Suworow W. 1995 - Lodołamacz 02. Dzień ,, M

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 185

Wiktor Suworow

Dzień „M”

Tom 2 Cyklu „ Lodołamacz ‘’

Tłumaczył Andrzej Mietkowski

Bogdanowi Wasilewiczowi Rezunowi, kursantowi–stażyście baterii przeciwpancernej 637. Pułku


Piechoty 140. Dywizji Piechoty XXXVI Korpusu Piechoty 5. Armii Fontu Południowo –
Zachodniego poświęcam

Mobilizacja — to wojna...

B. Szaposznikow,

Marszalek Związku Radzieckiego

POMNIK LUDZKIEJ GŁUPOTY

Kiedy po raz pierwszy spotkałem Wiktora Suworowa, był już opętany ideą tej książki. Sypał jak z
rękawa datami i faktami, nie potrafił rozmawiać na żaden inny temat. Ale wiele lat miało jeszcze
upłynąć, nim zdecydował się; wyłożyć wszystko czarno na białym. Może nie do końca ufał własnej
logice? A może obawiał się, że nie zostanie usłyszany i nie chciał spalić tematu? Jeszcze nie
powstały „Akwarium” i „Specnaz”, które miały przynieść mu światowy rozgłos. Dopiero co ukazała
się jego pierwsza książka, zbiór opowieści „Żołnierze wolności”, I jej zawdzięczam nasze pierwsze
spotkanie. Tak się złożyło, że redakcja londyńskiego „Timesa” przysłała mi tę pracę z prośbą o
recenzję. Okazało się, że jako jedyny pochwaliłem ją drukiem.

Dziś wydaje się nieprawdopodobne, lecz w tamtych nieodległych czasach antykomunizm, a nawet
negatywny stosunek do Związku Radzieckiego, uchodziły w oczach zachodniej inteligencji za coś w
rodzaju wstydliwie skrywanej przypadłości. Autor uczciwego sprawozdania z ojczyzny
realsocjalizmu nie mógł liczyć nie tylko na uznanie swojego talentu, ale choćby na obiektywną
recenzję. Tylko nielicznym z nas udało się do tamtego czasu wybić wyłom w murze powszechnego
milczenia.

W jakiejś telewizyjnej dyskusji pewien lewacki łajdak pozwolił sobie na sugestię wobec mnie, że
„niektórzy ludzie” mogliby uznać moje poglądy za zdradę ojczyzny. Ale był to odosobniony wypadek,
i, mając taki życiorys jaki mam, bez trudu uporałem się z tym oszczerstwem. Wiktor był w znacznie
trudniejszej sytuacji. Od samego początku musiał żyć z absurdalnym piętnem zdrajcy. Poza tym
skazany zaocznie na karę śmierci był pod stałą ochroną i musiał przystać na warunki stawiane przez
aniołów–stróżów. Z tej banalnej przyczyny nie mógł publicznie bronić swoich poglądów, ani
reklamować swoich książek, ani nawet spotykać się z dziennikarzami. Do niedawna nie wolno mu
było nawet ujawnić swojego prawdziwego nazwiska, czego, ma się rozumieć, nie omieszkali
wykorzystać radzieccy łajdacy, sugerując, że żaden Wiktor Suworow w ogóle nie istnieje, a książki
ukazujące się pod tym nazwiskiem pisze po prostu brytyjski wywiad.

Minęło wiele lat, nim zdecydował się przystąpić do napisania „Lodołamacza”. Dla niego nie była to
zwyczajna książka, ale dzieło życia. Gdyby nie tom, który trzymacie Państwo w ręku, nie byłoby w
ogóle żadnego Wiktora Suworowa, ani „Akwarium”, ani „Specnazu”, ani „Żołnierzy wolności” —
byłby tylko oficer GRU[416] Władimir Rezun, święcie wierzący, że wykradając zachodnie tajemnice
dobrze służy swojemu narodowi i swojej ojczyźnie. A ściślej mówiąc — gdyby nie sensacyjne
odkrycie, jakie „Lodołamacz” i „Dzień «M»” zawierają na swoich stronach, a które całkowicie
odmieniło dotychczasowe życie przeciętnego radzieckiego oficera.

Wychowany w rodzinie weterana, nie mógł inaczej postąpić, gdy poznał całą straszną prawdę o
„świętej wojnie”. Właśnie dlatego uciekł, został na Zachodzie, sam siebie skazał na życie z piętnem
zdrajcy, bez cienia nadziei na to, że kiedykolwiek jeszcze zobaczy rodzinę, przyjaciół... Wszystko
wyłącznie po to, by móc wszem i wobec ogłosić ujawnioną prawdę.

A wszystko zdarzyło się, jak mówi, zupełnie przypadkowo. Traf chciał, że wykłady z historii wojen
w Wojskowej Akademii Dyplomatycznej odbywały się tuż po wykładach strategii.

A więc — opowiada Suworow — siedzę i słucham, że gdy przeciwnik planuje atak przez
zaskoczenie, wtedy ściąga swoje wojska w pobliże granicy i rozmieszcza lotniska polowe jak
najbliżej linii przyszłego frontu. Mija kilkanaście minut, i oto dowiaduję się, że Stalin w 1941 roku
nie był przygotowany do wojny, że popełnił wiele kardynalnych błędów, a w szczególności
rozlokował lotniska wzdłuż granicy z Niemcami, i skoncentrował tam swoje doborowe jednostki...
Ki czort?! Albo jedno, albo drugie: albo historyk kłamie, albo strateg jest w błędzie.

Cokolwiek opowiada dzisiaj Wiktor, był to jedynie pretekst, a nie prawdziwy powód. Przecież nie
on jeden uczęszczał na te wykłady, nie mówiąc o milionach uczestników opisywanych wydarzeń, czy
tysiącach badaczy II wojny światowej, autorach niezliczonych doktoratów I monografii. Zresztą sama
myśl jest tak bardzo oczywista. że trudno pojąć, jak to możliwe, że nikomu wcześniej nie przyszła do
głowy?

W rzeczy samej, czy można serio traktować oficjalną wersję radzieckich historyków, którzy
utrzymują, że Stalin, który nie dowierzał własnemu cieniowi, tak bardzo zaufał Hitlerowi, że
przegapił wojnę? Że uwierzył na słowo człowiekowi, za podejrzenia o kontakty z którym kazał
dopiero co rozstrzelać swoją wyższą kadrę oficerską? Uwierzył Ink bardzo, że zdemontował całą
linię obrony na zachodnich granicach? I nie przestając wierzyć za wszelką cenę podkręcał tempo
zbrojeń, formując coraz to nowe dywizje? Z kim w takim razie zamierzał walczyć?

Że Stalin zamierzał walczyć — tego nikt nie kwestionuje. Dowodzą tego nie tylko fakty
przedstawione w „Lodołamaczu”, nie tylko liczne wystąpienia Wodza Narodów, ale powszechnie
znane drobne szczegóły z lat poprzedzających wojnę. Na przykład, przed wojną w licznych parkach
wypoczynku i rekreacji w niemal każdym radzieckim mieście wznosiły się wieże spadochronowe. Po
wojnie, ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, wszystkie zostały zdemontowane. A my się dziwimy,
czytając Suworowa, że w 1941 roku Armia Czerwona dysponowała pięcioma korpusami wojsk
powietrznodesantowych, milionem wyszkolonych spadochroniarzy. Jak, gdzie, kiedy Stalin zdążył
przygotować taką potęgę, i to niepostrzeżenie?

Albo inny szczegół, który wprawił mnie w osłupienie. Nie tylko ja to czytałem, lecz nikt inny nie
zwrócił uwagi, nie zastanowił się przez chwilę. Chodzi o to, że w świetle wspomnień autora słynnej
patriotycznej pieśni Wstawaj, strana agromnaja, która pojawiła się w pierwszych dniach wojny (do
dziś starzy bolszewicy uwielbiają odśpiewywać ją w uniesieniu podczas swoich masówek), Stalin
osobiście zlecił autorowi napisanie jej w... lutym 1941 roku! No cóż, Wódz i Nauczyciel był
doprawdy przenikliwy, zatroszczył się nawet o pieśń. A wojny, znaczy się, nie przewidział?

Łatwo zrozumieć, dlaczego radzieccy historycy wolą przedstawiać Najlepszego Przyjaciela


Historyków jako naiwniaka, albo, w ostateczności, szaleńca, niźli wyłapywać te wszystkie
niekonsekwencje. W przeciwnym wypadku byliby zmuszeni przyznać, że Stalin nie był bardziej
szalony, niż każdy inny komunista, zaczynając od Lenina, albo i Marksa: wszyscy szczerze wierzyli,
że rewolucja światowa wybuchnie w wyniku wojny światowej. Ta wojna nie była dla nich katastrofą
ani nieszczęściem, lecz wyczekiwaną „koniecznością historyczną”.

Co więcej, wystarczy przeczytać to, co pisał Lenin w latach 1920–1921 żeby uzmysłowić sobie, w
jakim ślepym zaułku znaleźli się bolszewicy, kiedy uwierzyli w rychłą rewolucję światową i
pośpieszyli się z przejęciem władzy w Rosji. Żaden z nich nie zamierzał, ma się rozumieć, „budować
socjalizmu w jednym kraju”, tym bardziej kraju rolniczym. Triumf rewolucji w Rosji oznaczał,
według Lenina, „mniej niż pół drogi”. Aby to zwycięstwo stało się ostateczne i nieodwracalne,
„musimy wywalczyć zwycięstwo rewolucji proletariackiej we wszystkich, a przynajmniej w kilku
najważniejszych krajach kapitalistycznych”. Bez ich potencjału przemysłowego nie było co śnić o
socjalizmie. Stąd leninowski NEP i nowa taktyka „oblężenia kapitalistycznej twierdzy”,
wykorzystania wzajemnych sprzeczności dla przyśpieszenia nadejścia rewolucji światowej —
czytaj: wybuchu wojny światowej. Pod tym względem Stalin był tylko pilnym uczniem Marksa i
Lenina.

To dlatego radzieccy historycy w żaden sposób nie mogli uznać przedstawionych w tej książce
faktów, nie uznając tym samym agresywnej natury komunizmu i jego odpowiedzialności za zbrodnie
wobec ludzkości na równi z hitleryzmem. Ale co przeszkadzało zachodnim historykom dostrzec tę
oczywistą prawdę?

Dokładnie to samo, co ich radzieckim kolegom: konformizm. Przecież na Zachodzie również działają
potężne lobby polityczne mogące ukrócić każdego mądralę, który ni stąd ni z owąd wyskoczyłby z
nieodpowiednimi rewelacjami. Zachodni establishment wciąż nie dojrzał do tego, by przyjąć do
wiadomości, że — jak w starej anegdocie — „Adolf Hitler to drobny rzezimieszek w czasach Józefa
Stalina”. Do niedawna autor takiej teorii, jako faszysta, musiałby liczyć się z powszechnym
ostracyzmem. Ani kariery, ani profesury, ani publikacji — nic! Dlatego właśnie na Zachodzie
znalazło się niewiele więcej ludzi niż w dawnym Związku Radzieckim, którzy mieli odwagę określić
się jako antykomuniści.

Nawet teraz, gdy wreszcie ujawniono krwawe komunistyczne tajemnice, wciąż oburzamy się, widząc
Ericha Honeckera na ławie oskarżonych, choć sami uganiamy się po południowoamerykańskiej
dżungli za siwymi starcami, którzy pół wieku temu popełnili zbrodnie. Przecież to taki schorowany i
sędziwy człowiek! I współczujemy Michałowi Gorbaczowowi, którego — cóż za bezczelność! —
zmuszają by stanął przed trybunałem (nie, wcale nie norymberskim, tylko konstytucyjnym, i w nie
charakterze oskarżonego, tylko świadka). Czy mamy dość odwagi, by nazwać KPZR organizacją
przestępczą? No nie, skądże znowu, ona jest tylko „niekonstytucyjna”...

Ta książka utkwi nam w pamięci nie z uwagi na głębię analiz, ani jakieś wstrząsające, nikomu nie
znane dotąd fakty: autor konsekwentnie operuje wyłącznie materiałami znanymi i powszechnie
dostępnymi. Pozostanie w naszej pamięci jako pomnik ślepoty człowieka, dzięki której najbardziej
nieludzki reżim w historii mógł przetrwać 74 lata. Albo, mówiąc dokładnie, jako pomnik tej dziwnej
przypadłości ucha i oka, powszechnej w czasach komunistycznych, kiedy słyszano jedno, widziano
drugie — i nikt się temu nie dziwił.

A tymczasem autor, Wiktor Suworow, nadal żyje w Anglii, jak sam pisze „między wyrokiem śmierci
a egzekucją”. Nikomu nie przyszło do głowy, by unieważnić wydany werdykt.

Władimir Bukowski Cambridge,

listopad 1995

DO MOICH CZYTELNIKÓW

Kiedy „Lodołamacz” ukazał się w Niemczech, dostałem od dawnych żołnierzy i oficerów


niemieckich ze trzy metry sześcienne przesyłek: listy, książki, dzienniki, dokumenty frontowe, zdjęcia.

Po publikacji w Rosji — jeszcze więcej.

Na porządku dnia staje więc leninowskie pytanie: co robić?

Odpisywać? A czy życia na to starczy?

Ale czy mam prawo nie odpisywać?

Nie chodzi o zwykłą grzeczność. Każdy list jest ciekawy na swój sposób. Wszystkie razem stanowią
skarbnicę. To kawał historii, przez nikogo nie zbadany. To tysiące świadectw, i każde z nich obala
wersję oficjalną początku wojny.

Być może istnieje gdzieś instytucja naukowa, która posiada obszerniejszy od mojego zbiór
świadectw w rękopisach, ale jestem przekonany, że mój jest ciekawszy.
Kombatanci, dawni żołnierze frontowi, u schyłku swoich długich i mozolnych żywotów, nagle zaczęli
do mnie pisać, otwierać przede mną dusze, opowiadać rzeczy, których dotąd nigdy nikomu nie
opowiadali.

Większa część nadesłanej korespondencji pochodzi nie od kombatantów, lecz od ich potomków —
dzieci i wnuków. Często bardzo osobiste wyznania: „Ojciec opowiadał w kręgu najbliższych...”.

Wstrząsające jest to, że wszystkie świadectwa bez wyjątku, zarówno żywych uczestników wojny, jak
i opowieści ich bliskich nie przystają do takiego obrazu początku wojny, jaki przez pół wieku
prezentowała nam oficjalna historia państwowa.

Może byli żołnierze i ich potomkowie wypaczają prawdziwe oblicze wydarzeń?

Można byłoby wysnuć takie przypuszczenie, gdyby poczta przyniosła, dajmy na to, tylko sto
kilogramów przesyłek. Ale listów jest naprawdę DUŻO.

I wszystkie na jeden temat. Przecież nie mogli się wszyscy naraz umówić. Nie mogli autorzy tysięcy
listów z Rosji porozumieć się z autorami tysięcy listów z Niemiec, Polski, Australii, Kanady.

Przykład, pierwszy z brzegu. Wiemy z oficjalnej wersji historii wojny, że gdy wybuchła wojna,
malarz Iraklij Toidze w porywie szlachetnego oburzenia uwiecznił obraz wzywającej do boju
Ojczyzny–Matki. Plakat pojawił się w pierwszych dniach wojny, niebawem zyskał światową sławę i
stał się plastycznym symbolem wojny, zwanej przez komunistów „wielką ojczyźnianą”.

Tymczasem z listów wynika, że plakat pojawił się na ulicach radzieckich miast nie w pierwszych
dniach, lecz w pierwszym dniu wojny.

22 czerwca. Na ulicach Jarosławia — wieczorem. W Saratowie — „w drugiej połowie dnia”. W


Kujbyszewie plakat rozklejano na ścianach wagonów eszelonów wojskowych, którymi zapchana była
stacja. W Nowosybirsku i Chabarowsku plakat pojawił się nie później niż 23 czerwca. A przecież
samoloty miały wówczas kilka międzylądowań i w ciągu jednej doby nie były w stanie dolecieć do
Chabarowska. Ale nawet jeśli przyjmiemy nieprawdopodobne założenie, że plakaty załadowano do
samolotu 22 czerwca i że w ciągu jednej nocy dostarczono je na miejsce, to mimo wszystko pozostaje
pytanie — kiedy te afisze drukowano? 22 czerwca? Załóżmy, że tak. Wobec tego kiedy Iraklij Toidze
tworzył swoje arcydzieło? Tak czy owak, wychodzi, że przed 22 czerwca. A więc tworzył je nie w
porywie uniesienia i gniewu na wieść o agresji, tylko zanim pojawiła się przyczyna tych szlachetnych
namiętności. Skąd zatem wiedział o szykującej się niemieckiej napaści, której sam wielki Stalin nie
wziął pod uwagę? Zagadka historii...

A oto jej rozwiązanie. List z Argentyny. Autor — Nikołaj Kadygrow. Przed wojną porucznik w
wojskowej komisji uzupełnień w Mińsku. W sejfie każdego z takich punktów poborowych
przechowywano określoną liczbę tajnych dokumentów mobilizacyjnych w zalakowanych kopertach z
nadrukiem: OTWORZYĆ W DNIU M. Pod koniec 1940 roku takich dokumentów zaczęło nadchodzić
coraz więcej. I oto w grudniu dotarły trzy wielkie paczki, każda z pięcioma pieczęciami. I na każdej
to samo polecenie: OTWORZYĆ W DNIU M. Paczki były tajne i powinny być przechowywane w
sejfie. Ale za nic nie chciały się w nim zmieścić. Trzeba było zamówić stalową skrzynię i używać jej
jako sejfu.

Mija sześć miesięcy, 22 czerwca wybucha wojna. Co zrobić z dokumentami? Choć Mołotow
powiedział przez radio, że zaczęła się wojna, nie nadeszło polecenie otwarcia paczek. Otworzysz
bez polecenia — rozstrzelają. No więc siedzą oficerowie, czekają. A rozkazu jak nie było, tak nie
ma. Wreszcie wieczorem telefon: pakiety z numerami od takiego do takiego — zniszczyć bez
otwierania, pakiety z numerami od takiego do takiego — otworzyć niezwłocznie.

Trzeba było od razu zniszczyć bardzo dużo materiałów, wśród nich dwie z trzech wielkich paczek.
Jak to zrobić, skoro każda zawiera z pół tysiąca arkuszy sztywnego papieru? Palili w metalowej
beczce, a siebie zabezpieczyli protokółem: my, niżej podpisani, paliliśmy paczki, a w trakcie tej
czynności byliśmy zmuszeni pomagać sobie pogrzebaczem, ale nikt w ogień nie zaglądał...

I podpisy. Słusznie, bo potem zrodzą się wątpliwości w jakiejś głowie: czy ciekawość nie wzięła
czasem góry. Po to właśnie jest protokół.

Jeśli chodzi o trzecią paczkę, to polecono złamać pieczęcie, otworzyć i zawartość wykorzystać
zgodnie z przeznaczeniem. Otworzyli. Wewnątrz stos plakatów: „Ojczyzna–Matka wzywa!”.
Rozlepiono je w nocy z 22 na 23 czerwca.

Ale plakaty nadesłano w grudniu 1940 roku.

Rysuje się taki oto obraz: plakat opracowano z dużym wyprzedzeniem, następnie wydrukowano
nakład zdolny zaspokoić potrzeby całego ZSRR, po czym w ściśle tajnych przesyłkach rozwieziono
po odpowiednich urzędach w całym kraju. Coś przygotowywano. Ale oto 22 czerwca Hitler zadał
wyprzedzający cios i w jednej chwili wiele z tych plakatów, delikatnie mówiąc, utraciło aktualność.

Związek Radziecki został zmuszony do prowadzenia wojny obronnej na własnym terytorium, a


plakaty z dwóch pozostałych paczek wzywały do zupełnie innej wojny. Treść nadesłanych
materiałów agitacyjnych stała w sprzeczności z duchem wojny obronnej. Stąd rozkaz: zniszczyć bez
otwierania. Może były tam arcydzieła, może i one zyskałyby sławę. Ale ich twórcom zwyczajnie się
nie powiodło.

A Iraklijowi Toidze się udało. Jego plakat — niewykluczone, że wbrew intencjom autora — zyskał
wymowę uniwersalną: „Ojczyzna–Matka wzywa!” Do czego wzywa, nie wiemy. No to może wzywać
do wojny obronnej. Dlatego plakat Iraklija Toidze został rozlepiony w całym kraju.

I tak było ze wszystkimi symbolami „wielkiej ojczyźnianej” — przygotowano je zawczasu. Pieśń


„Ogromny kraju, podnieś pięść”[417] została napisana przed wkroczeniem Niemców, żołnierz–
wyzwoliciel z dzieckiem na ręku pojawia się na łamach „Prawdy” we wrześniu 1939 roku, w trzecim
dniu radzieckiej ekspedycji na Polskę. Gdyby Hitler nie napadł na ZSRR, to Sowiety i tak stałyby się
„wyzwolicielami”. Przygotowano monumentalne plastyczne i muzyczne symbole wojny
„wyzwoleńczej”, a niektóre, jak wspomniany plakat, wydrukowano już w masowym nakładzie...

Już słyszę głosy sprzeciwu: czy można wierzyć oficerowi, który dostał się do niewoli i z jakichś
niejasnych powodów po wojnie wylądował nie w ojczyźnie światowego proletariatu, tylko w
Argentynie?

Cóż, możemy nie wierzyć. Ale ci, którzy po wojnie wrócili do ojczyzny światowego proletariatu
opowiadają równie zaskakujące historie.

Po publikacji „Lodołamacza” kremlowscy historycy w licznych artykułach próbowali podważać tezę,


że Stalin szykował się do marszu na Europę.

Dochodziło do kuriozalnych sytuacji. Pewien krytyk literacki odkrył, że pieśń „Święta wojna” została
napisana podczas I wojny światowej. Lebiediew–Kumacz zwyczajnie przywłaszczył sobie cudzy
tekst. Moi oponenci uczepili się tej publikacji i wielokrotnie przytaczali w prasie: słowa powstały
ćwierć wieku przed agresją niemiecką!

Słusznie. I co z tego wynika? Czy kiedykolwiek podważałem to epokowe odkrycie? Czy ma ono w
ogóle jakieś znaczenie?

W lutym 1941 roku Stalin potrzebował pieśni o wielkiej wojnie z Niemcami. I, co istotne, taką pieśń
zamówił. Natomiast to, w jaki sposób radzieccy twórcy zadośćuczynili oczekiwaniom Ojca Narodów
— przetłumaczyli z japońskiego lub mongolskiego, ukradli czy wręcz sami skomponowali — nie
wnosi nic do sprawy. A w ogóle nie chodzi o Lebiediewa–Kumacza. Pieśń jest utworem muzycznym.
Dlatego w lutym 1941 roku Stalin zwrócił się z zamówieniem nie do autora słów, lecz do
kompozytora, Aleksandra Aleksandrowa.

W kilku listach które otrzymałem, znalazłem stwierdzenie, że nie tylko Aleksandrów komponował
pieśń wojenną. I nie tylko kompozytorzy i poeci szykowali się do wojny „wyzwoleńczej”. Również
lekarze, nauczyciele, artyści, tancerze, akrobaci, prestidigitatorzy. Choć to zdumiewające, oficjalna
prasa potwierdza te informacje.

Oto świadectwo Konstantina Simonowa[418] w gazecie „Krasnaja zwiezda” z dnia 7 listopada 1992
roku. Simonow był pupilkiem Stalina, Chruszczowa, Breżniewa; bohater, kawaler siedmiu orderów,
laureat czterech nagród stalinowskich; za czasów Stalina — zastępca członka KC partii. On sam
potwierdza, że latem 1940 roku zebrano wszystkich pisarzy i zaczęto przygotowywać ich do wojny.
Konstantin Simonow został przydzielony do plutonu poetów w kompanii pisarzy. Rok ich szkolono,
po czym 15 czerwca 1941 roku nadano stopnie: Simonow został mianowany intendentem II stopnia,
co odpowiadało randze podpułkownika.

Tłum zgromadzony w tych dniach na ulicach nie potrafił zrozumieć znaczenia komunikatu agencji
TASS z 13 czerwca 1941 roku, ale radzieccy pisarze i poeci w tym czasie już przymierzali oficerskie
mundury, dobierali rozmiar wojskowych butów.

Simonow ciągnie dalej: „22 czerwca zaczęła się wojna, ale każdy z nas miał już w ręku wypisane
zawczasu skierowanie, kto — dokąd, kto do prasy centralnej, kto do gazetek dywizyjnych...”. Każda z
trzystu trzech stalinowskich dywizji wydawała własną gazetkę. Jeżeli chcemy wysłać po jednym
pisarzu do redakcji każdej dywizyjnej gazetki, to ilu pisarzy trzeba przygotować? A mamy jeszcze
redakcje na szczeblu korpusów, armii, flotylli, szesnastu okręgów wojskowych, no i każdego frontu...
W Akademii GRU powtarzano do znudzenia: staraj się zwracać uwagę na szczegóły, na pozornie nic
nie znaczące drobiazgi. Tylko w ten sposób możesz wyrobić sobie całościowy pogląd na temat
jakiegoś zjawiska. No więc idę za wskazaniami moich nauczycieli. Zwracam uwagę na drobiazgi.

A niektóre z tych szczegółów naprawdę mogą zamurować.

Stalin nie zwykł rozdawać szarż na prawo i lewo. W owym czasie piloci wojskowi latali w stopniu
sierżantów, dowódcy kluczy, a nawet zastępcy dowódców eskadr też byli sierżantami. Stopnie
oficerskie zaczynały się w lotnictwie dopiero od dowódcy eskadry. A tymczasem Konstantin
Simonow, cywil, 25–letni pisarz który nigdy nie służył w wojsku, po jednym roku szkolenia
otrzymuje od razu stopień odpowiadający podpułkownikowi!

To poważna sprawa. Simonow nie był przypadkiem odosobnionym. Razem z nim pakowali walizki i
sprawdzali skierowania frontowe komisarz pułku Michaił Szołochow, podpułkownik Aleksander
Twardowski, komisarz batalionowy Aleksiej Surkow, komisarz brygady Aleksander Fadiejew,
intendent III stopnia Leonid Pierwomajski, komisarz brygady (ranga generalska!) Wsiewołod
Wiszniewski i cały Związek Pisarzy niemal w pełnym składzie. Wyjątek stanowiły jedynie osoby
niezdolne do służby.

Postawcie się na miejscu radzieckiego wywiadowcy–analityka. Na waszym biurku ląduje pozornie


błaha informacja: w 1940 roku Hitler zebrał do kupy wszystkich pisarzy i poetów, przez rok ganiał
ich po strzelnicach i poligonach, następnie nadał im rangi do generalskich włącznie, a teraz zamierza
wszystkich wysłać nad radziecką granicę. Misja ma charakter tajny, chwilami przypomina bal
przebierańców: niektórzy pisarze mają uchodzić za intendentów, fachowców od zaopatrzenia w buty i
mundury.

A więc jaka byłaby wasza reakcja na takie doniesienie gdybyście byli analitykami radzieckiego
wywiadu? Co zameldowalibyście waszym przełożonym? Tyle tylko, że w Niemczech nic takiego nie
miało miejsca. Natomiast zdarzyło się w Związku Radzieckim. Więc jeśli takie informacje docierały
do niemieckiego wywiadu, to jak powinien był zareagować? Co zameldować dowództwu? Z jednej
strony uspokajający komunikat TASS, a z drugiej...

Po pierwszym uderzeniu Hitlera tego typu wybiegi straciły sens: wszystkim pisarzom zamieniono
intendenckie szarże na zwykłe wojskowe. Ale przecież przed wojną musiał istnieć jakiś powód,
uzasadniający całą tę maskaradę.

I jeszcze jedno. Co Stalin zamierzał uczynić ze swoimi pisarzami i poetami gdyby Hitler nie napadł
na ZSRR? Pozwolić im paradować w mundurach oficerskich przez rok lub dwa, a potem
zdegradować i wycofać do Moskwy?

Latem 1939 roku ten sam Konstantin Simonow był korespondentem wojennym w grupie armijnej
Żukowa nad Chałchyn–gołem. Wtedy jakoś sobie radził bez przeszkolenia wojskowego i bez stopnia
oficerskiego. A tu nagle latem 1940 roku ktoś wpadł na pomysł masowego przygotowywania
dziennikarzy, pisarzy i poetów do nadciągającej wojny. Latem 1940 roku Hitler nie miał jeszcze
planu „Barbarossa”. Tymczasem Stalin miał przygotowany plan napaści. Przemyślany w każdym
szczególe. Włącznie z triumfalnymi afiszami i frontowymi redakcjami gotowymi sławić wielkie
czyny narodu radzieckiego na polach zwycięskich bitew.

Pisarze i poeci w terminie ukończyli przyśpieszone kursy, otrzymali stopnie oficerskie, odebrali
przydziały do frontów, armii, korpusów i dywizji, spakowali walizki i właśnie zamierzali ruszać w
drogę, gdy nastąpiło niespodziewane uderzenie wojsk hitlerowskich.

Niemiecki atak zaskoczył nie tylko Konstantina Simonowa i jego kolegów po piórze. Cała Armia
Czerwona była zaskoczona: podczas załadunku, w drodze, przy rozładunku. I skoro nie dowierzamy
byłemu oficerowi z Argentyny, to proponuję, byśmy zaufali „Krasnej zwiezdie” i bohaterowi–
laureatowi–kawalerowi–intendentowi.

Listy jakie otrzymałem od czytelników są naszą wspólną pamięcią, naszą historią, naszą przeszłością,
naszą przyszłością. Jeżeli nie poznamy przeszłości, nigdy się od niej nie uwolnimy. Dlatego obiecuję,
że kiedyś opublikuję listy wojenne. Nie wiem, ile to będzie tomów, ale jestem pewny, że niczego
ciekawszego na temat wojny nie napisano.

Proszę o wybaczenie wszystkich tych, którym nie zdążyłem dotąd odpisać. Proszę wziąć pod uwagę
sytuację, w jakiej się znalazłem. Dziękuję za każdy list. Otrzymałem też niemało listów krytycznych.
Ich autorom winny jestem szczególną wdzięczność. Nikt z nas nie jest nieomylny. Dzięki waszej
pomocy mogłem eliminować nieścisłości faktograficzne i usterki redakcyjne.

Jestem gotowy wysłuchać każdej krytyki. W ciągu roku zgromadziłem ponad 300 recenzji
„Lodołamacza”.

Czasami cale szpalty kąśliwych ataków. Nie raz chciałem odpowiedzieć na zarzuty, ale w GRU
nauczono mnie pokory: szanuj przeciwnika, staraj się zrozumieć jego argumenty, staraj się nawet
gniew wrogów obrócić na swoją korzyść.

Więc się staram.

Wiktor Suworow Oksford, jesień 1995

ROZDZIAŁ 1.

SKRZYPIĄCE BUTY

W historii nie było dotąd ani jednej wojny, której przyczyny i cele nie zostałyby przedstawione przez
inspiratorów i ich uczonych sługusów w wypaczonej, zafałszowanej formie.[419]

1.
Rosyjski żołnierz chodził w butach skórzanych. Zawsze.

A komuniści wymyślili skóropodobną kirzę[420]. I odtąd żołnierz radziecki maszerował w butach


kirzowych. Naturalnie, reprezentacyjne pułki i dywizje nadal dostawały skórzane obuwie. Niech
sobie cudzoziemcy myślą, że radziecki żołnierz to ma klawe życie. Wszystkie radzieckie wojska
okupacyjne w dawnym obozie socjalistycznym — w NRD, Polsce, na Węgrzech — też były obute w
skórę. Żadnych wątpliwości: przecież Sowiety to supermocarstwo! Lecz supermocarstwo nie
posiadało odpowiednich środków, by całą armię wyekwipować w skórzane obuwie, dlatego w kraju
żołnierz dreptał w kirzowych. Bardzo niewygodnych. Dosłownie i w przenośni. Podwójnie
niewygodnych, gdy ma się do wykonania zaszczytny internacjonalistyczny obowiązek.

Latem 1968 roku żołnierski los rzucił mnie, młodego oficera, w Karpaty, na granicę z bratnią
socjalistyczną Czechosłowacją. Kontrrewolucja dławiła kraj i nasza dzielna Armia Czerwona miała
przyjść z pomocą zaprzyjaźnionemu narodowi. Ale żołnierzom wolności nie przystoi tupać po
Europie w siermiężnych buciorach. Nie elegancko. Jasna sprawa, że my, oficerowie, mieliśmy
cholewki jak się patrzy, poskrzypujące, pobłyskujące. Ale żołnierze obuci nieprzystojnie.

Mija tydzień, drugi. Stacjonujemy w lesie. Oczekiwanie dłuży się niemiłosiernie. Minął miesiąc,
drugi zbliża się do końca. Nadchodzi sierpień. Zaczyna się nieznośna nuda. Nasi przywódcy mogliby
wreszcie na coś się zdecydować: albo cofnąć dywizje do stałych miejsc zakwaterowania, albo
rozkazać udzielić internacjonalisty cznej pomocy bratniemu narodowi... Tymczasem nie ma żadnej
decyzji, i dlatego czekamy. Przez cały dzień ćwiczenia do siódmych potów, a wieczorem kolacja przy
ognisku i wciąż te same gadki: wejdziemy, nie wejdziemy... I znowu od rana ćwiczenia, czasem też w
nocy.

I znowu wróżenie z fusów...

I oto pewnego wieczoru na leśnej przecince, przy której stał nasz batalion, pojawiły się potężne
ciężarówki Urał–375. Na każdym samochodzie — tony nowiutkich skórzanych butów. Bierzcie,
częstujcie się! I wywalają te buty wprost pod nogi. Całe hałdy. Niezliczone. To znaczy zliczone, ale
bez nadmiernej skrupulatności. Bierzcie, starczy dla wszystkich. Sierżancie, ilu macie ludzi? Stu
dwudziestu dziewięciu? Macie tutaj sto dwadzieścia dziewięć par! Numeracja? Poradzicie sobie.
Wymienicie się z sąsiadami. A ty ilu masz? Dwustu pięćdziesięciu siedmiu? Odbieraj swoją partię!

Na wszystkich przesiekach to samo. Równocześnie wyładowują tysiące par butów. Dziesiątki tysięcy
par. Setki tysięcy. Łatwo powiedzieć: wymienić obuwie w całej armii! Stare kirzowe zdjąć, nowe
skórzane założyć! Przecież nie jesteśmy sami w lesie. Po prawej sąsiedni batalion, po lewej też
batalion. Przed nami jakaś artyleria, pod młodnikiem następny, za nim kolejny, i jeszcze jeden, i tak w
nieskończoność. Wszystkie pobliskie lasy, i te dalsze — zapchane wojskiem. Przecież nie stoją tu
jedynie bataliony, pułki czy dywizje — ale całe armie. Więc wymienia buty 8. Armia Pancerna
Gwardii, i 13. Armia, i jeszcze jedna, gdzieś za nami. Wszystkich zaopatrzono równocześnie. Z
zapasem. Na wyrost. I już po lesie, po przecinkach i polankach przechadzają się żołnierzyki,
poskrzypując nowymi bucikami, aż przyjemnie popatrzeć. Cieszy wzrok juchtowa skóra najwyższej
klasy, z rezerw państwowych.

Wszystkie nasze pograniczne lasy naraz wypełniło poskrzypywanie skórzanych butów, jak trele
ptactwa na wiosnę. A to skrzypienie skłaniało do refleksji.

Dowódca naszego batalionu podpułkownik Protasow wezwał do siebie wszystkich oficerów.


Porządny był z niego facet. Nie uznawał zbędnego gadania: „Towarzysze oficerowie — powiada —
trzeba by coś wypić i przekąsić. Kto wie, co nas czeka za chwilę?”

Załadowaliśmy się do transportera — i do sąsiedniej wioski. A w gospodzie tłoczno, już popijają


oficerowie artylerii, saperzy i polityczni. Nie majak się wcisnąć.

Wszyscy wiedzą od dawna, że nasza kochana ojczyzna nie rozpieszcza swoich synów. A skoro tak, to
trzeba się napić. Może ostatni raz pijemy? Może przyjdzie nam walczyć o wolność bratniego narodu
czechosłowackiego i stracić życie w krwawym boju z kapitalistami. No więc wznieśmy manierki za
Czechosłowację, za jej miłujący wolność naród, co z utęsknieniem czeka na tę pomoc, którą od nas
otrzyma. Otrzyma bezinteresownie. Przecież jesteśmy tacy dobrzy. Pomagamy zawsze i wszystkim.
Każdemu, kto prosi o pomoc. A jak nie prosi, to i tak pomagamy.

Słowem, siedzimy, pijemy. Na razie nie ma rozkazu, ale każdy wie, co się święci: i my, oficerowie, i
nasze żołnierzyki, i bufetowa, która dolewa nam co rusz, i staruszek, któiy usadowił się w kącie z
kuflem piwa. Chciałby stary dołączyć do naszej kompanii i wrzucić jakieś mądre słowo, ale my
mamy zakaz kontaktów z cywilami, żeby jakiś żołnierz nie wypaplał wojennych tajemnic.

No więc siedzi sobie staruszek w kącie, sączy piwko, i coraz to łypie w naszą stronę, wielką ma
ochotę pogadać... Nic z tego. A kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, raptem powiedział, niby to pod
nosem, ale tak, żeby wszyscy słyszeli:

— Zupełnie jak w czterdziestym pierwszym...

2.

Nikt z nas się tego nie spodziewał. Nikt z nas nie zrozumiał, w czym rzecz. A staruszek kierował to
wyraźnie do nas, więc trzeba było jakoś odpowiedzieć.

— O co ci chodzi, dziadku?

— O skrzypienie. W czerwcu czterdziestego pierwszego Armia Czerwona tutaj tak samo skrzypiała
nowiutkimi butami ze skóry.
W tym momencie utraciłem spokój ducha.

Po „marszu wyzwoleńczym” do Czechosłowacji przyszło mi służyć na tych samych terenach, w


Karpatach. Przyszło mi przedreptać i przejeździć całą okolicę. A przy każdej nadarzającej się
sposobności pytałem staruszków, tubylców, żywych świadków: jak to było? Wielu potwierdza tę
wersję: w 1941 roku, tuż przed niemiecką napaścią, Armia Czerwona w przygranicznych rejonach
wymieniała buty kirzowe na skórzane. I to nie tylko na Ukrainie, ale również w Mołdawii, na
Białorusi, na Litwie, w Karelii. Poza tym w 1941 roku w okolicach granicy rozładowano transporty
skórzanych butów przeznaczonych dla milionów żołnierzy, których planowano przerzucić z głębi
kraju.

Pod osłoną komunikatu agencji TASS z dnia 13 czerwca 1941 roku miliony żołnierzy z wewnętrznych
okręgów[421] ZSRR przewożono w kierunku granicy. Równocześnie w pobliżu stacji kolejowych
rozładowywano miliony skórzanych buciorów.

Na przykład na stacji Żmierinka w pierwszych dniach czerwca 1941 roku skórzane buty
wyładowywano z wagonów i układano w pryzmy wzdłuż torów, pod gołym niebem. Jak duża to była
góra? — pytałem okolicznych mieszkańców. — A do samego nieba — odpowiadała stara chłopka.
Jak piramida Cheopsa — mówił szkolny nauczyciel. W Sławucie hałda butów była po prostu duża,
jak pół piramidy Cheopsa. W Zaleszczykach w maju 1941 roku do rozładunku wagonów spędzono
niemal całą ludność zdolną do pracy — a niech się ludność przyucza do bezpłatnego zatrudnienia w
komunizmie. Sterty butów pamiętają też starsi mieszkańcy Kowla, Baranowicz, Grodna...

Starałem się oględnie zaczynać rozmowę: co tam rozładowywali na kolei przed wojną? Czołgi —
powiadają — rozładowywali, armaty, żołnierzy, zielone skrzynie, no i buty. Nie mogę powiedzieć,
żeby od razu wyskakiwali z tymi butami: kiedy człowiek spędzi całe życie w cieniu stacji, to nie ma
towaru, którego wcześniej lub później nie zobaczyłby na platformach czy na rampach
rozładunkowych. Wszystkiego nie spamiętasz. Ale jednak było coś niezwykłego, coś metafizycznego
w fakcie rozładowywania butów, coś, co zwróciło ich uwagę i sprawiło, że zapamiętali to na całe
życie.

Zapamiętali to z trzech powodów. Po pierwsze butów było dużo. Niewyobrażalnie dużo. Po drugie
buty układano wprost na ziemi. Czasem podłożono brezent, a często nawet bez brezentu. Było w tym
coś dziwnego. Po trzecie wszystkie te buty wpadły w ręce Niemców. To właśnie utkwiło im w
pamięci.

Nikt z miejscowej ludności nie wiedział i nie mógł wiedzieć, po co w 1941 roku zwożono tyle butów
nad samą granicę. Ja też nie rozumiałem jaki był cel tej masowej wymiany obuwia kirzowego na
doskonałe buty skórzane. W 1968 roku — to rozumiem: maszerowaliśmy oswobodzić bratnią
Czechosłowację. A w 1941 roku? Co wtedy zamierzali nasi ojcowie?

Nota bene, mój ojciec od pierwszego do ostatniego dnia wojny walczył w szeregach Armii
Czerwonej. Potem od pierwszego do ostatniego dnia uczestniczył w krótkiej, lecz zażartej wojnie z
Japończykami w Chinach. Pytałem go: kiedy przyszedł do wojska, gdzie, w ramach jakiej dywizji,
którego korpusu? W jakich butach? Opowiedział mi szczegółowo. Potem sprawdziłem wszystko w
archiwach.
Po zakończeniu służby w Karpatach studiowałem w wojskowej akademii i miałem możliwość
przeglądania archiwów. Wszelkie materiały dotyczące produkcji butów, dostaw dla wojska,
rozmieszczenia zapasów butów i innego wyposażenia były w owym czasie tajne. Uzyskałem dostęp
do tajnych materiałów, ale wśród milionów papierów nie potrafiłem odszukać tego jednego
właściwego. Trzeba było składać drobne informacje w całość. No więc zbierałem i nie mogłem się
nadziwić, jak to jest: wojna dawno się skończyła, minęło prawie 30 lat, a wszelkie informacje na
temat magazynowania, transportów czy zniszczenia żołnierskich butów w latach poprzedzających
wojnę nadal są otoczone ścisłą tajemnicą. Dlaczego?

Jest takie angielskie powiedzenie: „Ciekawość gubi kota”. Nie znałem wtedy tej maksymy. Nawet
gdybym znał, nie przerwałbym poszukiwań. Dopiero po latach zrozumiałem, że ciekawość może
zgubić nie tylko kota...

3.

Jak się okazuje, radzieckie kierownictwo poleciło dostarczyć w rejony pogranicza nie tylko miliony
par skórzanych butów, ale też miliony kompletów umundurowania, dziesiątki tysięcy ton części
zapasowych do czołgów, setki tysięcy ton paliwa do samolotów, czołgów i pojazdów pancernych,
miliony skrzynek amunicji. Kiedy tylko Niemcy zadali pierwsze uderzenie, wszystko to zostało
porzucone i wpadło w ręce wroga.

I znów powraca pytanie: w jakim celu taszczono to wszystko na tereny przygraniczne? Przecież przed
1939 rokiem wszelkie zapasy składowano w głębi kraju. Czy nie mogły dalej sobie leżeć w
bezpiecznym miejscu? W przypadku rozpoczęcia działań wojennych armia zajmuje pozycje obronne,
a z głębokiego zaplecza dowozi się zaopatrzenie w odpowiednich ilościach, bez zbędnego
gromadzenia zapasów na zagrożonych terenach.

Pojawiło się wiele pytań i żadnych odpowiedzi. Szukałem dalej. Wyniki tych poszukiwań
przedstawiłem w „Lodołamaczu”. „Dzień «M»„ jest dalszym ciągiem tej książki, ale można też
czytać ją osobno.

W „Lodołamaczu” konsekwentnie unikałem powoływania się na materiały z archiwów zamkniętych.


Nie chciałem narażać się na zarzut, że cytuję dokumenty, a nikt nie jest w stanie sprawdzić, czy cytat
jest dosłowny, czy dokument jest wiarygodny i czy w ogóle taki dokument istnieje. Teraz archiwa są
łatwiej dostępne, można sprawdzić to i owo, jeśli się chce. Dlatego w tej książce korzystam z
materiałów archiwalnych. Choć głównie opieram się na powszechnie dostępnych publikacjach[422].
Chcę pokazać: patrzcie, słuchajcie, ja tego nie wymyśliłem. Komuniści sami to mówią. Trzeba tylko
uważnie ich słuchać.

Badając materiały w archiwach oraz ogólnie dostępne książki doszedłem do wniosku, że


przerzucenie milionów par butów w pobliże granic, podobnie jak zwożenie amunicji, części
zapasowych, milionów żołnierzy, tysięcy czołgów i samolotów — to nie były błędy ani przeoczenia,
lecz świadoma polityka, proces, w którym uczestniczyły miliony ludzi.

Ten proces został uruchomiony decyzją radzieckiego kierownictwa na wniosek marszałka Związku
Radzieckiego B. Szaposznikowa. Miał na celu przygotować przemysł, transport, rolnictwo, całe
radzieckie społeczeństwo i Armię Czerwoną do prowadzenia wojny „wyzwoleńczej” na terytorium
Europy Środkowej i Zachodniej.

Ten proces można określić jednym słowem: mobilizacja. W tym przypadku była to tajna mobilizacja.
Radzieckie kierownictwo przygotowywało Armię Czerwoną i cały kraj do zagarnięcia Niemiec i
całej Europy Zachodniej.

Opanowanie Europy Zachodniej — oto główny cel, dla którego Związek Radziecki rozpętał II wojnę
światową.

Ostateczną decyzję o rozpoczęciu wojny Stalin podjął 19 września 1939 roku.

ROZDZIAŁ 2.

W JAKIM CELU STALIN ZNISZCZYŁ WŁASNE LOTNICTWO STRATEGICZNE?

Kiedy ma się do dyspozycji gigantyczną armię ofensywną, wtedy główne zadanie wojsk
powietrznych polega na wspieraniu natarcia tej armii, i w tym właśnie celu należy koncentrować
wszystkie siły.[423]

Kombryg Aleksander Łapczynski

1.

Stalin mógł zapobiec wojnie. Jednym ruchem pióra. Miał po temu wiele możliwości. Oto jedna z
nich.

W 1936 roku w Związku Radzieckim zbudowano bombowiec dalekiego zasięgu TB–7. Samolot ten
odznaczał się bardzo dużą prędkością i wysokim pułapem operacyjnym. Oto kilka opinii na jego
temat.

Generał major lotnictwa P. Stefanowski, który oblatywał TB–7: „Na dziesięciu tysiącach metrów ta
wielotonowa maszyna pod względem osiągów biła na głowę wszystkie najlepsze europejskie
myśliwce”[424].

Generał major lotnictwa W. Szumichin: „Na dziesięciu tysiącach metrów i wyżej TB–7 był poza
zasięgiem możliwości większości ówczesnych myśliwców, a pułap 12 tysięcy metrów czynił go
nieosiągalnym również dla artylerii przeciwlotniczej”[425].

Konstruktor lotniczy W. Szawrow: „Wyjątkowy samolot [...] To właśnie TB–7 jako pierwszy, jeszcze
przed Amerykanami i Anglikami, wziął pod skrzydła 5–tonowe bomby”[426].

Profesor L. Kerber: „Maszyna była wyposażona w silne uzbrojenie pokładowe składające się z
działek kalibru 20 mm i wukaemów kalibru 12,7 mm. Komora bombowa mogła pomieścić
największe bomby [...] Lecąc na maksymalnym pułapie samolot był poza zasięgiem dział
przeciwlotniczych i ówczesnych myśliwców. TB–7 był w tym czasie najpotężniejszym bombowcem
świata”[427].

„Epokowy samolot [...1 Dziś mamy wszelkie dane po temu by stwierdzić, że TB–7 był znacznie
potężniejszy od słynnej amerykańskiej latającej fortecy B–17”.[428]

Zachodni historycy podzielają tę opinię. John Taylor: „Na wysokości 26.250–29.500 stóp pod
względem prędkości przewyższał niemieckie myśliwce Bf–109 i He–112”[429]. Vaclav Nemeček:
„Ta maszyna była zdumiewająco długowieczna. W latach pięćdziesiątych wciąż jeszcze można było
ją spotkać na trasach polarnych, gdzie używano jej jako transportowca”[430]. Nie ma potrzeby
uzasadniać, że długo żyją i latają tylko bardzo dobre samoloty...

Zachodnim ekspertom w osobliwy sposób zaprezentowano nieprzeciętne możliwości TB–7. Jesienią


1941 roku w Wielkiej Brytanii i USA oczekiwano przybycia radzieckiej delegacji rządowej z
Mołotowem na czele. Uważano, że jedyna bezpieczna droga powietrzna wiedzie przez Syberię i
Alaskę. Jednak TB–7 z Mołotowem na pokładzie przeleciał z Moskwy do Londynu nad okupowaną
Europą. Jeśli przypomnimy sobie, kto jesienią 1941 roku niepodzielnie panował w europejskich
przestworzach, to zrozumiemy jakim zaufaniem cieszył się ten samolot wśród radzieckich
przywódców.

I tym razem TB–7 nie zawiódł. Przeleciał nad Europą, odwiedził Wielką Brytanię, poleciał do
Ameryki i z powrotem, i ponownie przemierzył kontrolowaną przez Luftwaffe przestrzeń powietrzną
Rzeszy. W 1942 roku powtórzono ten sam scenariusz. Mołotow znowu odwiedził sojuszników i
powrócił do Moskwy. Po zakończeniu wojny radziecka komisja rządowa przeanalizowała działania
niemieckiej obrony przeciwlotniczej podczas przelotów Mołotowa. Okazało się, że dokładnie w tym
czasie i w tym konkretnie korytarzu nie wystartowały żadne myśliwce przechwytujące, a baterie
przeciwlotnicze nie zostały postawione w stan pogotowia. Punkty obserwacyjno–namiarowe nie
sygnalizowały przelotu TB–7. Mówiąc po prostu, niemiecka obrona przeciwlotnicza nie tylko nie
zdołała przechwycić samolotu, ale nawet nie zdołała wykryć jego obecności w kontrolowanej przez
siebie przestrzeni powietrznej.

Pułkownik (wtedy kapitan) E. Pussep, który wielokrotnie pilotował TB–7 nad terytorium Rzeszy:
„Na takim pułapie działo przeciwlotnicze przestaje być celne, można powiedzieć, że pocisk dolatuje
z ziemi resztkami energii. Myśliwiec też rusza się jak mucha w smole. Kto mi może cokolwiek
zrobić?”[431].

A zatem w Związku Radzieckim zbudowano niedościgły bombowiec na długo przed wybuchem


wojny. Przygotowano rożkaz o uruchomieniu produkcji tysiąca TB–7. Samoloty miały być gotowe
przed listopadem 1940 roku.

Co jeszcze należało zrobić? Należało pod rozkazem umieścić podpis: J. STALIN.

2.

Kiedy pierwsze TB–7 latały na zawrotnych wysokościach, konstruktorzy całego świata borykali się z
problemem rozrzedzonego powietrza: silniki traciły moc z powodu braku tlenu. Dławiły się jak
alpiniści na szczycie Everestu. Teoretycznie istniało przyszłościowe rozwiązanie umożliwiające
zwiększenie mocy silników: wykorzystanie spalin do obracania turbosprężarki, która z kolei
dostarczałaby dodatkowe powietrze do komory silnika. Eksperymentalne prototypy latały z takim
napędem, ale nie udało się uruchomić seryjnej produkcji.

Elementy turbosprężarki poddawane są działaniu strumienia gazów o temperaturze przekraczającej


1.000 stopni Celsjusza. Temperatura otoczenia na takiej wysokości — około minus 60 stopni, a po
wylądowaniu odpowiednio wyższa. Nierównomierne nagrzewanie, gwałtowne skoki ciśnienia i
temperatury deformowały podzespoły. Łożyska topiły się jak woskowe świece. Podczas pierwszego
lotu spadał się cały lakier antykorozyjny, na ziemi wilgoć osiadała na stygnących elementach i rdza
zżerała wszystkie mechanizmy. Dziewięć na dziesięć prób kończyło się awarią. Trudno więc było
nawet myśleć o uruchomieniu produkcji.

Wszyscy konstruktorzy łamali sobie głowy, ale tylko jeden — Władimir Petlakow, twórca TB–7 —
znalazł rozwiązanie. Opracowaną technologię sklasyfikowano jako ścisłą tajemnicę państwową.
Samo rozwiązanie było genialne w swojej prostocie: TB–7 miał cztery śmigła i z zewnątrz wyglądał
jak zwyczajny czterosilnikowy samolot. Tymczasem we wnętrzu kadłuba, za kabiną załogi, Petlakow
umieścił dodatkowy, piąty silnik. Na niskich i średnich pułapach działały cztery podstawowe silniki,
na dużych wysokościach włączał się piąty, który uruchamiał centralny system tłoczenia dodatkowego
powietrza.

Tym powietrzem piąty silnik zasilał siebie i cztery motory napędowe. Oto sekret, który pozwalał TB–
7 pokonywać niedostępne dla innych wysokości: lataj, ile dusza zapragnie, nad walczącą Europą,
bombarduj kogo chcesz i nie martw się o własne bezpieczeństwo.

Mając do dyspozycji tysiąc TB–7 można było zapobiec każdej agresji. Wystarczyło zaprosić
zagraniczne delegacje wybranych państw i w ich obecności, gdzieś w stepie nadwołżańskim, zrzucić
z niebotycznej wysokości pięć tysięcy ton bomb. I zastrzec się: nie bierzcie sobie tego do serca, po
prostu szykujemy niespodziankę dla stolicy państwa, które chciałoby na nas napaść. Precyzja? Żadnej
precyzji, skoro wysypujemy bomby z zawrotnych pułapów. Natomiast brak dokładności możemy
zrekompensować powtórnym nalotem. Codziennie po pięć tysięcy ton na stolicę agresora, aż
uzyskamy spodziewany efekt. Potem weźmiemy się za inne ośrodki. Zanim nieprzyjaciel dojdzie do
Moskwy, zetrzemy z powierzchni ziemi wszystkie jego miasta. TB–7 są w powietrzu całkowicie
bezpieczne, na ziemi też pozostają poza zasięgiem przeciwnika: bazy są rozmieszczone w głębi kraju,
z dala od granic, i dobrze osłaniane. Poza tym wróg nie dysponuje lotnictwem strategicznym. A teraz,
panowie, wznieśmy toast za pokój między narodami!

Taką właśnie politykę zagraniczną mogliby uprawiać stalinowscy dyplomaci, gdyby Związek
Radziecki miał tysiąc TB–7. Ale Stalin zrezygnował z tysiąca TB–7...

Czy można zrozumieć dlaczego?

Można.

3.

