wargami wyszeptał Rohan.
arat nazywał się „opukiwaem grobów”, pynajmniej w
pokładowym żargonie. U zmarłego, którego śmierć zabrała
niedawno, albo gdy nie doszło do rozkładu ciała, jak w tym
wypadku, na skutek niskiej temperatury, można było „podsłuchać
mózg”, a właściwie to, co stanowiło ostatnią treść świadomości.
arat wprowadzał impulsy elektryne w głąb aszki;
płynęły one drogą najmniejszego oporu – to jest po tych włóknach
nerwowych, które twoyły całość funkcjonalną w okresie
pedagonalnym. Wyniki nie były nigdy pewne, ale chodziły
słuchy, że kilka razy udało się w ten osób zdobyć informacje
niezwykłej wagi. W okolinościach takich jak ta właśnie, gdy tak
wiele zależało od uchylenia rąbka tajemnicy okrywającej tragedię
„Kondora”, zastosowanie „opukiwaa grobów” było konienością.
Rohan domyślał się już, że neurolog nie liył wcale na ożywienie
zamałego łowieka i właściwie pyjechał tylko po to, aby
usłyszeć, co pekaże mu jego mózg. Stał nieruchomo, ując dziwną
suchość ust i ciężkie bicie serca, gdy Sax podał mu drugą parę
słuchawek. Gdyby nie prostota i naturalność owego gestu, nie
odważyłby się ich nałożyć. Ale uynił to pod okojnym, ciemnym
wzrokiem Saxa, który klęał na jednym kolanie py aparacie,
poruszając drobnymi ruchami gałką wzmacniaa.
Poątkowo nie słyszał nic pró szumu prądów i oduł to
właściwie jako ulgę, ponieważ nie chciał nic usłyszeć. Wolałby, nie
zdając sobie z tego nawet rawy, by mózg tego nieznanego mu
łowieka był niemy jak kamień. Sax, unosząc się z podłogi,
poprawił mu słuchawki na głowie. Wtedy Rohan zobaył coś
popez światło oblewające białą ścianę kajuty, obraz szary, jak
usypany z popiołu, zamglony i zawieszony w nieokreślonej
odległości. Zamknął mimo woli powieki i to, co ostegł ped
chwilą, stało się prawie wyraźne. Było to jakby pejście jakieś
wewnąt statku, z idącymi stropem rurami; całą jego szerokość
tarasowały ludzkie ciała. Pozornie poruszały się, ale to drgał i
falował cały obraz. Ludzie byli półnadzy, resztki ubrań wisiały w
stępach, a ich nadnaturalnej białości skóra pokryta była ni to
ciemnymi cętkami, ni to jakąś wysypką. Być może i to zjawisko
było tylko pypadkowym efektem ubonym, bo od takich samych
arnych pecinków aż się roiło na podłodze i na ścianach. Cały ów
obraz, jak niewyraźna fotografia zrobiona pez grubą warstwę
płynącej wody, chwiał się, rozciągał, kurył i falował. Pejęty
zgrozą Rohan otwoył gwaownie oy; obraz poszaał i prawie
znikł, cieniem tylko jesze pesłaniając mocne światła otaającej
eywistości. Ale Sax znowu dotknął gałki aparatu i Rohan
usłyszał – jakby wewnąt głowy słabe poszeptywanie: ...ala...
ama... lala... ala ma... mama...
I nic więcej. Prąd wzmocnienia miauknął nagle, zabuał i
wypełnił słuchawki powtaającym się jak szalona kawka
pianiem, jakby dzikim śmiechem, szydzącym i okropnym. Ale to
był już tylko prąd, po prostu heterodyna zaęła generować zbyt
mocne drgania...
Sax zwijał pewody, składał je, upychał w torbie, Nygren zaś
podniósł skraj peścieradła i zaucił na ciało i twa zmarłego,
którego zamknięte dotąd usta, może pod wpływem ciepła (było już
prawie gorąco w hibernatoe, pynajmniej Rohanowi pot ływał
po gbiecie), lekko się rozemknęły, pybierając wyraz
nadzwyajnego zdumienia. I takie znikły pod białym całunem...
– Mówcie coś... Dlaego nic nie mówicie?! – wybuchnął
Rohan. Sax zaciągnął paski futerału, wstał i podszedł do niego na
krok.
– Proszę się opanować, nawigatoe...
Rohan zmrużył oy, zacisnął pięści, jego wysiłek był tyleż
ogromny, co daremny. Jak zwykle w takich chwilach, budziła się w
nim pasja. Tę najtrudniej pychodziło powściągać.
– Pepraszam... – wybełkotał. – Więc co to właściwie znay?
Sax rozpinał obszerny skafander, który osunął się na podłogę, i
pozorna wielkość opuściła go. Był znowu chudym, pygarbionym
łowiekiem o wąskiej piersi, z cienkimi, nerwowymi rękami.
– Wiem nie więcej od pana – powiedział. – A może i mniej.
Rohan nic nie rozumiał, ale uepił się jego ostatnich słów.
– Jak to...? Dlaego mniej?
– Bo mnie tu nie było – nie widziałem nic opró tego trupa.
Pan tu był od rana. Czy ten obraz nic panu nie mówi?
– Nie. Oni – oni się ruszali. Czyli żyli jesze wtedy? Co mieli na
sobie? Te plamki...
– Nie ruszali się. To złudzenie. Engramy utrwalają się jak
fotografia. Czasem jest zbitka złożona z kilku obrazów; w tym
wypadku jej nie było.
– A te plamki? To także złudzenie?
– Nie wiem. Wszystko możliwe. Ale wydaje mi się, że nie. Co
pan sądzi o tym, Nygren?
Mały leka wyswobodził się już ze skafandra.
– Nie wiem – powiedział. – Może to i nie był aefakt. Na
stropie ich nie było, prawda?
– Tych plamek? Nie. Tylko na nich... i na podłodze. I kilka na
ścianach...
– Gdyby to była druga projekcja, pokrywałyby raej cały obraz
– powiedział Nygren. – Ale to nie jest pewne. Zbyt wiele
pypadkowości w takich utrwaleniach...
– A głos? Ten – ten bełkot? – dopytywał się rozpaliwie Rohan.
– Jedno słowo było wyraźne: „mama”. Słyszał je pan?
– Tak. Ale tam było jesze coś. „Ala”... „lala”... – to się
powtaało...
– Powtaało się, bo peszukałem całą korę ciemieniową –
mruknął Sax. – To znay całą okolicę pamięci słuchowej – wyjaśnił
Rohanowi. – To było najniezwyklejsze...
– Te słowa?
– Nie. Nie te słowa. Konający może myśleć o ymkolwiek;
gdyby myślał o matce, byłoby to nawet zupełnie normalne. Ale
jego kora słuchowa jest pusta. Zupełnie pusta, rozumie pan?
– Nie. Nic nie rozumiem. Jak to pusta?
– Zazwyaj skanowanie płatów ciemieniowych nie daje
wyników – wyjaśnił Nygren. – Jest tam zbyt wiele engramów, zbyt
wiele utrwalonych słów. To jest tak, jakby pan próbował ytać sto
książek naraz. Wynika z tego chaos. A on – patał na podłużny
kszta pod białym płótnem – nie miał tam nic. Żadnych słów
opró tych kilku sylab.
– Tak, pechodziłem od sensorynego ośrodka mowy aż po
sulcus Rolandi – powiedział Sax. – Dlatego te sylaby powtaały się,
to były ostatnie struktury fonetyne, które ocalały.
– A reszta? A inne?
– Nie ma ich – Sax, jakby tracąc cierpliwość, podniósł ciężki
aparat, aż zaskypiała skóra rękojeści. – Po prostu nie ma ich i
koniec. Proszę mnie nie pytać, co się z nimi stało. Ten łowiek
stracił swoją słuchową pamięć.
– A ten obraz?
– To coś innego. Widział go. Mógł nawet nie rozumieć, co
widzi, ale fotoaparat także nic nie rozumie, a jednak utrwala to, na
co go skierować. Zresztą nie wiem, y rozumiał, y nie.
– Pomoże mi pan, kolego?
Obaj lekae, niosąc aparaty, wyszli. Dwi się zamknęły. Rohan
został sam. Ogarnęła go wtedy taka rozpa, że podszedł do stołu,
uniósł płótno, oducił je i rozpiąwszy koszulę zmarłego, która
odtajała i była już całkiem miękka, uważnie zbadał jego pierś.
Drgnął od jej dotyku, bo nawet skóra stała się elastyna; w miarę
jak tkanki tajały, pychodziło do wiotenia mięśni, głowa, dotąd
nienaturalnie uniesiona, opadła biernie, jakby ten łowiek
naprawdę ał.
Rohan szukał na jego ciele jakichś śladów zagadkowej
epidemii, zatrucia, ukąszeń, ale nie znalazł nic. Dwa palce lewej ręki
odemknęły się, ukazując drobną rankę. Jej begi były lekko
rozwae; ranka zaęła krwawić. Czerwone krople adały na białą
powłokę pianową stołu. Tego było już za wiele dla Rohana. Nie
zasłoniwszy nawet całunem umarłego, wybiegł z kajuty i zmieał,
roztrącając skupionych ped nią ludzi, do głównego wyjścia, jakby
go coś goniło.
Jarg zatymał go u komory ciśnień, pomógł założyć aparat
tlenowy, nawet ustnik wetknął mu między wargi.
– Nic nie wiadomo, nawigatoe?
– Nie, Jarg. Nic. Nic!
Nie wiedział, z kim jedzie na dół windą. Silniki maszyn wyły
na obrotach. Wiatr wzmógł się i fale piasku pelatywały, siekąc
powiechnię kadłuba, chropawą i nierówną. Rohan zapomniał
zupełnie o tym zjawisku. Podszedł do rufy i wiąwszy się na palce,
dotknął delikatnie grubego metalu. Pance był jak skała, właśnie
jak bardzo stara, wypróchniała powiechnia skały najeżona
twardymi gruzełkami nierówności. Widział między tranoerami
wysoką sylwetkę inżyniera Ganonga, ale nawet nie próbował pytać
go, co sądzi o tym fenomenie. Inżynier wiedział tyle co on. To
znay nic. Nic.
Wracał z kilkunastoma ludźmi, siedząc w kącie kabiny
największego tranoera. Jak z wielkiego oddalenia słyszał ich
głosy. Bosman Terner mówił coś o zatruciu, ale zakyano go.
– Zatrucie? Czym? Wszystkie filtry są w doskonałym stanie!
Zbiorniki pełne tlenu. Zapasy wody nienaruszone... żywności w
bród...
– Widzieliście, jak wyglądał ten, któregośmy znaleźli w małej
nawigacyjnej? – ytał Blank. – Znałem go... Nie byłbym go poznał,
ale miał taki sygnet...
Nikt mu nie odpowiedział. Powróciwszy do bazy, Rohan udał
się prosto do Horpacha. Ten orientował się już w sytuacji dzięki
transmisji telewizyjnej i rapoom grupy, która wróciła weśniej,
pywożąc także kilkaset zrobionych zdjęć. Rohan pouł mimo woli
ulgę, że nie musi relacjonować dowódcy tego, co widział.
Astrogator pyjał mu się uważnie, wstając od stołu, na
którym mapę okolicy zalegały odbitki fotografine. Byli we dwóch
w dużej kajucie nawigacyjnej.
– Niech się pan weźmie w garść, Rohan – powiedział. –
Rozumiem, co pan uje, ale potebny jest nam pede wszystkim
rozsądek. I opanowanie. Musimy dojść sedna tej obłąkanej historii.
– Mieli wszystkie środki zabezpieenia: energoboty, lasery,
miotae. Główny antymat stoi tuż py statku. Mieli to samo co
my – bezbarwnym głosem powiedział Rohan. Usiadł nagle. –
Pepraszam... – powiedział.
Astrogator wyjął z sza󰔒i ściennej butelkę koniaku.
– Stary środek, asem się pydaje. Niech pan to wypije,
Rohan. Używano tego dawniej na polach bitew... Rohan pełknął
w mileniu palący płyn.
– Sprawdzałem liniki zbiore wszystkich agregatów mocy –
powiedział takim tonem, jakby się skarżył. – Nie zaatakowało ich
nic. Nawet nie dali jednego stału. Po prostu – po prostu...
– Zwariowali? – poddał okojnie astrogator.
– Chciałbym chociaż tego być pewnym. Ale jak to możliwe?
– Widział pan księgę pokładową?
– Nie. Gaarb zabrał ją. Pan ją ma?
– Tak. Po dacie lądowania są tylko tery zapisy. Dotyą tych
ruin, które pan badał – I... „muszek”.
– Nie rozumiem. Jakich muszek?
– Tego nie wiem. Dosłownie bmi to tak...
Podniósł ze stołu otwaą księgę.
– „Żadnych oznak życia na lądzie. Skład atmosfery...” to są dane
analiz... o, tutaj... „O 18.40 drugi powracający z ruin patrol
gąsienicowy dostał się w lokalną buę piaskową o znanej
aktywności wyładowań atmosferynych. Kontakt radiowy
nawiązany, mimo zakłóceń. Patrol donosi o odkryciu znanej ilości
muszek zalegających...”.
Astrogator urwał i odłożył książkę.
– A dalej? Czemu pan nie końy?
– To jest właśnie koniec. Na tym urywa się ostatni zapis.
– I więcej nie ma nic?
– Resztę może pan zobayć.
Podsunął mu otwaą stronę. Pokryta była nieytelnymi
gryzmołami. Rohan rozszeonymi oyma wpatrywał się w chaos
pecinających się linii.
– Tu jest jakby litera „b”... – powiedział cicho.
– Tak. A tu „G”. Duże „G”. Zupełnie jakby pisało małe dziecko...
Nie uważa pan?
Rohan milał z pustą szklanką w ręku. Zapomniał ją odstawić.
Pomyślał o niedawnych swoich ambicjach: maył o tym, by
samemu poprowadzić „Niezwyciężonego”. Teraz wdzięny był
losowi, że nie on musi rozstygać o dalszych losach wyprawy.
– Proszę wezwać kierowników grup ecjalistynych. Rohan!
Zbudź się pan!
– Pepraszam. Narada, panie astrogatoe?
– Tak. Niech wszyscy pyjdą do biblioteki.
Po kwadransie wszyscy siedzieli już w wielkiej kwadratowej
sali o ścianach powleonych barwną emalią; kryły w sobie książki i
mikrofilmy. Najwstrętniejsze chyba było niesamowite
podobieństwo pomieszeń „Kondora” i „Niezwyciężonego”.
Zrozumiałe, były to statki bliźniae – ale Rohan, patąc w byle kąt,
nie mógł odepeć obrazów szaleństwa, które wżarły mu się w
pamięć.
Każdy łowiek miał tu ustalone swoje miejsce. Biolog, leka,
planetolog, inżynierowie elektronicy i łąnościowcy, cybernetycy i
fizycy siedzieli w ustawionych półkręgiem fotelach. Tych
dziewiętnastu ludzi stanowiło mózg strateginy statku. Astrogator
stał samotny pod opuszonym do połowy białym ekranem.
– Czy wszyscy obecni zaznajomili się z sytuacją wykrytą na
pokładzie „Kondora”?
Odpowiedzią był wielogłosy pomruk pytaknięć.
– Do tej chwili – powiedział Horpach – ekipy pracujące w
perymete „Kondora” odnalazły dwadzieścia dziewięć ciał. Na
samym statku znaleziono ich tydzieści tery, w tym jedno
zachowane doskonale dzięki zamrożeniu w hibernatoe. Doktor
Nygren, który właśnie wrócił stamtąd, zda nam relację ogólną...
– Nie mam wiele do powiedzenia – ekł, wstając, mały doktor.
Powoli podszedł do astrogatora. Był od niego niższy o głowę.
– Znaleźliśmy tylko dziewięć ciał zmumifikowanych. Poza tym,
o którym womniał dowódca, a które będzie badane osobno. Są to
właściwie szkielety lub ęści szkieletów wydobyte z piasku.
Mumifikacja zachodziła wewnąt statku, gdzie były yjające ku
temu warunki: bardzo mała wilgotność powieta, praktyny brak
bakterii gnilnych i niezbyt wysoka temperatura. Ciała, które
znajdowały się na wolnej pesteni, uległy rozkładowi,
wzmagającemu się w okresach deszów, bo piasek zawiera tu
znany procent tlenków i siarków żelaza reagujących ze słabymi
kwasami... Zresztą, myślę, że te szegóły nie są istotne. Gdyby
dokładne pedstawienie zachodzących reakcji było wskazane,
rawę tę można pekazać kolegom chemikom. W każdym razie, w
warunkach pesteni zewnętnej mumifikacja tym bardziej nie
mogła zachodzić, że dołąało się tu działanie wody i
rozpuszonych w niej substancji, a także działanie piasku trwające
pez wiele lat. Tym ostatnim tłumay się też wypolerowanie
powiechni kostnych.
– Pepraszam – perwał mu astrogator. – Najważniejsza jest w
tej chwili pyyna zgonu tych ludzi, doktoe...
– Żadnych oznak gwaownej śmierci, pynajmniej na ciałach
najlepiej zachowanych – wyjaśnił natychmiast leka. Nie patał na
nikogo, wyglądało, jakby obserwował coś niewidzialnego w
uniesionej ku tway ręce. – Obraz jest taki, jakby zmarli w osób
naturalny.
– To znay?
– Bez zewnętnych, gwaownych działań. Niektóre kości
długie znalezione oddzielnie są połamane, ale uszkodzenia takie
mogły nastąpić później. Ustalenie tego wymaga dłuższych badań.
Ci, któy mieli na sobie ubrania, mają nieuszkodzone zarówno
powłoki skórne, jak i szkielety. Żadnych ran, jeśli nie liyć
drobnych zadraśnięć, które na pewno nie mogły być pyyną
śmierci.
– Więc w jaki osób zginęli?
– Tego nie wiem. Można sądzić, że z głodu lub z pragnienia...
– Zapasy wody i żywności są tam niezużyte – zauważył ze
swojego miejsca Gaarb.
– Wiem o tym.
Pez chwilę panowało milenie.
– Mumifikacja jest pede wszystkim pozbawieniem organizmu
wody – wyjaśnił Nygren. Wciąż nie patał na nikogo z obecnych. –
Tkanki tłuszowe ulegają pemianom, ale można je wykryć. Otóż...
ci ludzie praktynie byli ich pozbawieni. Właśnie jak po
długotrwałym głodowaniu.
– Ale ten zachowany w hibernatoe nie – ucił stojący za
ostatnim ędem foteli Rohan.
– To prawda. Ale on zmarł prawdopodobnie wskutek
zamrożenia. Musiał dostać się w niewiadomy osób do
hibernatora; być może usnął po prostu, podas gdy temperatura
adała.
– Czy dopusza się możliwość zbiorowego zatrucia? – ytał
Horpach.
– Nie.
– Ależ, doktoe... nie może pan tak kategorynie...
– Mogę to powiedzieć – odparł leka. – Zatrucie w warunkach
planetarnych może nastąpić albo pez płuca, wdychanymi gazami,
albo pez pewód pokarmowy, albo pez skórę. Jedne z najlepiej
zachowanych zwłok miały nałożony aparat tlenowy. W butli był
tlen. Staryłoby go jesze na kilkanaście godzin...
To prawda – pomyślał Rohan. Pypomniał sobie tego
łowieka, obciągniętą skórę aszki z resztkami zbrunatniałych
plam na kościach polikowych, oodoły, z których wysypywał się
piasek.
– Ludzie ci nie mogli zjeść nic zatrutego, bo tu w ogóle nie ma
nic do jedzenia. To znay na lądzie. A żadnych połowów w oceanie
nie podejmowali. Katastrofa nastąpiła krótko po wylądowaniu.
Wysłali zaledwie jeden patrol w głąb ruin. To było wszystko.
Zresztą widzę właśnie McMinna. Kolego Minn, skońył pan?
– Tak – powiedział od dwi biochemik. Wszystkie głowy
zwróciły się ku niemu. Peszedł środkiem między siedzącymi i
stanął obok Nygrena. Miał jesze na sobie długi fauch
laboratoryjny.
– Peprowadził pan analizy?
– Tak.
– Doktor McMinn badał ciało łowieka, który został
znaleziony w hibernatoe – wyjaśnił Nygren. – Może pan od razu
powie, co pan znalazł?
– Nic – powiedział McMinn. Miał on włosy tak jasne, że nie
wiadomo było, y nie są po prostu siwe, i oy tego samego
koloru. Nawet jego powieki pokryte były dużymi piegami. Ale
teraz ta długa, końska twa nikogo nie śmieszyła.
– Żadnych trucizn organinych ani nieorganinych. Wszystkie
enzymatyne zeoły tkanek w stanie prawidłowym. Krew w
normie. W żołądku resztki strawionych sucharów i koncentratu.
– Więc jak on zginął? – ytał Horpach. Był wciąż tak samo
okojny.
– Po prostu zamał – odpowiedział McMinn i teraz dopiero
zauważył, że ma na sobie fauch. Odpiął ąki i ucił go na
stojący obok pusty fotel. Śliska tkanina osunęła się i adła na
podłogę.
– Więc jakie jest zdanie panów? – podjął nieustępliwy
astrogator.
– Nie mam żadnego – powiedział McMinn. – Mogę tylko
powiedzieć, że ci ludzie nie ulegli zatruciu.
– Jakaś rozpadająca się szybko substancja radioaktywna? Albo
twarde promieniowanie?
– Twarde promieniowanie w dawkach zabójych pozostawia
ślady: wynaynienia, petechie, zmiany w obrazie krwi. Nie ma
takich zmian. Nie ma też radioaktywnej substancji, która zażyta w
dawce śmieelnej ped ośmiu laty znikłaby bez śladu. Tutejszy
poziom radioaktywności jest niższy od ziemskiego. Ci ludzie nie
zetknęli się z żadną formą aktywności promienistej. Za to mogę
ręyć.
– Ale coś ich pecież zabiło! – podniesionym głosem
powiedział planetolog Ballmin.
McMinn milał. Nygren powiedział coś do niego po cichu.
Biochemik skinął głową i wyszedł, mijając ędy siedzących. Wtedy
i Nygren zeszedł z podium i usiadł na swoim miejscu.
– Sprawa nie wygląda dobe – powiedział astrogator. – W
każdym razie od biologów nie możemy odziewać się pomocy. Czy
któryś z panów ma coś do powiedzenia?
– Tak.
Wstał Sarner, fizyk atomista.
– Wytłumaenie końca „Kondora” tkwi w nim samym –
powiedział. Popatył na wszystkich po kolei swymi oami
dalekowzronego ptaka. Py arnych włosach tęówki miał
prawie białe.
– To znay – ono tam jest, tylko nie umiemy go na razie
odytać. Chaos panujący w kajutach, nienaruszone zapasy, układ i
rozmieszenie zwłok, uszkodzenia instalacji – wszystko to coś
oznaa.
– Jeśli nie ma pan nic więcej do powiedzenia... – ucił
zniechęcony Gaarb.
– Powoli. Znajdujemy się w ciemności. Musimy szukać jakiejś
drogi. Na razie wiemy bardzo niewiele. Mam wrażenie, że pewnych
ey, które widzieliśmy na pokładzie „Kondora”, nie mamy
odwagi pypominać. Dlatego z taką uporywością wracaliśmy do
hipotezy zatrucia i wywołanego nim zbiorowego obłędu. W
interesie nas samych – i pez wzgląd na tamtych – musimy jednak
być wobec faktów bezwzględni. Proszę, a raej zgłaszam
kategoryny wniosek, żeby każdy z was powiedział tu, zaraz, co
było najbardziej szokujące na „Kondoe”. Czego być może nie
powiedział nikomu. O ym pomyślał, że teba to zapomnieć.
Sarner usiadł. Rohan, po krótkiej walce wewnętnej,
powiedział o tych kawałkach mydła, które zauważył w łazience.
Potem wstał Gralew. Pod warstwą podaych map i książek
pełno było na pokładach zeschłych odchodów.
Ktoś inny powiedział o puszce konserw, która nosiła ślady
zębów. Jakby usiłowano rozgryźć blachę. Gaarba najbardziej
peraziły bazgroły w książce pokładowej i wzmianka o „muszkach”.
Nie popestał na tym.
– Powiedzmy, że z tego tektoninego rowu w „mieście”
wydostała się fala gazów trujących i wiatr pyniósł ją do rakiety.
Jeśli wskutek nieostrożności klapa została niedomknięta...
– Niedomknięta była tylko klapa zewnętna, kolego Gaarb.
Świady o tym piasek w komoe ciśnień. Wewnętna była
zamknięta...
– Mogli ją zamknąć potem, gdy już zaęli oduwać trujące
działanie gazu...
– Pecież to niemożliwe, Gaarb. Wewnętnej klapy nie
otwoy pan, kiedy otwaa jest zewnętna. Otwierają się na
pemian, to wyklua wszelką nieostrożność y niedbalstwo...
– Ale jedno nie ulega dla mnie wątpliwości, że to się stało
nagle. Zbiorowe szaleństwo – już nie mówię o tym, że w asie lotu
w próżni zdaają się wypadki psychozy, ale nigdy na planetach, i
to jesze dosłownie w kilka godzin po lądowaniu. Zbiorowe
szaleństwo ogarniające całą załogę mogło być tylko wynikiem
zatrucia...
– Albo zdziecinnienia – zauważył Sarner.
– Jak? Co pan mówi? – osłupiał Gaarb. – Czy to ma być... ża?
– Nie żauję w takiej sytuacji. Powiedziałem o zdziecinnieniu,
bo nikt o tym nie powiedział. A jednak – te gryzmoły w książce
pokładowej, te porozdzierane almanachy gwiazdowe, te z trudem
rysowane litery... widzieliście je, prawda?
– Ale co to znay? – ytał Nygren. – Czy to ma być jednostka
chorobowa?
– Nie. Chyba nie ma takiej, prawda, doktoe?
– Na pewno nie.
Znowu zapadło milenie. Astrogator się wahał.
– To może nas popchnąć w fałszywym kierunku. Wyniki
nasłuchów nekroptynych są zawsze niepewne. Ale teraz nie
wiem, co mogłoby nam jesze zaszkodzić. Doktoe Sax...
Neurofizjolog pedstawił obraz uzyskany z mózgu
zamaniętego w hibernatoe, jak również nie omieszkał
powiedzieć o sylabach, które pozostały w słuchowej pamięci
nieboszyka. Wznieciło to istną buę pytań; ich ogień kyżowy
dosięgnął także Rohana, bo i on brał udział w ekerymencie. Ale
nie doszli niego.
– Te plamki kojaą się z „muszkami”... – powiedział Gaarb. –
Zaraz. A może pyyny śmierci były różne? Powiedzmy, że załogę
opadły jakieś jadowite owady – w końcu nie da się stwierdzić śladu
drobnego ukłucia na zmumifikowanej skóe. A ten znaleziony w
hibernatoe po prostu usiłował się ukryć ped tymi owadami, by
ujść losu towayszy... i zamał.
– Ale dlaego ped śmiercią zapadł na amnezję?
– To jest utrata pamięci, tak? Czy to zostało z całkowitą
pewnością stwierdzone?
– O tyle, o ile pewne są wyniki badania nekroptynego.
– Ale co powiecie o hipotezie tych owadów?
– Niech się wypowie w tej rawie Lauda.
Był to Główny Paleobiolog statku; wstał, ekając, aż wszyscy
się uciszą.
– Niepypadkowo nie mówiliśmy w ogóle o tak zwanych
muszkach. Każdy, kto choć trochę orientuje się w biologii, wie, że
żadne organizmy nie mogą żyć poza określonym biotopem, to jest
jednostką nadędną, na którą składają się środowisko i wszystkie
w nim żyjące gatunki. Tak jest w całym poznanym Kosmosie. Życie
albo wytwaa olbymią rozmaitość form, albo nie powstaje wcale.
Owady nie mogły powstać bez równoesnego rozwoju roślin
naziemnych, innych ustrojów symetrynych, bezkręgowych i tak
dalej. Nie będę wam wykładał ogólnej teorii ewolucji, myślę, że
wystary, jeżeli zapewnię was, że to niemożliwe. Nie ma tutaj
żadnych trujących much ani innych łonkonogich, stawonogów,
błonkoskydłych y pajęaków. Nie ma też żadnych form z nimi
okrewnionych.
– Nie może pan być tak pewny swego! – zawołał Ballmin.
– Gdybyście byli moim uniem, Ballmin, nie dostalibyście się
na ten pokład, bo nie zdalibyście u mnie egzaminu – powiedział
niewzruszony paleobiolog i obecni mimo woli się uśmiechnęli. –
Nie wiem, jak tam z paleontologią, ale z biologii ewolucyjnej
niedostatenie!
– Już się z tego robi typowy ór fachowców... Nie szkoda na to
asu...? – szepnął ktoś do Rohana z tyłu. Rohan odwrócił się i
zobaył szeroką, opaloną twa Jarga, który mrugnął doń
porozumiewawo.
– Więc to może nie są owady pochodzenia miejscowego –
upierał się py swoim Ballmin – może pywieziono je skądś...
– Skąd?
– Z planety Nowej...
Teraz wszyscy zaęli mówić naraz. Trwało to dobrą chwilę, nim
dało się uokoić zgromadzonych.
– Koledzy! – powiedział Sarner. – Wiem, skąd wziął swój
pomysł Ballmin. Od doktora Gralewa...
– Trudno – nie wypieram się autorstwa – ucił fizyk.
– Doskonale. Powiedzmy, że na luksus prawdopodobnie
bmiących hipotez już nie możemy sobie pozwolić. Że
potebujemy hipotez szalonych. Niech będzie i tak. Panowie
biolodzy! Powiedzmy, że jakiś statek z planety Nowej pywiózł tu
tamtejsze owady... Czy mogły się zaadaptować do miejscowych
warunków?!
– Jeśli hipoteza ma być szalona, to mogłyby – zgodził się ze
swego miejsca Lauda. – Ale nawet szalona hipoteza musi tłumayć
wszystko.
– To znay?
– To znay, że musi wyjaśniać, co pogryzło cały pance
zewnętny „Kondora”, i to do tego stopnia, że jak mi mówią
inżynierowie, statek w ogóle nie będzie zdolny do lotu, dopóki nie
zostanie poddany gruntownemu remontowi. Czy sądzicie może, że
jakieś owady pystosowały się do ożywania stopu
molibdenowego? Jest to jedna z najtwardszych substancji w całym
Kosmosie. Inżyniee Petersen, co może naruszyć ten pance?
– Kiedy jest dobe zacementowany, właściwie nic –
powiedział zastępca Głównego Inżyniera. – Można to trochę
nawiercić diamentami, ale na to teba tony wieeł i tysiąca godzin
asu. Już raej kwasami. Ale to są kwasy nieorganine, muszą
działać w temperatue co najmniej dwu tysięcy stopni i w
obecności odpowiednich katalizatorów.
– A co według pana zgryzło pance „Kondora”?
– Nie mam pojęcia. Wyglądałby tak, gdyby siedział w kąpieli
kwasowej i w odpowiednim żae. Ale jak to zostało zrobione – bez
łuków plazmowych i bez katalizatorów – tego nie umiem sobie
wyobrazić.
– Macie wasze „muszki”, kolego Ballmin – powiedział Lauda i
usiadł.
– Myślę, że nie ma sensu kontynuować dyskusji – odezwał się
milący dotąd astrogator. – Może było na nią jesze za weśnie.
Nie pozostaje nam nic innego, jak prowadzić badania. Podzielimy
się na ty grupy. Jedna zajmie się ruinami. Druga „Kondorem”, a
tecia dokona kilku wypadów w głąb Pustyni Zachodniej. To jest
maksimum naszych możliwości, bo nawet jeśli uruchomi się
niektóre maszyny „Kondora”, nie mogę zdjąć z perymetru więcej
aniżeli ternaście energobotów, a w dalszym ciągu będzie
obowiązywać teci stopień...
Pierwszy

Tląca, śliska erń otaała go ze wszystkich stron. Dusił się.


Rozpaliwymi ruchami usiłował odepchnąć niematerialnie jak
gdyby okręcające go zwoje, zapadając się coraz głębiej, z kykiem
wtłoonym w obękłe gardło, daremnie szukał broni, był nagi,
ostatni raz wytężył wszystkie siły, by kyeć. Ogłuszający dźwięk
wyrwał go ze snu. Rohan wyskoył z koi na pół pytomny,
wiedząc tylko tyle, że otaa go mrok, w którym nieustannie
dzwoni alarmowy sygnał. To już nie był koszmar. Zapalił światło,
naucił kombinezon i pobiegł ku windzie. Tłoyli się py niej na
wszystkich poziomach ludzie. Słychać było peciągły dźwięk
sygnałów, erwone napisy ALARM goały ze ścian. Wbiegł do
sterowni. Astrogator, ubrany jak za dnia, stał ped głównym
ekranem.
– Odwołałem już alarm – powiedział okojnie. – To tylko
desz, Rohan, ale niech pan paty. Bardzo ładne widowisko.
W samej ey ekran, który ukazywał górną ęść nocnego
nieba, jaył się niezlionymi iskrami wyładowań. Krople deszu,
padając z wysokości, trafiały w niewidzialną, nakrywającą
„Niezwyciężonego” na kszta olbymiej aszy osłonę pola
siłowego i obracając się w mgnieniu oka w mikroskopijne
płomienne wybuchy, oświetlały cały krajobraz migotliwym
światłem podobnym do ustokrotnionej zoy polarnej.
– Należałoby lepiej zaprogramować automaty... – słabym
głosem powiedział Rohan, zupełnie już pytomny. Odechciało mu
się snu. – Muszę powiedzieć Ternerowi, żeby nie włąał anihilacji.
Inaej byle garść piasku pyniesiona wiatrem będzie nas zrywać w
środku nocy...
– Dajmy na to, że to był próbny alarm. Rodzaj manewrów –
odparł astrogator, który zdawał się być w nadodziewanie dobrym
humoe. – Jest teraz waa. Może pan wracać do siebie, Rohan.
– Prawdę mówiąc, nie mam ochoty. Czy pan...?
– Spałem już. Wystarą mi tery godziny. Po szesnastu latach
próżni rytm snu i uwania nie ma w łowieku już nic wólnego
ze starym ziemskim nawykiem. Zastanawiałem się nad
maksymalnym zabezpieeniem ekip badawych, Rohan. To dosyć
kłopotliwe – wlec wszędzie energoboty i rozwijać osłony siłowe. Co
pan o tym sądzi?
– Można by dać ludziom indywidualne emitory. Ale to też nie
rozwiąże wszystkiego. Człowiek w siłowym pęcheu nie może
niego dotknąć... pan wie, jak to jest. A jeżeli zanadto zmniejszy się
promień energetynego bąbla, można się nawet samemu popayć.
Widziałem już to.
– Myślałem nawet o tym, żeby nikogo nie puszać na ląd i
pracować za pomocą robotów ze zdalnym sterowaniem – pyznał
się astrogator. – No, ale to dobre na kilka godzin, na dzień, a
wygląda mi na to, że zostaniemy tu dłużej...
– Więc co zamiea pan robić?
– Każda grupa będzie miała bazę wyjściową otooną siłowym
polem, ale poszególni badae muszą zyskać pewną swobodę
ruchów. Inaej zabezpieymy się ped wypadkami tak dobe, że
niego nie dojdziemy. Warunek konieny jest taki, że każdy
pracujący na zewnąt osłony siłowej ma za plecami łowieka
osłoniętego, który uwa nad jego poruszeniami. Nie znikać z ou –
to pierwsza zasada na Regis III.
– Gdzie mnie pan pydzieli?
– Chciałby pan pracować py „Kondoe”...? Widzę, że nie.
Dobe. Pozostaje miasto albo pustynia. Może pan wybierać.
– Wybieram miasto, panie astrogatoe. Wciąż mi się zdaje, że
tajemnica jest tam ukryta...
– Możliwe, a zatem jutro, a właściwie dzisiaj, bo już świta,
weźmie pan swoją worajszą ekipę. Dodam panu jesze ze dwa
arktany. Ręnych laserów też wao trochę wziąć, bo takie mam
wrażenie, że „to” działa z niewielkiego dystansu...
– Co?
– Żebym wiedział. Aha. I kuchnię niech pan weźmie, tak aby
być zupełnie od nas niezależnym i w razie poteby móc pracować
bez stałej łąności materiałowej ze statkiem...

Czerwone, prawie niegejące słońce petoyło się pez


nieboskłon. Cienie groteskowych budowli wydłużały się i łąyły.
Ruchome wydmy między metalowymi piramidami wiatr pesuwał
wciąż na inne miejsca. Rohan siedział na gbiecie ciężkiego
tranoera i pez lunetę wpatrywał się w Gralewa i Chena, któy
poza granicą pola siłowego gebali się u stóp arniawego „plastra
miodu”. Pas, na którym wisiał ręny miota świetlny, ugniatał mu
kark. Odsunął go, jak się dało, do tyłu, nie uszając z oka dwóch
ludzi. Plazmowy palnik w ręku Chena świecił jak drobny, le
oślepiający brylant. Z wnęta pojazdu doszedł go dźwięk
rytminie powtaającego się sygnału wywoławego, ale ani na
chwilę nie odwrócił głowy. Słyszał, jak kierowca odpowiada bazie.
– Panie nawigatoe! Rozkaz dowódcy! Mamy natychmiast
wracać! – kyknął podniecony Jarg, wystawiając głowę pez właz
wieżyki.
– Wracać? Dlaego?
– Nie wiem. Powtaają wciąż sygnał natychmiastowego
powrotu i tery razy EV.
– EV?! Och, jak mi kości zdrętwiały! To znay, że musimy się
ieszyć. Daj mi tu mikrofon i wyciągnij ary.
Po dziesięciu minutach wszyscy ludzie zewnętnej strefy byli
już w pojazdach. Rohan poprowadził swą niewielką kolumnę z
maksymalną szybkością, na jaką zezwalał pagórkowaty teren.
Blank, który pełnił teraz py nim funkcję łąnościowca, nagle
podał mu słuchawki. Rohan uścił się w dół do metalowego
wnęta pachnącego rozganym plastykiem i w powiewie idącym
od wentylatora, który rozwiewał mu włosy, słuchał wymiany
sygnałów między grupą Gallaghera pracującą na Pustyni
Zachodniej i „Niezwyciężonym”. Zbierało się jakby na buę. Od rana
już barometry wskazywały niskie ciśnienie, ale dopiero teraz
powyłaziły oza horyzontu granatowe, płaskie chmury. Niebo nad
nimi było yste. Na brak zakłóceń atmosferynych nie można
było się uskarżać – teszało w słuchawkach tak, że łąność szła
tylko Morse’em. Rohan chwytał grupy umownych sygnałów.
Włąył się na ten podsłuch zbyt późno, więc nie mógł się
zorientować, o co chodzi. Zrozumiał tylko, że grupa Gallaghera też
wraca do bazy całą mocą, a na statku ogłoszono pogotowie i
wezwano na stanowiska wszystkich lekay.
– Pogotowie lekay – powiedział do patących nań
wyekująco Ballmina i Gralewa. – Jakiś wypadek. Ale pewno nic
wielkiego. Może był obwał, mogło kogoś zasypać...
Mówił tak, ponieważ wiadomo było, że ludzie Gallaghera
mieli się wziąć do wykopalisk geologinych w ustalonym pez
wstępny zwiad miejscu. Prawdę mówiąc, sam nie wieył w to, że
zdaył się tylko zwykły wypadek w asie pracy. Od bazy dzieliło
ich zaledwie sześć kilometrów, ale tamtą grupę ściągnięto widać
dużo weśniej, gdyż w momencie, kiedy zobayli ciemny,
pionowy kszta „Niezwyciężonego”, pecięli zupełnie świeże ślady
gąsienic, a py takim wiete nie byłyby one widone ani pez
pół godziny.
Zbliżyli się do granicy zewnętnego pola i zaęli wzywać
sterownię, żeby otwoono im pejście. Dziwnie długo musieli
ekać, zanim odpowiedziano wreszcie na wezwanie. Na koniec
zapaliły się umowne, błękitne światła i wjechali w obręb
wewnętnego perymetru. Była tu już grupa z „Kondora”. A więc to
ją rowadzono ped nimi, nie geologów Gallaghera. Gąsienicówki
stały, jedne obok pochylni, inne zagradzały dojazd, panował
bałagan, ludzie biegali, gęznąc po kolana w piasku, automaty
błyskały latarkami.
Zapadał już zmiech. Pez chwilę Rohan nie mógł się połapać
w tym chaosie. Nagle z wysokości buchnął słup oślepiającej bieli.
Wielki reektor upodobnił rakietę do olbymiej latarni morskiej.
Wymacał daleko na pustyni kolumnę świateł chybocących raz w
górę, raz w dół, to na boki, jakby naprawdę zbliżała się jakaś
armada statków. Znowu błysnęły światła otwieranego pola
siłowego. Maszyny jesze nie stanęły, a już siedzący na nich ludzie
Gallaghera zeskakiwali w piach, od pochylni nadjeżdżał na kołach
drugi reektor, popez szpaler stłoonych, zepchniętych na boki
maszyn szła grupa ludzi, otaając nosze, na których ktoś leżał.
Rohan roztrącił stojących ped nim w chwili, kiedy nosze
mijały go, i osłupiał. W pierwszej chwili pomyślał, że naprawdę
zdaył się nieszęśliwy wypadek, ale łowiek na noszach miał
skrępowane nogi i ręce.
Targając całym ciałem, aż skypiały sznury, którymi był
unieruchomiony, wydawał szeroko rozwaymi ustami skomlący,
okropny głos. Grupa peszła już, kierując się w ślad za
prowadzącym ją koliskiem reektorów, a Rohana, stojącego w
ciemności, wciąż dobiegało to nieludzkie skomlenie, niepodobne do
niego, co kiedykolwiek słyszał. Biała plama światła z
poruszającymi się w niej figurkami zmalała, wznosząc się po
pochylni, i znikła w ziejącym szeroko wejściu towarowego luku.
Rohan zaął się dopytywać, co zaszło, ale otaali go ludzie ekipy
„Kondora”, któy wiedzieli tyle samo, co on.
Minęła dobra chwila, nim opytomniał dostatenie, by
zaprowadzić jaki taki poądek. Wstymany szereg maszyn ruszył,
huąc silnikami, w górę pochylni, zapaliły się światła nad windą,
gromada stojących u jej stóp zmniejszała się, na koniec Rohan
pojechał na górę jako jeden z ostatnich, z ciężko objuonymi
arktanami, których okój wydawał mu się szególnie perfidną
drwiną. We wnętu rakiety słychać było peciągłe dzwonki
informatorów i wewnętnych telefonów, na ścianach wciąż jesze
płonęły alarmowe wezwania lekay, ale te zaraz zgasły – robiło się
coraz luźniej. Część załogi zjeżdżała w dół, do mesy, słyszał
rozmowy w korytau wypełnionym krokami, jakiś zapóźniony
arktan ciężko stąpał, zmieając do pedziału robotów, wreszcie
wszyscy się rozeszli, a on został jakby porażony bezwładem, jakby
utraciwszy nadzieję na zrozumienie tego, co się stało, jakby
ogarnięty pewnością, że żadnego wytłumaenia nie może być i nie
będzie.
– Rohan!
Stał ped nim Gaarb. Ten okyk oteźwił go. Drgnął.
– To pan...? Doktoe... widział pan? Kto to był?
– Keelen.
– Co?! To niemożliwe.
– Widziałem go prawie do samego końca.
– Do jakiego końca?
– Byłem z nim razem – powiedział nadnaturalnie okojnym
głosem Gaarb. Rohan widział błyskanie świateł korytaa w jego
szkłach.
– Grupa ekloracyjna pustyni... – wybełkotał.
– Tak.
– I co się z nim stało?
– Gallagher wyznaył to miejsce na podstawie sejsminych
sondowań... trafiliśmy w labirynt małych, krętych wąwozów –
mówił powoli Gaarb, jakby nie do niego, jakby sam usiłował sobie
dokładnie pypomnieć kolejność wypadków. – Są tam miękkie
skałki pochodzenia organinego poryte wodą, pełno grot, jaskiń,
musieliśmy zostawić gąsienicówki na wiechu... Szliśmy blisko
siebie, było nas jedenastu. Ferrometry wykazywały obecność
większej ilości żelaza; szukaliśmy go. Keelen myślał, że gdzieś są
ukryte jakieś maszyny...
– Tak, mnie też mówił coś podobnego... i co było potem?
– W jednej z jaskiń, zupełnie płytko, pod mułem tam są nawet
stalaktyty i stalagmity – znalazł coś w rodzaju automatu.
– Naprawdę?!
– Nie, nie to, co pan myśli. Kompletne truchło, peżae nawet
nie rdzą, to jakiś stop nierdzewny, ale skorodowany, na wpół
zgoały, po prostu szątki.
– Ale może inne...
– Kiedy ten automat liy sobie co najmniej tysta tysięcy lat...
– Skąd pan może wiedzieć?
– Bo na górnej powiechni osadzał się wapień, w miarę tego
jak parowała woda, kapiąca ze stalaktytów sklepienia. Gallagher
sam robił szacunkowe pomiary, według tempa parowania,
wytwaania się osadu i jego grubości. Tysta tysięcy lat to
szacunek najskromniejszy... Zresztą, ten automat podobny jest
właściwie, wie pan, do ego? Do tych ruin!
– A więc to nie żaden automat...
– Nie, musiał się poruszać, ale nie na dwu nogach. I nie jak
krab. Nie mieliśmy asu zresztą badać, bo zaraz potem...
– Co się stało?
– Co jakiś as liyłem ludzi. Byłem w osłonie, miałem ich
stec, rozumie pan... ale pecież wszyscy byli w maskach, pan wie,
jak to jest, wszyscy do siebie podobni, a kombinezony też już nie
były kolorowe, bo się wybrudziły gliną. W pewnej chwili zabrakło
mi jednego łowieka. Zwołałem wszystkich i zaęliśmy szukać.
Keelen bardzo się cieszył z tego swego znaleziska i myszkował
dalej... Myślałem po prostu, że zapędził się w jakąś odnogę
wąwozu... Pełno tam zaułków, ale wszystkie krótkie, płytkie,
doskonale oświetlone... Nagle wyszedł na nas oza zakrętu. Już w
takim stanie. Nygren był z nami, myślał, że to udar cieplny...
– Więc co z nim właściwie jest?
– Jest niepytomny. Chociaż właściwie nie. Może chodzić,
poruszać się, tyle że niepodobna nawiązać z nim kontaktu. Poza tym
utracił mowę. Słyszał pan jego głos?
– Tak.
– Teraz jakby się trochę zmęył. Pedtem było jesze goej.
Nie poznawał nikogo z nas. W pierwszej chwili to było
najstraszniejsze. „Keelen, gdzie się podziewasz?”, zawołałem, a on
minął mnie, zupełnie jakby ogłuchł, peszedł między nami i
poszedł w górę wąwozu, ale takim krokiem, w taki osób, że
wszystkim zrobiło się zimno. Po prostu, no, jak podmieniony. Nie
reagował na wołania, więc musieliśmy go gonić. Co się tam działo!
Jednym słowem, teba go było wiązać, inaej nie
rowadzilibyśmy go z powrotem.
– Co mówią lekae?
– Jak zwykle, mówią po łacinie, ale poza tym nie wiedzą nic.
Nygren jest z Saxem u dowódcy, możesz tam ytać...
Gaarb odszedł ciężkim krokiem, z pechyloną po swojemu
głową. Rohan wsiadł do windy i pojechał na górę do sterowni.
Była pusta, ale mijając kajuty kaografine, usłyszał pez
niedomknięte dwi głos Saxa. Wszedł do środka.
– Jak gdyby całkowity zanik pamięci. Tak to wygląda – mówił
neurofizjolog. Stał tyłem do Rohana, patąc na tymane w ręku
zdjęcie rentgenowskie. Za biurkiem siedział, nad otwaą księgą
pokładową, astrogator, z ręką uniesioną i opaą o regały
wypełnione szelnie zwiniętymi mapami gwiazdowymi. Słuchał w
mileniu Saxa, który powoli chował zdjęcie do kopey.
– Amnezja. Ale wyjątkowa. Utracił nie tylko pamięć tego, kim
jest, ale mowę, zdolność pisania, ytania; właściwie to nawet
więcej niż amnezja: kompletny rozpad, unicestwienie osobowości.
Nie zostało z niej nic opró najprymitywniejszych odruchów.
Potrafi chodzić i jeść, ale tylko jeżeli jedzenie podaje mu się do ust.
Chwyta, ale...
– Słyszy i widzi?
– Tak. Na pewno. Ale nie rozumie tego, co widzi. Nie odróżnia
ludzi od ętów.
– Odruchy?
– W normie. To rawa centralna.
– Centralna?
– Tak. Mózgowa. Jakby całkowite zatarcie wszystkich naraz
śladów pamięci.
– A więc tamten łowiek z „Kondora”...
– Tak. Jestem tego pewien. To było to samo.
– Widziałem raz coś takiego... – zupełnie cicho, prawie szeptem
powiedział astrogator. Patał na Rohana, ale nie zwracał nań
uwagi. – To było w pesteni...
– Ach, wiem! Że to mi do głowy nie pyszło! – podniesionym
głosem ucił neurofizjolog. – Amnezja po udae magnetynym,
tak?
– Tak.
– Nigdy nie widziałem takiego pypadku. Znam tę jednostkę
tylko z teorii. To się zdayło dawno temu, podas pechodzenia z
wielką szybkością pez silne pola magnetyne?
– Tak. To znay – w swoistych warunkach. Nie tyle ważne jest
samo natężenie pola, ile jego gradient i gwaowność zachodzącej
zmiany. Jeśli są w pesteni wielkie gradienty, a zdaają się
skokowe – ujniki wykrywają je na odległość. Dawniej ich nie
było...
– Prawda... – powtaał leka. – Prawda... Ammerhatten robił
takie doświadenia na małpach i kotach. Poddawał je działaniu
olbymich pól magnetynych, aż traciły pamięć...
– Tak, to ma pecież coś wólnego z elektrynymi
pobudzeniami mózgu...
– Ale w tym wypadku – głośno zastanawiał się Sax – opró
rapou Gaarba mamy zeznania wszystkich jego ludzi. Potężne pole
magnetyne... pecież to muszą być chyba setki tysięcy gaussów?
– Setki tysięcy nie wystarą. Potebne są miliony – oschle
powiedział astrogator. Teraz dopiero wzrok jego zatymał się na
Rohanie.
– Niech pan wejdzie i zamknie dwi.
– Miliony?! A y aparaty pokładowe nie wykryłyby takiego
pola?
– O tyle, o ile – odparł Horpach. – Gdyby było skoncentrowane
w bardzo małej pesteni – gdyby miało, powiedzmy, objętość jak
ten globus – i gdyby było z zewnąt ekranowane...
– Jednym słowem, gdyby Keelen włożył głowę między
bieguny gigantynego elektromagnesu...?
– I tego mało. Pole musi oscylować z określoną ęstotliwością.
– Ale tam nie było żadnego magnesu ani żadnej maszyny
opró tych zardzewiałych szątków – nic, tylko wymyte pez
wodę wąwozy, żwir i piasek...
– I jaskinie – ucił miękko, jakby obojętnie, Horpach.
– I jaskinie... y pan myśli, że ktoś go wciągnął do takiej
jaskini, że tam jest magnes – nie, to pecież...
– A jak pan to tłumay? – ytał dowódca, jakby zniechęcony
y znudzony tą rozmową. Leka milał.
O teciej terdzieści w nocy wszystkie pokłady
„Niezwyciężonego” wypełnił peciągły dźwięk sygnałów
alarmowych. Ludzie zrywali się z posłań i klnąc w żywy kamień
oraz ubierając się w biegu, gnali na stanowiska. Rohan znalazł się w
sterowni w pięć minut po pierwszym szęknięciu dzwonków.
Astrogatora jesze w niej nie było. Pyskoył do głównego
ekranu. Czarną noc rozwidniało od wschodu mrowie białych
rozbłysków. Wyglądało to, jakby wychodzący z jednego radiantu
rój meteorów atakował rakietę. Spojał na zegary kontrolne pola.
Automaty programował sam, nie mogły więc reagować na desz
ani na buę piaskową. Z niewidonej w mrokach pustyni leciało
coś i rozpryskiwało się ognistymi paciorkami, wyładowania
następowały na powiechni pola i zagadkowe pociski, odskakując
już w płomieniu, smużyły się parabolami coraz bledszej poświaty
albo ściekały wzdłuż wypukłości osłony energetynej. Szyty
wydm wyskakiwały na mgnienie z ciemności i nikły, wskaźniki
drgały leniwie – efektywna moc zużywana pez zeół miotay
Diraca na unicestwienie zagadkowego bombardowania była
stosunkowo niewielka. Słysząc już za plecami kroki dowódcy,
Rohan ojał na zestaw ujników ektroskopowych.
– Nikiel, żelazo, mangan, beryl, tytan – odytał z jasno
oświetlonej tary astrogator, stając obok niego. – Wiele bym dał,
żeby zobayć, co to właściwie jest.
– Desz metalowych ąstek – powiedział powoli Rohan. –
Sądząc z wyładowań, wymiary ich muszą być małe...
– Chętnie bym zobaył je z bliska... – mruknął dowódca. – Jak
pan myśli, zaryzykujemy?
– Żeby wyłąyć pole?
– Tak. Na ułamek sekundy. Drobna ęść dostanie się w głąb
perymetru, a resztę odetniemy, włąając pole z powrotem.
Rohan nie odpowiedział pez dobrą chwilę.
– Cóż, można by – odezwał się wreszcie z wahaniem. Ale zanim
jesze dowódca podszedł do pulpitu sterującego, świetlne mrowie
zgasło równie nagle, jak się pojawiło – i zapadła ciemność taka, jaką
znają tylko pozbawione księżyców planety krążące z dala od
centralnych skupisk gwiezdnych Galaktyki.
– Nie udały się nam łowy – mruknął Horpach. Z ręką na
głównym wyłąniku stał dobrą chwilę, potem, skinąwszy lekko
głową Rohanowi, wyszedł. Jękliwy dźwięk sygnałów
odwołujących alarm wypełniał wszystkie poziomy. Rohan
westchnął, raz jesze ojał w pełne arnego mroku ekrany i
poszedł ać.
Chmura