Gdybyśmy chcieli znaleźć szachowy odpowiednik tysiąca bombowców TB–7, byłaby to sytuacja, w
której jeszcze przed rozpoczęciem partii możemy dać szach królowi przeciwnika, a gdyby rywal
pomimo wszystko zdecydował się na grę — ogłosić mat po pierwszym posunięciu.

Pięć tysięcy ton bomb, które wszystkie TB–7 byłyby w stanie zrzucić podczas jednego nalotu, to w
języku współczesnej strategii pięć kiloton. Gdyby pięć kiloton było za mało, to po dwóch nalotach
mamy dziesięć kiloton. A tymczasem dwadzieścia kiloton miała bomba, która bez przesadnej
dokładności spadła na Hiroszimę.

Tysiąc TB–7 można porównać z współczesną rakietą balistyczną wycelowaną w stolicę


nieprzyjaciela. Jest to potęga, wobec której potencjalny agresor traci motywację do walki.

A zatem, jeden podpis Stalina pod rozkazem o seryjnej produkcji TB–7 mógł zapobiec niemieckiej
agresji na Związek Radziecki.

Powiem więcej: Stalin był w stanie zapobiec II wojnie światowej. Jasne, że we wrześniu 1939 roku
nie mógł mieć tysiąca TB–7. Ale mógł mieć dwieście, trzysta, pięćset maszyn. Jeden nalot dwustu
TB–7 to odpowiednik jednej kilotony. Mając do dyspozycji dwieście TB–7 można było w ogóle nie
trudzić się podpisywaniem paktu Ribbentrop–Mołotow. Mając dwieście TB–7 można było nie
troszczyć się o opinię Londynu i Paryża.

Wystarczyło zaprosić von Ribbentropa (a choćby i samego Hitlera), zademonstrować własne atuty,
po czym jasno i bez ogródek wyłożyć swoje stanowisko: panie ministrze (panie kanclerzu), mamy z
Polską nienajlepsze stosunki, ale niemiecka ofensywa na wschód budzi nasze obawy. Nie wnikamy w
rozbieżności między Berlinem i Warszawą, ale nie możemy wyrazić zgody na inwazję na Polskę. W
przypadku rozpoczęcia tej wojny skierujemy do Polski pięć milionów ochotników. Udzielimy Polsce
wszechstronnej pomocy, rozpoczniemy na jej terenie wojnę partyzancką i ogłosimy mobilizację
Armii Czerwonej. Poza tym TB–7... Codziennie. Na początek w ograniczonym wymiarze. Pięć
tysięcy ton dziennie to melodia przyszłości, ale tysiąc ton jesteśmy w stanie zagwarantować.

Tak mogłaby wyglądać rozmowa z Hitlerem w sierpniu 1939 roku, gdyby Stalin w odpowiednim
czasie podpisał rozkaz seryjnej produkcji...

Prawdę mówiąc, Stalin taki rozkaz podpisał...

Ale niebawem rozkaz wycofał.

Potem znów podpisał. I znowu wycofał.

I jeszcze raz...

Cztery razy uruchamiano produkcję TB–7 i czterokrotnie zatrzymywano.[432] Po każdym rozkazie


Stalina zakłady lotnicze zdążały zmontować trzy–cztery TB–7 i rozkaz wycofywano. Znowu
produkcję uruchamiano i ponownie wszystko stawało w miejscu... Do dnia 22 czerwca 1941 roku
przemysł lotniczy zdołał wyprodukować i przekazać lotnictwu strategicznemu zaledwie jedenaście
TB–7. Co więcej, tylko nieliczne zostały wyposażone w piąty silnik. Bez niego nawet najlepszy
bombowiec strategiczny świata stawał się przeciętniakiem.

Po napaści Hitlera uruchomiono seryjną produkcję TB–7. Ale było już za późno...

4.

Nasuwa się pytanie: gdyby Stalin nie odwołał rozkazu budowy tysiąca TB–7, czy radziecki przemysł
byłby w stanie zrealizować takie zamówienie? Czy mógłby przed końcem 1940 roku wyprodukować
tysiąc maszyn?

Twórca TB–7, konstruktor lotniczy Władimir Petlakow (TB–7 przemianowano na Pe–8 już po jego
tragicznej śmierci) nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.

Aleksander Mikulin, który zaprojektował silniki dla TB–7, był przekonany, że przemysł radziecki
upora się z takim zamówieniem. Profesor L. Kerber, zastępca konstruktora lotniczego A. Tupolewa, a
także czołowi eksperci przemysłu lotniczego S. Jeger, S. Leszczenko, E. Stoman, jak również
naczelny konstruktor zakładów produkujących TB–7 I. Nezwal, główny technolog E. Szekunow i
wiele innych osób, mających wpływ na produkcję TB–7 było zdania, że to zadanie jest do wykonania
w takim terminie.

Konstruktorzy W. Szawrow i A. Tupolew uważali, że do listopada 1940 roku dałoby się


wyprodukować tysiąc TB–7.

Konstruktorzy i przedstawiciele przemysłu lotniczego mogli być pewni swego. Projekt TB–7 nie
spadł z nieba. Rosja zawsze była ojczyzną bombowców strategicznych, mówię to bez cienia ironii.

Na początku wieku, kiedy wszyscy latali wyłącznie na jednosilnikowcach, Rosja pierwsza


rozpoczęła produkcję samolotów dwusilnikowych. Świat nie zdążył jeszcze należycie docenić tego
nowatorskiego rozwiązania, a już rosyjski inżynier Igor Sikorski zbudował w 1913 roku pierwszy
czteromotorowy ciężki bombowiec Ilja Muromiec. Już podczas prób Muromiec pobił rekord zasięgu
lotu. Pod względem zasięgu, uzbrojenia i udźwigu Muromiec nie miał sobie równych na całym
świecie. Został wyposażony w najnowocześniejsze oprzyrządowanie nawigacyjne, celownik
bombardierski i pierwszy na świecie elektryczny wyrzutnik bombowy. Jeśli chodzi o broń
pokładową, to Muromiec był wyposażony w osiem kaemów, podjęto też próby zamontowania działa
polowego kalibru 76 mm. W 1914 roku Rosja jako pierwszy kraj na świecie wystawiła eskadrę
ciężkich bombowców.

Po przejęciu władzy komuniści gwałtownie zahamowali rozwój techniczny Rosji, mordując i


skazując na wygnanie miliony najmądrzejszych, najbardziej utalentowanych i pracowitych ludzi. Na
wygnaniu znalazł się też Sikorski.

A jednak rosyjski potencjał techniczny był tak ogromny, że postęp, choć drobnymi krokami, ale miał
jednak miejsce. Mimo terroru, mimo komunistycznej opresji, Rosja wciąż przodowała w dziedzinie
ciężkich bombowców. W 1925 roku biuro konstrukcyjne A. Tupolewa opracowało TB–1 —
pierwszy na świecie bombowiec wykonany w całości z metalu, a zarazem pierwszy bombowiec
jednopłatowy ze skrzydłem samonośnym. Cały świat w tym czasie budował drewniane dwupłatowce.
Już podczas prób TB–1 ustanowił dwa rekordy świata. W bardzo krótkim czasie zbudowano 218
samolotów TB–1, co też stanowiło rekordowe osiągnięcie, bowiem przewyższało łączną liczbę
ciężkich bombowców we wszystkich krajach świata. W miarę przekazywania do eksploatacji
kolejnych samolotów, formowano nowe eskadry, pułki, brygady lotnictwa bombowego.

W 1930 roku Tupolew zaprezentował kolejne osiągnięcie: jeszcze potężniejszy ciężki bombowiec
TB–3. Był to pierwszy w świecie czterosilnikowy jednopłatowiec ze skrzydłem samonośnym. Był to
zarazem największy seryjnie produkowany samolot świata we wszystkich kategoriach —
pasażerskich i wojskowych. Nie tylko nikt na świecie nie budował takich maszyn, ale nie było ich
nawet na deskach kreślarskich. Tymczasem w 1933 roku prototypy TB–3 Tupolewa rozpoczynają
eksperymentalne tankowanie w powietrzu. Samolot ten ustanowił kilka rekordów świata, między
innymi przelotu na dużej wysokości z ładunkami 5, 10 i 12 ton. Poszczególne rozwiązania techniczne
TB–3 stały się na wiele dziesięcioleci standardem. Zdumiewa tempo realizacji zamówienia:
produkcja wynosiła do trzech TB–3 dziennie.[433]

Radziecki przemysł bije swój własny rekord i w krótkim czasie produkuje 818 sztuk TB–3. Tu już nie
wystarczą pułki i brygady. 23 marca 1932 roku Związek Radziecki rozpoczyna formowanie korpusów
lotnictwa bombowego. W styczniu 1936 roku powstaje pierwsza na świecie armia powietrzna, w
marcu — druga, niebawem trzecia. Nigdzie na świecie nie było nie tylko armii, ale choćby korpusów
lotnictwa strategicznego.

Armada tysiąca ciężkich bombowców, marzenie każdego stratega, po raz pierwszy doczekała się
realizacji właśnie w Związku Radzieckim. Generałowie i politycy z całego świata spierali się o
doktrynę generała Douheta[434], a tymczasem Stalin robił swoje...

Ale na tym nie koniec: planowano wprowadzić nowoczesne bombowce do trzech armii
powietrznych, a także rozwinąć trzy kolejne armie w Białoruskim, Kijowskim i Leningradzkim
Okręgach Wojskowych.[435]
W czasie gdy TB–3 uczył się dopiero latać, około dziesięciu biur konstrukcyjnych rzuciło się w wir
prac nad najnowszym bombowcem strategicznym, który miałby z czasem zastąpić tysiąc
tupolewowskich TB–1 i TB–3.

Sam Tupolew zaproponował ośmiosilnikowego „Maksyma Gorkiego”. Samolot zaprezentowano na


kilku defiladach, gdzie samymi rozmiarami robił na widzach niezapomniane wrażenie. Tylko nieliczni
znają prawdziwą nazwę tej maszyny: TB–4.

Paweł Suchoj skonstruował jednosilnikowy bombowiec DB–1 — o bardzo dalekim zasięgu i


niespotykanej rozpiętości skrzydeł. Samolot — pod inną nazwą — odbył kilkakrotnie lot do USA nad
Biegunem Północnym. Ameryka entuzjastycznie witała radzieckich pilotów–śmiałków, i nikt nie
wpadł na to, że odbywa się właśnie oblatywanie eksperymentalnego bombowca.

Tymczasem Siergiej Kozłow zaproponował dwunastosilnikowego Giganta, mogącego jednorazowo


udźwignąć kilkadziesiąt ton bomb lub przerzucić na tyły wroga pododdziały desantowe z ciężkim
uzbrojeniem, z czołgami włącznie.

Wiktor Bołchowitinow zaproponował ciężki bombowiec DB–A. Sylwetka i charakterystyka


techniczna zdają się wskazywać, że mamy do czynienia z zupełnie nowym typem, lecz w istocie
chodzi o przeprojektowany TB–3 Tupolewa. Ten przykład pokazuje, jak można — udoskonalając
sprawdzone rozwiązania — niewielkim kosztem stworzyć nowy samolot. DB–A z miejsca ustanawia
cztery rekordy świata. Jest to nowoczesny samolot, ale może być montowany w tych samych
zakładach, które montowały TB–3, bez przestawiania cyklu produkcyjnego, bez wymiany urządzeń,
bez odchodzenia od dopracowanych procesów technologicznych, bez konieczności dodatkowego
szkolenia robotników i inżynierów, nie obniżając, jak to zwykle bywa w podobnych sytuacjach,
liczby produkowanych maszyn. Nie trzeba też szkolić od nowa pilotów, techników i inżynierów
lotnictwa strategicznego. W razie czego można uruchomić seryjny montaż DB–A i w chwili
rozpoczęcia II wojny światowej dokonać wymiany sprzętu całego lotnictwa strategicznego.

Ale właśnie wtedy pojawił się istny cud — TB–7 Petlakowa. Ta maszyna zdystansowała wszystkie
dotychczasowe.

Do momentu pojawienia się TB–7 produkcja ciężkich bombowców w Związku Radzieckim była
ustawiona jak, bez mała, produkcja samochodów u Henry’ego Forda. Zmiana modelu to proces
bolesny, ale mimo wszystko prostszy, niż rozpoczynanie wszystkiego od zera. W najstraszliwszym
okresie, kiedy miliony obywateli umierały z głodu, ZSRR był światowym liderem w produkcji
ciężkich bombowców. Choć nie było żadnego zewnętrznego zagrożenia, wyrywano ostatni kęs
umierającym dzieciom, by zbudować jeszcze jeden bombowiec. Ale gdy tylko sytuacja ekonomiczna
uległa względnej poprawie — przestano łożyć na produkcję bombowców. Tuż pod bokiem pojawia
się Adolf Hitler, wojna wisi w powietrzu — a fabryki lotnicze zamknięte na cztery spusty.

Nie chodzi o to, czy przed wybuchem wojny można było zbudować tysiąc TB–7. Chodzi o to,
dlaczego nawet nie próbowano?

Zanim pojawił się TB–7, w Związku Radzieckim działały biura konstrukcyjne, w których
powstawały ultranowoczesne maszyny, istniał przemysł mogący zapewnić masową produkcję daleko
przekraczającą cywilne zapotrzebowanie. Funkcjonowały akademie, szkoły pilotażu, uczelnie
techniczne. Wypracowano teorię zastosowań lotnictwa wojskowego, zdobyto spore doświadczenie
bojowe w lokalnych konfliktach i na skomplikowanych manewrach. Wybudowano lotniska, bazy,
ośrodki szkoleniowe, poligony. Utworzono formacje, przygotowano kadry — od dowódcy armii po
Strzelca pokładowego, od inżynierów sprzętu nawigacyjnego po szyfrantów, wyszkolono pilotów,
nawigatorów, mechaników pokładowych, techników, meteorologów, radiotelegrafistów, lekarzy...

I oto po tym wszystkim kraj, który był niekwestionowanym liderem w dziedzinie lotnictwa
strategicznego przystępuje do II wojny światowej bez lotnictwa strategicznego. Z rozkazu Stalina w
listopadzie 1940 roku armie powietrzne zostały rozwiązane. W dniu 22 czerwca 1941 roku lotnictwo
strategiczne nie miało na stanie już ani jednej armii. Pozostało zaledwie pięć korpusów i trzy
pojedyncze dywizje. Ich głównym wyposażeniem pozostawał DB–3f. Wspaniały bombowiec, ale nie
bombowiec strategiczny. Na stanie utrzymały się jeszcze TB–3. Można było użyć ich do celów
transportowych, ale jako bombowce były już mocno przestarzałe. Natomiast samolotów TB–7 było,
jak wiemy, zaledwie jedenaście: za mało na skompletowanie choćby jednej eskadry.

Bez TB–7 lotnictwo strategiczne przestało być strategiczne. Mało tego, wiosną 1941 roku Stalin
zorganizował istny pogrom. Do tej pory wyższa kadra dowódcza lotnictwa strategicznego składała
się wyłącznie z oficerów, którzy wyróżnili się w walce, którzy w chińskich, hiszpańskich,
mongolskich przestworzach wykazali dowódczy talent. Wszyscy dowódcy armii powietrznych byli
Bohaterami Związku Radzieckiego. Wtedy ta godność miała znacznie większy ciężar gatunkowy, niż
po wojnie. Dowódca 2. Armii S. Denisów miał dwie Złote Gwiazdy. W tamtym czasie takich ludzi
można było zliczyć na palcach jednej ręki. Wiosną 1940 roku Stalin wprowadza stopnie generalskie,
ale nie rozrzuca gwiazdek hojną ręką: szef Głównego Zarządu WWS SS[436] — generał porucznik
lotnictwa, szef sztabu WWS — generał major lotnictwa. Równocześnie jednak Stalin z wielką
życzliwością traktuje dowódców armii powietrznych, awansując wszystkich do stopnia generała
porucznika lotnictwa. Od tej chwili dowódcy armii powietrznych byli równi rangą najwyżej
postawionym sztabowcom. Stalin miał wielkie zaufanie do dowódców lotnictwa strategicznego:
dowódca 3. Armii generał porucznik lotnictwa I. Proskurow, zanim przejmie pod swoje rozkazy całe
lotnictwo strategiczne, zostaje szefem GRU.

Ale oto Stalin podejmuje nową decyzję i zaczyna się istny pogrom. Ten temat zasługuje na odrębne
potraktowanie. Tymczasem tylko dwa przykłady, tytułem ilustracji: Stalin posyła generała porucznika
lotnictwa S. Denisowa za Kaukaz, by stanął tam na czele lotnictwa w drugorzędnym okręgu
wojskowym. Od tej pory Denisów będzie pełnić jedynie funkcje nie odpowiadające jego randze i nie
zajdzie wyżej, niż do dowódcy dywizji. Generał porucznik I. Proskurow został aresztowany w
kwietniu 1941 roku, poddany straszliwym torturom, a w październiku zlikwidowany. Dowódcą
lotnictwa bombowego dalekiego zasięgu został pułkownik L. Gorbacewicz.[437] Pułkownik
wcześniej niczym się nie wyróżnił (i nie wyróżni się w przyszłości), ale Stalin nie potrzebował nie
tylko TB–7, ale i dowódców, którzy pokazali, że wiedzą do czego służą bombowce strategiczne.

5.
Bombowiec TB–7 był samolotem przydatnym w każdych okolicznościach.

Stalin potrzebował tych samolotów, jeżeli naprawdę zamierzał nie dopuścić do II wojny światowej.

Jeżeli wolał zachować neutralność i godził się, by Hitler rozpętał wojnę światową, to potrzebował
TB–7 jako gwarancji bezpieczeństwa ZSRR.

Jeżeli generalissimus planował wojnę obronną, to nie powinien był niszczyć umocnionych rejonów
na „Linii Stalina”, lecz przeciwnie, rozbudowywać je. Należało rozkazać żołnierzom by się okopali,
jak uczyniono to później pod Kurskiem. Trzeba było od morza do morza odgrodzić się polami
minowymi, a w czasie gdy wróg forsowałby zapory, TB–7 z niebotycznych wysokości niszczyłyby
gospodarczą potęgę Rzeszy.

Stalin, w odróżnieniu od Hitlera, miał do dyspozycji nieograniczone zasoby naturalne. Gra na


zwłokę, przeciąganie działań wojennych wyniszczających Niemcy, były mu na rękę. Aby
przyśpieszyć moment wyczerpania surowców, należało przeprowadzać naloty strategiczne,
bombardując zaplecze gospodarczo–wojskowe. Trudno tu o lepszy instrument, niż TB–7.

Gdyby Stalin postanowił czekać na niemiecką inwazję, by zadać przeciwuderzenie (historycy chętnie
powtarzają taką wersję: czekał z założonymi rękami, aż Hitler wykopie topór wojenny, aby dopiero
wtedy odpowiedzieć), to trudno wymarzyć sobie lepsze narzędzie uderzenia odwetowego od tysiąca
TB–7.

Historia TB–7 obala zarówno bajkę o przeciwuderzeniach, które Stalin miał rzekomo przygotować,
jak i legendę o tym, że Stalin bał się Hitlera. Jeśli się bał, to dlaczego nie podjął produkcji TB–7? Im
bardziej by się bał, tym prędzej powinien był to zrobić. Gdy boimy się nocą iść samotnie przez
ciemny las, chwytamy za kij. Im bardziej się boimy, tym większy wybieramy kij. I kręcimy nim
wojowniczo nad głową. Czyż nie? A Stalinowi wciskają taki kij w ręce. Jego osobisty doradca,
generał pułkownik lotnictwa A. Jakowlew potwierdza, że generał major lotnictwa A. Filin, szef
Instytutu Naukowo–Badawczego WWS, nie bał się, w obecności osób trzecich, przekonywać Stalina
o konieczności seryjnej produkcji TB–7.

Spieranie się ze Stalinem wymagało zaiste samobójczej odwagi. „Filin nalegał, kilka osób go
poparło. Wreszcie Stalin ustąpił, mówiąc: «No dobrze, niech będzie tak, jak mówicie, chociaż nie
jestem do końca przekonany#”.[438] Była to jedna z tych sytuacji, kiedy Stalin zgodził się na
produkcję TB–7. Niebawem zastanowił się jeszcze raz, odwołał poprzednie dyspozycje i znowu
jacyś śmiałkowie spierali się z nim i udowadniali...

Pytanie: dlaczego wymagało to udowadniania? Skoro uznajemy niekwestionowane walory TB–7 i


widzimy oczywistą zasadność seryjnej produkcji tego samolotu, to dlaczego Stalin nie był w stanie
tego pojąć? Przecież pierwszy lepszy głupek przyzna, że w ciemnym lesie lepiej przechadzać się z
kijem. Gdyby wszystko dało się sprowadzić do stwierdzenia, że Stalin był niemądry, to projekt TB–7
zostałby raz na zawsze odłożony na półkę i nikt nie podejmowałby tego tematu. Tymczasem on osiem
razy zmieniał decyzję. To bardzo nie w stylu Stalina. Skąd tyle wątpliwości?

Wymordować miliony najlepszych rolników, żywicieli całej Rosji? Nie ma problemu: jeden podpis
— i szaleje Wielki Terror. Zlikwidować wyższą kadrę oficerską? Ani cienia wątpliwości. Podpisać
pakt z Hitlerem? Żadna sprawa: trzy dni rozmów i strzelają korki od szampana. Zdarzały mu się
wątpliwości, czasem się zawahał. Ale coś takiego przytrafiło mu się tylko raz. Wyrzeczenie się TB–7
było najtrudniejszą decyzją, jaką Stalinowi przyszło podjąć w życiu. Była to najważniejsza decyzja
w jego życiu. Powiem więcej: wycofanie TB–7 z produkcji było w ogóle najważniejszą decyzją
podejmowaną przez kogokolwiek w XX wieku.

Rozstrzygnięcie kwestii TB–7 było faktycznie rozstrzygnięciem, czy będzie II wojna światowa, czy
jej nie będzie. Kiedy decydowano o TB–7, decydowano o losach dziesiątków milionów ludzi...
Można zrozumieć motywy jakimi kierował się Stalin, czterokrotnie podejmując decyzję o seryjnej
produkcji TB–7. Ale dlaczego żaden z historyków nie próbuje doszukać się choćby przypuszczalnych
powodów dla których Stalin czterokrotnie uchylił własną decyzję?

6.

Nowy bombowiec strategiczny TB–7 miał swoich zagorzałych przeciwników. Czas ich ujawnić.
Sztab Generalny RKKA[439] powstał w 1935 roku. Do chwili niemieckiej agresji było czterech
kolejnych szefów Sztabu Generalnego: marszałkowie Związku Radzieckiego A. Jegorow i B.
Szaposznikow, generałowie armii K. Mierieckow i G. Żuków. Każdy z nich był przeciwnikiem TB–
7. Wielu wybitnych generałów lotnictwa było oponentami nie tylko tego typu, ale w ogóle
bombowców strategicznych: P. Rygaczow, F. Arżanuchin, F. Połynin. Przeciwnikiem TB–7 był
ludowy komisarz obrony marszałek Związku Radzieckiego S. Timoszenko. Zagorzałym wrogiem
samolotu TB–7 był osobisty doradca Stalina ds. lotnictwa, konstruktor lotniczy A. Jakowlew.
Zrozumiałe też, że przeciwnikami bombowców strategicznych byli niemal wszyscy teoretycy
wojskowości, poczynając od W. Triandaflłłowa.

Najbardziej przekonującą argumentację przeciw ciężkim bombowcom przedstawił wybitny radziecki


teoretyk wojen powietrznych, kombryg profesor Aleksander Łapczyński. Był on autorem kilku
błyskotliwych opracowań z zakresu teorii bojowego wykorzystania lotnictwa. Koncepcje
Łapczyńskiego były jasne i proste. Dobrze jest zbombardować miasta, fabryki, ośrodki wydobywcze
i magazyny surowców strategicznych. Jeszcze lepiej przejąć je w stanie nienaruszonym i powiększyć
własny potencjał gospodarczy. Łatwo jest zamienić kraj nieprzyjaciela w dymiące ruiny, ale czy
warto?

Zawsze praktycznie jest zbombardować drogi i mosty na terytorium wroga. Poza jednym wyjątkiem:
gdy sami planujemy po nich się poruszać. Słowem: kiedy zamierzamy sami wtargnąć na teren
przeciwnika. W takim wypadku nie ma sensu niszczyć dróg i mostów, trzeba je opanować i nie
pozwolić, by wróg wykorzystywał je do odwrotu albo wysadzał w powietrze. Zbombardowanie
miast zawsze radykalnie obniża morale ludności, i słusznie. Jednak błyskawiczne wdarcie się
naszych wojsk do wrogich miast demoralizuje bardziej niż jakiekolwiek bombardowanie. A zatem
Łapczynski radzi Stalinowi, by wszystkie siły Armii Czerwonej skierować nie na osłabianie
wojskowej i gospodarczej potęgi nieprzyjaciela, lecz na jej przechwycenie. Zadaniem Armii
Czerwonej jest rozgromienie armii wroga. Zadaniem lotnictwa jest utorowanie drogi radzieckim
armiom i wspomaganie ich ofensywy, błyskawicznego marszu do przodu.

Łapczyński proponuje, by nie wypowiadać wojny, lecz rozpocząć niespodziewanym, miażdżącym


atakiem radzieckiego lotnictwa na lotniska nieprzyjaciela. Najważniejsze jest zaskoczenie, a siła
uderzenia musi być taka, aby uniemożliwić lotnictwu nieprzyjaciela wzbicie się w powietrze.
Zdławiając lotnictwo przeciwnika na pasach startowych, otwieramy drogę czołgom, a z kolei
nacierające formacje pancerne roznoszą w pył lotniska. Dlatego celem naszych bombowców nie
powinny być dzielnice mieszkalne, elektrownie ani fabryki, lecz wrogi samolot, który nie zdążył
wystartować; ruchomy punkt ogniowy, zakłócający ofensywę naszej piechoty; kolumna pojazdów z
paliwem dla wrogich czołgów; ukryta w zaroślach bateria przeciwlotnicza.

Innymi słowy, należy bombardować nie obszary, lecz cele punktowe, nierzadko ruchome; nie na
głębokim strategicznym zapleczu, lecz na najbliższym, taktycznym, czasem wręcz na pierwszej linii.
Do takich zadań nie nadaje się ciężki bombowiec, tylko lekka, zwrotna maszyna, która nadlatuje nad
front nieprzyjaciela, rozpoznaje pozycje i dokładnie je namierza, by nie trafić w swoich, którzy są tuż
obok. Musi to być samolot nurkujący, albo nadlatujący lotem koszącym. Takim, który niemal ścina
liście z wierzchołków drzew.

Jeżeli chcemy wysadzić dom sąsiada, potrzebujemy skrzynki dynamitu. Ale jeśli naszym celem jest
zlikwidowanie gospodarza i przejęcie jego gospodarstwa, to dynamit nie przyda się na nic. Wtedy
potrzebujemy bardziej precyzyjnego instrumentu. Tak więc Łapczyński poleca Stalinowi lekki
bombowiec nurkujący lub zwrotny szturmowiec. Bombowiec strategiczny startuje z odległych lotnisk
stacjonarnych, a nam potrzebny jest samolot, który zawsze mamy pod ręką, który może stać na każdym
lotnisku polowym, który łatwo zmieniając bazę posuwa się w ślad za atakującymi dywizjami i
korpusami, który bez zwłoki reaguje na meldunki czołgistów. Potrzebny jest lekki samolot, którego
piloci sami mogą ocenić sytuację i stosownie do tego reagować, walnie przyczyniając się do
powodzenia szybkiego natarcia.

Władimir Petlakow poza ciężkim czterosilnikowym (a dokładnie — pięciosilnikowym) TB–7,


stworzył jeszcze inną maszynę: nieduży, dwusilnikowy, szybki, zwrotny bombowiec nurkujący Pe–2.
Czyli dokładnie to, czego potrzebował Stalin. I Stalin podjął decyzję: „Budować dwusilnikowe, i to
jak najwięcej”[440].

A czy nie można było budować jednocześnie lekkich i ciężkich bombowców? Nie — odpowiada
Łapczynski. — Nie można. Cały potencjał produkcyjny miał być podporządkowany jednemu celowi:
uzyskaniu całkowitej przewagi w powietrzu i, w konsekwencji, zadaniu zaskakującego uderzenia w
lotniska nieprzyjaciela. Jeżeli ten cel zostanie osiągnięty, to nie będzie potrzeby bombardowania
miast i fabryk.

Przez długi czas Stalin wyrażał zgodę na równoległą produkcję dwóch typów samolotów, ale w
końcu zrozumiał, że musi wybrać jeden z nich.

I wybrał.
7.

Jeśli żelazna logika Stalina nie trafia do przekonania, to najłatwiej okrzyknąć go szaleńcem. Lecz
przyjrzyjmy się dokładniej jego przeciwnikowi. Hitler to też agresor — i właśnie dlatego nie posiada
lotnictwa strategicznego. Hitler szykuje się do Blitzkriegu przeciw Francji, więc nie zamierza
bombardować francuskich mostów. Zastanawia się raczej, jak je najlepiej opanować i utrzymać.
Potrzebuje mostów dla swoich dywizji pancernych nacierających na Paryż. Stolicy też nie warto
bombardować. Zwycięzca woli zająć nietknięte miasto i przejąć jego skarby. Hitler nie chce niszczyć
stoczni Brestu, fabryk czołgów i artylerii w Cherbourgu, Chaumont i Bourges, zakładów lotniczych
Tuluzy i Amsterdamu. Niech działają dalej i rozwijają potęgę militarną III Rzeszy!

Przymierzając się do Blitzkriegu Hitler potrzebował lotnictwa, ale nie takiego, które niszczy miasta i
zakłady zbrojeniowe, tylko takiego, które jest w stanie zaskoczyć francuskie samoloty w hangarach i
na pasach startowych, które kilkoma szybkimi uderzeniami zdoła sparaliżować system dowodzenia
siłami zbrojnymi przeciwnika. Potrzebował lotnictwa, które utoruje drogę niemieckim pancernym
jednostkom uderzeniowym nacierającym w kierunku Atlantyku. Lotnictwa, które penetruje pole walki
i jest w stanie zrealizować doraźne zadania, określane przez czołgistów, uderzając w konkretne
punkty. Dla Blitzkriegu potrzebny jest zwinny bombowiec nurkujący, który zabiera niewielki ładunek,
ale gwarantuje celność trafień: dwusilnikowy Ju–88 albo jednosilnikowy Ju–87...

Z czasem działania zbrojne zaczęły toczyć się inaczej, niż to zakładano. Blitzkrieg przerodził się w
przewlekłą wojnę. Sporo miast okazało się być poza zasięgiem niemieckich czołgów: Londyn i
Czelabińsk, Bristol i Kujbyszew, Sheffield i Magnitogorsk. W tej sytuacji Hitlerowi bardzo
przydałoby się lotnictwo strategiczne. Ale nic z tego.

Natomiast koncepcje Łapczyńskiego, przedstawione na długo przed dojściem Hitlera do władzy,


zostały wykorzystane przez Stalina. Co prawda nie w roku 1941, jak pierwotnie planowano, tylko w
roku 1945. Stalinowskie bombowce nurkujące Pe–2 i szturmowce Ił–2 niespodziewanym atakiem
zaskoczyły japońskie lotniska i radzieckie pancerne jednostki uderzeniowe wdarły się w głąb
Mandżurii. Kraj dostał się w ręce najeźdźcy. Radzieckie pododdziały powietrznodesantowe
lądowały w chińskich miasteczkach nie po to, by wysadzać miasta, drogi i fabryki, ale by
uniemożliwić ich zniszczenie. W tej wojnie nie znalazło zastosowania lotnictwo strategiczne.

W latach dwudziestych i na początku lat trzydziestych Stalin potrzebował lotnictwa strategicznego,


aby nikt nie mógł mu przeszkodzić w stopniowym rozbudowywaniu radzieckiego potencjału
militarno–gospodarczego. Od połowy lat trzydziestych Stalin skłaniał się coraz bardziej ku takiemu
scenariuszowi działań wojennych, którego efektem byłoby nie zniszczenie ekonomicznego potencjału
Rzeszy, lecz jego opanowanie i przejęcie.

W listopadzie 1940 roku Stalin ostatecznie zadecydował, że zrobi Niemcom dokładnie to, co kilka lat
później zrobił Japonii.
ROZDZIAŁ 3.

TOWARZYSZ IWANOW

Niech burżujów strach oblata, Rozdmuchamy pożar świata.

Świat w pożarze, we krwi stanie — Pobłogosław, Panie![441]

Aleksander Błok

1.

Rasowy badacz nierzadko poświęca całe życie prowadzonym poszukiwaniom. Czasami los okazuje
się dlań łaskawy: odkrywa imię nikomu dotąd nie znanego faraona. Takie szczęście przypadło i mnie
w udziale. W zakurzonych archiwach natrafiłem na ślad potężnego, ale mało komu znanego wodza.
Jego absolutne panowanie obejmowało szóstą część wszystkich lądów świata. Co prawda, jego
historia nie sięga starożytności, lecz XX wieku. Nazywał się Iwanow. Któż go pamięta? Kto zna jego
imię? A tymczasem towarzysz Iwanow, jeśli wierzyć zachowanym dokumentom, skoncentrował w
swoich rękach niewiarygodną wprost władzę.

Oto przykład. 25 września 1943 roku marszałkowie Związku Radzieckiego G. Żuków i A.


Wasilewski, generałowie armii K. Rokossowski, N. Watutin, I. Koniew i R. Malinowski otrzymali
ściśle tajny rozkaz, by rozpocząć forsowanie Dniepru. Dokument zaczynał się prosto i stanowczo:
„Towarzysz IWANOW rozkazał...”.

Towarzysz Iwanow miał wystarczającą władzę, by wprowadzić do walki równocześnie pięć armii.
Albo dziesięć. Albo dwadzieścia. Dyrektywa z 25 września 1943 roku została skierowana
równocześnie do czterech frontów, w skład których wchodziło trzydzieści jeden armii, w tym cztery
armie pancerne i cztery lotnicze. I to nie był, bynajmniej, kres jego możliwości.

Podczas wojny towarzysz Iwanow miał do dyspozycji 70 armii ogól no wojskowych, 18 armii
lotniczych, 5 uderzeniowych, 11 gwardyjskich, 6 gwardyjskich pancernych. Prócz tego — armie
NKWD, armie obrony powietrznej kraju, wydzieloną gwardyjską armię powietrznodesantową, 10
armii saperskich itd., a także dziesiątki wydzielonych korpusów i setki wydzielonych dywizji. I
wypada stwierdzić, że wszyscy marszałkowie i generałowie wypełniali rozkazy towarzysza Iwanowa
niezwłocznie, bezwzględnie i nie zważając na konsekwencje.

Paradoksalnie, choć towarzysz Iwanow dysponował taką władzą, był mało znany nawet w
najwyższych sferach. Na przykład: przed wybuchem wojny W. Diekanozow pełnił oficjalnie funkcję
radzieckiego ambasadora w Berlinie. Był też zastępcą komisarza ludowego spraw zagranicznych, a
poza wszystkim — czekistą z kręgów zbliżonych do Berii[442]. No więc Diekanozow przez długie
lata nie miał w ogóle pojęcia o istnieniu towarzysza Iwanowa, co pewnego razu postawiło go w dość
niewygodnej sytuacji.

W 1940 roku do Niemiec na rozmowy o dwustronnej współpracy w dziedzinie lotnictwa przybyła z


Moskwy delegacja międzyresortowa. Radzieccy towarzysze zwiedzili tajne zakłady produkujące
samoloty bojowe, biura konstrukcyjne, zapoznali się z najnowocześniejszymi prototypami
niemieckiego przemysłu lotniczego, nabyli wszystko, co im wpadło w oko, po czym zwrócili się do
poselstwa i przedstawicielstwa handlowego ZSRR o uregulowanie należności. (Znowu powraca
pytanie, kto komu bardziej ufał: Niemcy sprzedawali radzieckim towarzyszom najnowsze typy
samolotów, okrętów podwodnych, dział przeciwlotniczych i przeciwpancernych, a radzieccy
towarzysze nie śpieszyli się z oferowaniem modeli Ił–2, Pe–2, T–34, KW, BM–13, nawet ich nie
pokazali swoim serdecznym niemieckim przyjaciołom.) No więc delegacja radziecka wybrała
Messerschmitty Bf–108, Bf–109E, Bf–110C i Me–209, Heinkle He–100, Junkersy Ju–88 i wiele
innych doskonałych maszyn. Niemcy nie chowali niczego po kątach, a radzieccy goście nie skąpili
grosza. Wybrali dwanaście typów, brali po dwa, trzy egzemplarze, niektórych nawet po pięć czy
sześć. Poza samolotami radzieccy towarzysze wybrali prototypy silników i oprzyrządowania oraz
sporo rozmaitej aparatury.

Nadszedł moment płacenia. Poselstwo i przedstawicielstwo handlowe zaprotestowały. Nie tak


szybko — powiadają towarzysze dyplomaci. — Tak się interesów nie robi. Trzeba najpierw
skomunikować się z Moskwą, uzgodnić z Narkomatem[443] Obrony i Nar koma tem Przemysłu
Lotniczego, one zwrócą się do Narkomatu ds. Handlu, eksperci zastanowią się, uzgodnią wszystko z
Ludowym Komisariatem Spraw Zagranicznych, skonsultujemy z finansami...

Ktoś z delegacji lotniczej zniecierpliwił się. Wiecie, chcielibyśmy to przyśpieszyć. Można by tak
szyfrogram do Centrali? Napisał tekst, zaszyfrował i prosi, by depeszę wysłać na adres: „Iwanow,
Moskwa”. Tego już było za wiele. W poselstwie zawrzało, sam towarzysz Diekanozow się obruszył:
szyfrówkę adresować, jak jakiś list do dziadka na wsi. „Mimo wszystko wyślijcie” — upiera się
człowiek z delegacji.

Długo się spierali, wreszcie wysłali szyfrogram. I co najdziwniejsze, w Moskwie bez trudu dotarł do
rąk adresata. Można powiedzieć, że bez chwili zwłoki. I nadeszła odpowiedź. Natychmiast. Jakby
piorun huknął w poselstwo. Odpowiedź zwięzła i prosta, jak wyrok trybunału rewolucyjnego.
Moskiewski adresat, towarzysz Iwanow, tak zagrzmiał, że samoloty zakupiono w jednej chwili,
wypłacono pełną należność, a cenny ładunek wysłano ekspresowo tam, gdzie trzeba.

Towarzysz Diekanozow i pozostali urzędnicy zorientowali się poniewczasie, kto też ukrywa się w
Moskwie pod tak skromnym nazwiskiem. Oczywiście, to musiał być ON. Za murami Kremla pod
pseudonimem Iwanow żył i pracował sam towarzysz Iwanowicz, vel Wasiljew, vel Czyżyków, vel
Koba, vel Besoszwili i Dżugaszwili, vel Salin i Stalin.

Stalin miał wiele pseudonimów. Niektóre odeszły w zapomnienie, zatarły się w pamięci i przepadły,
inne pozostały. Pseudonim Iwanow pozostał do samego końca i był używany tylko w nadzwyczajnych
okolicznościach.
Opowiadam o tym nie bez powodu. Otóż pewnego razu, w 1936 roku, Stalin wezwał do siebie na
podmiejską daczę najlepszych konstruktorów lotniczych, ugościł ich wedle najlepszych tradycji
kaukaskich, a potem postawił przed nimi zadanie: zbudować najlepszy samolot świata o nazwie
Iwanow.

2.

Prace nad Projektem Iwanow prowadzono równocześnie w kilku zespołach, między innymi
kierowanych przez Tupolewa, Polikarpowa, Grigorowicza[444]. W tamtym czasie pod
kierownictwem Tupolewa pracowali jako koordynatorzy zespołów Petlakow, Suchoj, Archangielskij,
Miasiszczew, pod kierownictwem Polikarpowa — Mikojan i Gurewicz, u Grigorowicza byli
zatrudnieni Ławoczkin i Gruszyn. Każde polecenie Stalina dla Tupolewa, Grigorowicza lub
Polikarpowa było natychmiast przekazywane wszystkim podległym zespołom.

Jednym słowem, wszystkie siły radzieckich konstruktorów lotniczych skoncentrowano na realizacji


jednego wytyczonego celu. I nie miało to nic wspólnego z twórczą współpracą kolektywów.
Przeciwnie: była to ostra rywalizacja, zwyciężą najtwardsi, a kijów i marchewek ma towarzysz
Iwanow pod dostatkiem. Nie trzeba chyba wyjaśniać, że Iwanow miał być samolotem bojowym.
Trudno podejrzewać Stalina o to, że rzuciłby najlepszych ludzi do projektowania samolotu
cywilnego...

Pierwsza lepsza publikacja z historii lotnictwa dostarcza wyczerpujących informacji o tym, co


przyniósł w efekcie Projekt Iwanow. Również komunistyczni historycy kładą nacisk na rezultat
końcowy programu. Ja natomiast proponuję czytelnikom, abyśmy wspólnie zastanowili się, nie czym
się to wszystko skończyło, lecz jakie były zamierzenia.

W całej historii radzieckiego lotnictwa był tylko jeden samolot, któremu nadano nazwę będącą
kryptonimem Stalina, i to nie inicjatywy wiemopoddańczych „dołów”, lecz samego Wodza.
Konstruktor lotniczy W. Szawrow zaświadcza: „Hasło «Iwanow» — na życzenie Stalina (taki był
jego adres telegraficzny)”[445]. Samolotu jeszcze nie ma, nikt nie zdążył nawet wziąć do ręki ołówka
i linijki, a Stalin już nadaje mu swoje imię. A chodzi właśnie o model, któremu Stalin wobec
nadciągającej II wojny światowej, przypisuje szczególne znaczenie. Jej nieuchronne nadejście Stalin
zapowiada otwarcie przy każdej okazji. Czy był jakikolwiek inny samolot, na opracowanie którego
rzucono by takie siły?

Czego zatem oczekiwał Stalin?

Może Iwanow miał być bombowcem strategicznym, budowanym z myślą o zniechęceniu


potencjalnych agresorów? Bynajmniej. Przecież bombowiec strategiczny już powstał. Nie
zapominajmy: jest rok 1936, Petlakow właśnie zakończył pracę nad TB–7. Jeżeli Stalin pragnie
zapobiec wojnie, to zamiast zlecać konstruktorom opracowanie nowego typu samolotu, powinien
uruchomić produkcję TB–7. TB–7 można by nawet ochrzcić imieniem Iwanow, albo prosto i bez
fałszywej skromności — Stalin. Ileż symboli naraz: podniebny lot, niezłomna potęga, moc uderzenia,
ostatnie ostrzeżenie — poeci i propagandziści mieliby pole do popisu. Ale nie. Towarzysz Stalin nie
potrzebuje samolotu, który mógłby zapobiec wojnie.

A może towarzysz Stalin uważa, że nadciągająca wojna będzie świętą wojną w obronie ojczyzny i
dlatego poleca zbudować najlepszy myśliwiec na świecie, taki który zapewni nam pokój w
przestworzach? Nie. Towarzysz Stalin wcale tak nie uważa i nie przygotowuje ani kraju ani armii do
wojny obronnej. Szkoda papieru na udowadnianie, że „wielka ojczyźniana” wydarzyła się przez
nieroztropność, z powodu błędnych kalkulacji, wbrew planom i koncepcjom Stalina. Natomiast
warto poświęcić trochę papieru na wykazanie pewnego prostego faktu: Stalin szykował się do wojny.
Przygotowywał się tak, jak nikt inny przedtem. Cały naród najbogatszego kraju świata przez
dwadzieścia lat gnieździł się w barakach, głodował, wystawał w kolejkach, doprowadził się do
kanibalizmu i zjadania ludzkich trupów w imię jak najlepszego przygotowania armii do wojny. Co
prawda nie do wojny obronnej.

Popatrzcie tylko: na daczy u Stalina gości Nikołaj Polikarpów. W poprzednim, 1935 roku na
wystawie lotnictwa w Moskwie samolot jego konstrukcji I–15bis oficjalnie został uznany za
najlepszy myśliwiec świata. W międzyczasie Polikarpow miał już gotową serię I–16 i projekty
kolejnych generacji myśliwców. Polikarpow jest liderem w światowym współzawodnictwie o
najlepszy samolot myśliwski. Czy nie należało zostawić Polikarpowa w spokoju, nie zawracać mu
głowy i pozwolić mu robić to, co umie najlepiej: myśliwce. Przecież trwa wyścig, cenna jest każda
godzina, każda minuta na wagę krwi. Ale towarzysze mają pilniejszą robotę dla Polikarpowa, coś
ważniejszego niż zbudowanie myśliwca. Gdyż towarzysz Stalin nie jest zainteresowany myśliwcem
do walk obronnych.

A zatem, jak wyobrażał sobie Stalin ten idealny samolot bojowy, dla którego ściągnął najlepszych
konstruktorów, twórców bombowców i twórców myśliwców? Sam Stalin wyjaśnił swoje
zamówienie w trzech słowach — samolot czystych przestworzy. Jeśli nie jest to do końca jasne,
powiem w dwóch słowach — skrzydlaty szakal.

3.

Aby zrozumieć stalinowski plan, musimy przenieść się na moment z Moskwy roku 1936 nad lazurowe
hawajskie wybrzeże w grudniu 1941 roku.

Jest cudowny, słoneczny poranek. Amerykańska flota wojenna stoi zakotwiczona w porcie na wyspie
Oahu. O 7.55 na maszt kapitanatu wciągana jest niebieska flaga — „zapowiedź”. Sygnał powtarzają
wszystkie jednostki floty. Za chwilę niebieskie sygnałówki spłyną w dół po flaglinkach, rozlegną się
bosmańskie gwizdki, zawyją syreny na krążownikach i niszczycielach, huknie orkiestra na
pancernikach — i punktualnie o 8.00 załopoczą bandery na rufach wszystkich jednostek...

Tak było każdego dnia, ale my trafiliśmy do Pearl Harbor w ten właśnie poranek, kiedy uroczysta
ceremonia została niespodziewanie przerwana. O 7.55 sygnałówki spłynęły w dół, i wtedy zza
chmur, spod wschodzącego słońca nadciągnęła pierwsza fala japońskich bombowców, nurkujących i
torpedowych oraz myśliwców, w sumie 183 maszyny. Eskortujące myśliwce stanowiły nie więcej,
niż jedną czwartą tej liczby. Tego typu akcja nie wymaga szczególnej osłony. Japońska armada
powietrzna składa się w przeważającej części z maszyn szturmowych — bombowych i torpedowych
Nakajima B–5N1 i B–5N2 Kate.

Te właśnie samoloty najbardziej nas interesują. Ich konstrukcja i parametry nie są wcale
nadzwyczajne, ale dla niespodziewanego ataku trudno o lepszy sprzęt.

Sylwetka i osiągi samolotu Nakajima B–5N bardziej przypominają parametry myśliwca, niż
bombowca. Pozwala to nadlatywać nad cel na minimalnej wysokości, tak, że z ziemi lub pokładu da
się rozpoznać twarze pilotów.

Przy takim pułapie bombardowania trudno o niecelne trafienia. Nakajima B–5N to jednosilnikowy
dolnopłat; silnik gwiazdowy w układzie podwójnej gwiazdy, chłodzony powietrzem. Niektóre załogi
składały się z trzech ludzi — pilota, nawigatora, Strzelca pokładowego. Ale najczęściej były
dwuosobowe: samolotów używano w zwartych formacjach, więc niepotrzebny był nawigator w
każdej kabinie. Udźwig bombowy samolotu dość niepozorny, poniżej jednej tony, ale każde trafienie
— w punkt! Uzbrojenie pokładowe B–5N też raczej skromne — jeden lub dwa kaemy dla osłony
tylnej półsfery. Samoloty szturmowe nie potrzebują silnej broni pokładowej z tego samego powodu,
dla którego nie potrzebna im jest silna osłona myśliwców: zaskoczony nieprzyjaciel nie ma ani czasu
ani możliwości wznieść się w powietrze i odeprzeć atak. B–5N to samolot czystych przestworzy,
gdzie maszyn przeciwnika jest niewiele lub wcale.

Lekkie bombowce Nakajima B–5N odwaliły w Pearl Harbor kawał dobrej roboty, ale na tym
skończy się ich heroiczny udział. Niespodziewany atak był zbyt słaby, żeby na długo unieruchomić
amerykańską flotę i lotnictwo. W następnych atakach, kiedy Amerykanie odzyskali siły i zaczęła się
normalna wojna, B–5N niczym specjalnym się nie wyróżnił. Produkcja tych samolotów trwała
jeszcze jakiś czas, zmontowano ich łącznie około 1.200 egzemplarzy, po czym zaniechano.

B–5N stworzono dla konkretnej sytuacji, gdy niebo jest puste i nic nie może zakłócić jego misji. B–
5N był zagrożeniem dla słabych i bezbronnych, był groźny w swojej masie, w niespodziewanym
ataku. Siał postrach, jak stado żądnych krwi hien, które nie wyróżniają się ani siłą ani szybkością, ale
mają mocne kły i hurmem rzucają się na słabszego, zaskoczonego, niezdolnego do obrony.

A co ma z tym wspólnego nasz rodzimy, radziecki Iwanow?

A to, że stanowi niemal dokładną kopię japońskiego powietrznego agresora.

4.
Latem 1936 roku nikt nie mógł przewidzieć, co wydarzy się za pięć lat w Pearl Harbor. Latem 1936
roku samolot Nakajima B–5N jeszcze nie istniał. Był tylko wstępny projekt, pilnie strzeżony w
japońskich sejfach. Dlatego trudno przypuścić, by radzieccy konstruktorzy ściągali od Japończyków.
Kopiowanie wymaga czasu. Nawet gdyby zdołali wykraść dokumentację techniczną (a są to góry
papierów), to i tak potrzebowaliby na przetłumaczenie (z japońskiego!) nieco czasu, a tymczasem
japoński Nakajima B–5N i kilka wariantów radzieckiego Iwanowa powstawały niemal równolegle.
Pierwszy lot B–5N odbył się w styczniu 1937 roku, pierwszy lot Iwanowa — 25 sierpnia tego
samego roku.

Właśnie dlatego należy mówić nie o kopiowaniu, lecz dwóch niezależnych od siebie, choć bardzo
podobnych projektach.

Nie koniec na tym. W krótkim czasie powstał samolot Iwanow konstruktora Niemana, Iwanow
konstruktora Polikarpowa, Iwanow konstruktora Suchoja. Każdy z konstruktorów zazdrośnie strzegł
swoich sekretów, ale na wszystkich deskach kreślarskich wyłaniał się taki sam skrzydlaty szakal:
lekki bombowiec o wyglądzie, rozmiarach i parametrach samolotu myśliwskiego.

Każdy radziecki konstruktor wybrał, niezależnie od swych konkurentów, podobne założenia i


podobne rozwiązania: dolnopłat, jednosilnikowy, napędzany silnikiem gwiazdowym wT układzie
podwójnej gwiazdy, chłodzonym powietrzem. Każdy radziecki konstruktor proponował własny
wariant Iwanowa, który przypominał jak dwie krople wody ukrywanych przed nim współbraci
dalekiego japońskiego kuzyna. I nie ma w tym nic dziwnego. Po prostu wszystkim inżynierom
wyznaczono ten sam cel: zbudować instrument do określonego typu zadań, właśnie takich, jakie kilka
lat później przypadną w udziale japońskim samolotom nad Pearl Harbor. A skoro zadania do
wykonania są zbliżone, to i instrumenty ich realizacji muszą być podobne.

Poza tym w trakcie prac nad Projektem Iwanow czyjaś niewidzialna, acz stanowcza dłoń korygowała
tych, którzy odchylali się od generalnego kursu. Na pierwszy rzut oka wszelkie ingerencje w pracę
inżynierów mogłyby wyglądać na widzimisię rozkapryszonego panicza. Przykładowo, niektórzy
projektanci umieszczali w prototypie po dwa stanowiska ogniowe z tyłu: górne — dla osłaniania
górnej półstrefy, i dolne — mające osłaniać dolną półstrefę. Niebawem zostali poinstruowani, że
wystarczy jedno stanowisko. Niektórzy chcieli opancerzyć kabinę ze wszystkich stron i co ważniejsze
podzespoły. Powiedziano im: osłaniać tylko od dołu i z boków. Paweł Suchoj w pierwszej wersji
swego Iwanowa zaproponował kadłub i skrzydła z lekkich stopów. „Nie komplikować!” — odezwał
się czyjś groźny głos. Skrzydła mogą być metalowe, a kadłub ze sklejki. Spadnie prędkość? Nie
szkodzi. Niech spada.

Że towarzysz Stalin ma dziwny gust? Bynajmniej. To jest żelazna logika towarzysza Stalina: zadajemy
niespodziewane uderzenie i niszczymy lotnictwo wroga na ziemi, a potem poruszamy się w czystych
przestworzach. Nieprzyjacielski samolot należy do rzadkości. Pilot jest od przodu osłonięty szerokim
silnikiem chłodzonym powietrzem, któremu nie są straszne nawet bezpośrednie trafienia w cylindry.
Trzeba więc osłonić załogę od dołu i po burtach. Ataki z góry i z tyłu będą raczej sporadyczne,
wystarczy jedno stanowisko ogniowe i nie warto obciążać maszyny zbędnym opancerzeniem.
Podchodzimy do celu tuż nad ziemią, więc pod nas myśliwiec po prostu nie wciśnie się.

Niektórzy projektanci zaproponowali trzyosobową załogę: pilot, nawigator i strzelec. Przywołano


ich do porządku: dwóch w zupełności wystarczy. Samoloty nieprzyjaciela zaskoczymy i zniszczymy
na lotniskach, tak że strzelec nie będzie miał w powietrzu wiele do roboty.

Nawigator też się nie napracuje, przecież działamy w zespołach: patrz na prowadzącego, rób to, co
dowódca eskadry. A zatem połączmy stanowiska nawigatora i Strzelca pokładowego, a będziemy
mogli jeszcze nieco zwiększyć udźwig bombowy. Zmniejszamy zdolności obronne, zwiększamy
ofensywne...

5.

Między radzieckimi prototypami Iwanowa i japońskimi Nakajima były pewne różnice. Brały się
głównie stąd, że Japończycy myśleli przede wszystkim o panowaniu nad oceanem, Sowieci zaś — o
kontrolowaniu kontynentu. Dlatego między innymi nie opracowano modelu Iwanowa w wersji
samolotu torpedowego. Natomiast możliwości zadawania przez Iwanowa niespodziewanych ciosów
w nieprzyjacielskie lotniska znacznie przewyższały to wszystko, czym dysponowały inne armie
świata.

W 1941 roku Armia Czerwona zastosowała niezwykłe uzbrojenie: naziemne wieloprowadnicowe


ruchome wyrzutnie niektórych pocisków rakietowych BM–8 i BM–13, które weszły do historii jako
„Organy Stalina” lub Katiusze. Strzelały pociskami M–8 (kalibru 82 mm) albo M–13 (kalibru 132
mm). Salwa z kilku takich wyrzutni to lawina ognia spadającego ze straszliwym rykiem i hukiem.
Wielu niemieckich żołnierzy, oficerów i generałów potwierdza, że była to przerażająca broń.