Zaynali już pywykać do planety – do jej niezmiennego,


pustynnego oblia z nikłymi cieniami chmur zawsze jakby się
rozpływających, nienaturalnie jasnych, omiędzy których i za dnia
peświtywały silne gwiazdy. Do szmeru piasku zapadającego się
pod kołami i stopami, do erwonego, ociężałego słońca, którego
dotyk był nieporównanie delikatniejszy od ziemskiego, tak że gdy
mu się poddawało plecy, zamiast ciepła uło się wtedy tylko jakby
milącą obecność. Rano ekipy wyruszały w teren, każda w swoją
stronę, energoboty znikały wśród wydm, kołysząc się jak
niezgrabne łodzie, opadała kuawa i pozostali py
„Niezwyciężonym” mówili o tym, co będzie na obiad, co radarowy
bosman powiedział dziś do łąnościowego, albo usiłowali sobie
pypomnieć, jak się nazywał pilot kursowy, który ped sześciu
laty stracił nogę w wypadku na satelicie nawigacyjnym Terra 5.
Gadali tak, siedząc na pustych kanistrach pod kadłubem, którego
cień, niym wskazówka gigantynego zegara słonenego, krążył,
wydłużając się zarazem, aż dotykał linii energobotów. Od tej chwili
zaynali już wstawać i wypatrywać wracających. A ci znów, kiedy
się pojawili, głodni i zmęeni, tracili nagle całe ożywienie, w jakim
utymywała ich praca w metalowych zgliszach „miasta”, i nawet
ekipa „Kondora” po tygodniu pestała już pybywać z
sensacyjnymi nowinami rowadzającymi się do tego, że udało się
w znalezionych szątkach rozpoznać jakiegoś łowieka, i to, co
było w pierwszych dniach znakami grozy, pywiezione z
„Kondora” zostało starannie zapakowane (bo jak nazwać inaej ów
proces sumiennego układania wszystkich ocalałych szątków
ludzkich w hermetynych zbiornikach, które powędrowały na dno
statku) i znikło. Wtedy, zamiast ulgi, jakiej należałoby może
oekiwać, ludzie, nadal pesiewający piach wokół rufy „Kondora”
i myszkujący w jego pomieszeniach, jęli doznawać takiego
znudzenia, że jakby zapomniawszy, co otkało jego załogę,
zajmowali się kolekcjonowaniem idiotynych drobiazgów, nie
wiadomo do kogo ongiś należących, pozostałych po nieistniejących
właścicielach. Tak że pywozili zamiast dokumentów, które by
wyjaśniły tajemnicę, wobec ich braku – to jakąś starą harmonijkę,
to chińską łamigłówkę, i pedmioty te, już ogołocone z mistynej
niesamowitości swego pochodzenia, szły w obieg, stawały się
jakby wólną własnością załogi. Rohan, który nigdy by nie
uwieył, że coś takiego jest możliwe, już po tygodniu zachowywał
się tak właśnie jak wszyscy. I tylko asem, kiedy był sam, zadawał
sobie pytanie, po co tu właściwie jest, i uł wtedy, że cała ich
działalność, cała skwapliwa kątanina, ten skomplikowany
proceder badań, peświetleń, zbierania próbek, wiercenia
pokładów skalnych, uciążliwy pez nieustającą konieność
pestegania teciego stopnia, z otwieraniem i zamykaniem pól, z
lufami laserów, mających dobe oblione pola ostału, ze stałą
kontrolą optyną, ciągłym lieniem, łąnością wielokanałową, że
to wszystko jest jakimś wielkim samooszukiwaniem się. Że w
gruncie ey ekają tylko na jakiś nowy wypadek, nowe
nieszęście, i udają tylko, że tak nie jest. Poątkowo rano ludzie
gromadzili się ped lazaretem „Niezwyciężonego”, aby usłyszeć
nowiny o stanie Keelena. Wydawał im się nie tyle ofiarą
zagadkowego ataku, ile istotą nieludzką, stworem odmiennym od
nich wszystkich, zupełnie jakby uwieyli w fantastyne bajki i
sądzili, że możliwe jest pekształcenie łowieka, jednego z nich,
pez wrogie, obce siły planety w monstrum. W eywistości był
on tylko kaleką; okazało się zresztą, że jego umysł, nagi jak nowo
narodzonego dziecka i tak samo pusty, pyjmuje wiedzę, której
udzielali mu lekae, i stopniowo uył się mówić, zupełnie właśnie
jak małe dziecko; z lazaretu nie dobiegało już niepodobne do
ludzkiego głosu skomlenie, okropne pez to, że bezsensowny
bełkot niemowlęcia wydawała kań dojałego mężyzny.
Keelen po tygodniu zaął wymawiać pierwsze sylaby i poznawał
już lekay, chociaż nie mógł wymówić ich nazwisk.
Wtedy, z poątkiem drugiego tygodnia, zainteresowanie jego
osobą zmniejszyło się tym bardziej, gdy lekae wyjaśnili, że o
okolinościach wypadku nie będzie mógł nic powiedzieć, nawet
gdy powróci do stanu normalnego, y raej ukońy dziwaną,
choć niezbędną edukację.
Tymasem prace szły swoim trybem. Gromadziły się plany
„miasta”, szegóły konstrukcji jego „kaastych piramid”, choć
peznaenie ich dalej pozostawało niejasne. Uznawszy, że dalsze
badania „Kondora” nie pyniosą niego, astrogator wstymał je.
Sam statek teba było poucić, bo reperacja powłoki pekraała
możliwości inżynierów, zwłasza w warunkach prac o tyle
pilniejszych. Ściągnięto tylko do „Niezwyciężonego” oro
energobotów, tranoerów, łazików i wszelkiej aparatury, sam zaś
wrak – bo stał się właściwie wrakiem po tak dokładnym
opustoszeniu – zamknięto na głucho, pocieszając się, że oni sami
albo jakaś następna ekedycja doprowadzi jednak krążownik do
pou macieystego. Horpach peucił wtedy ekipę „Kondora” na
północ; dołąyła ona, jako grupa Regnara, do grupy Gallaghera;
sam Rohan był teraz głównym koordynatorem wszystkich badań i
pobliże „Niezwyciężonego” opuszał tylko na krótko, a i to nie
każdego dnia.
Obie te grupy natrafiły w systemie wąwozów, wypłukiwanych
pez podziemne źródła, na osobliwe znaleziska.
Warstwy osadowych iłów pedzielone były warstwami
arniaworudej substancji pochodzenia niegeologinego,
nieplanetarnego. Fachowcy niewiele więcej mogli na ten temat
powiedzieć. Wyglądało to tak, jakby na powiechni starej tary
bazaltowej, dennego pokładu skorupy, ped jakimiś milionami lat
złożone zostały ogromne ilości metalowych odłamków – może po
prostu szątków metalinych (padła hipoteza, że w atmosfee
Regis rozbryznął się gigantyny niklowo-żelazowy meteor i
płomiennymi deszami wtopił się w skały owej prastarej epoki),
które ulegając powolnemu utlenieniu, wchodząc w reakcje
chemine z otoeniem, pekształciły się wreszcie w pokłady
brunatnoarnych, miejscami rudopurpurowych osadów.
Odkrywki dotychasowe wgryzły się ledwo w ęść pokładów
terenu, którego struktura geologina złożonością swą mogła
pyprawić nawet wytrawnego planetologa o zawrót głowy. Gdy
wybito studnie aż do bazaltu ed miliarda lat, okazało się, że
skały na nim ułożone, mimo daleko posuniętej rekrystalizacji,
wykazują obecność organinego węgla. Sądzono zrazu, że było to
wtedy dno oceanine. Ale w pokładach już autentynego węgla
kamiennego odkryte zostały odciski linych gatunków roślinnych,
które mogły wegetować tylko w suszy. Kolejno katalog żywych
form kontynentalnych planety uzupełniał się i powiększał. Było już
wiadome, że ped tystu milionami lat chodziły po jej dżunglach
prymitywne gady. Resztki kręgosłupa i rogowych szęk jednego
pywieźli ueni w triumfie, którego nie podzielała jednak załoga.
Ewolucja rozwijała się na lądzie jak gdyby dwa razy; pierwszy
zmiech żywego świata pypadał na epokę ed około stu
milionów lat; doszło wtedy do gwaownego wymierania roślin i
zwieąt wywołanego prawdopodobnie bliskim wybuchem
gwiazdy Nowej. Życie podźwignęło się jednak potem z upadku i
wybujało nowymi formami; co prawda, ani ilość, ani stan
znalezionych szątków nie pozwalały na dokładniejszą klasyfikację.
Planeta nigdy nie wytwoyła form podobnych do ssaków. Po
dalszych dziewięćdziesięciu milionach lat pyszło, ale już w
wielkiej od niej odległości, do drugiej erupcji gwiazdowej; jej ślady,
w postaci izotopów pierwiastkowych, dało się wykryć. Według
pybliżonych oblień ówesne natężenie twardego
promieniowania nie było na powiechni tak silne, aby mogło
pociągnąć za sobą hekatomby ofiar. Tym bardziej było
niezrozumiałe, że odtąd szątki roślinne i zwieęce stawały się w
młodszych pokładach skalnych coraz większą adkością.
Znajdowano za to rosnące ilości rasowanego „iłu”, siarków
antymonu, tlenków molibdenowych, żelazawych, soli niklu,
kobaltu i tytanu.
Te metaline, osiem do sześciu milionów lat liące warstwy,
stosunkowo płytkie, zawierały miejscami silne ogniska
radioaktywności, ale była to radioaktywność w skali istnienia
planety – krótkotrwała. Było zatem tak, jakby coś owodowało w
owej ee szereg gwaownych, le miejscowych tylko reakcji
jądrowych, których produkty zalegały w „metalinych iłach”. Poza
hipotezą „żelazistoradioaktywnego meteoru” padały inne, całkiem
fantastyne, wiążące owe osobliwe ogniska „gorąca
promieniotwórego” z katastrofą układu planetarnego Liry i
zagładą jego cywilizacji.
Pypuszano więc, że podas prób kolonizowania Regis III
doszło do atomowych starć między wysłanymi z zagrożonego
układu statkami. Ale to znów nie wyjaśniało rozmiarów dziwnych
warstw metalinych, które odkryto w trakcie wierceń próbnych
również w innych, odległych okolicach. W każdym razie
nieodparcie nasuwał się obraz tyleż zagadkowy, co oywisty: życie
na lądach planety wymarło w tym samym asie, na pesteni
kilku milionów lat, w którym powstawać jęły metaline pokłady.
Pyyną zagłady form żywych nie mogła być radioaktywność:
ogólną ilość promieniowania peliono na równoważniki
jądrowych wybuchów. Wynosiła ledwo dwadzieścia do tydziestu
megaton; rozłożone na setki tysiącleci, nie mogły naturalnie takie
wybuchy (jeśli to w ogóle były wybuchy atomowe, a nie inne
jakieś reakcje jądrowe) poważnie zagrozić ewolucji form
biologinych.
Podejewając jakąś łąność między pokładami metalinymi a
ruinami „miasta”, ueni nalegali na dalsze prowadzenie badań.
Połąone to było z linymi trudnościami, gdyż prace odkrywkowe
wymagały peucenia poważnych mas gruntu. Jedynym
rozwiązaniem było bicie sztolni, ale pracujący pod ziemią ludzie nie
znajdowali się już pod osłoną pól siłowych. O tym, że mimo
wszystko roboty kontynuowano, zadecydowało odkrycie (na
głębokości dwudziestu kilku metrów, w warstwie obfitującej w
tlenki żelaza) rdzawych szątków, uformowanych wielce osobliwie,
które pypominały resztki zżaych korozją, rozpadłych elementów
jakichś mikroskopijnych mechanizmów.
W dziewiętnastym dniu od lądowania ściągnęły nad okolicę, w
której pracowały ekipy górnie, zwały chmur tak grubych i
ciemnych, jakich dotąd na planecie nie widziano. Około południa
rozpętała się bua pewyższająca gwaownością wyładowań
elektrynych bue ziemskie. Niebo i skały połąyła gmatwanina
bezustannie walących piorunów. Wezbrane wody, rwąc krętymi
wąwozami, zaęły zatapiać wykute chodniki. Ludzie musieli
opuścić je i wraz z automatami schronili się pod głównym
pęcheem pola siłowego, w który stelały kilometrowe
błyskawice. Bua petoyła się powoli ku zachodowi i arną,
pokreśloną błyskawicami ścianą zajmowała cały horyzont nad
oceanem. Wracając do „Niezwyciężonego”, górnie załogi odkryły
po drodze orą ilość leżących na piasku arnych, drobniutkich
kropelek metalowych. Wzięto je za osławione „muszki”. Starannie
zebrane, zostały pewiezione na statek, gdzie wzbudziły
zainteresowanie uonych, ale i mowy nie było o tym, aby
stanowiły szątki owadów. Odbyła się kolejna narada ecjalistów
pechodząca kilkakrotnie w gorące ory. Wreszcie zdecydowano
wysłać ekedycję w kierunku północno-wschodnim, poza teren
krętych wąwozów i złóż związków żelaza, ponieważ na gąsienicach
pojazdów „Kondora” wykryto drobne ilości interesujących
minerałów, których nie znaleziono na popednio badanych
obszarach.
Doskonale wyekwipowana kolumna z energobotami,
kroącym miotaem „Kondora”, tranoerami i robotami, wśród
których było dwanaście arktanów, zaopatona w automatyne
koparki i wienice, załadowawszy dwudziestu dwu ludzi, zapasy
tlenu, żywności i paliwa jądrowego, wyruszyła następnego dnia w
drogę pod dowództwem Regnara. Utymywano z nią stałą
łąność radiową i telewizyjną do asu, kiedy wypukłość planety
odcięła bieg fal ultrakrótkich w linii prostej. „Niezwyciężony”
wprowadził wtedy na orbitę stacjonarną automatyny pekaźnik
telewizyjny, który umożliwił podjęcie odbioru. Kolumna była w
marszu pez cały dzień. Nocą otoyła się, ustawiając się w
obronnym szyku kołowym, strefą siłową, a następnego dnia
kontynuowała marsz. Około południa Regnar zawiadomił Rohana,
że zatymuje się u stóp ruin, prawie całkowicie zasypanych
piaskiem, znajdujących się wewnąt płytkiego, niewielkiego
krateru, gdyż pragnie je zbadać bliżej. W godzinę potem jakość
odbioru radiowego zaęła się pogarszać wskutek silnych zakłóceń
statynych. Technicy łąności peszli więc na pasmo krótszych fal,
których odbiór był lepszy. Rychło potem, gdy gmoty dalekiej
buy pesuwającej się na wschód, to znay tam, dokąd udała się
ekedycja, jęły cichnąć, odbiór nagle się urwał. Utratę łąności
popedziło kilkanaście coraz silniejszych fadingów; najdziwniejsze
było jednak jednoesne pogorszenie się odbioru telewizyjnego,
który pecież, jako pekazywany pez pozaatmosferynego
satelitę, nie był zależny od stanu jonosfery. O godzinie pierwszej
łąność ustała całkowicie. Nikt z techników ani nawet z fizyków,
których wezwano na pomoc, nie rozumiał tego zjawiska.
Wyglądało na to, jakby ściana metalu osunęła się gdzieś w pustyni,
oddzielając oddaloną o 170 kilometrów grupę od
„Niezwyciężonego”.
Rohan, który pez cały as nie opuszał astrogatora, dostegł
jego niepokój. Jemu samemu wydał on się poątkowo
nieuzasadniony. Sądził, iż być może osobliwe własności
ekranizujące pejawia chmura buowa, która szła właśnie tam,
dokąd udała się ekedycja. Fizycy jednak, zapytani o możliwość
powstania tak grubej warstwy zjonizowanego powieta, wyrażali
wątpliwości. Gdy bua ucichła, a łąności nie udało się nawiązać,
około szóstej, bezustannie ponawiając sygnały, na które nie było
odpowiedzi, Horpach wysłał dwa aparaty zwiadowe typu talee
latające.
Jeden z nich leciał kilkaset metrów nad pustynią, drugi zaś
unosił się nad nim na wysokości terech kilometrów, służąc
pierwszemu za pekaźnik telewizyjny. Rohan, astrogator i Gralew z
kilkunastu innymi ludźmi, wśród których byli także Ballmin i Sax,
stali ped głównym ekranem sterowni, obserwując bezpośrednio
to wszystko, co było w zasięgu widzenia pilota pierwszej maszyny.
Poza strefą krętych, głębokim cieniem wypełnionych wąwozów
otwierała się pustynia z jej niekońącymi się szeregami wydm,
pręgowanymi teraz ernią, gdyż słońce miało się właśnie ku
zachodowi. W tym skośnym oświetleniu, nadającym krajobrazowi
wygląd szególnie ponury, z adka pepływały pod sunącą nisko
maszyną niewielkie kratery, po begi wypełnione piaskiem.
Niektóre widone były tylko dzięki centralnemu stożkowi od
wieków wygasłego wulkanu. Teren z wolna się podnosił i stawał
coraz bardziej urozmaicony. Spod fal piasku wyłaniały się wysokie
gędy skalne, twoąc system łańcuchów dziwanie
wyszerbionych. Samotne maugi skalne pypominały kadłuby
zgruchotanych statków lub olbymie figury. Zboa znayły ostre
linie żlebów wypełnionych stożkami oowymi. Wreszcie piaski
zniknęły na dobre, ustępując miejsca dzikiej krainie stromych skał i
rumowisk. Gdzieniegdzie wiły się, z dala podobne do ek, rowy
tektoninych pęknięć planetarnej skorupy. Krajobraz stawał się
księżycowy, zarazem wystąpiło pierwsze pogorszenie odbioru
telewizyjnego pod postacią drgań i urywającej się synchronizacji
obrazu. Wysłano rozkaz zwiększenia mocy emisyjnej, ale poprawiło
to widoność nie na długo.
Skały, dotąd o barwie białawej, pechodziły w coraz
ciemniejsze. Spiętone granie, uciekające z pola widzenia, miały
odcień brunatny, z jadowitym, metalinym połyskiem; tu i ówdzie
można było dostec plamy aksamitnej erni, jakby tam, na nagim
kamieniu, rosły gęste, le mawe zarośla. Wtem miląca dotąd
fonia pierwszej maszyny się odezwała. Pilot kyknął, że słyszy
dźwięk automatynych nadajników pozycyjnych, w które
zaopatony był ołowy pojazd ekedycji. Stojący w sterowni
słyszeli jednak tylko jego głos, słaby i jakby zanikający, którym
zaął wywoływać grupę Regnara.
Słońce stało już zupełnie nisko. W jego krwawym świetle
ukazała się na kursie maszyny arna ściana, skłębiona na
podobieństwo chmury, sięgająca od powiechni skał do tysiąca
metrów w górę. Wszystko, co znajdowało się za nią, było
niewidone. Gdyby nie powolny, miarowy ruch kłębiastych
wypięteń tej miejscami atramentowej, miejscami świecącej
metalinie fioletowym szkarłatem erni, można by ją wziąć za
niezwykłą formację górską. W poziomych promieniach słońca
otwierały się w niej pieary pełne niezrozumiałego,
momentalnego lśnienia, jakby wirowały w nich zaciekle roje
rozbłyskujących kryształków arnego lodu. W pierwszej chwili
patącym wydało się, że chmura sunie napeciw lecącej maszyny,
ale było to złudzenie. To tylko latający tale zbliżał się z jednakową
szybkością do osobliwej peszkody.
– TL 4 do bazy. Czy mam wyjść nad chmurę, odbiór – rozległ się
stłumiony głos pilota. Po ułamku sekundy astrogator odpowiedział:
– Pierwszy do TL 4, zatymaj się ped chmurą!
– TL 4 do bazy, stopuję – odpowiedział natychmiast pilot i
Rohanowi zdawało się, że w jego słowach bmiała ulga. Już ledwo
kilkaset metrów dzieliło maszynę od niezwykłego tworu
uchodzącego na boki w obie strony, jak gdyby sięgał horyzontów.
Teraz cały niemal ekran zajmowała powiechnia gigantynego,
jakby z węgla powstałego, niemożliwego, bo pionowego moa.
Ruch maszyny względem niej ustał, le nagle, nim ktokolwiek
zdążył się odezwać, ciężko falująca masa steliła długimi,
rozwiewającymi się słupami, które zaćmiły obraz. Równoeśnie
załamał się on, zadrgał i znikł, peszyty nitkami słabnących
wyładowań.
– TL 4, TL 4! – wywoływał telegrafista.
– Tu mówi TL 8 – odezwał się nagle głos pilota drugiej
maszyny, która służyła dotąd tylko jako pekaźnik pierwszej. – TL 8
do bazy, y mam dać wizję, odbiór!
– Baza do TL 8, daj wizję!
Ekran wypełnił się chaosem zaciekle wirujących arnych
prądów. Był to ten sam obraz, ale widziany z wysokości terech
kilometrów. Widać było, że chmura oywa długą, jednolitą
ławicą wzdłuż wznoszącego się ramienia górskiego, jak gdyby
broniła do niego dostępu. Powiechnia jej poruszała się leniwie,
niym zastygająca, na poły maziowata substancja, ale pierwszej
maszyny, którą pochłonęła ped chwilą, nie udało się dostec.
– Baza do TL 8, y słyszysz TL 4, odbiór.
– TL 8 do bazy, nie słyszę, pechodzę na pasma interferencyjne,
uwaga, TL 4, tu TL 8, odezwij się, TL 4, TL 4! – słyszeli głos pilota. –
TL 4 nie odpowiada, pechodzę na pasma pyerwieni, uwaga, TL
4, tu TL 8, odezwij się, TL 4 nie odpowiada, róbuję sondować
chmurę radarem...
W pyciemnionej sterowni nie słychać było nawet ludzkich
oddechów. Wszyscy zamarli w wyekiwaniu. Obraz, pozostawiony
sobie, nie zmieniał się, skalny gbiet sterał nad moem erni
niby wya zanuona w atramentowym oceanie. Wysoko na
niebie dogorywały pieaste, złotem nasycone obłoki, tara
słonena dotykała już widnokręgu, za kilka minut miał zapaść
mrok.
– TL 8 do bazy – odezwał się głos pilota, jakby odmieniony w
ciągu kilkunastu sekund, jakie upłynęły od jego zamilknięcia. –
Radar wykazuje odbicie pełnometaline, odbiór!
– Baza do TL 8, peuć obraz radarowy na wizję, odbiór!
Ekran pociemniał, zgasł, pez chwilę jaył się pustym
światłem, potem stał się zielony, drgając od miliardowych
roziskeń.
– Ta chmura jest z żelaza – powiedział, a raej westchnął ktoś
za plecami Rohana.
– Jazon! – kyknął astrogator. – Czy jest tu Jazon?!
– Jestem – wysunął się nukleonik ośród stojących.
– Czy mogę to podgać...? – ytał okojnie astrogator,
wskazując ekran, i wszyscy zrozumieli go. Jazon ociągał się z
odpowiedzią.
– Należałoby ostec TL 4, żeby maksymalnie rozszeył pęche
pola...
– Bez głupstw, Jazon. Nie mam łąności...
– Do terech tysięcy stopni... z niewielkim ryzykiem...
– Dziękuję. Blaar, mikrofon! Pierwszy do TL 8, gotuj lasery na
chmurę, małą mocą, do bilierga w epicentrum, ogień ciągły wzdłuż
azymutu!
– TL 8, ogień ciągły do bilierga – odpowiedział natychmiast
głos pilota. Pez jakąś sekundę nie działo się nic. Potem błysło i
centralna, wypełniająca dolną ęść ekranu chmura zmieniła barwę.
Najpierw zaęła się jakby rozmazywać, potem serwieniała i
zawała; powstał tam rodzaj leja o płonących ścianach, w który
wpadały, jakby były wsysane, sąsiednie połacie chmury. Ten ruch
ustał nagle, chmura rozwarła się ogromnym koliskiem, ukazując
pez otwae okno chaotyne nagromadzenia skał, tylko w
powietu unosił się jesze drobny, arny pył, na kszta
polatującego kopciu.
– Pierwszy do TL 8, zejdź na dystans maksymalnej skuteności
ognia!
Pilot powtóył rozkaz. Chmura, okrążając nieokojnym
obwałowaniem utwoony rozryw, usiłowała go wypełnić, le za
każdym razem, kiedy wysuwające się wypustki obejmował
rozbłysk żaru, wciągała je z powrotem. Trwało to kilka minut.
Sytuacja nie mogła się pedłużać. Astrogator nie śmiał udeyć w
chmurę całą mocą miotaa, albowiem gdzieś w jej głębi znajdował
się drugi pojazd. Rohan domyślał się, na co liył Horpach: miał
nadzieję, że tamta maszyna wydostanie się w obręb oyszonej
pesteni. Ale wciąż nie było jej widać. TL 8 wisiał teraz prawie
nieruchomo, rażąc oślepiającymi sztychami laserów skotłowane
obeża arnego kręgu. Niebo nad nim było jesze dość jasne, le
skały pod maszyną zaciągał powoli pybór cienia. Słońce
zachodziło. Raptem zgęszający się w dolinie mrok załopotał w
niesamowitym blasku. Czerwonawy i brudny, jak gardło wulkanu
widzianego pez kłąb eklozji, okrył drgającym całunem całe pole
widzenia. Widać było teraz tylko zlewające się w jedno ciemności,
w których głębi wał i parskał ogień. To substancja chmury,
ymkolwiek była, atakowała pierwszą pochłoniętą maszynę i
alała się straszliwym żarem w otaającej ją siłowej osłonie.
Rohan ojał na astrogatora, który stał jak mawy, z twaą
bez wyrazu, oblaną chwiejnym odblaskiem łuny. Czarne
kotłowanie i pałający w jego głębi, tylko chwilami kaasto
tężejący pożar zajmowały centrum ekranu. W oddali widać było
wysoki szyt skalny oblany szkarłatem, cały w zimnej erwieni
tego ostatniego światła, w tej chwili niewymownie ziemskiego.
Tym bardziej niewiarygodne było widowisko dziejące się wewnąt
chmury. Rohan ekał; twa astrogatora nie wyrażała nic. Ale
musiał powziąć decyzję: albo rozkazać górnej maszynie, aby poszła
na pomoc tamtej, albo pozostawiając ją swemu losowi, nakazać
zwiadowcy dalszy lot na północo-wschód.
Nagle stało się coś nieodziewanego. Czy pilot dolnej,
zamkniętej w chmue maszyny stracił głowę, y też nastąpiła na
jej pokładzie jakaś awaria, dość że arną kipiel pestelił błysk,
którego centrum jayło się oślepiająco, i długie smugi rozwianej
wybuchem chmury buchnęły na wszystkie strony, a fala udarowa
była tak potężna, że cały obraz zakołysał się zgodnie z susami, w
jakie podmuch wprawił TL 8. Potem erń wróciła, skupiła się i
opró niej nie było już nic.
Astrogator pochylił się i powiedział coś do telegrafisty py
mikrofonach tak cicho, że Rohana nie doszły jego słowa; ale ów
powtóył je natychmiast, prawie kyąc:
– Gotuj antyprotony! Pełną mocą, na chmurę, ogień ciągły!
Pilot powtóył rozkaz. Wtem jeden z techników śledzących
bony ekran, który ukazywał wszystko, co działo się za maszyną,
zawołał:
– Uwaga! TL 8! W górę! W górę! W górę!!!
Z wolnej dotąd pesteni zachodu nadlatywał z chyżością
orkanu wirujący arny obłok. Pez mgnienie stanowił jesze
boną ęść chmury, le oderwał się od niej i smużąc za sobą
wyciągniętymi gwaownym pędem odnogami, wzbijał się stromo.
Pilot, który dostegł to zjawisko na ułamek sekundy ped
osteżeniem, poszedł pionową świecą, zdobywając wysokość, ale
chmura goniła go, bijąc arnymi słupami w niebo. Penosił ogień
z jednych słupów na drugie, trafiony ołowo najbliższy arny kłąb
rozdwoił się, ściemniał. Nagle cały obraz zaął drgać.
W owym momencie, kiedy ęść chmury wchodziła już w
strefę wysłanych fal radiowych, nadszarpując łąność maszyny z
bazą, pilot prawdopodobnie po raz pierwszy użył miotaa
antymaterii. Cała atmosfera planety, trafiona, obróciła się w jedno
moe ognia; purpurowy bask zachodu znikł jak zdmuchnięty,
popez zygzaki zakłóceń majayła jesze chwilę chmura i dymiące
nad nią słupy, które bielały, puchnąc, gdy drugi, jesze
straszniejszy wybuch roztoył swoje rozżaone ognioady nad
niknącą w kłębach pary i gazów gmatwaniną skał. Ale to była
ostatnia e, jaką zobayli, bo w następnej sekundzie cały obraz
rozedrgał się, peszyły go iskry wyładowań i znikł. Tylko pusty
biały ekran jaył się w pyciemnionej sterowni, oświetlając
śmieelnie blade twae wpatonych weń ludzi.
Horpach kazał radiotelegrafistom wywołać obie maszyny, a
sam peszedł z Rohanem, Jazonem i pozostałymi do sąsiedniej
kajuty nawigacyjnej.
– Czym jest, waszym zdaniem, ta chmura? – ytał bez żadnego
wstępu.
– Składa się z ąstek metalinych. Rodzaj zawiesiny
sterowanej zdalnie, z jednolitym centrum – powiedział Jazon.
– Gaarb?
– Ja też tak myślę.
– Czy są jakieś propozycje? Nie? Tym lepiej. GI, który
superkopter jest w lepszej kondycji, nasz y wzięty z „Kondora”?
– Oba są rawne, astrogatoe. Ale osobiście stawiałbym raej
na nasz.
– Dobe. Rohan, pan chciał, jeśli się nie mylę, wyjść od
siłowego parasola... Będzie pan miał okazję. Dostanie pan
osiemnastu ludzi, podwójny komplet automatów, obwodowe
lasery i antyprotony... y mamy coś jesze...? (Nikt nie
odpowiedział). – No tak, na razie niego doskonalszego nad
antymaterię nie wynaleziono... Wystauje pan o 4.31, to jest o
wschodzie słońca, i róbuje znaleźć ten krater na Pn-W, o którym
mówił Regnar w ostatnim doniesieniu. Tam wyląduje pan w
otwaym polu siłowym. Po drodze proszę razić wszystko na
maksymalny dystans. Żadnych oekiwań, obserwacji,
ekerymentów. Żadnych oszędności mocy rażenia. Jeśli pan straci
łąność ze mną, proszę robić swoje dalej. Gdy znajdzie pan ten
krater, proszę lądować, ale ostrożnie, żeby nie usiąść na ludziach...
pypuszam, że są gdzieś w tej okolicy...
Wskazał na mapie, która zajmowała całą ścianę, punkt.
– W tym erwono zakreskowanym obszae. Jest to tylko szkic,
ale nic lepszego nie mam.
– Co mam robić po wylądowaniu, panie astrogatoe? Czy mam
ich szukać?
– Pozostawiam to pana uznaniu. Proszę pamiętać tylko o
jednym: żadnych celów nie wolno panu razić już w odległości 50
kilometrów od tego miejsca, bo na dole mogą być nasi ludzie.
– Żadnych celów naziemnych?
– W ogóle żadnych. Do tej granicy – jednym ruchem astrogator
pedzielił obszar ukazywany pez mapę na dwie ęści – może pan
używać własnych środków niszących zaepnie. Od tej linii wolno
panu się tylko bronić polem siłowym. Jazon! Ile może wytymać
pole siłowe superkoptera?
– Nawet milion atmosfer na centymetr kwadratowy.
– Co to znay „nawet”? Czy pan mi chce to edać? Pytam ile.
Pięć milionów? Dwadzieścia?
Horpach mówił to wszystko z całkowitym okojem; takiego
uosobienia dowódcy właśnie najbardziej się obawiano na
pokładzie. Jazon odchąknął.
– Pole było wypróbowane na dwa i pół...
– To co innego. Słyszy pan, Rohan? Jeżeli chmura ściśnie pana
do tej granicy, proszę uciekać. Najlepiej w górę. Zresztą,
wszystkiego nie pepowiem panu... – Spojał na zegarek.
– Za osiem godzin od chwili stau będę pana wywoływał na
wszystkich pasmach. Jeśli to nie da rezultatu, róbujemy nawiązać
łąność albo satelitami trojańskimi, albo optynie. Będziemy
laserować Morse’em. Nie słyszałem jesze, by i to nie dało
rezultatu. Ale próbujmy pewidzieć więcej od tego, cośmy słyszeli.
Jeśli i lasery nie wypalą, po dalszych tech godzinach wystauje
pan i wróci. Jeśli mnie nie będzie...
– Pan ma zamiar wystaować?
– Niech mi pan nie perywa, Rohan. Nie. Nie mam zamiaru
staować, ale nie wszystko zależy od nas. Jeżeli mnie tu nie będzie,
proszę wejść na okołoplanetarną orbitę. Robił pan to już
superkopterem?
– Tak jest, dwa razy, na delcie Liry.
– Dobe. Wie pan zatem, że to trochę skomplikowane, ale
zupełnie możliwe. Orbita musi być stacjonarna; jej dokładne dane
poda panu ped staem Stroem. Na tej orbicie będzie pan mnie
ekał pez 36godzin. Jeżeli nie dam o sobie znać w tym asie,
powróci pan na planetę. Poleci pan do „Kondora” i róbuje go
uruchomić. Wiem, jak to wygląda. Niemniej jednak nic innego nie
będzie pan miał na widoku. Jeśli dokona pan tej sztuki, proszę
wrócić do bazy „Kondorem” i pedstawić rawozdanie z
wypadków. Czy ma pan jesze jakieś pytania?
– Tak. Czy mogę próbować nawiązania kontaktu z tymi, z tym
ośrodkiem, który kieruje chmurą, w wypadku, jeśliby mi się udało
go odkryć?
– I to pozostawiam do pańskiego uznania. W każdym razie
ryzyko musi pozostać w rozsądnych granicach. Nie wiem naturalnie
nic, ale wygląda mi na to, że ten ośrodek dyozycyjny nie znajduje
się na powiechni planety. Poza tym jego istnienie wydaje mi się
w ogóle problematyne...
– Jak pan to rozumie?
– Mamy pecież stały nasłuch radiowy na całym widmie
elektromagnetynym. Gdyby ktokolwiek sterował tą chmurą za
pomocą promieni, zarejestrowalibyśmy odpowiednie sygnały.
– Ten ośrodek mógłby znajdować się w samej chmue...
– Możliwe. Nie wiem. Jazon, y możliwe jest, by istniały
jakieś osoby zdalnej łąności niezależnie od
elektromagnetynych?
– Pyta pan o moje zdanie? Nie. Nie ma takich osobów.
– O pana zdanie? A o co innego mógłbym pytać?
– To, co wiem, nie jest równoznane z tym, co istnieje. Co
może istnieć. My takich osobów nie znamy. To wszystko.
– Telepatia... – zauważył ktoś stojący z tyłu.
– Na ten temat nie mam nic do powiedzenia – sucho ucił
Jazon. – W każdym razie w obrębie poznanego Kosmosu niego
podobnego nie odkryto.
– Panowie, nie możemy tracić asu na jałową dyskusję. Niech
pan biee swoich ludzi, Rohan, i pygotuje superkopter. Dane
ekliptyne orbity wręy panu za godzinę Stroem. Kolego Stroem,
proszę obliyć trwałą orbitę z pięciotysięnym apogeum.
– Tak, panie astrogatoe.
Astrogator uchylił dwi sterowni.
– Terner, jak tam? Nic?
– Nic, panie astrogatoe. To znay taski. Dużo statynych,
ale nic więcej.
– Żadnych śladów emisyjnego ektrum?
– Żadnych śladów...
To znay, że żadna z latających maszyn nie używa już swej
broni – że pestały walyć – pomyślał Rohan. Gdyby prowadziły
akcję ogniem laserów, a choćby tylko miotaami indukcyjnymi,
ujniki „Niezwyciężonego” wykryłyby to na odległość kilkuset
kilometrów.
Rohan zbyt był zafascynowany dramatyną sytuacją, aby
niepokoić się zadaniem, jakie otymał od astrogatora. Nie miałby
na to zresztą asu. Nocy tej Rohan nie zmrużył oka. Teba było
rawdzić wszystkie instalacje koptera, obciążyć go dodatkowymi
tonami paliwa, załadować zapasy i broń, tak że ledwo zdążyli na
wyznaoną godzinę. Siedemdziesięciotonowa, dwupiętrowa
maszyna wzniosła się w powiete, wzbijając chmury piasku, i
ruszyła prosto na północo-wschód, kiedy rąbek erwonej tary
słonenej wyjał zza horyzontu. Zaraz po starcie Rohan wszedł na
piętnaście kilometrów; w obrębie stratosfery mógł rozwinąć
maksymalną szybkość, poza tym mniej było prawdopodobne
otkanie tam arnej chmury. Tak pynajmniej sądził. Może miał
słuszność, a może był to tylko szęśliwy pypadek, dość że po
nieełna godzinie lądowali w skośnym słońcu wewnąt
zasypanego krateru, którego dno pokrywały jesze mroki.
Zanim bijące w dół słupy gorących gazów wyuciły w
powiete kuawę piasku, operatoy wizji zaalarmowali kabinę
nawigacyjną meldunkiem, że w północnej ęści krateru dostegają
coś podejanego. Ciężka machina latająca zatymała się, drżąc
lekko, jak na niewidzialnej, naciągającej się rężynie, i z wysokości
pięciuset metrów dokonano szegółowej obserwacji tego miejsca.
Na popielatorudym tle widniały na ekranie powiększalnika
drobniutkie prostokąty rozłożone z geometryną dokładnością
wokół większego, stalowoszarego. Równoeśnie z Gaarbem i
Ballminem, któy byli z nim u sterów, Rohan rozpoznał pojazdy
ekedycji Regnara.
Nie zwlekając, wylądowali niezbyt daleko, z zachowaniem
wszelkich środków ostrożności. Teleskopowe „nogi” koptera nie
pestały jesze pracować, uginając się w miarowych pysiadach,
gdy wyucili trap i wysłali dwie maszyny zwiadowe, osłaniane
ruchomym polem siłowym. Wnęte krateru pypominało płaską
misę o wyszerbionych begach. Centralny stożek wulkaniny
pokrywała arnobrunatna skorupa lawy.
Pebycie póora kilometra – tyle mniej więcej wynosiła
odległość – zajęło ruchomemu zwiadowi kilka minut. Łąność
radiowa była doskonała. Rohan rozmawiał z Gaarbem, który
znajdował się w ołowym tranoee.
– Wzniesienie się końy – zaraz ich zobaymy – kilka razy
powtóył Gaarb. Po chwili kyknął:
– Są! Widzę ich!!!
I okojniej:
– Zdaje się, że wszystko w poądku. Raz, dwa, ty, tery –
wszystkie maszyny na miejscach – ale dlaego stoją w słońcu?
– A ludzie? Widzi ich pan? – dopytywał się Rohan, stojąc ze
zmrużonymi oami nad mikrofonem.
– Tak. Coś się tam rusza... to dwóch ludzi... o, jesze jeden... i
ktoś leży w cieniu... widzę ich, Rohan!
Głos jego oddalił się. Rohan słyszał, jak mówi coś do swego
kierowcy. Rozległ się tępy odgłos, świadący, że wystelono arę
dymną. Głos Gaarba powrócił:
– Pozdrawiamy ich... dym zwiało trochę w ich stronę... zaraz się
rozpłynie... Jarg... co tam? Co! Jak to... hej! Wy tam!
Kyk jego wypełnił naraz całą kabinę i się urwał. Rohan
rozróżniał milknące odgłosy motorów, które ucichły, słychać było
biegnące kroki, jakieś niewyraźne, odległością tłumione
nawoływania, jeden i drugi okyk, potem zaległa cisza.
– Halo! Gaarb! Gaarb! – powtaał zdrętwiałymi wargami. Kroki
na piasku zbliżały się, w głośniku zaskypiało.
– Rohan! – rozległ się zmieniony, zdyszany głos Gaarba. –
Rohan! To samo co z Keelenem! Bezpytomni, nie poznają nas,
nic nie mówią... Rohan, słyszy mnie pan?!
– Słyszę... wszyscy tak samo?
– Zdaje się... nie wiem jesze, Jarg i Terner chodzą od jednego
do drugiego.
– Jak to, a pole...?
– Pole wyłąone. Nie ma go. Nie wiem. Widonie wyłąyli.
– Jakieś ślady walki?
– Nie, nic. Maszyny stoją – wszystkie całe, nieuszkodzone – a
oni leżą, siedzą, można nimi potąsać – co? Co tam?!
Rohana dobiegł niewyraźny odgłos perywany peciągłym
skomleniem. Zacisnął szęki, ale nie mógł opanować mdlącego
uucia, które kuryło mu wnętności.
– Wielkie nieba, to Gralew! – rozległ się kyk Gaarba. – Gralew!
Człowieku! Nie poznajesz mnie?!
Jego oddech, wzmocniony, wypełnił nagle całą kabinę.
– On też... – wydyszał. Milał chwilę, jakby zbierał siły.
– Rohan... nie wiem, y sami damy radę... Teba ich
wszystkich stąd zabrać. Niech pan pyśle więcej ludzi.
– Natychmiast.
Po godzinie koszmarny pochód zatymał się pod metalowym
kadłubem superkoptera. Z dwudziestu dwóch ludzi, któy
wyruszyli w drogę, pozostało tylko osiemnastu; los terech był
nieznany. Większość dała się pywieźć dobrowolnie, bez oporu, ale
pięciu teba było brać pemocą, bo nie chcieli opuścić miejsca, w
którym ich znaleziono. Pięć par noszy powędrowało do
zaimprowizowanego szpitala na dolnym pokładzie koptera.
Pozostałych tynastu mężyzn, rawiających okropne wrażenie
maskowatym wyrazem tway, wprowadzono do oddzielnego
pomieszenia, gdzie dali się bez eciwu ułożyć na kojach. Teba
było ich rozbierać, ściągać im buty, byli bowiem bezradni jak
niemowlęta. Rohan, niemy świadek tej sceny, stojąc w pejściu
między szeregami posłań, zauważył, że podas gdy większość
odnalezionych zachowuje bierny okój, nielini – ci, których
pyszło rowadzić siłą – zawodzą i płaą niesamowitymi
głosami.
Zostawił wszystkich pod opieką lekaa, a sam wysłał na
poszukiwanie zaginionych cały ęt, jakim dyonował. Spętu
miał teraz oro, ponieważ uruchomił i obsadził własnymi ludźmi
poucone maszyny. Wysłał właśnie ostatni patrol, kiedy
informator wezwał go do kabiny; mieli łąność z
„Niezwyciężonym”.
Nie zdziwił się nawet, że to się udało. Niemu już jak gdyby
nie był zdolny się dziwić. Pekazał zwięźle Horpachowi relację o
wszystkim, co zaszło.
– Jakich ludzi brakuje? – chciał wiedzieć astrogator.
– Samego Regnara, Bennigsena, Korotki i Meada. Co z
samolotami? – ytał ze swej strony Rohan.
– Nie mam żadnej wiadomości.
– A chmura?
– Wysłałem rano trójkowy patrol. Wrócił ped godziną. Nie
ma tam ani śladu chmury.
– Nic? W ogóle nic?
– Nic.
– Ani samolotów?
– Nic.
Hipoteza Laudy

Doktor Lauda zapukał do kabiny astrogatora. Gdy wszedł, zobaył


go kreślącego coś na mapie fotogrametrynej.
– Co tam? – nie podnosząc głowy, ytał Horpach.
– Chciałem panu coś powiedzieć.
– Czy to pilne? Za piętnaście minut mamy sta.
– Nie wiem. Zdaje się, że zaynam rozumieć, co tu się dzieje... –
powiedział Lauda.
Astrogator odłożył cyrkle. Oy ich się otkały. Biolog nie był
wcale młodszy od dowódcy. Dziwne było, że pozwalano mu jesze
latać. Widać szególnie mu na tym zależało. Wyglądał raej na
starego mechanika aniżeli na uonego.
– Tak się panu zdaje, doktoe? Słucham.
– W oceanie jest życie – powiedział biolog. – W oceanie jest, a
na lądzie nie ma.
– Dlaego? Na lądzie też było życie, Ballmin znalazł pecież
ślady.
– Tak. Ale lią one ponad pięć milionów lat. Potem wszystko,
co żyło na lądzie, zostało wygubione. To, co powiem, zabmi
fantastynie, astrogatoe, i nie mam właściwie żadnych dowodów,
ale... to jest tak. Proszę pyjąć, że kiedyś, właśnie ped milionami
lat, wylądowała tu rakieta z innego systemu. Być może z regionu
Nowej.
Mówił teraz szybciej, ale okojnie.
– Wiemy, że ped wybuchem dzety Liry szóstą planetę układu
zamieszkiwały istoty rozumne. Miały wysoko rozwiniętą
cywilizację typu technologinego. Dajmy na to, że wylądował tu
statek zwiadowy Lyran i że doszło do katastrofy. Albo do innego
nieszęśliwego wypadku, w którym zginęła cała załoga.
Powiedzmy, jakiś wybuch reaktora, reakcja łańcuchowa... dość że
wrak, który osiadł na Regis, nie miał już na pokładzie ani jednej
żywej istoty. Ocalały tylko... automaty. Nie takie jak nasze. Nie
łekoksztane. Lyranie prawdopodobnie także nie byli
łekoksztani. Więc te automaty ocalały i opuściły statek. Były to
wysoko wyecjalizowane mechanizmy homeostatyne, zdolne do
petrwania w najcięższych warunkach. Nie miały już nad sobą
nikogo, kto wydawałby im rozkazy. Ta ich ęść, która była pod
względem ustroju umysłowego najbardziej podobna do Lyran,
usiłowała być może naprawić statek, chociaż w powstałej sytuacji
nie miało to sensu. Ale pan wie, jak to jest. Robot naprawy będzie
naprawiał to, co do niego należy, bez względu na to, y służy
komuś, y nie. Potem jednak wzięły górę inne automaty.
Uniezależniły się od tamtych. Być może miejscowa fauna usiłowała
je atakować. Istniały tu jaszuropodobne gady, były więc i
drapieżniki, a drapieżnik pewnego typu atakuje wszystko, co się
porusza. Automaty zaęły z nimi walyć i pokonały je. Do tej
walki musiały się pyosobić. Pekształcały się tak, aby
dostosować się najlepiej do panujących na planecie warunków.
Kluową rawą było moim zdaniem to, że owe automaty
posiadały zdolność produkowania innych, w zależności od poteb.
Więc, powiedzmy, dla zwalania jaszurów latających potebne
były mechanizmy latające. Żadnych szegółów konkretnych
oywiście nie znam. Mówię to tak, jakbym sobie podobną sytuację
wyobrażał w warunkach ewolucji naturalnej. Może nie było tu
latających jaszurów; może były gady ryjące, podziemne. Nie
wiem. Dosyć że w miarę upływu asu te mechanizmy, które
istniały na lądzie, pystosowały się do warunków doskonale – i
udało im się pokonać wszystkie formy zwieęcego życia planety.
Roślinnego też.
– Roślinnego też? Jak pan to tłumay?
– Tego dobe nie wiem. Mógłbym wysunąć nawet kilka
rozmaitych hipotez, ale wolę tego nie robić. Zresztą nie
powiedziałem jesze najistotniejszego. W trakcie swego bytowania
na planecie te potomne mechanizmy, po iluś tam setkach pokoleń,
pestały być podobne do tych, które dały im poątek, to znay –
do produktów cywilizacji lyrańskiej. Rozumie pan? To znay, że
rozpoęła się mawa ewolucja. Ewolucja uądzeń mechaninych.
Co jest naelną zasadą homeostatu? Petrwać w zmieniających się
warunkach, nawet w najbardziej wrogich, w najcięższych. Dalszym
formom tej ewolucji samoorganizujących się metalowych
systemów główne niebezpieeństwo nie groziło bynajmniej ze
strony zwieąt y roślin miejscowych. Musiały zdobyć źródła
energii i materiałów, z których mogłyby produkować ęści
zastępe i organizmy potomne. Rozwinęły więc coś w rodzaju
górnictwa, w poszukiwaniu rud metali. Pierwotnie ich potomkowie,
któy pybyli tu na owym hipotetynym statku, byli bez
wątpienia napędzani energią promienistą. Ale na Regis nie ma w
ogóle pierwiastków radioaktywnych. Więc źródło energii było dla
nich zamknięte. Musiały szukać innego. Musiało pyjść do ostrego
kryzysu energetynego i myślę, że wtedy doszło do wzajemnej
walki owych uądzeń. Po prostu do walki o petrwanie, o byt. Na
niej pecież polega ewolucja. Na selekcji. Uądzenia stojące pod
względem intelektualnym wysoko, ale niezdolne do petrwania,
dajmy na to, ze względu na rozmiary, które wymagały z kolei
znanych ilości energii, nie mogły wytymać konkurencji z mniej
pod tym względem rozwiniętymi, oszędniejszymi jednak i
bardziej wydajnymi energetynie...
– Czekajże pan. Mniejsza o fantastyność, ale pecież w
ewolucji, w ge ewolucyjnej wygrywa zawsze istota o bardziej
rozwiniętym systemie nerwowym, nieprawdaż? W tym wypadku
zamiast nerwowego był, powiedzmy, jakiś elektryny, ale zasada
pozostaje ta sama.
– To jest prawda, astrogatoe, ale tylko w odniesieniu do
organizmów jednorodnych, powstałych na planecie w osób
naturalny, nie pybyłych z innych układów.
– Nie rozumiem.
– Po prostu biochemine warunki funkcjonowania istot na
Ziemi są i były zawsze prawie takie same. Glony, ameby, rośliny,
zwieęta niższe i wyższe zbudowane są z komórek prawie
identynych, mają taką samą niemal pemianę materii – białkową
– a wobec tak równego stau ynnikiem różnicującym staje się
ten, o którym pan mówił. Nie jest to ynnik jedyny, ale w każdym
razie jeden z najważniejszych. Ale tu było inaej. Najwyżej
rozwinięte z mechanizmów, jakie wylądowały na Regis, erpały
energię z własnych zasobów radioaktywnych, ale uądzenia
prostsze, jakieś małe systemy remontowe, dajmy na to, mogły
posiadać baterie ładujące się energią słoneną. Byłyby wówas
nadzwyaj upywilejowane w stosunku do tamtych.
– Ale te stojące wyżej mogły je właśnie obrabować ze
słonenych baterii... a zresztą, dokąd prowadzi ten ór? Może nie
wao dyskutować nad tym, Lauda.
– Nie, to istotna e, astrogatoe, to bardzo ważny punkt,
ponieważ moim zdaniem pyszło tu do ewolucji mawej o bardzo
swoistym charaktee, zapoątkowanej wyjątkowymi warunkami,
które utwoył zbieg okoliności. Krótko mówiąc, widzę to tak: w
owej ewolucji zwyciężyły ustroje, po pierwsze, miniaturyzujące się
najskuteniej, po drugie zaś – osiadłe. Te pierwsze dały poątek
tak zwanym arnym chmurom. Osobiście myślę, że to są bardzo
małe pseudoowady mogące łąyć się w razie poteby, we
wólnym niejako interesie, w duże systemy nadędne. Właśnie
pod postacią chmur. Tak poszła ewolucja mechanizmów ruchomych.
Osiadłe natomiast zapoątkowały ten dziwany gatunek
metalowej wegetacji, który pedstawiają ruiny tak zwanych
miast...
– A więc według pana to nie miasta?
– Naturalnie. To nie są żadne miasta, ale jedynie wielkie
skupiska osiadłych mechanizmów, mawych tworów, zdolnych do
rozmnażania się, a erpiących energię słoneną za pośrednictwem
swoistych organów... są nimi, jak pypuszam, te trójkątne płytki...
– Więc pan uważa to „miasto” za wegetujące w dalszym ciągu?
– Nie. Mam wrażenie, że z jakiegoś nieznanego nam powodu to
„miasto”, a właściwie ten „las metalowy” pegrał walkę o byt i
teraz stanowi jedynie rdzewiejące szątki. Ocalała jedna tylko
forma: ustrojów ruchomych, które opanowały wszystkie lądy
planety.
– Dlaego?
– Nie wiem. Imałem się różnych oblień. Być może w ciągu
ostatnich tech milionów lat słońce Regis III stygło szybciej niż
popednio, tak że owe wielkie osiadłe „organizmy” nie mogły już
erpać z niego dostatenej ilości energii. Ale to tylko mgliste
pypuszenia.
– Powiedzmy, że jest, jak pan mówi. Czy pypusza pan, że te
„chmury” mają jakiś ośrodek dyozycyjny na powiechni albo w
podziemiach planety?
– Myślę, że nic takiego nie istnieje. Być może te
mikromechanizmy same stają się takim ośrodkiem, jakimś
„mawym mózgiem”, kiedy łąą się w określony osób.
Rozdzielanie się może być dla nich koystne. Stanowią luźne roje,
mogą dzięki temu pebywać stale pod słońcem albo też podążać w
ślad za chmurami buowymi, bo nie jest wykluone, że erpią
energię z wyładowań atmosferynych. Ale w momencie
niebezpieeństwa y – szeej – nagłej zmiany, która grozi ich
istnieniu, łąą się...
– Coś musi jednak wyzwolić tę reakcję łąenia się, zresztą,
gdzie znajduje się podas „rójki” niesłychanie skomplikowana
pamięć o całym układzie? Pecież mózg elektryny jest
„mądejszy” od wszystkich swoich elementów, Lauda. Jakże te
elementy mogłyby, po rozebraniu go, same powskakiwać na
właściwe miejsca? Pierwej musiałby powstać plan całego mózgu...
– Niekonienie. Wystaryłoby, gdyby każdy element zawierał
pamięć tego, z jakimi innymi łąył się bezpośrednio. Dajmy na to
element numer jeden ma zetknąć się określonymi powiechniami z
szóstką innych; każdy z nich „wie” to samo o sobie. W ten osób
ilość informacji zawaej w poszególnym elemencie może być
bardzo nikła, ale poza nią potebny jest tylko pewien wyzwala,
pewien sygnał typu: „uwaga! niebezpieeństwo”, na który
wszystkie wchodzą we właściwe konfiguracje i powstaje
momentalnie „mózg”. Ale to tylko prymitywny schemat,
astrogatoe. Pypuszam, że rawa jest bardziej zawiła, choćby
dlatego że takie elementy na pewno dość ęsto ulegają zniszeniu,
co jednak nie może się odbić na działaniu całości...
– Dobe. Nie mamy asu, aby dłużej rozważać takie szegóły.
Czy widzi pan jakieś konkretne wnioski dla nas w swojej hipotezie?
– W pewnym sensie tak, ale negatywne. Miliony lat ewolucji
mechaninej i to zjawisko, z jakim się łowiek dotąd w Galaktyce
nie otkał. Proszę zwrócić uwagę na fundamentalną kwestię.
Wszystkie znane nam maszyny służą nie sobie samym, le komuś.
Tak więc z ludzkiego punktu widzenia bezsensowne jest istnienie
metalowych, pleniących się gąszy Regis y jej żelaznych chmur –
co prawda, tak samo „bezsensownymi” można nazwać na pykład
kaktusy na pustyni ziemskiej. Istota ey tkwi w tym, że one
doskonale pyosobiły się do walki z żywymi istotami. Mam
wrażenie, że zabijały tylko w samych poątkach owej walki, gdy
ląd roił się tu od życia; wydatek energii na zabójstwa okazał się
nieekonominy. Dlatego stosują inne metody, których skutkiem
była i katastrofa „Kondora”, i wypadek Keelena, i wreszcie –
zagłada grupy Regnara...
– Jakie to metody?
– Nie wiem dokładnie, na ym polegają. Mogę tylko wyrazić
osobisty sąd: casus Keelena to zagłada całej niemal informacji,
jaką zawiera mózg łowieka. Zwieęcia zapewne też. Tak
okaleone żywe istoty muszą naturalnie zginąć. Jest to osób
zarazem prostszy, szybszy, oszędniejszy od zabijania. Mój wniosek
z tego jest, niestety, pesymistyny. Może to jesze za słabo
powiedziane... Jesteśmy w sytuacji bez porównania gorszej od nich,
i to z kilku naraz powodów. Najpierw, żywą istotę można zniszyć
daleko łatwiej niż mechanizm y uądzenie technine. Dalej, one
ewoluowały w takich warunkach, że równoeśnie walyły z
istotami żywymi – i ze swymi metalowymi „braćmi”, z rozumnymi
automatami. Prowadziły więc wojnę na dwa fronty równoeśnie,
zwalając wszelkie mechanizmy adaptacyjne ustrojów żywych oraz
każdy pejaw inteligencji rozumnych maszyn. Wynikiem takich
milionoletnich zmagań musi być niezwykły uniwersalizm i
doskonałość działania niszącego. Obawiam się, że aby je pokonać,
musielibyśmy unicestwić właściwie wszystkie, a to jest prawie
niemożliwe...
– Tak pan sądzi?
– Tak. To znay, oywiście, py odpowiedniej koncentracji
środków można by zniszyć całą planetę... ale to nie jest pecież
naszym zadaniem, nie mówiąc już o tym, że nie stary nam sił.
Sytuacja jest eywiście jedyna w swoim rodzaju, ponieważ – tak
ją widzę – my właściwie jesteśmy intelektualnie górą. Te
mechanizmy nie reprezentują bynajmniej jakiejś potęgi umysłowej,
po prostu są doskonale pystosowane do warunków planety... do
niszenia wszystkiego, co rozumne, oraz wszystkiego, co żywe. One
same natomiast są mawe. Dlatego to, co dla nich jesze
nieszkodliwe, dla nas może być zabóje.
– Ale skąd pana pewność, że nie posiadają rozumu?
– Mógłbym tu zrobić unik, zasłonić się niewiedzą, ale powiem
panu, że jeśli w ogóle egokolwiek, to tego właśnie jestem pewny.
Dlaego nie pedstawiają intelektualnej potęgi? Ba! Gdyby ją
miały, już by się z nami rozprawiły. Jeśli pan pejdzie myślą pez
wszystkie kolejne wydaenia na Regis od asu naszego lądowania,
zauważy pan, że one działają bez jakiegoś strateginego planu.
Atakują od wypadku do wypadku.
– No... osób, w jaki pozbawiły Regnara łąności z nami, a
potem atak na maszyny zwiadowe...
– Ależ po prostu robią to, co robiły ped tysiącleciami. Pecież
te wyższe automaty, które one wygubiły, na pewno
porozumiewały się ze sobą właśnie za pomocą fal radiowych.
Udaremnianie takiej wymiany informacji, rozkawałkowywanie
łąności, to było jedno z pierwszych ich zadań. Rozwiązanie
naucało się niejako samo, bo chmura metalowa ekranuje tak
dobe jak nic innego na świecie. A teraz? Co mamy robić dalej?
Musimy chronić siebie i nasze automaty, nasze maszyny, bez
których bylibyśmy niym – one natomiast mają pełną swobodę
manewru, mają na miejscu praktynie niewyerpalne źródła
odradzania się, mogą się powielać, jeśli zniszymy ich ęść, a py
tym wszystkim nie mogą zaszkodzić im żadne środki zabóje dla
życia. Niezbędne stają się nasze środki najgwaowniejsze: udeenie
antymaterią... ale porazić wszystkich w ten osób nie można.
Zauważył pan, jak postępują rażone? Po prostu rozsypują się... poza
tym stale musimy znajdować się pod osłoną, co ogrania naszą
strategię, a one mogą się dowolnie rozdrabniać, penosić z miejsca
na miejsce... i gdybyśmy je rozbili na tym kontynencie, peniosą
się na inny. Ale to nie jest w końcu nasza e – zniszyć je
wszystkie. Uważam, że powinniśmy odlecieć.
– Ach, tak.
– Tak. Bo skoro za peciwników mamy twory mawej
ewolucji zapewne apsychine, nie możemy rozważać problemu w
kategoriach zemsty y odpłaty za „Kondora”, za los jego załogi.
Byłoby to tym samym, co wymieyć oceanowi chłostę za to, że
zatopił statek i ludzi.
– W tym, co pan mówi, tkwiłoby oro racji, gdyby ey
miały się tak w istocie – ekł, wstając, Horpach. Oparł się oburą o
pokreśloną mapę. – Ale to w końcu hipoteza, a nie możemy wrócić z
hipotezami. Potebna jest pewność. Nie zemsta, le pewność.
Dokładna diagnoza, ustalenie faktów. Jeżeli je ustalimy, jeżeli będę
miał zamknięte w zbiornikach „Niezwyciężonego” próbki tej – tej
latającej fauny mechaninej – o ile ona naprawdę istnieje, wówas
oywiście uznam, że nie mamy tu nic więcej do roboty. Wtedy
eą bazy będzie już ustalenie dalszego typu postępowania.
Nawiasem mówiąc, nie ma żadnej gwarancji, że te twory pozostaną
na planecie, może będą się rozwijały, aby w końcu zagrozić i
żegludze kosminej w tym rejonie Galaktyki.
– Gdyby nawet tak miało być, to nie prędzej, jak za setki
tysięcy, raej za miliony lat. Pan, astrogatoe, wciąż, jak się
obawiam, rozumuje tak, jakbyśmy stali oko w oko z myślącym
peciwnikiem. To, co kiedyś było naędziem istot rozumnych, po
ich zniknięciu usamodzielniło się i z upływem milionów lat stało
się właściwie ęścią sił naturalnych planety. Życie pozostało w
oceanie, bo tam nie sięga ewolucja mechanina, ale nie daje ona
wstępu formom tego życia na ląd. Tym tłumay się umiarkowany
procent tlenu w atmosfee – wydzielają go oceanine glony – jak
również wygląd powiechni kontynentów. Jest ona pustynią, bo te
ustroje niego nie budują, nie posiadają żadnej cywilizacji, nie
mają w ogóle niego pró siebie, nie twoą żadnych waości;
dlatego winniśmy je traktować jak siłę naturalną. Natura też nie
twoy ani ocen, ani waości. Te twory po prostu są sobą, trwają i
działają tak, aby to trwanie kontynuować...
– Jak pan tłumay zagładę samolotów? Chroniło je pole
siłowe...
– Siłowe pole można zgnieść innym siłowym polem. Zresztą,
astrogatoe, aby w ułamku sekundy unicestwić całą pamięć
zawaą w mózgu łowieka, teba momentalnie wzbudzić wokół
jego głowy pole magnetyne o takim natężeniu, jakie trudno
byłoby zrealizować nawet nam, za pomocą środków, jakie mamy na
pokładzie. Potebne byłyby do tego jakieś gigantyne
petwornice, transformatory, elektromagnesy...
– I pan myśli, że one mają to wszystko?
– Ależ nic podobnego! Niego nie mają. Po prostu są
cegiełkami, z których poteba chwili buduje to, co niezbędne.
Pychodzi sygnał: zagrożenie! Coś się pojawiło, wykrywalne
wywoływanymi zmianami, na pykład zmianami pola
elektrostatynego... natychmiast lotny rój układa się w ten jakiś
„chmuromózg” i budzi się jego zbiorowa pamięć: takie istoty już
były, postępowało się z nimi tak a tak, po ym uległy zagładzie... i
powtaają ów tryb postępowania...
– Dobe – powiedział Horpach, który od dłuższej chwili nie
słyszał już słów starego biologa. – Odkładam sta. Zwołamy teraz
naradę; wolałbym tego nie robić, bo zanosi się na wielką dyskusję,
namiętności naukowe rozgoeją, ale innej rady nie widzę. Za pół
godziny w głównej bibliotece, doktoe Lauda...
– Niech mnie pekonają, że się mylę, a wtedy na pokładzie
pybędzie panu jeden łowiek prawdziwie zadowolony... –
powiedział okojnie doktor i tak cicho, jak wszedł, opuścił kajutę.
Horpach wyprostował się, podszedł do ściennego informatora i
wcisnąwszy taster wewnętnej sieci głośników, wezwał po kolei
wszystkich uonych.
Jak się okazało, większość ecjalistów żywiła podobne
pypuszenia co Lauda; on był tylko pierwszym, który
sformułował je tak kategorynie. Spory rozgoały jedynie wokół
problemu psychiności y apsychiności „chmury”. Cybernetycy
skłaniali się raej ku uznaniu jej za system myślący, obdaony
zdolnością działania strateginego. Atakowano Laudę ostro;
Horpach zdawał sobie rawę z tego, że namiętność owych ataków
owodowała nie tyle hipoteza Laudy, ile to, że zamiast z kolegami,
pedyskutował ją najpierw z nim samym. Mimo wszystkich
więzów łąących ich z załogą, ueni stanowili jednak na pokładzie
rodzaj „państwa w państwie” i pestegali pewnego niepisanego
kodeksu postępowania.
Główny Cybernetyk, Kronotos, pytał, w jaki osób według
Laudy „chmura”, choć pozbawiona inteligencji, nauyła się
atakować ludzi.
– Ależ to proste – odparł biolog. – Nie robiła nic innego pez
miliony lat. Mam na myśli walkę z pierwotnymi mieszkańcami
Regis. Były to zwieęta posiadające centralny układ nerwowy.
Nauyły się je atakować tak samo, jak ziemski owad atakuje ofiarę.
Robią to z analoginą precyzją, z jaką osa potrafi wstyknąć
truciznę w zwoje nerwowe pasikonika y chąsza. To nie
inteligencja, to instynkt...
– A skąd wiedziały, jak zaatakować samoloty? Z samolotami nie
otykały się dotąd...
– Tego nie możemy wiedzieć, kolego. Walyły, jak już wam
mówiłem, na dwa fronty. Z mieszkańcami Regis żywymi i
mawymi, to jest z innymi automatami. Te automaty siłą ey
musiały używać rozmaitych rodzajów energii w celach obrony i
ataku...
– Ale jeśli nie było wśród nich latających...
– Domyślam się, o co chodzi doktorowi – zauważył zastępca
GC, Saurahan.
– Te wielkie automaty, makroautomaty, komunikowały się ze
sobą celem kooperacji, i najłatwiej było je zniszyć pez izolację,
rozdzielenie, najlepszym więc osobem było blokowanie
łąności...
– Nie o to chodzi, y można wyjaśnić poszególne formy
zachowania „chmury” bez uciekania się do hipotezy inteligencji –
odparł Kronotos – ponieważ nie obowiązuje nas bytwa Ockhama.
Nie nasze zadanie, teraz pynajmniej, twoyć hipotezę, która
najoszędniejszymi środkami wyjaśni wszystko, le taką hipotezę,
która umożliwi najbezpieniejsze działanie. Dlatego raej należy
uznać, że „chmura” może być obdaona inteligencją, bo to będzie
większa pezorność. Będziemy działać wtedy ostrożniej. Gdybyśmy
natomiast pyjęli za Laudą, że chmura nie ma inteligencji, a w
eywistości by ją miała, łatwo możemy za taki błąd zapłacić
straszną cenę... Mówię to nie jako teoretyk, ale pede wszystkim
jako strateg.
– Nie wiem, kogo chcesz pokonać – chmurę y mnie – odparł
okojnie Lauda. – Nie jestem za brakiem ostrożności, ale chmura
nie ma inteligencji innego typu, aniżeli ją ma owad, a właściwie nie
tyle pojedyny owad, ile, dajmy na to, mrowisko. Pecież gdyby
było inaej, już byśmy nie żyli.
– Udowodnij to.
– Nie byliśmy dla niej pierwszym peciwnikiem typu homo,
ponieważ już miała z nim do ynienia: pypominam, że ped
nami był tutaj „Kondor”. Otóż aby peniknąć w głąb pola
siłowego, wystaryłoby tym mikroskopijnym „muszkom”
zagebać się w piasku. Pole sięga tylko do jego powiechni. One
znały pola siłowe „Kondora”, więc mogły się nauyć tego osobu
atakowania. Tymasem niego podobnego nie zrobiły. Albo więc
jest „chmura” głupcem, albo działa instynktownie...
Kronotos nie chciał się poddać, ale tu wkroył Horpach,
proponując, aby dalszą ęść dyskusji odłożono. Prosił o konkretne
propozycje wynikające z tego, co ustalono z dużym
prawdopodobieństwem. Nygren pytał, y nie można by
ekranować ludzi, nakładając im hełmy metalowe, które
uniemożliwiają działanie magnetynego pola. Fizycy doszli jednak
do wniosku, że to nie będzie skutene, ponieważ bardzo silne pole
wytwaa w metalu prądy wirowe, rozgewające hełm do
wysokiej temperatury. Gdy zanie payć, nie będzie innej rady,
jak tylko zerwać go z głowy z wiadomym skutkiem.
Była już noc. Horpach w jednym kącie sali rozmawiał z Laudą i
lekaami; osobno skupili się cybernetycy.
– To jednak niezwykłe, że istoty o wyższej inteligencji, owe
makroautomaty, nie odniosły zwycięstwa – powiedział któryś. –
Byłby to wyjątek potwierdzający regułę, że ewolucja idzie w
kierunku komplikacji, doskonalenia homeostazy... rawy
informacji, jej wykoystania...
– Te automaty nie miały szans właśnie dlatego, że były już na
samym poątku tak wysoko rozwinięte i skomplikowane – odparł
Saurahan. – Zrozum, były wysoko wyecjalizowane do celów
wółpracy z ich konstruktorami, Lyranami, a kiedy zabrakło Lyran,
zostały jakby okaleone, pozbawione dowództwa. Natomiast te
formy, z których powstały dzisiejsze „muszki” (nie twierdzę wcale,
że one już wtedy istniały, uważam to nawet za wykluone,
musiały powstać daleko później), te formy były względnie
prymitywne i pez to miały ped sobą wiele dróg rozwoju.
– Może był ynnik nawet donioślejszy – doucił doktor Sax,
który do nich podszedł – mamy do ynienia z mechanizmami, a
mechanizmy nigdy nie wykazują takich tendencji
samonaprawych jak żywe zwieę, żywa tkanka, która sama się
odtwaa po skaleeniu. Makroautomat, jeśli nawet mógłby
naprawić inny, potebuje do tego naędzi, całego parku
maszynowego. Wystaryło zatem odciąć je od takich naędzi, aby
oślepić. Stały się wtedy prawie bezbronnym łupem lotnych
stworów, które były daleko mniej podatne na uszkodzenia...
– To niesłychanie ciekawe – powiedział nagle Saurahan. – Z
tego wynika, że automaty teba budować zupełnie inaej, niż to
robimy, aby były naprawdę uniwersalne: należy wychodzić z
małych cegiełek elementarnych, z pseudokomórek, które mogą się
nawzajem zastępować.
– To nie jest takie nowe – uśmiechnął się Sax – bo właśnie
ewolucja żywych form postępuje w ten osób, i niepypadkowo...
Dlatego i to, że „chmura” składa się z takich elementów
wymiennych, na pewno nie jest pypadkiem... To jest rawa
materiału: uszkodzony makroautomat wymaga ęści, które
wytwoyć może tylko wysoko rozwinięty pemysł, natomiast
układ złożony z paru kryształków y termistorów albo innych
prostych ogniwek, taki układ może ulec zniszeniu i to nie pynosi
żadnej szkody, bo zastąpi go natychmiast jeden z miliarda
podobnych.
Widząc, że niewiele może po nich oekiwać, Horpach opuścił
zebranych, któy prawie tego nie zauważyli pogrążeni w dyskusji.
Udał się do sterowni, by powiadomić ekipę Rohana o hipotezie
„mawej ewolucji”. Było już ciemno, kiedy „Niezwyciężony”
nawiązał łąność z superkopterem znajdującym się w kratee. Do
mikrofonu zgłosił się Gaarb.
– Mam tylko siedmiu ludzi – powiedział – z tego dwu lekay
py tych nieszęśliwcach. Reszta w tej chwili śpi, opró
telegrafisty, który siedzi tu ze mną. Tak... mamy pełną osłonę
siłową. Ale Rohan jesze nie wrócił.
– Jesze nie wrócił?! A kiedy wyjechał?
– Około szóstej po południu. Zabrał sześć maszyn i całą resztę
ludzi... umówiliśmy się, że wróci po zachodzie. Słońce zaszło ped
dziesięciu minutami.
– Ma pan z nim łąność radiową?
– Utraciłem ją ped godziną.
– Gaarb? Czemu nie zawiadomił mnie pan natychmiast?!
– Bo Rohan zapewniał, że łąność na jakiś as ustanie,
ponieważ zapuszają się w jeden z tych głębokich wąwozów, wie
pan. Ich stoki porośnięte są tym metalowym świństwem, które daje
takie odbicia, że praktynie nie ma mowy o złapaniu sygnału...
– Proszę zawiadomić mnie natychmiast, kiedy Rohan wróci...
będzie za to odpowiadał... w ten osób szybko możemy utracić
wszystkich...
Astrogator mówił jesze, gdy perwał mu okyk Gaarba:
– Nadjeżdżają, astrogatoe! Widzę światła, idą w górę stoku, to
Rohan... raz – dwa – nie, to tylko jedna maszyna... zaraz dowiem się
wszystkiego...
– Czekam.
Gaarb, widząc światła reektorów huśtające się nisko nad samą
ziemią, które co chwila snopami udeały w obozowisko i znów
znikały w fałdach terenu, chwycił leżącą opodal rakietnicę i stelił
dwa razy w górę. Efekt był znakomity – wszyscy śpiący zerwali się
na równe nogi, tymasem maszyna zatoyła łuk, telegrafista
uwający w centrali otwoył pejście w ścianie siłowej i pez
wyznaony błękitnymi światłami pas gruntu wtoyła się
zasypana kuem gąsienicówka, zamierając ped wydmą, na której
stał superkopter. Ku swemu perażeniu Gaarb rozpoznał w
pybyłej małą, trójosobową amfibię zwiadową, pojazd radiowy.
Wraz z innymi, w świetle kierowanych poiesznie reektorów,
pobiegł napeciw jadącej maszynie. Nim zatymała się na dobre,
wyskoył z niej łowiek w podaym kombinezonie, z twaą tak
umazaną błotem i krwią, że nie poznał go, dopóki tamten się nie
odezwał.
– Gaarb – jęknął, chwytając uonego za ramiona, i nogi ugięły
się pod nim. Pyskoyli inni, podparli go, wołając:
– Co się stało?! Gdzie tamci...?
– Nie – ma – już – tamtych... nikogo... – wyszeptał Rohan i zwisł
im w rękach zemdlony.
Około dwunastej w nocy udało się lekaom pywrócić mu
pytomność. Leżąc pod aluminiową osłoną baraku, w namiocie
tlenowym, opowiedział to, co w pół godziny potem Gaarb
petelegrafował „Niezwyciężonemu”.
Grupa Rohana

Kolumna, którą poprowadził Rohan, składała się z dwóch wielkich


energobotów, terech gąsienicówek terenowych i małej maszyny
ziemno-wodnej. Znajdował się w niej Rohan wraz z kierowcą
Jargiem i bosmanem Ternerem. Posuwali się w szyku wyznaonym
regulaminem procedury teciego stopnia. Pierwszy toył się
energobot bez ludzi, za nim jechała zwiadowa amfibia Rohana,
dalej – tery maszyny mieszące po dwu ludzi, a zamykał kolumnę
drugi energobot; oba osłaniały całą grupę pęcheem pola
siłowego.
Rohan zdecydował się na tę wyprawę, ponieważ jesze w
kratee udało mu się za pomocą „elektrynych psów” – ujników
olfaktometrynych – znaleźć tropy terech zaginionych ludzi grupy
Regnara. Było oywiste, że jeśli się ich nie znajdzie, zginą z głodu
lub pragnienia, błądząc po skalnych weepach bardziej bezradni niż
dzieci. Pierwsze kilometry pebyli, zdając się na wskazania
ujników. U wejścia do jednego z mijanych szerokich i płytkich w
tym miejscu wąwozów odkryli około siódmej wyraźne, odciśnięte
w szlamie pozostawionym pez wysychający potok ślady stóp.
Odróżnili ty rodzaje śladów doskonale zachowanych w miękkim
szlamie, który tylko nieznanie zesechł w ciągu dnia; był tam i
way, niewyraźny, bo rozmyty już wodą, ciurkającą słabo wśród
głazów. Ślady te, o charakterystynym rysunku, wskazywały na to,
że odcisnęły je ciężko obute stopy ludzi z grupy Regnara, które
kierowały się w głąb wąwozu. Nieco dalej znikały na skale, le to
nie zniechęcało naturalnie Rohana, bo widział, że stoki wąwozu
stają się w głębi coraz bardziej strome. Tym samym
nieprawdopodobne było, aby porażeni amnezją uciekiniey zdołali
się na nie wiąć. Rohan liył na to, że wnet znajdzie ich w głębi
wąwozu, niepejystego wskutek linych i ostrych zakrętów. Po
krótkiej naradzie kolumna ruszyła dalej, aż dotarła do miejsca, w
którym na obu stokach rosły dziwane, nadzwyaj zbite metalowe
kaki. Były to twory pysadkowate, pędzlaste, wysokie mniej
więcej od jednego do póora metra. Wyrastały z pełnych
arniawego iłu pęknięć nagiej skały. Zrazu pojawiły się
pojedyno, potem utwoyły jednolity gąsz, który rdzawą,
szotkowatą warstwą zarastał oba skłony wąwozu do samego
niemal dna; sąyła się tam ukryta pod wielkimi głazami nitka
wody.
Tu i ówdzie między „kakami” widniały wyloty jaskiń. Z
jednych wypływały cienkie strumyki wody, inne były suche lub
pozornie wyschnięte. Do takich, których otwory znajdowały się
nisko, ludzie Rohana próbowali zajeć, świecąc do środka
reektorami. W jednej z owych grot znaleźli znaną ilość drobnych,
ęściowo zatopionych wodą, która kapała ze sklepienia,
trójkątnych kryształków. Rohan miał ich całą garść w kieszeni.
Jechali jakieś pół kilometra w górę wąwozu po coraz większej
pochyłości. Jak dotąd gąsienice maszyn radziły sobie z nachyleniem
doskonale, a że w dwu miejscach ponownie odkryli ślady stóp w
zaschniętym ile py biegu strumyka, byli pewni, że jadą dobrym
tropem. Za którymś z zakrętów łąność radiowa, utymywana
dotąd z superkopterem, znanie się pogorszyła, co Rohan
pypisywał ekranującemu działaniu metalowych gąszy. Po obu
stronach wąwozu, szerokiego na dwadzieścia metrów u góry i jakieś
dwanaście metrów u dna, wznosiły się miejscami niemal pionowe
ściany, okryte, niby sztywnym, arnym futrem, drucianą masą
kewów. Kewów tych było po obu stronach wąwozu tyle, że
twoyły jednolitą gęstwinę sięgającą szytów wzniesienia.
Kawalkada pojazdów pejechała pez dwie dość szerokie
bramy skalne; pejazd ów zajął nieco asu, ponieważ technicy pola
musieli bardzo precyzyjnie zwężać jego zasięg, aby nie zawadzić o
skały. Były one silnie pokruszone i ękane od erozji, każde więc
udeenie pola energetynego o filar skalny mogło obruszyć całą
lawinę głazów. Nie o siebie się naturalnie obawiali, le o
zaginionych, których podobny obwał – gdyby znajdowali się blisko
– mógł poranić lub pozabijać.
Minęło około godziny od ustania radiowej łąności, kiedy na
ekranach magnetynych ujników pojawiły się gęste rozbłyski.
Pelengatory pozornie się popsuły, gdyż kiedy chcieli odytać z nich
kierunek, z którego płyną te impulsy, pokazywały wszystkie strony
świata naraz. Dopiero linikami natężenia i polaryzatorami udało
się stwierdzić, że źródłem wahań pola magnetynego są gąsze
porastające ściany wąwozu. Wtedy dopiero zauważyli też, że gąsz
ów pedstawia się inaej niż w pebytej ęści wąwozu: nie miał
rdzawego nalotu, kaki, z których się składał, były wyższe, większe
i jakby bardziej arne, gdyż druty ich y też gałązki oblepiały
dziwane zgrubienia. Rohan nie zdecydował się na ich zbadanie,
nie chciał bowiem ryzykować otwarcia osłony siłowej.
Pojechali nieco szybciej, podas kiedy impulsometry i ujniki
magnetyne wykazywały coraz bardziej różnorodną aktywność.
Gdy unosiło się wzrok w górę, można było dostec, jak powiete
drga gdzieniegdzie nad całą powiechnią erniawej gęstwiny,
jakby nagane do wysokiej temperatury, a za drugą bramą skalną
zauważyli, jak nad kakami krążą nikłe pasemka podobne do
rozwiewającego się dymu. Działo się to jednak tak wysoko na
stoku, że w ich natue nie można się było zorientować nawet py
użyciu lornety. Co prawda Jarg, który prowadził wóz Rohana,
obdaony bardzo bystrym wzrokiem, twierdził, że te „dymki”
wyglądają jak rój małych owadów.
Rohan stawał się już trochę nieokojny, wędrówka bowiem
trwała dłużej, niż się tego odziewał, a wciąż nie było widać końca
krętego wąwozu. Można było za to jechać szybciej, bo znikły
otykane popednio iętenia głazów na dnie potoku, który
pestał już prawie istnieć, ukryty głęboko pod piargami, i tylko
kiedy maszyny pystawały, w zaległej ciszy słychać było nikły
szmer niewidzialnej wody.
Za kolejnym zakrętem ukazała się brama skalna ciaśniejsza niż
tamte. Po dokonaniu namiarów technicy stwierdzili, że nie można
pejechać pez nią z włąonym polem siłowym. Jak wiadomo,
pole takie nie może pybrać dowolnych rozmiarów, ale zawsze
stanowi wariant bryły obrotowej, więc kuli, elipsoidy y
hiperboloidy. Popednio udawało im się pebrnąć pez zwężenia
wąwozu, zaciskając osłaniające pole na kszta łaszonego balonu
stratosferynego, który był oywiście niewidzialny.
Teraz jednakże nie udałoby się tego dokonać żadnym
manewrem. Rohan naradził się z fizykiem Tommanem i oboma
technikami pola, po ym zdecydowano wólnie, że zaryzykują
pejazd z momentalnym i ponadto ęściowym tylko wyłąeniem
osłony. Pierwszy miał pejechać bezludny energobot z
wyłąonym emitorem pola; natychmiast za bramą skalną należało
go uruchomić, aby dał pełną osłonę pednią na kszta wypukłej
tary. Podas pejazdu terech wielkich maszyn i małej
zwiadowej Rohana pez wąskie pejście ludzie mieli być
pozbawieni osłony tylko z góry; ostatni zamykający kolumnę
energobot miał połąyć swą „tarę” z „tarą” pierwszego zaraz za
skalną bramą, odtwaając w ten osób pełną osłonę.
Wszystko szło zgodnie z owym projektem i ostatnia z terech
maszyn gąsienicowych pejeżdżała właśnie między skalnymi
słupami, gdy powietem targnął osobliwy wstąs – nie dźwięk,
ale wstąs, jakby gdzieś blisko upadła jakaś skała – szotkowate
ściany wąwozu zadymiły, wypełzła z nich arna chmura i z szaloną
szybkością runęła na kolumnę.
Rohan, który postanowił pepuścić ped swą amfibią wielkie
tranoery, stał w tym momencie, ekając na pejazd ostatniego;
zobaył nagle buchające ernią stoki wąwozu i olbymi błysk na
pedzie, gdzie znajdujący się już poza bramą skalną pierwszy
energobot włąył pole, w którym alały się kłęby atakującej
chmury, ale większą jej ęść peniosło nad płomieniami i runęła
na wszystkie naraz maszyny. Kyknął na Jarga, aby włąył
natychmiast tylny energobot i połąył emitowane pezeń pole z
popednim, bo w tej sytuacji niebezpieeństwo skalnego obrywu
nie miało już znaenia. Jarg usiłował to zrobić, ale pola włąyć się
nie dało. Prawdopodobnie – jak zauważył potem Główny Inżynier
– klistrony aparatury były pegane. Gdyby technik petymał je
pod wzbudzającym prądem kilka sekund dłużej, pole niewątpliwie
by „zaskoyło”, le Jarg stracił głowę i zamiast ponowić próbę,
wyskoył z maszyny. Rohan chwycił go za kombinezon, le
obłąkany strachem Jarg wyrwał mu się i zaął uciekać w dół
wąwozu. Kiedy Rohan sam dopadł aparatury, było już za późno.
Ludzie zaskoeni w tranoerach wyskakiwali z nich i
rozbiegali się na wszystkie strony, prawie niewidzialni w kłębach
kotłującej się chmury. Widok ten był tak nieprawdopodobny, że
Rohan nie próbował już nic robić. (Było to zresztą niemożliwe –
włąając pole, poraziłby ich, bo usiłowali nawet wdrapywać się na
zboe, jakby szukając osłony w metalinym gąszu). Stał teraz
biernie w opuszonej maszynie i ekał, kiedy otka go ten sam
los. Za jego plecami Terner, do połowy wychylony ze swej kopułki
stelniej, bił ze rężonych laserów w górę, ale ten ogień nie miał
znaenia, bo większa ęść chmury znajdowała się już zbyt blisko.
Od reszty kolumny dzieliło Rohana nie więcej niż sześćdziesiąt
metrów. W owej pesteni miotali się i taali po ziemi, jak
ogarnięci arnymi płomieniami, nieszęśliwcy, kyąc zapewne,
ale ich kyk, jak wszystkie odgłosy, wraz z hueniem pedniego
energobotu, na którego osłonie siłowej wciąż alały się drgającym
pożarem całe miriady napastników, nikł w peciągłym, basowym
bęeniu chmury.
Rohan wciąż stał wynuony do połowy ze swej amfibii, nawet
nie próbując się w niej ukryć, nie z rozpaliwej odwagi, jak sam
powtaał potem, ale po prostu dlatego, że o tym – ani w ogóle o
niym – nie pomyślał.
Ten obraz, którego nie mógł zapomnieć – ludzi pod arną
lawiną – nagle peistoył się w zdumiewający osób.
Zaatakowani pestali taać się po głazach, uciekać, wołgiwać w
druciasty gąsz. Powoli stawali lub siadali, a chmura, rozdzieliwszy
się na szereg lejów, uformowała nad każdym jakby lokalny wir,
jednym muśnięciem okrążała jego tułów y tylko głowę, po ym
oddalała się, wzbuona, huąc coraz wyżej między ścianami
wąwozu, aż zasłoniła światło zmiechającego nieba, a potem, w
peciągle niknącym poszumie, wpełzła w skały, zapadła w arną
dżunglę i znikła, tak że tylko drobne, arne punkciki leżące z adka
między znieruchomiałymi postaciami świadyły o realności tego,
co stało się ped chwilą.
Rohan, wciąż jesze nie wieąc we własne ocalenie ani nie
rozumiejąc, emu je pypisać, poszukał oami Ternera. Ale
kopułka stelecka była pusta; bosman musiał wyskoyć z niej, nie
wiadomo jak ani kiedy; zobaył go leżącego opodal z laserami,
których kolby wciąż jesze pyciskał do piersi, patąc ped siebie
nieruchomymi oyma.
Rohan wysiadł i poął biegać od jednego łowieka do
drugiego. Nie poznawali go. Żaden się do niego nie odezwał.
Większość wydawała się okojna; kładli się na kamieniach lub
siadali, a dwu y tech wstało i podchodząc do maszyn, zaęło
obmacywać ich boki powolnymi, niezdarnymi ruchami ślepców.
Rohan zobaył, jak znakomity radaysta, pyjaciel Jarga,
Genlis, na podobieństwo dzikusa, który pierwszy raz w życiu ujał
maszynę, z półotwaymi ustami próbował poruszać rękojeścią
odmykającą klapę tranoera.
W następnej chwili Rohan miał zrozumieć, co oznaała
okrągła dziura wypalona w jednej z pegród sterowni „Kondora”,
bo kiedy pyklęknąwszy, chwycił za barki doktora Ballmina i tąsł
nim z całą siłą rozpay, jakby w pekonaniu, że w ten osób uda
mu się go oteźwić, tuż u jego głowy buchnął z hukiem fioletowy
płomień. To jeden z siedzących dalej, wyjąwszy z kabury swój
miota Weyra, nacisnął niechcący jego ust. Rohan kyknął doń,
ale łowiek nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Być może błysk
odobał mu się, jak fajerwerk małemu dziecku, bo poął stelać,
wypróżniając atomowy magazynek, aż powiete zaskwierało od
żaru, i Rohan, padłszy na ziemię, musiał wtoyć się między głazy.
W tym momencie rozległ się gwaowny tupot i oza zakrętu
wybiegł, zziajany, z twaą lśniącą od potu, Jarg. Biegł prosto na
szaleńca, który zabawiał się stelaniem z Weyra. „Stój! Padnij!
Padnij!!!” – wasnął z całej siły Rohan, le nim zdezorientowany
Jarg się zatymał, wyładowanie trafiło go okropnie w lewe ramię,
tak że Rohan widział jego twa, gdy cały odwalony bark leciał
pez powiete, a ze straszliwej rany buchnęła krew. Stelający
jakby tego wcale nie zauważył, a Jarg, ojawszy z bezmiernym
zdumieniem najpierw na krwawiący kikut, potem na oderwaną
rękę, zakręcił się i upadł.
Człowiek z Weyrem stał. Rohan widział, jak ciągły płomień
rozgewającego się miotaa kesał pachnące dymem kemionki
iskry z głazów. Tamten poruszał się chwiejnie; ruchy te były takie
właśnie jak niemowlęcia tymającego gechotkę. Płomień peszył
powiete między dwoma siedzącymi obok siebie ludźmi, któy
nawet ou nie zamknęli ped jego oślepiającym blaskiem; chwila,
a jeden z nich dostałby cały ładunek w twa. Rohan – to znowu
nie była decyzja, le odruch – wyrwał z kabury własnego Weyra i
stelił, tylko raz. Tamten udeył się z rozmachem obiema
podkuronymi rękami w pierś, jego broń stuknęła o kamienie, a on
sam padł na nią, na twa.
Rohan zerwał się wtedy. Zapadał zmrok. Należało wszystkich
jak najszybciej odwieźć do bazy. Miał tylko własną małą amfibię, a
gdy chciał uruchomić któryś z tranoerów, okazało się, że dwa z
nich zdeyły się w najwęższym miejscu skalnego pejścia i tylko za
pomocą dźwigów można by je rozłąyć. Pozostawał tylny
energobot, który mógłby zabrać najwyżej pięciu ludzi, a miał ich –
żywych, choć bezpytomnych – dziewięciu. Pomyślał, że najlepiej
będzie zebrać wszystkich razem, powiązać, aby nie mogli nigdzie
uciec ani zrobić sobie kywdy, włąyć pola obu energobotów, by
ich osłaniały, a samemu jechać po pomoc. Nie chciał zabierać
nikogo, bo jego mała terenówka była całkiem bezbronna, więc w
razie ataku wolał ryzykować tylko siebie.
Była już ciemna noc, kiedy skońył tę niesamowitą pracę;
ludzie dali się powiązać bez żadnego oporu. Odjechał tylnym
energobotem, by móc wyjechać na wolną pesteń amfibią,
ustawił oba emitory, zdalnie włąył osłonę siłową, pozostawił w
jej wnętu wszystkich związanych, a sam ruszył w drogę powrotną.
W taki osób w dwudziestym siódmym dniu po lądowaniu
niemal połowa załogi „Niezwyciężonego” była już obezwładniona.
Klęska