Pociski rakietowe M–8 i M–13 odpalano również z wielu typów samolotów bojowych, głównie Ił–2
i Ił–10. Ale mało kto dziś pamięta, że te pociski rakietowe miały pierwotnie być wyposażeniem
samolotów Iwanow, które miały odegrać rolę „latających baterii”. Salwy rakietowe były bardzo
groźną bronią, zwłaszcza odpalane naraz z dziesiątków samolotów lecących tuż nad ziemią.

Latem 1936 roku Nakajima B–5N nie wykonał jeszcze ani jednego próbnego lotu. W ogóle mało kto
wiedział o jego istnieniu. Konstrukcja japońskiego samolotu nie zawierała żadnych niezwykłych ani
sensacyjnych rozwiązań, które mogłyby zwrócić uwagę Stalina. Natomiast Stalin już wtedy myślał w
tych samych kategoriach, co japońscy admirałowie. Już w 1936 roku rozkazał swoim konstruktorom
zbudować ten typ samolotu, który pewnego pięknego poranka pojawi się w promieniach
wschodzącego słońca.

I to był właśnie stalinowski plan przystąpienia do wojny.

ROZDZIAŁ 4.

O NIEDOBRYM LITWINOWIE I POCZCIWYM MOŁOTOWIE


Hitler szykuje się do wojny [...] Uderzenie wymierzone w Zachód w bliższej lub dalszej przyszłości
mogłoby nastąpić jedynie pod warunkiem przymierza wojskowego między faszystowskimi Niemcami
i Stalinem. Ale tylko pozbawione wszelkich skrupułów elementy białej emigracji mogą wierzyć w
taki absurd lub straszyć taką ewentualnością[446]

L. Trocki

1.

Aby II wojna światowa się rozpoczęła, Stalin musiał wykonać rzecz zdawałoby się niemożliwą:
zawrzeć sojusz z Hitlerem i tym samym rozwiązać mu ręce.

Stalin rozwiązał ręce Hitlerowi. Co prawda, nie zrobił tego osobiście. Do takich zadań Stalin miał
zastępcę. Nazywał się Mołotow.

W radzieckiej piramidzie władzy Wiaczesław Mołotow cały czas zajmował drugie miejsce,
ustępując tylko Stalinowi. W owych czasach wszystkich przywódców na oficjalnych uroczystościach
i w prasie wymieniano nie w kolejności alfabetycznej, lecz według pozycji jaką zajmowali w
systemie władzy. Lista liderów była barometrem o wyjątkowej dokładności: każde potknięcie — i
delikwent ląduje na dole listy, albo w ogóle zostaje wygnany z komunistycznego Olimpu do
podziemnych labiryntów Łubianki[447].

Krwawa rywalizacja o władzę przez wiele lat jakby omijała dwa pierwsze miejsca w hierarchii,
niezmiennie zajmowane przez Stalina i Mołotowa. Walczono o miejsce trzecie, czwarte i wszystkie
dalsze. Każdy niemal tydzień przynosił nowe rankingi przywódców: odbyła się defilada, na
defiladzie obecne było najwyższe kierownictwo, i obok lista; kilka dni później uroczyste przyjęcie z
udziałem najwyższych władz partyjnych i państwowych — i znowu lista, i tak dalej.

Kiedyś udało mi się zebrać ze sto takich list radzieckich przywódców. Wpisałem je do komputera w
tej samej kolejności, w jakiej ukazywały się na łamach gazet i porównałem. Ujrzałem zadziwiający
kalejdoskop: Stalin i Mołotow tkwią nieruchomo, a wszyscy pod nimi miotają się jak w ukropie.
Wodzowie proletariatu skaczą po szczeblach władzy: z siódmego miejsca — na trzecie, z trzeciego
— na piąte, z piątego — na ósme, z ósmego — znowu do góry, po czym równie błyskawicznie na
zawsze znikają z pola widzenia. Zupełnie jakby czyjaś pewna dłoń tasowała talię kart. O, mignął
Żdanow, za nim Malenkow i Kaganowicz, zniknął Jeżów, pojawił się Beria, znów ktoś przepadł,
Chruszczów rozpycha się łokciami, teraz go odepchnęli; pędzą w klinczu Wozniesienski, Bułganin,
Mikojan... Te zwariowane pląsy najlepiej ogląda się słuchając na pełny regulator „Tańca z
szablami”...

A na szczycie władzy, tam, gdzie zasiadają Stalin i Mołotow — cisza i spokój.


2.

Podział obowiązków między Stalinem i Mołotowem był taki, jak podział ról między starszym i
młodszym oficerem śledczym NKWD: najpierw przesłuchuje młodszy, który bez zbędnych słów
okłada podejrzanego knutem, wyłamuje mu zęby, pałką odbija wątrobę i nerki. Na tym młodszy
śledczy kończy dzień pracy, wychodzi, po czym zjawia się starszy śledczy: jest dobry, wyrozumiały,
nawet miły, ze zdumieniem dowiaduje się, że podczas jego nieobecności ktoś w tych murach łamał
socjalistyczną praworządność. Starszy śledczy obiecuje, że wszystko wyjaśni, a podejrzany,
zetknąwszy się z dobrocią i wyrozumiałością, jest gotów opowiedzieć o swych krzywdach. A potem
zjawia się młodszy śledczy...

W tandemie Stalin — Mołotow, ten ostatni brał na siebie rolę młodszego śledczego, a Stalin
starszego. Przyjrzyjmy się wystąpieniom Stalina w przededniu Wielkiego Terroru, w momentach
kulminacyjnych i po kolejnych czystkach. Czy odnajdziemy w nich wściekły ryk, żądania krwi i
skalpów? Wręcz przeciwnie. „Mówi się o represjach przeciwko opozycji. [...] Co do represji, to
jestem im stanowczo przeciwny”.[448] To są słowa Stalina z 19 listopada 1924 roku. Albo inny
cytat: „Chcecie krwi towarzysza Bucharina? Nie damy jej wam!”. To wypowiedź Stalina na XIV
zjeździe partii.[449] Dobry Stalin ratuje towarzysza Bucharina z rąk żądnych krwi oprawców. Jakże
poczciwy jest starszy śledczy!

Nie wiem, jacy złoczyńcy pragnęli krwi Bucharina, wiem natomiast, że został rozstrzelamy na
polecenie Stalina.

Ścisły podział ról między Stalinem i Mołotowem obowiązywał nie tylko w kraju, ale także w
polityce zagranicznej. Podczas konferencji międzynarodowych Mołotow domaga się, żąda, nalega.
Wszystkie żądania wypływają od Mołotowa, wszystkie ustępstwa — od dobrego Stalina. I brano to
za dobrą monetę. Zachodni dyplomaci szczerze wierzyli, że całe zło bierze się od Mołotowa; gdyby
nie ten jastrząb, wszystko byłoby wspaniale. Mało kto zdawał sobie sprawę, że gdyby, dajmy na to,
tuż przed konferencją jałtańską Mołotow niespodziewanie wyzionął ducha, to Stalin rozpaczałby
przez jakiś czas, po czym oczywiście wyznaczyłby na jego miejsce nowego młodszego śledczego...

3.

Przed wojną Stalin przeprowadził kraj przez trzy wielkie próby: industrializację, kolektywizację i
Wielką Czystkę. Stalin odgrywał rolę Istoty Najwyższej, która z niebiańskich wyżyn ogląda przebieg
wydarzeń, natomiast Mołotow — który od 1930 roku pełnił dodatkowo funkcję szefa rządu — miał
na głowie bezpośrednie kierownictwo. Stalin sterował wszystkim, Mołotow zaś pojawiał się tam,
gdzie w danej chwili działy się rzeczy najważniejsze. Tak rozdziela się obowiązki na wojnie:
dowódca trzyma pod swoimi rozkazami armię, natomiast jego pierwszy zastępca kieruje odcinkiem,
któremu powierzono najtrudniejsze zadanie.

Po wysłuchaniu referatu Mołotowa zjazd KPZR zatwierdził plan industrializacji kraju (w razie
totalnej klapy Stalin nie ponosił żadnej odpowiedzialności za industrializację). Kolektywizacją
kierowała komisja Politbiura do spraw wsi, również z Mołotowem na czele. Trzeba przyznać, że
towarzysz Stalin nie przypisywał sobie cudzych sukcesów. Starszy śledczy starał się też nadmiernie
nie obrzucać błotem młodszego śledczego. Stosował zasadę: błoto w towarzysza Mołotowa —
jedynie w ostateczności. Kiedy tylko było to możliwe, całą odpowiedzialnością obarczano niższe
szczeble władzy. Winę za wypaczenia kolektywizacji przypisano „niektórym działaczom szczebla
rejonowego”.

Rola Mołotowa w Wielkiej Czystce pozostaje bezsporna. Nawet formalnie Jeżów był zaledwie
jednym z komisarzy ludowych w rządzie Mołotowa. Gdyby natomiast zajrzeć za kulisy czystki,
okazałoby się, że rola Mołotowa jest porównywalna z rolą samego Stalina. Marszałek Związku
Radzieckiego G. Żuków opisuje Wiaczesława Mołotowa: „Był to człowiek twardy, zasadniczy, nie
kierujący się względami natury osobistej, wyjątkowo uparty, wyjątkowo okrutny, świadomie idący za
Stalinem i wspierający go w najbardziej bezwzględnych poczynaniach, również w latach 1937–1938.
Szedł za Stalinem z przekonania, podczas gdy Malenkow i Kaganowicz robili to ze względów
koniunkturalnych”[450].

Wielki Terror dobiegł końca. Całą winę zrzucono na Jeżowa i go zlikwidowano, a czystkę nazwano
jeżowszczyzną. Mołotow zachował czyste ręce, Stalin tym bardziej.

Zakończył się etap wielkich prób, kraj został podporządkowany Stalinowi. Wojsko, NKWD, pisarze i
historycy, chłopi i muzycy, generałowie i geolodzy, dyplomaci — wszyscy znaleźli się pod kontrolą.
Rolnictwo jest w rękach partii: możesz brać ze wsi ile chcesz po narzuconej odgórnie cenie. Możesz
też brać za darmo. Przemysł produkuje pełną parą, armia jest karna, aparat NKWD został
wyczyszczony i gotowy do dalszych czynów. Co dalej?

Trzeci etap — Wielka Czystka — zakończył się u schyłku 1938 roku. Kraj wkroczył w nową fazę.

Co teraz zamierzał Stalin, na co chciał skierować wysiłek kraju? Nie trudno rozpoznać główny
kierunek. Wystarczy popatrzeć do jakiej roboty Stalin wyznaczy Mołotowa...

W maju 1939 roku Stalin mianował Mołotowa ludowym komisarzem spraw zagranicznych,
pozostawiając go jednocześnie na stanowisku szefa rządu.

4.

Po Wielkiej Czystce można było przypuszczać, że drugie miejsce w państwie zajmie Naczelny
Ideolog albo Naczelny Inkwizytor, w ostateczności Naczelny Planifikator. Ale nie. Na drugim miejscu
stoi ludowy komisarz spraw zagranicznych. Ten fakt może mieć tylko jedno wytłumaczenie: w toku
industrializacji, kolektywizacji i Wielkiej Czystki komuniści zapewnili „równość i braterstwo” w
całym kraju, a teraz kierują swoją ofertę do sąsiadów. Im też trzeba zapewnić szczęśliwa życie. To
jest właśnie nowa faza, w tym tkwi sedno nowej misji Mołotowa.

Słyszę protesty: skoro Stalin szykował się do wielkiej wojny wyzwoleńczej, to dlaczego powierzył
Mołotowowi politykę zagraniczną? Byłoby sensowniej postawić go na czele armii lub przemysłu
zbrojeniowego.

Nie przyjmuję tych obiekcji. Stalin postąpił właściwie. Wojna jest tylko jednym z instrumentów
dyplomacji. Wojny wygrywa się przede wszystkim poprzez politykę. Trzeba znaleźć potężnych,
wiarygodnych i hojnych sojuszników. Następnie trzeba sprawić, żeby w każdych okolicznościach
służyli nam pomocą, niezależnie od tego, czy zostały z nimi zawarte pakty, czy też nie. Trzeba tak się
zaprezentować, żeby wszyscy uwierzyli: Związek Radziecki boi się każdego, Związek Radziecki jest
niewinną ofiarą, Związek Radziecki pragnie pokoju i jeszcze raz pokoju. Jeżeli Związek Radziecki
zagarnia obce terytoria a czekiści rozstrzeliwują ludzi tysiącami, to czyni się to w imię postępu.
Dyplomacja powinna działać tak, by Stalin podpisał porozumienie z Hitlerem, ale żeby wszyscy
uznali Hitlera za agresora, a Stalina za jego ofiarę. Żeby powszechne było przekonanie, iż Stalin
został zmuszony do zawarcia porozumienia i nie miał innego wyjścia.

Jeżeli dyplomaci odniosą sukces, wówczas generałom pozostanie tylko postawić kropkę nad „i”...
Lecz jeśli dyplomaci poniosą fiasko i świat zobaczy w naszym kraju agresora, który zamierza
podporządkować sobie wszystkich sąsiadów, wtedy nasi generałowie dostaną twardy orzech do
zgryzienia.

Mołotow okazał się wybitnym dyplomatą. Postawione przed nim zadanie wypełnił w stu procentach i
odniósł bezapelacyjne zwycięstwo polityczne.

Bez zwycięstwa na froncie politycznym sukcesy na polu walki są niemożliwe lub bezcelowe. Jeszcze
zanim zagrzmiały działa Adolf Hitler poniósł całkowitą klęskę polityczną. Nie trzeba było ukrywać
obozów koncentracyjnych, należało pokazać je światu i ogłosić, że utworzono je w imię postępu.
Należało okupować sąsiednie kraje i wyjaśniać, że taka jest twarda konieczność: nie chcieliśmy, ale
musieliśmy. Należało szukać potężnych, wiarygodnych i hojnych sojuszników za oceanem.

Poza tym trzeba było odegrać spektakl: Hitler to całkiem fajny i równy gość, i gdyby to od niego
zależało... Niestety, ma obok siebie tego ponurego typa — Ribbentropa.

W sferze wielkiej polityki Hitler i Ribbentrop mogliby się sporo nauczyć od Stalina i Mołotowa.

5.

Mówiąc o nominacji Wiaczesława Mołotowa na stanowisko ludowego komisarza spraw


zagranicznych, przywołuje się jego poprzednika — Maksyma Litwinowa.

Litwinowa najczęściej wspomina się dobrze, podobnie prowadzoną przez niego politykę
zagraniczną: ot, był porządny człowiek Litwinow, całym sercem ku Zachodowi. Kochał pokój, chciał
zbliżenia, robił co mógł... Potem zjawił się ten potwór Mołotow i wykonał zwrot o 180 stopni,
stawiając na zbliżenie z Hitlerem. To właśnie Mołotow wszystko popsuł...

Z daleka tak to mogło wyglądać. Ale jeśli przyjrzymy się z bliska, to okaże się, że nie istniała, że nie
mogła istnieć żadna polityka Litwinowa. Przecież był tylko jednym z komisarzy ludowych w rządzie
Mołotowa i nie prowadził własnej polityki, lecz politykę Mołotowa, a ściślej — politykę Stalina.
Litwinow nie występował we własnym imieniu, tylko w imieniu rządu radzieckiego, na którego czele
stał Mołotow.

W istocie rzeczy politykę zagraniczną państwa wyznaczał nie rząd, lecz decyzje Biura Politycznego.
Najważniejszymi członkami Politbiura byli Stalin i tenże Mołotow. Litwinow nie był ani członkiem,
ani nawet zastępcą członka Biura, zatem jego wpływ na zasadnicze kwestie radzieckiej dyplomacji
był zerowy. Jego rolą było spełniać rozkazy Stalina i Mołotowa.

Trudno zgodzić się z tezą, że Mołotow zastępując Litwinowa pojawił się na scenie międzynarodowej
niespodziewanie. Bynajmniej. Mołotow był na tej scenie cały czas obecny, tyle że nie widziany, jak
animator w teatrze marionetek, który pociąga za sznurki i wygłasza kwestie, odbierane przez
widownię jako mowa lalek.

Mołotow zawsze stał nad Litwinowem — jako wszechmocny członek Politbiura, jako szef rządu,
jako pierwszy zastępca Głównego Rzeźnika. Gdyby Litwinow odważył się choćby o krok odstąpić od
instrukcji Stalina i Mołotowa, natychmiast wylądowałby tam, gdzie wielu jego kolegów–
dyplomatów.

Sam Litwinow nigdy nie rościł sobie pretensji do prowadzenia samodzielnej polityki zagranicznej.
Podkreślał to przy każdej okazji. Oto jedno z wielu świadectw: w 1932 roku Iwan Majski obejmuje
radziecką misję dyplomatyczną w Londynie. Maksym Litwinow udziela mu ostatnich instrukcji:
„Rozumiecie, rzecz jasna — dodał — że nie są to moje prywatne zalecenia, lecz dyrektywy z
góry”[451].

Tak mówił Litwinow kilka lat przed Wielką Czystką. Tym bardziej więc podczas czystki nie w
głowie mu była jakakolwiek samowola. Powiedzmy wprost: zdołał ocalić głowę przed stalinowsko–
mołotowskim toporem jedynie dzięki temu, że nie tylko był pokorny i oddany, ale też miał dość
rozsądku, by tę pokorę i oddanie demonstrować przy każdej sposobności.

Mołotow nie przypadkiem wybrał i awansował właśnie Litwinowa. Podczas gdy Ukrainę skręcały
konwulsje z głodu zorganizowanego przez Stalina i Mołotowa, pulchna fizjonomia Litwinowa była
najlepszym dowodem na to, że nie wszyscy w Związku Radzieckim głodują. Kiedy Stalin i Mołotow,
ograbiwszy kraj, kupowali na Zachodzie wojskową technologię, trzeba było postarać się o
odpowiednie stosunki z USA, Wielką Brytanią Francją. Litwinow umiał sobie z tym poradzić. Ale
stosunki z Zachodem były tak dobre nie przez widzimisię Litwinowa, tylko dlatego, że Stalin i
Mołotow potrzebowali technologii. Przy okazji, nie zapominajmy, że z Hitlerem stosunki też były nie
najgorsze.

A potem przyszedł moment, by pomoc Zachodu obrócić przeciw Zachodowi. Litwinow nie był
więcej potrzebny i wyleciał. Wtedy na scenie pojawił się niedobry Mołotow, który ogłosił, że
nadszedł czas wystawiania rachunków, bowiem komedia skończona i za moment rozpocznie się
tragedia.

Na tym nie kończy się historia poczciwego Litwinowa. W 1941 roku, po napaści Hitlera znowu
trzeba było zabiegać o pomoc Zachodu. Litwinowa wyciągnięto z lamusa i mianowano zastępcą
Mołotowa. Dostał zadanie: odbudować dobre stosunki z Londynem i Waszyngtonem, żądać pomocy.

I to zadanie poczciwy Litwinow wykonał na medal.

ROZDZIAŁ 5.

PROLOG NAD CHAŁCHYN–GOŁEM

Socjalizm, który zwyciężył w jednym kraju, bynajmniej nie wyklucza od razu wszystkich wojen w
ogóle.

Przeciwnie, zakłada je.[452]

W. Lenin

1.

W dniu 19 sierpnia 1939 roku Stalin podjął decyzje, które odwróciły bieg historii świata. Nadejdzie
dzień, kiedy zostaną otwarte tajne archiwa i dowiemy się mnóstwa interesujących rzeczy. Ale
najważniejszego się nie dowiemy. Oto dlaczego.

„Tyle razy mówiłwm wam — róbcie co chcecie, ale nie pozostawiajcie dokumentów, nie
pozostawiajcie śladów”[453]. To słowa samego Stalina. Wypowiedział je z trybuny XVI zjazdu
partii. W tym miejscu stenogram odnotowuje „homeryczny śmiech całej sali”. Delegaci przeciągle
rechotali: towarzysz Stalin był łaskaw zażartować. Naturalnie, Stalin miał na myśli nie siebie, lecz
przeciwników, którzy kierują się zasadą nie zostawiania dokumentów ani żadnych innych śladów
własnych knowań.

Zjazd niepotrzebnie się śmiał. Stalin zawsze przypisywał przeciwnikom swoje własne zamierzenia,
zasady metody działania. Minie trochę czasu i Stalin rozstrzela swoich przeciwników. Rozstrzela też
niemal wszystkich delegatów na XVI zjazd. Ale nie znajdziemy prawie żadnych dokumentów na ten
temat.

Żaden dyktator nie może równać się ze Stalinem w umiejętności zacierania śladów własnego udziału
w zbrodniach.

O tym, jak to robiono opowiada Anastas Mikojan. Mikojan pobił wszelkie rekordy odporności, był
członkiem KC od 1923 do 1976 roku, czyli przez 53 lata, w tym 40 lat był zastępcą lub członkiem
Biura Politycznego. Opisuje narady u Stalina: „Najczęściej było nas pięć osób. Spotykaliśmy się
późnym wieczorem lub w nocy, z reguły bez informacji o porządku narady. W trakcie takich
posiedzeń nie prowadzono protokółu ani żadnych notatek”[454].

Referent Stalina, generał pułkownik lotnictwa A. Jakowlew: „Na naradach u Stalina w wąskim kręgu
nie było stenografistek ani sekretarzy, nie prowadzono żadnych notatek ani protokółu”[455].

Marszałek Związku Radzieckiego D. Ustinow, podczas wojny komisarz ludowy do spraw uzbrojenia:
„Na posiedzeniach i naradach prowadzonych przez Stalina omawianie zagadnień i podejmowanie
odpowiednich decyzji nierzadko odbywało się bez protokółowania, często nawet bez formalnego
zapisywania konkluzji”[456].

Innymi słowy, decyzje zapadały, ale bez śladu na papierze. Zupełnie jak w mafii.

Marszałek Związku Radzieckiego G. Żuków, podczas wojny zastępca Naczelnego Wodza, czyli
Stalina: „Wiele politycznych, wojskowych i ogólnopaństwowych problemów omawiano i
rozstrzygano nie tylko na oficjalnych posiedzeniach Biura Politycznego KC i w Sekretariacie KC, ale
także wieczorem podczas obiadu w mieszkaniu lub willi Stalina. Bywali tam zazwyczaj najbliżsi mu
członkowie Biura Politycznego”[457].

Generał pułkownik B. Wannikow był ludowym komisarzem do spraw uzbrojenia, a później ludowym
komisarzem do spraw amunicji: „Na posiedzeniach i naradach u Stalina obowiązywała zasada, by
omawiać problemy i podejmować odpowiednie rozstrzygnięcia nierzadko bez protokółowania [...]
Dlatego wiele wydarzeń jest w świetle dokumentów postrzeganych w sposób niedostateczny i
niepełny, a nierzadko zafałszowany”[458].

Narady w kwaterze Hitlera gromadziły tłum uczestników. Każde jego słowo było natychmiast
zapisywane dla potomności przez trzech stenografów i osobistego historyka. Tymczasem narady u
Stalina przypominają tajne spotkania spiskowców. Zresztą słowo „przypominają” nie jest
odpowiednie. W istocie to były takie spotkania. Nie zostawiano żadnych dokumentów, żadnych
śladów. Zatem, jak nauczał towarzysz Stalin, nie zważajmy na słowa, skrzętnie przed nami ukrywane,
lecz patrzmy na czyny, dokonywane na oczach wszystkich.

2.
Jeżeli niedoświadczony gracz siada do stołu karcianego z szulerem, to zwykle popełnia tylko jeden
błąd: bierze karty do ręki.

W sierpniu roku 1939 do Moskwy przybyły francuska i brytyjska misje wojskowe celem omówienia
wspólnych działań przeciw Niemcom. Londyn i Paryż powtórzyły błąd niedoświadczonych graczy–
amatorów. Siadając do stołu ze stalinowskimi szulerami skazały się w tych negocjacjach na fiasko.

Ani rząd brytyjski, ani francuski nie potrafiły trafnie odczytać intencji Stalina. Tymczasem jego
zamiar był bardzo prosty: zmusić Francję i Anglię do wypowiedzenia wojny Niemcom — lub
sprowokować Berlin do takich działań, które zmusiłyby Francję i Anglię do tego kroku.

Francja i Niemcy miały wspólną granicę, zaś Związek Radziecki był odgrodzony od Rzeszy buforem
innych państw. W każdym układzie sił główne działania bojowe między Niemcami i Francją
rozgrywałyby się przy czynnym udziale Wielkiej Brytanii. Związek Radziecki mógł opowiedzieć się
po którejś ze stron, ale faktycznie pozostawał na uboczu tej europejskiej karuzeli...

Przystępując do rokowań ze Stalinem, Francja i Wielka Brytania z góry postawiły się na przegranych
pozycjach. Strona radziecka mogła wykorzystać do swych politycznych celów nawet listy
uczestników delegacji dyplomatycznych. Gdyby Paryż i Londyn wysłały do Moskwy delegacje na
wysokim szczeblu, to Stalin miałby powód zwrócić się do Hitlera: patrz, co się tutaj święci
przeciwko tobie, lepiej podpisz pakt bez gadania, bo inaczej... Gdyby Francja i Anglia wysłały do
Moskwy delegacje niższej rangi, to Stalin mógłby je oskarżyć o „brak woli powstrzymania
agresora”: delegacja radziecka pod osobistym przewodnictwem ludowego komisarza obrony
Woroszyłowa, a wy kogo tu przysyłacie?

Już przez sam fakt zgody rządu brytyjskiego i francuskiego na negocjacje, Stalin znalazł się w
sytuacji, w której nie mógł przegrać. Miał do wyboru dwie taktyki:

· albo radziecka delegacja będzie wysuwać coraz to nowe żądania i doprowadzi do tego, że Anglia i
Francja będą zmuszone rozpocząć wojnę z Niemcami;

· albo rozmowy zostaną zerwane, a wtedy można będzie oskarżyć Anglię i Francję o wszystkie
grzechy świata, a samemu podpisać z Hitlerem nawet najbardziej przewrotny pakt.

Dlatego delegacja radziecka wysunęła żądania: nie mamy wspólnej granicy z Niemcami, nasze
wojska potrzebują korytarzy przez Polskę.

To żądanie było dla Polski nie do przyjęcia. Polacy dobrze wiedzieli, czym są Armia Czerwona i
NKWD. Niedługo później Estonia, Litwa i Łotwa wyraziły zgodę na rozmieszczenie radzieckich
garnizonów na swoim terytorium i z miejsca znalazły się w wieloletniej niewoli komunistycznej.
Obawy Polaków były całkowicie uzasadnione i z czasem uzyskały tragiczne potwierdzenie w postaci
masowych grobów polskich oficerów na radzieckiej ziemi.

Poza tym żądanie udostępnienia korytarzy było tak naprawdę z punktu widzenia Moskwy po prostu
bezzasadne. Do czego zmierzał Stalin, skoro wszem i wobec deklarował pragnienie pokoju?
Marszałek Związku Radzieckiego K. Woroszyłow — członek Biura Politycznego ludowy komisarz
obrony — oznajmił w trakcie rokowań: „Związek Radziecki nie posiada wspólnej granicy z
Niemcami, a zatem nie ma styczności z agresorem”[459].

Czyżby zatem Woroszyłow i Stalin nie rozumieli, że brak wspólnej granicy z hitlerowskimi
Niemcami, to dla kraju błogosławieństwo? Naturalnie, gdyby ZSRR zamierzał się tylko bronić, a
jeszcze lepiej — uniknąć nadciągającej wojny.

Rzecz w tym, że Stalin nie zamierzał się bronić, ani tym bardziej pozostawać na uboczu. Stalin
potrzebował korytarzy przez terytorium Polski z jednej strony dla sowietyzacji Polski, z drugiej
strony korytarze pozwalały zadać Rzeszy niespodziewany cios w plecy, kiedy już wykrwawi się w
wojnie z Francją, Anglią i, pośrednio, ze Stanami Zjednoczonymi. Trudno wyobrazić sobie inne
zastosowanie korytarzy przez Polskę.

Strona radziecka miała też inne propozycje. Oto jedna z nich: obowiązek wypowiedzenia wojny III
Rzeszy nie tylko w odpowiedzi na niemiecką agresję, ale również w razie „agresji pośredniej”. Co
oznacza „agresja pośrednia” wiedział tylko Stalin i jego dyplomaci. Gdyby propozycje radzieckiej
delegacji zostały przyjęte, Stalin miałby prawo domagać się od Anglii i Francji wystąpienia przeciw
Niemcom w odpowiedzi na dowolne posunięcie Berlina na scenie międzynarodowej. Sformułowanie
jest na tyle elastyczne, że za „agresję pośrednią” można uznać dosłownie wszystko. W takim
wypadku scenariusz rozpoczęcia wojny ulega maksymalnemu uproszczeniu: w odpowiedzi na
dowolne działania Niemiec, Francja i Anglia mają na pierwsze żądanie Stalina wystąpić przeciw III
Rzeszy. Związek Radziecki też wystąpi, ale nie z własnego terytorium, lecz z Polski, co jest dużo
prostsze, a przede wszystkim bardziej bezpieczne.

W każdym wypadku główne działania wojenne toczyłyby się między Francją i Niemcami. Dopiero
potem świeże i wypoczęte formacje radzieckie zadadzą Niemcom rozstrzygające ciosy w plecy.

Czy Anglia i Francja wyrażają zgodę na taki wariant? Nie? No to uważamy rokowania za
zakończone, a was obciążamy odpowiedzialnością za ich zerwanie!

Delegacje Anglii i Francji, potwierdzając swoje bardzo poważne podejście do rokowań, przekazały
stronie radzieckiej informację o pierwszorzędnym znaczeniu: jeżeli Niemcy napadną na Polskę,
wówczas Anglia i Francja przystąpią do wojny z Niemcami.

To była wiadomość, na którą Stalin od dawna czekał z niecierpliwością.

Hitler liczył na to, że napaść na Polskę ujdzie mu bezkarnie, podobnie jak zajęcie Czechosłowacji.
Tymczasem Stalin już wiedział, że Hitler poniesie konsekwencje.

W taki oto sposób mechanizm puszczający w ruch wojnę światową wylądował na biurku Stalina.

Nie miał już wiele do roboty. Musiał tylko dać zielone światło Hitlerowi: możesz atakować Polskę,
nie będę ci w tym przeszkadzać (zrobią to Anglia i Francja). 19 sierpnia 1939 roku Stalin oznajmił
Hitlerowi, że gdyby miało dojść do napaści Niemiec na Polskę, wówczas Związek Radziecki nie
tylko zachowa neutralność, ale wręcz wesprze III Rzeszę.
Do Moskwy przylatuje Joachim von Ribbentrop i w dniu 23 sierpnia podpisuje z Mołotowem pakt o
nieagresji. Dokonuje się czwarty rozbiór Polski.

3.

Kolejnej wojny światowej mogło w ogóle nie być. Decyzja należała do Stalina.

Mógł to zrobić na dwa sposoby.

Po pierwsze: niezależnie od stanowiska Anglii, Francji i Polski ogłosić, że Związek Radziecki


będzie bronić terytorium Polski jak władnej niepodległości. To nic, że Warszawa nie życzy sobie
radzieckich wojsk na polskiej ziemi. Gdy Wehrmacht rozgromi Wojsko Polskie i obali polski rząd,
wówczas Armia Czerwona wkroczy na terytorium Polski i będzie walczyć z Niemcami. Przecież
niewiele wcześniej Moskwa oświadczyła: „Będziemy bronić granic Mongolskiej Republiki Ludowej
jak swoich własnych”[460].

Czyny szły w parze ze słowami. 1 czerwca 1939 roku zastępca dowódcy Białoruskiego Okręgu
Wojskowego komdyw G. Żuków został w trybie pilnym wezwany z Mińska do Moskwy. Rankiem 2
czerwca przyjął go R. Chmielnicki, dowódca do zadań specjalnych przy ludowym komisarzu obrony i
zakomunikował, że marszałek Woroszyłow oczekuje. Po krótkim instruktażu Żuków odleciał do
Mongolii, gdzie bronił terytorium kraju przed japońską agresją, jakby bronił terytorium ZSRR.

Stalin mógł uczynić dokładnie to samo na swojej zachodniej granicy: oświadczyć twardo i bez
ogródek, że napaść ^na Polskę zapoczątkuje bezpardonową i przewlekłą wojnę, do jakiej Niemcy nie
są przygotowani...

W sierpniu 1939 roku Stalin miał też inną możliwość: przeciągać rokowania z Anglią i Francją, co
stanowiłoby ostrzeżenie dla Hitlera. Chcesz atakować Polskę? Proszę bardzo, ale pamiętaj: cała
Europa zwróci się przeciw tobie. Nie na próżno siedzimy tu, w Moskwie i radzimy. Starczy nam sił,
żeby ogłosić blokadę Niemiec...

Ale Stalin wybrał trzecią drogę: dał Hitlerowi przyzwolenie na przeprowadzenie operacji „Fali
Weiss”. Hitler skorzystał z zaproszenia i zaatakował Polskę, w konsekwencji czego Francja i Wielka
Brytania wypowiedziały wojnę III Rzeszy. A więc stało się to wszystko, czego tak bardzo
potrzebował Stalin.

4.

19 sierpnia 1939 roku zapadły również inne decyzje historycznej wagi. W dalekiej Mongolii Żuków
przygotował zaskakujące uderzenie na japońską 6. Armię. Stalin zasadniczo wyraził przyzwolenie na
atak, ale teraz, kiedy wszystko było zapięte na ostatni guzik, Żuków musiał czekać na ostateczną
zgodę. Brano pod uwagę również inne warianty. Na przykład wojska radzieckie mogłyby odwołać
przygotowane natarcie i przejść do defensywy. Ofensywa zawsze wiąże się z ryzykiem. W razie
radzieckiej wygranej, Japonia otrzyma nauczkę na długie lata. W razie klęski — cały świat zacznie
trąbić o tym, że Stalin zdekapitował armię i nie jest w stanie walczyć. W razie klęski oczywiście
można rozstrzelać Żukowa, ale jego krew nie zmyje piętna wojskowej hańby.

W sobotę 19 sierpnia 1939 roku Stalin posyła do Żukowa szyfrogram, zawierający jedno słowo:
DOBRA. W kilka godzin później Żuków uderza. Nie jest to, ze względu na różnicę czasu 19 sierpnia,
lecz niedzielny świt dnia następnego.

O godzinie 5.45 153 radzieckie bombowce pod osłoną myśliwców wykonały zmasowane uderzenie
na pozycje Japończyków. Chwilę później odezwały się działa. Przygotowanie artyleryjskie było
krótkie (2 godziny 45 minut), ale niezwykle intensywne. W trakcie tego ostrzału radzieckie lotnictwo
wykonało jeszcze jeden nalot, a o godzinie 9.00 kliny pancerne przełamały japońską linię obrony.

Taktyka Żukowa była bardzo prosta. Mianowicie wykonał klasyczny manewr oskrzydlający. Ustawił
względnie słabą grupę środkową i dwa potężne, mobilne zgrupowania na skrzydłach. Zadaniem grupy
środkowej w takim ustawieniu jest związanie sił przeciwnika od czoła, natomiast formacje
uderzeniowe na flankach, unikając długotrwałych potyczek i omijając ogniska oporu, błyskawicznie
prą naprzód i łączą się na tyłach wroga. Po trzech dobach pierścień okrążenia wokół japońskich
wojsk został zamknięty i zaczęła się masakra.

Operacja nad rzeką Chałchyn–goł była wzorcowa, zarówno pod względem koncepcji, jak i jej
realizacji. Żuków wiele zaryzykował, ale gra była warta świeczki.

Przede wszystkim lotniska polowe zostały na rozkaz Żukowa podciągnięte pod samą linię frontu. To
pozwoliło samolotom zabierać mniej paliwa, a więcej bomb. Intensywność wykorzystania lotnictwa
znacznie się zwiększyła: samoloty startowały, nie nabierając nawet pełnej wysokości zrzucały swój
śmiercionośny ładunek, natychmiast wracały do baz, ponownie ładowały bomby znów leciały nad
pozycje Japończyków. A kiedy radzieckie czołgi oddaliły się na znaczną odległość, lotnictwo nadal
było w stanie udzielać im wsparcia bez potrzeby przenoszenia lotnisk.

Żuków podciągnął też pod samą linię frontu wszystkie szpitale polowe i składy. Dzięki temu
zaopatrzenie w amunicję, paliwo i cały sprzęt niezbędny do walki odbywało się sprawnie i bez
zakłóceń, a ewakuacja rannych nie wymagała długiego czasu. Ranny lądował na stole operacyjnym w
kilkadziesiąt minut po trafieniu.

Również wszystkie punkty dowodzenia znalazły się na wysuniętych pozycjach, tak że Żuków mógł
osobiście oglądać pole bitwy, a kiedy wojska poszły do przodu, nie musiał pędzić z całym sztabem w
ślad za nimi.

Operację przygotowywano w najściślejszej tajemnicy. W okresie poprzedzającym natarcie Żuków w


zasadzie zabronił posługiwania się łącznością radiową. Porozumiewano się wyłącznie siecią
przewodową, ograniczając kontakty do minimum i używając tylko uzgodnionych kryptonimów.
Wszyscy otrzymywali polecenia wyłącznie w zakresie swoich obowiązków, nikt nie miał
wyobrażenia ani o ogólnym zarysie operacji, ani o jej skali czy dacie rozpoczęcia. Większość w
ogóle nie miała pojęcia o samym natarciu. Żuków wprowadził w błąd nie tylko wywiad japoński, ale
nawet swoich żołnierzy i dowódców. Do ostatniej chwili byli przekonani, że szykuje się długotrwała
obrona. Skoro właśni żołnierze i dowódcy w to wierzyli, to musiał uwierzyć i wróg...

Dezinformacja przyniosła fantastyczne rezultaty: Japonia nie zaznała jeszcze tak straszliwej klęski.

Rozgromienie japońskiej 6. Armii nad Chałchyn–gołem miało bardzo konkretne następstwa


strategiczne. Japońska agresja na Związek Radziecki i Mongolię została powstrzymana, japońska
ekspansja skierowana w inną stronę... W 1941 roku, w krytycznym dla Kraju Rad momencie,
japońscy generałowie pomni lekcji znad Chałchyn–gołu, nie odważyli się napaść na ZSRR.
Chałchyn–goł — to pierwsza wojna błyskawiczna XX wieku, Blitzkrieg w czystej formie. To
przykład właściwego użycia zmasowanych grup pancernych dla zadania uderzeń w głąb pozycji
przeciwnika. To pierwszy przypadek tak niebywałej koncentracji artylerii na wąskich odcinkach
frontu. To wzorzec absolutnie zaskakującego uderzenia — przez pierwsze półtorej godziny bitwy
japońska artyleria nie oddała ani jednego wystrzału i ani jeden japoński samolot nie wzniósł się w
powietrze.

Chałchyn–goł — to początek wzlotu Żukowa.

5.

Po powrocie Żukowa z Mongolii Stalin powierzył mu najpotężniejszy ze wszystkich radzieckich


okręgów wojskowych — Kijowski. W lutym 1941 roku mianował go szefem Sztabu Generalnego. W
tej właśnie roli Żukowr przygotowywał wojnę z Niemcami. Na granicy z Rzeszą powtórzył — choć
w nieporównanie większej skali — te wszystkie wybiegi, które dwa lata wcześniej przećwiczył nad
Chałchyn–gołem.

Żuków utworzył na skrzydłach, w klinie lwowskim i klinie białostockim, dwa superpotężne ruchome
zgrupowania uderzeniowe. Poza tym jeszcze jedno zgrupowanie do uderzenia na Rumunię. Jak
poprzednio, podciągnął lotniska polowe pod samą granicę i skoncentrował na nich po sto, a na
niektórych po dwieście samolotów bojowych. Podciągnął pod samą granicę szpitale, bazy
zaopatrzenia, punkty dowodzenia, ściągnął setki tysięcy ton amunicji, paliwa, części zamiennych dla
czołgów i samolotów, wprowadził niemal całkowity zakaz posługiwania się łącznością radiową.
Utrzymywał swój plan w ścisłej tajemnicy i mało kto w całej Armii Czerwonej wiedział, co się
szykuje.

W przypadku niespodziewanej napaści nieprzyjaciela to wszystko musiało mieć katastrofalne skutki.


Całą działalność Żukowa na początku 1941 roku przedstawia się jako serię fatalnych błędów i
chybionych decyzji. Ale w 1942 roku Żuków jeszcze raz powtórzy wszystkie te „pomyłki”
przygotowując nagły i druzgocący manewr oskrzydlający pod Stalingradem. I znowu podciągnie do
pierwszej linii lotniska, stanowiska dowodzenia, bazy zaopatrzeniowe i szpitale.

Rozgromienie japońskiej 6. Armii nad Chałchyn–gołem, „błędy” 1941 roku i rozgromienie


niemieckiej Armii pod Stalingradem — wszędzie przejawia się ten sam niepowtarzalny styl Żukowa.
Podobnie będzie działał w przyszłości i każdą jego operację znamionować będzie zaskoczenie,
koncentracja sił, nagłe głębokie wdarcie się na terytorium nieprzyjaciela. To jego charakter pisma.

Na początku czerwca 1941 roku Żuków szykował przeciw Niemcom dokładnie to samo, co w
sierpniu 1939 przeprowadził nad Chałchyn–gołem.

6.

W dniu 19 sierpnia 1939 roku Stalin dał zielone światło Hitlerowi: możesz atakować Polskę — oraz
Żukowowi: uderzaj na japońską 6. Armię. W tym dniu Stalin podjął jeszcze inne decyzje.

Jednak radzieccy historycy cały czas udowadniali, że 19 sierpnia 1939 roku żadne decyzje nie
zapadły i nie mogły zapaść, bo w tym dniu nie odbyło się posiedzenie Biura Politycznego. Każda
radziecka książka traktująca o początku wojny zwracała szczególną uwagę na ten moment: w tym dniu
nie było posiedzenia. Marszałek Związku Radzieckiego A. Wasilewski kilkakrotnie powtarzał wobec
oficerów Ministerstwa Obrony i Sztabu Generalnego: pamiętajcie, 19 sierpnia 1939 roku nie odbyło
się żadne posiedzenie. Kierownik Instytutu Historii Wojskowości generał porucznik P. Żylin również
rozpoczynał swoje wykłady oświadczeniem, że 19 sierpnia 1939 roku posiedzenie się nie odbyło.
Tak samo postępowali inni generałowie, marszałkowie, historycy, ideolodzy...

Gdyby nie zachowały się informacje o posiedzeniu Politbiura, należałoby mówić: nie dysponujemy
wiedzą na ten temat. Gdyby na posiedzeniu nie wydarzyło się nic istotnego, należałoby
zakomunikować: odbyło się posiedzenie, na którym omawiano nieistotne kwestie. Tymczasem
przyjęto odmienną linię: posiedzenia nie było! Wierzcie nam: nie było! I uwierzyliśmy. Zajrzeliśmy
nawet do archiwów: żadnego posiedzenia!

Aby wszyscy uwierzyli w tę wersję, wydano 12–tomową oficjalną „Historię Drugiej Wojny
Światowej 1939–1945”. I ogłoszono wszem i wobec: „Tego sobotniego dnia, 19 sierpnia 1939 roku
nie odbyło się żadne posiedzenie Biura Politycznego”[461]. Pod tym stwierdzeniem podpisali się
między innymi: Instytut Historii Wojskowej Ministerstwa Obrony ZSRR, Instytut Marksizmu–
Leninizmu przy KC KPZR, Instytut Historii Powszechnej Akademii Nauk ZSRR, Instytut Historii
ZSRR Akademii Nauk ZSRR i osobiście: marszałkowie Związku Radzieckiego A. Greczko, W.
Kulikow, S. Kurotkin, admirał floty Związku Radzieckiego S. Gorszkow, członek Biura Politycznego
A. Gromyko, pierwszy zastępca szefa KGB generał armii S. Cwlgun, generałowie armii A. Episzew,
S. Iwanow, E. Malcew, A. Radzijewski, S. Sztemienko, generał pułkownik A. Żełtow, światowej
sławy uczeni: G. Arbatow, N. Inoziemcew, P. Fiedosiejew i wielu, wielu innych. Konsultantami tomu
byli (i nie protestowali) członkowie KC, generałowie, profesorowie, członkowie Akademii Nauk...
Wśród nich marszałkowie Związku Radzieckiego I. Bagramian, P. Baticki, A. Wasilewski, K.
Moskalenko, dowódca wojsk pancernych P. Rotmistrow, dowódca WWS marszałek lotnictwa P.
Kutachow, szef GRU generał armii P. Iwaszutin i wielu, wielu innych.

Radzieccy przywódcy dzielili się najwyraźniej na dwie grupy: dopuszczonych do tajemnicy, i nie
dopuszczonych. Ci niżsi rangą pozostawali obojętni: było w tym dniu posiedzenie, czy nie było — co
za różnica? Natomiast wtajemniczeni zamieniają się w drapieżców na samą wzmiankę o posiedzeniu
Politbiura w dniu 19 sierpnia 1939. Gdyby marszałek Związku Radzieckiego A. Jeremienko miał
rogi, to bez wątpienia znalazłbym się na tych rogach w tej samej chwili, kiedy w rozmowie
napomknąłem o posiedzeniu 19 sierpnia. A kilka lat później zdumiała mnie pasja, z jaką marszałek
Związku Radzieckiego A. Greczko przekonywał z wysokiej trybuny, że 19 sierpnia 1939 nie było
posiedzenia Biura Politycznego. Pomyślałem sobie: po cóż się tak gorączkować, towarzyszu
marszałku? Nie szkoda nerwów? A ten tymczasem grzmiał dobre 20 minut: nie było posiedzenia, nie
było, nie było!

Przez 50 lat utrzymywano, że posiedzenia nie było. I oto generał pułkownik D. Wołkogonow 16
sierpnia 1993 roku na łamach „Izwiestii” wyznał, że posiedzenie w tym dniu miało miejsce, że na
własne oczy widział protokóły.

Pod wieloma względami różnimy się z Dmitrijem Wołkogonowem, ale jestem mu z całego serca
wdzięczny za poparcie. Moim zdaniem generał pułkownik Wołkogonow oznajmiając całemu światu,
że posiedzenie w tym dniu miało miejsce, dokonał czynu naukowego bohaterstwa.

Co prawda generał Wołkogonow utrzymuje, że w protokółach zachowały się tylko drugorzędne


kwestie, ale cofnijmy się do początku tego rozdziału i zapytajmy sami siebie: czy towarzysz Stalin
lubił utrwalać ślady swoich zbrodniczych zamierzeń?

Tego dnia dokonał się zwrot w radzieckiej polityce zagranicznej. Bardzo wiele krwawych epizodów
dziwnym trafem bierze swój początek 19 sierpnia 1939 roku. I dlatego upieram się przy swoim:
właśnie w tym dniu zapadły decyzje. Nawet gdybyśmy mieli nigdy nie oglądać ich na papierze, ich
konsekwencje mamy przed oczami.

Swoim jednym stwierdzeniem generał Wołkogonow zdemaskował kłamstwa radzieckich


przywódców, łącznie ze Stalinem, członkami Biura Politycznego, marszałkami, generałami,
kierownikami najpoważniejszych instytutów. Potwierdził, że są oszustami i krzywoprzysiężcami.
Przecież nie kłamali każdy na swój rachunek, lecz chórem, a więc w zmowie.

Jeżeli istotnie 19 sierpnia 1939 roku na posiedzeniu Politbiura omawiano wyłącznie kwestie
drugorzędne, to czy warto było przywódcom i marszałkom, luminarzom nauki i kierowanym przez
nich instytutom tak solidarnie kłamać przez 50 lat?

ROZDZIAŁ 6.

MINISTERSTWO ds. AMUNICJI


Kilka słów, towarzysze, o stosunku pisarzy radzieckich do wojny [...] Myf pisarze, wierząc że w
przyszłości zdołamy wyprzedzić pod względem ilości i jakości produkcji niektóre gałęzie przemysłu,
w żadnym wypadku nie zamierzamy wyprzedzać jednej gałęzi — przemysłu obronnego. Po pierwsze
i tak to jest niemożliwe, a po drugie przemysł obronny jest tak ważną i życiowo niezbędną gałęzią, że
aż nie wypada jej wyprzedzać.[462]

Michaił Szołochow

1.

W Związku Radzieckim nie było ministrów ani ministerstw.

Przewrót komunistyczny w 1917 roku wywołano właśnie po to, by raz na zawsze uwolnić się od
wszelkiej władzy państwowej, w tym od ministrów i ministerstw. Przewrót nastąpił, ministrów
przepędzono, ministerstwa rozwiązano, i wtedy stało się jasne, że wszelkie działania ludzi — choćby
nawet stuprocentowo wolnych — wymagają koordynacji. Na miejsce ministrów mianowano
komisarzy ludowych, a zamiast ministerstw powstały Ludowe Komisariaty czyli narkomaty. W
istocie nic się nie zmieniło, prócz tego, że przybyło biurokracji.

W 1946 roku dla wszystkich było już jasne, że nie doszło do rewolucji ogólnoświatowej.
Przemianowano więc wszystkich narkomów i narkomaty na ministrów i ministerstwa. Lecz siedem
lat wcześniej, w 1939 roku nadzieje na rewolucję światową były jeszcze żywe i dlatego używano
terminologii rewolucyjnej: komisarze, komisariaty ludowe itp.

Przez długie lata produkcją broni kierował Ludowy Komisariat Przemysłu Obronnego. W dniu 11
stycznia 1939 roku został zlikwidowany, a na jego miejsce powołano cztery nowe narkomaty:
przemysłu stoczniowego, uzbrojenia, przemysłu lotniczego i amunicji.
Ludowy Komisariat Przemysłu Stoczniowego nazywano nieoficjalnie Narkomatem Okrętów
Podwodnych. Teoretycznie zajmował się budową jednostek cywilnych oraz okrętów wojennych. W
rzeczywistości: „Do 1935 roku wszystkie główne stocznie przestawiono na budowę okrętów
bojowych”[463].

W 1939 roku Niemcy rozpętały II wojnę światową dysponując 57 okrętami podwodnymi. Związek
Radziecki, który nie zamierzał przystępować do wojny, posiadał w tym samym czasie 165 okrętów
podwodnych. Były to jednostki na najwyższym światowym poziomie. Niektóre typy zamawiane przez
Moskwę były opracowane przez firmę Deschimag w Niemczech faszystowskich.

Do budowy okrętów podwodnych w Związku Radzieckim używano najnowocześniej amerykańskiej


technologii. Pisze o tym Anthony Sutton w znakomitej książce „Narodowe samobójstwo. Pomoc
wojskowa dla Związku Radzieckiego”[464]. (Często uważa się, że Stalin był łatwowierny. Nie
sądzę, by Roosevelt mu w tym ustępował.)

Prócz najnowszych osiągnięć technologii amerykańskiej, niemieckiej, brytyjskiej, włoskiej i


francuskiej w radzieckim przemyśle stoczniowym stosowano również własne, radzieckie koncepcje.
Związek Radziecki miał wielu utalentowanych inżynierów. Przypomnijmy sobie choćby miniaturowy
okręt podwodny M–400. Zamiast napędu klasycznego, to znaczy silników wysokoprężnych i silników
elektrycznych czerpiących energię z akumulatorów, M–400 otrzymał jeden uniwersalny napęd na
mieszankę gazową. Łączył w sobie cechy zwyczajnego okrętu podwodnego oraz kutra torpedowego.
Mógł niepostrzeżenie zbliżyć się do celu, wynurzyć się i niespodziewanie zaatakować, jak kuter
torpedowy. Mógł też podpłynąć pod wodą, wystrzelić torpedy, po czym wynurzyć się i błyskawicznie
oddalić.

Warto też przypomnieć miniaturowy okręt podwodny M–401 (początek budowy 28 listopada 1939
roku, wodowanie 31 maja 1941 roku). Napęd stanowił silnik pracujący w obiegu zamkniętym. Było
też sporo innych pionierskich osiągnięć.

Ludowy Komisariat Przemysłu Stoczniowego od chwili utworzenia zajmował się wyłącznie


produkcją militarną. Również wiele jednostek budowanych z myślą o armatorach cywilnych
wyposażono w uzbrojenie i przekazano flocie wojennej. Na mocy jednej tylko decyzji
Sownarkomu[465] z dnia 25 maja 1940 roku w skład flotylli wojennych przekazano następujące
liczby cywilnych jednostek pływających: Flocie Bałtyckiej — 74; Flocie Czarnomorskiej — 76;
Flocie Północnej — 65; Flocie Pacyfiku — 101. Równocześnie wszystkie przedsiębiorstwa resortu
przestawiły się na produkcję na dwie wydłużone zmiany, co faktycznie było równoznaczne z
wprowadzeniem reżimu wojennego.

Rezultat: w dniu 22 czerwca 1941 roku Związek Radziecki miał do dyspozycji 218 okrętów
podwodnych oraz 91 w budowie.

Równocześnie budowano coraz więcej bojowych nawodnych jednostek pływających. Sporo też
sprowadzano z zagranicy. Jeden przykład: przed wybuchem wojny na Morzu Czarnym pojawił się
okręt wojenny zadziwiający elegancką sylwetką i niezwykłymi barwami. Ludzie którzy nie wiedzieli,
do jakiej klasy przypisać tę jednostkę, nazywali ją „błękitnym krążownikiem”. Tymczasem nie był to
wcale krążownik, lecz lider[466] Floty Czarnomorskiej „Taszkient”. O okrętach godnych
odnotowania w „Radzieckiej Encyklopedii Wojskowej” pisze się z reguły: „zbudowany w jednej z
krajowych stoczni”. W przypadku „Taszkientu” nie ma takiej wzmianki, są tylko wymienione lata
budowy i rok wodowania — 1939. Zwyczajową formułkę tym razem pominięto, bowiem lider
„Taszkient” — chluba i duma Floty Czarnomorskiej — został zbudowany w faszystowskich
Włoszech. Powraca pytanie: kto komu bardziej ufał?

Rzecz jasna, okręt zakupiono bez uzbrojenia. Mussolini chętnie sprzedałby Stalinowi również
uzbrojenie, ale w owym czasie nie było na świecie niczego, co mogłoby się równać z radzieckim
działem okrętowym 130 mm. Właśnie dlatego uzbrojenie zainstalowano w Nikołajewie.

Włochy nie były jedynym krajem, który sprzedawał Stalinowi okręty wojenne. W maju 1940 roku do
leningradzkiego portu wpłynął nieukończony niemiecki krążownik „Lützow”. Podstawiono go pod
nabrzeże remontowe Stoczni Bałtyckiej. Ale teraz Stalinowi już się śpieszyło. Krążownik to ogromna
i niezwykle skomplikowana konstrukcja, na jego wykończenie potrzeba lat. Nie było już czasu na
wprowadzanie korekt do planów i montowanie radzieckiego uzbrojenia. Dlatego podjęto decyzję, że
okręt ma być dokończony w całości według niemieckiego projektu i otrzyma niemieckie
wyposażenie. I Niemcy dostarczyły uzbrojenie...