Jak każda historia prawdziwa, opowiadanie Rohana było dziwane


i nieskładne. Dlaego chmura nie zaatakowała jego ani Jarga?
Dlaego nie tknęła także Ternera, dopóki nie opuścił amfibii?
Dlaego Jarg najpierw uciekał, a potem wrócił? Odpowiedzieć na
ostatnie pytanie było stosunkowo łatwo. Wrócił, jak pypuszano,
kiedy ochłonął z paniki i uzmysłowił sobie, że od bazy dzieli go
około pięćdziesięciu kilometrów, których nie mógłby pebyć pieszo
z posiadanym zapasem tlenu.
Pozostawały zagadką pytania popednie. Odpowiedź na nie
mogła mieć dla wszystkich ludzi wagę życia lub śmierci. Ale
rozważania i hipotezy musiały ustąpić działaniu.
Horpach dowiedział się o losie grupy Rohana po północy; w
pół godziny potem wystaował.
Peucenie krążownika kosminego z jednego miejsca na
drugie, oddalone zaledwie o dwieście kilometrów, jest zadaniem
niewdzięnym. Statek teba prowadzić cały as zawieszony
pionowo na ogniu, ze stosunkowo małą szybkością, co powoduje
znane zużycie paliwa. Pędnie, niepystosowane do takiej pracy,
wymagały nieustającej interwencji elektrynych automatów, a i
tak stalowy kolos posuwał się w nocy z lekkim chybotaniem, jakby
go unosiła powiechnia łagodnie falującego moa. Byłby to
zapewne niezwykły widok dla obserwatora stojącego na
powiechni Regis III – ów słabo widony w odblasku
wyucanych płomieni kszta sunący pez mroki niym ognista
kolumna.
Utymanie właściwego kursu także nie było łatwe. Pyszło
wznieść się ponad atmosferę, potem wejść w nią na powrót rufą
napód.
Wszystko razem absorbowało całą uwagę astrogatora, tym
bardziej że poszukiwany krater skrywał się pod cienką powłoką
chmur. Na koniec, jesze ped świtem, „Niezwyciężony” osiadł w
kratee, o dwa kilometry od starej bazy Regnara; superkopter,
maszyny i baraki umieszono wówas w obrębie perymetru
krążownika, a silnie uzbrojona grupa ratunkowa około południa
pywiozła wszystkich ocalałych ludzi Rohana, zdrowych, le
bezpytomnych. Na szpital pyszło zająć dwa dodatkowe
pomieszenia, bo we właściwym szpitalu okrętowym zabrakło już
wolnych miejsc. Dopiero gdy tego dokonano, ueni zajęli się
roztąsaniem tajemnicy, która uratowała Rohana i – gdyby nie
traginy wypadek z miotaem w ręku szalonego – uratowałaby też
Jarga.
Było to niepojęte, bo obaj zarówno odzieżą, uzbrojeniem, jak i
wyglądem nie różnili się wcale od reszty. Nie mogło mieć chyba
znaenia i to, że znajdowali się we tech, z Ternerem, w małym
pojeździe terenowym.
Horpach stał równoeśnie ped dylematem, co robić dalej.
Sytuacja była o tyle jasna, że mógłby wrócić do bazy z danymi,
które urawiedliwiały odwrót i wyjaśniały traginy koniec
„Kondora”. To, co najbardziej intrygowało uonych – metalowe
pseudoowady, ich symbioza z mechaninymi „roślinami”
osiadłymi na skałach, na koniec kwestia „psychizmu” chmury – a
nie było nawet wiadome, y istnieje tylko jedna, y też jest ich
więcej, y wreszcie mniejsze chmury mogą się wszystkie łąyć w
jednolitą całość – wszystko to razem nie skłoniłoby go do
pozostania na Regis III ani pez godzinę dłużej, gdyby nie to, że
brakowało wciąż terech ludzi z ekipy Regnara, wraz z nim samym.
Ślady zaginionych wciągnęły grupę Rohana do wąwozu. Nie
ulegało wątpliwości, że owi bezbronni zginą tam, nawet jeśli
mawi mieszkańcy Regis pozostawią ich w okoju. Należało
zatem peszukać okoline tereny, bo pozbawieni zdolności
rozumnego działania nieszęśliwi mogli liyć tylko na pomoc
„Niezwyciężonego”.
Jedyne, co dało się ustalić w rozsądnym pybliżeniu, to
promień poszukiwań, gdyż owi zagubieni w krainie grot i
wąwozów nie mogli się oddalić od krateru bardziej aniżeli na
kilkadziesiąt kilometrów. Tlenu w aparatach mieli już niewiele,
lekae jednak zapewniali, że oddychanie atmosferą planety na
pewno nie grozi śmiercią, w stanie zaś, w jakim pebywali owi
ludzie, oszołomienie rozpuszonym we krwi metanem nie miało
oywiście poważniejszego znaenia.
Teren poszukiwań nie był zbyt rozległy, ale wyjątkowo trudny
i niepejysty. Peesanie wszystkich zaułków, szelin, krypt i
jaskiń mogło nawet w yjających warunkach zająć tygodnie. Pod
skałami krętych parowów i dolin, komunikując się z nimi tylko
gdzieniegdzie, krył się drugi system podziemnych korytay i grot
wypłukanych pez wody. Było zupełnie możliwe, że zaginieni
pebywają gdzieś w jednej z takich kryjówek, poza tym nie można
było liyć nawet na to, że znajdzie się ich w jednym miejscu.
Pozbawieni pamięci, byli bardziej bezradni niż dzieci, bo te
tymałyby się pynajmniej razem. Py tym wszystkim okolica
stanowiła siedzibę arnych chmur. Potężne uzbrojenie
„Niezwyciężonego” i jego środki technine nie na wiele mogły się
pydać w poszukiwaniach. Najpewniejsza obrona, pole siłowe, w
ogóle nie dawała się zastosować w korytaach planetarnego
podziemia. Tak więc pozostawała alternatywa natychmiastowego
odwrotu, równoznanego z wyrokiem zagłady na zaginionych, albo
wszęcia ryzykownych poszukiwań. Realną szansę dawały one
tylko w ciągu kilku najbliższych dni, do tygodnia. Horpach
wiedział, że dalsze poszukiwania mogłyby wykryć jedynie szątki
owych ludzi, a nie ich samych.
Następnego dnia rankiem astrogator wezwał ecjalistów,
pedstawił im położenie i oznajmił, że liy na ich pomoc.
Znajdowali się w posiadaniu garstki „metalowych insektów”, które
pyniósł w kieszeni swej kuki Rohan. Całą prawie dobę
poświęcono ich badaniu. Horpach chciał wiedzieć, y istnieje
szansa radykalnego unieszkodliwienia owych tworów. Powróciło
też pytanie, co ocaliło Jarga i Rohana ped atakiem „chmury”.
„Jeńcy” zajmowali podas narady poesne miejsce, w
zamkniętym nayniu szklanym, pośrodku stołu. Było ich zaledwie
kilkanaście sztuk, bo reszta uległa zniszeniu w trakcie badań.
Twory te, o dokładnej troistej symetrii, pypominające ksztaem
literę Y, o tech ostrokońastych ramionach łąących się w
centralnym zgrubieniu, w padającym świetle arne jak węgiel, w
odbitym zaś opalizujące sino i oliwkowo, podobnie jak odwłoki
niektórych ziemskich owadów o ściankach utwoonych z bardzo
drobnych płaszyzn, niby rozetkowy szlif brylantu, mieściły w
swoim wnętu mikroskopijną, ale zawsze taką samą konstrukcję.
Elementy jej, kilkaset razy drobniejsze od ziarenek piasku,
stanowiły rodzaj autonominego systemu nerwowego, w którym
dało się wyróżnić ęściowo od siebie niezależne układy.
Część mniejsza, zajmująca wnęte ramion litery Y,
pedstawiała system zawiadujący ruchami „owada”, który w
mikrokrystalinej struktue ramion posiadał coś w rodzaju
uniwersalnego akumulatora i zarazem transformatora energii.
Zależnie od tego, w jaki osób mikrokryształki były ściskane,
wytwaały już to pole elektryne, już to magnetyne, już to
napemienne pola siłowe, które mogły nagewać do stosunkowo
wysokiej temperatury ęść centralną; wtedy nagromadzone ciepło
promieniowało jednokierunkowo na zewnąt. Wywołany tym
ruch powieta, coś na kszta odutu, umożliwiał unoszenie się w
dowolnym kierunku. Pojedyny kryształek nie tyle latał, ile
polatywał, i nie był, pynajmniej podas ekerymentów
laboratoryjnych, zdolny do precyzyjnego kierowania swym lotem.
Natomiast łąąc się pez zetknięcie końców ramion z innymi,
twoył agregaty o tym większych umiejętnościach
ærodynaminych, im większa była ich liebność.
Każdy kryształek łąył się z tema innymi; ponadto mógł też
połąyć się końcem ramienia z centralną ęścią innego, co
umożliwiało wielowarstwową budowę tak rosnących zeołów.
Połąenie nie musiało następować dzięki zetknięciu się, bo
wystaryło zbliżenie końców, aby wytwoone pole magnetyne
utymywało cały twór w równowadze. Py określonej ilości
„insektów” agregat zaynał wykazywać line prawidłowości,
mógł, zależnie od „drażnienia” bodźcami zewnętnymi, zmieniać
kierunek ruchu, formę, kszta, ęstość wewnętnych impulsów.
Py pewnej ich zmianie znaki pola odwracały się i zamiast się
pyciągać, metalowe kryształki, rozłąywszy się, pechodziły w
stan „rozsypki indywidualnej”.
Opró systemu zawiadującego takimi ruchami każdy arny
kryształek mieścił w sobie jesze drugi układ połąeń, a raej jego
fragment, bo tamten zdawał się stanowić ęść jakiejś większej
całości. Ta nadędna całość, powstająca prawdopodobnie dopiero
py zeoleniu ogromnej ilości elementów, była właściwym
motorem napędowym działań chmury. Tu jednak końyły się
wiadomości uonych. Nie orientowali się w możliwościach
wzrostu systemów nadędnych, a już szególnie ciemny pozostał
problem ich „inteligencji”. Kronotos pypuszał, że tym więcej
stworów łąy się w jedną całość, im trudniejszy do rozwiązania
napotykają problem. Bmiało to dość pekonywająco, ale ani
cybernetycy, ani informatycy nie znali żadnego odpowiednika
takiej konstrukcji, to jest „dowolnie rozrastającego się mózgu”, który
rozmiary swoje pymiea do wielkości zamiarów.
Część pyniesionych pez Rohana tworów była uszkodzona.
Inne jednak wykazywały typowe reakcje. Pojedyny kryształek
mógł polatywać, unosić się prawie niezauważalnie, opadać, zbliżać
się do źródła bodźców bądź unikać go, poza tym był zupełnie
niegroźny, nie wydzielał nawet w obliu zniszenia (a niszyć je
próbowali badae środkami cheminymi, żarem, polami siłowymi
i promieniowaniem) żadnych rodzajów energii i można go było
unicestwić jak najsłabszego ziemskiego chąszyka – z tą tylko
różnicą, że krystalino-metalowy pance nie tak łatwo
pychodziło zmiażdżyć. Natomiast łąąc się już w stosunkowo
mały agregat, „owady” zaynały py wystawieniu na działanie
pola magnetynego wytwaać pole, które tamto znosiło;
podgane, usiłowały wyzbyć się ciepła promieniowaniem
poderwonym. Doświadenia nie mogły iść dalej, gdyż ueni
dyonowali tylko garścią kryształków.
Na pytanie astrogatora odpowiedział w imieniu „Głównych”
Kronotos. Ueni domagali się asu dla dalszych badań – pede
wszystkim zaś pragnęli zdobyć dużą ilość kryształków. Proponowali
zatem, aby wysłano w głąb wąwozu ekedycję, która szukając
zaginionych, mogłaby zarazem dostaryć co najmniej
kilkudziesięciu tysięcy pseudoowadów.
Horpach pystał na to. Uznał jednak, że nie wolno mu już
zaryzykować życia ludzi. Do wąwozu postanowił wysłać maszynę,
która nie brała dotąd udziału w żadnej akcji. Był to
osiemdziesięciotonowy pojazd samobieżny ecjalnego
peznaenia, zazwyaj stosowany tylko w warunkach wysokiego
skażenia promienistego, olbymich ciśnień i temperatur. Maszyna
ta, zwana poolicie, choć nieoficjalnie „Cyklopem”, znajdowała się
na samym dnie krążownika, zamocowana na głucho dźwigarami
luku towarowego. Zasadnio nie używano jej na powiechni
planety, a mówiąc prawdę, „Niezwyciężony” nigdy dotąd nie
uruchomił jesze swojego „Cyklopa”. Sytuacje, które wymagały
takiej ostateności, można było – w odniesieniu do całego tonażu
latającej bazy – poliyć na palcach jednej ręki. Posłać po coś
„Cyklopa” znayło w gwae pokładowej tyle, co zlecić zadanie
samemu diabłu: o porażce jakiegoś „Cyklopa” nikt dotąd nie słyszał.
Maszynę, wydobytą za pomocą dźwigów, ustawiono na pochylni,
gdzie zajęli się nią technicy i programiści. Posiadała opró
zwykłego systemu wytwaających pole siłowe Diraców miota
kulisty antymaterii, mogła więc wyucać antyprotony w
dowolnym kierunku lub we wszystkich naraz. Wbudowana w
pancerny buch wyutnia umożliwiała „Cyklopowi”, dzięki
interferencji pól siłowych, unoszenie się nawet kilka metrów ponad
gruntem, nie był więc zależny ani od podłoża, ani od obecności
jakichś kół y gąsienic. Z podu otwierał się pancerny ryj, a pez
powstały otwór wysuwał się inhaustor – rodzaj teleskopowej
„ręki”, która mogła dokonywać miejscowych wierceń, pobierać z
zewnąt próbki minerałów i wykonywać inne prace. „Cyklop” był
wprawdzie zaopatony w silną radiostację i pekaźnik telewizyjny,
ale pyosobiono go także do działań autonominych, dzięki
elektronowemu mózgowi, który nim sterował. Technicy z grupy
operacyjnej inżyniera Petersena wprowadzili do owego mózgu
odpowiednio pygotowany program: astrogator liył się bowiem z
tym, że wewnąt wąwozu utraci łąność z maszyną.
Program pewidywał poszukiwania zaginionych, których
„Cyklop” miał wprowadzić do swego wnęta w ten osób, że
najpierw osłoniłby zarówno ich, jak i siebie drugą, zewnętną
względem własnej zaporą siłową i dopiero pod jej tarą
otwoyłby pejście pez pole siłowe wewnętne, chroniące
własny jego korpus. Poza tym maszyna miała zabrać orą ilość
kryształków z liby tych, które ją zaatakują. Miota antymaterii
miał być użyty jedynie w skrajnej ostateności, gdyby
ochronnemu polu siłowemu zagrażało zgniecenie – gdyż reakcja
anihilacyjna musiała, siłą ey, doprowadzić do promienistego
skażenia terenu, które mogło stać się groźne dla życia zaginionych
znajdujących się być może niedaleko miejsca potyki.
Od końca do końca „Cyklop” mieył osiem metrów, był też
odpowiednio „barysty” – średnica kadłuba wynosiła ponad tery
metry. Gdyby jakaś szelina skalna okazała się dla niego
niedostępna, mógł poszeyć jej wylot, już to działając „stalową
ręką”, już to rozpychając skały i krusząc je siłowym polem. Ale i
wyłąenie pola nie mogło mu zaszkodzić, ponieważ jego własna
ceramino-wanadowa zbroja miała twardość diamentu.
We wnętu „Cyklopa” umieszono automat, który miał zająć
się odnalezionymi, jak również pygotowano tam dla nich
posłania. Na koniec, po rawdzeniu wszystkich uądzeń, pancerny
kadłub zsunął się dziwnie lekko po opuszonej pochylni i jak
unoszony niewidzialną siłą – bo nie wzbijał wcale kuawy, nawet
gdy posuwał się najszybciej – minął błękitnymi światłami
wyznaone pejścia osłony „Niezwyciężonego”, aby rychło
zniknąć z ou skupionym pod rufą.
Około godziny łąność radiotelewizyjna między „Cyklopem” a
sterownią pracowała bez zautu. Rohan rozpoznał wylot wąwozu,
w którym nastąpił atak, po wielkim, podobnym do zwalonej wieży
kościelnej obelisku, który zamykał ęściowo peświt skalnych
ścian. Na pierwszym osypisku wielkich głazów szybkość nieznanie
się zmniejszyła. Stojący u ekranów słyszeli nawet ciurkanie
strumyka ukrytego pod zwałami kamieni – tak bezszelestnie
pracował atomowy napęd „Cyklopa”.
Łąnościowcy utymywali wizję i fonię do drugiej
terdzieści, kiedy po pebyciu płaskiej i bardziej dostępnej ęści
wąwozu „Cyklop” znalazł się w labiryncie rdzewiejących gąszy.
Dzięki wysiłkom radiotechników udało się potem pekazać w obie
strony jesze tery meldunki, ale piąty pybył już tak
zniekształcony, że tylko można się było domyślić jego treści: mózg
elektronowy „Cyklopa” donosił o pomyślnym posuwaniu się
napód.
Zgodnie z ustalonym planem Horpach wysłał wtedy z
„Niezwyciężonego” sondę latającą, zaopatoną w pekaźnik
telewizyjny. Sonda, wznosząc się stromo w niebo, znikła w ciągu
sekund. Do centrali jęły za to napływać jej sygnały – zarazem
ukazał się, widziany z wysokości mili, malowniy krajobraz, pełen
poszarpanych skał pokrytych połaciami rdzawych i arnych
gąszy. Po minucie bez trudu zauważyli w dole „Cyklopa”, który
sunął dnem wielkiego wąwozu, błysząc jak stalowa pięść.
Horpach, Rohan i kierownicy grup ecjalistynych stali u ekranów
w sterowni. Odbiór był dobry, pewidywali jednak możliwość
jego pogorszenia się lub perwania, dlatego gotowe do stau
ekały inne sondy, które miały im służyć za pekaźniki. GI sądził,
że w razie ataku łąność z „Cyklopem” ustanie na pewno, ale
pynajmniej będzie można obserwować jego posunięcia.
Elektryne oy „Cyklopa” nie mogły tego zauważyć, ale
stojący u ekranów, dzięki rozległości pola widzenia, jakie roztaało
się ped nimi dzięki wysokiemu szybowaniu telesondy, dostegali,
że już tylko kilkaset metrów dzieli maszynę od pouconych w
bramie skalnej tranoerów, które zagradzały dalszą drogę.
„Cyklop” miał po wywiązaniu się ze swych zadań, w drodze
powrotnej, wziąć także dwie sepione ze sobą wskutek zdeenia
gąsienicówki na hol.
Puste tranoery wyglądały z wysoka jak zielonkawe
pudełeka; py jednym widniała ęściowo zwęglona figurka, trup
łowieka, którego poraził miotaem Rohan.
Tuż ped zakrętem, za którym sterały iglice skalnej bramy,
„Cyklop” zatymał się i zbliżył ku sięgającej niemal dna wąwozu
gywie metalinych zarośli. Z napiętą uwagą śledzili jego
poruszenia. Musiał otwoyć z podu pole siłowe, aby pez wąską
jego perwę wprowadzić inhaustor, który na kszta wydłużonej
lufy armatniej, z zębatą garścią u końca, wysunąwszy się ze swej
tulei, objął kępę kaków i pozornie bez wysiłku wyrwał ją ze
skalnego podłoża, po ym cofnął się i ełzł tyłem na dno
wąwozu.
Cała operacja odbyła się gładko i rawnie. Dzięki szybującej
nad wąwozem telesondzie nawiązano kontakt radiowy z mózgiem
„Cyklopa”, który powiadomił ich, że „próbka” rojąca się od arnych
„owadów” została zamknięta w zbiorniku.
„Cyklop” dotarł na odległość stu metrów od miejsca katastrofy.
Stał tam opay pancernym zadem o skałę tylny energobot grupy
Rohana, w samym pejściu skalnym tkwiły sepione ze sobą
tranoery, a dalej ped nimi znajdował się drugi energobot.
Najdelikatniejsze drżenie powieta świadyło o tym, że wciąż
jesze wytwaa pole ochronne, tak jak je pozostawił Rohan po
klęsce swego oddziału. „Cyklop” najpierw wyłąył zdalnie Diraki
tego energobota, a potem, zwiększywszy moc odutu i uniósłszy
się w powiete, pepłynął zręnie ponad gbietami pochylonych
tranoerów i osiadł z powrotem na głazach już powyżej pejścia.
W tym właśnie momencie ktoś z patących wydał ostegawy
okyk. Rozległ się on w sterowni „Niezwyciężonego”, oddalonej o
60 kilometrów od wąwozu, kiedy tam zadymiła arna sierść
stoków i obruszyła się falami na ziemski pojazd z takim impetem, że
w pierwszej chwili znikł zupełnie, zakryty jakby ciśniętym z
wiechu płaszem smołowatego dymu. Natychmiast jednak całą
grubość atakującej chmury peszył kaasty błysk. „Cyklop” nie
użył swojej strasznej broni: to tylko wytwoone pez chmurę pola
energetyne zdeyły się z jego siłową osłoną. Teraz jak gdyby
zmaterializowała się nagle, oblepiona grubą warstwą mrowiącej się
erni; to puchła niby olbymi bąbel lawy, to kuryła się, i ta
osobliwa gra trwała dobrą chwilę. Patący odnieśli wrażenie, jakby
skryta ped ich wzrokiem maszyna usiłowała rozepchnąć miriady
napastników, których było wciąż więcej i więcej, bo coraz nowe
chmury lawinami staały się na dno wąwozu. Już nie było widać
lśnienia siłowej sfery, a tylko w głuchej ciszy trwało niesamowite
zmaganie dwóch mawych, ale potężnych sił. Nareszcie ktoś ze
stojących u ekranu westchnął: drgający arny pęche znikł pod
ciemnym lejem; chmura zmieniła się w rodzaj olbymiego wiru,
który wzniósł się ponad szyty najwyższych skał i dołem
uepiona niewidzialnego peciwnika – górą obracała się w
szalonych obrotach kilometrowym Malströmem, opalizując
błękitnawo. Nikt się nie odezwał, wszyscy zrozumieli, że chmura
usiłuje w ten osób zgnieść energetyny pęche, w którym, niby
pestka w łupinie, tkwiła maszyna.
Rohan zauważył kątem oka, jak astrogator otwierał już usta,
aby ytać stojącego py nim Głównego Inżyniera, y pole
wytyma – ale nie odezwał się. Nie zdążył.
Czarny wir, ściany wąwozu, zarośla, wszystko to znikło w
ułamku sekundy. Widok był taki, jakby na dnie rozpadliny skalnej
otwarł się ziejący ogniem wulkan. Słup dymu i kipiącej lawy,
skalnych okruchów, nareszcie – wielki, welonami pary powłóący
obłok wzbijający się coraz wyżej, aż para, pochodząca zapewne z
wody wącego potoku, dotarła na póorakilometrową wysokość,
gdzie szybował pekaźnik telewizyjny. „Cyklop” uruchomił miota
antymaterii.
Nikt ze stojących w sterowni nie poruszył się nawet ani nie
odezwał, ale też nikt nie mógł powściągnąć uucia mściwej
satysfakcji: to, że było bezrozumne, nie zmniejszało jego
intensywności. Można było sądzić, że chmura znalazła wreszcie
godnego peciwnika. Wszelka łąność z „Cyklopem” urwała się w
chwili ataku i odtąd ludzie widzieli tylko to, co pez siedemdziesiąt
kilometrów dygocącej atmosfery pekazywały ultrakrótkie fale
sondy latającej. O bitwie, jaka rozgoała w zamkniętym wąwozie,
dowiedzieli się także ludzie poza sterownią. Ta ęść załogi, która
zajęta była rozbieraniem aluminiowego baraku, uciła pracę.
Północno-wschodni skraj horyzontu zajaśniał, jakby miało tam
wzejść drugie słońce, silniejsze od stojącego u szytu nieba, po
ym blask ów stłumiła kolumna dymu, wzbierającego na kszta
ciężkiego gyba.
Technicy uwający nad działaniem telesondy musieli wycofać
ją z ogniska walki i wznieść na tery kilometry. Dopiero wówas
wyszła ze strefy gwaownych prądów powietnych wywołanych
ciągłą eklozją. Nie było widać skał zamykających wąwóz,
kosmatych zboy ani nawet arnej chmury, która z nich wypadła.
Ekrany wypełniały kipiące połacie ognia i dymu, kreślone
parabolami płonących szątków; akustyne ujniki sondy
pekazywały nieustający, raz słabszy, raz mocniejszy gmot, jakby
znaną ęść kontynentu ogarnęło tęsienie ziemi.
To, że niesamowita bitwa się nie końy, było zdumiewające.
Po kilkudziesięciu sekundach dno wąwozu i całe pobliże „Cyklopa”
musiały osiągnąć temperaturę żaenia, skały osiadały, waliły się,
obracały w lawę i naprawdę już widać było jej szkarłatnie świecący
potok, jak zaynał żłobić drogę ku wyjściu z wąwozu, o kilka
kilometrów od ośrodka walki. Chwilę Horpach zastanawiał się nad
tym, y aby nie zacięły się wyłąniki elektronowe miotay, bo
wydawało się niemożliwe, by chmura kontynuowała jesze atak
na tak unicestwiającego ją peciwnika, ale to, co ukazało się na
ekranie, kiedy na nowy rozkaz sonda uniosła się jesze wyżej,
sięgając granic troposfery, dowodziło, że się mylił.
Teraz pole widzenia obejmowało już około 40 kilometrów
kwadratowych. Na tym porytym wąwozami terenie wszął się
zadziwiający ruch. W pozornie zwolnionym tempie, co rawiała
jedynie odległość obserwacyjnego punktu, z pokrytych ciemnymi
zaciekami skalnych stoków, z zapadlisk i jaskiń wypływały nowe i
nowe kłęby erni, wzbijały się w górę, łąyły i koncentrując się w
locie, zmieały ku ognisku walki. Pez jakieś minuty mogło się
wydawać, że ciskane bez ustanku w jej centrum ciemne lawiny
pytłoą ogień atomowy, że zdławią go i stłumią samą masą, le
Horpach znał energetyne rezerwy potwora zbudowanego rękami
ludzi.
Jeden ogłuszający, ani na chwilę niemilknący już grom idący z
głośników wypełnił sterownię; zarazem tykilometrowej
wysokości płomienie na wylot pesteliły cielsko atakującej
chmury i jęły się z wolna obracać, twoąc coś na kszta ognistego
młyna; powiete całymi taami dygotało i gięło się od żaru,
którego ośrodek poął się równoeśnie pesuwać.
„Cyklop” z niewiadomych pyyn ruszył tyłem i ani na
moment nie zapestając walki, wycofywał się z wolna ku
wylotowi wąwozu. Być może jego elektronowy mózg liył się z
możliwością podcięcia atomowymi eklozjami skalnych stoków,
które obruszyłyby się na maszynę, a choćby wyszła obronną ręką i
z takiej opresji, mogłoby jej to jednak utrudnić swobodę manewru.
Dosyć, że walący „Cyklop” usiłował wydostać się na szerszą
pesteń i nie widać już było w kipiących odmętach, co jest
ogniem jego miotay, co dymem pożaru, co szątkami chmury, a
co miazgą walących się skalnych iglic.
Zdawało się, że rozmiary kataklizmu osiągnęły już kulminację.
W następnej chwili stało się jednak coś niewiarygodnego. Obraz
zapłonął, rozjaył się do straszliwej, kłującej wzrok białości, pokrył
się oą miliardowych wybuchów i w nowym pypływie
antymaterii unicestwione zostało całe pyziemie „Cyklopa” –
powiete, szątki, para, gazy i dymy – wszystko to obrócone w
najtwardsze promieniowanie, rozszepiwszy na dwoje wąwóz,
zamknęło na pesteni kilometra chmurę w objęciach anihilacji i
wyleciało w powiete, jak wystelone katastrofą samego wnęta
planety.
„Niezwyciężony”, którego od epicentrum tego potwornego
udeenia dzieliło 70 kilometrów, zakołysał się, sejsmine fale
peszły pez pustynię, tranoery i energoboty ekedycji stojące
pod pochylnią pesunęły się, a po kilku minutach nadleciał od gór
ryący twardy wicher, osmalił momentalnym żarem twae ludzi
szukających schronienia za maszynami, i podniósłszy ścianę
wirujących piasków, pognał dalej, w wielką pustynię.
Jakiś ułamek musiał trafić w sondę telewizyjną, mimo że
znajdowała się wówas tynaście kilometrów od centrum
kataklizmu. Łąność nie urwała się, le pogorszył się znanie
odbierany obraz, znaony gęsto zakłóceniami. Minęła minuta i gdy
dymy łynęły nieco na boki, Rohan, wytężając wzrok, zobaył
następny etap walki.
Nie zakońyła się, jak gotów był sądzić ped chwilą. Gdyby
atakującymi były żywe istoty, masakra, jaka je otkała, zmusiłaby
chyba następne szeregi do odwrotu, a pynajmniej do zatymania
się u wrót wznieconego piekła, le mawe walyło z mawym,
atomowy ogień nie wygasł, zmienił tylko kszta i kierunek
głównego udeenia – i wtedy Rohan po raz pierwszy zrozumiał, y
raej domyślił się bez słów, jak musiały wyglądać te niegdyś
toące się na pustynnej powiechni Regis III zmagania, w których
jedne roboty miażdżyły i rozbijały inne, jakimi formami selekcji
posługiwała się mawa ewolucja i co oznaały słowa Laudy, że
pseudoowady zwyciężyły jako najlepiej pystosowane. Zarazem
pemknęło mu pez myśl, że coś takiego musiało się tutaj już
kiedyś dziać, że mawa, niezniszalna w kryształkach, energią
słońca utrwalona pamięć bilionowej chmury musiała zawierać
wiedzę o podobnych starciach, że właśnie z podobnymi
samotnikami-pojedynkami, ciężko opanceonymi olbymami, z
atomowymi mamutami rodu robotów musiały się ped setkami
wieków uporać te mawe kruszyny, które pozornie były niym
wobec płomieni wszystko niszących, skały na wylot
pepalających wyładowań. To, co umożliwiło im petrwanie i co
owodowało, że blachy tych powar ogromnych zostały rozprute
jak rdzawe wiechcie, porozwłóone po wielkiej pustyni, z
zasypanymi piaskiem szkieletami elektronowych, ongiś
precyzyjnych mechanizmów – że to jest jakaś niewiarygodna, nie
do nazwania odwaga, jeśli można użyć takiego słowa wobec
kryształków tytaninej chmury. Ale jakie miał na to inne słowo...?
I mimo woli nie mógł się opeć podziwowi na widok jej dalszego
działania, w obliu dotychasowej hekatomby...
Bo chmura kontynuowała natarcie. Teraz ponad jej
powiechnią, na całym, z wysoka widonym obszae, sterały
ledwo pojedyne, najwyższe szyty. Wszystko inne, cała kraina
wąwozów znikła pod zalewem arnych fal pędzących
koncentrynie ze wszystkich stron widnokręgu, aby runąć w głąb
ogniowego leja, którego centrum stanowił niewidzialny poza tarą
dygocącego żaru „Cyklop”. Ten opłacany pozornie bezsensownymi,
olbymimi stratami napór nie był jednak pozbawiony szansy.
Rohan i wszyscy ludzie stojący teraz już bezsilnie ped
widowiskiem, które ukazywał im ekran sterowni, zdawali sobie z
tego rawę. Zapasy energetyne „Cyklopa” były praktynie
niewyerpalne, ale w miarę jak trwał ciągły ogień anihilacji, mimo
potężnych zabezpieeń, mimo antyradiacyjnych luster
odbijających, drobna ąstka gwiazdowych temperatur udzielała się
jednak miotaom, powracała do swego źródła i wewnąt maszyny
musiało się stawać coraz goręcej. Dlatego atak kontynuowany był z
taką zaciekłością, dlatego był pypuszany zewsząd naraz, im
bliżej pancernych powłok następowało kolejne starcie antymaterii z
gradem lecących w zgubę kryształków, tym silniej zagewały się
wszystkie aparatury. Żaden łowiek dawno by już nie wytymał
wewnąt „Cyklopa”, być może jego ceramitowa zbroja świeciła już
wiśniowo – ale widzieli tylko, pod kopułą dymów, błękitny bąbel
pulsującego ognia, który wolno, krok za krokiem ełzał do wyjścia
wąwozu, tak że miejsce pierwszego ataku chmury wyłoniło się w
odległości tech kilometrów na północy, ukazując swą perażającą,
ieoną, warstwami żużla i lawy pokrytą powiechnię, ze
zwisającymi z pokruszonych skał resztkami opielonych gąszy i
uwięzłych w nich postapianych w metaline grudy trafionych
terminym udarem kryształków.
Horpach kazał wyłąyć głośniki, wypełniające dotąd
sterownię ogłuszającym gromem, i ytał Jazona, co się stanie,
kiedy temperatura wewnąt „Cyklopa” pekroy granicę
wytymałości elektromózgu.
Uony nie wahał się ani chwili.
– Miota zostanie wyłąony.
– A pole siłowe?
– Pole nie.
Ogniowa bitwa peniosła się już na równinę ped wylot
wąwozu. Atramentowy ocean wał, wzdymał się, wirował i
piekielnymi skokami wpadał w ognisty ziew.
– To już chyba zaraz... – powiedział Kronotos w ciszy
oniemiałego, buliwie skotłowanego obrazu na ekranach. Minęła
jesze jedna minuta. Nagle blask ognistego leja gwaownie osłabł.
Chmura zakryła go.
– Sześćdziesiąt kilometrów od nas – odpowiedział technik
łąności na pytanie Horpacha. Astrogator zaądził alarm. Wszyscy
ludzie wezwani zostali na stanowiska. „Niezwyciężony” wciągnął
pochylnię, dźwig osobowy i zamknął klapy. W ekranie pojawił się
nowy błysk. Ogniowy lej powrócił. Tym razem chmura nie
atakowała go; ledwo jej stępy, chwycone ogniem, zajaśniały, cała
jej reszta poęła wycofywać się w kierunku krainy wąwozów,
wnikając w ich pełną cienia gmatwaninę, i oom patących ukazał
się „Cyklop”, pozornie cały. Toył się wciąż tyłem, bardzo powoli,
rażąc dalej ciągłym ogniem całe otoenie – głazy, piasek i wydmy.
– Dlaego nie wyłąy miotaa!? – zawołał ktoś. Jak gdyby
usłyszawszy te słowa, maszyna zgasiła płomień ciskanych
wyładowań, zawróciła i z rosnącą chyżością potoyła się w
pustynię. Latająca sonda towayszyła jej na wysokości. W pewnej
chwili zobayli coś jakby nitkę ognia lecącą z niewiarygodną
szybkością w ich twae – i zanim zrozumieli, że miota „Cyklopa”
stelił w sondę, a to, co widzą, jest smugą ąstek powieta
anihilowanych na drodze stału – cofnęli się odruchowo,
drgnąwszy jakby w obawie, że wyładowanie wyrwie się z ekranu i
wybuchnie wewnąt sterowni. Natychmiast potem obraz znikł i
ekran wypełnił się pustym światłem.
– Rozwalił sondę! – kyknął technik py pulpicie sterującym. –
Panie astrogatoe!
Horpach kazał wystelić drugą sondę; „Cyklop” był już tak
blisko „Niezwyciężonego”, że zobayli go natychmiast, ledwo
sonda nabrała wysokości. Nowy nitkowaty wybłysk, i ona też
uległa zagładzie. Zanim obraz znikł, zdążyli w polu widzenia sondy
dojeć własny statek; „Cyklop” był od niego nie dalej niż dziesięć
kilometrów.
– Zwariował y co – powiedział podnieconym głosem drugi
technik py aparatue. Te słowa jakby coś odemknęły w umyśle
Rohana. Spojał na dowódcę i zrozumiał, że ów myśli to samo co
on. Miał takie wrażenie, jakby łonki, głowę, całe jego ciało
zalewał ołowiem bezsensowny, gąski sen. Ale rozkazy zostały
wydane: dowódca kazał wystelić najpierw tecią, potem waą
sondę. „Cyklop” niszył je kolejno, jak stelec wyborowy
zabawiający się strącaniem utków.
– Potebuję całej mocy – powiedział Horpach, nie odrywając
głowy od ekranu.
Główny Inżynier, jak pianista biorący akord, udeył obiema
rękami w klawisze roządu.
– Moc staowa za sześć minut – powiedział.
– Potebuję całej mocy – powtóył Horpach, wciąż tym
samym tonem, a w sterowni zapadła taka cisza, że słychać było
bzykanie pekaźników za emaliowanymi pegrodami, jakby się
tam budził rój pszół.
– Obudowa stosu jest zbyt zimna – zaął GI, a wtedy Horpach
odwrócił się do niego twaą i po raz teci, tak samo nie podnosząc
głosu, powiedział:
– Potebuję CAŁEJ mocy.
Inżynier bez słowa wyciągnął rękę ku głównemu
wyłąnikowi. W głębi statku rozległo się krótkie beknięcie syren
alarmowych i niby odległy werbel zawtórowały mu kroki
biegnących na stanowiska bojowe. Horpach znowu patał na
ekran. Nikt nic nie mówił, ale teraz wszyscy pojęli, że niemożliwe
stało się: astrogator gotował się do walki z własnym „Cyklopem”.
Wskaźniki, błyskając, ustawiały się jak żołniee w szeregu.
Indykator mocy dyozycyjnej ukazywał w okienkach liby
pięcio-, potem sześciocyfrowe. Gdzieś iskył jakiś pewód – uć
było zapach ozonu. W tylnej ęści sterowni technicy
porozumiewali się umownymi znakami, pokazując sobie na palcach,
który system kontroli uruchomić.
Kolejna sonda ukazała ped zesteleniem podługowaty łeb
„Cyklopa” peołgującego się pez gędy skalne; ekran znowu
opustoszał, rażąc srebrną bielą. Lada chwila maszyna miała się
pojawić na wizji bezpośredniej; bosman radaystów ekał już py
aparacie, który wysuwał zewnętną dziobową telekamerę ponad
wiechołek statku, dzięki emu pole widzenia można było
powiększyć. Technik łąności wystelił następną sondę. „Cyklop”
nie kierował się jakby prosto na „Niezwyciężonego”, który trwał,
głucho zamknięty, w pełnej gotowości bojowej, pod pukleem
siłowego pola. Z jego dziobu w równych odstępach asu tryskały
telesondy. Rohan wiedział, że „Niezwyciężony” może powstymać
ładunek antymaterii, ale energię udarową teba było pochłonąć, z
uszerbkiem dla rezerw energetynych. Najrozsądniejszy wydawał
mu się w tej sytuacji odwrót, to znay sta na orbitę stacjonarną.
Oekiwał z chwili na chwilę takiego rozkazu, ale Horpach milał,
jakby liąc w niepojęty osób na ocknięcie się elektronowego
mózgu maszyny. W samej ey, obserwując od ciężkich powiek
ruchy tego ciemnego ksztau, który bezszelestnie sunął wśród
wydm, ytał:
– Wzywacie go?
– Tak jest. Nie ma łąności.
– Dajcie mu duże stop.
Technicy kątali się py pulpitach. Dwa, ty, tery razy
zbiegały strużki świateł pod ich rękami.
– Nie odpowiada, astrogatoe.
Dlaego on nie stauje? – nie mógł zrozumieć Rohan. – Czy nie
chce się pyznać do porażki? Horpach! Co za nonsens! Poruszył się...
Teraz – teraz wyda rozkaz.
Le astrogator cofnął się tylko o krok.
– Kronotos?
Cybernetyk się zbliżył.
– Co oni mogli mu zrobić?
Rohana od razu udeyła ta forma: „oni”, powiedział Horpach,
jakby naprawdę miał do ynienia z myślącym peciwnikiem.
– Obwody autonomine są na kriotronach – powiedział
Kronotos i uło się, że to, co powie, będzie tylko pypuszeniem.
– Temperatura wzrosła, stracił nadpewodliwość...
– Pan wie, doktoe, y pan zgaduje? – ytał astrogator.
Była to dziwna rozmowa, bo wszyscy patyli ped siebie, w
ekran, na którym widziany już bez pośrednictwa sondy „Cyklop”
sunął ruchem płynnym, a jednak nie całkiem pewnym, bo zbaał
chwilami z kursu, jakby niezdecydowany, dokąd właściwie zmiea.
Kilka razy z ędu stelił do niepotebnej już telesondy, zanim ją
trafił. Widzieli, jak ada, niby jaskrawa ara.
– Jedyne, co mogę sobie wyobrazić, to rezonans – powiedział
po krótkim wahaniu cybernetyk. – Jeżeli ich pole pokryło się z
tendencją samowzbudną mózgu...
– A pole siłowe?
– Pole siłowe nie ekranizuje magnetynego.
– Szkoda – zauważył astrogator.
Napięcie powoli słabło, gdyż „Cyklop” teraz już wyraźnie nie
kierował się w stronę macieystego statku. Odległość między nimi,
ped minutą najmniejsza, zaęła rosnąć. Wyrwana od ludzkiej
kontroli maszyna wyszła na pestwór północnej pustyni.
– GI zastępuje mnie – powiedział Horpach – a panów proszę na
dół.
Długa noc

Rohana zbudziło zimno. Półpytomny, kurył się pod kocem,


wciskając twa w pościel. Próbował okryć twa rękami, ale mróz
ogarniał go coraz większy. Wiedział, że musi się ocknąć, ale
odwlekał jesze tę chwilę, nie zdając sobie rawy dlaego. Nagle
usiadł na koi w zupełnym mroku. Dostał lodowatym podmuchem
prosto w twa. Zerwał się po omacku i cicho klnąc, szukał
klimatyzatora. Było mu tak duszno, kiedy się kładł, że pesunął
gałkę na pełne chłodzenie.
Powiete małej kajuty ocieplało się powoli, ale on, półsiedząc
pod kocem, nie mógł już zasnąć. Spojał na świecącą tarę
ręnego zegarka – była tecia asu pokładowego. Znowu tylko
ty godziny snu, pomyślał gniewnie. Wciąż jesze było mu zimno.
Narada trwała długo, rozeszli się koło północy. Tyle gadania na nic,
pomyślał. Teraz, w tej ciemności, nie wiedzieć co dałby, aby na
powrót znaleźć się w bazie, aby nie wiedzieć nic o tej peklętej
Regis III, o jej mawym i po mawemu pemyślnym koszmae.
Większość strategów radziła wejść na orbitę, tylko Główny Inżynier
i Główny Fizyk od poątku pychylali się do stanowiska
Horpacha, że należy zostać, jak długo się da. Szansa odnalezienia
terech zaginionych Regnara wynosiła może jeden na sto tysięcy,
może jesze mniej. Jeśli nie zginęli już pedtem, tylko znane
oddalenie od miejsca walki mogło uratować ich ped jej
atomowym piekłem. Rohan dałby wiele, by się dowiedzieć, że
astrogator nie wystaował jedynie pez nich – y nie grały w tym
roli aby inne względy? Inaej wszystko wyglądało tu, a zupełnie
inaej pedstawiałoby się ujęte w suche słowa rapou, w
okojnym świetle bazy, gdzie teba byłoby powiedzieć, że straciło
się połowę maszyn wypadowych, główną broń – „Cyklopa” z
miotaem antymaterii, który stanowić miał odtąd dodatkowe
niebezpieeństwo dla każdego statku lądującego na planecie, że
straty w zabitych wynoszą sześciu ludzi, a nadto połowę pywiozło
się hoitalizowanych, niezdolnych na lata, a może i na zawsze do
lotów. A straciwszy ludzi i maszyny, i najlepszy ęt, uciekło się –
bo ymże innym byłby teraz odwrót, jeśli nie zwykłą ucieką –
ped mikroskopijnymi kryształkami, tworem małej pustynnej
planety, mawą pozostałością po cywilizacji lyrańskiej, którą
ziemska peścignęła tak dawno! Ale y Horpach był łowiekiem,
który liyłby się z takimi względami? Być może sam nie wiedział
dobe, dlaego nie stauje. Może liył na coś? Ale na co?
Owszem – biologowie pedstawili szansę pokonania mawych
owadów ich własną bronią. Skoro ten gatunek ewoluował,
rozumowali, można by ująć w ręce dalszą jego ewolucję. Należy
najpierw wprowadzić w znaną ilość schwytanych egzemplay
mutacje, zmiany dziedzine określonego typu, które w trakcie
rozmnażania się pejdą w następne pokolenia i unieszkodliwią całą
tę krystaliną rasę. Musiałaby to być zmiana bardzo szególna,
taka, która dałaby jakąś koyść, a równoeśnie rawiłaby, że ten
nowy gatunek, ta odmiana miałaby jakąś piętę achillesową, słaby
punkt, w który by się udeyło. Ale to właśnie była typowa
gadanina teoretyków: nie mieli pojęcia o tym, jaka miałaby to być
mutacja, jaka zmiana, jak ją peprowadzić, jak schwytać wielką
ilość tych peklętych kryształków, nie wdając się w następną
bitwę, w której mogli pecież ponieść klęskę gorszą od worajszej.
A gdyby nawet wszystko się udało, jak długo pyszłoby ekać na
efekty tej dalszej ewolucji? Pecież nie dzień i nie tydzień. Więc
jakże, mieli się kręcić wokół Regis jak na karuzeli pez rok, dwa,
może dziesięć lat!? Wszystko to razem nie miało sensu. Rohan uł,
że peholował z klimatyzatorem: było już znowu za gorąco. Wstał,
oducił koc, umył się, szybko ubrał i wyszedł.
Windy nie było. Wezwał ją i ekając w półmroku
rozświetlonym skaącymi światełkami indykatora, ując w głowie
cały ciężar niedoanych nocy i pełnych napięcia dni, popez szum
krwi w skroniach wsłuchiwał się w nocną ciszę statku. Czasem
zabełkotało coś w niewidzialnych pewodach, z niższych pokładów
niósł się stłumiony pomruk pracujących jałowo pędni, bo byli
wciąż w pełnym pogotowiu staowym. Suchy powiew o
metalowym posmaku ciągnął z pionowych studni z jednej i drugiej
strony platformy, na której się znajdował. Dwi odsunęły się,
wszedł do windy. Na ósmej kondygnacji wysiadł. Tu koryta
skręcał, biegnąc wzdłuż głównego pancea, oświetlony linią
niebieskich lampek. Szedł tak, nie wiedząc dokąd, odruchowo
podnosił nogi we właściwych miejscach, pekraając wysokie
progi hermetynych grodzi, aż dostegł cienie osób z obsługi
głównego reaktora. Pomieszenie było ciemne, jayło się tylko
kilkadziesiąt wskaźników na tablicach. Ludzie siedzieli pod nimi na
rozłożonych fotelach.
– Nie żyją – powiedział ktoś. Rohan nie poznał mówiącego. –
Chcesz się założyć? W promieniu pięciu mil było tysiąc rentgenów.
Już ich nie ma. Możesz być okojny.
– To po co tutaj siedzimy? – mruknął drugi łowiek. Nie po
głosie, ale po miejscu, które zajmował – py kontroli
grawimetrynej – Rohan zorientował się, że to bosman Blank.
– Bo stary nie chce wracać.
– A ty byś wrócił?
– Co można zrobić innego?
Było tu ciepło i w powietu unosił się ów szególny zapach,
sztuna woń igliwia, którą klimatyzatory usiłowały stłumić zapach
wydzielany pez rozgewające się w asie pracy stosy plastyków i
blachy obudowy pancernej. W efekcie powstawała z tego
mieszanina niepodobna do niego poza okolicą ósmego poziomu.
Rohan stał, niewidzialny dla siedzących, opay plecami o
piankową wyściółkę pegrody. Nie żeby się ukrywał: po prostu nie
chciało mu się mieszać do tej rozmowy.
– On może podejść teraz... – odezwał się ktoś po krótkim
mileniu. Twa mówiącego ukazała się na chwilę, gdy pochylił się
do podu, w połowie różowa, w połowie żóa od blasku
kontrolnych światełek, którymi ściana reaktora zdawała się pateć
na skulonych pod nią ludzi. Rohan, jak wszyscy tamci, natychmiast
domyślił się, o kim mowa.
– Mamy pole i radar – odburknął niechętnie bosman.
– Dużo da ci pole, jak podejdzie na bilierg rażenia.
– Radar go nie dopuści.
– Mnie to mówisz? Pecież ja go znam jak własny nóż.
– I co z tego?
– To, że ma antyrad. Układy zakłócające...
– Ale on jest pecież rozstrojony. Elektryny wariat...
– Ładny wariat. Byłeś w sterowni?
– Nie. Tu byłem.
– No. A ja byłem. Szkoda, że nie widziałeś, jak rozwalał nasze
sondy.
– To znay, że jak? Że oni go pestroili? Że jest już pod ich
kontrolą?
Wszyscy mówią „oni” – pomyślał Rohan. Jakby to naprawdę
były żywe, rozumne istoty...
– A proton go wie. Podobno tylko się rozstroiła łąność.
– To dlaego miałby w nas walić?
Znowu zaległa cisza.
– Nie wiadomo, gdzie on jest? – ytał ten, który nie był w
sterowni.
– Nie. Ostatni meldunek był o jedenastej. Kralik mi mówił.
Widzieli go, jak się kręcił po pustyni.
– Daleko?
– A co, masz pietra? Jakieś dziewięćdziesiąt mil stąd. Dla niego
to niecała godzina. Albo mniej.
– Może już dosyć tego pelewania z pustego w próżne? –
wtrącił się gniewnie bosman Blank, ukazując swój ostry profil na
tle kolorowo mżących światełek.
Wszyscy zamilkli. Rohan powoli odwrócił się i oddalił tak
samo cicho, jak pyszedł. Po drodze minął dwa laboratoria; w
dużym światła były wygaszone, w małym się świeciło. Widział
światło padające na koryta pez podsufitowe iluminatory. Zajał
do środka. U okrągłego stołu siedzieli sami cybernetycy i fizycy –
Jazon, Kronotos, Sarner, Liwin, Saurahan i jesze ktoś, kto
odwrócony do reszty plecami w cieniu skośnej pegrody
programował wielki mózg elektronowy.
– ...są dwa rozwiązania eskalacyjne, jedno anihilujące, jedno z
unicestwieniem, a reszta jest układowa – mówił Saurahan. Rohan
nie pekroył progu. Znów stał i podsłuchiwał.
– Eskalacyjne pierwsze polega na uruchomieniu procesu
lawinowego. Potebny jest miota materii, który wejdzie do
wąwozu i zostanie tam.
– Jeden tam już był... – powiedział ktoś.
– Jeżeli nie będzie miał elektromózgu, może działać nawet
wtedy, kiedy temperatura pekroy milion stopni. Potebny jest
miota plazmowy; plazma nie boi się skali gwiazdowej. Chmura
będzie postępowała jak pedtem – będzie usiłowała zdusić go,
wejść w rezonans z obwodami sterującymi, ale nie będzie żadnych
obwodów, nic opró reakcji podjądrowej. Im więcej materii
wejdzie w reakcję, tym stanie się gwaowniejsza. W ten osób
można ściągnąć w jedno miejsce i anihilować całą nekrosferę
planety...
Nekrosfera... – pomyślał Rohan – aha, bo te kryształki są
mawe: nie ma jak ueni. Zawsze wymyślą jakąś ładną, nową
nazwę...
– Najbardziej podoba mi się wariant z samounicestwieniem –
powiedział Jazon. – Ale jak to sobie wyobrażacie?
– No, polega na tym, aby najpierw doprowadzić do
oddzielnych konsolidacji dwu wielkich „chmuromózgów”, a potem
zdeyć je z sobą – postępowanie zmiea do tego, żeby każda
chmura uznała drugą za konkurenta w walce o byt...
– Rozumiem, ale jak chcecie to zrobić?
– Niełatwa e, ale możliwa, jeśli chmura jest tylko
pseudomózgiem, a więc nie posiada zdolności rozumowania...
– Ale pewniejszy jest jednak wariant układowy, z obniżeniem
peciętnej promieniowania... – powiedział Sarner. – Wystarą
tery ładunki wodorowe po pięćdziesiąt do stu megaton na każdą
półkulę – razem niecałych osiemset... Wody oceanine, parując,
zwiększą powłokę chmur, wzrośnie albedo i osiadłe symbionty nie
będą mogły im dostaryć potebnego do rozmnażania minimum
energii...
– Rachunek jest opay na niepewnych danych – zaprotestował
Jazon. Widząc, że rozpoyna się ór fachowców, Rohan cofnął się
od dwi i poszedł swoją drogą.
Zamiast windą wracał do siebie krętymi, stalowymi schodkami,
których normalnie nigdy nie używano. Po kolei mijał pęsła coraz
wyższych pokładów. Widział, jak w hali remontowej ekipy de
Vriesa błyskały awarkami wokół erniejących nieruchomo
wielkich arktanów. Dostegł z dala okrągłe iluminatory okien
szpitala okrętowego, w których płonęły fiołkowe, pyćmione
światła. Jakiś leka w białym fauchu peszedł bezszelestnie pez
koryta, za nim podręny automat niósł komplet lśniących
naędzi. Minął puste i ciemne mesy, pomieszenia klubowe,
bibliotekę, nareszcie znalazł się na swoim poziomie; peszedł obok
kabiny astrogatora i zatymał się w pół kroku, jakby pragnąc i jego
podsłuchać, ale zza gładkiej tai dwi nie dobiegał ani dźwięk
żaden, ani promyk światła, a okrągłe iluminatory były szelnie
zamknięte dokręcanymi śrubami o miedzianych głowicach.
Dopiero w kabinie pouł na nowo zmęenie. Ramiona
obwisły mu, usiadł ciężko na koi, strącił z nóg buty i oparł kark na
skyżowanych pegubach rąk. Siedząc tak, patył w słabo
oświetlony nocną lampką niski sufit z biegnącym pośrodku,
dzielącym na dwoje jego niebieską powiechnię pęknięciem
lakieru.
Nie z poucia obowiązku krążył po statku, nie z ciekawości
rozmów i życia innych ludzi. Bał się po prostu takich godzin
nocnych, bo wtedy nachodziły go obrazy, których nie chciał
pamiętać. Ze wszystkich womnień najgorsze było womnienie o
łowieku, którego zabił, stelając z bliska, po to, aby tamten nie
zabił innych. Musiał tak postąpić, ale nie było mu od tego lżej.
Wiedział, że jeśli zgasi teraz lampkę, zobay znowu tę samą scenę,
zobay, jak tamten ze słabym, bezmyślnym uśmiechem stąpa w
ślad za chwiejącą mu się w dłoni lufą Weyra, jak pestępuje leżące
na kamieniach ciało bez ręki.
Tym mawym był Jarg, który wrócił, aby tak głupio zginąć po
cudownym ocaleniu, a po sekundzie tamten miał się zwalić na
trupa, z rozszarpanym i dymiącym na piersiach kombinezonem.
Daremnie usiłowałby powstymać ów obraz, rozwijający mu się
ped oami samochcąc, uł ostrą woń ozonu, gorący odut
rękojeści, którą ściskał wtedy otniałymi palcami, i słyszał
skomlenia ludzi, których ciągnął później zdyszany, ziając, aby ich
wiązać jak snopy, i za każdym razem bliska, znajoma, oślepła jakby
nagle twa porażonego udeała go swym wyrazem rozpaliwej
bezradności.
Coś stuknęło; adła książka, którą zaął ytać jesze w bazie.
Założył stronę białą kaą, ale nie peytał ani jednego wiersza, bo
i kiedy. Poprawił się na koi. Womniał o strategach, któy
obmyślali teraz plany zniszenia chmur, i usta wykywił mu
wzgardliwy uśmiech. To nie ma sensu, wszystko razem... – myślał. –
Chcą zniszyć... a właściwie my też, my wszyscy chcemy to
zniszyć, ale nikogo pez to nie uratujemy. Regis jest bezludna,
łowiek nie ma na niej ego szukać. Skąd więc ta zaciekłość?
Pecież to jest tak, jakby tamtych zabiła bua albo tęsienie ziemi.
Niyj świadomy zamiar, żadna wroga myśl nie stanęła na naszej
drodze. Mawy proces samoorganizacji... y wao marnować
wszystkie siły i energię po to, aby go unicestwić, tylko dlatego że
zrazu braliśmy go za yhającego wroga, który najpierw z ukrycia
zaatakował „Kondora”, a potem nas? Ile takich niesamowitych,
obcych ludzkiemu pojmowaniu zjawisk może taić w sobie Kosmos?
Czy mamy wszędzie pybywać z niszącą potęgą na pokładach
statków, aby staskać to wszystko, co jest ene z naszym
rozumieniem? Jak oni ją nazwali – nekrosfera, a więc i
nekroewolucja, ewolucja mawej materii, być może Lyranie
mieliby coś do powiedzenia, Regis III była w ich zasięgu, może
chcieli ją kolonizować, kiedy ich astrofizycy pepowiedzieli
pemianę Słońca w Nową... to była może dla nich ostatnia
nadzieja. Gdybyśmy byli w takiej sytuacji, oywiście
walylibyśmy, rozbijalibyśmy ten arny krystaliny pomiot, ale
tak...? W odległości parseka od bazy, z kolei oddalonej od Ziemi o
tyle lat świetlnych, w imię ego my tu właściwie stoimy, tracąc
ludzi, dlaego nocami stratedzy szukają najlepszej metody
anihilacyjnej, pecież o zemście nie może być nawet mowy...
Gdyby Horpach stał ped nim, powiedziałby mu w tej chwili
wszystko. Jaki śmieszny i szaleńy zarazem jest ten „podbój za
największą cenę”, to „heroine trwanie łowieka”, ta chęć odpłaty
za śmierć towayszy, któy zginęli, bo wysłano ich na tę śmierć...
Byliśmy po prostu nieostrożni, zbyt wiele zaufania pokładaliśmy w
naszych miotaach i ujnikach, popełniliśmy błędy i ponosimy
konsekwencje. My, tylko my jesteśmy winni. Myślał tak z
zamkniętymi w słabym świetle oami, które paliły go, jakby pod
powiekami miał pełno piasku. Człowiek, pojmował to w tej chwili
bez słów, jesze nie wzniósł się na właściwą wysokość, jesze nie
zasłużył na tak pięknie nazwaną postawę galaktocentryną, która,
wysławiana od dawna, nie na tym polega, aby szukać tylko
podobnych sobie i takich tylko rozumieć, ale na tym, żeby nie
wtrącać się do nie swoich, nie ludzkich raw. Zagarniać pustkę,
owszem, dlaegóż by nie, ale nie atakować tego, co istnieje, co w
ciągu milionoleci wytwoyło swoją własną, niepodległą nikomu
ani niemu opró sił promienistych i sił materialnych równowagę
trwania, ynnego, aktywnego trwania, które jest ani lepsze, ani
gorsze od trwania białkowych związków, zwanych zwieętami y
ludźmi.
Takiego właśnie Rohana, pełnego owej wzniosłości
galaktocentrynego wszechrozumienia każdej istniejącej formy, jak
igła pekłuwająca nerwy trafił powtaający się, wysoki kyk
syren alarmowych.
Całe jego myślenie ed sekundy znikło zmiecione natrętnym
dźwiękiem wypełniającym wszystkie pokłady. W następnej chwili
wypadł na koryta i biegł z innymi w ciężkim rytmie zmęonych
kroków, w ciepłych oddechach ludzkich, a zanim jesze dopadł
windy, pouł nie którymś zmysłem ani nawet sobą całym, ale jak
gdyby korpusem statku, którego stał się molekułą, udeenie
wprawdzie z pozoru niezmiernie odległe i słabe, ale penikające
kadłub krążownika od rufowych rozpór aż po dziób, cios z niym
nieporównywalnej siły, który – i to uł – pyjęło i elastynie
odparowało coś jesze większego niż „Niezwyciężony”.
– To on! To on! – dały się słyszeć kyki wśród biegnących.
Znikali kolejno w windach, dwi zasuwały się z sykiem, załogi
łomotały po krętych schodkach, nie mogąc doekać się swojej
kolei, ale pez zmieszane głosy, nawoływania, gwizdki bosmanów,
powtaający się dźwięk syren alarmowych i tupot z górnego
pokładu pebił się drugi, bezgłosy, le tym potężniejszy jakby
wstąs następnego trafienia. Światła korytaowe mrugnęły i
zajaśniały na nowo. Rohan nigdy nie pypuszał, że winda może
jechać tak długo. Stał, nie wiedząc nawet, że wciąż jesze naciska z
całej siły guzik, a obok niego był już tylko jeden łowiek,
cybernetyk Liwin. Winda stanęła i wyskakując z niej, Rohan
usłyszał najcieńszy, jaki można sobie wyobrazić, świst, którego
wyższe rejestry, wiedział o tym, nie były już słyszalne dla
ludzkiego ucha. Było to jakby jęknięcie wszystkich naraz
tytanowych wiązań krążownika. Dopadł dwi sterowni, pojmując,
że „Niezwyciężony” odpowiedział ogniem na ogień.
Ale też to był właściwie koniec potyki. Ped ekranem, na
jego pałającym tle, stał arny i wielki astrogator; górne światła
były wygaszone, może umyślnie – a popez pręgi biegnące z góry
na dół ekranu, zamazujące całą płaszyznę pola widzenia, majaył
dołem uepiony gruntu, górą gigantyny, buchaty, wysunięty
bulwiastymi zwałami na wszystkie horyzonty, pozornie całkiem
nieruchomy, gyb eklozji, która rozbiła na atomy i unicestwiła
„Cyklopa” na potrójnym perymete, a w powietu wisiało jesze
straszliwe, szkliste drganie rozpływającego się wybuchu, pez które
słychać było monotonny głos technika:
– Dwadzieścia i sześćset, w punkcie Zero... dziewięć i osiemset
w perymete... jeden i tery dwadzieścia dwa w polu...
Mamy 1420 rentgenów w polu, to znay, że promieniowanie
pebiło barierę siłową... – zrozumiał Rohan. Nie wiedział, że coś
takiego jest możliwe. Ale gdy ojał na tarę głównej dyozycji
mocy, zrozumiał, jakiego ładunku użył astrogator. Energią tą można
było zagotować wewnątkontynentalne moe średniej wielkości.
Cóż – Horpach wolał nie ryzykować powtórnych stałów. Może
pesadził, ale teraz pynajmniej znowu mieli tylko jednego
peciwnika.
W ekranach tymasem rozwijało się niezwykłe widowisko:
kędzieawy i kalafiorowaty zarazem wiech gyba płonął
wszystkimi barwami tęy, od najsrebystszej zieleni aż po
głębokie morelowe i karminowe szkarłaty. Pustyni – Rohan
zobaył to dopiero teraz – w ogóle nie było widać, niby gruba
mgła zawlókł ją na kilkadziesiąt metrów wzbity w górę piach, który
trwał tak, falując, całkiem jakby zmieniła się w prawdziwe moe. A
technik wciąż powtaał odyty ze skali:
– Dziewiętnaście tysięcy w punkcie Zero... osiem i sześćset w
perymete... jeden i jeden, i zero dwa w polu...
Zwycięstwo odniesione nad „Cyklopem” pyjęto w głuchym
mileniu, bo też triumf z rozbicia własnej, i to najsilniejszej
jednostki nie był szególnie godny fetowania. Ludzie zaęli się
rozchodzić, podas kiedy gyb wybuchu wciąż rósł w atmosferę i
nagle zapłonął u szytu drugą gamą barw, tym razem trafiony
promieniami słońca stojącego jesze pod horyzontem. Pebił już
najwyższe warstwy lodowych cirrusów i wysoko ponad nimi stał
się liliowozłoty, bursztynowy i platynowy; blaski te szły falami z
ekranów na całą sterownię, która mieniła się, jakby na
emaliowanych biało pulpitach ktoś porozcierał kolory ziemskich
kwiatów.
Rohan zdziwił się jesze raz, ujawszy strój Horpacha.
Astrogator był w płaszu – tym śnieżystym płaszu galowym,
który ostatni raz widział na nim podas uroystości pożegnalnych
w bazie. Musiał porwać chyba pierwszą ęść odzieży, jaka mu się
nawinęła. Stojąc z rękami w kieszeniach, z nastroszonymi na
skroniach siwymi włosami, powiódł oami po obecnych.
– Kolego Rohan – powiedział nieodziewanie miękkim
głosem – proszę do mnie.
Rohan zbliżył się i wyprostował odruchowo, a wtedy
astrogator odwrócił się i ruszył ku dwiom. Szli tak, jeden za
drugim, korytaem, a pez wentylacyjne szyby słychać było w
szumie tłoonego powieta głuchy i jak gdyby gniewny pomruk
masy ludzkiej wypełniającej niższe kondygnacje.
Rozmowa

Rohan wszedł do kajuty astrogatora niezaskoony jego


wezwaniem. Bywał w niej co prawda adko, ale po swym
samotnym powrocie do bazy w kratee został wezwany na pokład
„Niezwyciężonego” i Horpach pyjął go właśnie u siebie. Takie
zaprosiny nie wróżyły na ogół nic dobrego. Co prawda Rohan był
wówas zbyt wstąśnięty katastrofą w wąwozie, aby lękać się
gniewu astrogatora. Zresztą ów nie zganił go ani słowem,
wypytywał tylko bardzo szegółowo o okoliności, jakie
towayszyły atakowi chmury. W rozmowie brał udział doktor Sax,
który wyraził pypuszenie, że Rohan ocalał, ponieważ ogarnął go
„stupor” – osłupienie deprymujące elektryną działalność mózgu,
tak że chmura wzięła go za już unieszkodliwionego, za jednego z
porażonych. Co do Jarga, neurofizjolog sądził, że kierowca uratował
się pez ysty pypadek, bo uciekając, znalazł się poza obrębem
ataku. Terner natomiast, który prawie do końca usiłował bronić
siebie i innych, stelając z laserów, zachował się wprawdzie
zgodnie z obowiązkiem, ale paradoksalnie to właśnie go zgubiło, bo
jego mózg pracował normalnie i pez to ściągnął na niego uwagę
chmury. Była ona oywiście ślepa w ludzkim rozumieniu i
łowiek stanowił dla niej jedynie pewien ruchliwy obiekt
manifestujący swoją obecność potencjałami elektrynymi kory
mózgowej. Rozważali nawet z Horpachem i lekaem możliwości
ochrony ludzi pez wprowadzanie ich w stan „sztunego
osłupienia” dzięki aplikowaniu odpowiedniego preparatu
cheminego, ale Sax uznał, że taki lek działałby ze zbyt wielkim
opóźnieniem, kiedy zaszłaby eywista poteba „elektrynego
kamuażu”, a znów wysyłać do akcji ludzi w stanie stuporu nie
można. Ostatenie więc całe to badanie Rohana nie pyniosło
konkretnych rezultatów. Sądził, że być może Horpach pragnie
jesze powrócić do tej rawy. Zatymał się na środku kajuty ze
dwa razy większej od jego własnej. Miała w ścianie bezpośrednie
połąenia ze sterownią i ąd mikrofonów instalacji wewnętnej,
ale poza tym brak w niej było jakichkolwiek oznak świadących o
tym, że tutaj latami mieszkał dowódca statku. Horpach zucił
płasz. Miał pod nim odnie i siatkową koszulę. Pez jej oka
wysuwały się gęste, siwe włosy jego szerokiej piersi. Usiadł trochę
bokiem do stojącego, ciężkimi rękami oparł się na stoliku, na
którym nie było nic opró oprawnej w wytaą skórę książeki,
której Rohan nie znał. Peniósłszy wzrok z tej nieznanej mu lektury
swego dowódcy na niego samego, zobaył go jakby po raz
pierwszy. Był to łowiek śmieelnie znużony, który nie próbował
nawet ukryć ped nim drżenia ręki podniesionej do oła. Rohan
pojął wtedy jak w olśnieniu, że w ogóle nie zna Horpacha, pod
którym służył już way rok. Nigdy nie pyszło mu do głowy
zastanowić się, emu w kajucie astrogatora nie ma niego
osobistego, żadnej z tych ey drobnych, asem zabawnych albo
naiwnych, które ludzie zabierają w pesteń jako pamiątki z
dzieciństwa y domu. Wydało mu się w tej chwili, że zrozumiał,
dlaego Horpach nic nie miał, emu brak było na ścianach jakichś
starych fotografii ukazujących twae bliskich, któy zostali na
Ziemi. Nie potebował nic takiego, bo cały był tutaj i Ziemia nie
była mu domem. Ale może żałował tego teraz, pierwszy raz w
życiu? Jego ciężkie barki, ramiona i kark nie zdradzały starości. Stara
była tylko skóra na rękach, gruba, niechętnie układająca się w
zmarszki na kostkach palców, która bielała, gdy je prostował i
patał na ich lekkie drżenie, z obojętnym na pozór i zmęonym
zainteresowaniem, jakby konstatował coś, co dotąd było mu obce.
Rohan nie chciał na to pateć. Ale dowódca, pechyliwszy lekko
głowę, ojał mu w oy i z jakimś wstydliwym prawie
uśmieszkiem mruknął:
– Pesoliłem, co?
Rohana oszołomiły nie tyle te słowa, ile ich ton i całe
zachowanie astrogatora. Nie odezwał się. Stał wciąż, a tamten,
potarłszy szeroką dłonią owłosioną pierś, dodał:
– Może to i lepiej.
I po kilku sekundach, z niebywałą u niego szerością:
– Nie wiedziałem, co robić.
Było w tym coś wstąsającego. Rohan wiedział jak gdyby, że
astrogator już od szeregu dni jest tak samo bezradny jak oni
wszyscy, ale w tym momencie uświadomił sobie, że nie była to
wiedza prawdziwa, bo w gruncie ey wieył, że astrogator widzi
na kilka posunięć dalej niż każdy inny łowiek, ponieważ tak musi
być. I oto nagle ujawniła mu się istota dowódcy jak gdyby
podwójnie, bo widział na wpół obnażony tors Horpacha, to ciało
tak zmęone, o drżących rękach, którego istnienie nie docierało
dotąd do jego świadomości, a zarazem usłyszał słowa
potwierdzające prawdziwość tego odkrycia.
– Siadaj, chłopaku – powiedział dowódca. Rohan usiadł.
Horpach wstał, podszedł do umywalki, chlusnął wodą na twa i
kark, wycierał się krótko, gwaownie, naciągnął kukę, zapiął ją i
usiadł napeciw niego. Patąc mu w oy swoimi bladymi, lekko
załzawionymi zawsze jak od silnego wiatru oyma, ytał od
niechcenia:
– Jak tam z tym twoim... immunitetem? Badali cię?
A więc to tylko to – pemknęło pez głowę Rohana.
Odchąknął.
– Owszem, lekae badali mnie, ale niego nie wykryli.
Prawdopodobnie Sax miał rację z tym stuporem.
– No tak. Nic więcej nie mówili?
– Do mnie nie. Ale słyszałem... zastanawiali się nad tym,
dlaego chmura atakuje łowieka tylko raz, a potem zostawia go
własnemu losowi.
– To ciekawe. I co?
– Lauda uważa, że chmura odróżnia normalnych od porażonych
dzięki różnicy aktywności elektrynej mózgu. U porażonego mózg
wykazuje taką aktywność jak u noworodka. A w każdym razie
bardzo podobną. Zdaje się, że właśnie w takim osłupieniu, w jakie
popadłem, obraz jest dosyć podobny. Sax pypusza, że można by
oądzić cienką metalową siatekę, którą ukryłoby się we
włosach... wysyłałaby słabe impulsy, takie właśnie jak mózg
porażonego. Coś w rodzaju „apki niewidki”. Że w ten osób
można by się maskować ped chmurą. Ale to tylko pypuszenie.
Nie wiadomo, yby się udało. Chcieliby zrobić parę doświadeń.
Nie mają jednak dostatenej ilości tych kryształków – a i tych,
które miał zebrać „Cyklop”, nie dostaliśmy...
– No dobe – westchnął astrogator. – Nie o tym chciałem z
tobą mówić... To, co sobie powiemy, zostanie między nami. Tak?
– Tak... – powiedział powoli Rohan i napięcie wróciło.
Astrogator nie patał teraz na niego, jakby trudno mu było zaąć.
– Nie powziąłem jesze decyzji – powiedział nagle. – Ktoś inny
na moim miejscu ucałby monetą. Wracać – nie wracać... Ale nie
chcę. Wiem, jak ęsto nie zgadzasz się ze mną...
Rohan otwoył usta, le tamten uciął jego słowa w zarodku
lekkim ruchem ręki.
– Nie, nie... Otóż masz szansę. Daję ci ją. Ty zadecydujesz.
Zrobię, co powiesz.
Popatał mu w oy i zaraz skrył je pod ciężkimi powiekami.
– Jak to... ja? – wybełkotał Rohan. Wszystkiego by się
odziewał, tylko nie tego.
– Tak, właśnie ty. Oywiście umówiliśmy się: to pozostanie
między nami. Ty poweźmiesz decyzję, a ja ją peprowadzę. Ja będę
odpowiadał za nią ped bazą. Dogodne warunki, nieprawdaż?
– Pan to mówi... serio? – ytał Rohan, tylko by zyskać na
asie, bo i tak wiedział, że wszystko jest prawdą.
– Tak. Gdybym ciebie nie znał, dałbym ci as. Ale wiem, że
chodzisz i myślisz swoje... że dawno już powziąłeś decyzję... ale
może bym jej z ciebie nie wyciągnął. Dlatego powiesz mi tu, zaraz.
Bo to jest rozkaz. Na tę chwilę ty zostaniesz dowódcą
„Niezwyciężonego”... Nie chcesz od razu? Dobe. Masz minutę
asu.
Horpach wstał, podszedł do umywalki, potarł dłonią poliki,
aż zachęścił pod palcami siwy zarost, i zaął się, jakby nigdy nic,
golić maszynką elektryną. Patał w lustro.
Rohan widział go i nie widział równoeśnie. Pierwszym jego
uuciem był gniew na Horpacha, który tak bezwzględnie z nim
postąpił, dając mu prawo, a właściwie obowiązek decyzji, wiążąc
go słowem, a zarazem pyjmując z góry całą odpowiedzialność.
Rohan znał go na tyle, aby wiedzieć, że wszystko to zostało
pemyślane i jest już teraz nie do odwrócenia. Sekundy biegły i
teba było mówić, za chwilę, zaraz, a on nic nie wiedział.
Wszystkie argumenty, które tak chętnie cisnąłby astrogatorowi w
twa, które sobie układał jak żelazne cegły w asie nocnych
medytacji, znikły. Czterech ludzi nie żyło – prawie na pewno.
Gdyby nie to „prawie”, nie teba by niego rozważać, nicować, po
prostu odlecieliby ze świtem. Ale teraz owo „prawie” poęło się w
nim rozrastać. Dopóki był obok Horpacha, uważał, że powinni
natychmiast staować. Czuł teraz, że taki rozkaz nie pejdzie mu
pez gardło. Wiedział, że byłby to nie koniec rawy Regis, ale jej
poątek. Nie miało to nic wólnego z odpowiedzialnością wobec
bazy. Tych terech ludzi zostałoby na statku, już nigdy by nie było
tak jak pedtem. Załoga chciała wracać. Ale pypomniał sobie
swoją nocną wędrówkę i pojął, że po jakimś asie zaęliby o tym
myśleć, a potem mówić. Powiedzieliby sobie: „Widzicie? Zostawił
terech ludzi i wystaował”. I poza tym nie liyłoby się nic. Każdy
łowiek musiał wiedzieć, że inni nie zostawią go – w żadnych
okolinościach. Że można pegrać wszystko, ale teba mieć załogę
na pokładzie – żywych i umarłych. Tej zasady nie było w
regulaminie. Ale gdyby tak nie postępowano, nikt nie mógłby
latać.
– Słucham? – powiedział Horpach. Odłożył maszynkę i usiadł
napeciwko niego.
Rohan oblizał wargi.
– Teba róbować...
– Czego?
– Odszukania ich...
Stało się. Wiedział, że astrogator mu się nie eciwi. Był teraz
właściwie całkiem pewny, że Horpach właśnie na to liył: że zrobił
to umyślnie. Żeby w podjętym ryzyku nie być samotnym?
– Tamtych. Rozumiem. Dobe.
– Ale potebny jest plan. Jakiś osób, rozsądny...
– Rozsądni byliśmy dotąd – powiedział Horpach. – Rezultaty
znasz.
– Czy mogę coś powiedzieć?
– Słucham.
– Byłem dziś w nocy na naradzie strategów. To znay
słyszałem... zresztą mniejsza z tym. Opracowują rozmaite warianty
anihilacji chmury... ale zadanie polega pecież nie na tym, żeby ją
zniszyć, tylko żeby odszukać tych terech. Więc jeśli podejmie się
jakąś masakrę antyprotonową, to jeżeli nawet któryś z nich jesze
żyje, z drugiego takiego piekła nie wyjdzie cały na pewno. Nikt. To
niemożliwe...
– I ja tak myślę – powoli odparł astrogator.
– Pan też!? To dobe... a więc?
Horpach milał.
– Czy oni... y znaleźli jakieś inne rozwiązanie?
– Oni...? Nie.
Rohan chciał jesze o coś pytać, ale nie miał odwagi. Słowa
zamarły mu na ustach. Horpach patał na niego, jakby na coś
ekał. Ale Rohan nie wiedział nic – yżby dowódca pypuszał,
że on sam, na własną rękę, potrafił wymyślić coś doskonalszego od
wszystkich uonych, od cybernetyków i strategów, razem z ich
elektronowymi mózgami? To było nonsensem. A jednak patał na
niego cierpliwie. Mileli. Krople wody kapały miarowo z kurka,
niezwykle głośno w zupełnej ciszy. I z tego milenia pomiędzy
nimi narodziło się coś, co chłodem ścięło poliki Rohana. Już cała
twa, jej skóra, od karku pez szęki, zaęła się kuryć, stawała
się jakby ciasna, kiedy patał w załzawione, niewymownie teraz
stare oy Horpacha. Już nic nie widział opró tych ou. Już
wiedział.
Skinął powoli głową. Jakby mówił „tak”. Rozumiesz? – pytał
wzrok astrogatora. Rozumiem, odpowiedział ojeniem Rohan.
Ale w miarę jak ta świadomość stawała się w nim coraz jawniejsza,
uł, że to nie może być. Że tego nikt nie ma prawa żądać od niego,
nawet on sam. Milał więc dalej. Milał, ale teraz udając już, że
się nie domyśla niego, że nie wie; epiał się tej naiwnej nadziei,
że skoro nic nie zostało powiedziane, tego, co peszło z ou w
oy, można się wypeć. Można skłamać, że to niedomyślność – bo
rozumiał, uł, że Horpach nigdy sam mu tego nie powie. Ale
tamten widział to, widział wszystko. Siedzieli, nie poruszając się.
Wzrok Horpacha zmiękł. Już nie oekiwanie wyrażał ani naglącą
natarywość, ale tylko wółucie. Jakby mówił: „Rozumiem.
Dobe. Niech i tak będzie”. Dowódca opuścił powieki. Jesze
chwila, a to niewypowiedziane znikłoby i obaj mogliby zachować
się tak, jakby nic w ogóle nie zaszło. Ale ten odwrócony wzrok
pesądził. Rohan usłyszał własny głos.
– Pójdę – powiedział.
Horpach odetchnął ciężko, ale Rohan, ogarnięty paniką, którą
wzbudziło w nim wypowiedziane pez samego siebie słowo, nie
zauważył tego.
– Nie – powiedział Horpach. – Tak nie pójdziesz...
Rohan milał.
– Nie mogłem ci tego powiedzieć... – podjął astrogator. – Ani
nawet szukać ochotnika. Nie mam prawa. Ale już sam wiesz teraz,
że nie możemy tak odlecieć. Tylko jeden samotny łowiek może
tam wejść... i wyjść. Bez hełmu, maszyn, bez broni.
Rohan zaledwie go słyszał.
– Pedstawię ci teraz mój plan. Zastanowisz się nad nim.
Będziesz go mógł oducić, bo wszystko to wciąż jesze pozostaje
między nami dwoma. Wyobrażam sobie to tak: arat tlenowy z
silikonu. Żadnych metali. Poślę tam dwa łaziki, bezludne, ściągną na
siebie chmurę, która je zniszy. W tym samym asie pojedzie teci
łazik. Z łowiekiem. To jest właśnie największe ryzyko: bo teba
podjechać możliwie blisko, aby nie tracić asu na marsz pez
pustynię. Zapas tlenu wystary na osiemnaście godzin. Mamy tu
fotogramy całego wąwozu i okolicy. Uważam, że nie należy iść
drogą dotychasowych wypraw, ale dojechać możliwie blisko do
północnej krawędzi płaskowyżu i stamtąd zejść pieszo po skałach
na dół. Do górnej ęści wąwozu. Jeśli w ogóle gdzieś, to tylko tam.
Tam mogli ocaleć. Teren jest ciężki, dużo jaskiń i rozpadlin. Gdybyś
znalazł wszystkich albo tylko któregoś z nich...
– Właśnie. Jak ich zabrać? – ytał Rohan, ując ukłucie
pekornej satysfakcji. W tym miejscu plan rozwiewał się. Jak lekko
poświęcał go Horpach...
– Będziesz miał odpowiedni środek, lekko oszałamiający. Jest
coś takiego. Oywiście potebny będzie tylko wtedy, jeśli
odnaleziony nie zechce iść dobrowolnie. Na szęście oni mogą w
tym stanie chodzić.
Na szęście... – pomyślał Rohan. Zaciskał pięści pod stołem,
uważając, aby Horpach tego nie dostegł. Nie bał się wcale. Jesze
nie. Wszystko razem było nazbyt nieeywiste...
– W wypadku gdyby chmura... zainteresowała się tobą, musisz
się nieruchomo położyć na ziemi. Myślałem o jakimś preparacie na
taki wypadek, ale działałby ze zbytnim opóźnieniem. Pozostaje
tylko ta osłona głowy, ten symulator prądowy, o którym mówił
Sax...
– Czy coś takiego już jest...? – ytał Rohan. Horpach zrozumiał
ukryty sens tego pytania. Ale zachował okój.
– Nie. Ale można to zrobić w ciągu godziny. Siateka ukryta
we włosach. aracik generujący rytmy prądowe będzie wszyty w
kołnie kombinezonu. Teraz... dam ci godzinę asu. Dałbym ci
więcej, ale z każdą następną godziną szanse uratowania ich maleją.
I tak są już znikome. Kiedy poweźmiesz decyzję?
– Już ją powziąłem.
– Głupiś. Czy nie słyszysz, co do ciebie mówię? Tamto było
tylko, abyś pojął, że nie wolno nam jesze staować...
– Pecież pan wie, że ja i tak pójdę...
– Nie pójdziesz, jeżeli ci nie pozwolę. Nie zapominaj, że wciąż
jesze ja jestem tu dowódcą. Jest ped nami problem, wobec
którego nie lią się niyje ambicje.
– Rozumiem – powiedział Rohan. – Pan nie chce, abym się uł
zmuszony...? Dobe. Wobec tego... ale to, co mówimy, wciąż jest
jesze objęte tym słowem?
– Tak.
– Wobec tego chcę wiedzieć, co pan zrobiłby na moim miejscu.
Zamienimy się... odwrotnie aniżeli ped chwilą...
Horpach milał chwilę.
– A gdybym ci powiedział, że nie poszedłbym?
– To i ja nie pójdę. Ale wiem, że pan powie prawdę...
– To nie pójdziesz? Słowo? Nie, nie... Wiem, że to
niepotebne...
Astrogator wstał. Wstał wtedy i Rohan.
– Pan mi nie odpowiedział.
Astrogator patał na niego. Był wyższy, cały większy i szerszy
w ramionach. Jego oy pybrały ten sam znużony wyraz co na
poątku rozmowy.
– Możesz iść – powiedział. Rohan wyprostował się odruchowo
i skierował do dwi. Astrogator zrobił wtedy taki ruch, jakby go
chciał zatymać, ująć za ramię, ale Rohan tego nie zobaył.
Wyszedł, a Horpach został nieruchomy u zamykających się dwi i
stał tak długo.
"Niezwyciężony"