2.

Czytając coś takiego aż nie chce się wierzyć! Jest maj 1939 roku. Trwa niemiecki Blitzkrieg w
Europie Zachodniej. Flota brytyjska blokuje niemieckie statki. Hitler ma do wyboru wojnę z Anglią
— a do tego potrzebna jest potężna flota — albo szukanie pokoju z Londynem. Do tego też potrzebna
jest silna flota, bo Anglia nie będzie negocjować ze słabeuszem, tylko zażąda natychmiastowego
opuszczenia okupowanych krajów. Hitler w dziedzinie bojowych okrętów nawodnych był daleko w
tyle, i oto w krytycznym momencie sprzedaje jeszcze nieukończone, a więc najnowocześniejsze,
własne jednostki!

Zaskakuje też zachowanie Stalina: wszędzie afiszuje swoją neutralność, a równocześnie buduje
potężną flotę i kupuje okręty bojowe od walczących mocarstw.

Rozwiązanie tych zagadek jest bardzo proste: już w 1940 roku Niemcy odczuwały dokuczliwy
niedostatek surowców strategicznych. Wszystkie drogi morskie były zablokowane, dlatego jedynym
krajem, gdzie Hitler mógł kupować surowce w każdej ilości i pełnym asortymencie był Związek
Radziecki. W zamian musiał sprzedawać nowoczesną technologię i urządzenia wojskowe, w tym
najnowsze samoloty, działa, okręty, sprzęt do łączności i kierowania ogniem itd.

Stalin zdawał sobie sprawę z krytycznej sytuacji gospodarki niemieckiej. Gdyby wstrzymać
Hitlerowi sprzedaż surowców strategicznych, to wojna w Europie bardzo prędko by wygasła. Ale
Stalin miał inny cel: chciał, by wojna rozgorzała na całego, by Francja, Anglia, Niemcy i pozostałe
kraje wyniszczyły się wzajemnie. Następnie zamierzał wykorzystać ich wyczerpanie i ustanowić w
osłabionej Europie swoje porządki. Właśnie po to Stalin budował flotę, skupował gdzie się dało
nowoczesny sprzęt bojowy i po to zaopatrywał Hitlera w surowce strategiczne.

Dlaczego w takim razie dwieście okrętów podwodnych i cała nagromadzona potęga morska nie dały
takiego efektu, jakiego należało się spodziewać po najpotężniejszej podwodnej flocie świata?
Odpowiedź jest bardzo prosta: to była potęga uderzeniowa, instrument stworzony dla wojny
ofensywnej. W wojnie obronnej trudno było z niego skorzystać. Na XVIII zjeździe partii dowódca
Floty Pacyfiku flagman II stopnia N. Kuzniecow powiada: „Flota musi się przekształcić — i
przekształci się, podobnie jak cała Robotniczo–Chłopska Armia Czerwona — w najbardziej
ofensywną flotę świata”.

Kuzniecow występował na zjeździe zaraz po Michaile Szołochowie. Minie trochę czasu i Szołochow
za swój głęboki humanizm otrzyma literacką nagrodę Nobla. A wtedy, podczas zjazdu, za właściwe
podejście do przemysłu zbrojeniowego i za inne zasługi został mianowany członkiem KC. Podobnie
jak i Kuzniecow. Kuzniecowa ponadto mianowano ludowym komisarzem Marynarki Wojennej. Był to
najbardziej utalentowany dowódca radzieckiej marynarki. Po wojnie otrzymał tytuł admirała floty
Związku Radzieckiego. W całej historii ZSRR tylko trzech ludzi spotkało to wyróżnienie.

Kuzniecow wypełnił obietnicę złożoną z trybuny zjazdu — przekształcił radziecką flotę w


maksymalnie ofensywną. Ale wojna obronna wymaga użycia zupełnie innych okrętów: jednostek do
zwalczania okrętów podwodnych, trałowców, kutrów patrolowych, stawiaczy sieci. Na rozkaz
Kuzniecowa wszystkie składy pocisków, torped, min morskich, paliwa okrętowego przerzucono w
pobliże granicy niemieckiej i rumuńskiej, do Lipawy i portów rzecznych na Dunaju. Tam wszystkie te
zapasy wpadły w ręce Niemców.

Lipawa znajdowała się tak blisko granicy, że walki miasto rozpoczęły się już 22 czerwca. Nikt nie
przygotował miasta na ewentualność ataku od strony lądu. W Lipawie między innymi zgromadzono (i
utracono) trzy czwarte zapasów paliwa całej Floty Bałtyckiej.

Nie tylko cała dyslokacja i bazy radzieckiej floty wojennej były zorientowane na wojnę agresywną,
nie tylko skład floty został dobrany w oparciu o agresywne założenia, ale również uzbrojenie
okrętów miało zastosowanie wyłącznie w operacjach agresywnych. Radzieckie okręty, obok
doskonałego wyposażenia artyleryjskiego minowo–torpedowego, miały równocześnie bardzo słabe
uzbrojenie przeciwlotnicze. W wojnie agresywnej okręty nie potrzebowały takiej broni, bowiem
radziecka generalicja i admiralicja zamierzały rozpocząć działania od zaskakującego uderzenia na
lotniska nieprzyjaciela i od zniszczenia jego floty powietrznej.

Wbrew wszelkim planom i założeniom, wojna przybrała charakter obronny. To nie Armia Czerwona
wykonała pierwsze uderzenia. Przeciwnie, sama stała się celem ataku. Przeciwnik królował w
powietrzu i okazało się, że radzieckie wojska, a przede wszystkim okręty są nieprzygotowane na taką
ewentualność. W sierpniu 1941 roku podczas nalotu Luftwaffe na Noworosyjsk poważnie uszkodzony
został lider „Taszkient”. Po remoncie, w czerwcu 1942 roku został ponownie trafiony z powietrza, a
w lipcu tegoż roku — zatopiony podczas bombardowania. To tylko przykład jeden z wielu. Do
wyposażenia floty jeszcze wrócimy, a tymczasem ograniczymy się do stwierdzenia, że Ludowy
Komisariat Przemysłu Stoczniowego miał za zadanie budowanie okrętów wojennych o maksymalnym
potencjale ofensywnym i minimalnych możliwościach obronnych...
3.

Ludowy Komisariat Przemysłu Lotniczego też w zasadzie zajmował się produkcją zarówno
samolotów cywilnych, jak wojskowych. Lecz o ile bez trudu przywołujemy z pamięci dziesiątki
wspaniałych myśliwców, bombowców, szturmowców, których tysiące wyprodukował radziecki
przemysł lotniczy, o tyle znacznie trudniej byłoby przywołać choć parę nazw samolotów cywilnych.

Był taki jeden samolot, który można w jakiejś mierze uznać za cywilny, lecz powstał za oceanem. To
najlepszy na świecie amerykański transportowiec DC–3, którego wojskowa wersja nosiła oznaczenie
C–47 Dakota. Budowano go na licencji w ZSRR jako Li–2, ale też w dwóch wersjach: pasażerskiej i
transportowo–desantowej. Dla wygody wszystkie kadłuby opuszczały fabrykę pomalowane od razu
na zielono, żeby w razie potrzeby nie trzeba było przemalowywać.

Komisariat ds. Uzbrojenia nie wymaga większych komentarzy, natomiast Komisariat ds. Amunicji —
a, to co innego. Instytucja ze wszech miar oryginalna, bowiem nawet w czasie wojny kraje,
tradycyjnie uchodzące za najbardziej agresywne, nie miały odrębnego resortu odpowiedzialnego za
amunicję. Na przykład w III Rzeszy po rozpoczęciu wojny produkcję broni i amunicji koordynowało
nie dwóch ministrów, lecz jeden. Tymczasem Związek Radziecki w czasie pokoju tworzy
ministerstwo, które ma jedno, jedyne zadanie: wyprodukować jak najwięcej amunicji.

4.

W chwili utworzenia Narkomatu ds. Amunicji, Związkowi Radzieckiemu nie groziło żadne
niebezpieczeństwo. Japonia posiadała potężne lotnictwo i silną flotę, ale jej wojska lądowe były
stosunkowo niewielkie. Poza wszystkim, Japonia była uwikłana w przewlekłą wojnę z Chinami.
Miała też bardzo ograniczone zapasy surowców strategicznych. Wywiad radziecki już wtedy
informował, że Japonia może zdecydować się na wojnę wyłącznie w celu zdobycia źródeł
surowców, ale że Tokio jest zainteresowane tymi rejonami, gdzie działa już przemysł wydobywczy i
przetwórczy surowców, które Japonii są pilnie potrzebne. Innymi słowy, Japonia może walczyć
kontrolę nad obszarami Azji Południowej, natomiast nie będzie się pchać na Syberię, gdzie złoża
surowców są co prawda nieograniczone, jednak ich wyszukanie, wydobycie i przerobienie
wymagałoby wielu lat i ogromnych nakładów.

Już w 1936 roku radziecki wywiad wojskowy doszedł do wniosku, że przed opanowaniem Azji
Południowej Japonia musiałaby wszelkimi sposobami zneutralizować amerykańską flotę na Pacyfiku,
która stanowiła jedyne zagrożenie japońskiej ekspansji w basenie mórz południowych. Mówiąc
prościej, wywiad radziecki i Sztab Generalny Armii Czerwonej nie widziały poważnej groźby
japońskiej agresji na Syberię.
Na początku 1939 roku radziecki Sztab Generalny, rząd i sam Stalin nie obawiali się również agresji
ze strony Niemiec. Wspólna granica między tymi państwami nie istniała i dlatego trudno było brać
serio pod uwagę możliwość napaści. Utworzenie Ludowego Komisariatu ds. Amunicji nie było
reakcją na niemieckie przygotowania do wojny. Radziecki wywiad wiedział doskonale, że w tym
czasie niemiecki przemysł funkcjonował w trybie pokojowym. W lipcu 1939 roku szef GRU Iwan
Proskurow meldował Stalinowi, że Niemcy nie są gotowe do wojny na dużą skalę: w razie napaści
Rzeszy na Polskę zapasy bomb skończą się w dziesiątym dniu działań wojennych. Poza tym Niemcy
nie dysponują żadnymi rezerwami.

Dziesięć lat po wojnie w Niemczech ukazała się książka „Podsumowując drugą wojnę
światową”[467]. Wśród autorów figurują feldmarszałek A. Kesselring, generał pułkownik L.
Rendulic, generał major E. Schneider, kontradmirał E. Godt i inni. Porównując oszacowania
radzieckiego wywiadu wojskowego z rzeczywistym stanem rzeczy musimy stwierdzić, że GRU było
w błędzie: zapasy bomb zostały wyczerpane nie w dziesiątym, lecz czternastym dniu wojny.

Najpełniejszą monografią dotyczącą rozwoju armii niemieckiej w okresie III Rzeszy jest bez
wątpienia praca generała majora B. Mullera–Hillebrandta.[468] Autor informuje, że w 1939 roku
Naczelne Dowództwo Wojsk Lądowych domagało się utworzenia zapasów amunicji przynajmniej na
cztery miesiące walki. Jednak takich zapasów nie zmagazynowano. Jeżeli przyjmiemy, że
czteromiesięczny zapas stanowi 100%, to rzeczywiste zapasy armii niemieckiej wynosiły: amunicji
pistoletowej — 30%, a więc na 36 dni; pocisków dla artylerii górskiej — 15%; granatów do lekkich
moździerzy — 12%; do ciężkich moździerzy — 10%. Nieco lepiej rzecz się miała z pociskami do
ciężkich haubic polowych — nagromadzono rezerwę na dwa miesiące wojny. Najgorzej było z
amunicją czołgową. We wrześniu 1939 roku podstawowym czołgiem Wehrmachtu był PzKpfw II z
działkiem kalibru 20 mm. Takiej amunicji było na stanie 5% zakładanego czteromiesięcznego zapasu,
a więc na sześć dni wojny.[469]

Mimo to Hitler nie śpieszył się z ogłoszeniem mobilizacji w przemyśle i przestawieniem go na reżim
wojenny. Armia niemiecka uczestniczy w wojnie, która stopniowo rozszerza się na całą Europę, a
niedługo uzyska wymiar globalny, a tymczasem niemieckie fabryki i zakłady nadal pracują w
spokojnym rytmie czasu pokoju.

Radziecki wywiad wojskowy mógł nie znać wszystkich szczegółów związanych z zaopatrzeniem
Niemiec w amunicję, ale w archiwach GRU znalazłem raporty o zapasach i zużyciu metali
kolorowych przez przemysł niemiecki w latach poprzedzających wojnę. Te wiadomości ukazywały
dość dokładnie sytuację w niemieckim przemyśle zbrojeniowym.

Komuniści przez 50 lat przekonywali nas, że w 1939 roku świat nieuchronnie zmierzał ku wojnie i
Stalin nie mógł uczynić nic innego, jak tylko podpisać pakt rozpoczynający działania zbrojne. Analiza
sytuacji w niemieckim przemyśle w ogóle, a w zakresie produkcji amunicji w szczególności,
pozwala stwierdzić, że sytuacja wcale nie była tak krytyczna. Świat do nikąd nie zmierzał i wojny
można było uniknąć. Gdyby Stalin tego pragnął. I jeszcze jedno: gdyby Armia Czerwona we wrześniu
1939 roku opowiedziała się po stronie Polski, Stalinowi nic by nie groziło (czego miał pełną
świadomość), natomiast Hitler najprawdopodobniej poniósłby sromotną klęskę właśnie z powodu
braku amunicji.
Lecz Stalin nie wykorzystał niemieckiej słabości i Hitler mógł bez przeszkód kontynuować swoją
dziwną grę. W ciągu zimy zaopatrzenie Wehrmachtu w amunicję uległo pewnej poprawie i w maju
1940 roku Hitler zadał Francji druzgocący cios. Pocisków wystarczyło, ale gdyby Stalin wtedy
zaatakował, Rzesza nie miałaby się jak bronić, gdyż przemysł wciąż nie został zmobilizowany. Potem
była Bitwa o Anglię. Niemieckie lotnictwo w ciągłej walce, niemiecki przemysł wciąż dwa kroki z
tyłu. Potem Hitler napadł na Związek Radziecki. Szczęście mu dopisało — zaraz po przekroczeniu
granicy przechwycił kolosalne radzieckie magazyny z zaopatrzeniem. Bez nich nie doszedłby do
Moskwy.

Przejęcie radzieckich zapasów było dla Hitlera nie lada gratką, ale nadszedł moment, kiedy trzeba
było zacząć myśleć o przestawieniu własnego przemysłu na tryb wojenny. Ale Hitler z tym się nie
śpieszył. Wojna w Rosji to nie francuska drôle de guerre, niemiecka armia zużywa pociski w
niespotykanych dotąd ilościach. Produkcja amunicji w żadnym stopniu nie odpowiada
zapotrzebowaniom armii. Generał major Miiller–Hillebrandt przytacza całe strony wymownych
danych. Oto kilka wskaźników. W październiku 1941 roku w zażartych walkach z Armią Czerwoną
Wehrmacht zużył 561 tysięcy pocisków kalibru 75 mm, natomiast przemysł niemiecki wyprodukował
w tym samym czasie 76 tysięcy takich pocisków. W grudniu zużyto 494 tysiące, a otrzymano z
produkcji 18 tysięcy.

Taka sytuacja nie mogła trwać w nieskończoność. Niemiecką armię uratowało tylko to, że w tym
samym momencie Armia Czerwona odczuwała dotkliwy brak żywności. Stalin błyskawicznie
zwiększał nową produkcję, a niemieccy generałowie namawiali Hitlera, żeby ogłosił mobilizację
przemysłu. Hitler tylko pozornie był zwolennikiem „armat zamiast masła”.

29 listopada 1941 roku minister Rzeszy do spraw uzbrojenia i amunicji Fritz Todt oświadczył
Hitlerowi, że „pod względem militarnym i ekonomicznym wojna jest przegrana”. Todt nie mógł
wiedzieć, że tydzień później Stalin rozpocznie potężną zimową kontrofensywę. Panowało
przekonanie, że Armia Czerwona goni resztkami sił. Ale nawet nie widząc całego dramatyzmu
sytuacji, jeszcze przed nadejściem rosyjskiej zimy minister Rzeszy bije na alarm i domaga się od
Hitlera szukania sposobów zakończenia wojny, która niczego dobrego Niemcom nie wróży.

Ale Hitler się z tym nie śpieszył.

W grudniu Stalin wyprowadza potężne kontruderzenia. W tym samym miesiącu Hitler wypowiada
wojnę Stanom Zjednoczonym. Wydawać by się mogło, że nie może już zwlekać z przestawieniem
przemysłu na tryb wojenny. Ale Hitler wciąż czeka.

Dopiero w styczniu 1942 roku postanawia wprowadzić reżim wojenny w głównych gałęziach
niemieckiej gospodarki.

Różnica między Stalinem i Hitlerem sprowadza się do tego, że Hitler najpierw rozpętał wojnę z
całym światem, następnie dwa lata wojował, a potem dopiero rozpoczął mobilizację przemysłu dla
potrzeb wojny.

Stalin postąpił odwrotnie. Ze wszystkich sił starał się odwlec moment przystąpienia Związku
Radzieckiego do wojny, ale mobilizację przemysłu zaczął już w styczniu 1939 roku.
ROZDZIAŁ 7.

PARTIA W BUCIORACH

Nikt nie dostrzegał rzeczywistej skali przygotowań organizacyjnych, jakie sekretarz generalny
wprowadzał za pośrednictwem aparatu...[470]

A. Antonow–Owsiejenko

1.

Stalin nosił buty z cholewami i strój półwojskowy. Partia starała się pilnie naśladować upodobania
Wodza: noszono buty z cholewami i bluzy paramilitarne. Spójrzmy na fotografie Kirowa,
Malenkowa, Kaganowicza...

Partia przypominała armię nie tylko z wyglądu. Stalin tak przedstawiał jej strukturę: „W składzie
naszej partii znajduje się około 3–4 tysięcy wyższych funkcjonariuszy. To jest, że tak powiem,
generalicja naszej partii.

Dalej idzie 30–40 tysięcy średnich funkcjonariuszy. To nasza partyjna kadra oficerska.

Następnie 100–150 tysięcy niższego partyjnego kierownictwa. To jest, że tak powiem, nasz partyjny
korpus podoficerski”[471].

Partia odwzajemniła się metaforą: „Marszałek Rewolucji Światowej towarzysz Stalin”.

W latach trzydziestych WKP(b) rozkwitała w najlepsze, puszczanie krwi wychodziło jej na zdrowie.
Pod koniec 1938 roku dobiegła końca Wielka Czystka i rozkwitająca partia wkroczyła w nowy etap
istnienia.

Początkiem nowego etapu stał się XVIII zjazd. Niektórzy zachodni historycy wprost mówią, że był to
zjazd przygotowujący do wojny. Mają rację, z jednym tylko zastrzeżeniem: przygotowujący do wojny
„wyzwoleńczej”. Każdy, kto trzymał w ręku „Prawdę” z tamtego okresu może potwierdzić: wszystkie
artykuły, od pierwszej do ostatnie strony — wyłącznie o nadciągającej wojnie, ale ani pół słowa o
wojnie obronnej. Jeśli nawet przewijał się temat obrony, to tylko w kontekście uderzenia
prewencyjnego i kwestii błyskawicznego przerzucenia działań wojennych na terytorium
nieprzyjaciela.
Od zjazdowych deklaracji do działań praktycznych wiodła krótka droga. Struktura organizacyjna
partii: rajkomy, gorkomy, obkomy[472], komitety centralne republik związkowych — to był aparat
rządzenia państwem. Na początku 1939 roku tworzy się wydziały wojskowe we wszystkich
terenowych organizacjach partyjnych od szczebla komitetu dzielnicowego. Za ich pośrednictwem
partia przejmuje kontrolę nad procesem przygotowań do wojny, koordynuje i nadzoruje gromadzenie
rezerw strategicznych oraz przestrajanie przemysłu, rolnictwa i transportu na reżim wojenny. Kieruje
też przygotowaniem ludności do wojny.

Partia komunistyczna jeszcze bardziej niż dotąd poskrzypuje oficerskimi cholewkami i błyska
generalskimi koalicyjkami. Dyktatorzy partyjnej mody zalecali kolor khaki, marynarki w barwach
ochronnych i surowe żołnierskie sukno.

Coraz bardziej przenikały się nawzajem wszystkie struktury. Dobrze rokujący wojskowi — do pracy
w komitetach partyjnych, funkcjonariusze partii — do Armii Czerwonej. Wojskowi otrzymali też
bardzo szeroką reprezentację w KC WKP(b).

Wiosną 1939 roku dowódców armii i floty oraz decydentów przemysłu zbrojeniowego masowo
nominowano na członków Komitetu Centralnego. Nieco później, na początku 1941 roku, miał miejsce
jeszcze jeden nabór generałów i admirałów do KC. Stopniowo zanika cienka granica, oddzielająca
dotąd partię od armii: partia kieruje rozbudową potencjału militarnego, generałowie zasiadają w
najwyższych organach partyjnych.

7 maja 1939 ludowy komisarz obrony ZSRR podpisał rozkaz, na mocy którego Akademia
Wojskowo–Polityczna RKKA miała przeprowadzić obowiązkowe przeszkolenie wojskowe
wszystkich funkcjonariuszy partyjnych wyższych szczebli. Dla towarzyszy niższych szczebli
zorganizowano kursy przysposobienia wojskowego odpowiednio przy sztabach okręgów
wojskowych, armii, korpusów i dywizji.

29 sierpnia 1939 roku Biuro Polityczne przyjęło uchwałę „O oddelegowaniu 4.000 komunistów do
pracy politycznej w RKKA”. Dalekowzroczni towarzysze z Politbiura rozpoczęli mobilizację
komunistów jeszcze zanim Rada Najwyższa ZSRR ogłosiła oficjalnie powszechną mobilizację.
Ciekawa sytuacja: 23 sierpnia dochodzi do podpisania paktu o nieagresji z Niemcami. Zamiast
powoływać komunistów w szeregi armii należało więc raczej nastawiać się na demobilizację, nie
wzywać tysięcy ludzi pod sztandary, lecz zwalniać ich do cywila...

2.

Cztery tysiące komunistów — nie brzmi to imponująco. Jednak ta skromna liczba kryje zjawisko,
którego wagę trudno przecenić. Nie mówimy przecież o szeregowych członkach partii! Do
zwyczajnego chłopka–roztropka, który z głupia frant wstąpił do WKP(b), przychodziło po prostu
wezwanie z rejonowej komisji uzupełnień. W 1939 roku w szeregach armii było około komunistów,
natomiast latem 1941 roku — 560.800. Przez dwa lata do partii przyjęto co najmniej szeregowych
komunistów i nie wymagało to decyzji Biura Politycznego. Uchwała Politbiura była adresowana nie
do szeregowych członków partii, lecz do tak zwanych odpowiedzialnych funkcjonariuszy, czyli do
partyjnej nomenklatury.

Jaki pożytek może mieć armia z tych pasibrzuchów? Wojsko z nich żadne. Czy warto się nimi w ogóle
zajmować? Moim zdaniem warto. Przecież nie wezwano ich po to, by z bronią w ręku stanęli na
straży ojczyzny. Mają walczyć, ale na froncie ideologicznym.

W tamtym czasie najmniejszą jednostką organizacyjną posiadającą własnego oficera politycznego


była kompania. Gdyby 4.000 komunistów zamierzano oddelegować do pracy partyjnej na szczeblu
kompanii, wówczas należałoby sformować 4.000 nowych kompanii. Tymczasem już w 1939 roku
zgłoszono wniosek, by zlikwidować funkcję oficera politycznego na szczeblu kompanii. Począwszy
od 1940 roku propozycję zaczęto stopniowo wprowadzać w życie. Funkcję politruka utrzymano na
szczeblu batalionu i wyższym. Spróbujmy na konkretnym przykładzie przeanalizować konsekwencje
takiej redukcji etatów.

Generał pułkownik L. Sandałów opisuje drobny szczegół z wielkiego obrazu tajnej mobilizacji Armii
Czerwonej. Chodzi o niepozorny odcinek granicy radziecko–niemieckiej, nad którym stacjonują
cztery bataliony kaemów i artylerii, po 350–400 żołnierzy każdy. Następują pewne nieznaczące
posunięcia i już niebawem na tym samym odcinku stoją nie cztery, lecz pięć batalionów po żołnierzy.
[473] A zatem, ogólna liczba 1.400–1.600 żołnierzy na tym odcinku wzrosła (przez dodanie zaledwie
jednego batalionu!) do 7.500.

Z dwudziestu oficerów politycznych (czterech na szczeblu batalionów i szesnastu na szczeblu


kompanii), zostało pięciu. W efekcie tajnej reorganizacji liczba żołnierzy wzrosła pięciokrotnie, a
liczba politruków zmalała czterokrotnie, jako że w każdym batalionie pozostał tylko jeden oficer
polityczny. Pozostałych piętnastu można uznać za „zaoszczędzonych”, do użycia przy formowaniu
piętnastu nowych batalionów o łącznej sile żołnierzy. Było to zjawisko charakterystyczne dla całej
Armii Czerwonej: liczebność wojsk gwałtownie rośnie, a zwalniają się oficerowie polityczni,
których z miejsca wykorzystuje się do kompletowania nowych batalionów, pułków, dywizji,
korpusów, armii.

Również akademie polityczne przygotowują według skróconych programów tysiące nowych


absolwentów. Wyższą kadrę polityczną szkoli Akademia Wojskowo–Polityczna. Jednak wzrost
liczebny armii jest tak gwałtowny, że mimo to brakuje oficerów politycznych i powołuje się tysiące
politruków rezerwy. Na przykład na początku 1941 roku 11.000 pracowników politycznych.[474]
Również w dwóch poprzednich latach powoływano oficerów politycznych rezerwy. (Ileż nowych
batalionów można sformować w ten sposób?) Następowało to, rzecz jasna, bez specjalnych uchwał
Biura Politycznego. Ale oto Politbiuro postanawia poza wszystkim innym skierować do armii tysiące
funkcjonariuszy partyjnej nomenklatury. Gdy to uwzględnimy, zrozumiemy powagę sytuacji.

3.
Zmobilizowaną nomenklaturę skierowano do wzmocnienia organów politycznych na szczeblu
batalionów, pułków, dywizji, korpusów, armii i frontów. Ale nie było to jedyne, ani nawet
najważniejsze zadanie powołanych pod broń partyjnych administratorów–gryzipiórków. I partia też
nie była taka głupia, żeby próbować robić z nich wielkich dowódców. Dostali inne zadanie: przy
radach wojennych armii i frontów formowano grupy osobowo naznaczenija, czyli grupy do zadań
specjalnych, w skrócie Osnaz. Dywizje piechoty zmotoryzowanej Osnaz NKWD tworzono by mieć
kim sowietyzować podbijane tereny. Jedna dywizja Osnaz NKWD może zaprowadzić rewolucyjne
porządki na dowolnym terytorium, ale później tylko profesjonalni administratorzy mogą takim
terytorium zarządzać. Właśnie po to powstały grupy osobowo naznaczenia.

29 sierpnia 1939 roku Biuro Polityczne przyjęło uchwałę o powołaniu do wojska 4.000 komunistów,
a 19 dni później Armia Czerwona wkroczyła do Polski. Na „wyzwolonych” terenach wschodniej
Polski nowa administracja komunistyczna zadziałała jak dobrze naoliwiony mechanizm, zbudowany
ręką utalentowanego mistrza. Również podczas „wyzwalania” Estonii, Litwy i Łotwy nie napotkano
żadnych problemów.

4.

A tymczasem generalskimi cholewkami skrzypią już nie tylko towarzysze partyjni szczebla
dzielnicowego czy obwodowego, ale nawet sami członkowie Biura Politycznego.

Jest takie wspaniałe zdjęcie: 29 września 1939 roku Chruszczów w generalskim mundurze ale bez
dystynkcji na „wyzwolonych” obszarach Polski, ze wschodniego brzegu Sanu spogląda na drugą
stronę, „wyzwoloną” przez Adolfa Hitlera. Wokół niego grono usłużnych komisarzy. Chruszczów był
w owym czasie członkiem Rady Wojennej Frontu Ukraińskiego. To właśnie jemu podlegały grupy do
zadań specjalnych. Dowódcą frontu był Tiuleniew. Do obowiązków Chruszczowa należało: mieć oko
na Tiuleniewa, kierować komisarzami niższych rang i zaszczepiać nowe szczęśliwe życie na ziemiach
„wyzwolonych”. A na niemiecki brzeg Chruszczów spoglądał z radością i bez lęku.

Generał armii Tiuleniew wspomina słowa, jakie Chruszczów wypowiedział w tej historycznej
chwili. Słowa proste i zrozumiałe: „Nasza armia, to armia wyzwolicielka, i ta myśl powinna
całkowicie wypełnić świadomość każdego naszego żołnierza i dowódcy. To powinno wyznaczać mu
postępowanie na terytorium Polski. No, a Niemcy... — Nikita Siergiejewicz filuternie przymrużył
oczy. — Nie będziemy im narzucać, jak się mają zachowywać. Jeżeli nie zwycięży u nich rozsądek,
będą mogli mieć żal wyłącznie do siebie...”[475]. Wspomnienia ukazały się za rządów Chruszczowa,
który nie zdementował tej relacji, a chruszczowowska cenzura nie uznała za celowe wycofania
nakładu.

O tym, czym się kierowała i jak postępowała armia–wyzwolicielka na zajętych terenach Polski
najlepiej świadczą masowe groby polskich oficerów. To wszystko działo się na rozkaz
Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, „kierowniczej siły” obutej w oficerki. A rozweselony
Chruszczów na nowej radziecko–niemieckiej granicy nie mówił wcale o obronie, lecz o
nadchodzącej godzinie odwetu: niech faszyści popełniają zbrodnie, i tak my będziemy ich sądzić... W
tych słowach nie ma nic nowego. Sterylnie czysty marksizm–leninizm–trockizm–stalinizm.

Nie będę przytaczać cytatów z Marksa, cała jego korespondencja z Engelsem przesiąknięta jest tą
ideą: niech popełniają jak najwięcej przestępstw, im więcej zbrodni, tym lepiej. I Lenin podchwycił
ten sam motyw: „Niechaj burżuazja znęca się bestialsko [...] Im więcej wykazuje zaciekłości i
bestialstwa, tym bliższy jest dzień zwycięskiej rewolucji proletariackiej”[476].

Tę marksistowsko–leninowską myśl często przytaczał Trocki w odniesieniu do niemieckiego


faszyzmu: „RADZIECKIE STANY ZJEDNOCZONE EUROPY — oto jedyne właściwe hasło,
wskazujące wyjście z europejskiego rozdrobnienia, grożącego nie tylko Niemcom, ale i całej Europie
kompletnym upadkiem gospodarczym i kulturalnym. Im bardziej socjaldemokratyczni robotnicy i w
ogóle masy pracujące będą postrzegać faszystów jako stronę nacierającą, a nas — jako stronę
broniącą się, tym większe mamy szanse”[477].

Myśl jest jasna i prosta: jeżeli nie uda się stworzyć Europy zjednoczonej i radzieckiej, to czeka ją
nędza i degeneracja, ale niech faszyści zaatakują pierwsi... Było to powiedziane o niemieckim
faszyzmie jeszcze przed dojściem Hitlera do władzy. Trocki miał poglądy odmienne od Stalina i jego
dworu, ale różnice dotyczyły jedynie szczegółów. Zasadnicza koncepcja Lodołamacza Rewolucji
została tu przedstawiona równie wyraziście, jak u Lenina czy Stalina.

Nie po to partia komunistyczna w sierpniu 1939 roku założyła oficerki, by je miesiąc później nad
brzegiem Sanu zdejmować. Chruszczów we wrześniu 1939 roku powtarzał dokładnie to samo, co już
przed nim mówili ojcowie założyciele. Różnica polegała jedynie na tym, że Chruszczów nie mówił
tego w zaciszu gabinetu, lecz na niemieckiej granicy.

5.

13 marca 1940 roku Biuro Polityczne podjęło decyzję o wojskowym przeszkoleniu i nadaniu stopni
wojskowych wszystkim urzędnikom partyjnej nomenklatury oraz określiło zasady ich mobilizacji do
RKKA. Decyzja miała charakter tajny, po raz pierwszy została częściowo opublikowana dopiero w
1969 roku.[478] W myśl tego postanowienia „odpowiedzialni funkcjonariusze aparatu KC WKP(b)
pozostają na stanie osobowym Ludowego Komisariatu Obrony i Ludowego Komisariatu Marynarki
Wojennej i podlegają obowiązkowi mobilizacji do pracy w RKKA i RKKF[479] na wniosek
Ludowego Komisariatu Obrony, Ludowego Komisariatu Marynarki Wojennej działu kadr KC
WKP(b)...”. Czwarty punkt postanowienia zalecał Ludowemu Komisariatowi Obrony przeszkolenie i
nadanie stopni wojskowych wszystkim urzędnikom partyjnej nomenklatury. Generał armii Episzew
twierdzi, że w ciągu jednego roku przeszkolono około 40 tysięcy urzędników partyjnych.[480]

Wszystko odbywało się bardzo dyskretnie, bez zbędnego rozgłosu. W rezultacie cała kadra
kierownicza WKP(b) została przeszkolona i otrzymała stopnie wojskowe. Od tej chwili cała
nomenklatura figurowała na stanie Armii Czerwonej. Każdy urzędnik partyjny, nie wyłączając
„odpowiedzialnych funkcjonariuszy aparatu KC”, mógł w każdej chwili otrzymać wezwanie do
wojska — naturalnie po wyrażeniu zgody przez towarzysza Stalina.

A towarzysz Stalin najczęściej się zgadzał.

6.

Członków nomenklatury zabierano do wojska pojedynczo lub niewielkimi grupami. Z zewnątrz nic
osobliwego nie rzucało się w oczy: tu wzięli jednego, tam drugiego... Raptem — „decyzja Politbiura
z dnia 17 czerwca 1941 roku o skierowaniu 3.700 komunistów do pracy politycznej w RKKA”. Trwa
koncentracja wojsk radzieckich na granicy z Niemcami i Rumunią, podobna do tej z sierpnia 1939
roku na granicy polskiej. Wtedy, w roku 1939, Armia Czerwona rozpoczęła natarcie dokładnie 19 dni
po ogłoszeniu postanowienia o wezwaniu nomenklatury do RKKA.

Scenariusz powtarza się co do joty. Jeżeli odliczymy 19 dni od decyzji Biura Politycznego, to
otrzymamy datę 6 lipca 1941 roku. Tę datę podawałem już wcześniej. Właśnie w tym dniu Armia
Czerwona miała rozpocząć ofensywę na Niemcy i Rumunię. 19 dni, to nie jest zwyczajny zbieg
okoliczności. W sejfach leżą szczegółowe plany na każdy z tych dni poprzedzających oraz na
następne. Rozpoczęło się odliczanie, jak przy starcie rakiety. Zawczasu opracowane harmonogramy
wyznaczają rytm setek toczących się spraw i procesów, a każde z tych działań ma precyzyjnie
wyznaczony moment rozpoczęcia i zakończenia. Według tych harmonogramów w dniu „M minus 19”
(a więc 17 czerwca 1941 roku) należało skierować do wojska nomenklaturę. Mechanizm odliczania
został dokładnie przećwiczony na manewrach i w czasie poprzednich „operacji wyzwoleńczych”. W
czerwcu 1941 roku ponownie uruchomiono tę procedurę. Detonator miny podłożonej pod całą
Europę odliczał już dni i godziny...

Decyzja Politbiura miała charakter ściśle tajny. Sam fakt jej istnienia został ujawniony znacznie
później, wiele lat po wojnie. Do wiadomości podano jedynie nazwę tej uchwały, natomiast treść
nadal pozostawała niedostępna. Jednak o tym poborze wiadomo nieco więcej, niż o przyjęciu do
wojska 4.000 komunistów w sierpniu 1939 roku. Wiadomo na przykład, że wśród powołanych
znalazł się sekretarz obwodu dniepropietrowskiego do spraw przemysłu zbrojeniowego — Leonid
Breżniew.

Breżniew zgłosił się na ochotnika rankiem 22 czerwca 1941 roku. Jego prośba została natychmiast
spełniona, co wymagało decyzji przynajmniej na szczeblu KC. Wydaje się mało prawdopodobne, by
w niedzielny poranek 22 czerwca 1941 roku Komitet Centralny mógł podejmować szybkie i
jednoznaczne decyzje. Sprawność z jaką podjęto decyzję w sprawie Breżniewa da się wytłumaczyć
tylko tym, że kwestia została zawczasu rozstrzygnięta. 22 czerwca Breżniewowi jedynie
potwierdzono, że ma działać według wcześniejszych instrukcji — i tym sposobem trafił do
dyspozycji Rady Wojskowej Frontu Południowego, utworzonego na mocy decyzji Stalina z 21
czerwca 1941 roku. Jednak całą pracę przygotowawczą wykonano dużo wcześniej.
Front Południowy interesował mnie szczególnie. Utworzono go w celu uderzenia na Rumunię i
przechwycenia pól naftowych w rejonie Ploeszti. Dowódcą frontu Stalin mianował Iwana
Tiuleniewa, tego samego, który we wrześniu 1939 roku zwiedzał wraz z Chruszczowem nową
granicę z Niemcami, kiedy to Chruszczów wygłaszał swoje proroctwa na temat przyszłości Europy.
Latem roku 1941 Tiuleniew miał już na ramionach po pięć gwiazdek generalskich. Potrafił wykazać
się umiejętnościami podczas kampanii polskiej, dlatego powierzono mu nową odpowiedzialną misję:
Rumunię.

Przygotowania Armii Czerwonej do „wypraw wyzwoleńczych” w latach 1939 i 1941 odbywały się
według tego samego scenariusza. (Tyle tylko, że w 1941 roku Hitler zaatakował pierwszy i wyprawa
nie doszła do skutku). Zarówno w 1941, jak w 1939 roku przy radach wojennych poszczególnych
frontów tworzono grupy Osnaz, których jedynym zadaniem miała być sowietyzacja zajmowanych
obszarów. Po napaści niemieckiej przez kilka miesięcy grupy Osnaz czekały na nowe zadania
(podczas wojny obronnej na własnym terytorium były, oczywiście, zbędne). Kiedy stało się jasne, że
wojna „wyzwoleńcza” nie dojdzie do skutku, grupy do zadań specjalnych zostały rozwiązane.
Urzędnikom partyjnym znaleziono inne zajęcia.

Wyszukałem w archiwum skład grupy sowietyzacyjnej Osnaz przy Radzie Wojennej Frontu
Południowego. Na liście figuruje Leonid Breżniew, przyszły sekretarz generalny partii i marszałek
Związku Radzieckiego. Ogarnęło mnie dojmujące poczucie bezsilności: nie mogłem zrobić kopii tego
dokumentu w archiwum, bowiem znalezisko wykraczało poza temat badań, prowadzonych przeze
mnie dla zamydlenia pilnie śledzących oczu. Mogłem wyrwać tę kartkę, miałbym w tej kwestii
spokojne sumienie, bo inaczej dokument leżałby w archiwum pod warstwą kurzu przez sto lat, a po
stu latach nikogo by już nie zainteresował. Ale nie zrobiłem tego i potem przez wiele lat żałowałem,
zarzucając sobie brak odwagi. A mówić o tym, że Breżniew był w składzie grupy funkcjonariuszy
partyjnych, którzy mieli zaprowadzić nowe szczęśliwe życie w Rumunii, i nie przedstawić dowodów
— któż w to uwierzy? Sam Breżniew na początku lat siedemdziesiątych nie zabierał się jeszcze za
pisanie wspomnień, a gdyby nawet, to mała szansa, że przypomni sobie o grupie Osnaz.

Potem ukazały się pamiętniki Breżniewa[481]. Złapałem za książkę z nadzieją w sercu: może
napomknął o grupie do zadań specjalnych? Nic z tego. Nie napomknął.

Minęły jeszcze cztery lata i oto pojawia się wspaniała księga: „Szlak bojowy 18. Armii”[482].
Księgę opracował Instytut Historii Wojskowości, z wyraźną intencją dogodzenia Breżniewowi.
Ukazała się za jego życia. Przeszła cenzurę wojskową i cenzurę KC. I oto, na jedenastej stronie, stoi
czarne na białym: „Do połowy września 1939 roku Leonid Iljicz [Breżniew — przyp. tłum.]
wchodził w skład grupy do zadań specjalnych przy Radzie Wojennej Frontu Południowego”.

Breżniew wkrótce odszedł był w zaświaty. Mało kto zainteresował się jedenastą stroną. Zresztą cała
księga to też nie bestseller: wszyscy mają już raczej dość biografii drogiego Leonida Iljicza. Ale na
moje oko nawet w takiej szarej biografii można znaleźć zadziwiające szczegóły.

W języku angielskim używa się czasem powiedzenia: wystroić się do morderstwa (dress to kill).
Opisując postępowanie radzieckich komunistów w okresie poprzedzającym wybuch wojny można
użyć tego określenia w sensie dosłownym.
WKP(b) została przekształcona z organizacji paramilitarnej w zmilitaryzowaną. Wszyscy wodzowie
szczebla najwyższego, średniego i niższego, włącznie ze Stalinem, Chruszczowem i mało wtedy
znanym Breżniewem — wszyscy co do jednego zostali zmobilizowani na „wojnę wyzwoleńczą”.

ROZDZIAŁ 8.

DO KRWI OSTATNIEJ

Stalin okazał się wyjątkowym strategiem, zdolnym planować historię, fenomenalnym taktykiem,
organizującym zwycięstwa pod obcym sztandarem i obcymi rękami.[483]

A. Awtorchanow

1.

Tylko do jednego człowieka Stalin zwracał się familiarnie: Borysie Michajłowiczu! Był to marszałek
Związku Radzieckiego Borys Michajłowicz Szaposznikow. Wszystkich pozostałych Stalin traktował
oficjalnie: towarzyszu Jeżów, towarzyszu Beria, towarzyszu Malenkow, towarzyszu Żdanow. Ale
Szaposznikowa wyróżniał od zawsze, nawet wtedy, kiedy Szaposznikow nie miał jeszcze stopnia
marszałka i nie był szefem Sztabu Generalnego. Wspomina admirał floty Związku Radzieckiego N.
Kuzniecow: „Stalin [...] nawet w domowych pieleszach zwracał się do swoich gości po nazwisku i
zawsze dodawał słowo towarzysz. I do niego też nie zwracano się inaczej, jak tylko: «Towarzyszu
Stalin». Czasem ktoś, kto nie znał jego zwyczajów powoływał się, na przykład, na A. A. Żdanowa,
mówiąc:

— Andriej Aleksandrowicz uważa...

J. Stalin domyślał się, rzecz jasna, o kogo chodzi, ale nieodmiennie pytał:

— A kim jest Andriej Aleksandrowicz?

Wyjątek czynił tylko dla B. M. Szaposznikowa. Zawsze nazywał go Borysem Michajłowiczem”[484].

Wyjątkowość pozycji Szaposznikowa miała proste wytłumaczenie. Był on autorem książki „Mózg
armii”, w całości poświęconej metodom pracy Sztabu Generalnego.[485] Trzecia i ostatnia część
pracy ukazała się w 1929 roku. Dopóki istniała Armia Czerwona książka ta służyła za podręcznik
każdemu radzieckiemu oficerowi i generałowi. Lenin zawsze trzymał na biurku „Psychologię tłumu”,
a na biurku Stalina stał mały srebrny modelik samolotu „Stalinowski Szlak” i książka Szaposznikowa
„Mózg armii”.
Wyjątkowość tej pracy polegała na precyzji wykładu, krystalicznej jasności dowodów, umiejętności
mówienia prostym i dostępnym językiem o najbardziej zawiłych problemach. Ostatnia część uchodzi
za najlepszą. Szaposznikow rozważa w niej zagadnienia związane z mobilizacją.

Niewdzięczną rolą jest referowanie cudzych prac, zwłaszcza gdy chodzi o wybitnego teoretyka
wojskowości. Ale nie da się tego uniknąć, gdyż w teorii Szaposznikowa kryje się klucz do
zrozumienia dalszych wypadków, w szczególności II wojny światowej i wszystkich jej skutków.

Teoria była prosta, zrozumiała i logiczna. Stalin pojął ją w lot, odpowiednio docenił i uczynił z niej
jedną z podwalin własnej strategii. Oto dlaczego czytając prace Szaposznikowa, jego zwolenników i
oponentów, śledząc tok ich rozumowania, zaczynamy natychmiast właściwie odczytywać posunięcia
Stalina. Nawet te, które na pierwszy rzut oka wydawały się niezrozumiałe i niewytłumaczalne.

2.

Gdybyśmy chcieli wycisnąć kwintesencję z teorii mobilizacji i wyjaśnić ją w sposób zrozumiały dla
przeciętnego człowieka, otrzymalibyśmy następujące zasady:

1. By odnieść zwycięstwo w wojnie niezbędne są wysiłki nie tylko całej armii, ale i całego kraju,
całej ludności, przemysłu, transportu, rolnictwa itd.

2. Kraj nie może pozostawać w stanie maksymalnej, nieprzerwanej gotowości do wojny, podobnie
jak nie można stale trzymać w każdej dłoni po pistolecie. Jeśli się tylko trzyma, to znaczy, że nie jest
się w stanie nic innego robić. Podobnie kraj nie może pozostawać w ciągłej gotowości i tracić
wszystkich sił na przygotowania do wojny. Ustawiczne kierowanie sił ludności na przygotowania do
wojny powoduje wyniszczanie kraju. Dlatego w czasie pokoju armia i przemysł zbrojeniowy
powinny konsumować jak najmniej. Jednak powinno się przygotować kraj, ludność, aparat
państwowy, przemysł, transport, rolnictwo, sieć łączności, aparat ideologiczny itd. do jak
najszybszego i jak najpełniejszego przestawienia się z reżimu pokojowego na reżim wojenny.

3. Mobilizacja oznacza przestawienie całego kraju z reżimu pokojowego na wojenny. Mobilizacja


jest zjawiskiem nieodwracalnym. Mówiąc obrazowo, mobilizacja jest takim samym gestem, jak
gwałtowne wyszarpnięcie pistoletu z kabury i wycelowanie go z jednoczesnym odwiedzeniem kurka.

4. Mobilizacja i wojna są nierozłączne. Jeżeli wyszarpniecie pistolet i napniecie kurek, to musicie


strzelić. Bowiem gdy tylko rozpoczniecie mobilizację, wasz przeciwnik uczyni to samo. Wyciągacie
broń i mierzycie do niego, to on też wyciąga broń i mierzy do was, starając się być szybszy o ten
ułamek sekundy. Jeżeli spóźnicie się — będziecie martwi.

5. Z mobilizacją nie ma żartów. Jeżeli za często będziecie chwytać za pistolety i celować w


sąsiadów, źle się to dla was skończy.
6. Decydując się na mobilizację, trzeba konsekwentnie iść do końca — to znaczy zacząć wojnę.

7. Mobilizacja nie może być częściowa, podobnie jak nie można być częściowo w ciąży. Pytanie
brzmi: tak czy nie? Czy przełączamy cały aparat państwowy, przemysł, transport, siły zbrojne,
ludność i wszystkie posiadane rezerwy na potrzeby wojenne, czy też nie.

Te i podobne uwagi wygłaszali w rozmaity sposób różni autorzy. B. Szaposznikow tym się różnił od
wszystkich poprzedników, że wyrażał się maksymalnie jasno, zwięźle, kategorycznie: „W warunkach
współczesnej wojny mobilizacja jest nie tylko zapowiedzią nadciągającej wojny, ale wręcz samą
wojną”[486]. „Postanowienie rządu o jej przeprowadzeniu jest faktycznym wypowiedzeniem
wojny”.[487] „We współczesnych warunkach mobilizujące się państwo powinno zawczasu podjąć
kategoryczną decyzję w sprawie prowadzenia wojny”.[488] „Pod pojęciem powszechnej mobilizacji
rozumie się taki stan rzeczy, kiedy nie ma już mowy o powrocie do warunków pokojowych”.[489]
„Uważam za celową wyłącznie mobilizację powszechną, jako zaangażowanie wszystkich sił i
środków, niezbędnych do osiągnięcia zwycięstwa”.[490]

Książka kończy się stanowczym stwierdzeniem: „Mobilizacja — to wojna i innego znaczenia dla niej
wymyślić nie można”[491].

3.

Stalin nie tylko podzielał poglądy Szaposznikowa, ale sam myślał identycznie. Wiedział, jak siłą
przejmować władzę we własnym kraju i szykował się, by zrobić to samo w kraju sąsiednim. Stalin
bynajmniej nie ukrywał swoich umiejętności. Przeciwnie, cały swój kunszt czynił dobrem
ogólnonarodowym.

W pracy „Przyczynek do zagadnień leninizmu”[492] Stalin udowadnia, że w sprawie przejmowania


władzy jakakolwiek chwiejność i niekonsekwencja jest niedopuszczalna. Albo bierzemy władzę,
albo nie. Jak się coś zaczyna, to trzeba doprowadzić do końca. Brzmi to bardzo podobnie do idei
Machiavellego: zadajemy cios śmiertelny, albo żaden. Trzeba iść na całego, w polityce i strategii nie
ma rozwiązań pośrednich.

Współbrzmi to z poglądami Szaposznikowa: albo nie ogłaszamy mobilizacji, albo przeprowadzamy


pełną mobilizację i przystępujemy do wojny. Nie ma żadnej pośredniej ewentualności.

Człowiek na Dzikim Zachodzie, który nigdy nie czytał Machiavellego też dobrze wiedział, że nie
wolno chwytać za broń dla żartu. Albo niech rewolwer spoczywa w kaburze, albo należy strzelać
tak, by zabić.

Stalin był konsekwentny. We wszystkim. Długi czas obojętnie obserwował dobrobyt rosyjskiej wsi,
mimo iż miał świadomość, że bogaty oznacza niezależny. A potem w jednej chwili zdecydował się na
wielki czyn: rzucić wieś na kolana, nawet gdyby przyszło złamać jej kark. I rzucił wieś na kolana. I
złamał jej kark. A rok ten nazwał oficjalnie rokiem wielkiego przełomu.

Przez długi czas Stalin sprawiał wrażenie, że nie interesuje się sprawami armii. Ale przyszedł taki
moment, kiedy postanowił podporządkować sobie wojsko. I był w tym konsekwentny tak, że bardziej
nie można.

Kiedy zamyślił sobie, że wyeliminuje opozycję, to doprowadził dzieło do końca, wieńcząc


eksterminację swych politycznych przeciwników zwycięskim ciosem czekana w czaszkę Trockiego.

Po Wielkiej Czystce główne zainteresowania Stalina sytuują się poza granicami kraju.

W sierpniu roku 1939 Stalin wreszcie się zdecydował.

ROZDZIAŁ 9.

NAJDOGODNIEJSZY WARIANT

Efekt zaskoczenia powinien być na tyle porażający, żeby przeciwnik został fizycznie pozbawiony
możliwości zorganizowania sobie obrony. Innymi słowy, rozpoczęcie wojny powinno mieć charakter
ogłuszającego i nokautującego ciosu.[493]

Kombryg G. Isserson

1.

W czasie pokoju liczebność armii dowolnego państwa nie może przekraczać jednego procenta
ogólnej liczby ludności. Jeżeli przekroczy, to gospodarka zacznie kuleć, spadnie dynamika rozwoju,
państwo zacznie podupadać, tracić siły i w końcu utraci swoją pozycję na arenie międzynarodowej.

Przed wybuchem I wojny światowej liczba ludności Cesarstwa Rosyjskiego stanowiła 180 mln. Stan
osobowy armii w czasie pokoju — 1.423.000 ludzi. Była to największa na świecie armia czasu
pokoju. I rząd dostrzegał niebezpieczeństwo dalszego wzrostu jej liczebności.

Armia nie tylko pozbawia gospodarkę półtora miliona zdrowych i silnych robotników, ale — co
znacznie istotniejsze — czyni z tych robotników konsumentów. Żołnierza trzeba nakarmić i ubrać,
trzeba mu wypłacać żołd, trzeba go leczyć i zabawiać, trzeba zbudować dla niego koszary, a co
najważniejsze — trzeba go uzbroić. Za każdym tysiącem żołnierzy stoją tysiące producentów broni,
uczonych, konstruktorów, technologów, hutników, górników, pracowników łączności i transportu,
rolników i hodowców bydła. Na utrzymanie milionowej armii składa się praca wielu milionów ludzi
poza armią. Wszystkich tych ludzi również trzeba odziać i nakarmić, trzeba im zapewnić dach nad
głową i środki transportu, trzeba im płacić pensje i emerytury.

A zatem, mając milionową armię przerzucamy na barki społeczeństwa wiele milionów darmozjadów,
którzy pracują dla zaspokojenia potrzeb wojennych.

2.

Najbardziej dogodny wariant przystąpienia do wojny, to zadanie ogłuszającego i nokautującego


ciosu. Ale do zadania takiego ciosu silnemu przeciwnikowi nie wystarczy potęga armii czasów
pokoju, nawet jeśli jej stan osiąga prawie półtora miliona żołnierzy i oficerów. Będzie to uderzenie
niespodziewane, ale nie nokautujące. Jeżeli natomiast przed samą wojną przeprowadzimy
mobilizację i zwiększymy liczebność armii, to spłoszymy przeciwnika. Cios będzie potężny, ale nie
zaskakujący. Wreszcie gdybyśmy chcieli w czasie pokoju utrzymywać cztero– lub pięciomilionową
armię, byłby to najprostszy sposób, żeby doprowadzić państwo do bankructwa.

Przed rozpoczęciem I wojny światowej generałowie wszystkich armii zachodzili w głowę, jak
pogodzić te wszystkie sprzeczności: mieć liczne wojsko, nie doprowadzić do załamania gospodarki,
nie wystraszyć przeciwnika.

W efekcie nie potrafiono pogodzić tych wzajemnie wykluczających się założeń. Przystępowanie do
wojny najważniejszych państw europejskich za każdym razem odbywało się wedle podobnego
scenariusza:

1. Państwo ogłaszało mobilizację i stan wojny.

2. Armia czasu pokoju rozwijała się wzdłuż granic i osłaniała postępującą mobilizację. (Czasami dla
zamaskowania mobilizacji wyprowadzano natarcie na cele zastępcze, albo rajdy kawalerii na
bezpośrednie zaplecze nieprzyjaciela).

3. Po ogłoszeniu powszechnej mobilizacji stan osobowy armii powiększał się kilkakrotnie, a po


dwóch, trzech tygodniach główne siły brały udział w pierwszych walkach przygranicznych.

Tak właśnie z grubsza wyglądało przystąpienie armii rosyjskiej do I wojny. Trzy tygodnie po
ogłoszeniu powszechnej mobilizacji jej liczebność wyniosła 5.338.000 żołnierzy i oficerów, ale
bezpowrotnie został zaprzepaszczony element zaskoczenia. W trakcie działań wojennych ściągały
kolejne miliony poborowych i stan armii jeszcze stopniowo się zwiększał.

Przystąpienie do wojny Niemiec, Austro–Węgier, Wielkiej Brytanii i Francji różniło się między sobą
w szczegółach, ale żaden kraj nie zdołał zadać nieprzyjacielowi niespodziewanego i
rozstrzygającego uderzenia: mobilizacja pochłonęła bezcenne tygodnie początkowego okresu wojny,
nie został wykorzystany czynnik zaskoczenia.
3.

Wyobraźmy sobie, że znajdujemy się w bezkresnych korytarzach sztabu RKKA, gdzieś, powiedzmy,
w 1925 roku. Stratedzy stanęli wobec problemu przygotowania nowej wojny światowej w celu, jak
powiadał towarzysz Frunze, „zwieńczenia dzieła rewolucji światowej”. Strategom wyznaczono
niełatwe zadanie: uwzględnić błędy wszystkich armii w początkowym okresie I wojny światowej i
przygotować nową wojnę tak, by państwo nie podupadło, by nie spłoszyć przeciwnika, by rozwinąć
taką armię, która będzie w stanie zadać nagły i niespodziewany cios.

Opracowano zasadniczo nowy plan przystąpienia do wojny. Oto w skrócie jego założenia:

1. Proces mobilizacji podzielić na dwa etapy: tajny i jawny.

2. Tajny etap mobilizacji odbyć przed rozpoczęciem działań wojennych. Na tym etapie należy
przestawić na reżim wojenny cały aparat państwowy, organa ścigania, przemysł, system łączności
rządowej, państwowej i wojskowej oraz transport, a liczebność armii zwiększyć do 5 milionów
żołnierzy.

3. Chcąc utrzymać w tajemnicy pierwszy etap mobilizacji, należy rozłożyć go w czasie na dwa lata.
Poza tym tajną mobilizację należy zamaskować konfliktami lokalnymi: starać się wmówić całemu
światu, że to konflikty lokalne są główną i jedyną przyczyną przejścia kraju na reżim wojenny.

4. Etap tajnej mobilizacji zakończyć niespodziewanym i druzgocącym uderzeniem w nieprzyjaciela i


równocześnie rozpocząć drugi, jawny etap mobilizacji, podczas którego wezwać do Armii
Czerwonej dodatkowo 6 milionów poborowych dla uzupełnienia strat i sformowania nowych
dywizji, korpusów i armii, które winny wkraczać do działań wojennych w miarę uzyskiwania pełnej
gotowości bojowej. Następnie, już w trakcie wojny, wzywać pod broń dalsze miliony.

5. Osłaniać mobilizację drugiego, trzeciego i dalszych rzutów strategicznych nie poprzez bierne
rozwinięcie pierwszego rzutu strategicznego na granicach, lecz potężnymi uderzeniami i
zdecydowanym wtargnięciem na terytorium przeciwnika.

4.

Powyższy schemat wydaje się zrozumiały.

Poza jednym wyjątkiem. Jak można rozpocząć tajną mobilizację z dwuletnim wyprzedzeniem, skoro
nie jest znana data przystąpienia do wojny?
Radzieccy stratedzy potrafili znaleźć odpowiedź również i na to pytanie: nie wolno dać się ponieść
żywiołowemu biegowi wydarzeń, czekać aż wojna sama się rozpocznie w najmniej spodziewanym
momencie, lecz zaplanować ją, określić moment jej rozpoczęcia.

Skoro wiemy, kiedy zacznie się wojna, a przeciwnik nie ma o tym pojęcia, to możemy ogłosić tajną
mobilizację nie w początkowej fazie konfliktu, lecz o wiele wcześniej. Przed rozpoczęciem działań
wojennych przeprowadzimy większość przedsięwzięć związanych z mobilizacją, aby na początku
wojny zmierzać do jej zakończenia, a nie zaczynać wszystkiego od zera.

Akademia Wojskowa im. M. Frunzego była główną kuźnią kadr dowódczych Armii Czerwonej. Warto
zacytować poglądy jej patrona: „Uważam, że napaść zawsze odbija się na psychice przeciwnika
przez sam fakt, że jedna ze stron ujawnia silniejszą wolę działania. [...] Strona mająca inicjatywę,
strona wykorzystująca moment zaskoczenia często doprowadza do załamania woli przeciwnika i tym
samym stwarza sobie bardziej sprzyjające warunki. [...] Sama napaść dodaje sił stronie atakującej i
zwiększa jej szanse na sukces”[494]. To dość przypadkowe wyjątki z wielotomowych przemyśleń.
Wystarczy przewertować dzieła nie tylko Frunzego, ale i Lenina, Trockiego, Stalina, Zinowiewa,
Kamieniewa, Bucharina, Woroszyłowa, Szaposznikowa — i znajdziemy całe sterty podobnych
przemyśleń i opinii. A jeśli nawet w tych dziełach mówi się o obronie, to tylko obronie dość
osobliwej: jak niespodziewanie zaatakować przeciwnika na jego własnym terytorium i tym samym
obronić siebie i sprawę rewolucji światowej.

ROZDZIAŁ 10.

GDZIE STAWIAĆ FABRYKI PROCHU?

Pod koniec 1941 roku ogólne straty amunicji wyniosły około 25.000 wagonów.[495]

1.

Stalinowski Ludowy Komisariat ds. Amunicji zaczął działać niezwłocznie i pełną parą. Oto
wskaźniki. W 1939 roku wyprodukowano 936.000.000 sztuk amunicji strzeleckiej, 2.240.000
granatów moździerzowych, pocisków artyleryjskich średniego kalibru, pocisków dużego kalibru.

Nie śpieszmy się z wyciąganiem wniosku, że to niewiele — mija przecież dopiero pierwszy rok
rozruchu. Wszystkie te pociski wyprodukowano jeszcze w starych, nie zmodernizowanych zakładach.
Na tym właśnie polegał pomysł utworzenia Ludowego Komisariatu ds. Amunicji, aby w krótkim
czasie, równolegle do istniejących mocy produkcyjnych uruchomić dodatkową infrastrukturę, która
uzupełni istniejącą produkcję i przewyższy ją wielokrotnie.
Wtedy pojawił się problem: gdzie stawiać nowe fabryki amunicji?

Decyzja o rozmieszczeniu zakładów produkujących amunicję jest równoznaczna z decyzją o


charakterze przyszłej wojny.

Jeżeli Stalin szykował się na świętą wojnę obronną, jeżeli miał zamiar bronić swoich gratnic,
wówczas jedyną rozsądną lokalizacją nowych fabryk amunicji były tereny za Wołgą. Tylko tam można
było mieć gwarancje całkowitego bezpieczeństwa: czołgi przeciwnika nie dotrą i bombowce nie
dolecą.

Jeżeli Stalin nie był pewny własnych sił, jeżeli — o czym zapewniano nas przez dziesięciolecia —
bał się Hitlera, jeżeli istniały uzasadnione obawy, że Armia Czerwona nie zdoła utrzymać granicy i
zacznie się cofać, to należało fabryki Narkomatu ds. Amunicji budować nie za Wołgą, ale jeszcze
dalej — na Uralu. Na miejscu są surowce, jest odpowiednie zaplecze przemysłowe i energetyczne,
tam fabryki będą całkowicie bezpieczne. Niech nieprzyjaciel zajmuje sobie ogromne obszary, nasza
baza przemysłowa pozostanie i tak nienaruszona. Wtedy Hitler dowie się, co znaczy mieć do
czynienia z rannym niedźwiedziem.

Jednak ani pierwszy ani drugi wariant nie był w ogóle brany pod uwagę. Nie było takiej potrzeby.
Armia Czerwona ani nie zamierzała się cofać, ani nie zamierzała tkwić na granicach państwa.

Gdyby interesy Stalina ograniczały się wyłącznie do obrony własnego terytorium, to po prostu
mógłby nie wszczynać II wojny światowej.

2.

Według planu Stalina Armia Czerwona miała ruszyć na Zachód, na podbój wykrwawionej,
wyniszczonej przez działania wojenne Europy. A więc wojska przekroczą granicę, pomaszerują
przed siebie, a fabryki amunicji i zakłady zbrojeniowe zostaną w tyle, na coraz bardziej oddalającym
się zapleczu. Wyobraźmy sobie, że nagle potrzeba uzupełnić magazyny o jakieś sto, dwieście tysięcy
ton amunicji. Jak przerzucić takie rezerwy z Uralu na zachodnią granicę? Przeciętny skład
transportowy zabiera 900 ton ładunku. Wyobraźmy sobie, ile takich składów, ile wagonów i
parowozów musiałoby kursować w tym celu. Ilu potrzeba dodatkowo maszynistów, kolejarzy, ile
węgla, ilu wartowników zajętych przez wiele tygodni?

Poza tym przecież koleją wozi się nie tylko amunicję. Wszystkie trasy kolejowe będą zapchane
transportami z wojskiem, składami sanitarnymi i remontowymi, cysternami itp. Słowem, jeżeli
szykujemy natarcie, to przerzucanie setek tysięcy ton amunicji musi się odbywać bardzo dyskretnie, a
dyskrecję można sobie zapewnić, między innymi, skracając trasy przewozów. Idealną sytuacją byłoby
zatem rozmieszczenie fabryk tuż pod samą granicą. Wówczas transporty nie potrzebowałyby wielu
dni na przemierzanie całego kraju, lecz w ciągu kilku godzin byłyby w punkcie docelowym.
Zdecydowanie maleje zapotrzebowanie na środki transportu, gdyż eszelony mogą wykonywać kursy
wahadłowe. Poza wszystkim, transporty nie blokują linii kolejowych, tak potrzebnych podczas
wojny.

A więc zdecydowano: nowe fabryki amunicji rozmieszczamy nie za Wołgą, nie na Uralu, lecz w
pobliżu granic. Na tyle blisko, na ile pozwala na to zaplecze metalurgiczne. Wybrano następujące
lokalizacje: Zaporoże, Dniepropietrowsk, Dnieprodzierżyńsk, Charków, Krzywy Róg, Leningrad.

3.

Fabryki amunicji produkowały coraz więcej, żarłoczny Narkomat ds. Amunicji pochłaniał całe
krajowe rezerwy metali kolorowych: ołowiu, miedzi, niklu, chromu, cyny, rtęci. Im więcej metali
kolorowych przeznaczano na amunicję, tym mniej zostawało dla pozostałych gałęzi przemysłu. I
rodziło się pytanie: jak długo to jeszcze może trwać?

I jeszcze jedno pytanie końca roku 1939: co robić z gotową amunicją? Armia Czerwona potrzebuje
określonej ilości amunicji dla przeprowadzenia szkoleń bojowych, część zużywa się na „marsze
wyzwoleńcze”, sporo amunicji przeznacza się w ramach „pomocy internacjonalistycznej” dla
Hiszpanii, Mongolii, Chin. Dopóki zaopatrzenie w amunicję mniej więcej równoważy zużycie, to
sprawa jest prosta, ale jeśli dostawy przekraczają poziom zużycia, wówczas w krótkim czasie
magazyny zaczynają pękać w szwach. Jak temu zaradzić? Budować nowe magazyny? To nie takie
proste.

Wyobraźcie sobie, że macie za zadanie wybudować magazyny, które mogłyby pomieścić, dajmy na to,
milion ton pocisków. Jeżeli poziom wilgotności w takim pomieszczeniu minimalnie choćby
przekroczy określoną normę, wówczas metal koroduje, a proch wilgotnieje. Nietrudno sobie
wyobrazić, co za to zrobią z wami towarzysz Stalin i jego wierny uczeń towarzysz Beria. A jeśli
temperatura będzie odrobinę za wysoka, powietrze za suche, to wystarczy jedna iskra z podkutej
żołnierskiej podeszwy i... Magazyny amunicji nie mogą stać obok siebie, nie można ich budować w
pobliżu miast i zakładów przemysłowych, ale na uboczu, gdzie na odmianę nie ma odpowiednich
dróg dojazdowych. Jednym słowem, budowanie składów amunicji nie jest receptą na szybkie
rozwiązanie problemu. Zresztą nikt nie nadąży z ich stawianiem, zawsze produkcja amunicji
wyprzedzi budowanie magazynów.

A produkcja rzeczywiście osiągała rekordowy poziom. Na podstawie decyzji rządu, włączono do


produkcji elementów amunicji — oprócz fabryk Ludowego Komisariatu ds. Amunicji — 235 innych
zakładów produkcyjnych.[496] Ponadto w styczniu 1941 roku, poza rozbudowanymi strukturami
Narkomatu ds. Amunicji, powołano samodzielny zarząd zajmujący się budowaniem nowych fabryk,
zakładów i kombinatów: Gławbojepripasstroj[497].

Ten kolos sprawował ogólny nadzór nad 23 zjednoczeniami budowlanymi. Zauważmy: nikt nie
zajmuje się budowaniem magazynów, tylko nowych przedsiębiorstw.
Gławbojepripasstroj w błyskawicznym tempie montował kolejne linie produkcyjne i oddawał je do
dyspozycji Ludowego Komisariatu ds. Amunicji. Trzeba było zacząć poważnie myśleć o zbycie
towaru.

4.

w kwietniu roku 1941 Główny Zarząd Artylerii Armii Czerwonej wydał dyspozycję: całość
produkcji Ludowego Komisariatu ds. Amunicji wywozić pod zachodnią granicę państwową i
rozładowywać wprost na ziemię.

Zapytajcie fachowców — weteranów drugiej wojny, albo obecnych oficerów — co to może


oznaczać.

Radzieccy historycy zmuszeni są przyznać, że Stalin szykował się do agresji, że chciał „wyzwolenia”
Europy. Ale, powiadają, Stalin mógł pokusić się o agresję dopiero w 1942 roku. No więc zapytajmy
tych historyków, czy można zostawić pod gołym niebem, na jesienne deszcze, na zimowy śnieg i
wiosenną słotę no, powiedzmy, pięćset ton amunicji? Nie bardzo. Dlaczego więc zakładamy, że
Stalin był głupszy od nas?

Rozkaz rozładowania amunicji prosto na ziemię w 1941 roku oznaczał, że podjęto decyzję o
rozpoczęciu działań wojennych w 1941 roku — i nie ma innego racjonalnego wytłumaczenia.

Oprócz tego część pocisków trzymano na bocznicach w eszelonach transportowych. Bardzo


kosztowny sposób magazynowania i bardzo ryzykowny: jak w wagonie towarowym zapewnić
właściwą temperaturę i wilgotność powietrza? Skoro radzieccy generałowie zamierzali bronić
granicy, to trzeba było rozładować wagony, przekazać zapasy poszczególnym jednostkom, a na samej
granicy zostawić niezbędne minimum. Ale jeśli komuniści planowali iść naprzód, to postępowali
bardzo słusznie: należało gromadzić amunicję w wagonach i trzymać w pobliżu granicy 170 tysięcy
żołnierzy wojsk kolejowych, a także odpowiedni sprzęt, umożliwiający przejście na zachodni,
węższy rozstaw torów.

Wszystko czekało w pogotowiu: i żołnierze wojsk kolejowych, i odpowiedni sprzęt.

5.

Podczas wojny Armia Czerwona miała najpotężniejszą artylerię na świecie. Używano jej zgodnie z
zasadami sztuki wojennej, to znaczy potajemnie koncentrowano w wielkiej masie na wąskich
odcinkach frontu i niespodziewanie rozpoczynano przygotowanie artyleryjskie. Podczas operacji
stalingradzkiej Front Doński pod dowództwem generała porucznika K. Rokossowskiego przełamywał
niemiecką linię obrony na bardzo wąskim odcinku, bo zaledwie 12 kilometrów. Prócz czołgów użyto
24 pułków piechoty wspieranych przez 35 pułków artylerii. Rokossowski skoncentrował po 135
dział na każdym kilometrze, a na kierunku głównego uderzenia nawet 167 dział na kilometr.

Z czasem zwiększało się nasycenie armii artylerią, czołgami i lotnictwem. W ostatniej fazie wojny
radzieckie sztaby zaczęły używać pojęcia „kilotona” jako jednostki pomiaru natężenia ostrzału
artyleryjskiego. Radziecka artyleria zaczęła używać języka ery nuklearnej.

W operacji wiślańsko–odrzańskiej radzieckie dowództwo użyło 34.500 dział i moździerzy. Nie


rozmieszczano ich wzdłuż linii frontu, tylko skupiano na odcinkach głównego uderzenia. Na przykład
w strefie 3. Armii Gwardii przypadało 420 dział na kilometr. Czas trwania przygotowania
artyleryjskiego stale się skracał, natomiast wzrastała siła ostrzału. Podczas tej samej operacji w
strefie 5. Armii Uderzeniowej zaplanowano pięćdziesięciopięciominutowe przygotowanie
artyleryjskie, jednak kanonada ustała po 25 minutach. Okazało się, że w ciągu tych 25 minut
wystrzelono 15.200 pocisków średniego i dużego kalibru. Na pierwszy ogień pchnięto karne
bataliony „zeków”, które nie napotkały żadnego oporu. Ich działania przekonały dowództwo, że
dalszy ostrzał artyleryjski nie ma sensu — nikt już nie stawia oporu. Oszczędność: 30 minut (na
wojnie to może mieć decydujące znaczenie) oraz 30 tysięcy ton pocisków.

Podczas operacji berlińskiej użyto jeszcze więcej artylerii, bo aż 42.000 dział i moździerzy. Na
kierunkach przełamywania niemieckiej obrony marszałkowie G. Żuków i I. Koniew skoncentrowali
niesłychaną ilość artylerii oraz amunicji. Koniew przełamywał front na odcinku 36 kilometrów, gdzie
zgromadził 8.626 dział i moździerzy. Żuków miał do dyspozycji tylko 7.318 luf, ale przerywał front
na węższym, trzydziestokilometrowym odcinku, toteż osiągnął jeszcze większą intensywność ostrzału
artyleryjskiego. W tych samych sektorach skoncentrowano główne siły armii pancernych i
powietrznych oraz odpowiednią liczbę piechoty.

Rekord został ustanowiony w strefie działań 381. Dywizji Piechoty 2. Armii Uderzeniowej w
Prusach Wschodnich. Podczas przygotowania do natarcia zgromadzono tam na jednym kilometrze
frontu 468 armat, haubic i moździerzy, nie licząc Katiusz, czyli strzelających salwami wyrzutni
pocisków rakietowych.

W okresie całej wojny Armia Czerwona zużyła 427 milionów pocisków artyleryjskich oraz 17
miliardów nabojów karabinowych. Miłośnicy matematyki, podzielcie tę kwotę przez liczbę
niemieckich żołnierzy i spróbujcie wyliczyć, ile pocisków przypadało na jednego. Poza tym
należałoby uwzględnić ręczne granaty, miny i bomby lotnicze. Kto byłby w stanie oprzeć się takiej
potędze?

6.

Tu wypada przypomnieć, że w trakcie wojny Związek Radziecki wykorzystał zaledwie 15%


przedwojennego potencjału Ludowego Komisariatu ds. Amunicji. Reszta przepadła w początkowej
fazie wojny. Hitler niespodziewanym uderzeniem zniszczył nie tylko doborowe dywizje Armii
Czerwonej i lotnictwo, nie tylko przechwycił zapasy strategiczne, ale również zajął tereny na których
znajdowały się najnowsze fabryki i zakłady Narkomatu ds. Amunicji. Wycofując się Armia Czerwona
albo niszczyła własne kombinaty, albo zostawiała je na pastwę wroga. Co nieco zdołano
ewakuować, ale spróbujcie przewieźć tysiąc kilometrów choćby jeden wielki piec hutniczy.
Spróbujcie z przygranicznego lasu przetaszczyć do stacji kolejowej choćby jedną tonę pocisków,
załadować je do wagonów i wywieźć pod ostrzałem.

Armia Czerwona straciła na początku wojny nie tylko 500 tysięcy ton pocisków, ale też cały
przemysł, który miał produkować tak bardzo potrzebną amunicję.

Od sierpnia do listopada 1941 roku wojska niemieckie przechwyciły 303 radzieckie fabryki i
zakłady produkujące elementy amunicji o łącznej wydajności rocznej: 101 milionów skorup
pocisków artyleryjskich, 32 miliony skorup granatów moździerzowych, 24 miliony skorup bomb
lotniczych, 61 milionów łusek artyleryjskich, 30 milionów ręcznych granatów, 93.600 ton prochu,
36.000 ton trotylu. Stanowiło to 85% globalnej wydajności Ludowego Komisariatu ds. Amunicji.
[498] Mało tego: w fabrykach nagromadzono mobilizacyjne zapasy najcenniejszych surowców:
ołowiu, mosiądzu, utwardzanej stali. Wszystko to wpadło w ręce Niemców i zostało wykorzystane
przeciw Armii Czerwonej.

Jednak przedwojenny potencjał ZSRR był tak ogromny, że zdołano w czasie wojny odtworzyć
przemysł produkcji amunicji — tym razem za Wołgą, na Uralu, na Syberii — i wyprodukować to
wszystko, co niebawem zwaliło się na armię niemiecką.

Hitler zadał Stalinowi niespodziewany cios, i Stalin bronił się zażarcie dysponując zaledwie 15%
mocy produkcyjnej Ludowego Komisariatu ds. Amunicji. Znane są rezultaty wojny. Spróbujmy sobie
wyobrazić, co by się wydarzyło, gdyby Hitler zwlekał z atakiem i sam wystawił się na cios
stalinowskiego taranu. Przy takim scenariuszu Stalin wykorzystałby w wojnie nie 15, lecz 100%
potencjału Narkomatu ds. Amunicji. Jaki wówczas byłby wynik II wojny światowej?

7.

W 1939roku Armia Czerwona w najściślejszej tajemnicy przygotowała i przeprowadziła


kontrofensywę pod Stalingradem. Uważa się, że właśnie od tej chwili Związek Radziecki zaczął być
supermocarstwem. Ale mówić tak może tylko ten, kto nie zna rozmachu stalinowskich przygotowań
do wojny. Zgadzam się, Stalingrad to znakomita operacja, przeprowadzona przy udziale ogromnych
rzesz piechoty, lotnictwa, czołgów i artylerii. Koordynowali ją autentyczni mistrzowie strategii. Ale
Stalingrad blednie w porównaniu z tym, co szykowano w 1941 roku.

Stalingrad — to przede wszystkim rezerwiści. To improwizacja. A w 1941 roku do natarcia


szykowała się kadrowa Armia Czerwona, wspierana przez miliony rezerwistów.
W kontrofensywie pod Stalingradem wzięło udział półtora tysiąca czołgów. W 1941 roku sam
pierwszy rzut strategiczny liczył dziesięciokrotnie więcej. A jakość? W 1941 roku wojska radzieckie
miały więcej czołgów T–34 i KW, niż półtora roku później pod Stalingradem.

Stalingrad — to niespodziewany manewr oskrzydlający. W 1941 roku szykowano to samo, z jedną


wszakże różnicą: zgrupowania na skrzydłach były na tyle potężniejsze, że zagrażały wprost
Berlinowi. Stalingrad — to Żuków, Rokossowski, Wasilewski, Malinowski, Watutin. W 1941 roku ci
sami generałowie precyzyjnie szykowali to, co kilkanaście miesięcy później pośpiesznie
zrealizowali pod Stalingradem.

Moim zdaniem Związek Radziecki już w 1941 roku był supermocarstwem, którego podstawy zostały
zmiażdżone przez nieoczekiwany hitlerowski atak. Wszystko, co Stalin wykorzystał później pod
Stalingradem i Kurskiem, pod Moskwą i Berlinem — to zaledwie okruchy i pozostałości
niegdysiejszej potęgi ZSRR.

ROZDZIAŁ 11.

SKRZYDLATY CZYNGIS–CHAN

Logika podpowiadała, że nie należy czekać, aż przeciwnik rzuci na nas całe lotnictwo, lecz że
powinniśmy sami przejąć inicjatywę w powietrzu i pierwsi wykonać zmasowane uderzenia w jego
lotniska.[499]

Marszałek lotnictwa A. Nowikow

1.

Nazwa samolotu Iwanow miała jeszcze jedno znaczenie.

Stalin sformułował następujące zadanie: „samolot ma być bardzo prosty w produkcji, aby można było
wykonać tyle sztuk, ilu jest w kraju ludzi noszących nazwisko Iwanow”[500].

Lata trzydzieste, to złota epoka radzieckich rekordów lotniczych. Przypomnijmy sobie, ile sił i
środków przeznaczono na ich ustanawianie. Lotnicy–rekordziści stawali się z dnia na dzień
bohaterami narodowymi. Stalin umiał się poznać na pułapie, na maksymalnym zasięgu, na udźwigu.
W apogeum psychozy rekordów pilotażowych Stalin określa nowe zadanie: zbudować Iwanowa —
samolot który ma się stać podstawowym modelem lotnictwa wojskowego w nadciągającej wojnie.
Lecz dziwna sprawa: nie domaga się od konstruktorów Iwanowa ani rekordowej prędkości, ani
rekordowego pułapu, ani rekordowego zasięgu, czy choćby wyjątkowego udźwigu bombowego.
Żadnych nadzwyczajnych parametrów, tylko prostota i niezawodność.

Plan Stalina jest prosty: stworzyć samolot, który można produkować w ilościach przekraczających
liczbę wszystkich samolotów bojowych świata razem wziętych. Podstawową serię Iwanowa
szacowano na 100–150 tysięcy sztuk.

I oto doszliśmy do sedna.

Stalin zamierza wyprodukować największą w historii serię jednego modelu samolotu. I to nie
myśliwca, nie samolotu służącego do obrony. Ale samolotu–agresora.

Nasuwa się pytanie, czy jeśli zbudujemy 100–150 tysięcy lekkich bombowców, to przypadkiem nie
wystraszymy wszystkich sąsiadów? Bynajmniej. Nie zapominajmy o przebiegłości Józefa
Wissarionowicza.

Stalin nie zamierzał uruchamiać masowej produkcji Iwanowa w czasie pokoju. Mobilizacja dzieliła
się na dwa okresy: tajny i jawny. Otóż podczas tajnej mobilizacji zamierzano zbudować krótką, jak
na radzieckie standardy, serię — zaledwie kilkaset samolotów. Celem tej serii byłoby rozkręcenie
produkcji, uzyskanie niezbędnego doświadczenia, oblatanie maszyn, wypróbowanie w drobnych
konfliktach lokalnych. Te próbne setki egzemplarzy można potem wykorzystać podczas pierwszego
uderzenia, zwłaszcza na drugorzędnych kierunkach, albo jako wsparcie samolotów o wyższych
parametrach.

Natomiast po pierwszym uderzeniu rozpocznie się masowa produkcja Iwanowa, idąca w dziesiątki
tysięcy sztuk. Iwanow miał być taką niewidoczną rezerwą mobilizacyjną. Podobnie jak popularna
pepesza. Pistolet maszynowy PPSz został wymyślony przed wojną przez G. Szpagina i w
odpowiednim czasie przetestowany. Kiedy wybuchła wojna, z miejsca każdy warsztat produkujący
łóżka, byle ślusarz, byle fabryczka mogła rozpocząć produkcję tego najprostszego, najbardziej
niezawodnego i niezwykle skutecznego uzbrojenia w ilościach wprost niewyobrażalnych.

2.

Samolot o stosunkowo słabych osiągach też może być straszliwą bronią. Spójrzmy na Hitlera. On
również miał swojego latającego szakala — Ju–87 Stuka.

Ten jednosilnikowy samolot przypomina raczej myśliwiec, niż bombowiec. Załoga dwuosobowa,
słabe uzbrojenie pokładowe — jeden kaem dla ochrony tyłu. Udźwig bombowy poniżej jednej tony.
Ju–87 był starszy od Nakajimy B–5N i od Iwanowa, dlatego miał nieco gorsze rozwiązania, jak
choćby stałe podwozie.

Natomiast formacje liczące po kilkadziesiąt Ju–87 wykonywały zaskakujące uderzenia na uśpione


lotniska i w ten sposób zapewniały sobie całkowitą dominację w powietrzu. Po pierwszym uderzeniu
mogły poruszać się w obszarze powietrznym przeciwnika przez nikogo nie niepokojone i nie
potrzebna im była rekordowa prędkość. Przed kim miałyby uciekać, kogo ścigać? Ju–87 panował
niepodzielnie nad Polską, Norwegią, Francją. Natomiast w Wielkiej Brytanii napotkał opór. Nie było
tam odpowiednich warunków, by z zaskoczenia zbombardować angielskie hangary i pasy startowe.
Straty liczebne Junkersów Ju–87 w kolejnych rajdach powietrznych były tak wielkie, że dowództwo
Luftwaffe wydało rozkaz, by nie używać sztukasów do nalotów na Wielką Brytanię.

Wiosna roku 1941 — Jugosławia i Grecja. Ju–87 wykonują zaskakujące uderzenia — i wracają do
łask. W maju atak na wojska brytyjskie na Krecie. Błyskawiczny nalot powiódł się w pełni, sztukas
znów staje się symbolem Blitzkriegu, triumfu i zwycięstwa. W czerwcu — nagłe uderzenie na
radzieckie lotniska. W ten słoneczny czerwcowy poranek niemieckie dywizjony zapewniły sobie
czyste niebo nad ZSRR — i od tej chwili mogły używać dowolnych samolotów. Nie było się kogo
obawiać.

Radzieccy generałowie przyznają, że uważali Ju–87 za typ przestarzały, a tymczasem przysporzył im


wielu nieszczęść. Dominacja Junkersa trwała dopóty, dopóki radzieckie lotnictwo nie nabrało sił. W
drugiej fazie wojny Ju–87 stosowano coraz rzadziej na froncie radziecko–niemieckim, aż wycofano
zupełnie. „Utrata panowania w powietrzu zakwestionowała celowość stosowania powolnych i
stosunkowo ciężkich bombowców nurkujących Ju–87”.[501]

Iwanow powstawał później niż Junkers Ju–87, dlatego miał znacznie lepsze parametry i oba samoloty
wyraźnie różniły się pod względem konstrukcji. Jednak jeśli chodzi o zasadniczą koncepcję i
przyszłe zastosowanie oba samoloty były bardzo blisko spokrewnione. Natomiast do japońskiego
Nakajima B–5N radziecki Iwanow był bliźniaczo podobny także pod względem najważniejszych
parametrów.

Do dżentelmeńskiego pojedynku potrzeba długiej klingi, ale śpiącego można zamordować nawet
krótkim kozikiem. Z tego samego powodu samolot o stosunkowo niewielkiej prędkości również może
być niebezpieczny. Samoloty do zaskakujących ataków nie potrzebowały wyśrubowanych osiągów.
Logika towarzysza Stalina jest jasna i zrozumiała: jeżeli niespodziewanym nalotem zaskoczymy
wrogie lotniska i uniemożliwimy wystartowanie maszyn nieprzyjaciela, to wtedy powinien nam
wystarczyć masowo produkowany prosty model samolotu z potężnym uzbrojeniem. Jego
najważniejsze zadanie to wspieranie nacierających formacji pancernych i desantu, panowanie z
powietrza nad bezbronnymi obszarami. Właśnie taki samolot zamówił towarzysz Stalin u swoich
konstruktorów.

Od chwili pojawienia się lotnictwa, stale rośnie jego rola w działaniach wojennych, a już
szczególnie podczas operacji prowadzonych siłami piechoty. W trakcie wojny w Zatoce Perskiej
lotnictwo wykonało 80 procent zadań ogniowych. Stalin dostrzegł te możliwości już w latach
trzydziestych.

3.
Zamierzenia Stalina w najwyższym stopniu urzeczywistnił konstruktor lotniczy Paweł Suchoj. I to on
wygrał konkurs. W sierpniu 1938 Iwanow autorstwa inżyniera Suchoja, określony symbolem BB–1
(bombowiec bliskiego zasięgu nr 1) został skierowany do produkcji w dwóch zakładach lotniczych
równocześnie. Niebawem też produkowano go w trzecim zakładzie i rozpoczęto budowę gigantycznej
czwartej fabryki, a zakłady montujące inne typy samolotów były gotowe w każdej chwili przestawić
się na produkcję Iwanowa. We wrześniu 1939 roku grupę Suchoja w dowód uznania przekształcono
w samodzielne biuro konstrukcyjne. W 1940 roku, po wprowadzeniu nowego systemu oznaczeń,
Iwanow inżyniera Suchoja otrzymał na cześć swojego twórcy symbol Su–2. Był to pierwszy
produkowany seryjnie samolot jednego z najwybitniejszych konstruktorów lotniczych XX wieku. Do
22 czerwca z samolotów Su–2 sformowano trzynaście pułków lotniczych, po 64 samoloty każdy.

Su–2, podobnie jak Iwanowy pozostałych konstruktorów, były maszynami wielozadaniowymi: lekki
bombowiec, samolot rozpoznania taktycznego, szturmowiec. Konstrukcja była maksymalnie
zracjonalizowana i uproszczona. Su–2 nadawał się do masowej produkcji bardziej, niż jakikolwiek
inny samolot na świecie. Udźwig bombowy 400–600 kg, pięć kaemów Szkas o rekordowej jak na
tamte czasy szybkostrzelności, oraz do dziesięciu pocisków rakietowych kalibru 82 mm lub 132 mm;
prędkość lotu nad ziemią 375 kilometrów na godzinę, prędkość na pułapie operacyjnym 460
kilometrów na godzinę; zdwojony układ sterowania — jeden ster ma pilot, drugi siedzący za nim
nawigator–strzelec pokładowy. Dzięki temu rozwiązaniu nie trzeba było produkować samolotów
szkoleniowych: każdy bojowy Su–2 mógł być maszyną treningową i odwrotnie, co znacznie
upraszczało masowe szkolenie pilotów.

Za sterami Su–2 mógł zasiąść każdy pilot lotnictwa cywilnego i każda dziewuszka z aeroklubu. Od
pilota nie wymagało się znajomości wyższego pilotażu ani umiejętności latania nocą czy dobrej
orientacji w terenie i w przestrzeni. Zadanie mieli bardzo proste: startujemy o świcie, dołączamy do
potężnej formacji, lecimy po prostej, nadlatujemy nad cel...

4.

Nasuwa się pytanie o myśliwce eskortujące. Bombowiec biorący udział w walce, zwłaszcza
bombowiec bliskiego zasięgu, działający nad polem bitwy i nad bezpośrednim zapleczem
przeciwnika musi być osłaniany przez myśliwce. Gdyby równocześnie z Su–2 zamówiono
odpowiednią liczbę myśliwców, to Su–2 można by było wykorzystać w każdej sytuacji, na przykład
do kontrataku na agresora, który napadł na Związek Radziecki. Ale myśliwców nie zamówiono, a
więc pozostawała tylko jedna możliwość użycia Su–2 podczas wojny — do nieoczekiwanego ataku
na przeciwnika w celu zneutralizowania jego lotnictwa. Każdy inny sposób użycia bezbronnych Su–2
był równoznaczny z samobójstwem. Właśnie dlatego decyzja o uruchomieniu produkcji stu tysięcy
lekkich bombowców Su–2 była równoznaczna z decyzją o rozpoczęciu wojny zaskakującym nalotem
na lotniska nieprzyjaciela.

Na początku 1941 roku Stalin poczynił już wszystkie niezbędne przygotowania dla zadania
zaskakującego ciosu i zniszczenia Luftwaffe na pasach startowych niemieckich lotnisk. W tym
momencie dysponował w powietrzu przytłaczającą przewagą ilościową i jakościową.

Stalin miał w rezerwie unikatowy szturmowiec Ił–2, wyposażony w jednolity opancerzony kadłub.
Był to pierwszy w dziejach samolot pancerny, prawdziwy latający czołg. Poza opancerzeniem i
wspaniałymi osiągami Ił–2 dysponował niezwykle silnym arsenałem broni: działka kalibru 20 mm,
bomby, pociski rakietowe RS–82 i RS–132.

Komuniści przyznają, że Ił–2 był wspaniałą maszyną, ale zaznaczają, że mieli na stanie zaledwie 249
sztuk szturmowika. To prawda, ale Hitler nie miał ani jednego takiego samolotu. Ani w ogóle nikt na
świecie. Stalin miał ich 249, a przemysł radziecki mógł wyprodukować dowolną liczbę Iłów–2.
Nawet po utracie w drugiej połowie 1941 roku większości zakładów lotniczych i fabryk silników, Ił–
2 wciąż był produkowany ogromnymi partiami. Nie zestarzał się do końca wojny i zapisał się w
historii jako najbardziej masowo produkowany samolot wszechczasów.

Do ataków na niemieckie lotniska Stalin miał jeszcze bombowiec nurkujący Pe–2. Hitler dysponował
doskonałymi maszynami, ale Pe–2 przewyższał każdą z nich pod względem najistotniejszych
parametrów. Na przykład był o 30 kilometrów na godzinę szybszy od najlepszego niemieckiego
bombowca Ju–88, oraz o 100 kilometrów na godzinę szybszy od He–111.1 znowu propaganda
komunistyczna utrzymuje, że Stalin miał do dyspozycji zaledwie 460 samolotów Pe–2. W istocie, to
naprawdę niewiele. Jednak w dniu 22 czerwca 1941 roku przewyższało to liczbę wszystkich Ju–88
na froncie radziecko–niemieckim.

Dla zaatakowania radzieckich lotnisk Hitler miał Junkersy Ju–87, symbol Blitzkriegu. Radzieckim
odpowiednikiem był Su–2, który przewyższał niemiecką maszynę pod względem prędkości i siły
ognia, poza tym miał opancerzenie, choć oczywiście nie takie, jak Ił–2.

W dniu 22 czerwca 1941 roku Hitler dysponował na froncie wschodnim 290 samolotami Ju–87.
Stalin miał 249 maszyn Ił–2 i ponad 800 Su–2. Dodajmy, że wszystkie radzieckie myśliwce, od I–15
do MiG–a–3 wyposażono w pociski rakietowe — cały czas z myślą o nalotach na lotniska. Do tego
typu pierwszego uderzenia nadawały się również samoloty, które komuniści określali jako
przestarzałe, na przykład myśliwiec I–16 Polikarpowa, który pod względem siły ognia trzykrotnie
przewyższał większość samolotów nieprzyjaciela, a ponadto był opancerzony. Miał fantastyczne
zdolności manewrowe, a duża prędkość nie jest potrzebna do nalotu na cele naziemne. Liczba I–16 na
radzieckich przygranicznych lotniskach przewyższała liczbę wszystkich niemieckich samolotów
razem wziętych.

Niezwłocznie po zadaniu pierwszego uderzenia radziecki przemysł lotniczy miał rozpocząć masową
produkcję Su–2. Stalin rzeczywiście zamierzał zbudować tyle lekkich bombowców, ilu małych,
zwinnych jeźdźców liczyły ordy Czyngis–chana.

5.
Do wiosny 1941 roku radzieccy konstruktorzy zaprojektowali całą masę wspaniałych samolotów, ale
Stalinowi najbardziej przypadł do gustu Su–2.

Na przełomie lat 1940 i 1941 trwają dyskretne, lecz intensywne przygotowania do uruchomienia
masowej produkcji. Do zakładów przygotowujących montaż Su–2 napływ siły roboczej zapewniają,
jak na froncie, wojskowe komisje poborowe.[502] Tymczasem pierwsze trzynaście pułków
lotniczych oblatuje nowe maszyny. Piloci przychodzą z lotnictwa cywilnego i aeroklubów. Generał
porucznik lotnictwa Anatolij Puszkin (w owym czasie major, dowódca 52. Pułku Lotnictwa): „Su–2
miał tę zaletę, że nie potrzebował lotnisk. Startował i lądował na równym polu”[503].

Marszałek lotnictwa Iwan Pstygo: „Jesienią 1940 roku pod Kotowskiem w Besarabii formowano
nasz 211. Pułk Bombowców Bliskiego Zasięgu, wyposażony w samoloty Su–2 [...] Samolot sprawiał
świetne wrażenie. Niby bombowiec, a sylwetka myśliwca — nieduży, zgrabny, ładny”6. Odnotujmy
na marginesie czas i miejsce formowania pułku: na wprost rumuńskiej granicy. Skrzydlaty szakal czai
się do skoku.

A oto jeszcze jeden pułk w tej samej okolicy. Opowiada dwukrotny Bohater Związku Radzieckiego
pułkownik G. Siwków: „Pod koniec grudnia 1940 roku dobiegło końca formowanie 210. Pułku
Bombowców Bliskiego Zasięgu [...] Piloci przybyli z cywilnej floty powietrznej”[504]. A więc tajna
mobilizacja ogarnęła już lotnictwo cywilne.

6.

Bardzo smutny był los Su–2. Junkers Ju–87 i Nakajima B–5N miały szansę zaprezentować swoje
możliwości w zaskakujących nalotach i dzięki temu zasłynęły na cały świat. Ale Hitler uniemożliwił
Iwanowowi wykonanie jego misji. Führer przeprowadził uderzenie prewencyjne w radzieckie
lotniska i Su–2 został pozbawiony zadania, dla którego go stworzono. Podczas wojny obronnej był
całkowicie nieprzydatny. Produkcję bardzo prędko zakończono. Zakłady, które nastawiały się na
masowy montaż (na przykład Zakłady Lotnicze w Charkowie) wpadły w ręce wroga. Zbudowane
wcześniej Su–2 ponosiły dotkliwe straty, bowiem latały bez osłony myśliwców.

Bohater Związku Radzieckiego M. Łaszin: „Latałem na Su–2 [...] to lekki samolot, o wybitnych
zdolnościach manewrowych, szalenie żywotny i niezawodny. Płonął długo i z trudem. Nigdy nie
zapalał się jak pochodnia”[505].

Bohater Związku Radzieckiego W. Strelczenko: „Su–2 nie zapalał się nawet z uszkodzonym bakiem,
dzięki warstwie osłonowej z dwutlenkiem węgla”[506].

Konstruktor lotniczy W. Szawrow napisał najobszerniejszą i, według mnie, najbardziej obiektywną


historię rozwoju radzieckiego lotnictwa. Wszyscy pozostali konstruktorzy byli konkurentami, dlatego
Szawrow nie szczędzi słów krytyki. Ale twórców Su–2 nie krytykuje: „Chociaż Su–2 dostarczył
masę nowatorskich rozwiązań, a jego autorom trudno byłoby cokolwiek zarzucić, samolot
odpowiadał na rzeczywiste zapotrzebowanie jedynie do chwili rozpoczęcia wojny”[507]. Innymi
słowy, wszystko było wspaniale, twórcom maszyny trudno cokolwiek zarzucić, do 21 czerwca 1941
roku Su–2 odpowiadał na zapotrzebowanie, ale rankiem 22 czerwca przestał odpowiadać.

Iwanow zbierał cięgi od obcych i od swoich. Przed wojną Su–2 trzymano w ścisłej tajemnicy, mało
kto wiedział o jego istnieniu. Dlatego na początku wojny radzieckie myśliwce brały nieznaną im
sylwetkę Iwanowa za samolot nieprzyjaciela. Trzykrotny Bohater Związku Radzieckiego marszałek
lotnictwa Aleksander Pokryszkin zestrzelił 59 maszyn wroga. Oficjalnie. W rzeczywistości zestrzelił
60 samolotów. Pierwszy na liście był Su–2 zestrzelony 22 czerwca 1941 roku. Zrządzeniem losu po
wojnie Pokryszkin studiował w Akademii WWS w jednej grupie z zestrzelonym przez siebie pilotem
Su–2. Był to Iwan Pstygo, również przyszły marszałek lotnictwa.

Trzeba było zacząć używać Su–2 niezgodnie z pierwotnym przeznaczeniem. Oto przykład: w lipcu
1941 roku 50 samolotów Su–2 otrzymało rozkaz zbombardowania mostu na Dnieprze w rejonie
Rogaczewa. Gdyby kraj był przygotowany do wojny obronnej, to wysadzenie mostu podczas odwrotu
byłoby błyskawiczną, rutynową operacją dla paru saperów. Ale nikt nie brał pod uwagę możliwości
wojny obronnej, dlatego zamiast saperów do akcji posyła się pułk Su–2. Przy niekwestionowanej
dominacji nieprzyjaciela w powietrzu pułk bombowców bliskiego zasięgu powinien lecieć pod
osłoną przynajmniej jednego pułku myśliwców. Ale myśliwców nie ma, łatwo więc przewidzieć, jak
zakończy się misja pięćdziesięciu lecących w kupie Su–2... Tak więc mostu nie zbombardowano, a
pułk stracono. Wtedy zapadła decyzja: Su–2 mają nie latać w dużych formacjach, chociaż samolot
został zaprojektowany właśnie do takich lotów.

W wojnie obronnej potrzebne były myśliwce. Su–2 próbowano używać jak samolotu myśliwskiego.
Ale maszyna tylko sylwetką przypominała myśliwiec. Piloci wykazywali niezwykłe bohaterstwo, ale
nikt nigdy nie szkolił ich w prowadzeniu walk powietrznych, tym bardziej za sterami samolotu o
zupełnie innym przeznaczeniu.

Pierwszą i jedyną kobietą w historii światowego lotnictwa, która wykonała taran powietrzny była
Jekaterina Zelienko ze 135. Pułku Bombowców Bliskiego Zasięgu. Wydarzenie miało miejsce 12
września 1941 roku. Swoim Su–2 staranowała w powietrzu niemiecki Bf–109, strąciła maszynę
wroga i podczas próby lądowania sama została zestrzelona przez inny Bf–109. Piloci lotnictwa
cywilnego, młodzi wyczynowcy, dziewuszki z aeroklubów dokonywali cudów bohaterstwa, ale Su–2
nie chciał wpisać się w scenariusz „wielkiej ojczyźnianej”. Stworzono go z myślą o zupełnie innych
działaniach wojennych.

Hitler uniemożliwił atak Stalinowi, wytrącił mu broń z ręki, ale nie miał nawet pojęcia o tym, jaką
potęgą dysponował generalissimus, jak poważne są jego zamiary, w jakim stopniu zdołał się
przygotować do rozpoczęcia wojny ofensywnej. Su–2 nie zdołał zaprezentować się w tej wojnie, ale
w innych warunkach byłby bardzo groźnym przeciwnikiem.

Jest wiele sygnałów na to, że radziecki przemysł był doskonale przygotowany do masowego montażu
Iwanowa. Kiedy Hitler ruszył na wschód, w ZSRR rozpoczęto gorączkowe prace nad uruchomieniem
produkcji myśliwców. Konstruktor S. Ławoczkin zwrócił się o dostarczenie mu w dużych ilościach
potężnych i niezawodnych silników do modernizacji myśliwca ŁaGG–3. Żaden problem: przemysł
może dostarczyć każdą liczbę silników M–82, przeznaczonych do Su–2. Zakłady mogą je
produkować i już mają w magazynach tysiące gotowych silników, więc można brać do woli i
montować. Ławoczkin zamontował — i tak powstał słynny i łubiany, w odróżnieniu od ŁaGG–a–3,
przez pilotów myśliwiec Ła–5.

Radziecki przemysł był przygotowany do masowej produkcji karabinów maszynowych Szkas dla
rozlicznych typów samolotów, ale przede wszystkim dla Su–2. Co prawda samolot ten został
wycofany, ale gotowość przemysłu nie poszła na marne — nie było najmniejszych problemów z
uzbrojeniem lotniczym. Podobnie jak z bombami. Przemysł był nastawiony na wytwarzanie bomb dla
Su–2, natomiast w efekcie produkował je dla Iłów–2 i innych samolotów. Produkowano masowo
pociski rakietowe kalibru 82 mm i 132 mm, stosowane nie tylko w lotnictwie, ale także w
wyrzutniach naziemnych.

1 lipca 1941 roku Armia Czerwona miała siedem szybkostrzelnych wyrzutni rakietowych BM–13
(popularne Katiusze). Miesiąc później było ich 17. Jedne ulegały zniszczeniu w walce, inne
schodziły z taśm fabrycznych — w sumie 1 września 1941 roku było ich 49. Dodatkowo rozpoczęto
montaż jeszcze jednego modelu — BM–8. 1 października 1941 roku mimo poważnych strat, Armia
Czerwona dysponowała 406 wyrzutniami BM–8 i BM–13. Dalszy wzrost produkcji wyrzutni
odbywał się równie dynamicznie i już niebawem można było mówić o Katiuszach jako o broni
masowej. Generał feldmarszałek A. Kesselring: „Straszliwy efekt psychologiczny «Organów Stalina*
pozostanie w najwyższym stopniu nieprzyjemnym wspomnieniem dla każdego niemieckiego
żołnierza, który służył na froncie wschodnim”[508].

W warunkach pośpiesznego odwrotu oraz utraty całej bazy przemysłowej i surowcowej zdołano
szybko wyposażyć armię w zasadniczo nowy system uzbrojenia, jakim nie dysponowały żadne siły
zbrojne na świecie. I do końca wojny nikt nie wyprodukował niczego podobnego. Cud gospodarczy,
jak mówią komuniści? Bynajmniej.

W okresie tajnej mobilizacji przemysł radziecki był przygotowany do produkcji pocisków


rakietowych dla Iwanowa. Na pokładzie samolotu ta sama broń byłaby bez porównania bardziej
skuteczna. Wszak artylerzyści muszą najpierw otrzymać informacje o atakowanych celach, podczas
gdy piloci sami je odnajdują. Artylerzyści odpalają pociski kilka kilometrów od celu, natomiast
piloci strzelają nimi tuż znad obiektów przeznaczonych do zniszczenia i są w stanie ocenić efekty
swoich działań. Jeżeli są niezadowalające, wtedy następna fala samolotów może dokończyć dzieła.
Produkcji Iwanowa zaniechano, niemniej przemysł wciąż dostarczał milionowe partie pocisków.

Na pytanie, czy radziecki przemysł byłby w stanie dostarczyć 100–150 tysięcy samolotów Su–2
odpowiadam: tak! Taką produkcję planowano w warunkach kiedy ZSRR pierwszy uderza na wroga i
nic nie zakłóca produkcji. Hitler wywrócił cały plan. Ale nawet mimo utraty wszystkich hut
aluminium, większości zakładów lotniczych i montowni silników, Związek Radziecki wyprodukował
podczas wojny 41.989 nieporównanie trudniejszych technologicznie Iłów–2 i Iłów–10. Poza tym
zbudowano dziesiątki tysięcy innych samolotów, bez porównania bardziej skomplikowanych, niż
Iwanow.

Gdyby Stalin zaatakował Rumunię, paraliżując niemiecką armię i gospodarkę, wtedy cały radziecki
przemysł mógłby funkcjonować bez zakłóceń i zbudować kilkakrotnie więcej samolotów, niż miało to
miejsce w maksymalnie niesprzyjających warunkach.
I jeszcze jedno pytanie: skąd wziąć takie tłumy pilotów? O to towarzysz Stalin też się zatroszczył,
lotników było aż nadto. Co prawda ich umiejętności pozwalały sterować samolotem tylko w
warunkach „czystego nieba”, ale pilotów wyszkolono tylu, że w 1942 roku wysyłano ich z
karabinami pod Stalingrad, żeby wspomagali piechotę.[509] Piloci o takich kwalifikacjach nie byli
przy datni w wojnie obronnej, podobnie jak nie był przydatny samolot Iwanow, który mieli
pilotować. Ale do tego jeszcze wrócimy...

7.

Konstruktorzy radzieccy nie chcieli porzucić myśli o latającym Czyngis–chanie. W 1943 roku Dmitrij
Tomaszkiewicz zakończył prace nad prototypem szturmowca Pegaz. Przystąpił do projektu dużo
wcześniej, jednak niemiecka napaść, a następnie ewakuacja opóźniły jego ukończenie. Pegaz miał
dwa silniki o mocy 140 KM każdy. Prędkość lotu nad ziemią 172 kilometry na godzinę, na wyższym
pułapie jeszcze mniej. Jeden pilot. Samolot nie miał strzelca ani uzbrojenia obronnego. Został
zbudowany z niestrategicznych materiałów: sklejka budowlana, sosnowe belki, blacha dachowa,
czołgowa stal pancerna. Obrys samolotu stanowiły wyłącznie linie proste. Prostota i taniocha
posunięta do najdalszych granic. Samolot mogłyby produkować na masową skalę dowolne zakłady
meblarskie.

Równocześnie Pegaz był uzbrojony w dwa działka kalibru 23 mm, ciężki karabin maszynowy i
bombę o masie 500 kilogramów. Pilota otaczał pancerz, chroniący przed pociskami cekaemów, a
nawet pociskami kalibru 20 mm. Pancerz osłaniał również zbiorniki paliwa i inne ważne podzespoły.
W razie konieczności zbiorniki można było odrzucić. Siła uzbrojenia oraz skuteczne opancerzenie,
chroniące przed ostrzałem przeciwlotniczym sprawiały, że ten bez wątpienia najtańszy i najprostszy
samolot stawał się groźnym przeciwnikiem.

Pilot–oblatywacz, generał major lotnictwa Piotr Stefanowski siedział za sterami trzystu szesnastu
typów maszyn. Były wśród nich różne wersje Iwanowa i Pegaza. Najczęściej miał do czynienia z
prototypami, które w momencie oblatywania uchodziły za twory z pogranicza fantastyki. Pegaz nie
miał wiele wspólnego z fantastyką, niemniej uzyskał od Stefanowskiego wysoką notę. Jego zdaniem
to mógł być samolot produkowany „w ogromnych seriach” — ale w żadnym wypadku dla potrzeb
wojny obronnej. Iwanowy i Pegazy mogłyby śmigać po niebie Europy, Afryki, Indii, ale tylko pod
warunkiem wcześniejszego zneutralizowania Luftwaffe — lub odcięcia Rzeszy od rumuńskiego
zaplecza naftowego. W każdych innych okolicznościach Iwanowy i Pegazy stawały się bezużyteczne.
Dlatego godzina ich chwały nigdy nie nadeszła.

W marcu 1939 roku Stalin oświadczył z trybuny XVIII zjazdu partii: „Szaleńczy wyścig zbrojeń
lotniczych państw kapitalistycznych trwa już od szeregu lat i niewątpliwie jest jednym z najbardziej
charakterystycznych i decydujących elementów nieuniknionego, ogólnego konfliktu zbrojnego”[510].
Stalin miał rację: na Zachodzie rzeczywiście trwał szaleńczy wyścig zbrojeń lotniczych. Lotnictwo
bojowe w największych państwach Zachodu osiągnęło poziom tysiąca samolotów bojowych, a nawet
nieco więcej. Niemcy były zdecydowanym liderem. Liczebność Luftwaffe wynosiła 3.600
samolotów. W marcu 1939 roku Stalin nie miał wątpliwości, że taka liczba maszyn bojowych
świadczy o nieuchronnej wojnie. I miał rację. W tym samym 1939 roku Hitler rozpoczął wojnę o
panowanie nad światem.