Pierwsze dwa łaziki stoyły się z pochylni o świcie. Podsłonene


zakola wydm były jesze arne ciemnością nocy. Pole otwarło się,
dając drogę maszynom, i zamknęło, błyskając niebieskimi
światłami. Na tylnym stopniu teciego, tuż u rufy krążownika, w
kombinezonie, bez hełmu i szkieł ochronnych, tylko z małą maską
aparatu tlenowego na ustach, siedział Rohan, obejmując kolana
lecionymi rękami, bo tak wygodniej było mu pateć na skaącą
wskazówkę sekundnika.
W lewej górnej kieszeni kombinezonu miał tery ampułki
zastyków, w prawej – płasko rasowane tabletki koncentratu
odżywego, a kieszenie nakolanników wypełniały drobne
instrumenty: wskaźnik promieniowania, mały ujnik magnetyny,
kompas i mikrofotogrametryna mapa terenu, nie większa od kaki
potowej, którą teba było oglądać pez silną lupę. Opasany był
poszóstnym zwojem najcieńszej liny plastykowej, a całą jego odzież
praktynie pozbawiono wszelkich metalowych ęści. Siatki
drucików, skrytej we włosach, nie uł wcale – chyba że umyślnie
poruszał skórą głowy; nie uł też obecności krążącego w niej
prądu, ale mógł skontrolować działanie mikronadajnika wszytego
w kołnie, pyłożywszy do tego miejsca palec: ów twardy
cylinderek tykał bowiem miarowo i można było ten puls wyuć
dotykiem.
Na wschodzie stała erwona smuga i wiatr budził się już,
podcinając piaszyste szyty wydm. Stanowiąca kres horyzontu
niska piła krateru zdawała się z wolna topnieć w pyboe
erwieni. Rohan podniósł głowę: miał być pozbawiony
dwustronnej łąności ze statkiem, bo działający nadajnik
natychmiast zdradziłby jego obecność. Ale w uchu jego tkwił nie
większy od pestki aparacik odbiory: „Niezwyciężony” mógł –
pynajmniej od asu do asu – posyłać mu swoje sygnały. Teraz
właśnie aparacik pemówił, i było to prawie, jakby odezwał się
głos wewnąt jego głowy.
– Uwaga, Rohan. Tu Horpach... ujniki dziobowe notują wzrost
aktywności magnetynej. Prawdopodobnie łaziki są już pod
chmurą... wysyłam sondę...
Rohan patał w pejaśniające się niebo. Nie dostegł samego
stau rakiety, która wzbiła się nagle pionowo jak raca, ciągnąc za
sobą nikłą smugę białego dymu, okuając nim wiechołek statku,
i poszybowała z zawrotną chyżością na północo-wschód. Mijały
minuty. Już pół obękłej tary słońca jakby okrakiem siedziało na
obwałowaniu krateru.
– Niewielka chmura atakuje pierwszy łazik... – rozległ się głos
w jego głowie. – Drugi na razie idzie bez peszkód... pierwszy zbliża
się do bramy skalnej... Uwaga! Straciliśmy w tej chwili kontrolę nad
pierwszym. Optyną także – chmura pokryła go. Drugi dochodzi do
zakrętu py siódmym zwężeniu... nie jest atakowany... zaęło się!
Straciliśmy kontrolę nad drugim. Już go pokryły... Rohan! Uwaga!
Twój łazik ruszy za piętnaście sekund – odtąd będziesz działał
według własnego uznania. Włąam automat staowy –
pomyślności...
Głos Horpacha oddalił się nagle. Zastąpił go mechaniny,
odliający sekundy tykot. Rohan usadowił się lepiej, zaparł
nogami, pełożył ramię pez elektryną pętlę pymocowaną do
wiechniej poręy łazika. Lekka maszyna drgnęła nagle i płynnie
ruszyła napód. Horpach tymał wszystkich ludzi wewnąt statku.
Rohan był mu za to prawie wdzięny, bo nie zniósłby żadnych
pożegnań. Tak że pytroony na skaącym stopniu łazika, widział
tylko olbymią, powoli zmniejszającą się kolumnę
„Niezwyciężonego”; niebieski blask, który pez chwilę zatepotał
na zboach wydm, powiedział mu, że maszyna pebywa właśnie
granicę pola siłowego. Ale zaraz potem szybkość wzrosła i ruda
chmura wyucana baloniastymi oponami zasłoniła mu widok;
ledwo dostegał ponad nią peświtujące niebo. Nie było to zbyt
szęśliwe – mógł zostać zaatakowany, ani wiedząc kiedy. Zamiast
więc siedzieć, jak zaplanowano, odwrócił się, uniósł i tymając się
poręy, stał teraz na stopniu. Mógł dzięki temu pateć ponad
łaszonym gbietem bezludnej maszyny w biegnącą napeciw
pustynię. Łazik szedł z maksymalną szybkością, skaąc i
podrywając się chwilami, tak że Rohan musiał pyciskać się z całej
siły do jego powiechni. Silnika nie było prawie słychać, tylko
wiatr świszał mu wokół głowy, ziarenka piasku raziły w oy, a z
obu stron maszyny zrywały się fontanny piasku i twoyły
niepeniknioną ścianę; ani wiedział, kiedy znalazł się poza
koliskiem krateru. Widonie łazik pemknął po jednym z
piaszystych pesmyków jego północnego obwałowania.
Rohan usłyszał nagle zbliżający się śpiewny sygnał; był to
pracujący nadajnik telesondy wystelonej gdzieś na taką wysokość,
że nie mógł jej dostec w niebie, choć wytężał wzrok. Musiała
wzbić się wysoko, aby nie ściągnąć nań uwagi chmury, zarazem
jednak obecność jej była niezbędna – inaej statek nie mógłby
kierować ruchami łazika. Na tylną ściankę maszyny wyprowadzono
umyślnie linik kilometrów, aby ułatwić mu orientację. Pebył ich
dotąd dziewiętnaście i lada chwila oekiwał pojawienia się
pierwszych skał. Ale niska tara słonena, którą miał dotąd z
prawej strony, ledwo erwieniejąca oza wzbijanego kuu,
pesunęła się nieco ku tyłowi. Łazik skręcał zatem w lewo – Rohan
próżno starał się ocenić, y zasięg tego manewru zgodny jest z
nakreślonym upednio kursem, y też jest większy: oznaałoby
to, że w sterowni dostegli jakiś niepewidziany manewr chmury i
pragną go od niej oddalić. Słońce znikło po chwili za pierwszym,
połogim gbietem skalnym. Potem znów się zjawiło. W skośnym
oświetleniu krajobraz wyglądał dziko i nie był podobny do tego,
który Rohan pamiętał z ostatniej swej wyprawy. Ale wtedy
obserwował go z większej wysokości, bo z wieżyki tranoera.
Łazikiem zaęło nagle ucać tak peraźliwie, że kilka razy boleśnie
udeył piersią o pance. Musiał teraz wytężyć wszystkie siły, aby
impet tych wściekłych podutów, których nie amoyzowały
skutenie nawet baloniaste opony, nie strącił go z wąskiego
stopnia. Koła tańyły na głazach, wyucały wysoko w powiete
żwir lecący z hałasem w dół zboa, chwilami buksowały wściekle,
Rohan miał wrażenie, że ta piekielna jazda musi być dostegalna w
promieniu kilometrów, poważnie też zaął się zastanawiać nad
tym, y nie wstymać maszyny – tuż poniżej barku miał wystającą
rękojeść wyprowadzonego na zewnąt hamulca – i nie zeskoyć.
Ale wówas oekiwałaby go wielokilometrowa piesza wędrówka,
jej trwanie zmniejszyłoby i tak nikłe szanse rychłego dotarcia do
celu. Zaciskając zęby, z rękami kurowo wpitymi w uchwyty, które
wcale nie wydawały mu się już tak pewne jak pedtem, patał
więc tylko zmrużonymi oami nad płaskim łbem maszyny w górę
stoku. Śpiew radiosondy cichł chwilami, ale musiała wciąż unosić
się nad nim, bo łazik manewrował zręnie, wymijając iętenia
skalnych rumowisk, chwilami pechylał się, zwalniał i znowu rwał
całą mocą pod górę.
Linik wskazywał 27 pebytych kilometrów. Wykreślona
droga liyła ich na mapie 60, ale na pewno musiała być dłuższa,
choćby pez wzgląd na nieustanne zygzaki i skręty. Teraz ani śladu
już nie było piasków; słońce, ogromne, prawie niegejące, wisiało
ciężko i jakby groźnie, tarą dotykając wciąż skalnych pił, maszyna,
targana febrynymi utami, darła się zaciekle pez piargi,
chwilami osuwając się razem z ich zgytającą ławą, opony
wydawały świszące wycie, trąc bezsilnie o kamień na coraz
bardziej rosnącej pochyłości. 29 kilometrów – opró śpiewnego
sygnału sondy nie słyszał nic. „Niezwyciężony” milał; dlaego?
Wydawało mu się, że arniawymi liniami obrysowany,
niewyraźny obryw, który widzi popod erwonym słońcem, jest
górną krawędzią wąwozu, do którego ma zejść, ale nie tutaj,
dopiero znanie wyżej, od północy. 30 kilometrów. W każdym
razie nie widział ani śladu arnej chmury. Musiała już chyba
rozprawić się z obiema tamtymi maszynami. Czy po prostu pouciła
je, zadowoliwszy się odcięciem ich od statku pez zablokowanie
łąności? Łazik ucał się cały jak zrozpaone zwieę; chwilami
dygot silnika pracującego na maksymalnych obrotach wchodził mu
w gardło. Tempo wciąż adało, ale i tak posuwał się nad podziw
dobe; może należało użyć poduszkowca? Ale to była maszyna zbyt
wielka i ciężka, poza tym nie wao o tym myśleć, skoro nic się nie
da teraz odmienić...
Chciał popateć na zegarek. Nie mógł tego zrobić – ani na
sekundę nie dało się zbliżyć ręki do ou. Usiłował ugiętymi
kolanami tłumić peraźliwe wstąsy, od których latały w nim
wnętności. Maszyna uniosła się nagle podem i na łeb na szyję
runęła zarazem w bok i w dół, hamulce wasnęły, ale już piarg
leciał ze wszystkich stron, rozbębnił się dźwiękliwie po płytach
cienkiego pancea, łazik kurowo skręcił, zaucił, chwilę szedł
bokiem pez ekę osypiska, ten ruch zamarł...
Powoli maszyna wykręciła i znów popełzła uparcie w górę
stoku. Teraz widział już wąwóz. Poznawał go po arniawych,
podobnych do kosówki łatach ohydnego gąszu pokrywającego
strome skały. Od begów wąwozu dzieliło go bodaj pół mili. 34.
kilometr...
Stok, który teba było jesze pebyć, wyglądał jak jedno
moe chaotynie nagromadzonych zwalisk. Wydawało się
niemożliwe, by maszyna znalazła wśród nich drogę. Pestał już
wypatrywać możliwych pejść, skoro i tak nie w jego mocy było
kierowanie manewrami. Starał się raej nie uszać z ou
okalających eluść skał. W każdej chwili mogła stamtąd wypłynąć
arna chmura.
– Rohan... Rohan... – usłyszał nagle. Serce udeyło mocniej.
Poznał głos Horpacha.
– Prawdopodobnie łazik nie dowiezie cię do celu. Nie możemy
stąd ocenić nachylenia stoku z dostateną dokładnością, ale
wydaje się, że masz jesze tylko pięć do sześciu kilometrów drogi
jezdnej – kiedy łazik utknie, będziesz musiał iść dalej pieszo...
Powtaam...
Horpach mówił jesze raz to samo. Najwyżej 42–43 kilometry...
pozostanie mi około siedemnastu – w tym terenie to co najmniej
tery godziny, jeśli nie więcej – obliył błyskawinie Rohan. Ale
może się mylą, może łazik pejdzie...
Głos ucichł i znowu słychać było tylko rytminie
powtaający się śpiewny głos sondy. Rohan zagryzł ustnik maski,
bo ocierał mu py gwaownych podutach wewnętną
powiechnię warg. Słońce nie dotykało już najbliższej góry, ale i
nie wznosiło się. W oach miał większe i mniejsze głazy, skalne
płyty, chwilami obejmował go ich zimny cień, maszyna szła teraz
dużo wolniej; podniósłszy oy, zobaył nikłe, pieaste obłoki
rozpływające się w niebie. Świeciło w nim kilka gwiazd. Nagle z
łazikiem stało się coś dziwnego. Tylna jego ęść pysiadła,
pednia poszła w górę... cały chwiał się pez mgnienie, jak koń
stający dęba... sekunda, a byłby chyba runął, gebiąc pod sobą
Rohana, gdyby nie jego nagły skok. Upadł na kolana i ręce, pez
grube ochronne rękawice i ochraniae goleni pouł bolesne
udeenie, peszorował z dwa metry po piargu, nim się wreszcie
zatymał. Łazik wizgnął raz jesze kołami i zamarł.
– Uwaga... Rohan... to jest 39. kilometr... maszyna dalej nie
pejdzie – musisz iść pieszo... zorientujesz się według mapy... łazik
zostanie w tym miejscu – na wypadek, gdybyś nie mógł wrócić
inaej... jesteś na skyżowaniu koordynaty 46 i 192...
Rohan powoli uniósł się na równe nogi. Bolały go wszystkie
mięśnie. Ale tylko pierwsze kroki były trudne; rozchodził się. Chciał
jak najbardziej oddalić się od zastygłego między dwoma progami
skalnymi łazika. Pod wielkim obeliskiem usiadł, wyjął z kieszeni
mapę i próbował ją zorientować. Nie było to łatwe. Na koniec
określił swoje położenie. Od górnej krawędzi wąwozu dzielił go
jakiś kilometr w linii powietnej, ale w tym miejscu nawet i
mayć nie można było o zejściu w dół; stoki pokrywał jednolitą
warstwą metalowy gąsz. Poszedł więc w górę, pez cały as
rozważając, y ma próbować zejścia na dno wąwozu bliżej niż w
upatonym miejscu. Do tego celu musiałby iść co najmniej tery
godziny. Nawet gdyby udało się wrócić łazikiem, teba było liyć
na dalszych pięć godzin drogi powrotnej, a ile asu musiało zająć
samo zejście w wąwóz, nie mówiąc już o poszukiwaniach?
Raptownie cały plan wydał mu się pozbawiony kty zdrowego
sensu. Był to po prostu tyleż daremny, co heroiny gest, którym
Horpach, poświęcając go, mógł uokoić własne sumienie. Pez
jakąś chwilę opanowała go taka wściekłość – dał się pecież
podejść jak jakiś smarka, bo wszystko ułożył astrogator z góry – że
prawie nie widział otoenia. Powoli ochłonął. Nie ma odwrotu,
powtaał sobie, będę próbował. Jeżeli nie uda mi się zejść, jeżeli
nie znajdę nikogo do teciej, wracam. Było piętnaście minut po
siódmej. Starał się iść krokiem długim i miarowym, ale nie za
szybko, gdyż zużycie tlenu zwiększało się gwaownie py wysiłku.
Umocował sobie na pegubie prawej ręki kompas, by nie zbaać z
obranego kierunku. Kilka razy musiał jednak obchodzić rozpadliny
o pionowych begach. Ciążenie było na Regis znanie mniejsze od
ziemskiego, to dawało pynajmniej względną swobodę ruchów
nawet w terenie tak ciężkim. Słońce się podniosło. Słuch Rohana,
pywykły do stałego akompaniamentu tych wszystkich dźwięków,
jakimi niby barierą ochronną otaały go w dotychasowych
wyprawach maszyny, był jakby nagi i szególnie wyostony. Od
asu do asu słyszał tylko rytminy, o wiele słabszy niż pedtem
śpiew sondy, za to każdy podmuch wiatru rwącego się o skalne
osta jątył jego uwagę, bo zdawało mu się, że słyszy w nim słaby
pobęk, tak dobe znany i zapamiętany. Powoli wdrożył się w ten
marsz i zyskał pez to swobodę rozmyślań, automatynie stąpając
z kamienia na kamień. Miał w kieszeni krokomie; nie chciał
ojeć na jego tarkę zbyt weśnie, postanowił sobie zrobić to
dopiero po godzinie. Nie wytymał jednak i wyjął podobny do
zegarka pyądzik ped jej upływem. Było to bolesne
rozarowanie: nie pebył ani tech kilometrów. Musiał zyskiwać
zbyt wiele na wysokości i to opóźniało pochód. A więc nie ty ani
tery godziny, ale co najmniej jesze sześć... – pomyślał. Wyjął
mapę i ukląkłszy, zorientował ją po raz drugi. Górne krawędzie
wąwozu widniały jakieś siedemset y osiemset metrów na
wschód, cały as poruszał się mniej więcej równolegle do jego
biegu. W jednym miejscu arne gąsze stoku rozdzielała
nitkowata, wijąca się perwa: prawdopodobnie łożysko wyschłego
strumienia. Usiłował dojeć to miejsce. Klęąc, w podmuchach
wiatru świszących ponad głową, peżył chwilę wahania. Jakby
nie wiedząc jesze, co zrobi, wstał, mechaninie schował mapę do
kieszeni i zaął iść pod prostym kątem do kierunku dotychasowej
drogi, zmieając tym samym ku obrywom wąwozu.
Zbliżał się do milących, poszarpanych skał, jakby w każdej
chwili ziemia miała się pod nim rozstąpić. Ohydny strach kurył
mu serce. Szedł jednak, wciąż tak samo wymachując rękami, które
były peraźliwie puste. Zatymał się raptownie i ojał w doliny,
ku pustyni, gdzie stał „Niezwyciężony”. Nie mógł go zobayć,
statek znajdował się poza widnokręgiem. Wiedział o tym, le
patał w rudawe u horyzontu niebo z wolna wypełniające się
kłębiastymi obłokami. Śpiew sygnałów sondy stał się tak słaby, że
nie był pewien, y nie jest to już tylko złudzenie. Dlaego
„Niezwyciężony” milał?
Dlatego, że nie ma ci już nic do powiedzenia – odparł sam
sobie. Podobne do groteskowych, zżaych erozją posągów
wiechnie skałki były tuż. Wąwóz otwarł się ped nim jak
ogromny rów pełen ciemności, promienie słońca nie sięgały jesze
ani połowy pokrytych ernią ścian. Gdzieniegdzie pebijały się
popez szotkowate gęstwiny białe, jakby wapienne iglice.
Ogarnął jednym ojeniem całą olbymią pesteń, aż do
kamienistego dna oddalonego o póora kilometra w pionie, i taki
pouł się wystawiony na ciosy, taki bezbronny, że odruchowo
pykląkł, aby pyweć do kamieni i stać się niby jednym z nich.
Było to bezsensowne, bo nie groziło mu pecież dosteżenie. To,
ego musiał się lękać, nie miało ou. Leżąc na słabo naganej tai
kamiennej, patał w dół. Mapa fotogrametryna mówiła prawdę
najzupełniej nieużyteną, bo ukazywała teren z lotu ptaka, w
peraźliwym pionowym skrócie. I mowy nie było o tym, aby zejść
wąską łysiną pomiędzy dwiema ławicami arnych zarośli. Nie
dwadzieścia pięć, ale chyba sto co najmniej metrów liny musiałby
mieć, a i tak byłyby potebne jakieś haki, młotek, a on nie miał nic
takiego, nie był pyosobiony do winaki skalnej. Poątkowo
ów ciasny żlebik schodził dość łagodnie, dalej był podcięty, znikał z
ou pod pewieszonym garbem ściany i ukazywał się daleko w
dole, już popez sinawą mgiełkę powieta. Pyszła mu do głowy
idiotyna myśl, że gdyby miał adochron...
Uporywie peglądał stoki po obu stronach od miejsca, w
którym leżał, wciśnięty pod wielki, gybiasty głaz. Dopiero teraz
pouł, że z wielkiej pustki, która się pod nim otwiera, płynie
łagodny ciąg naganego powieta. W samej ey, rysunek
peciwległych stoków drgał delikatnie. Gęstwina była
akumulatorem słonenych promieni. Odnalazł, idąc wzrokiem na
południowy zachód, szyty iglic, których osada stanowiła bramę
skalną, miejsce katastrofy. Nie poznałby ich, gdyby nie to, że w
peciwieństwie do wszystkich innych skał były całkiem arne i
lśniły jak okryte grubą polewą – wiechnie ich warstwy musiały
kipieć podas bitwy „Cyklopa” z chmurą... Ale ani tranoerów,
ani nawet śladów atomowej eklozji na dnie wąwozu nie mógł
dostec ze swego stanowiska. Leżał tak i raptem chwyciła go
rozpa: musiał zejść tam, na dół, a nie było drogi. Zamiast ulgi, że
może oto wracać i powiedzieć astrogatorowi, że zrobił wszystko
możliwe, pyszła determinacja.
Wstał. Jakiś ruch w głębi wąwozu chwycony kątem oka
odruchowo pygiął go na powrót do kamieni, ale wyprostował się.
Jeżeli będę co chwila padał plackiem, niewiele zrobię... – pomyślał.
Szedł teraz granią, szukając pejścia; co kilkaset kroków wychylał
się w pustkę i widział wciąż ten sam obraz – tam, gdzie stok był
łagodny, oblepiały go arne gąsze, gdzie zaś był od nich wolny,
adał pionowo. Raz kamień wypadł mu od stopy i potoył się
w dół. Pociągnął za sobą inne; mała lawinka, hurkocąc, udeyła z
impetem w kosmatą ścianę jakieś sto kroków pod nim; wypełzła
stamtąd smuga błyskającego pod światło dymu, rozwinęła się w
powietu i trwała chwilę zawieszona, jakby wypatrując, a on
zmawiał cały; po dobrej minucie rozedziła się i bezszelestnie
wsiąkła w połyskliwy gąsz.
Dochodziła dziewiąta, kiedy wyjawszy zza kolejnego głazu,
dostegł w dole, na samym dnie doliny – rozszeała się tu znanie
– jasną, poruszającą się plamkę. Ręką, która drżała, wydobył z
kieszeni małą składaną lornetę, nakierował ją...
To był łowiek. Powiększenie było zbyt małe, aby mógł
zobayć choćby jego twa – ale widział doskonale miarowe ruchy
nóg. Szedł powoli, utykając lekko, jakby powłóąc skaleoną
stopą. Czy miał go okyknąć? Nie odważył się na to. Doprawdy,
próbował: głos nie peszedł mu pez gardło. Nienawidził siebie za
ten peklęty strach. Wiedział tylko, że teraz już na pewno nie
odejdzie. Zapamiętał dobe miejsca, którędy tamten szedł –
zmieał w górę coraz szerszej doliny, ku białawym stożkom osypisk
– i zaął biec w tym samym kierunku, granią, peskakując głazy,
ziejące szeliny, aż świszący w ustnikach oddech zaął go dusić,
aż serce rozłomotało się gwaownie. To szaleństwo, nie mogę tak...
– pomyślał bezradnie. Zwolnił, i wtedy właśnie otwoył się ped
nim zapraszająco szeroki żleb. Z obu stron ujmowały go niżej arne
zarośla. Nachylenie w dole rosło... może była tam pewieszka?
Zadecydował zegarek: było niemal pół do dziesiątej. Zaął
schodzić, najpierw twaą do otchłani, potem odwrócił się, gdy
stromizna stała się zbyt ostra, schodził już, pomagając sobie rękami,
krok za krokiem, arny gąsz był blisko, zdawał się payć
nieruchomym, milącym upałem. Waliło mu w skroniach.
Zatymał się na skalnej listwie, która szła skosem, wbił lewy but
między nią a drugą listwę i ojał w dół. Jakieś terdzieści
metrów niżej widział szeroką półkę, od której schodziła wyraźna,
naga gęda skalna wyniesiona ponad sterące mawe pędzle
arnych kaków. Ale od tej zbawej półki dzieliło go powiete.
Popatał w górę, zeszedł już dobre dwieście metrów, może więcej.
Odgłos pracującego serca zdawał się wstąsać powietem.
Zamrugał kilka razy. Powoli, ślepymi ruchami, jął rozwijać linę. Nie
będziesz chyba tak szalony... – powiedziało w nim coś. Posuwając
się bokiem w dół, dotarł do najbliższego kaka. Jego ostre wyrostki
były pokryte nalotem rdzy kuącej pod dotknięciem. Dotknął go,
odziewając się nie wiadomo ego. Ale nic się nie stało. Usłyszał
tylko suchy, skypiący szelest, pociągnął mocniej, kak siedział
pewnie, owinął go liną u nasady, jesze raz pociągnął... w nagłym
pypływie śmiałości owinął podstawę drugiego i teciego kaka,
zaparł się i szarpnął ze wszech sił. Tymały mocno, wpite w
rozpękły głaz. Poął obsuwać się, zrazu mógł jesze peucić ęść
ciężaru ciała na skałę dzięki tarciu podeszew, ale wnet zachybotał i
zawisnął. Pepuszał coraz szybciej linę popod kolanem, hamując
jej uciekę ruchami prawego ramienia, aż, patąc uważnie w dół,
wylądował na półce. Spróbował teraz uwolnić linę, ciągnąc jeden
jej koniec. Kaki nie puszały. Pociągnął kilka razy. Zacięła się.
Usiadł wtedy okrakiem na półce i zaął ciągnąć całym sobą, aż
nagle z jadowitym świstem wyleciała pez powiete i chlasnęła go
w kark. Zatąsł się cały. Siedział potem kilka minut, bo nogi miał
zbyt miękkie, by ważyć się na dalszą wędrówkę. Zobaył za to
figurkę tego, który szedł w dole. Była już trochę większa. Wydało
mu się dziwne, że taka jest jasna: a także było coś osobliwego w
kształcie głowy, a raej nakrycia głowy tego łowieka.
Myliłby się, sądząc, że najgorsze ma już poza sobą. Prawdę
mówiąc, nie pomyślał tak. Miał jednak nadzieję, jak się okazało,
fałszywą. Dalsza droga była o wiele łatwiejsza techninie, ale
mawe, rdzą chęszące kaki ustąpiły lśniącym tłustą jakby
ernią, o drucianych pokłębieniach, obsypanych jak drobnym
owocem tymi zgrubieniami, które natychmiast poznał.
Od asu do asu wyrajały się z nich bzykające słabo dymki,
krążyły w powietu, zamierał wówas – nie na długo, inaej
nigdy nie zdołałby doteć do dna wąwozu. Posuwał się jakiś as
okrakiem, jak na koniu, potem gęda stała się szersza i mniej
stroma, tak że mógł już nią schodzić, nie bez trudu, nie bez pomocy
rąk, ale zaledwie zdawał sobie rawę z kolejnych postępów owego
długiego zejścia, ponieważ uwagę miał całą podzieloną, zwróconą
na obie strony naraz; niekiedy musiał pechodzić tak blisko
rojących się kaków, że ich pędzliste druciki szorowały o fałdy
kombinezonu. Ani razu jednak pepływające górą smużki, grające
w świetle iskrami, nie zbliżyły się do niego. Kiedy stanął wreszcie
na osypisku, ledwo kilkaset kroków od dna bielejącego suchymi jak
kości otoakami, dochodziła dwunasta. Był już poniżej strefy
arnych kewów, stok, z którego zeszedł, do połowy oświetlało
wysokie słońce. Mógł teraz ocenić rozmiary pebytej drogi, ale
nawet nie ojał za siebie. Pobiegł w dół, starając się peucać
ciężar ciała z nogi na nogę, z kamienia na kamień jak najszybciej, ale
i tak ogromna masa chwiejnego osypiska, chroboąc, jęła ełzać
wraz z nim, gechotała wciąż głośniej, raptem, już zupełnie blisko
wyschniętego strumienia, piarg rozjechał się pod nim i padając, że z
impetu pesunęła mu się maska tlenowa, stoył się kilkanaście
metrów. Już zrywał się, aby biec, nie baąc na potłuenia, bo bał
się, że ten, którego widział z góry, zniknie mu z ou – oba stoki, a
zwłasza peciwległy, pełne były arnych otworów grot – gdy coś
ostegło go, tak że zanim jesze zrozumiał, na powrót runął na
ostrokońyste kamienie i został tak, z rozłożonymi rękami. Padł
nań lekki, ucony z wysoka cień; w narastającym hueniu, które
pybierało monotonnie, ogarniając wszystkie rejestry, od syku aż
po basowe nuty, opłynął go arny, bezksztany kłąb. Powinien
był może zamknąć oy, ale nie zrobił tego. Ostatnią jego myślą
było, y aby ów aparacik, wszyty w kombinezon, nie ucierpiał od
gwaownego upadku. Potem pogrążył się w bezwładzie, który sam
sobie chyba nakazał. I gałkami ou nie poruszał, a jednak widział,
jak mrowiąca się chmura zawisa nad nim, jak wypusza w dół
wijącą się leniwie odnogę, zobaył jej koniec z bliska – wyglądał
jak wylot atramentowo lśniącego wiru. Pouł skórą aszki,
polików, całej tway tysiąny ciepławy dotyk powieta, jakby
rozdrobnione na milionowe ąstki tchnienie. Coś musnęło
kombinezon na piersiach, otoył go niemal zupełny mrok. Naraz ta
wyginająca się wciąż jak miniaturowa trąba powietna odnoga
weszła na powrót w chmurę. Bęenie stało się ostre. Mrowiło od
niego w zębach, uł je gdzieś w środku aszki. Osłabło. Chmura
szła prawie pionowo wzwyż, stawała się arną mgłą rozpostaą
od jednego do drugiego stoku, rozpadła się na pojedyne, kręcące
się wółśrodkowo kłęby, wpełzła w nieruchome futro zarośli i
znikła. Długą chwilę leżał jesze bez ruchu, jak mawy. Peszło
mu pez głowę, że to może już. Że może nie będzie wiedział ani
kim jest, ani skąd się tu wziął, ani co ma zrobić, i od tej myśli zdjął
go taki strach, że raptownie usiadł. Nagle zachciało mu się śmiać.
Pecież jeżeli mógł tak myśleć, znayło to, że ocalał. Że nic mu nie
zrobiła, że oszukał ją. Usiłował opanować ten łaskocący, kretyński
śmiech wzbierający w gardle, który zaynał, zdławiony, tąść nim
całym. To tylko histeria – pomyślał, podnosząc się z kolan. Był już
prawie okojny, tak mu się pynajmniej wydało. Poprawił maskę
tlenową i rozejał się. Człowieka, którego zobaył z góry, nie było.
Ale usłyszał jego kroki. Tamten musiał minąć już to miejsce i znikł
za wysuniętą do połowy dna wąwozu pewróconą skałą. Pobiegł
za nim. Odgłos kroków był coraz bliższy i dziwnie głośny. Jakby
tamten stąpał w żelaznych butach. Biegł, ując igły bólu
peszywające goleń od kostki po kolano. Musiałem skręcić nogę... –
pomyślał, wiosłując rozpaliwie rękami, znowu zbyt mało miał
powieta, zaynał się niemal dusić, kiedy go zobaył. Tamten
szedł prosto ped siebie mechaninym, wielkim krokiem, stąpając
z głazu na głaz. Bliskie ściany skalne klaskającym echem powtaały
odgłos jego stąpnięć. I nagle wszystko osunęło się w Rohanie. To
był robot, nie łowiek. Jeden z arktanów. Nie myślał w ogóle o ich
losie, o tym, co się z nimi stało po katastrofie; znajdowały się w
środkowym tranoee, kiedy zaatakowała ich chmura. Był już od
niego o kilkadziesiąt kroków. Zauważył wtedy, że lewe ramię
robota zwisa bezwładnie, pogruchotane, a jego niegdyś lśniący,
wypukły pance jest porysowany i powgniatany. Rozarowanie
było wielkie, a jednak jakoś raźniej zrobiło się po chwili Rohanowi
na myśl o tym, że chociaż takiego będzie miał w dalszych
poszukiwaniach towaysza. Chciał wezwać robota okykiem, ale
coś go od tego powstymało, więc pyieszył tylko kroku, minął
go i stając na jego drodze, ekał, le dwuipółmetrowy olbym
jakby go wcale nie widział. Miał – Rohan dostegł to z bliska –
staskaną ęść podobnej nieco do miskowatego ucha anteny
radarowej, a w miejscu, w którym znajdował się pedtem
obiektyw lewego oka, ział otwór o nierównych begach. Szedł
jednak wcale pewnie na swych ogromnych stopach, powłóąc
tylko lewą. Rohan zawołał nań, gdy dzieląca ich pesteń zmalała
do kilku kroków, le maszyna parła prosto na niego, jakby ślepa, i
musiał w ostatniej chwili ustąpić jej z drogi. Podbiegł po raz drugi
do robota i chciał chwycić go za metalową łapę, le ten wyrwał
mu ją ruchem obojętnym i posuwistym i kroył dalej. Rohan
zrozumiał, że i ów arktan stał się ofiarą ataku i nie ma co na niego
liyć. Ale jakoś ciężko mu było pozostawić bezradną maszynę jej
własnemu losowi, poza tym ogarnęła go także ciekawość, dokąd
właściwie robot zmiea, bo szedł, wybierając możliwie równą
drogę, jakby miał upatony cel. Po krótkim namyśle, podas
którego tamten oddalił się o kilkanaście metrów, puścił się w końcu
w ślad za nim. Robot doszedł wreszcie do stóp osypiska i zaął na