Jeżeli 3.600 samolotów określamy jako „szaleńczy wyścig zbrojeń lotniczych”, to co należałoby
powiedzieć o produkcji Iwanowa? Jeżeli 3.600 hitlerowskich maszyn uznamy za zapowiedź
„nieuniknionego, ogólnego konfliktu zbrojnego”, to o czym świadczą przygotowania do produkcji stu
tysięcy samolotów szturmowych?

ROZDZIAŁ 12.

INKUBATOR

Centralna Rosja — to zarzewie rewolucji światowej.[511]

J. Stalin

1.

25 stycznia 1931 roku IX zjazd Komsomołu rzucił w masy wzniosłe hasło: „Komsomolec — do
samolotu!” Nie myślcie, że ktoś podsunął lub podszepnął tę ideę. Bynajmniej. Przedstawiciele
młodego pokolenia sami postanowili uczyć się pilotować szybowce i samoloty.

Był to pamiętny czas straszliwego głodu, zorganizowanego z inspiracji towarzysza Stalina. W kraju,
który mógł bez trudu wyżywić nie tylko siebie, ale jeszcze i pół świata, zdarzały się przypadki
ludożerstwa i zjadania trupów. I właśnie w takich czasach znalazły się środki na otwarcie
dziesiątków nowych aeroklubów, na zakup setek samolotów szkolno–treningowych, na utrzymanie
rzeszy instruktorów i mechaników, znalazły się rezerwy dewizowe na zakup jedwabiu
spadochronowego i rozmaitych wymyślnych przyrządów.

I zawrzała robota. Każdą wolną chwilę komsomolcy–entuzjaści spędzali w klubach i sekcjach


pilotażu Osoawiachimu[512], zawierając bliską znajomość z lotnictwem (i nie tylko). Szkolenie
pilotów zaczynało się od szybowców. Ci, którzy pomyślnie ukończyli pierwszy etap, rozpoczynali
naukę pilotażu silnikowego. Wreszcie najlepsi z najlepszych, mając odpowiednią wiedzę teoretyczną
i staż za sterami, szli — po otrzymaniu rekomendacji Komsomołu — do wojskowych szkół
lotniczych.

Jednak pilotów było wciąż za mało. Osoawiachim zwiększał tempo szkolenia, a Komsomoł posyłał
do aeroklubów wciąż nowe tysiące młodych zapaleńców. Kraj opanowała lotnicza psychoza,
podobna do trwającej już psychozy spadochronowej.

22 lutego 1935 roku dziennik „Na straży” opublikował raport, skierowany do towarzysza Stalina:
138.416 młodych ludzi potrafi pilotować szybowiec. Partia komunistyczna i sam towarzysz Stalin
wyrazili zadowolenie z osiągnięć Osoawiachimu. Przy okazji zasugerowano, że czas najwyższy
przejść do masowego szkolenia szybowników.

Aluzja została właściwie odczytana. 31 marca 1936 roku, po roku wstępnych prac
przygotowawczych, KC Komsomołu i KC Osoawiachimu podejmują wspólną uchwałę „O masowym
sporcie szybowcowym”. Kto chce, może zapoznać się z jej treścią w gazecie „Na straży” z dnia 16
kwietnia 1936 roku. W dniu 9 grudnia 1936 roku „Komsomolska Prawda” drukuje apel, by
przeszkolić sto pięćdziesiąt tysięcy pilotów oraz odpowiednią liczbę pracowników obsługi
technicznej.

Zwróćmy uwagę na typowo radziecki zbieg okoliczności: właśnie w 1936 roku Stalin wydał tajny
rozkaz o rozpoczęciu prac nad Projektem Iwanow. Samolot miał być wyprodukowany w liczbie 100–
150 tysięcy egzemplarzy.

2.

Osoawiachim rośnie w siłę. Pod koniec 1939 roku koordynuje 4 ośrodki szkolenia instruktorów, 12
szkół obsługi technicznej, 36 klubów szybowcowych i 182 aerokluby.

Ile samolotów miał na stanie Osoawiachim — nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że aeroklub, to
przede wszystkim lotnisko. Nie wydaje mi się, żeby na jedno lotnisko przypadał tylko jeden samolot,
albo dwa. Jaki sens budować pas startowy i hangar dla dwóch samolotów? Ale nawet przy założeniu,
że na lotniskach Osoawiachimu stały po dwa samoloty, to i tak byłaby to spora flota powietrzna.
Można też spróbować policzyć od końca: ilu samolotów treningowych potrzeba do wyszkolenia
tysiąca pilotów? A 150 tysięcy?

Należy wspomnieć przy okazji, że Związek Radziecki to kraj zwycięskiego socjalizmu, w którym
własność prywatna została zniesiona i nie ma mowy o żadnej prywatnej inicjatywie. Majątek
narodowy został znacjonalizowany i dzierżawić tereny pod przyszłe lotniska można było tylko za
zgodą państwa. Samoloty budowano też wyłącznie w państwowych zakładach, a po zmontowaniu
przekazywano je do dyspozycji państwa. Państwo miało wyłączny monopol na paliwo lotnicze,
rezerwy ludzkie — na wszystko. A zatem czyjaś szczodra dłoń przekazywała Osoawiachimowi
wszelkie środki, jakich życzył sobie ten nienasycony twór. Ze swej strony Osoawiachim robił to, co
do niego należało: do wiosny 1941 roku wyszkolił 121.000 pilotów.[513]

Zatem plan nie został wykonany?

Został, i to z nawiązką. Przecież Osoawiachim nie był jedyną, ani nawet najważniejsza organizacją,
przygotowującą lotników. Poza Osoawiachimem piloci byli szkoleni również w szkołach lotniczych
WWS, RKKF i lotnictwa cywilnego, czyli GWF[514].

W owym czasie lotnictwo cywilne było dosyć skromną instytucją. Do jego głównych zadań należała
obsługa rządu, NKWD, Ludowego Komisariatu Łączności i kilku innych urzędów. Nie istniały
jeszcze regularne przewozy, nie planowano otwarcia linii pasażerskich. W chwili wybuchu wojny
stan osobowy całego lotnictwa cywilnego wynosił 3.927 ludzi (wliczając stewardessy). Jednak ta
niewielka, acz zamożna organizacja miała spore możliwości. Przede wszystkim mogła szkolić
pilotów, w tym pilotów wojskowych. I szkoliła.

2 września 1935 roku rząd podjął decyzję, by nabór kursantów do szkół technicznych i lotniczych
GWF odbywał się według kryteriów obowiązujących w szkołach lotniczych WWS. Mówiąc inaczej,
każdy pracownik lotnictwa cywilnego mógł być w razie potrzeby wykorzystany w lotnictwie
bojowym.

5 listopada 1940 roku zapadła rządowa decyzja, w istocie przekształcająca GWF w organizację
pomocniczą lotnictwa wojskowego. „Uchwała [...] zobowiązywała Główny Zarząd Lotnictwa
Cywilnego (...) do wyszkolenia w ciągu 1941 roku wielu tysięcy pilotów, którzy w przyszłości mieli
uzupełnić personel wojskowych szkół lotniczych. W tym celu Główny Zarząd Lotnictwa Cywilnego
w miesiącach luty–kwiecień 1941 roku sformował dziesiątki eskadr szkolnych, w których tysiące
uczniów zdobywało zawód pilota. Eskadry te otrzymały dodatkowo 1.048 samolotów szkolnych”.
[515] W ramach lotnictwa cywilnego utworzono 47 eskadr szkoleniowych, każda liczyła po 250
kursantów. 1.048 dodatkowych samolotów — to też brzmi imponująco. A poza wszystkim: tysiące
kursantów, to tylko zaledwie jeden nabór. A przecież nikt nie zamierzał ograniczać się do jednego
rzutu.

Wspaniale to przemyślano, do najdrobniejszych szczegółów! 47 eskadr szkoleniowych przygotowuje


tysiące pilotów dla WWS, a niewtajemniczony widzi tylko lotnictwo cywilne. Przy okazji młodzi
ludzie zdobywają wspaniałe perspektywy. Chcesz do wojskowej szkoły lotniczej? Proszę bardzo,
drzwi stoją otworem! Nie chcesz być wojskowym pilotem? Możesz wybrać szkołę lotnictwa
cywilnego. Po niej też zostaniesz wojskowym pilotem.

Krótko mówiąc, wspólnym wysiłkiem rozlicznych organizacji udało się zrealizować plan szkolenia
pilotów. „Tysiące komsomolców na ochotnika i ze specjalnych komsomolskich naborów kierowały
się do szkół lotniczych i technicznych WWS i GWF. Komsomoł wyznaczył młodzieży ambitne
zadanie: wszechstronnie rozwijając masowy sport lotniczy wyszkolić 150 tysięcy lotników–
wyczynowców. Zadanie to przypadło do gustu naszych młodzieńcom i dziewczętom”.[516]

3.

Czas zadać kilka pytań: kto potrzebuje 150 tysięcy lotników? I po co? A przecież szkolenie pilotów
to nie jedyne zadanie Osoawiachimu i podobnych instytucji: prócz pilotów przyuczano nawigatorów,
mechaników pokładowych, mechaników obsługi naziemnej, radiotelegrafistów, meteorologów i
rozmaitych innych fachowców. W pogotowiu czekał milion spadochroniarzy. Dwaj angielscy autorzy
B. Gregory i D. Batchelor opublikowali w 1978 roku książkę, w której bardzo pomysłowo
wyjaśniali, że milion radzieckich spadochroniarzy to takie narodowe hobby, po prostu ludzie lubili
sobie poskakać dla przyjemności.[517] Bardzo przekonująca teza. Z drugiej strony wydaje mi się, że
gdyby partia komunistyczna rozdała głodującym dzieciom po bochenku razowca, to frajdy byłoby
znacznie więcej za dużo mniejsze pieniądze.

A więc eksperci znaleźli uzasadnienie miliona spadochroniarzy, natomiast nikomu do tej pory nie
udało się w przekonujący sposób wytłumaczyć, w jakim celu komuniści wyszkolili 150 tysięcy
pilotów. Jasne, że nie dla lotnictwa cywilnego. Jak się przekonaliśmy, potrzeby GWF były więcej niż
skromne, natomiast całe zaplecze lotnictwa cywilnego wykorzystano do szkolenia tysięcy pilotów dla
Armii Czerwonej.

Na szczęście, masowego szkolenia pilotów nie da się wytłumaczyć jakimś narodowym hobby ani
podobnymi bzdurami. Z bardzo prostego powodu.

Młodzież trafiała do aeroklubów dobrowolnie lub w wyniku rozlicznych inicjatyw. Te rozliczne


inicjatywy miały jedną cechę wspólną: nie były dobrowolne. Przeczytajmy pierwszy lepszy raport o
wyczynach radzieckiej młodzieży w tamtych wspaniałych czasach. Od razu przekonamy się, że prócz
zasady dobrowolności stosowano również inne formy rekrutacji: nabory komsomolskie, zaciągi,
mobilizacje i inne. Nie szukając daleko, wróćmy do cytatu z książki „Witaj, niebo”: „Tysiące
komsomolców na ochotnika...”.

O jakiej przyjemności może być tu mowa, gdy komsomolca zapędza się do samolotu batogami?

4.

Cokolwiek by mówiono, jedno jest pewne: 150 tysięcy lotników szkolono nie dla ich przyjemności i
nie ku chwale lotnictwa cywilnego, lecz z myślą o wojskowych szkołach lotniczych. Statystyki
przysposobienia pilotów bojowych w ZSRR potrafią zadziwić każdego. W ciągu dwóch pierwszych
pięciolatek (lata 1927–1937) w Związku Radzieckim wyszkolono 50 tysięcy pilotów i nawigatorów
wojskowych.[518] O cały rząd wielkości więcej, niż w każdym innym mocarstwie lotniczym! Ma się
rozumieć, gdy jednych szkolono, inni odpadali, ale mimo wszystko napływ zdecydowanie
przewyższał odpływ. Liczba wyszkolonych pilotów wojskowych z każdym rokiem zdecydowanie
rosła.

W ciągu tych dziesięciu lat 50 tysięcy pilotów zostało wyuczonych w szkołach WWS, których liczba
też rosła z roku na rok i w 1937 roku wyniosła 12 (nie licząc szkół lotniczych RKKF). Poza tym
działała Akademia szkolącą wyższą kadrę dowódczą.

1 stycznia 1940 roku liczba ośrodków szkoleniowych WWS wzrosła do osiemnastu. 1 września 1940
roku działa już 28 szkół, a Akademia została rozdzielona na dwie samodzielne uczelnie. Trzy
miesiące później jest już 41 szkół lotniczych.

Marszałek lotnictwa S. Krasowski był wówczas generałem majorem lotnictwa i dowodził jedną z
takich szkół: 2.000 kursantów.[519] Może kierował jakąś specjalną, wyjątkową szkołą? Bynajmniej.
Pod koniec grudnia roku 1940 instytucje szkoleniowe lotnictwa wojskowego miały na stanie 6.053
samoloty treningowe.[520] Daje to średnio po 147 samolotów treningowych na każdą szkołę lotniczą.

Według dzisiejszych norm 120 samolotów stanowi dywizję powietrzną. Według ówczesnych
kryteriów 120 samolotów to dwa pułki lotnicze, a sześć tysięcy samolotów to 100 szkoleniowych
pułków lotniczych. I skoro w każdej szkole lotniczej było ponad 100 samolotów, to znaczy że musiało
być ponad tysiąc kursantów.

Liczba 6.000 samolotów treningowych obejmuje jedynie szkoły należące do WWS. Tymczasem
marynarka miała własne lotnictwo morskie i odrębne ośrodki szkoleniowe z własnymi samolotami
treningowymi. Nie wspominam o samolotach w jednostkach bojowych WWS i RKKF, w lotnictwie
cywilnym, Osoawiachimie, NKWD i tak dalej.

Kremlowscy historycy uwielbiają podkreślać dotkliwy brak samolotów treningowych. Deficyt


rzeczywiście był faktem niepodważalnym. Bowiem chciano coraz więcej i więcej samolotów
szkolnych i bojowych. Ale jeżeli podsumujemy liczbę radzieckich maszyn szkolno–treningowych,
wówczas okaże się, że Związek Radziecki miał ich więcej, niż wynosiła liczba niemieckich
samolotów szkolnych, bojowych i transportowych razem wziętych.

5.

A zatem Związek Radziecki wkroczył w 1941 rok posiadając 41 szkół lotniczych. Stalinowi to nie
wystarcza. Jak temu zaradzić? Do 1940 roku można było zwiększać liczbę kursantów w
poszczególnych szkołach lotniczych. Tę możliwość wyczerpano: każda szkoła lotnicza została tak
zapchana kursantami, że nie dało się wetknąć szpilki. Marszałek lotnictwa S. Krasowski potwierdza,
że szkoły lotnicze działały pełną parą, loty odbywały się w dzień i w nocy, w niedziele i święta — na
okrągło. Znajduje to potwierdzenie w wielu relacjach.

Pozostały dwie możliwości zwiększenia liczby szkolonych lotników.

Pierwsza: otworzyć kolejne szkoły pilotażu.

Druga: zwiększyć liczbę absolwentów kosztem obniżenia poziomu ich wyszkolenia i czasu trwania
nauki. Co innego trzymać kursanta przez trzy lata, a co innego rok: tymi samymi siłami można
wyszkolić trzykrotnie więcej lotników. A gdyby skrócić naukę do pół roku, to zamiast jednego lotnika
można przyuczyć sześciu!
Którą drogę wybrać?

W dniu 7 grudnia 1940 roku na posiedzeniu Głównej Rady Wojennej[521] dowódca WWS generał
porucznik lotnictwa Paweł Ryczagow zaproponował, by wykorzystać równocześnie obie możliwości.

Od początku roku 1941 znacznie zwiększyła się liczbę szkół lotniczych WWS. Według danych na
dzień 1 maja 1941 roku baza szkoleniowa wyglądała następująco: trzy akademie wojskowe, dwie
wyższe szkoły nawigacji powietrznej, kursy szkolenia kadry dowódczej, 16 uczelni i szkół
technicznych oraz 88 szkół pilotażu. Ponadto listopada 1940 roku utworzono szkoły specjalne WWS
w ramach Ludowego Komisariatu Oświaty. Przyuczały młodych chłopców do późniejszej nauki w
wojskowych szkołach lotniczych.

Kiedy zebrałem do kupy wszystkie dostępne dane co do liczby szkół lotniczych WWS i liczby
kursantów, sam zacząłem wątpić w to, co zobaczyłem. Jak w to uwierzyć?! Myślę, że nie ja jeden
miałem poważne wątpliwości. Dlatego gdyby czytelnika również ogarnęły wątpliwości, to proponuję
prosty sposób sprawdzenia tych danych. W ciągu wojny 2.400 radzieckich lotników uznano za
bohaterów. Biografie każdego z nich są ogólnie dostępne. Można się dowiedzieć, kiedy każdy z nich
ukończył szkołę lotniczą i jaką konkretnie. Zacznijcie segregować te informacje. Bardzo prędko
okaże się, że szkół lotniczych było znacznie ponad 50, ponad 60, ponad 70.

Drugi sposób: weterani często poszukują dawnych towarzyszy broni i kolegów z klas, najczęściej
przez ogłoszenia w gazecie „Krasnaja zwiezda”. To istna rzeka informacji! Warto kompletować i
uzupełniać te wiadomości, nie tylko o lotnictwie. Pasjonująca układanka, zwłaszcza jeśli się to robi
przez szereg lat!

Można też przeanalizować i posegregować biografie słynnych generałów i marszałków lotnictwa.


Też da się z tego wiele wyczytać.

Nie jest łatwo ogarnąć wyobraźnią taką liczbę wojskowych szkół lotniczych ani przyuczanych w nich
kursantów, ale każdy, kto sam zbiera informacje o skali przysposabiania kadr lotniczych dla Armii
Czerwonej musi się zgodzić: szkół i uczelni lotniczych było bardzo dużo i wszystkie pracowały w
stachanowskim rytmie.

Jeśli nawet zaufamy tym liczbom, to i tak trudno pozbyć się wątpliwości. Jak można w ciągu trzech
miesięcy oddać do użytku choćby dziesięć szkół lotniczych? Szkoła to przecież lotnisko, hangary,
warsztaty, magazyny, kwatery, to zespół instruktorów, mechaników, specjalistów różnych profesji.
Jak to możliwe, żeby w tak krótkim terminie wszystkich zgromadzić?

Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Przez dziesięć lat Stalin nie szczędził środków na rozwój
aeroklubów Osoawiachimu. Organizacja miała charakter dobrowolny (w radzieckim rozumieniu tego
słowa), przy tym paramilitarny, a wyższe kierownictwo było po prostu wojskowe, na czele z
generałem majorem lotnictwa Pawłem Kobielewem. Przekształcenie dobrowolnych klubów
paramilitarnych w nie zawsze dobrowolne szkoły lotnicze WWS było zadaniem niemalże
automatycznym. W ciągu tych dziesięciu lat wszystko zostało przygotowane i wielokrotnie
przećwiczone: personel na miejscu (wystarczy tylko przebrać w mundury i zaprzysiąc), pasy startowe
na miejscu, hangary i warsztaty naprawcze są, o samolotach nie wspominając. Nie ma co prawda
kwater, ale jakiż to problem, skoro można zbudować baraki. W tym mamy wprawę. Postawi się kilka
baraków na skraju lotniska — ot, i szkoła lotnicza jak się patrzy!

Trzecia Akademia WWS powstała właśnie w taki sposób. Co prawda zawczasu wzniesiono bloki
mieszkalne. Opowiada generał pułkownik lotnictwa A. Ponomariow. Przed wojną jako generał
porucznik lotnictwa został skierowany do Leningradu. Zbudowano tam kompleks Wyższej Szkoły
Inżynierów GWF. Towarzysz Stalin dbał o inwestowanie w lotnictwo cywilne: nowoczesne sale
wykładowe, pracownie, laboratoria, akademiki — wszystko lśni nowością. Generał maszeruje
korytarzami. W uczelni wojskowej każdy z miejsca stawałby na baczność, a tu nikt nie zwraca na
niego uwagi. To nic. Na wszystko przyjdzie pora. Generał spotyka swojego dawnego profesora.

„— Aleksander Ponomariow! Zuch! Generał! — Uściskał mnie serdecznie.

— Co was sprowadza?

— Ano, będziemy razem pracować.

— Tutaj? Przecież jesteście w wojsku?

— Wkrótce wszyscy w tym domu będą w wojsku”.[522]

Tak właśnie powstała trzecia akademia wojskowa WWS. Tak właśnie powstały wszystkie szkoły
lotnicze: najpierw inwestujemy w „dobrowolny” aeroklub, po czym pewnego pięknego dnia
zmieniamy tablicę przy bramie wjazdowej.

6.

Ale pilotów i tak było za mało. I zdecydowano radykalnie skrócić naukę. Oficjalna wersja głosi:
„decyzją partii i rządu”. Rozumiem więc, że decyzją Stalina i Mołotowa.

Do tej pory wszystkich pilotów i nawigatorów obowiązywał trzyletni program nauczania, nie licząc
okresu przygotowania w Osoawiachimie. Teraz postanowiono:

· zachować tylko cztery szkoły lotnicze z dotychczasowym programem nauki, natomiast okres
edukacji skrócić do dwóch lat w czasie pokoju i jednego roku podczas wojny;

· przekształcić 55 szkół lotniczych w szkoły letnie ze skróconym programem nauczania (9 miesięcy w


okresie pokoju, 6 podczas wojny);

· przekształcić 29 szkół lotniczych w szkoły z maksymalnie skróconym programem nauczania (4


miesiące w okresie pokoju, 3 podczas wojny).

· Kandydat na pilota nie znał tych wszystkich mądrości i nie miał prawa do świadomego wyboru.
Wszystko zależało od tego dokąd skierują. Obowiązywała, naturalnie, zasada, żeby najlepszych
posyłać do normalnych szkół lotniczych, średniaków do szkół ze skróconym programem, a całą resztę
do szkół z maksymalnie skróconym programem. Jednak trudno mi uwierzyć, by takie zalecenia mogły
być ściśle przestrzegane. Skoro nie było czasu na szkolenie pilota, to można sobie wyobrazić, ile
trwała wstępna selekcja.

W czterech szkołach lotniczych szkolono lotników, którzy w przyszłości mogli zostać dowódcami
kluczy, eskadr, pułków. W 55 szkołach ze skróconym programem uczono pilotów lotnictwa
myśliwskiego którzy z czasem mogli stać się prowadzącymi grup, oraz drugich pilotów bombowców,
którzy z czasem mieli szansę zająć miejsca pierwszych pilotów. A w 29 szkołach z maksymalnie
skróconym czasem nauki przyuczano drugich pilotów bombowców, którzy z czasem nie mieli szans na
nic. Po przejrzeniu programów nauczania tych wszystkich szkół i uczelni nie mam już cienia
wątpliwości: to tam produkowano mięso armatnie radzieckiego lotnictwa wojskowego.

7.

Można by odnieść wrażenie, że większość pilotów zamierzano wyszkolić w 55 szkołach ze


skróconym programem. Ale to tylko efekt psychologiczny: po prostu 55 to więcej, niż 29. Natomiast
właśnie 29 szkół lotniczych z maksymalnie skróconym programem stało się główną kuźnią kadr
powietrznych. Spróbujmy oszacować. Przyjmijmy dla uproszczenia, że każda szkoła lotnicza ma
tysiąc kursantów. W takim razie 55 szkół lotniczych ze skróconym programem w ciągu 1941 roku
przyuczy 55 tysięcy pilotów, którzy opuszczą mury uczelni — i rozpocznie się nowy „turnus”.
Tymczasem 29 szkół z najkrótszym programem może w ciągu jednego roku (w czasie pokoju)
wyszkolić 3 „turnusy” po 29 tysięcy kursantów, a więc 87 tysięcy pilotów. Ale szkoły lotnicze liczyły
po półtora, a czasem po dwa tysiące kursantów. A zatem liczebna przewaga lotników szkolonych
według maksymalnie skondensowanego programu stawała się jeszcze bardziej wyraźna.

I nie dajmy się zwieść słowom: cztery miesiące nauki w czasie pokoju, trzy miesiące w czasie wojny
— niewielka różnica! Jeżeli gros pilotów szkoli się w cztery miesiące, to nie jest to czas pokoju.
Widzę tylko jedno wytłumaczenie takiego stanu rzeczy: od 7 grudnia 1940 roku radzieckie lotnictwo
funkcjonowało w trybie wojennym. Ciekawskim polecam przejrzeć informacje na temat szkolenia
japońskich kamikadze podczas II wojny światowej. Bardzo pouczająca analogia.

Niech nas też nie zmyli 9 miesięcy szkolenia. Nie da się wyszkolić pełnowartościowego pilota w
ciągu dziewięciu miesięcy. To niemożliwe. Nota bene, niektóre szkoły lotnicze, w których
obowiązywał cykl 9–miesięczny, od razu przestawiły się na 6–miesięczny rytm wojenny, na przykład
szkoła pilotażu w Kirowabadzie (Azerbejdżan).

Nie dajmy się też zwieść tym nielicznym szkołom dwuletnim. Powiedziano: dwa lata w czasie pokoju
i rok podczas wojny. Ale to tylko teoria. A jak wyglądała praktyka? „Wszystkie dwuletnie szkoły i
uczelnie lotnicze przekształciły się w roczne”.[523] A więc na upartego można by na czas pokoju
wprowadzić nawet 7–letni program: i tak nikt już się nie uczył według programu opracowanego na
czas pokoju.

8.

Wyobraźmy sobie, że otwieramy wylęgarnię piskląt, albo jakąkolwiek inną. Wydajność naszego
inkubatora wynosi, powiedzmy, 150 tysięcy piskląt rocznie (a tak naprawdę znacznie więcej).
Produkujemy rok, drugi, trzeci... Nie będziemy tutaj wdawać się w filozoficzne dywagacje na temat,
czy to dużo, czy mało, bowiem wszystko jest względne. Zastanówmy się tylko nad stroną czysto
praktyczną: co z nimi potem zrobić? Pomyślmy o upłynnieniu gotowej produkcji, o zbycie. W
przeciwnym razie grozi nam nadprodukcja, która czasem przytrafia się kapitalistom. No, ale my nie
jesteśmy kapitalistami, prowadzimy gospodarkę planową i mamy zakontraktowany zbyt.

Żarty na bok: jeżeli lotniczy inkubator został uruchomiony na pełną moc 7 grudnia 1940 roku, to
znaczy że Stalin postanowił rozpocząć wojnę w 1941 roku. Jeżeli wojna się nie rozpocznie, to już
jesienią 1941 roku nie będzie wiadomo co począć z tłumem niedouczonych lotników. Przecież
marzenia o 150 tysiącach pilotów to już zamierzchła przeszłość. W 1940 roku machina szkoleniowa
jest już tak rozkręcona, że jej roczna wydajność przewyższa 150 tysięcy.

Wszyscy historycy komunistyczni zmuszeni są przyznać, że Stalin przygotowywał agresję. Ale,


powiadają, na 1942 rok. Skoro tak, to należało wyhamować taśmę produkcyjną i przedłużyć edukację
produkowanym masowo ćwierć–pilotom. Ilości i tak mamy pod dostatkiem, a przynajmniej podniesie
się trochę jakość. Ale Stalin kierował się innym kalendarzem. Potrzebował absolwentów już w 1941
roku. Całej chmary absolwentów.

A może szykował się do odparcia ewentualnej agresji? Może ci wszyscy piloci byli przygotowywani
na okoliczność wojny obronnej, przyszłej „wielkiej ojczyźnianej”?

Zwróćmy uwagę na daty. Hitler podjął ostateczną decyzję o agresji na ZSRR w dniu 18 grudnia 1940
roku. Jednak niemiecki przemysł nie przełączył się na reżim wojenny, a piloci byli szkoleni według
normalnych programów. Za to przestawienie radzieckiego lotniczego inkubatora na reżim wojenny w
dniu 7 grudnia 1940 roku jest najlepszym dowodem na to, że Stalin pierwszy zdecydował się na
napaść.

A gdybyśmy chcieli dokładnie policzyć jak było, wówczas okaże się, że prawdziwy początek
stalinowskiej wylęgarni lotniczej należałoby usytuować dziesięć lat przed rokiem 1941, a
mianowicie w roku 1931, kiedy po raz pierwszy padło hasło: „Komsomolec — do samolotu!” W tym
czasie Hitler jeszcze nie doszedł do władzy i nikt nawet nie przypuszczał, że może to nastąpić.

A tymczasem Stalin przygotowywał się już do zadania Niemcom śmiertelnego ciosu, nie bacząc na to,
kto dzierży ster rządu — Hitler, czy ktokolwiek inny.
ROZDZIAŁ 13.

186. DYWIZJA PIECHOTY

Ta wojna wywoła — jesteśmy o tym przekonani — rewolucję proletariacką.[524]

L. Trocki

1.

W toku wojny domowej Armia Czerwona rosła w siłę. Jedne dywizje ginęły, inne powstawały, a
liczebność wojska zwiększała się systematycznie. Szczytowy rozwój Armia Czerwona osiągnęła na
początku 1920 roku: 64 dywizje piechoty i 14 dywizji kawalerii.[525]

Po zakończeniu wojny domowej Armia Czerwona została znacznie okrojona, jednak liczba dywizji
piechoty nie zmalała, a nawet wzrosła. To nie cud, po prostu żołnierzy wypuszczono do domów, a
dywizje przekształcono w tak zwane dywizje terytorialne: sztaby i dowódcy są na miejscu, a
żołnierzy nie ma. Dywizja terytorialna to jakby szkielet, który w razie ćwiczeń, klęsk żywiołowych
lub wojny wypełnia się żołnierzami. Wystarczy powołać rezerwistów. A tworzenie nowych dywizji
bez żołnierzy nie pochłania wielkich środków i nie odrywa rolnika od pługa.

W 1923 roku sformowano setną dywizję piechoty. W owym czasie rzeczywiście istniało prawie sto
dywizji piechoty (bez żołnierzy), ale mimo wszystko nieco poniżej tej liczby, dlatego przyznanie tak
wysokiego numeru było swego rodzaju samochwalstwem: patrzcie, ilu nas jest...

Liczba 100 w pewnym sensie wyznaczała górną granicę: sto dywizji piechoty powinno było
wystarczyć i w czasie pokoju, i podczas wojny (co potwierdziło doświadczenie wojny domowej).
Pamiętajmy, że Armia Czerwona dysponowała prócz tego dywizjami kawalerii, które miały odrębną
numerację.

100. DP oraz 1. Dywizja Piechoty im. Proletariatu cieszyły się największymi względami: te numery
w pewnym sensie zakreślają całą Armię Czerwoną. Wyraźnie widać dążenie naczelnego dowództwa,
by na przykładzie pierwszej i setnej dywizji pokazać, jaki rewolucyjny porządek panuje w Armii
Czerwonej. I jeżeli nawet nie wszędzie udało się zaprowadzić żelazną dyscyplinę, to z pewnością
zdołano to uczynić w obu tych formacjach. Nie przypadkiem podczas wojny właśnie 100. Dywizja
Piechoty jako pierwsza została uhonorowana mianem gwardyjskiej i przyjęła nazwę 1. Dywizja
Piechoty Gwardii. Tymczasem 1. Proletariacka została na początku wojny przekształcona w dywizję
piechoty zmotoryzowanej i z czasem stała się 1. Dywizją Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii.

W latach dwudziestych i trzydziestych liczba dywizji piechoty w Armii Czerwonej czasem malała, a
po chwili rosła. Czasem w systemie numeracji powstawały luki, które niebawem się zapełniały, ale
100. DP pozostawała niejako górną rubieżą Armii Czerwonej. Nie było dywizji z wyższym numerem.

Na początku lat trzydziestych Armia Czerwona zaczęła z początku niepostrzeżenie, a z czasem coraz
szybciej „nabijać masę mięśniową”. Dywizje terytorialne bez żołnierzy stopniowo przekształcały się
w dywizje kadrowe z pełną obsadą. Proces nabierał tempa...

Pod koniec 1937 roku przynajmniej połowa dywizji piechoty przekształciła się z terytorialnych w
kadrowe, a pod koniec 1938 roku wszystkie dywizje były już kadrowe. Tak się złożyło, że na
początku sierpnia 1939 roku Armia Czerwona miała na stanie 96 dywizji piechoty i jedną dywizję
piechoty zmotoryzowanej. Wszystkie były w pełni obsadzone. Daje to łącznie liczbę żołnierzy
przekraczającą stan Armii Czerwonej w apogeum wojny domowej, kiedy to reżim walczył o
przetrwanie.

2.

1 września 1939 armia niemiecka napadła na Polskę, i datę tę oficjalnie uznano za początek II wojny
światowej. Był to fakt tak straszny i tragiczny, że wszystkie inne wydarzenia z tego dnia zeszły na
plam dalszy.

Tymczasem 1 września 1939 roku w Moskwie nadzwyczajna IV sesja Rady Najwyższej ZSRR
przyjmuje ustawę „O powszechnym obowiązku służby wojskowej”. Natychmiast rozpoczyna się
tworzenie kolejnych dywizji piechoty. Wypełniono wszystkie luki między numerem 1 i 100, po czym
zaczęły pojawiać się dywizje z kolejnymi numerami: 101, 102, 103..., a później 110, 111... 120...
130...

Aby nie szukać daleko, przyjrzyjmy się jak wyglądał proces ich powstawania na przykładzie słynnej
1. Dywizji Piechoty im. Proletariatu. We wrześniu 1939 roku sztab dywizji przekształcono w sztab
korpusu piechoty. Dwa pułki tworzące dywizję przekształcono w 115. i 126. DP. Nowy korpus
piechoty został niezwłocznie przerzucony pod zachodnią granicę i 17 września brał udział w „marszu
wyzwoleńczym” na Polskę. Inny pułk ze składu 1. Dywizji Piechoty im. Proletariatu pozostawiono w
stolicy i w oparciu o niego sformowano nową 1. Dywizję Piechoty im. Proletariatu.

Z jednej dywizji powstały trzy nowe oraz dowództwo korpusu piechoty. Podobnie działo się w
innych miejscach: pułki przekształcały się w dywizje, dywizje — w korpusy.

Zajrzyjmy w kroniki naszych osławionych dywizji. Zaskakujące, jak wiele z tych dywizji powstało w
tym samym czasie. Ot, choćby 2. Dywizja Tamańska Gwardii. Miano gwardyjskiej i odpowiedni
numer uzyskała podczas wojny, tymczasem powstała we wrześniu 1939 roku jako 127. DP. Był to
czas nieprawdopodobnego rozbudowywania radzieckich sił zbrojnych. Sprawdzamy na wyrywki —
112. Dywizja Piechoty, 123., 128., 136., 138, 144., 159., 163., 169., 186. — wszystkie powstały w
tym samym miesiącu. Radzieckie źródła oficjalne skromnie odnotowują: „Od jesieni 1939 roku
rozpoczęło się rozbudowywanie wszystkich rodzajów wojsk lądowych, tworzono dziesiątki nowych
dywizji”[526].

3.

Proces tworzenia nowych dywizji odbywał się skokami. W samym tylko wrześniu 1939 roku
numeracja dywizji piechoty podskoczyła od 100 do 186. Drobne wyjaśnienie: ciąg numerów od 100
do 186 nie był kompletny, czasem zdarzały się luki. Jednak w czerwcu 1940 roku Hitler wyruszył na
Francję i beztrosko odwrócił się plecami do Stalina. Ten zaś wydał rozkaz utworzenia kolejnego
rzutu dywizji piechoty. Wtedy wszelkie nieciągłości numeracji zostały uzupełnione.

Kolejna fala formowania dywizji piechoty przetoczyła się w lutym–marcu 1941 roku. Wtedy
numeracja dywizji przekroczyła 200. Przyjrzyjmy się jak powstawała 200. DP. Zacznijmy od
dowódcy. Iwan Liudnikow, urodzony w 1902 roku, ukończył szkołę piechoty, dowodził plutonem,
kompanią, był dowódcą sztabu batalionu. Jego szybki awans przypada na okres Wielkiej Czystki. W
1938 roku ukończył Akademię im. M. Frunzego i został skierowany do Sztabu Generalnego.

19 sierpnia 1939 roku padł rozkaz o utworzeniu wielu nowych szkół wojskowych. Wtedy powstała
między innymi Szkoła Piechoty w Żytomierzu, której szefem został właśnie Liudnikow.

22 lutego 1941 roku ludowy komisarz obrony wydaje tajny rozkaz o przedterminowej promocji
absolwentów szkół wojskowych. Promocja odbywa się bez udziału wyższej kadry: szefowie szkół
wojskowych otrzymali nominacje na dowódców nowych dywizji. 10 marca 1941 roku pułkownik I.
Liudnikow, komendant Szkoły Piechoty w Żytomierzu, otrzymuje polecenie by udać się do sztabu
Kijowskiego Okręgu Wojskowego, gdzie szef sztabu okręgu generał porucznik M. Purkajew odczytuje
mu rozkaz o nominacji na dowódcę 200. DP, którą ma osobiście sformować. „Zrozumiałem, że
niewiele czasu dzieli nas od wielkich wydarzeń i z miejsca udałem się do wydziału organizacyjno–
mobilizacyjnego”.[527] „W wydziale mobilizacyjnym sztabu powiedziano mi:

— Wasza dywizja jest w tamtym kącie, bierzcie.

Podnoszę z podłogi opieczętowany worek z karteczką «200. DP. Skrzynka pocztowa 1508».
Zawartość worka niezbyt pokaźna. Ktoś nawet zażartował:

— Nie przemęczysz się, chłopie...

Termin utworzenia nowej dywizji był bardzo krótki”.[528]


38–letni pułkownik cztery lata później zostanie generałem pułkownikiem. W 1941 roku bez trudu
poradził sobie z wyznaczonym zadaniem, podobnie jak ze wszystkimi zadaniami, które otrzymał
podczas wojny. Zaczynając od zera, od prawie pustego worka, Liudnikow sformował dywizję,
zorganizował wszystkie pododdziały, jednostki, sztaby i struktury zaplecza, a na początku czerwca
200. Dywizja Piechoty „została uzupełniona do stanu osobowego czasu wojny i otrzymała kompletne
uzbrojenie”[529]. Oznacza to, że 200. DP miała 14.438 żołnierzy i oficerów, setki dział i moździerzy,
558 pojazdów, czołgi, wozy pancerne itd. itp.

Historia mobilizacji zdumiewa każdego badacza niezwykłą precyzją i niesamowitym


skoordynowaniem przygotowań Armii Czerwonej do napaści. Początkowo, w sierpniu 1939 roku,
większość sił rzucono na szkolenie kadry oficerskiej, potem zdecydowano o przedterminowej
promocji, o sformowaniu drugiego i trzeciego rzutu rezerwowych dywizji, o przerzuceniu wojsk z
Dalekiego Wschodu, z rejonów zabajkalskich, Syberii, z Azji Środkowej, z Kaukazu i Zakaukazia.

8 maja 1941 roku agencja TASS grzmi z całych sił, że ZSRR nie przerzuca żadnych wojsk z
Dalekiego Wschodu. A tymczasem dyslokowane są kolejne formacje, wśród nich XXXI Korpus
Piechoty. Wchodząca w jego skład 200. DP pułkownika Liudnikowa odbywa ostatnie szkolenia.

Wreszcie nadchodzi dzień 13 czerwca, TASS ogłasza swój słynny komunikat. I oto dywizja zostaje
postawiona w stan pogotowia. Przychodzi rozkaz: w kilku nocnych przemarszach, nie wychodząc z
lasów i zachowując ścisłą tajemnicę, przemieścić się w kierunku przygranicznego miasteczka
Kowel... „Całe miasteczko wyległo na ulice, by pożegnać naszą dywizję. Nie pomagały żadne
zapewnienia, że to tylko wymarsz na manewry. Nic nie mogło pocieszyć naszych matek i żon.
Ogarnęło je przeczucie bliskiego nieszczęścia.

Całując żonę i synków byłem niemal pewny, że wyruszam na wojnę”.[530]

A potem nastąpiła niespodziewana agresja nieprzyjaciela.

Zawsze dziwiła mnie ta niekonsekwencja: miliony ludzi wiedziały, że idą na wojnę, wiedziały ich
żony, i matki, i ojcowie, i dzieci — a niemiecki atak był dla wszystkich całkowitym zaskoczeniem.

Generał pułkownik I. Liudnikow był doskonałym dowódcą. W 1945 roku dowiódł nie lada
mistrzostwa, niszcząc japońskie dywizje, które napaści się nie spodziewały. Ale jak pogodzić ze
sobą następujące fakty: w marcu 1941 roku Liudnikow dostaje wezwanie do wydziału
mobilizacyjnego sztabu w przygranicznym okręgu wojskowym, gdzie otrzymuje polecenie
formowania dywizji oznaczonej numerem porządkowym dwukrotnie przewyższającym aktualny stan
liczebny radzieckich dywizji; tworzy dywizję według „stanu osobowego czasu wojny” i zdaje sobie
sprawę, że „niewiele czasu dzieli go od wielkich wydarzeń”; kiedy 200. DP wyrusza w kierunku
granicy, Liudnikow, tak jak wszyscy wokół rozumie, że idą na wojnę — a równocześnie nikt się nie
spodziewa niemieckiej napaści, dla wszystkich staje się ona całkowitym zaskoczeniem...

A przecież to takie proste: wszyscy wiedzieli, że będzie wojna, wszyscy oczekiwali jej wybuchu,
ale... nie napaści ze strony Niemiec. Warto zatrzymać się przy kwestii zagadkowego przeczucia
bliskiej wojny, które dotknęło dziesiątki milionów radzieckich obywateli. Wrócimy jeszcze do tej
sprawy. Na razie pozostaniemy przy naszych dywizjach. Mówiąc dokładnie, przy dywizjach,
korpusach, armiach i frontach.

Jeżeli tworzy się dziesiątki (setki) dywizji, to trzeba zatroszczyć się o ich dowództwo. Niektóre
dywizje miały charakter wydzielony, to znaczy podlegały bezpośrednio sztabom armii lub okręgów
wojskowych, ale najczęściej dwie, trzy, cztery dywizje piechoty tworzyły korpus piechoty. Oto
dlaczego wraz ze wzrostem liczby dywrizji rosła odpowiednio liczba korpusów piechoty. Latem roku
w Armii Czerwonej było 25 korpusów piechoty, jesienią ich liczba uległa podwojeniu. Numery
korpusów piechoty stale rosły i bardzo prędko przekroczyły liczbę 50, a potem 60.

Ale korpusami trzeba dowodzić. Właśnie dlatego we wrześniu 1939 roku dopisał urodzaj na armie.

4.

W całej tej historii zainteresował mnie pewien pozornie nieistotny szczegół. We wrześniu 1939 roku
nastąpiło masowe tworzenie radzieckich dywizji i korpusów. Za datę powstania danego pułku,
dywizji czy korpusu przyjmuje się dzień wręczenia sztandaru bojowego. Podobnie jak na okręcie
wojennym: pierwsza data w dzienniku pokładowym wyznacza dzień wciągnięcia bandery na maszt.
Ale żeby wciągnąć banderę trzeba najpierw zbudować okręt. A budowa zaczyna się od projektu.
Podobnie rzecz się ma z dywizją: aby można było wręczyć jej sztandar bojowy, trzeba ją wpierw
sformować, co z kolei wiąże się z mianowaniem dowódcy. Zaciekawił mnie nie sam moment
przekazywania sztandaru, a chwila, gdy w dywizji pojawił się pierwszy człowiek: dowódca, który
otrzymał zadanie sformowania dywizji.

W tamtym czasie dywizje rosły jak grzyby po deszczu. Spośród wszystkich, o których wiemy, że
utworzono je we wrześniu 1939 roku wybrałem tę jedną, z najwyższym numerem — 186. DP — i
rozpocząłem poszukiwanie pierwszej wzmianki na jej temat. Próbowałem wychwycić ten dzień, w
którym dywizja jeszcze nie powstała, natomiast został już mianowany dowódca i otrzymał
niepokaźny worek z doczepioną kartką „186. DP”.

Dowódcą 186. DP został pułkownik (od 4 czerwca roku — generał major) N. Biriukow. Pozostało
mi jeszcze sprecyzować datę jego nominacji. Zajęło mi to dokładnie trzy lata. Ten czas nie poszedł na
marne, przy okazji natrafiłem na sporo dodatkowych informacji, nierzadko równie interesujących.

I oto któregoś dnia sukces! Odnalazłem to, czego szukałem: rozkaz o utworzeniu 186. DP i
mianowaniu dowódcy został podpisany 19 sierpnia 1939.

Tej nocy nie zmrużyłem oka. Czułem się jak alpinista, który zdobył dziewiczy szczyt.

5.
Z samego rana zakasałem rękawy i wziąłem się do roboty. Należało albo znaleźć potwierdzenie, lub
odrzucić nasuwającą się hipotezę. Czy to możliwe, by w dniu 19 sierpnia 1939 roku Stalin polecił
utworzyć tylko jedną dywizję i nadać jej numer 186, przeskakując wprost z numeru 100?

Musiałem sprawdzić wiele innych dywizji i biografie wielu marszałków i generałów, którzy w
sierpniu roku 1939 roku nie byli jeszcze marszałkami ani generałami, lecz tylko dobrze
zapowiadającymi się pułkownikami. Zresztą w 1939 roku Armia Czerwona w ogóle nie miała
generalskich szarż. Zamiast nich używano stopni kombryg, komdyw, komkor.

Dużo łatwiej jest dowieść jakieś twierdzenie, niż je odkryć. Sprawdziłem. Wszystko się
potwierdziło: we wrześniu 1939 roku formowano dziesiątki nowych dywizji i korpusów, natomiast
decyzja o ich utworzeniu i mianowaniu dowódców zapadła 19 sierpnia 1939 roku. Oto kilka
przykładów.

Kombryg P. Pszennikow (przyszły generał porucznik) 19 sierpnia 1939 roku został dowódcą 142. DP.
Samej dywizji na razie nie było, ale wyznaczony dowódca przystąpił niezwłocznie do jej tworzenia.

Pułkownik J. Krejzer (przyszły generał armii) w tym samym dniu został dowódcą 172. DP.

Kombryg I. Daszyczew (przyszły generał major) stanął na czele 47. Korpusu Piechoty.

Formowano nie tylko dywizje i korpusy, ale również armie. Komkor F. Golikow (przyszły marszałek
Związku Radzieckiego) w sierpniu 1939 roku otrzymał rozkaz utworzenia 6. Armii.

Pułkownik S. Biriuzow (przyszły marszałek Związku Radzieckiego) 19 sierpnia 1939 roku został
dowódcą nieistniejącej w tym momencie 132. DP.

Kombryg A. Berezin (od 5 czerwca 1940 roku generał major) został tego samego dnia mianowany
dowódcą 119. DP. Można o tym wszystkim przeczytać w powszechnie dostępnych publikacjach.[531]
Czarno na białym widnieje data — 19 sierpnia 1939 roku.

Tę listę można by ciągnąć jeszcze bardzo długo. Wydaje mi się, że tych przykładów wystarczy, żeby
zauważyć istotę rzeczy: 19 sierpnia 1939 roku Stalin rozkazał podwoić liczbę dywizji piechoty. W
chwili wydawania tego rozkazu Armia Czerwona i tak miała więcej dywizji, niż którakolwiek armia
na świecie. Rozkaz ich podwojenia oznaczał, że zakończył się okres przedmobilizacyjny. Rozpoczęła
się mobilizacja.

Zarówno wtedy, jak i 50 lat później fakt rozpoczęcia mobilizacji utrzymywano w tajemnicy. Bo była
to tajna mobilizacja. Dla jej zamaskowania z dniem 2 września 1939 roku ogłoszono „częściową
mobilizację”. Gdyby rzeczywiście przeprowadzano jakąś częściową mobilizację, to należało w
pewnym momencie ogłosić jej zakończenie i demobilizację. Nic takiego nie nastąpiło. Przeciwnie,
mobilizacja nabierała tempa i rozmachu. Tajną mobilizację prowadzono pod kierownictwem szefa
Sztabu Generalnego marszałka Związku Radzieckiego B. Szaposznikowa. To on najlepiej rozumiał, i
przekonał samego Stalina, że nie istnieje nic takiego jak częściowa mobilizacja, że sens ma tylko
powszechna mobilizacja, i że mobilizacja jest nie tylko zapowiedzią nadciągającej wojny, ale samą
wojną.

19 sierpnia 1939 roku Europa nadal żyła w poczuciu pokoju i bezpieczeństwa, a w Moskwie zapadła
już decyzja. Stalin wprawił w ruch machinę mobilizacji i rozpoczął się ten nieodwracalny proces,
który sprawił, że — w każdym wypadku i w dowolnej konfiguracji międzynarodowej — II wojna
światowa stała się nieuchronna.

Wielu historyków sądzi, że Stalin najpierw postanowił podpisać układ z Hitlerem, a dopiero potem
zaczął szykować się do zaskakującego uderzenia na Niemcy. Osobiście jestem przekonany, że była to
jedna i ta sama decyzja. Podpisanie pokoju z Niemcami i postanowienie o nieuchronnej agresji na
Niemcy — to elementy tej samej strategii.

6.

1 września 1939 roku Hitler napadł na Polskę. Ta data uchodzi za początek II wojny światowej.
Niech więc ten tragiczny dzień pozostamie oficjalną datą rozpoczęcia II wojny światowej.

Nie wiem, kiedy Hitler zamierzał rozpocząć II wojnę światową. Wiem natomiast, że w świetle
dostępnych informacji Niemcy nie powinny były napadać na Polskę we wrześniu 1939 roku. Przede
wszystkim mogło to wywołać wojnę i blokadę morską ze strony Anglii i Francji — co też nastąpiło.
Hitler powinien był przeanalizować wszelkie możliwe konsekwencje swoich działań. Aby móc
podjąć równorzędną walkę na morzu, Niemcy potrzebowały potężnej floty. W 1939 roku
Kriegsmarine nie miała się czym chwalić. Niemiecki program budowy okrętów przewidywał, że do
1944 roku nastąpi wodowanie sześciu pancerników; do 1943 roku — czterech ciężkich
krążowników, a czterech następnych do 1945 roku; czterech lekkich krążowników do 1943 roku i
trzynastu następnych do 1948 roku; dwóch lotniskowców przed rokiem 1941 i dwóch kolejnych do
1947 roku. Podobnie wyglądał kalendarz rozbudowy niemieckiej floty podwodnej. Krótko mówiąc,
Hitler powinien był zaczekać z napaścią na Polskę do 1944–1945 roku.

Nie muszę dowodzić — bo inni już to uczynili przede mną — że w 1939 roku Hitler nie zamierzał
wszczynać wojny europejskiej, a tym bardziej światowej. Przemysł funkcjonował w reżimie
pokojowym i nic nie zapowiadało zmiany. Wiadomo, że 3 września 1939 roku Hitler był wstrząśnięty
na wieść o wypowiedzeniu mu wojny przez Francję i Wielką Brytanię.

Tymczasem Stalin podejmował we wrześniu 1939 roku decyzje nieodwracalne. Takie, które nie
pozostawiały Związkowi Radzieckiemu innej możliwości, prócz wojny.

Właśnie dlatego dzień 19 sierpnia 1939 roku uznaję za datę przełomową. Od tej chwili II wojna
światowa była nieunikniona. Gdyby Hitler nie rozpoczął jej 1 września, to Stalin byłby zmuszony
poszukać innego pretekstu, albo nawet innego „sprawcy”, który pchnąłby Europę i cały świat ku
wojnie. Na tym polega sedno mojego odkrycia.
7.

23 sierpnia 1939 roku na Kremlu podpisano pakt Ribbentrop–Mołotow. To był pasjonujący i


niezwykły moment. Jego uczestnicy nie mogli przypuszczać, że bezstronna kamera utrwali coś więcej,
niż życzyliby sobie inicjatorzy całego przedsięwzięcia. A kamera utrwaliła następujący obraz:
Mołotow i Ribbentrop podpisują układ, a za ich plecami, niczym dwaj spiskowcy, szepczą coś do
siebie Stalin i Szaposznikow.

Mają o czym szeptać. Związek Radziecki zakończył już tajną fazę przedmobilizacyjną i wszedł w
fazę tajnej mobilizacji, która sama z siebie jest już wojną. Stalin i Szaposznikow wiedzą, że
stworzyli sytuację, „w której nie ma już mowy o powrocie do warunków pokojowych”.

W tym momencie w Związku Radzieckim formowane są dywizje o numerach porządkowych powyżej


stu. ZSRR przystępuje do szkolenia dziesiątków tysięcy pilotów samolotu Iwanow. Prace
konstrukcyjne przy projekcie tego samolotu dobiegły końca i jest gotowy do prawdziwie masowej
produkcji. Równocześnie powstają dziesiątki nowych uczelni wojskowych, mających przygotować
setki tysięcy oficerów. Trwa budowa tylu fabryk prochu i amunicji, że w nadchodzących latach
wybuch wojny staje się nieuchronny.

Stalin i Szaposznikow szepczą za plecami Ribbentropa, wiedząc, że Związek Radziecki już jest w
stanie wojny — choć działa jeszcze milczą.

ROZDZIAŁ 14.

KIEDY SFORMOWANO 112. DYWIZJĘ PANCERNĄ?

W przededniu wojny A. Getman został mianowany dowódcą 112. DPanc.[532]

Generał armii I. Gussakowski

1.

Ostatni minister obrony ZSRR i ostatni marszałek Związku Radzieckiego Dmitrij Jazów w swoich
licznych książkach, artykułach i wystąpieniach publicznych niejednokrotnie mówił o tym, że w
Związku Radzieckim w ciągu niecałych dwóch lat poprzedzających wojnę utworzono 125 nowych
dywizji.[533]
Dla porównania przypomnijmy, że w szczytowym okresie „zimnej wojny” armia Stanów
Zjednoczonych liczyła szesnaście dywizji, a armia brytyjska — cztery. Decyzję o utworzeniu nowej
dywizji musiałaby w kraju demokratycznym poprzedzić wielomiesięczna debata parlamentarna.
Tymczasem Stalin, według świadectwa Jazowa, w ciągu niecałych dwóch lat sformował 125 nowych
dywizji.

Czy można zaufać jego świadectwu?

W żadnym wypadku.

Każdy, kto zbiera informacje na temat radzieckich sił zbrojnych w mig się zorientuje, że marszałek
Jazów opowiada banialuki. I dlatego zwróciłem się listownie do głównego historyka Armii
Czerwonej generała pułkownika Dmitrija Wołkogonowa. Od żołnierza wymaga się odwagi w bitwie,
od historyka wojskowości wymaga się odwagi publicznego dementi, gdy jego przełożony mija się z
prawdą historyczną. Nie wiem, czy generał pułkownik Wołkogonow otrzymał mój list, ale nawet jeśli
nie otrzymał, to miał już niejedną okazję by sprostować wypowiedź Jazowa. Nie uczynił tego.

Oświadczenia Jazowa słyszeli wszyscy radzieccy historycy wojskowości, ale żaden z nich nie miał
dość odwagi, by zaprotestować. Wtedy napisałem do samego Jazowa: towarzyszu marszałku, nie
mówicie całej prawdy, albo... jej nie znacie.

2.

Posłuchajmy więc innych opinii o liczbie dywizji.

Marszałek Związku Radzieckiego K. Moskalenko: „Od września 1939 roku do czerwca 1941 roku
utworzono 125 nowych dywizji piechoty”[534].

Marszałek Związku Radzieckiego I. Bagramian: „Formowano 125 dywizji piechoty oraz mnóstwo
związków’ taktycznych i oddziałów innych rodzajów wojsk”[535].

Dostrzegacie różnicę? Jazów mówi o 125 nowych dywizjach, a Moskalenko i Bagramian o 125
nowych dywizjach piechoty. Marszałek Jazowr świadomie lub nieświadomie pominął jedno
niewinne słowo, co z kolei całkowicie zmieniło sens wypowiedzi, bowiem prócz piechoty Stalin
formował także inne dywizje, na przykład dywizje piechoty zmotoryzowanej. Od września 1939 roku
do czerwca 1941 roku utworzono 30 nowych dywizji zmotoryzowanych. Wszystkie dywizje piechoty
i piechoty zmotoryzowanej miały ujednolicony system numeracji i już w marcu 1941 roku pojawiły
się numery 250, 251, 252 i tak dalej. A numeracja nie zawierała żadnych luk.

Prócz tego formowano dywizje pancerne. W ciągu zaledwie jednego roku, od czerwca 1940 roku do
czerwca 1941 roku powstało 61 nowych dywizji pancernych, oznaczonych własną, odrębną
numerację od 1 do 69. Luki w numeracji oznaczały, że proces formowania nowych dywizji nie został
zakończony.

W ciągu niecałego roku, od lipca 1940 roku do czerwca 1941 roku powołano 70 nowych dywizji
lotnictwa i proces ten trwał nadal. Pojawiały się coraz wyższe numery identyfikacyjne. W kwietniu
1941 roku pod Smoleńskiem powstała 81. Dywizja Lotnictwa Bombowego Dalekiego Zasięgu...

A może to były jakieś miniaturowe dywizje?

Bynajmniej. W czerwcu roku 1941 niemieckie dywizje pancerne miały różnorodną strukturę
organizacyjną i zróżnicowaną liczebność: od 147 czołgów w 13. DPanc do 299 czołgów w 7. DPanc.
Czołgów lekkich i średnich. Niemcy nie mieli praktycznie czołgów ciężkich. Natomiast radziecka
dywizja w roku 1941 liczyła 375 czołgów lekkich, średnich i ciężkich. Nie wszystkie dywizje były
skompletowane, na przykład 1. DPanc rozpoczęła wojnę mając na stanie 370 czołgów i 53 wozy
pancerne.[536]

W 1941 roku niemieckie dywizje zmotoryzowane nie miały na stanie czołgów. Tymczasem radziecka
dywizja zmotoryzowana roku 1941 miała ich 275.

Jedyna niemiecka dywizja kawalerii nie miała w ogóle czołgów. Każda radziecka dywizja kawalerii
miała po 64 czołgi.

Niemieckie dywizje piechoty nie miały czołgów, natomiast standardowe radzieckie dywizje piechoty
miały po 16 czołgów wsparcia. Niektóre miały po 60–70 czołgów. Na przykład 4. Dywizja Piechoty
im. Niemieckiego Proletariatu przystąpiła do wojny z Niemcami dysponując 64 czołgami.[537]

Radzieckie dywizje lotnictwa miały po 200, a czasem po 300 samolotów. Zdarzało się i więcej. Na
przykład w dniu 21 czerwca 9. Dywizja Lotnictwa miała na stanie 409 maszyn bojowych.

W ciągu niecałych dwóch lat liczba nowo sformowanych dywizji nie wyniosła 125, jak twierdzi
marszałek Jazów, lecz 295...

Naturalnie, nie wliczając w to nowych dywizji piechoty zmotoryzowanej NKWD.

3.

Ale 295 dywizji to też nie koniec.

Pewnego razu miałem okazję zwiedzić muzeum 8. Dywizji Piechoty Gwardii im. Bohatera Związku
Radzieckiego generała majora I. Panfiłowa. Dywizja należy do najsłynniejszych, odznaczona
orderami Lenina, Czerwonego Sztandaru, orderem Suworowa. W radzieckich szkołach dzieci znały
na pamięć cały jej bohaterski szlak bojowy. Sformowana w lipcu 1941 roku jako 316. DP; pierwszy
dowódca — generał major Panfiłow; w październiku przerzucona pod Moskwę, gdzie 28 jej
bohaterskich żołnierzy wsławiło się powstrzymaniem natarcia przeważających sił nieprzyjaciela.
Wiedziałem o tym zanim odwiedziłem muzeum, ale instynkt psa myśliwskiego kazał mi dwa, trzy,
cztery razy obwąchać wszystko po kolei. I szczęście mi dopisało.

Wśród mnóstwa dokumentów i relikwii zobaczyłem pożółkły świstek papieru zapisany drobnymi
literkami. Był to rozkaz o formowaniu dywizji. Przede mną przeczytały go tysiące zwiedzających. A
może nie czytali, tylko oglądali. A może czytali, ale przeoczyli najważniejsze. Rozkaz, jak rozkaz:
sformować, mianować itd. Ale ta data!

12 czerwca 1941 roku. Nazajutrz, 13 czerwca, TASS przekaże dziwny komunikat o tym, że ZSRR nie
zamierza zaatakować Niemiec. A w tym czasie liczba radzieckich dywizji piechoty przekroczyła 300.

Wydało mi się niemożliwe, żeby bezpośrednio po utworzeniu dywizji z numerem 252 została
sformowana dywizja nr 316. Dlatego zacząłem sprawdzać pozostałe numery i ustaliłem, że dywizje
nr 261, 272, 289, 291, 302 i wiele innych zostały utworzone w lipcu 1941 roku, ale rozkazy o ich
formowaniu zostały wydane przed niemiecką agresją.

Dlatego właściwe byłoby stwierdzenie, że Stalin w ciągu niecałych dwóch lat utworzył 125 nowych
dywizji piechoty, 30 dywizji zmotoryzowanych, 61 dywizji pancernych, 70 dywizji lotnictwa, a prócz
tego jeszcze przed niemiecką napaścią przystąpił do formowania co najmniej 60 dalszych dywizji
piechoty i piechoty zmotoryzowanej.

4.

Sprawdziłem również dywizje pancerne. Oficjalnie Stalin miał ich do dyspozycji 61.

W rzeczywistości już w marcu 1941 roku numery radzieckich dywizji pancernych przekroczyły setkę
i nadal rosły. By to potwierdzić wystarczy zajrzeć do encyklopedii „Wielka Wojna
Ojczyźniana”[538]. Książka przeszła przez gęste sito cenzury państwowej i wojskowej, redagowali
ją generał armii M. Kozłow, generał pułkownik G. Sredin, generał porucznik P. Żylin i wielu innych
utytułowanych generałów, profesorów, doktorów habilitowanych, członków Akademii Nauk i innych
sław. Z tej pracy naukowej dowiadujemy się, że generał armii A. Getman (w 1941 roku —
pułkownik) w marcu 1941 roku został dowódcą 112. DPanc.

I nie jest to bynajmniej jedyna wskazówka w sprawie liczby dywizji pancernych. Jeżeli jacyś
historycy wojskowości mają wątpliwości, to wystarczy zweryfikować informacje odnośnie
wszystkich dywizji pancernych trzycyfrowej numeracji, na przykład o 111. Dywizji Pancernej.
Znajdowała się w rejonie Zabajkalskim. 22 czerwca po ogłoszeniu wiadomości o niemieckiej
napaści, w całym kraju odbywały się wiece ludności cywilnej oraz żołnierzy i oficerów w wielu
jednostkach rozlokowanych w głębi kraju. „Historia Zabajkalskiego Okręgu Wojskowego”
potwierdza, że 22 czerwca 1941 roku „odbyły się wiece żołnierzy i oficerów w jednostkach 36. i 57.
DPZmot oraz 61. i 111. DPanc”[539]. Trudno sobie wyobrazić antywojenny wiec w 111. DPanc,
gdyby w owym czasie taka dywizja nie istniała.
Jeżeli miłośnik historii przejrzy swoje zbiory dotyczące dziejów radzieckich dywizji, przyzna mi
rację: w dniu czerwca 1941 roku istniały przynajmniej następujące dywizje pancerne: 101. DPanc
pułkownika G. Michajłowa, 102. DPanc pułkownika I. Iłłarionowa, 104. DPanc pułkownika W.
Burkowa, 106. DPanc pułkownika A. Pierwuszina, 107. DPanc pułkownika P. Domraczewa.

To prawda, że nie wszystkie były w pełni skompletowane. Na przykład marszałek Związku


Radzieckiego I. Koniew powiada, że we wrześniu 1941 roku 107. DPanc miała na stanie zaledwie
153 czołgi.[540] To rzeczywiście niewiele, ale nie zapominajmy, że 153 czołgi to pozostałość po
zażartej bitwie pod Smoleńskiem. A jak na pozostałość, to całkiem spora liczba. W tym czasie
spośród wszystkich niemieckich dywizji pancernych na froncie wschodnim tylko dwie miały
porównywalną liczbę sprawnych czołgów: 6. DPanc — 188 czołgów i 8. DPanc — 155 czołgów.

5.

Przypomnijmy sobie, że we wrześniu 1939 roku Hitler przystąpił do wojny mając sześć dywizji
pancernych, wyposażonych najczęściej w lekkie czołgi. W dniu 31 sierpnia 1941 roku Wehrmacht
posiadał na stanie 211 czołgów średnich. Ciężkich czołgów nie tylko nie było na wyposażeniu armii,
ale nawet w fazie projektowania. Nikt w ogóle nie zaproponował produkcji takiego sprzętu. Po
przeanalizowaniu powyższego niektórzy historycy doszli do wniosku: skoro Hitler dysponował
sześcioma dywizjami lekkich czołgów, to znaczy, że zamierzał podbić cały świat.

Wiosną 1941 roku „neutralny” Stalin utworzył więcej dywizji pancernych, niż istniało łącznie na
całym świecie — zarówno za czasów Stalina, jak i potem. W 1941 roku Związek Radziecki był
jedynym krajem na świecie, który posiadał ciężkie czołgi.

Wypada zadać pytanie historykom: skoro sześć dywizji lekkich czołgów stanowi niezbity dowód
chęci rozpętania wojny i opanowania całego świata, to czego dowodzi utworzenie w ciągu jednego
roku 61 dywizji pancernych i rozpoczęcie formowania kolejnych 60 dywizji pancernych?

Żaden kraj na świecie nie może sobie pozwolić na utrzymanie 60 dywizji pancernych. O stu nawet
nie wspomnę. Oprócz dywizji pancernych Stalin miał jeszcze ponad trzysta dywizji piechoty i
piechoty zmotoryzowanej. Takiej liczby wojska żaden kraj nie może utrzymać. Nie mówię tu o
dywizjach lotnictwa i wszystkich pozostałych. Nawet w niepełnym składzie osobowym jest to
ogromna liczba oficerów i żołnierzy. Zresztą ten niepełny stan nie trwał długo, żołnierze i uzbrojenie
napływały bardzo szybko. A to mogło oznaczać tylko jedno: twardą wolę walki. Walki już teraz, w
1941 roku, bez czekania aż wszystkie dywizje zostaną skompletowane.

Gdyby zostały skompletowane, gospodarka kraju nie wytrzymałaby takiego ciężaru.

Oto dlaczego genialny Karl von Clausewitz uważał, że z samej natury wojny wynika to, że nie da się
osiągnąć stanu równoczesnej gotowości wszystkich sił do ich natychmiastowego i jednoczesnego
użycia w działaniach zbrojnych.
Właśnie dlatego Stalin przygotował potężną armię, a także niewyczerpane rezerwy dywizji w
różnych fazach ich powstawania. Podczas wojny znacznie łatwiej jest dokończyć formowanie, niż
zaczynać tworzenie dywizji od zera.

Hitler nie stworzył takich odwodów. Rzucił przeciw Stalinowi 17 niekompletnych dywizji
pancernych, których nie miał już czym wesprzeć. Wszystkie niemieckie czołgi na froncie wschodnim
zostały przydzielone do czterech odrębnych grup pancernych. Każda grupa pancerna liczyła od ośmiu
do piętnastu dywizji, w tym 3–5 pancernych, 2–3 zmotoryzowane, reszta — piechoty. W dniu 4
września 1941 roku 2. GPanc generała pułkownika H. Guderiana miała na stanie 190 sprawnych
czołgów. Grupa pancerna przekształciła się w niekompletną dywizję pancerną, a dywizje pancerne w
jej składzie stały się defacto batalionami czołgów: w 3. DPanc — 41 sprawnych czołgów; w 4.
DPanc — 49 czołgów; w 17. DPanc — 38; w 18. DPanc — 62 czołgi na chodzie. A oprócz tego —
dramatyczny brak części zamiennych i benzyny. Wszystko to działo się jeszcze przed nastaniem
jesieni, ulewnych deszczy i błota, przed nadejściem rosyjskiej zimy, śniegu, mrozu — co Hitler i jego
generałowie też powinni byli mieć na uwadze.

Historycy od dawna wiodą spór, co Hitler powinien był uczynić na początku września 1941 roku:
wykonać grupą pancerną Guderiana manewr oskrzydlający Kijów, czy też pchnąć ją wprost na
Moskwę. Dziwią mnie te rozważania: skoro grupa pancerna liczyła jedną czwartą stanu
podstawowego, to nie należało myśleć o Kijowie ani o Moskwie, tylko wycofać ją celem
przeformowania i uzupełnienia, a w jej miejsce wprowadzić do działań bojowych świeże pancerne
dywizje, korpusy i grupy.

Ale Hitler nie zatroszczył się o to w porę.

A Stalin — owszem.

Oprócz w pełni kompletnych i wyposażonych dywizji pancernych miał jeszcze w zapasie nie w pełni
wyposażone dywizje drugiego rzutu, a także dywizje trzeciego i czwartego rzutu. Po wykonaniu
pierwszych uderzeń ogłoszeniu powszechnej mobilizacji dywizje pancerne zostałyby skompletowane
i w miarę osiągania stanu gotowości, całymi dziesiątkami rzucane do boju.

Najważniejsze, że fabryki w Charkowie i Leningradzie produkowały tyle czołgów, że można nie tylko
uzupełniać straty w istniejących dywizjach, ale wyposażać nowe. Pozwoli to Stalinowi na stopniowe
wprowadzenie do działem ponad stu dywizji pancernych.

Samobójczy atak siedemnastu niemieckich dywizji pancernych uniemożliwił Stalinowi rozwinięcie


tej fantastycznej potęgi pancernej. Charków wpadł w ręce wroga, Leningrad został odcięty. Montaż
czołgów w Gorkim, Czelabińsku, Niżnim Tagile, Stalingradzie miał charakter prowizoryczny. Ale
nawet taka improwizowana produkcja czołgów pozwalała Związkowi Radzieckiemu wytwarzać
ogromną liczbę czołgów i zakończyć wojnę zdobyciem Berlina.

Gdyby Stalin zaatakował pierwszy, wtedy produkcja czołgów w ZSRR osiągnęłaby


nieprawdopodobne rozmiary. Do tego właśnie zmierzano, gdy w marcu 1941 roku wydano rozkaz o
utworzeniu dywizji pancernej numer 112.
ROZDZIAŁ 15.

PUŁKI ARTYLERII

Nasza artyleria ma charakter ofensywny. Armia Czerwona wedrze się na terytorium wroga jak
huragan i morderczym ogniem artyleryjskim zmiecie go z powierzchni ziemi.[541

T. Rostunow

1.

W czerwcu 1939 roku na artylerię połową Armii Czerwonej składały się 144 pułki artylerii. Każdy
pułk liczył od 24 do 36 luf. To bardzo pokaźna liczba. Podkreślam: mówimy tylko o pułkach artylerii
i jedynie o artylerii polowej. Nie mówimy o pułkach artylerii przeciwlotniczej, o pułkach artylerii w
umocnionych rejonach przygranicznych ani o nadbrzeżnej artylerii marynarki wojennej. Nie
uwzględniamy też pododdziałów artylerii, które wchodziły w skład batalionów i pułków piechoty,
jednostek kawalerii, wojsk powietrznodesantowych i wojsk NKWD. Pomijamy poszczególne baterie
i dywizjony artylerii najcięższej.

144 pułki artylerii polowej były przyporządkowane w następujący sposób:

· każdy dowódca dywizji piechoty (piechoty zmotoryzowanej) miał do dyspozycji jeden pułk artylerii
(haubice 152 mm i 122 mm) — łącznie 95 pułków:

· każdy dowódca korpusu piechoty miał jeden pułk artylerii (haubicoarmaty 152 mm i armaty 122
mm) — łącznie 25 pułków;

· Naczelne Dowództwo Armii Czerwonej miało 24 pułki artylerii (haubice 203 mm, armaty 152 mm i
haubicoarmaty) — były to Odwody Naczelnego Dowództwa, w skrócie OND.

19 sierpnia 1939 roku Stalin podjął decyzję o zwiększeniu liczby dywizji piechoty. Każda nowa
dywizja potrzebowała pułku artylerii. Dla kierowania dywizjami tworzono dowództwa korpusów7
piechoty. Każdy dowódca korpusu piechoty również musi mieć własny pułk artylerii polowej. Dla
ilościowego i jakościowego wzmocnienia dywizji i korpusów na głównych kierunkach, niezbędne
były dodatkowe pułki OND. A zatem trzeba było zwiększyć także ich liczbę.

Krótko mówiąc, 19 sierpnia 1939 roku postanowiono zwiększyć liczbę pułków’ artylerii polowej ze
144 do 341.
Od tej chwili radziecka artyleria połowa liczebnie przewyższyła stan artylerii wszystkich armii
świata razem wziętych.

2.

W skład zwyczajnej dywizji piechoty wchodzi jeden pułk artylerii i trzy pułki piechoty. Latem 1939
roku specjalnie dla operacji nad Chałchyn–golem utworzono dwie nowe dywizje piechoty. Obie
miały dość niezwykły skład: po dwa pułki artylerii i po trzy pułki piechoty. Nowa organizacja
dywizji doskonale sprawdziła się w szybkich operacjach ofensywnych. Wtedy Żuków zaproponował,
by tę innowrację wprowadzić w całej Armii Czerwonej, to znaczy każdemu dowródcy dywizji podpo
rządkować dwa pułki artylerii polowej, a każdemu dowódcy korpusu piechoty dać po dwie dywizje.

12 września 1939 roku Stalin zatwierdza tę propozycję i rozpoczyna się formowanie nowych pułków
artyleryjskich. Rośnie liczba dywizji i korpusów, a dwakroć szybciej powstają pułki artylerii w ich
składzie. Teraz potrzeba ich 577.

Zaskakująca była nowa struktura organizacyjna korpusu piechoty. Dotychczas korpus piechoty liczył
trzy dywizje, a łączna liczba pułków wynosiła odpowiednio 9 pułków piechoty i 4 artylerii.
Natomiast od września 1939 roku proporcje uległy istotnej zmianie: 1 korpus piechoty = 9 pułków
piechoty + 8 pułków artylerii. Korpusy przestały być związkami taktycznymi piechoty, stały się
korpusami mieszanymi, piechoty i artylerii. Tym bardziej, że artyleria wchodziła w skład również
pułków piechoty.

Gdybyśmy zadali sobie trud i policzyli, ile jest w jednym korpusie wszystkich kompanii piechoty i
baterii artyleryjskich, to okaże się, że baterii artyleryjskich jest prawie półtora raza więcej, niż
kompanii. W porównaniu ze standardami innych państw, radziecki korpus piechoty był najmniej
liczny (zwłaszcza w ariergardzie), ale zdecydowanie przewyższał każdy zagraniczny korpus pod
względem siły ognia.

3.

Oprócz formowania kolejnych pułków artyleryjskich, były jeszcze inne środki nasycania armii
artylerią. Do jesieni 1939 roku każda dywizja piechoty miała na stanie 18 dział przeciwpancernych
kalibru 45 mm. Po operacji nad Chałchyn–gołem zwiększono ich liczbę do 54. Niby ta sama dywizja,
a dział przeciwpancernych trzykrotnie więcej.

Niektórzy historycy wyśmiewają się z dział kalibru 45 mm. Jednak były to bardzo lekkie działa, co z
kolei skutkowało ich zdumiewającą manewrowością. Armata miała niską sylwetkę, która pozwalała
doskonale ją maskować w zasadzkach przeciwczołgowych.

Najważniejszym kryterium oceny broni przeciwpancernej jest zdolność przebijania pancerza


nieprzyjacielskich czołgów. W 1941 roku radziecka armata 45 mm posiadała taką zdolność. Poza tym
pojawiła się już armata przeciwpancerna kalibru 57 mm. Produkcję wstrzymywano, gdyż nie było
konkretnego zapotrzebowania na ten rodzaj broni. Kiedy tylko wywiad doniósł o tym, że Wehrmacht
otrzymał ciężkie czołgi, z miejsca uruchomiono masową produkcję armaty kalibru 57 mm, która do
końca wojny skutecznie sprawdzała się w warunkach bojowych. Niebawem przyszła jej w sukurs
potężna armata przeciwpancerna kalibru 100 mm.

Piechotę wyposażano także w moździerze. Jesienią 1939 roku zwiększono ich liczbę w
poszczególnych batalionach. Ponadto każdy dowódca pułku otrzymał własną baterię, a dowódcy
niektórych dywizji — dodatkowo po trzy baterie moździerzy.

Tymczasem jednak mówimy o pułkach artylerii. Prócz dywizji piechoty formowano również dywizje
zmotoryzowane i pancerne. Dla każdej dywizji utworzono po jednym pułku artylerii.

Potem przyszedł rozkaz powiększenia liczby dywizji piechoty do trzystu i więcej, dywizji pancernych
do stu i więcej — i formowania dla nich odpowiedniej liczby pułków artyleryjskich. Ponadto
utworzono dziesięć brygad artyleryjskich OND, w każdej po dwa pułki artylerii (po 66 luf w każdym
pułku, w tym działa 107 mm). Ale to nie wszystko.

Oprócz dywizji formowano także brygady piechoty. Typowa struktura to: wydzielony batalion
czołgów, dwa bataliony piechoty i jeden pułk artylerii. Kilka przykładów: w składzie 3. Brygady
Piechoty (dowódca pułkownik P. Gawryłow) był batalion czołgów, 41. i 156. Pułk Piechoty oraz 39.
Pułk Artylerii; 8. Brygada Piechoty (dowódca pułkownik N. Simoniak) to batalion czołgów, 270. i
335. Pułk Piechoty i 343. Pułk Artylerii.

Oprócz korpusów piechoty utworzono dodatkowo 29 korpusów zmechanizowanych. W zasadzie


dowódca takiego korpusu nie miał własnej artylerii. Ale istnieją odstępstwa od zasad. W rejonie
Lwowa do ataku na Niemcy szykował się między innymi IV KZmech generała majora A. Własowa.
Dwie dywizje pancerne i jedna zmotoryzowana miały własne pułki artylerii, a poza wszystkim pod
rozkazami dowódcy korpusu pozostawały dodatkowo 441. i 445. korpuśne pułki artylerii.

Jeszcze jeden przykład. Na przełomie maja i czerwca przerzucano z rejonu zabajkalskiego na Ukrainę
16. Armię. W jej składzie był KZmech generała i majora P. Aleksiejenko. Każdy dowódca dywizji
miał swój pułk artylerii, a dowódca korpusu miał dodatkowo do dyspozycji 467. i 578. korpuśne
pułki artylerii.

Niezależnie od tego, poza Armią Czerwoną powstawały dywizje piechoty Osnaz NKWD. Każda taka
dywizja miała w swoim składzie pułk haubic. Historycy sugerują, by nie brać pod uwagę jednostek
NKWD, zwracają uwagę, że były to doborowe dywizje, wyposażone w najnowocześniejsze
uzbrojenie i wyselekcjonowanych żołnierzy. To znacznie lepsze formacje, więc ich nie
uwzględniajmy — oto proponowany punkt widzenia. Nie zamierzam się spierać. Ale nawet jeżeli
pominiemy NKWD, to i tak liczba pułków artylerii w Armii Czerwonej jeszcze przed niemiecką
napaścią przekroczyła 900. I rosła dalej.
4.

Nie zdziwiłyby mnie wątpliwości: a może Stalin postępował podobnie jak Hitler? Przecież Führer
też budował coraz to nowe dywizje, tyle że... redukując liczbę czołgów w dotychczasowych
dywizjach. W 1939 roku posiadał 6 dywizji pancernych, w 1940 roku — 10, w 1941 roku — 20;
jednak liczba czołgów w tym czasie zasadniczo się nie zmieniła.

Nie, Stalin nie prowadził podobnej gry. Zwiększał liczbę związków pancernych, a zarazem liczbę
czołgów w każdym związku. Rosła liczba pułków artylerii i jednocześnie liczba dział w każdym
pułku. Na przykład w pułkach należących do Odwodów Naczelnego Dowództwa i wyposażonych w
haubicoarmaty kalibru 152 mm, liczba dział wzrosła z 36 do 48; w pułkach przeciwpancernych — do
66.

Było to nowoczesne uzbrojenie, wzory broni zaprojektowane w 1938 roku, zatwierdzone w 1939
roku, wyprodukowane w latach 1940–1941.

Od 1939 roku do czerwca 1941 roku Armia Czerwona otrzymała 82 tysiące najnowocześniejszych
armat i moździerzy. Niemal wszystkie radzieckie działa w 1941 roku uchodziły za najlepsze na
świecie — i takimi pozostały aż do końca wojny. Haubica wz. 1938 kalibru 122 mm — opracowana
w 1938 roku, przetestowana nad Chałchyn–gołem i wprowadzona do radzieckiego uzbrojenia we
wrześniu 1939 roku — pozostaje w uzbrojeniu niektórych armii jeszcze teraz, pod koniec XX wieku.

Nie bardzo to przystaje do utrwalonej opinii, że Stalin ufał Hitlerowi, że wcale nie szykował się do
wojny.

5.

Każdy, kto zajmował się badaniem historii wojskowości wysunie argument, że radzieckie pułki
artylerii nie miały odpowiedniej liczby ciągników. Poza tym powszechnie używano ciężkiego
traktora o bardzo niskiej prędkości.

Jednak ta okoliczność nie była aż tak dokuczliwa, jak by się mogło wydawać. Przebieg bitew
wykazał, że kiedy radzieckie oddziały otrzymywały rozkaz zajęcia pozycji obronnych, a więc
wznosiły umocnienia, kopały transzeje i schrony bojowe, stanowiska ogniowe dla czołgów i
artylerii, pokrywały przedpole siecią rowów, zapór przeciwpancernych i polami minowymi —
wtedy nieprzyjaciel nie był w stanie przełamać tak zorganizowanej obrony. Przykłady: Leningrad,
Moskwa, Stalingrad, Kursk.

Wszystkie przypadki dokonania przez Wehrmacht wyłomów strategicznych miały miejsce wtedy, gdy
radzieckie wojska obowiązywał zakaz okopywania się i zajmowania pozycji obronnych. Przykłady:
czerwiec 1941 roku — wzdłuż całej granicy, maj 1942 roku — Charków i Front Krymski.

W 1941 roku Armia Czerwona miała niepowtarzalną możliwość zbudowania potężnego pasa rubieży
obronnych — od Bałtyku do Morza Czarnego.

Po podpisaniu paktu z Hitlerem, Stalin miał dwa lata do dyspozycji. Obronę należało budować nie w
szczerym polu, jak na Łuku Kurskim, lecz w oparciu o żelbetowe fortyfikacje „Linii Stalina”.
Właśnie tam trzeba było rozlokować 500–600 pułków artylerii, wykopać dla każdego działa po kilka
starannie zamaskowanych stanowisk ogniowych. Artylerię Odwodów Naczelnego Dowództwa
należało trzymać w rezerwie i przerzucać tam, gdzie wróg najmocniej atakuje. Przy takim
rozwiązaniu traktorów i ciągników starczyłoby z nawiązką. Amunicja czekałaby zgromadzona w
przygotowanych zawczasu schronach w pobliżu stanowisk ogniowych, a ciągniki artyleryjskie
miałyby tylko jedno zadanie: nocami przeciągać działa z jednych stanowisk na inne.

Ale radzieckich generałów i marszałków nie interesowała koncepcja wojny obronnej. Szykowali się
do natarcia. A i w natarciu traktory i ciągniki nie są od razu potrzebne. Warto wiedzieć dlaczego.

Przygotowując operację ofensywną artyleria nigdy nie przemieszcza się w całej masie. Po pierwsze
dlatego, żeby nie wystraszyć przeciwnika i nie wskazać mu kierunku głównego uderzenia. Po drugie
dlatego, że nie sposób podciągnąć równocześnie, powiedzmy, po 200 dział na każdy kilometr frontu
na odcinku przełamania, oraz odpowiedniej ilości amunicji. Dlatego przed rozpoczęciem ofensywy
nocami przygotowywano artyleryjskie stanowiska ogniowe i stopniowo ściągano artylerię i amunicję
w pobliże punktów przyszłego natarcia. Przed świtem wszystko było skrzętnie zamaskowane, a
następnej nocy manewr powtarzał się od nowa. Do takiego manewrowania nie potrzeba po jednym
ciągniku na każde działo.

Natarcie zaczynało się od przygotowania artyleryjskiego, po czym ruszały czołgi i piechota, a główne
siły artylerii pozostawały na swoich stanowiskach. Ruchome związki taktyczne zabierały ze sobą
stosunkowo niewielkie wsparcie artyleryjskie. Kiedy po upływie kilku dni lub tygodni, w głębi
pozycji nieprzyjaciela, ofensywa traciła swój impet, wojska zatrzymywały się, umacniano nowe
pozycje i następowało przejście do obrony. Wtedy dowództwo wybierało nowy odcinek przełamania
i wszystko zaczynało się od początku: przez wiele kolejnych nocy ściągano na dany odcinek artylerię
i amunicję. W wojnie ofensywnej radziecka artyleria posuwała się naprzód etapami.

Poza tym w Dniu „M”, po ogłoszeniu jawnej mobilizacji, zamierzano przekazać armii 240.000
samochodów i 43.000 traktorów z innych sektorów gospodarki. Ta liczba pokryłaby z nawiązką
zapotrzebowanie całej artylerii na ciągniki.

Katastrofa radzieckiej armii wynikała z tego, że armia niemiecka wykonała niespodziewane


uderzenie właśnie w tym momencie, kiedy radziecka artyleria była nocami przerzucana pod samą
granicę. Wraz z artylerią ściągano odpowiednie zapasy amunicji. Artyleria nie była więc
przygotowana do prowadzenia wojny obronnej, ani nie mogła rozpocząć natarcia 22 czerwca: na
granicy stały już działa, ale jeszcze nie dotarła piechota. Z tego powodu trzeba było całą artylerię
równocześnie wycofywać znad granicy. Oto jak zaistniała ta jedna jedyna sytuacja, w której brak
ciągników i ich niewielka prędkość były równoznaczne z katastrofą: cała artyleria została zniszczona
lub wpadła w ręce wroga, wraz z amunicją...

6.

Można było uniknąć katastrofy, gdyby wszystkie działa i amunicja nie znalazły się w krytycznej
chwili pod samą granicą. Nawet na tydzień przed wybuchem wojny (gdyby Stalin istotnie obawiał się
Hitlera) można było jeszcze wycofać całą artylerię. Ale robiono coś wręcz przeciwnego.

Marszałek Związku Radzieckiego K. Rokossowski: „Rozkazano jednostkom wysłać artylerię na


poligony położone w strefie przygranicznej”[542]. Zdumiewające! Dlaczego artyleria musiała
ćwiczyć akurat pod samą granicą, czyżby w całym Związku Radzieckim nie dało się wybrać bardziej
odpowiedniego miejsca? Oburzamy się, że jakiś idiota w Sztabie Generalnym wydaje głupie rozkazy.
Nie ma co się oburzać. Rozkazywał nie żaden idiota, tylko wielki, niezwyciężony Żuków. Dokładnie
tak samo postępował przed nagłym uderzeniem nad Chałchyn–gołem: główne siły piechoty i czołgi
pozostają na tyłach, aby nie zdekonspirować przygotowań do natarcia i nie zdradzić głównego
kierunku uderzenia. Dopiero w ostatnią noc podciągną do pierwszej linii. Natomiast słabo
manewrową artylerię Żuków skierował na stanowiska bojowe z odpowiednim wyprzedzeniem.

Jest to reguła przy prowadzeniu wojny ofensywnej. Ta sama taktyka zakończyłaby się klęską, gdyby
Japończycy przeszli do natarcia. To właśnie nastąpiło 22 czerwca 1939 roku: radziecka artyleria stoi
na granicach, a czołgów i piechoty nie ma.

Do rejonów przygranicznych przerzucano artylerię oddziałów pierwszoliniowych, jednak oprócz


tego w rejonach przygranicznych odbywało się formowanie nowych artyleryjskich pododdziałów i
jednostek. 900 pułków artylerii, to wcale nie kres możliwości. Powstawały wciąż nowe i nowe
pułki, przede wszystkim pułki ciężkiej artylerii OND. Generał pułkownik L. Sandałów wspomina na
marginesie, jak o czymś bez większego znaczenia, że na tyły 4. Armii dowieziono 480 dział kalibru
152 mm i rozpoczęto tworzenie dziesięciu nowych pułków artyleryjskich OND. Niemiecka ofensywa
spowodowała, że nie zdążono ich sformować, bo żołnierze, którzy mieli obsługiwać działa nie
dotarli na miejsce.

Za Dnieprem, za Wołgą są ogromne poligony i ośrodki szkoleniowe, budowane z myślą o


formowaniu nowych jednostek. Wydawać by się mogło, że znacznie prościej byłoby tworzyć nowe
pułki na Uralu, przeszkolić je, przeprowadzić ćwiczebne strzelania i dopiero potem załadować do
wagonów i przewieźć nad zachodnią granicę. Tymczasem dowieziono działa, a ludzie nie dojechali.
Dlaczego pułki tworzy się w rejonach przygranicznych, gdzie mogą znaleźć się pod ogniem nim
zakończona zostanie wstępna faza organizacji? Wszystko to wydaje się zwyczajnym idiotyzmem. Ale
jeśli pomyślimy, że jest to wstęp do ofensywy, wtedy wszystkie działania postrzegamy zupełnie
inaczej. Wszystko odzyskuje sens.

Nie sposób utworzyć pułku artylerii Odwodów Naczelnego Dowództwa na tyłach, w pełni go
wyposażyć i potem niepostrzeżenie przerzucić nad granicę. Taka operacja musiałaby rzucać się w
oczy. Przybycie choćby jednego pułku OND skłania do refleksji. Przybycie dziesięciu pułków OND
musiałoby wywołać panikę w szeregach nieprzyjaciela. Dlatego nocami przerzucano w kierunku
granicy same działa, bez obsługi. W innym miejscu zbierali się żołnierze i dowódcy.

Dosłownie w ostatniej chwili do rejonów przygranicznych przybywają tysiące żołnierzy i oficerów.


Nikt nie zwraca na nich szczególnej uwagi: tłumy ludzi bez broni ciężkiej, to pewnie piechota. A
tymczasem armaty, ciągniki i amunicja czekają w ukryciu w pobliskich lasach. Żołnierze przejmują
działa, zdejmują z nich smary konserwujące — i dziesięć pułków artylerii jest gotowych do akcji.

7.

Mogę sobie wyobrazić 480 dział na jednym polu walki. Generał pułkownik L. Sandałów nie
precyzuje, o jakie dokładnie działa chodzi. Moim zdaniem wchodzi w rachubę wyłącznie
haubicoarmata ML–20 kalibru 152 mm albo armata Br–2 kalibru 152 mm. Haubicoarmata ML–20
ważyła ponad 7 ton, natomiast armata Br–2 — ponad 18 ton. 480 dział — to las luf aż po horyzont.

W rejonach przygranicznych trudno wyobrazić sobie inną sytuację: na każdą armatę przewidziano 10
jednostek ognia po 60 sztuk amunicji, a więc po 600 naboi. Jeden granat do ML–20 waży 43,6
kilograma, do Br–2 — 48,8 kilograma. Każdy znajduje się w osobnej skrzynce. Dla 480 dział daje to
288.000 skrzynek. Jednak działa tego kalibru potrzebują amunicji składanej, a nie zespolonej. W lufie
umieszcza się osobno pocisk i osobno łuskę z ładunkiem miotającym. Łuski przechowuje się w
osobnych skrzynkach: łącznie 576.000 skrzynek. Spróbujmy to sobie wyobrazić.

A mówimy zaledwie o dziesięciu nowych pułkach Odwodów Naczelnego Dowództwa, tworzonych


potajemnie na zapleczu 4. Armii. Ale 4. A nie stacjonuje na głównym kierunku. Na głównych
kierunkach znajdują się: w klinie białostockim — 10. Armia Frontu Zachodniego, w klinie lwowskim
— 6. Armia Frontu Południowo–Zachodniego, wreszcie nad granicą rumuńską 9. Armia Frontu
Południowego. Możecie sobie wyobrazić, co działo się na ich tyłach? Wyobrażacie sobie wszystkie
900 pułków już sformowanych, oraz niewiadomą liczbę pułków w trakcie formowania? Wyobrażacie
sobie te niewiarygodne ilości zielonych skrzynek z amunicją artyleryjską dla tych wszystkich
pułków?

Tylko ten, kto potrafi to sobie wyobrazić (ja nie jestem w stanie), zrozumie w pełni sens słów
marszałka B. Szaposznikowa: MOBILIZACJA — TO WOJNA. Stalin powołał Ludowy Komisariat
ds. Amunicji, czego logiczną konsekwencją stał się lawinowy proces formowania pułków
artyleryjskich, będących w stanie wchłonąć te astronomiczne ilości pocisków.

Z kolei konsekwencją utworzenia pułków artylerii mogła być tylko wojna. Dodajmy: wojna w 1941
roku. Bowiem radzieccy generałowie nie mogli dłużej przechowywać pod gołym niebem
nagromadzonych zapasów amunicji dla 900 pułków.

Po prostu nie mogli.


ROZDZIAŁ 16.

O ROZTROPNOŚCI RADY NAJWYŻSZEJ

Należy wykorzystywać przeciwieństwa i sprzeczności między dwoma irnperializmami, między


dwiema grupami państw kapitalistycznych, pobudzając jedne przeciwko drugim.1

W. Lenin

1.

W Związku Radzieckim do roku 1939 nie istniał powszechny obowiązek służby wojskowej. Do
wojska nie brano wszystkich, dokonywano wyboru. Nikt nie potrafi przekonująco uzasadnić,
dlaczego wiek poborowy ustalono na 21 lat, a nie na 18 czy 19, żeby młody chłopak mógł zaraz po
szkole odsłużyć wojsko i mieć spokój. W dwudziestym pierwszym roku życia myśli się już o pracy i
założeniu rodziny, a tymczasem przyszłość jest niepewna: wezmą, nie wezmą?

System — przepuszczając tylko niektórych — działał podobnie jak zapora wodna.

W odpowiednim momencie wystarczyło wprowadzić powszechny obowiązek służby wojskowej pod


byle pretekstem i wezwać pod sztandar wszystkich tych, którzy nie odbyli dotąd służby wojskowej.
Przez lata nagromadziła się ich spora rzesza.

I nadeszła taka chwila. 1 września 1939 roku wprowadzono powszechny obowiązek służby
wojskowej. Zaczęto powoływać wszystkich, którzy jeszcze nie odsłużyli wojska.

Wezwania do stawienia się w jednostce nie wzbudzały podejrzeń, że trwają jakieś przygotowania
wojenne. Cóż, rodzina płacze, ale wszyscy rozumieją: w końcu naszemu Wani stuknęła trzydziestka,
nie był w wojsku, przyszła i na niego pora...

Po to zaś, by masowe powołania nie budziły wątpliwości, potrzebne były niewielkie konflikty
zbrojne. A więc konflikty sypnęły się jak na zamówienie od jeziora Chasan aż po deltę Dunaju i lasy
Finlandii. Nie zawsze kończyły się one pomyślnie.

Trwa pobór młodych — i nie tak znów młodych — chłopców: oto szykuje się „wyzwoleńcza”
wyprawa do Polski. Ale po niej żołnierze nie wracają do domów. Potem powołuje się nowych — i
następuje „wyzwolenie” Finlandii. I kolejne „wyzwolenia”: Estonii, Litwy, Łotwy, Besarabii. I znów
pobór: czasy są niespokojne...
Stalin wszak miał jeszcze rezerwy. Zgodnie z nową ustawą o powszechnym obowiązku służby
wojskowej, wiek poborowych obniżono z 21 do 19 lat, a w niektórych rodzajach sił zbrojnych — do
18. Tak więc zgarnięto do wojska naraz cztery roczniki: wszystkich, którzy ukończyli 21, 20, 19, a w
niektórych wypadkach — nawet 18 lat.

Sztucznie zawyżany wiek poborowych spowodował spiętrzenie — niczym przed zaporą — energii
milionów.

Wtedy Stalin otworzył śluzy.

2.

Każde napięcie jest z natury krótkotrwałe. Im jest większe, tym szybciej tracimy siły. Jak długo
można trzymać nad głową 200–kilogramową sztangę? Zmierzam do tego, że jednoczesne powołanie
trzech roczników (co dotąd się nie zdarzyło), a ponadto tych, którzy jeszcze nie odsłużyli, stanowiło
dla kraju podwójne obciążenie. Nie dość, że gospodarka została nagle pozbawiona rąk do pracy, to
jeszcze wszystkich poborowych należało ubrać, obuć, wyżywić i zakwaterować.

Armia Czerwona, która całkiem niedawno przekroczyła milion ludzi, raptem stała się tworem
wielomilionowym. Nowym dywizjom potrzeba koszar, sztabów, strzelnic, poligonów, magazynów,
stołówek, świetlic. A co najważniejsze, wszystkie te dywizje, korpusy i armie należy uzbroić.

Pobór 1939 roku był ogromny. Drugi raz czegoś takiego nie dało się już powtórzyć. W następnych
latach można było powoływać do wojska tylko pojedyncze roczniki. Wprowadzenie jesienią 1939
roku ustawy o powszechnym obowiązku służby wojskowej, stwarzało Stalinowi dogodną sytuację
latem roku 1941. Przez dwa lata z rekrutów można było zrobić prawdziwych żołnierzy. Poza tym nie
zapominajmy o poborach w latach 1940 i 1941.

Z taką armią można już zaczynać wojnę, z czasem uzupełniając stem wojska milionami rezerwistów,
którzy odbyli służbę w latach poprzednich oraz nowymi rocznikami.

Stalin i jego generałowie zdawali sobie sprawę z faktu, że ten masowy pobór 1939 roku zasili armię
na dwa lata, że jesienią 1941 roku musi wyjść do cywila, a siła armii wyraźnie się zmniejszy. Nie
można przytrzymywać w wojsku tych, którzy odsłużyli swoje — powoduje to spadek dyscypliny.
Tylko wojna może przedłużyć okres służby milionom ludzi, żądając od nich poświęcenia i karności.
Jeżeli więc Armia Czerwona nie rozpocznie wojny do jesieni 1941 roku, to masowy pobór 1939
roku zostanie zmarnowany. Jego utrzymanie pochłonie ogromne środki, a żołnierze wrócą do cywila.

I nie uda się ich zebrać powtórnie bez wywoływania paniki.

Tak więc Stalin, zarządzając masowy pobór jesienią 1939 roku, planował jako optymalny termin
przystąpienia do wojny lato 1941 roku. Gdyby zamierzał przystąpić do wojny w 1942 roku, to
masowy pobór przeprowadzono by w roku 1940.

Wszystkie nagromadzone w armii siły ludzkie Stalin wykorzystał od razu i całkowicie. Istnieje tylko
jedno wyjaśnienie takiego postępowania: jeszcze przed 1 września 1939 roku Stalin podjął decyzję o
przystąpieniu do wojny i ustalił termin realizacji tej decyzji najdalej 1 września 1941 roku.

3.

Tutaj słyszę głosy oburzenia i protestu: przecież 1 września 1939 roku to początek II wojny
światowej! Partia komunistyczna i rząd radziecki w swej mądrości za wszelką cenę starały się
uniknąć wojny, podejmując odpowiednie kroki...

Ale to dzisiaj wiemy, że tamtego dnia zaczęła się II wojna światowa. Wtedy nikt tego nie wiedział,
nawet Hitler. 3 września Wielka Brytania i Francja wypowiedziały Hitlerowi wojnę. Ale wówczas
ani Hitler, ani rządy Francji i Wielkiej Brytanii nie przypuszczały, że wkroczyły w globalny konflikt.
Zadałem sobie trud sięgnięcia do prasy brytyjskiej z tamtych czasów, poczynając od „Timesa”.
Przejrzałem też gazety amerykańskie. Wniosek jest prosty: świat nie oceniał wówczas wydarzeń w
Polsce jako początku II wojny światowej. Dopiero znacznie później niemiecką napaść na Polskę
zaczęto interpretować w ten sposób. W owym czasie cała prasa (w tym radziecka) pisała jedynie o
wojnie niemiecko–polskiej. Wypowiedzenie wojny przez Wielką Brytanię i Francję uważano raczej
za deklarację polityczną. 5 września 1939 roku rząd Stanów Zjednoczonych ogłosił neutralność w
wojnie niemiecko–polskiej. Nawet po oficjalnym wypowiedzeniu wojny przez Wielką Brytanię i
Francję, Waszyngton nie uznał jej za konflikt światowy ani nawet europejski. Wniosek: 1 września
1939 roku w żadnej ze stolic świata ani w Warszawie, ani w Berlinie, Waszyngtonie, Paryżu czy
Londynie — nie podejrzewano, że właśnie rozpoczęła się II wojna światowa. Wiedziano o tym
jedynie w Moskwie. I podejmowano, rzecz jasna, odpowiednie decyzje.

ROZDZIAŁ 17.

PERMANENTNA MOBILIZACJA

Stany Zjednoczone Świata (a nie Europy) są tą państwową formą zjednoczenia i wolności narodów,
którą wiążemy z socjalizmem.[543]

W. Lenin

1.
Liczba ludności zamieszkującej Związek Radziecki przed wybuchem II wojny światowej była
mniejsza niż w Cesarstwie Rosyjskim przed rozpoczęciem I wojny światowej. Ale potencjał
wojskowy kraju był o wiele wyższy. Co różniło carską Rosję od Związku Radzieckiego? Otóż gdy w
Rosji brakło artykułów żywnościowych, liberalna prasa dawała wyraz niezadowoleniu i ostro
krytykowała rząd, pełni zapału młodzi ludzie zrzucali z dachów ulotki, a demonstranci śpiewali
buntownicze pieśni. I to wszystko skończyło się rewolucją.

W Związku Radzieckim nie było ani liberalnej prasy, ani młodych śmiałków. Dlatego pomimo
chronicznego braku żywności, zarówno w czasach wojny, jak i pokoju, nikt nie wznosił
buntowniczych haseł. Brak żywności niejednokrotnie przeradzał się w straszliwy głód, który
pochłaniał miliony ofiar. Ale minęły już te czasy, kiedy można było przeciwko temu protestować...

Stalin szykując się do wojny wiedział, że nie może sobie pozwolić, by w jej trakcie wybuchły
protesty głodowe. Dlatego też w początkach 1939 roku liczba zmobilizowanych w Związku
Radzieckim wynosiła 20 procent całej ludności. Wystarczy zabrać ze wsi wszystkich mężczyzn na
wojnę, a naród radziecki obejdzie się jakoś bez chleba. Jest do tego przyuczony.

Dwadzieścia procent to teoretycznie najwyższy możliwy stopień mobilizacji. Dwadzieścia procent to


34 miliony potencjalnych żołnierzy i oficerów.

2.

To oczywiste, że kraj nie mógł utrzymać w czasie pokoju tak wielkiej armii. Podobnie niemożliwe
jest to podczas wojny. Niemożliwe i niepotrzebne. Zdecydowano więc na czas wojny utrzymywać
niewielką armię, liczącą zaledwie 10–12 milionów żołnierzy i oficerów. Powinna ona być
intensywnie wykorzystywana, a straty niezwłocznie uzupełniane. Nazywało się to „stanem
permanentnej mobilizacji”.

Podobno radzieckie dywizje, korpusy i armie nie były liczebne. To prawda. Ale trzeba pamiętać, że
było ich wiele. Poza tym żołnierzy i oficerów wykorzystywano do granic ludzkich możliwości, a gdy
je przekraczano, wymieniano materiał ludzki. To jak konto w banku: jeśli jest zapewniony stały
dopływ gotówki, pieniądze można trwonić bez ograniczeń.

Podobnie sprawy się miały w radzieckich dywizjach, korpusach i armiach. Ludzi nie było wielu, ale
dowództwo wykorzystywało ich bez ograniczeń, w przekonaniu, że jeszcze dziś mogą zostać
zastąpieni innymi. Liczebność Armii Czerwonej podczas wojny była stosunkowo niewielka, jednak
w ciągu czterech lat zmobilizowano 29,4 miliona ludzi powyżej stanu z 22 czerwca 1941 roku.[544]

W czasie pokoju Armia Czerwona liczyła 500–600 tysięcy żołnierzy. Stalin nie żałował środków na
przemysł zbrojeniowy, ale stan armii utrzymywał poniżej jednego procenta ludności, żeby nie
obciążać gospodarki i nie hamować wzrostu produkcji. Potem jednak szeregi Armii Czerwonej
zaczęły rosnąć. Oto liczby:

1923 rok 500.000

1927 rok 586.000

1933 rok 885.000

1937 rok 1.100.000

1938 rok 1.513.400

W początkach roku 1939 liczebność Armii Czerwonej wynosiła jeden procent ogólnej liczby
ludności. Ale już 19 sierpnia 1939 roku liczebność Armii Czerwonej sięgnęła dwóch milionów.

Stalin na tym nie poprzestał. 19 sierpnia wydał tajny rozkaz sformowania dziesiątek nowych dywizji
piechoty i setek pułków artyleryjskich. Wszystko było otoczone ścisłą tajemnicą.

Gotowość bojowa rosła. 1 stycznia 1941 roku Armia Czerwona liczyła 4.207.000 ludzi. W lutym
liczebność jeszcze się zwiększyła. Dwudziestego pierwszego czerwca wynosiła 5.500.000 żołnierzy.

Oprócz tego istniały wojska NKWD — wartownicze, konwojowe, pograniczne, operacyjne. W skład
NKWD wchodziły także pododdziały, ba, całe jednostki dywersyjne. NKWD posiadało też własną
flotę i lotnictwo.

W czasie pokoju, bynajmniej nie spodziewając się napaści Niemiec, Armia Czerwona jeszcze przed
oficjalnym ogłoszeniem mobilizacji przewyższała liczebnie armię rosyjską w okresie wojny po
zakończeniu mobilizacji.

3.

Jeśli tygrys rzuci się w pogoń za jeleniem, nigdy go nie doścignie — jeleń jest zręczniejszy i szybszy.
Jeśli będzie się ostrożnie podkradał, także nic z tego nie wyjdzie — jeleń czujnie wsłuchuje się w
najlżejsze odgłosy lasu, wystarczy, by trzasnęła gałązka... Dlatego tygrys stosuje obie te metody
naraz. Jego atak dzieli się na dwa etapy: najpierw zwierzę długo, bezszelestnie, centymetr za
centymetrem podkrada się do ofiary, a potem dopada ją jednym susem.

Podobnie czyniono, by postawić w stan gotowości Armię Czerwoną i cały Związek Radziecki przed
przystąpieniem do II wojny światowej. Z początku ostrożnie, w ukryciu, należało zwiększyć
liczebność wojska do 5 milionów. Następnie zaatakować.

Pięć milionów ludzi wystarczy, aby przeprowadzić niespodziewany i druzgocący atak. Potem można
rzucić rezerwy. Oto dlaczego w okresie tajnej mobilizacji w Związku Radzieckim przestawiono na
reżim wojenny cały system łączności rządowej i wojskowej, aparat państwowy, machinę
ideologiczną, NKWD i łagry, Komsomoł, przemysł i transport. Przygotowano też kadrę dowódczą i
specjalistów w liczbie wystarczającej dla ponaddziesięciomilionowej armii, choć hamowano wzrost
liczebności samego wojska.

Kiedy jednak armia przekroczyła 5 milionów, utrzymywanie w tajemnicy dalszych posunięć stało się
niemożliwe. Instynkt podpowiadał Stalinowi, że czas już otwarcie zaatakować.

w każdym mieszkaniu w Związku Radzieckim władza komunistyczna zainstalowała wielki czarny


głośnik. Na każdej ulicy zawieszono srebrzysty megafon. Pewnego dnia te głośniki miały obwieścić
całemu krajowi mobilizację — Dzień „M”.

Każdy radziecki rezerwista posiadał kartę mobilizacyjną w jaskrawoczerwonym kolorze; na niej


widniała wielka czarna litera „M” oraz instrukcja, gdzie i o której godzinie należy się stawić w dniu
ogłoszenia mobilizacji. Wiele milionów rezerwistów miało też na swoich kartach mobilizacyjnych
nadruk „M+l”, „M+2” itd. Oznaczało to rozkaz stawienia się na punkt zborny w pierwszym lub
drugim dniu po ogłoszeniu mobilizacji.

Trzeba przyznać, że mechanizm działał niezawodnie. Każdy rezerwista wiedział, że niestawienie się
w oznaczonym miejscu i czasie będzie traktowane jako uchylanie się od obowiązku służby
wojskowej i karane zgodnie z przepisami czasu wojny. Groziła więc nawet kara śmierci przez
rozstrzelanie, bez sądu.

Po roku 1937 wszyscy wiedzieli już, że Stalin nie żartuje. Niektórzy specjaliści do tej pory szukają
przyczyn wielkiej czystki lat 1937–1938. Przyczyny zaś są widoczne gołym okiem przygotowanie do
mobilizacji i wojny.

Hitler zakłócił stalinowską mobilizację, ale nawet w owej krytycznej sytuacji, której w żadnych
plamach i rachubach nie brano pod uwagę, w chwili gdy zabrakło Stalina u steru państwa, a
społeczeństwo nie rozumiało kompletnie, co się dzieje otóż nawet wtedy machina mobilizacji nie
przestała działać. W ciągu pierwszych siedmiu dni wojny w Związku Radzieckim sformowano 96
nowych dywizji jako uzupełnienie już istniejących.[545] W tym samym czasie do armii powołano
5.300.000 żołnierzy i oficerów; miliony innych maszerowało już ku granicom od 22 czerwca.