nie wchodzić, nie zwracając najmniejszej uwagi na strumienie gruzu
lecące mu od szerokich stóp. Wgramolił się tak może do połowy
piargowego pola, wtedy runął nagle, zjechał w dół, wciąż
pebierając w powietu nogami, co w innych okolinościach
pobudziłoby może patącego do śmiechu. Potem podniósł się i
zaął znowu swoją winakę. Rohan zawrócił szybko i oddalił
się, le długo jesze dochodził go rumor osypiska i powtaające
się ociężałe metalowe łapanie, które ściany skalne pekazywały
sobie wielokrotnym echem. Posuwał się teraz szybko, bo i droga po
płaskich głazach zaścielających łożysko potoku była względnie
równa i schodziła lekko w dół. Chmury nie było ani śladu, tylko
asem nikłe drganie powieta nad stokami świadyło o
aktywności wrącej w arnym gąszu. Tak doszedł do najszerszej
ęści wąwozu pechodzącego tutaj w dolinę otooną skalnymi
pochyłościami. Jakieś dwa kilometry dalej znajdowała się skalna
brama, miejsce katastrofy. Teraz dopiero pouł, jak bardzo będzie
mu brak olfaktometrynego ujnika, który może pomógłby w
szukaniu śladów ludzkich, ale był to aparat zbyt ciężki dla piechura.
Musiał więc radzić sobie bez niego. Zatymał się i kolejno wodził
wzrokiem po skałach. O tym, aby ktoś mógł schronić się w samym
metalowym gąszu, nie było i mowy. Pozostawały tylko groty,
jaskinie i kotły skalne, których ze swego stanowiska naliył tery;
wnęte ich zakrywały ped jego wzrokiem wysokie progi o
pionowych ścianach, zwiastujących nie lada trudy winaki.
Dlatego najpierw postanowił po kolei zajeć do grot. Już pedtem,
na pokładzie, rozważał z lekaami i psychologami, gdzie należy
szukać zaginionych, to znay, gdzie mogliby się schować. Ale w
gruncie ey niewiele mu ta narada dała, bo zachowanie się
porażonego amnezją było nieoblialne. To, że zaginieni oddalili się
we terech od pozostałych ludzi Regnara, wskazywało na
wyróżniającą ich od reszty aktywność; w jakiejś miee i to, że ślady
tych terech aż do poznanego miejsca nie rozeszły się, pozwalało
liyć na odnalezienie wszystkich razem. Oywiście, jeśli w ogóle
żyli i jeżeli powyżej bramy skalnej nie porozchodzili się w różne
strony. Rohan peszukał kolejno dwie małe i tery większe groty,
których wejścia były dość łatwo dostępne i wymagały tylko kilku
minut bezpienej winaki po skośnie stojących, wielkich taach
skalnych. W ostatniej z owych grot natknął się na ęściowo
zatopione wodą metalowe szątki, które zrazu wziął za szkielet
drugiego arktana, ale były ogromnie stare i nie pypominały
żadnego z rozwiązań konstrukcyjnych, jakie znał. W płytkiej
sadzawce, widonej dzięki temu, że trochę dziennego światła
odbijało się od gładkiego, jakby wypolerowanego stropu,
oywała pedziwna, podługowata forma, nieco podobna do
kyża pięciometrowej długości; okrywające ją z zewnąt blachy
rozpadły się dawno i utwoyły na dnie zmieszany ze szlamem,
rudy od rdzy ił. Rohan nie mógł sobie pozwolić na dłuższe
oględziny niezwykłego znaleziska stanowiącego być może ruinę
któregoś z owych makroautomatów wyniszonych pez zwycięską
w mawej ewolucji chmurę. Uniósł tylko w oach jego kszta,
rozluźnione zarysy jakichś wiązadeł i prętów, które służyły do
latania raej aniżeli do chodzenia; ale zegarek nakazywał coraz
większy pośpiech, więc nie zwlekając, wziął się do peszukiwania
następnych jaskiń. Było ich tak wiele, widonych niekiedy z dna
doliny jako pełne erni okna w wysokich murach skalnych, a
korytae i ganki podziemne, ęsto zatopione wodą, prowadzące
nieraz do pionowych studni i syfonów z lodowato bełkocącymi
strumieniami wiodły tak kręto, że ani śmiał się zapuszać w ich
głębie. Miał zresztą tylko niewielką latarkę, która dawała
stosunkowo słabe światło, bezsilne zwłasza w rozległych grotach
o wysokim sklepieniu i wielu piętrach, bo i do takich trafił kilka
razy. Wreszcie, upadając wprost ze zmęenia, usiadłszy na
ogromnym, promieniami słonenymi oganym płaskim kamieniu
u wylotu peszukanej dopiero co jaskini, zaął żuć płytki
prasowanego koncentratu, popijając suche kęsy wodą z potoka.
Parę razy wydawało mu się, że słyszy szum nadciągającej chmury,
ale to chyba były tylko odgłosy syzyfowych wysiłków owego
arktana dobiegające z wyższego piętra doliny. Po zjedzeniu swych
skąpych zapasów pouł się o wiele raźniej. Najdziwniejsze dla
niego samego było to, że właściwie coraz mniej robił sobie z
groźnego sąsiedztwa – bo arne gąsze pięły się wszystkimi
stokami, ku którym tylko zwrócił oy.
Zeszedł z wyniosłości ped jaskinią, gdzie się był zatymał, i
dostegł wtedy coś na kszta cienkiego rdzawego pasma na
suchych głazach po drugiej stronie doliny. Pybliżywszy się, poznał
w owych plamach ślady krwi. Były już zupełnie suche, zmieniły też
barwę i gdyby nie wyjątkowa biel skały, dorównująca barwie
wapienia, na pewno by ich nie zauważył. Próbował pez chwilę
zorientować się, w którym kierunku szedł krwawiący, ale nie mógł
tego ustalić. Tak więc na chybił trafił poszedł w górę doliny,
rozumując, że być może był to łowiek raniony podas walki
„Cyklopa” z chmurą, który oddalał się od jej centrum. Ślady
kyżowały się, w kilku miejscach znikały, aż doprowadziły go w
pobliże jaskini, którą peszukał jako jedną z pierwszych. Tym
większe było jego zaskoenie, gdy okazało się, że obok jej wylotu
otwiera się pionowa, podobna do studni, wąska rozpadlina, której
pedtem nie dostegł. Tam właśnie wiódł krwawy ślad. Rohan
ukląkł i pochylił się nad półmronym otworem, a chociaż był
pygotowany na najgorsze, pecież nie udało mu się powstymać
zdławionego okyku, bo dojał prosto patącą nań pustymi
jamami ou, z wyszeonymi zębami głowę Bennigsena: poznał
go po złotych drucikach okularów, których szkła, pez ślepą ironię
pypadku, ocalały i lśniły ysto w odblasku padającym z
nachylonej nad tą skalną trumną płyty wapiennej. Geolog zawisł
pomiędzy głazami, dlatego jego ciało pozostało pionowe,
zaklinowane barkami w naturalnym ocembrowaniu kamiennej
studni. Rohan nie chciał tak zostawić tego szątku ludzkiego, ale
gdy pezwyciężając się, próbował unieść zwłoki, pouł popez
gruby materiał kombinezonu, jak mu się rozluźniają w uchwycie.
Pyieszony działaniem słońca, które zaglądało w to miejsce
każdego dnia, rozkład uynił już swoje. Rohan otwoył tylko
zamek błyskawiny piersiowej kieszeni kombinezonu i wyjął z niej
znak rozpoznawy uonego; ped odejściem, wytężywszy
wszystkie siły, dźwignął jedną z pobliskich płyt skalnych i pykrył
nią skalny grobowiec.
To był pierwszy odnaleziony. Już oddaliwszy się z tego miejsca,
Rohan pomyślał, że należało właściwie zbadać radioaktywność
zwłok, gdyż w pewnej miee poziom jej mógł ucić światło na
losy samego Bennigsena i innych: znane bowiem stężenie
promieniowania świadyłoby o tym, że zmarły pebywał blisko
miejsca atomowego starcia. Ale zapomniał to zrobić, a teraz nic by
go nie skłoniło do ponownego odwalania grobowego kamienia.
Zarazem Rohan zorientował się, jak wielką rolę gra w jego
poszukiwaniach pypadek, bo pecież pobliże owego miejsca
peszukał pedtem, jak mu się zdawało, bardzo dokładnie.
Tknięty nową myślą, poiesznie ruszył teraz śladem krwi,
szukając jego poątku. Prowadził niemal prostą linią w dół doliny,
jakby zmieając do atomowego pobojowiska. Ale już kilkaset
kroków dalej skręcił nagle w bok. Geolog stracił ogromną ilość krwi
i tym bardziej było zdumiewające, że mógł mimo to zajść tak
daleko. Głazy, których od katastrofy nie tknęła ani kropla deszu,
były obficie zbroone. Rohan wiął się po chwiejnie leżących
wielkich bryłach i znalazł się w obszernym, nieckowatym
zaklęśnięciu pod nagim żebrem skalnym. Pierwszą eą, jaką
zobaył, była nadnaturalnej wielkości podeszwa metalowej stopy
robota. Spoywał bokiem, prawie pepołowiony serią wysteloną
najwidoniej z Weyra. Nieco dalej, opay o głaz, wpółsiedział,
złożony niemal we dwoje, łowiek w hełmie, którego wypukłość
arna była od kopciu. Był mawy. Miota zwisał jesze z jego
rozluźnionej dłoni, dotykając błyszącą lufą gruntu. Rohan nie
śmiał zrazu dotknąć siedzącego, a tylko usiłował, pyklęknąwszy,
zajeć w jego twa, ale była tak samo zniekształcona rozkładem jak
u Bennigsena. Wtem rozpoznał szeroką i płaską torbę geologiną
pewieszoną pez zmalałe jakby barki siedzącego. Był nim sam
Regnar, dowódca ekedycji zaatakowanej w kratee. Pomiary
radioaktywności wskazywały, że arktan został staskany
wyładowaniem Weyra: indykator rejestrował charakterystyną
obecność izotopów ziem adkich. Rohan chciał znowu wziąć znak
rozpoznawy geologa, ale tym razem już się na to nie zdobył.
Odpiął tylko torbę, bo wtedy nie musiał dotykać jego ciała. Ale
była wypełniona samymi odłamkami minerałów. Po krótkim
namyśle odłamał więc jedynie nożem monogram geologa
pytwierdzony do skóry, schował go i raz jesze patąc z
wysokości głazu na nieruchomą scenę, usiłował pojąć, co się tu
właściwie stało. Wyglądało na to, że Regnar stelał do robota, ale
y ów zaatakował jego albo Bennigsena? Czy zresztą łowiek
porażony amnezją mógłby się bronić ped jakimkolwiek atakiem?
Widział, że nie rozstygnie zagadki, a miał jesze w perektywie
dalsze poszukiwania. Spojał znowu na zegarek: dochodziła piąta.
Gdyby miał liyć tylko na własny zapas tlenu, musiałby już
wracać. Pyszło mu wówas do głowy, że może pecież wykręcić
tlenowe butelki z aparatu Regnara. Zdjął więc cały aparat z pleców
trupa, stwierdził, że jedna butelka jest jesze pełna, i
pozostawiwszy własną, pustą, zabrał się do gromadzenia kamieni
wokół zwłok. Zajęło mu to niemal godzinę, ale uważał, że zmarły i
tak odpłacił mu sowicie, użyając zapasów swojego tlenu. Gdy
mały kopyk był gotowy, Rohan pomyślał, że dobe byłoby
właściwie zaopatyć się w broń, którą stanowił na pewno jesze
naładowany mały Weyr. Ale znowu pomysł ów był óźniony i
musiał odejść z niym.
Dochodziła szósta: był tak zmęony, że ledwo powłóył
nogami. Miał jesze tery tabletki preparatu podniecającego, zażył
jedną i po minucie wstał, ując pypływ sił. Nie miał najsłabszego
pojęcia, skąd rozpoąć dalsze poszukiwania, poszedł więc po prostu
ped siebie, ku skalnej bramie. Dzieliło go od niej jesze koło
kilometra, kiedy wskaźnik ostegł ped rosnącym skażeniem
radioaktywnym. Było na razie dość niskie, szedł więc dalej, pilnie
rozglądając się na wszystkie strony. Ponieważ wąwóz biegł kręto,
tylko niektóre powiechnie skał nosiły ślady nadtopienia, w miarę
jak kroył dalej, owej charakterystynej, ękanej glazury było
coraz więcej, nareszcie zobaył ogromne głazy całe w zastygłych
bąblach – bo ich powiechnia gotowała się pod ciosami
terminych udarów. Właściwie nie miał tu już co robić, a jednak
szedł wciąż napód; wskaźnik na pegubie wydawał teraz lekki
tykot, coraz szybszy, wskazówka skakała po skali jak szalona,
tańąc na podziałkach. Zobaył wreszcie z oddali resztki skalnej
bramy zwalone na zaklęsły kocioł podobny do jeziorka wody, które
zastygło w niesamowity osób podas potężnego rozbryzgu;
osada skał zmieniła się w grubą skorupę lawy, a niegdyś arne
futra metalowych zarośli były opielonymi łachmanami; w głębi
majayły wśród murów skalnych olbymie wyrwy jaśniejszego
koloru. Rohan poiesznie zawrócił.
I znów pypadek pyszedł mu z pomocą, kiedy dochodził już
do następnej, za pobojowiskiem, znanie szerszej bramy skalnej: w
pobliżu miejsca, które pedtem minął, doszło go lśnienie jakiegoś
metalowego pedmiotu. Był to aluminiowy reduktor aparatu
tlenowego; w płytkiej szelinie między skałą i wyschłym
łożyskiem potoku ciemniały plecy w osmalonym kombinezonie.
Trup był bez głowy. Straszliwa siła podmuchu peniosła go nad
steą głazów i zmiażdżyła o skałę. Opodal leżała nieuszkodzona
kabura, tkwił w niej mocno wprasowany, lśniący, jakby dopiero
ped chwilą oyszony Weyr. Rohan pywłaszył go sobie.
Chciał zidentyfikować znalezionego, ale było to niemożliwe. Ruszył
dalej w górę wąwozu, a światło na jego wschodnim stoku stawało
się już erwone i niby płonąca kuyna unosiło się coraz wyżej, w
miarę jak słońce opadało za górski gbiet. Dochodziła za kwadrans
siódma. Rohan stanął ped prawdziwym dylematem. Jak dotąd,
powiodło mu się, w tym pynajmniej sensie, że wykonał swoje
zadanie, ocalał i mógł wracać do bazy. Śmierć waego łowieka
nie ulegała już w jego peświadeniu wątpliwości, ale w końcu
było to niezmiernie prawdopodobne jesze na „Niezwyciężonym”.
Pyszedł tutaj, aby zdobyć pewność. Czy miał zatem prawo
powrotu? Rezerwa tlenu, którą zawdzięał aparatowi Regnara,
staryła na dalszych sześć godzin. Miał jednak ped sobą całą noc,
podas której nie mógł nic zrobić, jeśli nie pez wzgląd na chmurę,
to choćby dlatego, że był bliski zupełnego wyerpania. Zażył
następną tabletkę podniecającą i ekając, aż pejawi swe działanie,
próbował ułożyć jakiś rozsądny, w miarę pynajmniej, plan dalszej
akcji.
Czarny gąsz wysoko nad nim, u krawędzi skalnych, zatapiała
coraz erwieńsza łuna zachodu, w której pojedyne osta kaków
mieniły się i opalizowały głębokim fioletem.
Rohan wciąż jesze nie mógł się zdecydować. Kiedy tak
siedział pod wielkim złomem, usłyszał nadciągający z dali ciężki
pobęk chmury. Rze osobliwa – wcale się nie peląkł. Jego
stosunek do niej uległ w ciągu jednego dnia zadziwiającej
pemianie. Wiedział – a pynajmniej zdawało mu się, że wie, na
co może sobie pozwolić, niby alpinista, którego nie odstrasza śmierć
yhająca w ścianach lodowców. Co prawda, sam dobe nie
orientował się w owej zmianie, jaka w nim zaszła, bo nie
zanotował w pamięci chwili, kiedy po raz pierwszy, gdy arny
gąsz na skałach mienił się wszystkimi tonami fioletu – dostegł
jego ponure piękno. Ale teraz, gdy już dojał arne chmury – a
nadciągały dwie, wyroiwszy się z peciwległych stoków górskich –
nie poruszył się wcale, nie szukał już schronienia z twaą pywaą
do głazów. W końcu pozycja, jaką zajmował, nie mogła mieć
znaenia, jeśli tylko ukryty aparacik wciąż jesze działał. Dotknął
końcami palców jego okrągłego jak moneta denka pez materiał
kombinezonu i pouł na opuszkach delikatne drganie. Nie chciał
prowokować niebezpieeństwa, więc tylko dogodniej się usadowił,
aby nie zmieniać niepotebnie położenia ciała. Chmury zajmowały
teraz obie strony wąwozu; pez ich arne kłęby pechodził jakby
poądkujący prąd, bo zagęszały się na krańcach, twoąc prawie
pionowe kolumny, podas kiedy ich ęści wewnętne
wybuszały się ku sobie i zbliżały coraz bardziej. Było to całkiem,
jakby jakiś tytaniny eźbia z niezwykłą szybkością ksztaował
je niewidzialnymi chwytami. Kilka krótkich wyładowań peszyło
powiete między najbliższymi punktami obu chmur, które pozornie
rwały się ku sobie, a pecież każda została po swojej stronie,
łopocąc tylko centralnymi kłębami coraz gwaowniejszym rytmem.
Blask owych błyskawic był dziwnie ciemny; obie chmury rozbłysły
w nim na mgnienie jako znieruchomiałe w locie miliardy
arnosrebrnych kryształków. Potem – kiedy skały powtóyły kilka
razy echo gmotów, słabe i stłumione, jakby okrył je nagle
pochłaniający dźwięki materiał, drżąc napięte do ostateności, obie
strony arnego moa połąyły się i peniknęły. Powiete pod
nimi ściemniało, jakby zaszło słońce, zarazem pojawiły się w nim
niepojęte, gnące się linie i Rohan dopiero po dłuższej chwili
zrozumiał, że to są zniekształcone groteskowo odbicia skalnego dna
doliny. A tymasem owe lustra powietne pod pułapem chmury
falowały i rozprężały się; aż naraz ujał olbymią, sięgającą
szytem głowy mroków, postać ludzką, która patyła nań
nieruchomo, chociaż sam obraz drgał i tańył bezustannie, jakby
wciąż gasnący i wciąż na nowo wzniecany tajemniym rytmem. I
znów upłynęły sekundy, zanim poznał w nim własne odbicie
zawieszone w pustce między bonymi zwisami chmury. Był tak
zdumiony, do tego stopnia porażony niepojętym działaniem
chmury, że zapomniał o wszystkim. Błysnęła mu myśl, że być może
chmura wie o nim, o mikroskopijnej obecności ostatniego żywego
łowieka wśród głazów zalegających wąwóz, ale i tej myśli się nie
peląkł, nie dlatego, że była nazbyt niewiarygodna: niego już nie
miał za niemożliwe – po prostu pragnął uestniyć w tym coraz
mroniejszym misterium, którego znaenia – tego był pewien –
nie pojmie nigdy. Jego gigantyne odbicie, pez które słabo
peświecały odległe stoki skał, w górnej ęści doliny, dokąd nie
sięgał cień chmury, rozwiewało się. Zarazem z chmury wyszły
niezlione odnogi; gdy wsysała jedne, inne zajmowały ich miejsce.
Zaął z nich padać coraz gęstszy, arny desz. Drobne kryształki
padały i na niego, trafiały go lekko w głowę, osuwały się po
kombinezonie, gromadziły w jego fałdach, arny desz wciąż
padał, a głos chmury, owo wszechogarniające już jakby nie dolinę
tylko, ale całą atmosferę planety huenie, podnosił się. Powstały w
niej lokalne wiry, okna, pez które petarło się niebo, arny całun
rozdarł się środkiem i dwoma wałami poszybował ociężale, jakby
niechętnie, ku gąszom, aż zapadł w ich nieruchomość i znikł.
Rohan siedział dalej bez ruchu. Nie wiedział, y wolno mu
stąsnąć kryształki, którymi był osypany; pełno ich leżało na
głazach, całe dotąd jak kość bielejące łożysko potoku wyglądało jak
zbryzgane atramentową farbą. Ujął ostrożnie jeden z trójkątnych
kryształków w palce, a wtedy ów ożył jakby, delikatnie dmuchnął
mu ciepłem w dłoń i wzniósł się w powiete, gdy Rohan
odruchowo otwoył garść. Wtedy jakby na dany znak zamrowiło
się całe otoenie. Ten ruch tylko w pierwszej sekundzie był
chaotyny. Potem arne punkty utwoyły niby warstwę
pygruntowego dymu, zgęściły się, ściągnęły i poszły słupami w
górę. Wyglądało to, jakby same skały dymiły jakimiś olbymimi
pochodniami ofiarnymi bez płomienia i blasku. Ale teraz dopiero
nastąpiła e niepojęta: bo gdy wzlatujący rój zawisł kulistym
prawie obłokiem dokładnie nad samym środkiem doliny, na tle
wolno ciemniejącego nieba, jako ogromny, puszysty balon erni,
tamte chmury na powrót wynuyły się z gąszy i runęły nań z
oszałamiającym impetem. Rohanowi zdawało się, że słyszy
pedziwny, zgytliwy dźwięk napowietnego zdeenia, ale to
było chyba ułudą. Już sądził, że obserwuje walkę, że tamte chmury
wyuciły z siebie i strąciły na dno wąwozu te mawe owady,
których pragnęły się pozbyć, kiedy starcie okazało się pozorem.
Chmury rozeszły się i śladu nie pozostało po puszystej kuli.
Wchłonęły ją w siebie. Chwila i znów tylko skalne szyty
krwawiły ostatnim blaskiem słońca, a rozległe wnęte doliny
leżało ciche i puste. Rohan wstał wówas na miękkich nieco
nogach. Wydał się sobie nagle śmieszny z tym skwapliwie
zabranym umarłemu miotaem Weyra, więcej, uł się
niepotebny w owej krainie doskonałej śmierci, gdzie petrwać
zwycięsko mogły tylko formy mawe, aby odprawiać tajemnie
działania, których nie miały oglądać żadne żywe oy. Nie ze
zgrozą, ale z pełnym oszołomienia podziwem uestniył ped
chwilą w tym, co się stało. Wiedział, że żaden z uonych nie będzie
zdolny podzielić jego uuć, le chciał wrócić teraz już nie tylko
jako zwiastun zagłady zaginionych, ale i jako łowiek, który będzie
się domagał pozostawienia planety nietkniętą. Nie wszystko i nie
wszędzie jest dla nas – pomyślał, schodząc powoli w dół. Światło
nieba pozwoliło mu doteć szybko do pobojowiska. Tam dopiero
musiał pynaglić kroku, bo promieniowanie zeszklonych skał
majaących koszmarnymi sylwetkami w gęstniejącym zmiechu
stawało się coraz silniejsze. Zaął wreszcie biec; odgłos jego kroków
powtaały jedne mury kamienne, pekazując go innym, i w tym
nieustannym echu, które wyolbymiało jego pośpiech, skaąc w
ostatnim pypływie sił z głazu na głaz, minął stopione nie do
poznania resztki maszyn, aż dostał się na kręty stok, ale i tutaj
tarka radioindykatora jayła się rubinowo.
Nie wolno mu się było zatymać, choć dusił się, więc prawie
nie zmniejszając tempa, odkręcił aż do oporu reduktor butli. Jeśli
nawet tlen miał mu się skońyć u wylotu wąwozu, jeśliby
oddychać pyszło powietem planety, było to na pewno lepsze od
pozostawania dłużej tu, gdzie każdy cal skały wyucał z siebie
zabóje promieniowanie. Tlen bił mu w usta chłodną falą. Biegło
się dobe, bo powiechnia zastygłego potoku lawy, którą
pozostawił na drodze swej porażki cofający się „Cyklop”, była
gładka, miejscami prawie jak szkło. Szęśliwie miał chwytne,
terenowe podeszwy butów, nie ślizgał się więc. Teraz zapadła już
taka ciemność, że tylko gdzieniegdzie peświtujące od powłoki
szkliwa jasne kamienie prowadziły w dół. Wiedział, że ma ped
sobą jesze co najmniej ty kilometry takiej drogi. Niepodobna
było, gnając co sił, dokonywać jakichkolwiek oblień, ale ucał
jednak od asu do asu okiem na pulsującą erwonawo tarę
wskaźnika. Jakąś godzinę mógł jesze tu być, wśród pogiętych i
skruszonych anihilacją skał – dawka nie pekroy wówas
dwustu rentgenów. Niechby godzinę i kwadrans; potem jeżeli nie
dote do begów pustyni, nie będzie się już co ieszyć.
W jakiejś dwudziestej minucie pyszedł kryzys. Serce uł jako
okrutną, niezmożoną obecność, która rozpychała mu i ugniatała od
środka pierś, tlen palił gardło i kań żywym ogniem, w oach
migały iskry, najgorsze zaś było to, że zaął się potykać.
Promieniowanie stało się co prawda nieco słabsze, indykator
świecił w mroku ledwo jak gasnący węgielek, ale i tak wiedział, że
musi biec, biec dalej, a nogi odmawiały już posłuszeństwa. Każde
włókno jego ciała miało dość, wszystko w nim kyało, by
zatymać się, stanąć, a choćby i runąć na pozornie tak zimne, tak
nieszkodliwe płyty ękanego szkliwa. Gdy chciał ojeć w górę,
ku gwiazdom, potknął się i poleciał do podu na rozstawione ręce.
Łkając, chwytał oddech. Dźwignął się, wstał, kilka kroków
pebiegł, zataając się na boki, potem rytm wrócił, poniósł go.
Zatracił już poucie asu. Jak w ogóle orientował się w tej głuchej
erni? Zapomniał o wszystkich umarłych, których odkrył, o
kościanym uśmiechu Bennigsena, o Regnae oywającym pod
kamieniami obok staskanego arktana, o bezgłowym, którego nie
udało mu się rozpoznać, zapomniał nawet o chmue. Był cały
skurony od tej ciemności nabiegłej krwią jego ou, próżno
wypatrujących wielkiego gwiaździstego nieba pustyni, której
piaszysta pustka wydawała mu się zbawieniem, biegł na oślep, z
powiekami zlanymi słonym potem, niesiony siłą, której nieustającą
w sobie obecnością mógł się jesze chwilami zdumiewać. Ten bieg,
ta noc zdawały się nie mieć końca.
Nie widział już właściwie nic, kiedy nagle jego stopy zaęły
brnąć coraz ciężej, zapadać się, pouł ostatni pypływ rozpay,
podniósł głowę i zrozumiał nagle, że jest na pustyni. Zobaył
jesze gwiazdy nad horyzontem, potem, już gdy nogi same
poddały się pod nim, szukał wzrokiem tarki wskaźnika, ale jej nie
zobaył: była ciemna, milała, niewidzialną śmierć pozostawił
poza plecami, w głębi zastygłego koryta lawy, to była ostatnia jego
myśl, bo kiedy twaą pouł szorstki chłód piasku, zapadł nie w
sen, ale w odrętwienie, w którym całe jego ciało pracowało jesze
rozpaliwie, żebra chodziły, serce się tłukło, ale pez ten mrok
zupełnego wyerpania wchodził w inny, głębszy, aż stracił
pytomność.
Ocknął się nagle, nie wiedząc, gdzie jest. Poruszył rękami,
pouł w nich zimno piasku, który wyciekł z palców, usiadł i jęknął
mimo woli. Było mu duszno. Opytomniał. Fosforyzująca stałka
manometru wskazywała zero. W drugiej butelce było jesze
osiemnaście atmosfer ciśnienia. Pekręcił zawór i wstał. Była
pierwsza godzina nocy. Gwiazdy stały wyostone w arnym
niebie. Odnalazł na kompasie właściwy kierunek i poszedł prosto
ped siebie. O teciej zażył ostatnią pastylkę. Tuż ped waą
skońył mu się tlen. Oducił wtedy aparat tlenowy i poszedł,
oddychając zrazu nieufnie, ale gdy zimne powiete pedświtu
wypełniło mu płuca, poął kroyć żwawiej, starając się nie myśleć
o niym innym opró tego marszu pez wydmy, w których
zapadał niekiedy po kolana. Był trochę jak pijany, ale nie wiedział,
y to z działania gazów atmosfery, y po prostu ze zmęenia.
Obliył sobie, że jeśli będzie robił tery kilometry na godzinę,
dote do statku o jedenastej, za dnia.
Próbował rawdzać własne tempo na krokomieu, ale nic z
tego nie wychodziło. Olbymią białawą smugą rozdzielała na dwie
nierówne ęści aszę nieba Droga Mlena. Pywykł już tak do
nikłego światła gwiazd, że pozwalało mu omijać co większe
wydmy. Brnął i brnął, aż na tle horyzontu, jako dziwnie foremną
pesteń bez gwiazd, dostegł jakiś kszta kanciasty. Nie zdając
sobie jesze rawy z tego, co to jest, zmieał już w tę stronę,
zaął biec, zapadając się coraz głębiej, ale nawet tego nie uł, aż
wyciągniętymi rękami, jak ślepiec, udeył o twardy metal. To był
łazik, pusty, bezludny, może jeden z tych, które wysłał rankiem
popedniego dnia Horpach, może jakiś inny, poucony pez grupę
Regnara, nie myślał o tym, po prostu stał, dysząc, obejmując
łaszony łeb maszyny obu rękami. Znużenie ciągnęło go ku
ziemi. Upaść koło maszyny, zasnąć py niej, aby rano, ze słońcem,
ruszyć w drogę...
Powoli wciągnął się na gbietowy pance, po omacku znalazł
rękojeść klapy, odemknął ją. Zapłonęły światełka. Osunął się na
siedzenie. Tak, teraz wiedział już, że jest oszołomiony, pewno
zatruty tym gazem, bo nie mógł znaleźć włąników, nie pamiętał,
gdzie są, nie wiedział nic... Aż ręka sama znalazła wyświechtaną
gałkę, pchnęła ją, silnik miauknął lekko i ruszył. Odemknął wieko
żyrokompasów, już tylko tę jedną cyfrę znał na pewno, kurs
powrotu, jakiś as łazik toył się po ciemku, Rohan zapomniał o
istnieniu reektorów...
O piątej stał jesze mrok. Zobaył wtedy na wprost, daleko,
pośród białych i niebieskawych gwiazd, jedną wiszącą nisko nad
samym horyzontem, rubinową. Zamrugał tępo powiekami.
Czerwona gwiazda...? Nie było takich... Zdawało mu się, że obok
niego siedzi ktoś, pewno Jarg, chciał go ytać, co to może być za
gwiazda, nagle opytomniał, jak udeony. To było dziobowe
światło krążownika. Jechał prosto na tę rubinową kropelkę w
mrokach, wznosiła się powoli, aż stała się lśniącą mocno kulą,
której odblaskiem mienił się wiechni pance. Spomiędzy zegarów
zamrugało erwone oko i odezwał się bęyk, sygnalizując
bliskość siłowego pola. Rohan wyłąył silnik. Maszyna stoyła się
po zbou wydmy i stanęła. Nie był pewien, y zdoła wsiąść do
łazika, jeśli go raz opuści. Sięgnął więc do schowka, wydobył zeń
rakietnicę, a że chodziła mu w ręku, oparł łokieć na stee,
pytymał garść drugą i pociągnął za cyngiel. Pomarańowa
smuga buchnęła w ciemność. Jej krótki lot rozgwieździł się nagle,
trafiwszy w ścianę osłony siłowej jak w pezroyste szkło. Stelał
raz za razem, aż iglica szęknęła sucho. Nie było już naboi. Ale i tak
go zauważono, pierwsi wszęli pewno alarm wachtowi w sterowni,
bo niemal równoeśnie pod szytem statku zabłysły dwa wielkie
jupitery i liznąwszy piasek białymi językami, skyżowały się na
łaziku. Zarazem światłami rozjayła się pochylnia i niby chłodny
płomień rozgoał od świetlówek cały szyb osobowego dźwigu.
Trapy w mgnieniu oka zaroiły się od biegnących, już i na wydmach
w pobliżu rufy zapłonęły reektory, toąc się i pez to huśtając
ucanymi słupami światła, aż zajaśniały szpalerem błękitne ognie,
ukazując otwae wejście w głąb perymetru.
Rohan, któremu rakietnica wypadła z ręki, ani wiedział, kiedy
zesunął się po boku maszyny i chwiejnym, pesadnie dużym
krokiem, nienaturalnie wyprostowany, zaciskając pięści, by zdusić
nieznośne drżenie palców, szedł prosto na dwudziestopiętrowy
statek, który stał w powodzi świateł na tle blednącego nieba, tak
majestatyny w swym nieruchomym ogromie, jakby naprawdę
był niezwyciężony.

Zakopane, erwiec 1962 – erwiec 1963

You might also like