Marszałek lotnictwa S. Krasowski opisuje dzień 22 czerwca w Północnokaukaskim Okręgu


Wojskowym. Gdy tylko dotarła wiadomość o rozpoczęciu wojny, okręg niezwłocznie przystąpił do
formowania 56. Armii.[546] To samo działo się w innych okręgach, gdzie formowano po jednej lub
więcej armii równocześnie. 22 czerwca 1941 roku Stalin dysponował 31 armiami i był
przygotowany do natychmiastowego zorganizowania jeszcze 28. Przystąpiono do tego zadania
niezwłocznie, nawet bez jego rozkazu. 56. Armia była jedną z wówczas sformowanych.
5.

System mobilizacji obejmował nie tylko miliony rezerwistów, którzy mieli stać się żołnierzami i
oficerami, lecz także miliony ludzi, których zawody okazały się szczególnie przydatne podczas wojny.
Rezerwistami było 100 tysięcy lekarzy każdy z nich posiadał kartę mobilizacyjną[547]. Oprócz tego
podlegały mobilizacji setki tysięcy innych pracowników służby zdrowia. 9 czerwca 1941 roku Armia
Czerwona miała do dyspozycji 149 szpitali i 35.540 łóżek. Na dzień „M plus 30” planowano
zorganizowanie bazy 450.000 łóżek w szpitalach polowych. I faktycznie zorganizowano je.

Karty mobilizacyjne mieli wszyscy pracownicy Ludowego Komisariatu Łączności, Ludowego


Komisariatu Komunikacji, środków masowego przekazu, agenci NKWD i wielu innych
przedstawicieli różnych zawodów. W Dniu „M” oraz w ciągu trzech następnych gospodarka
narodowa miała przekazać Armii Czerwonej ćwierć miliona samochodów ciężarowych oraz ponad
40 tysięcy traktorów.

Plany tego rodzaju działań nigdy nie wiążą się z określoną datą. Dzień początku operacji oznacza się
literą „D”, a oficerowie sztabowi planują posunięcia, których należy wówczas dokonać. Następnie
opracowują plany na dzień następny, czyli „D+l”, dalej na „D+2” itd. Oprócz tego — także na
poprzedzający operację dzień „D–l” i dni wcześniejsze.

Z jednej strony pozwala to zachować w tajemnicy datę początku operacji nawet przed oficerami i
generałami, którzy je planują, z drugiej zaś, jeśli z jakichś przyczyn data ta ulegnie zmianie, nie trzeba
niczego zmieniać w dokumentach. Plan dopasowuje się do każdej daty.

W taki właśnie sposób opracowywano również plany mobilizacji w Związku Radzieckim. Nikt nie
znał konkretnej daty, ale mimo to wyznaczano szczegółowe dyspozycje na Dzień „M”, czyli na dzień,
w którym rząd ogłosi mobilizację, a także na dni następne i poprzedzające ją, na tygodnie i miesiące.

Nawet w dostępnych radzieckich źródłach znajdziemy całkiem sporo wzmianek o Dniu „M”.
Przygotowania osiągnęły gigantyczny rozmach i trudno tę sprawę wymazać z historii. Komunistyczni
historycy posługują się fortelem. Mówią otwarcie o przygotowaniach, ale w takim duchu, jakby
Dzień „M” oznaczał po prostu datę początku mobilizacji: jeśli wróg na nas napadnie, ogłosimy
mobilizację, powiększymy szeregi armii i damy odpór agresorowi.

Ja natomiast piszę tę książkę po to, by dowieść, że tajna mobilizacja rozpoczęła się 19 sierpnia 1939
roku.

Dzień „M” to nie początek mobilizacji, lecz początek jej ostatniego, jawnego etapu. To chwila, kiedy
tajna mobilizacja zostanie powszechnie ogłoszona — i stanie się jawna.

Komuniści twierdzą, że w Dniu „M” planowano rozpoczęcie mobilizacji, ja natomiast utrzymuję, iż


Armia Czerwona już wówczas liczyła ponad 5.000.000 żołnierzy. To nie armia czasu pokoju, ale
wojny. Zorganizowawszy takie wojsko, Stalin musiał w ciągu kilku najbliższych tygodni rzucić je do
walki. Niezależnie od tego, co zrobiłby Hitler.

W toku tajnej mobilizacji największy nacisk kładziono na wojska pancerne, powietrznodesantowe,


artylerię i lotnictwo. W ciągu dwóch lat tajnej mobilizacji Armia Czerwona ponad dwukrotnie
powiększyła swój stan, a w tym samym czasie liczebność wojsk pancernych wzrosła ośmiokrotnie.
Tworzono również struktury przyszłych dywizji, korpusów i armii — miały już kadrę dowódczą,
choć nie posiadały na razie żołnierzy. Pozostawało w Dniu „M” wypełnić owe struktury mięsem
armatnim.

Wszystkie tajne przygotowania miały zostać zakończone do lipca 1941 roku. Wówczas to ojczyzna
miała gromko wezwać swych synów pod sztandary, a więc jawnie uczynić to, czego w żadnym razie
nie można było dokonać w sposób tajny.

Druga najważniejsza teza mojej książki sprowadza się do stwierdzenia, że w Dniu „M”, w chwili
przejścia od tajnej do jawnej mobilizacji, kadrowe dywizje Armii Czerwonej bynajmniej nie
zamierzały jedynie strzec granic, czekając na rozwój wypadków. Nie stanie na granicach, lecz
niespodziewany druzgocący atak planowano w ostatnim, jawnym etapie mobilizacji. Oto opinie
niektórych radzieckich teoretyków wojskowości na ten temat: A. Jegorow (później marszałek
Związku Radzieckiego): „To nie okres rutynowych posunięć i normalnego rozwoju, lecz czas
aktywnych działań na rzecz dalekosiężnych celów... Prowadziły one do ostatecznego zakończenia
mobilizacji i wzmocnienia głównych sił”[548].

J. Szyłowski (później generał porucznik): „Za pierwszym rzutem wojsk, które wtargną na terytorium
nieprzyjacielskie, wkracza do akcji armia lądowa, i to nie na granicy państwowej, lecz na terenach
zajętych”[549].

S. Krasilnikow (później generał porucznik, wykładowca Akademii Sztabu Generalnego):


„Podrywanie ogromnych mas w powszechnej mobilizacji to sprawa wysoce ryzykowna. O wiele
bezpieczniej jest uzupełniać skład poszczególnych jednostek drogą niewielkich mobilizacji...
Przeprowadzać je stopniowo, bez oficjalnego ogłaszania...”[550].

W. Mielników (później generał major): „Armia obronna z chwilą decyzji o przejściu do aktywnych
działań staje się siłą uderzeniową”[551].

Kombryg G. Isserson: „Kiedy ta masa ludzka ruszy do walki, w głębi kraju ujrzymy siły drugiego
rzutu strategicznego zmobilizowanych wojsk, za nim trzeciego rzutu itd. Ostatecznie w wyniku
«permanentnej mobilizacji» zostanie pokonany każdy, kto nie wytrzyma mobilizacyjnego napięcia, nie
będzie miał rezerw i zaplecza gospodarczego”[552].

6.
Różnica między I a II wojną światową polega na tym, że w 1941 roku na zachodnich granicach
państwa stała nie armia okresu pokoju, jak to było w roku 1914, lecz 16 armii uderzeniowych, które
w ciągu dwóch lat trwania tajnej mobilizacji przerosły rozmiarami zwykłe armie okresu pokoju. Dla
ich uzupełnienia z głębi kraju potajemnie przesuwał się drugi rzut strategiczny i już formowano trzy
armie NKWD trzeciego rzutu.

Panuje opinia, że nie wszystkie stalinowskie dywizje, korpusy i armie były w pełni skompletowane i
że dlatego Stalin nie mógł zaatakować. Ci, którzy tak twierdzą, nie znają teorii ani praktyki
„permanentnej mobilizacji”: Pierwszy rzut strategiczny uderza, drugi wyładowuje się z eszelonów,
trzeci kończy formowanie, czwarty rzut... Podobnie jak zęby rekina, co wyrastają ciągle całymi
rzędami. Ten który wypadł zostaje natychmiast zastąpiony przez nowy, a w głębi paszczy wyrzynają
się rzędy drobnych ząbków, i przesuwają do przodu... Można, oczywiście, powiedzieć, że rekin nie
potrafi zaatakować, dopóki nie wyrosną mu wszystkie zęby... Co się tyczy Stalina, istotnie, nie
wszystkie dywizje, korpusy i armie były w pełni skompletowane. Ale na tym właśnie polegał jego
diabelski zamysł. Nie trzeba wszystkiego zapinać na ostatni guzik tygrys nie skrada się zbyt długo.

Na dziesięć korpusów powietrznodesantowych pięć było całkowicie skompletowanych, pozostałe


zaczynały się organizować. Stalin miał 29 korpusów zmechanizowanych. Każdy z nich powinien
liczyć po tysiąc czołgów. Ale tysiąc czołgów posiadały tylko trzy korpusy, cztery inne miały po 800–
900, dziewięć korpusów po 500–800. Pozostałe trzynaście — po 100–400 czołgów. Historycy
wyciągają stąd wniosek: skoro nie wszystko było w pełni skompletowane, to znaczy, że Stalin nie
mógł zaatakować Hitlera w 1941 roku.

Rozpatrzmy tę sytuację z innej strony. To prawda, Stalin miał do dyspozycji jedynie 5 korpusów
powietrznodesantowych w pełnej gotowości, ale Hitler nie miał ani jednego. Podobnie reszta świata.
Pięć korpusów powietrznodesantowych w zupełności wystarczy do przeprowadzenia dowolnej
operacji, do zadania Niemcom śmiertelnego ciosu. Gdyby Stalin rozpoczął wojnę od
niespodziewanego ataku i ogłoszenia Dnia „M”, mógłby w ciągu najbliższych dni i tygodni
doprowadzić jeszcze pięć korpusów powietrznodesantowych do pełnej gotowości bojowej i rzucić
je do walki, podczas gdy świat o czymś podobnym nie mógł nawet marzyć. Jeżeli więc ktoś
postanawia udowodnić, że Stalin, mając pięć korpusów powietrznodesantowych, nie mógł
zaatakować, to — idąc dalej tym tokiem rozumowania — skoro Hitler nie miał ani jednego takiego
korpusu, było to niewykonalne i dla niego.

Także nie wszystkie korpusy zmechanizowane Stalina były całkowicie skompletowane. To prawda, że
trzy korpusy liczące po tysiąc czołgów to ogromnie mało. Ale Hitler nie miał ani jednego takiego
korpusu. Podobnie reszta świata. Ani Hitler, ani nikt inny nie posiadał też korpusów liczących po
800–900 czołgów. W 1941 roku nikt na świecie nie miał także korpusów liczących po 600 czołgów.
Miał je tylko Stalin. Stalin myślał o przyszłości, tworząc korpusy powietrznodesantowe i
zmechanizowane, które miały brać udział w planowanych operacjach. Wszystkie te korpusy, które 22
czerwca 1941 roku nie były w pełni skompletowane, łatwo można było wyposażyć i uzupełnić.
Spadochroniarze i czołgiści byli wyszkoleni, spadochrony — gotowe, a w przemyśle zbrojeniowym
obowiązywały rygory okresu wojny.

Cztery grupy pancerne — to wszystko, co posiadał Hitler. Można ich było użyć do pierwszego
uderzenia, ale w rezerwie nie pozostawało nic. Stalin natomiast zabezpieczył sobie rezerwy.
Z drugiej jednak strony, gdyby Stalin do ostatniego żołnierza skompletował wszystkie 10 korpusów
powietrznodesantowych, 29 korpusów pancernych po tysiąc czołgów i 300 dywizji piechoty,
wystraszyłby Hitlera, który musiałby wtedy zaatakować prewencyjnie. Zresztą ujawnienie tego, co
Stalin przygotował do zadania pierwszych ciosów, wystarczyłoby, żeby przestraszyć Hitlera.

6.

Historycy wojskowi pominęli w swych badaniach spory obszar. Wszystko, o czym tutaj piszę,
stanowiło w Związku Radzieckim tajemnicę państwową. Ponadto w latach dwudziestych i
trzydziestych radzieckie kierownictwo polityczne i wojskowe opanowało najpierw teoretycznie, a
następnie urzeczywistniło w praktyce niezwykły wprost plan tajnego „przestawienia” kraju na reżim
wojenny. Z tym łączyły się nierozerwalnie i logicznie plany przeprowadzenia niespodziewanych
druzgocących ataków. Plany te rodziły się pośród ostrej walki potężnych ugrupowań, które
zdecydowanie różniły się w poglądach i twardo broniły swego punktu widzenia na sprawę podboju
reszty świata. Wokół tych sporów rozgorzały tak wielkie namiętności, że odgłosy polemiki
przedostawały się spoza szczelnych murów Sztabu Generalnego aż na łamy prasy, rzucając snop
światła na prowadzone z rozmachem przygotowania.

Nawet to, co udało się zamieścić na łamach gazet, daje wyobrażenie o zamierzeniach Stalina i
generałów. Zachowały się stosy ogólnie dostępnej literatury na temat konieczności włączania się w
okres przedmobilizacyjny, sposobów przeprowadzania tajnej mobilizacji i atakowania znienacka
przeciwnika, by tymczasem koncentrować główne siły i wprowadzać je do walki. Wydawano nawet
czasopismo „Wiadomości mobilizacyjne”. Wszystkim zainteresowanym polecam liczną dostępną
literaturę na ten temat[553].

Analiza rozwoju struktur państwowych, przemysłu zbrojeniowego oraz Armii Czerwonej skłania do
wniosku, że wszystkie te dyskusje i spory nie były czczą scholastyką. Najpierw przekształciły się w
efektowną teorię, którą następnie niemal w całości wprowadzono w życie.

Historycy, jak dotąd, nie wyjaśnili, dlaczego Hitler napadł na Stalina. Rzekomo pragnął poszerzyć
przestrzeń życiową Niemiec. Utrzymują tak ci, którzy nie czytali „Mein Kampf”, gdzie jest o tym
mowa, ale w bardzo odległej perspektywie. Do roku 1941 Hitler zagarnął już wielkie terytoria — od
Brześcia na wschodzie, do Brestu na zachodzie, od północnej Norwegii do północnej Afryki.
Przyłączyć to wszystko i zagospodarować było zadaniem niewykonalnym nawet dla kilku pokoleń. W
1941 roku Hitler miał przeciwko sobie Imperium Brytyjskie, całą podbitą Europę oraz —
potencjalnie — Stany Zjednoczone. Po to, by utrzymać zagarnięte terytoria, musiałby szykować się do
zajęcia Gibraltaru i podboju Wysp Brytyjskich, nie mając przewagi na morzu.

Czyż w takiej sytuacji miałby się Hitler zajmować rozszerzaniem przestrzeni życiowej? Wszyscy
rozsądni Niemcy odradzali prowadzenie wojny na dwóch frontach. Sam Hitler główną przyczynę
przegranej Niemiec w I wojnie światowej upatrywał w prowadzeniu walki na dwóch frontach.
Zapewniał też posłów w Reichstagu, że w tej wojnie do tego nie dopuści. I zaatakował. Dlaczego?
Bismarck ostrzegał nie tylko przed prowadzeniem wojny na dwóch frontach, ale i na jednym, jeśli
przeciwnikiem miałaby być Rosja. Mimo to Hitler napadł na Związek Radziecki. Nie wiadomo
dlaczego żadnego z historyków nie zainteresowały przyczyny takiego postępowania. Sam Hitler
oświadczył von Schulenburgowi: „Nie mam wyjścia, hrabio”.

Stalin istotnie nie pozostawił Hitlerowi wyjścia. Tajna mobilizacja przybrała rozmiary tak ogromne,
że trudno jej było nie zauważyć. Hitler zdawał sobie sprawę, co stanie się w momencie, kiedy tajna
mobilizacja zamieni się w jawną...

Wyobraźmy sobie Stalina na daczy w ciepły, letni wieczór 1934 roku. Postanowił przeprowadzić
tajną mobilizację w ciągu mniej więcej dwóch lat. Musi ją poprzedzać okres przedmobilizacyjny,
trwający jakieś sześć–osiem miesięcy. Jeszcze trochę wcześniej trzeba zorganizować wielką czystkę.
Słowem, należy działać z wyprzedzeniem, zanim dojdzie do najważniejszych wydarzeń. Kiedy więc
rozpocząć tajną mobilizację? W 1935 roku? A może w roku 1945? Jeżeli zacznie zbyt wcześnie,
spustoszy i doprowadzi do ruiny kraj, no i odkryje karty. Jeśli odłoży sprawę — może być za późno.
Co robić?

Pozostaje jedno: wyznaczyć datę rozpoczęcia II wojny światowej. Będzie stanowiła punkt wyjścia
do decyzji, kiedy przeprowadzić wielką czystkę, wyznaczyć okres przedmobilizacyjny, rozpocząć
tajną mobilizację, w wyznaczonym Dniu „M” uderzyć, i wtedy ogłosić jawną, powszechną
mobilizację.

Renomowani historycy nie zauważają, co działo się w Związku Radzieckim w latach 1937–1941.
Dlatego czytając ich opasłe dzieła w żaden sposób nie możemy zrozumieć, kto właściwie rozpoczął
II wojnę światową. Wygląda na to, że wynikła sama z siebie.

Panowie historycy, zalecałbym porównać radziecką teorię mobilizacji z praktyką, zestawić to, o
czym się mówiło w Związku Radzieckim w latach trzydziestych. Wówczas przestaniecie utrzymywać,
że nie ma winnych rozpętania II wojny światowej. Wreszcie dostrzeżecie prawdziwego winowajcę.

ROZDZIAŁ 18.

PODNIEBNI NIEWOLNICY

Muszę przyznać, że lubię lotników. Ilekroć dowiem się, że jakiegoś lotnika obrażono,

po prostu boli mnie serce.[554]

J. Stalin

1.
Filmy, książki, uśmiechnięte twarze w gazetach przyzwyczaiły nas do myśli, że w latach trzydziestych
młodzież hurmem waliła do szkół lotniczych, że komisje kwalifikacyjne nie mogły się opędzić od
entuzjastów latania. I rzeczywiście tak było. Na początku. Potem było ich coraz mniej. W końcu
zabrakło ich w ogóle. Sytuacja wyglądała tak: mimo rosnącego zapotrzebowania na absolwentów
szkół lotniczych — ich liczba malała.

Był jeszcze jeden problem: zwiększały się możliwości szkoleniowe uczelni lotniczych. W 1940 roku
ukończyło je tylu młodych ludzi, ilu w ciągu wszystkich poprzednich lat razem wziętych. Na rok 1941
zaplanowano większą liczbę absolwentów, niż wszystkie dotychczasowe roczniki razem wzięte, w
tym rekordowa promocja roku 1940. Lotnik to oficer. Zastanówmy się, ile mieszkań trzeba zbudować,
by wystarczyło ich dla absolwentów z roku 1940. A co z absolwentami z rocznika czterdziestego
pierwszego? Lotnik to oficer, jako się rzekło, ale taki, który otrzymuje dwa razy wyższe uposażenie
niż w tym samym wieku i stopniu oficer piechoty. Ile więc pieniędzy potrzeba na płace dla lotników z
lat 1940–1941?

Dalej sprawa mundurów. Oficer wojsk lotniczych tradycyjnie nosi lepszy mundur niż piechur. Oficer
piechoty miał w tamtych latach kołnierz na haftki, a lotnik — krawat. A więc ile potrzeba tych
krawatów?

Rozwiązanie wszystkich tych problemów wymagało podejmowania salomonowych decyzji. Ale


towarzysz Stalin potrafił podjąć taką decyzję w każdej sprawie. Jeśli nie sam, to przy pomocy
doradców. Stosowną decyzję podsunął 7 grudnia 1940 roku szef Głównego Zarządu WWS, generał
porucznik lotnictwa Paweł Ryczagow: nie przyznawać stopni oficerskich absolwentom szkół
lotniczych. Dzięki temu nie trzeba będzie budować nowych mieszkań dla lotników, ani więcej im
płacić i lepiej ich ubierać.

W niektórych krajach absolwenci wojskowych szkół lotniczych wyjątkowo otrzymują stopień


sierżanta. Ale ma to miejsce tylko tam, gdzie sytuacja materialna i status społeczny sierżanta bliższe
są sytuacji i statusowi oficera niż żołnierza. U nas natomiast sierżant to po prostu pozbawiony
wszelkich praw żołnierz. Sypia w koszarach razem z szeregowymi, je tę samą kaszę, nosi takie same
kirzowe buty. Przepustkę dostaje jak żołnierze, raz lub dwa razy na miesiąc na parę godzin. Może też
jej nie dostać. Nie ma sensu opowiadać, co to takiego radzieckie koszary. Trzeba je po prostu
poznać.

Ja sam spędziłem dziesięć lat we wzorcowych radzieckich koszarach. Wzorcowe koszary, to


pomieszczenie sypialne dla 200–300 osób, starannie zasłane łóżka i podłoga na wysoki połysk, to
pobudka i capstrzyk w trzydzieści sekund, to sierżant wrzeszczący bez przerwy przez całe dziesięć lat
(sierżanci się zmieniali, ale wrzaski nie ustawały ani na chwilę). Radzieckie koszary to sam urok —
na jego opisanie nie starczy całej książki.

Żyje się w koszarach przyjemnie, gdyż każdego żołnierza czeka wyjście do cywila. „Wyjście do
cywila jest równie nieuniknione jak upadek kapitalizmu!” — pisali nasi żołnierzykowie na murach.
Jeszcze przyjemniej żyje się w koszarach chłopakowi, który uczy się w szkole, by zdobyć stopień
oficerski. Stopień oficerski — to dopiero jest coś!
Szef Głównego Zarządu WWS generał Paweł Ryczagow sam przeszedł radzieckie koszary —
ukończył szkołę lotniczą w 1931 roku. W 1940 roku generał porucznik lotnictwa Ryczagow miał 29
lat. W jego uszach nie umilkł jeszcze wrzask sierżanta. I oto człowiek ten doradza Stalinowi, by
absolwentom wojskowych szkół lotniczych i technicznych nie przyznawać stopni oficerskich, lecz
stopień sierżanta, i pozostawić ich w koszarach.

Ten, kto nie mieszkał we wzorcowych koszarach, nie jest w stanie ocenić, jak przewrotny i szatański
to pomysł. Słuchacze szkół lotniczych i technicznych tylko dlatego je kończyli, że widzieli światełko
u końca tunelu. Szli ku promocji jak osły za marchewką, i w końcu pozwalano im tę marchewkę
zjeść. Ale ukończyć szkołę oficerską i nie dostać marchewki...

Ci, których przyjęto do szkoły w roku 1940 mniej to przeżywali. Uczono ich według skróconego
kursu i od początku niczego nie obiecywano. Ale w roku 1940 wiele tysięcy absolwentów ukończyło
szkoły lotnicze zgodnie z dawnym, trzyletnim programem. I oto tuż przed promocją, o której ci
młodzieńcy śnili co noc, zafundowano niespodziankę: nie będzie stopni oficerskich!

W pamiętnikach radzieckich lotników wiele się pisze o tej sytuacji: „W końcu maja przybyło
uzupełnienie. Byli to młodzi piloci, absolwenci trzyletniej szkoły lotniczej, którzy jednak otrzymali
tylko stopnie sierżantów”[555].

Generał porucznik lotnictwa W. Kuzniecow był jednym z tych, którzy ukończywszy szkołę oficerską
otrzymał stopień sierżanta. Na początku wojny trafił do pułku, który formowano na tyłach. Byli tam
lotnicy, którzy wcześniej otrzymali stopień podporucznika, byli też i absolwenci późniejszych
roczników — w stopniu sierżantów. „Wielka izba żołnierska w koszarach jest nieprzytulna.
Dwupiętrowe żelazne łóżka... Ciasnota... Sierżanci z nie ukrywaną zazdrością spoglądają na
wiśniowe naszywki i eleganckie, pięknie uszyte mundury...”.[556]

Stalin i Ryczagow wobec dziesiątków tysięcy młodych pilotów posłużyli się chwytem szulerów.
Wyjaśnili zasady gry, a gdy partia dobiegła końca, oznajmili, że w międzyczasie reguły się zmieniły...

2.

Odłóżmy na bok problemy moralne. Powstawało zagadnienie natury prawnej: na mocy jakiego
przepisu można zatrzymać pilotówsierżantów w Armii Czerwonej dłużej, niż czas trwania służby?
Absolwenci z lat 1940–1941 zgłosili się na ochotnika do szkół lotniczych w latach 1937 i 1938,
kiedy nie istniał jeszcze powszechny obowiązek służby wojskowej. Do września 1939 roku do wojsk
lądowych, lotnictwa i marynarki wcielano jedynie wybranych. Okres służby w lotnictwie wynosił
dwa lata. W latach 1937–1938 młodzi chłopcy dobrowolnie wybrali zamiast ewentualnych dwóch lat
służby wojskowej (wcale nie musieli zostać powołani) trzyletnią szkołę o bardzo surowym reżimie.

1 września 1939 roku wprowadzono obowiązek powszechnej służby wojskowej i wydłużono okres
służby. W lotnictwie były to trzy lata zamiast dwóch. Czas nauki w szkole wojskowej zaliczano jako
okres normalnej służby zasadniczej — a więc można było albo nadać absolwentom stopnie oficerskie
i zatrzymać w lotnictwie aż do emerytury, albo — puścić ich do cywila, jako że odbyli już trzyletni
okres służby. Wydawało się, że znalezienie podstawy prawnej, na mocy której udałoby się tych
chłopców zatrzymać w lotnictwie wojskowym, i to na dodatek w zwykłych koszarach, jest
niemożliwe.

Ale Ryczagow i z tym sobie poradził. Stalin zaakceptował jego pomysł. Stworzono nowy przepis:
okres obowiązkowej służby wojskowej w lotnictwie przedłużono do czterech lat. Rada Najwyższa
uchwaliła tę ustawę jednogłośnie. A więc problem przestał istnieć. Jeszcze rok przed wami, drodzy
towarzysze!

3.

Jeszcze rok. A co dalej?

O wojnie napisano tysiące monografii i rozpraw, ale w żadnej z nich nie znajdziemy odpowiedzi na
pytanie, co Stalin zamierzał zrobić z rzeszą zatrzymanych w wojsku pilotów po upływie owego
dodatkowego roku. Nie dość że nie ma odpowiedzi, to nikt jeszcze tego pytania nie zadał. Dzięki
chytremu kruczkowi prawnemu dziesiątki tysięcy lotników miały pozostać w koszarach do jesieni
1941 roku. W 1941 roku Hitler napadł na Związek Radziecki i problem sam się rozwiązał. Jednak
Stalin nie spodziewał się napaści Hitlera, ba, nawet w nią nie wierzył. Cóż więc zamierzał począć z
zatrzymanymi w koszarach pilotami, gdy nastanie jesień 1940 roku?

Nie można było nadać im stopni oficerskich: Stalin miał już prawie 600 tysięcy oficerów, nie licząc
NKWD. Poza tym w 1941 roku szkoły wojskowe miało opuścić 233 tysiące nowych oficerów,
głównie piechoty, artylerii i wojsk pancernych. Gdyby przyznać stopnie oficerskie lotnikom, to razem
z wojskami NKWD kadra oficerska liczyłaby milion ludzi, czyli Stalin miałby prawie tylu oficerów,
ilu car Mikołaj miał żołnierzy. Prowadziłoby to do finansowej ruiny. A więc absolwentom szkół
lotniczych nie można było nadać stopni oficerskich z przyczyn czysto ekonomicznych.

Stalin zresztą nie miał takiego zamiaru. Nie znajdziemy na przykład żadnych dowodów na to, że
planowano rozpoczęcie budowy mieszkań dla tak wielkiej rzeszy lotników. Nie natrafimy na
najmniejszy ślad rozporządzenia o szyciu mundurów oficerskich dla astronomicznej liczby pilotów.
Nie odkryjemy w budżecie miliardów, które należałoby im wypłacać, gdyby zasilili kadrę oficerską.

Cóż więc z nimi począć jesienią 1941 roku? Wypuścić do cywila? To kiepski pomysł. Na trzyletnie
szkolenie wydano miliardy, zużyto miliony ton wysokogatunkowego paliwa, niemało samolotów
rozbiło się wraz z załogami. A teraz — wszyscy do cywila? Za kilka miesięcy zapomną, czego się
nauczyli, i cały wysiłek pójdzie na marne.

A może wydać jeszcze jedną ustawę i trzymać ich w koszarach pięć, sześć, siedem lat? Dobry
pomysł, tyle że lotnik powinien stale latać. Policzmy, ilu potrzeba samolotów szkoleniowych,
instruktorów i paliwa rocznie dla takiej rzeszy lotników!

Stalinowi pozostawało tylko jedno wyjście — rozpocząć wojnę przed nadejściem jesieni 1941 roku.

Jego kalkulacja była prosta: zaczną wojnę jako sierżanci, a ci, co przeżyją, zostaną oficerami,
generałami i marszałkami lotnictwa. Ale większość polegnie w stopniu sierżanta. Za poległego
sierżanta nie trzeba płacić rodzinie odprawy. To spora oszczędność.

Zgromadzenie takiej liczby wyszkolonych lotników to mobilizacja. Totalna. Jeśli rozpocznie się
mobilizację, musi nastąpić krach ekonomiczny, albo wojna. Stalin nie przewidywał krachu
ekonomicznego.

4.

Spójrzmy na tę sytuację oczami młodego człowieka, który jesienią 1940 roku ukończył szkołę
lotniczą w stopniu sierżanta. Po promocji nie dano mu urlopu ani pieniędzy, mundur dostał żołnierski,
zakwaterowano go w koszarach, śpi na żelaznym łóżku i chodzi w kirzowych butach (skórzane kazali
zabrać z magazynu, załadować do wagonów, wywieźć pod zachodnią granicę i tam zakopać). Ale
nasz sierżant nie traci ducha. Może latać i w kirzowych butach.

Co innego nie daje mu spokoju: dokonał życiowego wyboru, postanowił zostać oficerem lotnictwa,
odbębnił trzy lata szkoły, potem dołożono jeszcze rok, do jesieni 1941. I co dalej? Jego koledzy z
podstawówki w ciągu tych czterech lat zdobyli taki lub inny fach, stanęli na nogi: jeden jako śledczy
w NKWD przyciera rogów wrogom ludu, drugi jest inżynierem w fabryce czołgów. A on postanowił
poświęcić się lataniu. I został wystrychnięty na dudka, guzik będzie miał. Na cholerę zmarnował
najlepsze lata? Po diabła ryzykował życie, wkuwał po nocach formułki? Lepiej by się stało, gdyby w
1937 roku go odrzucili. Ale nie, przyjęli, a po czterech latach, jesienią 1941 roku, pójdzie na zieloną
trawkę. Komu jest potrzebny pilot bombowca? Przerzucić się do lotnictwa cywilnego? Tam dla
własnych pilotów nie mają dość pracy.

Zastanówmy się więc, czy nasz sierżant doradzi młodszemu koledze, by poszedł w jego ślady. Jaki
sens kończyć szkołę oficerską po to, by zostać zwykłym żołnierzem?

Ale Stalin i Ryczagow poszli jeszcze dalej. Teraz już nie tylko pilot był sierżantem, był nim także i
dowódca klucza, i zastępca dowódcy eskadry. Sformowano tyle eskadr i pułków, że stopnie
oficerskie i związane z nimi przywileje mogły być przyznawane dopiero od dowódcy eskadry
wzwyż. Natomiast wszyscy piloci do szczebla zastępcy dowódcy eskadry od wiosny 1941 roku byli
kierowani do koszar, gdzie czekały ich wrzaski starszego sierżanta.

Kto zatem, wiedząc to wszystko, wybrałby dobrowolnie szkołę lotniczą? Komu potrzebna taka
romantyka?
Lecz towarzysze Stalin i Ryczagow to też przewidzieli. Dlatego od 7 grudnia 1940 roku
obowiązywała następująca zasada: absolwenci szkół lotniczych nie tylko opuszczają je w stopniu
sierżanta, lecz i nabór do tych szkół przestał już być dobrowolny.

Historia lotnictwa światowego nie odnotowała podobnego wypadku: 7 grudnia 1940 roku w Związku
Radzieckim wprowadzono zasadę przymusowego naboru do szkół lotniczych.

A to oznacza wojnę.

Ani jeden kraj na świecie nie odważył się na taki krok — nawet podczas wojny. Ludzie zawsze latają
dobrowolnie.

Wprowadzenie zasady przymusowego naboru do szkół lotniczych jest równoznaczne z wojną totalną.
Z agresją. Jeżeli podczas wojny obronnej zmusimy człowieka, żeby latał, na ogół nie kończy się to
dobrze.

Pilot jest wolny jak ptak — jeśli zechce, to wyląduje u przeciwnika, a wtedy nikt go już nie zmusi do
latania.

Takich „zniewolonych” lotników można wykorzystać jedynie w zwycięskiej, ofensywnej wojnie, po


niespodziewanych nalotach na lotniska przeciwnika, kiedy wojska pancerne wdzierają się klinem na
terytorium nieprzyjaciela. W takiej sytuacji ucieczka pilota–niewolnika nie ma sensu — w ciągu
kilku dni i tak wpadnie w łapy NKWD.

Pora chyba zapytać, czy owego niewolnika można w ogóle nauczyć latać, skoro on sam tego nie chce.
Czy można go nauczyć sztuki wyższego pilotażu, i to w okresie zaledwie trzech–czterech miesięcy,
które w grudniu 1939 roku Stalin i Ryczagow na to przewidzieli?

Nie można.

Ale wyższy pilotaż nie był naszym niewolnikom potrzebny. Nie szkolono ich do działań obronnych.
Nie do odpierania ataków ani prowadzenia walk powietrznych. Szkolono ich do latania na
samolotach typu Iwanow, specjalnie skonstruowanych do określonego rodzaju działań: start nad
ranem, przelot w zwartym szyku za prowadzącym, na jego rozkaz atak bombowy na uśpione lotniska
nieprzyjaciela, wreszcie po płynnym zwrocie powrót do bazy.

Tego można nauczyć w ciągu trzech–czterech miesięcy nawet niewolnika, tym bardziej że Iwanow
Su–2 właśnie dla takich pilotów był przeznaczony. I jeżeli któryś podczas lądowania wyrżnął w
drzewo, nie było zmartwienia — lotników w stopniu sierżanta towarzysz Stalin miał pod dostatkiem.
Samolotów Iwanow radziecki przemysł także produkował wystarczająco dużo. Postanowiono więc
obejść się bez sztuki wyższego pilotażu i walk powietrznych.

Właśnie wtedy generał porucznik wojsk lotniczych Paweł Ryczagow rzucił hasło, dzięki któremu
wszedł do historii: „Pilotaż to nie flgurówki!”.
ROZDZIAŁ 19.

O PASZY ANGIELINEJ I ARMII PRACY

Gotowość mobilizacyjna dotyczy nie tylko zakładów zbrojeniowych, ale całego przemysłu: w czasie
wojny cały przemysł musi pracować na potrzeby wojska.[557]

J. Stalin, 1940 r.

1.

Paszę Angieliną znał cały kraj. Pasza uśmiechała się z pierwszych stron gazet i czasopism. Nie była
aktorką. Pasza Angieliną była pierwszą w Związku Radzieckim kobietą–traktorzystką i brygadzistką
pierwszej kobiecej brygady traktorzystek. Wsławiła się nie tylko wielką pracowitością, ale i
rozumem. Dziennikarze stadami dreptali za jej traktorem. Nieraz złote myśli Paszy trafiały na
pierwsze kolumny centralnej prasy: „Trzeba lepiej pracować!”, „Trzeba pracować lepiej!”,
„Pracować trzeba lepiej!” itd.

Ale smak prawdziwej sławy poznała Pasza Angieliną na krótko przed wojną. Wówczas pierwsza
traktorzystka kraju rzuciła w masy nowe hasło: „Sto tysięcy dziewcząt na traktory!”. Nie wiem, czy
wymyśliła je sama, czy też ktoś jej tę myśl podsunął, w każdym razie prasa radziecka hasło
podchwyciła, nagłośniła i wezwanie Paszy rozlegało się zewsząd z trybun, z pierwszych stron gazet,
z milionów głośników radiowych. Hasło znalazło odzew i oto w krótkim czasie w Związku
Radzieckim przeszkolono nie sto, lecz dwieście tysięcy traktorzystek.[558]

Poświęćmy teraz chwilę uwagi mężczyznom. Jeżeli „dwieście tysięcy dziewcząt” w żarliwym
porywie wsiadło na kołchozowe traktory, co miało począć dwieście tysięcy traktorzystów?

O nich zatroszczył się Sztab Generalny. Traf chciał, że wezwanie Paszy Angielinej zbiegło się w
czasie z początkiem tajnej mobilizacji do Armii Czerwonej, której właśnie było potrzeba sto tysięcy,
a potem drugie sto tysięcy doświadczonych traktorzystów, by mogli poprowadzić czołgi i ciężkie
ciągniki artyleryjskie. Marsze wyzwoleńcze, które Armia Czerwona podejmowała w latach 1939–
1940, miały na celu nie tylko stworzenie dogodnych dla podboju Europy baz wypadowych i były nie
tylko praktycznym sprawdzianem teorii „w warunkach maksymalnie zbliżonych do warunków
bojowych”. Marsze wyzwoleńcze i małe wojny były przykrywką dla mobilizacji na wielką skalę:
dzisiaj „wyzwalamy” Polskę, więc musimy z waszej wsi zabrać do wojska trzech traktorzystów, a z
sąsiedniej — pięciu. Był nawet taki film — „Traktorzyści”. Demonstrowano w nim ofensywną siłę
czołgów BT–7.

„Marsz” pomyślnie dobiegał końca, ale traktorzyści nie wracali do swoich wsi. Pozostawali w
Armii Czerwonej. Zamiast nich prowadziły traktor dziewczęta. Tymczasem szykowało się
„wyzwalanie” Finlandii z następnej wsi zabrano dziesięciu chłopa, z jeszcze innej — piętnastu. Ich
miejsca na traktorach ochoczo zajęły dziewczęta. I tak powolutku, niepostrzeżenie „dwieście tysięcy
dziewcząt” wprzęgło się w jarzmo codziennego pokojowego trudu, by mężczyźni mogli się zająć
bardziej odpowiedzialnymi zadaniami...

2.

Pasza Angieliną znalazła godne naśladowczynie. Zdumiony świat dowiedział się o pierwszej
kobiecej brygadzie obsługi parowozów. Okazało się, że kobieta radziecka potrafi sypać węgiel do
paleniska nie gorzej, niż mężczyzna. W odkrywkowych kopalniach torfu kobiety radzieckie także
dawały sobie radę. Nie mówiąc o pracy przy budowie linii kolejowych (które nie wiadomo dlaczego
ciągnięto ku zachodnim granicom). Kobiety radzieckie dźwigały nie tylko podkłady, ale i szyny. Jedną
szynę musiało nieść kilkadziesiąt kobiet, ale nic to, ważne, żeby robota szła!

Generał pułkownik służb inżynieryjnych artylerii A. Wannikow (w owym czasie ludowy komisarz
przemysłu obronnego ZSRR) podaje następujące informacje: „Na początku 1940 roku kobiety
stanowiły 41% wszystkich zatrudnionych w przemyśle robotników i pracowników umysłowych.
Szybko się uczyły i obsługiwały najbardziej odpowiedzialne odcinki pracy, a w wielu wypadkach
pracowały wydajniej niż mężczyźni”[559].

Potwierdzają tę opinię marszałek Związku Radzieckiego D. Ustinow[560] i marszałek Związku


Radzieckiego S. Kurkotkin[561]. Mnie zaś zdziwiło, dlaczego te wysoko postawione osobistości
mówią akurat o początku 1940 roku. Znacznie bardziej interesujące byłyby dane z połowy roku 1941.

Na ten temat jednak panuje milczenie. Ale samo zjawisko nasilało się. Gdyby opublikować dane z
dnia napaści Hitlera na Związek Radziecki, nieuniknione byłoby pytanie: gdzie się podziewali
wówczas radzieccy mężczyźni, czym byli zajęci?

3.

Czy jednak można wykorzystywać same kobiety i nie zaprząc do pracy młodocianych?

W radzieckich muzeach można obejrzeć zdjęcia z czasów wojny: oto chudy chłopaczyna stoi przy
ogromnej tokarce. Wytacza pociski do nabojów armatnich. Przekracza normę. Aby mógł sięgnąć
dźwigni, troskliwie podstawiono mu pod nogi dwie skrzynki. Ach, co za entuzjastyczny zryw, jaki
gorący patriotyzm!

Ale w muzeum nie powiedzą wam, że takich wyrostków pędzono do zakładów zbrojeniowych setki
tysięcy, ba miliony (przymusowo!) jeszcze zanim Hitler napadł na Związek Radziecki.

Weźmy do ręki „Prawdę” z 3 października 1940 roku Przeczytamy tam na pierwszej stronie
informację o wprowadzeniu opłat za naukę w wyższych klasach szkół oraz na uczelniach. Jako
uzasadnienie tej decyzji podano „wzrost stopy życiowej ludzi pracy”. Opłaty nie były bynajmniej
symboliczne.

Sens wprowadzenia opłat za naukę stanie się zupełnie jasny, gdy na tej samej stronie przeczytamy
dekret „O państwowych rezerwach pracy w ZSRR”.

Na mocy tego dekretu ma zostać utworzony Główny Zarząd do Spraw Rezerw Pracy. Na początek
instytucja ta przejmie pod kontrolę 1.551 szkół i uczelni. Będzie podlegać bezpośrednio premierowi,
to jest Mołotowowi, a od maja 1949 roku — samemu Stalinowi.

Liczba takich szkół stopniowo się zwiększy. Rekrutacja do nich będzie przymusowa, na zasadzie
mobilizacji wojskowej. Wiek uczniów — od 14 lat. Nauczanie „w korelacji z wypełnieniem norm
wydajności pracy w przemyśle”.

Samowolne opuszczenie szeregów „rezerw pracy” pociąga wysoką karę, odbywaną w niezbyt
romantycznych miejscach. Obowiązuje w nich dryl więzienno–wojskowy. Nauka trwa dwa lata,
normy niewiele się różnią od przewidzianych dla dorosłych. Na czas nauki państwo zapewnia
uczniom bezpłatne wyżywienie i ubranie. Tak samo jak więźniom.

Kremlowscy historycy z nostalgią wspominają tamte piękne czasy: „Szczególne znaczenie miała
mobilizacyjna forma rekrutacji młodych chłopców i dziewcząt do szkół «rezerw pracy» jako
odejście od zasady dobrowolności”[562].

Jak mógłby młodociany proletariusz odwdzięczyć się ojczyźnie za tyle wzruszającej troski? Dekret
przewidywał odpowiednie rozwiązanie: oto po ukończeniu nauki należy obowiązkowo
odpracowywać cztery lata w fabryce bez prawa wyboru zakładu, specjalności i warunków pracy.

Pierwsza mobilizacja do „rezerw pracy” objęła milion młodocianych. Po nich przyszły dalsze
miliony.

Przymusowa rekrutacja młodzieży do pracy w przemyśle oznaczała mobilizację przemysłu,


przestawienie go na reżim wojenny i podporządkowanie jego przepisom.

W październiku roku 1940 plan „Barbarossa” nie był jeszcze zatwierdzony. Hitler nie zdecydował
się jeszcze na wojnę ze Stalinem. Ale Stalin podjął już decyzję.

4.

Zarządzenie o wprowadzeniu opłat za naukę w szkołach i wyższych uczelniach miało na celu


ograniczenie liczby uczących się. Najwyższe opłaty obowiązywały na uczelniach, które kształciły
nieprzydatnych na wojnie muzyków, aktorów, plastyków. Wysokość opłat zmuszała do rezygnacji z
nauki, a „rezerwy pracy” szeroko otwierały bramy zakładów przemysłowych produkujących dla
potrzeb wojska, gotowe wchłonąć rzesze młodych ludzi.

Wprowadzenie systemu „rezerw pracy” nie było po prostu przygotowaniem do wielkiej wojny. To
było przygotowanie do wielkiej wojny wyzwoleńczej prowadzonej na terytorium nieprzyjaciela.

„Rezerwy pracy” wykorzystywano w przemyśle lotniczym, artyleryjskim, produkcji czołgów i w


wielu innych branżach. Oto jeden z przykładów.

Jak już wiemy, radzieckie wojska kolejowe nie przygotowywały się do niszczenia własnych linii
kolejowych w toku działań odwrotowych, lecz do odbudowy Unii kolejowych nieprzyjaciela (miały
postępować w ślad za nacierającymi jednostkami Armii Czerwonej) i ich dostosowania do
radzieckich standardów.

Marszałek Związku Radzieckiego S. Kurkotkin podaje, że według wyliczeń dowództwa jednoczesna


odbudowa dziewiętnastu zachodnich odcinków kolejowych w różnych kierunkach wymagała
intensywnej pracy co najmniej 257 tysięcy żołnierzy wojsk kolejowych. Dowództwo postanowiło
więc przydzielić do wykonania tego zadania tylko 170 tysięcy żołnierzy, a brakujące 87 tysięcy
zastąpić pracą specjalnych oddziałów „rezerw pracy” w liczbie 100 tysięcy ludzi[563].

Hitler napadając na Związek Radziecki w 1941 roku uniemożliwił realizację zacnej idei radzieckich
marszałków: odbudowy linii kolejowych na „wyzwolonych” terytoriach nieprzyjaciela.

ROZDZIAŁ 20.

O ZDOBYCZACH PAŹDZIERNIKA

Jeszcze przed wojną dzień pracy przedłużono do dziesięciu godzin, a wiosną 1941

roku do dwunastu.[564]

G. Ozierow

1.

Komuniści szli do władzy pod pięknymi hasłami. Kiedy w październiku 1905 roku w gazecie
„Nowaja żyzń” ogłosili program swojej partii, pośród licznych punktów znalazły się następujące:
krótki dzień roboczy i całkowity zakaz pracy w godzinach nadliczbowych, zakaz pracy w nocy, zakaz
zatrudniania nieletnich (do 16 roku życia), zakaz zatrudniania kobiet przy pracach szkodliwych dla
zdrowia, wprowadzenie dwóch dni wolnych w tygodniu.

W programie pisano o różnych sprawach, ale istota sprowadzała się do jednego: pracować będziemy
coraz mniej, a otrzymywać coraz więcej. To chwytliwe hasło bardzo się spodobało i w październiku
1917 roku komuniści przejęli władzę przy radosnym aplauzie tych, którzy pragnęli pracować mniej.

Komunistyczna władza szafowała obietnicami. Ale też hojnej komunistycznej władzy należało bronić
przed wrogami zewnętrznymi i wewnętrznymi, a na to potrzeba nie byle jakich środków. Naród zatem
powinien pracować więcej niż dotychczas, gdyż w przeciwnym razie — nie daj Boże! — mogliby
powrócić kapitaliści i znów zacząć bezlitośnie wyzyskiwać masy pracujące.

Dla obrony dobrej władzy komuniści wprowadzili drakońskie przepisy: każdy robotnik był
żołnierzem armii pracy i za cenę życia musiał wykonać nadludzką normę, gdyż inaczej groził powrót
kapitalistów...

Czy istotnie — zapytywał Lew Trocki na III Wszechzwiązkowym Zjeździe Związków Zawodowych
w kwietniu 1920 roku — praca przymusowa jest zawsze nieproduktywna? Oto moja odpowiedź: to
najbardziej żałosny i najbardziej prymitywny przesąd liberalizmu. Po czym zaczął formować armie
pracy wedle twardych zasad, które Marks wyłożył w „Manifeście komunistycznym”.

Dopóki kraj był pogrążony w wojnie domowej, praca niewolnicza przynosiła rezultaty. Ale w
warunkach pokojowych praca niewolnicza okazała się nieproduktywna. W kraju zapanował ostry
kryzys. Zamykano fabryki, nastało bezrobocie. Komuniści usiłowali je zwalczyć, skracając dzień i
tydzień pracy, a co za tym idzie, zamieniając wszystkich w na poły bezrobotnych — i na poły ich
wynagradzając. Zamiast siedmiodniowego cyklu pracy wprowadzili pięciodniowy — cztery dni
pracy, jeden dzień odpoczynku. W ten sposób na rok przypadały nie 52 tygodnie, lecz 73, oraz
odpowiednio większa liczba dni wolnych od pracy.

Hojną garścią dorzucono też różne święta, na przykład Dzień Komuny Paryskiej. Jak się chce
świętować, to się znajdzie wiele rocznic i innych okazji. Dzień pracy również był krótki jak nigdzie
na świecie. Interpretowano to jako osiągnięcie klasy robotniczej, jedną ze zdobyczy Wielkiego
Października.

Potem dzień pracy zaczął się powoli wydłużać. Kraj ruszył ostro do przodu. Zaliczał pięciolatkę za
pięciolatką. Powstał Dnieproges, Magnitogorsk, Komsomolsk — wielkie budowy socjalizmu.
Zarobki jednakże, a zwłaszcza ich siła nabywcza, pozostawały na poziomie zasiłku dla na poły
bezrobotnych. Ludzie pracowali coraz więcej, ale ich stopa życiowa jakoś nie rosła, chociaż
towarzysz Stalin ogłosił, że życie stało się lepsze i weselsze. Wszystko, co wyprodukowano,
wpadało jak w studnię bez dna w kompleks wojskowo–przemysłowy i szło na potrzeby Armii
Czerwonej.

Zbudowano na przykład Dnieproges, a obok kombinat aluminiowy. Amerykański naukowiec Anthony


Sutton, który zebrał materiały na temat przekazywania zachodnich technologii Stalinowi, twierdzi, że
kombinat zaporożski był w owych czasach największy na świecie[565]. Energia elektryczna z
Dnieprogesu zasilała produkcję aluminium, aluminium zaś — zakłady lotnicze. A co się produkuje w
zakładach lotniczych?...

Nie inaczej rzecz się miała z Magnitogorskiem: zbudowano wielkie piece, marteny, wytapiano stal i
produkowano największą liczbę czołgów na świecie, ale stopa życiowa w żaden sposób nie chciała
od tego wzrosnąć.

A Komsomolsk? Komsomolcy w tajdze, za kręgiem polarnym, kosztem heroicznych wysiłków


wznieśli wspaniałe miasto. Po co? Otóż po to, by zbudować tam największe zakłady lotnicze świata;
ich wyposażenie sprowadzono z Ameryki, ale za to siła robocza prawie nic nie kosztowała.

Koło zamachowe nabierało rozpędu. Pracować trzeba było wciąż więcej i więcej. Oto już
pięciodniowy tydzień pracy zamieniono na sześciodniowy, dniówkę ustalono zgodnie ze standardem
światowym, a nawet nieco ją wydłużono. Zmniejszono też liczbę świąt. Rocznicę śmierci Lenina
należy uczcić, ale w czasie wolnym od pracy.

A potem nadszedł rok 1939, za nim — rok 1940. I jakoś niezręcznie było wspomnieć o „zdobyczach
Października”, o obietnicach partii komunistycznej i jej sztandarowych hasłach.

2.

W 1939 roku w kołchozach wprowadzono obowiązkowe normy wydajności pracy. Wstępujesz do


kołchozu niby to dobrowolnie, ale jeśli nie wyrobisz normy — pójdziesz siedzieć.

27 maja 1940 roku ogłoszono uchwałę Rady Komisarzy Ludowych „O rozszerzeniu uprawnień
majstra w zakładach budowy maszyn ciężkich”. Majster taki miał posiadać prawa nie mniejsze, niż
szef kompanii w stopniu starszego sierżanta. Czytasz tekst uchwały i zamiast majstra Wasi w
drucianych okularach i wytłuszczonym kitlu, widzisz raptem nadzorcę — z knutem, jeśli doglądał
budowy egipskich piramid, z bambusową laską — jeśli pilnował wznoszenia Wielkiego Muru.

26 czerwca 1940 roku opublikowano uchwałę „O przejściu na ośmiogodzinny dzień pracy,


siedmiodniowy tydzień pracy i zakazie samowolnego porzucania pracy przez robotników i
urzędników przedsiębiorstw i urzędów”. Podoba ci się majster z bambusową laską, czy nie podoba
— nie możesz odejść. Musisz pozostać tam, gdzie dosięgła cię uchwała. Robotnicy faktycznie zostali
przypisani do fabryki, jak radzieccy chłopi do kołchozu, jak niedouczeni lotnicy do samolotów. Ten
los można porównać jedynie do losu galerników, których przykuwano łańcuchami do wioseł.

Uchwała z 26 czerwca 1940 roku była w swej istocie nie tylko zaprzeczeniem przyjętych w całym
świecie zasad, lecz stała w sprzeczności także ze stalinowską konstytucją z 1936 roku, i to pod
wieloma względami. Konstytucja na przykład gwarantowała siedmiogodzinny dzień pracy.

A tu proszę — uchwała Rady Ministrów „O podwyższeniu norm wydajności pracy i obniżeniu


stawek”.

10 lipca 1940 roku — nowa niespodzianka: „O odpowiedzialności za produkcję towarów


wybrakowanych oraz nieprzestrzeganie przez zakłady produkcyjne norm jakości”. Jeśli nadzorca,
czyli majster, nie działa wystarczająco skutecznie, pomogą mu towarzysze z NKWD. Rozporządzenie
zresztą jest wymierzone także przeciwko majstrom — jeśli któryś nie zadba odpowiednio o jakość
produkcji, to pierwszy pojedzie na białe niedźwiedzie.

Dekrety, uchwały, rozporządzenia sypią się jak z rękawa. 10 sierpnia 1940 roku: „O
odpowiedzialności karnej za drobne kradzieże w zakładach”. Za wyniesienie w kieszeni mutry czy
śrubokręta groził wyrok i obóz.

19 października 1940 roku: „O trybie przenoszenia inżynierów, majstrów, urzędników i robotników


wykwalifikowanych z jednych zakładów i urzędów do innych”.

Nie wolno zmieniać pracy na własną rękę, ale rosną przecież nowe zakłady produkujące pociski,
armaty, czołgi, samoloty i siłą roboczą dysponuje się według odgórnie opracowanego planu: ty, ty, ty
i jeszcze dziesięciu, pakujcie się, jutro jedziecie tam, dokąd was skierują... To już trockizm. Trocki
marzył o tym, by każdy robotnik czuł się „żołnierzem pracy nie mogącym dowolnie sobą dysponować
i jeśli wydany zostanie nakaz przerzucenia go, winien mu się podporządkować; jeśli tego nie zrobi —
będzie dezerterem, którego trzeba ukarać”[566].

3.

Każda uchwała z 1940 roku hojnie szafowała karami, a najbardziej dostawało się bumelantom.
Zgodnie z uchwałą z 26 czerwca za niestawienie się do pracy groziła kara więzienia, przy czym jako
niestawienie się traktowano spóźnienie powyżej dwudziestu minut. Tramwaj się zepsuł, punktualność
diabli wzięli, a spóźnialskich — za druty. Już tam w obozie zadbają, żeby się nie spóźniali.

Wiele razy byłem świadkiem dyskusji komunistycznych profesorów na temat, czy Stalin był
paranoikiem. Przecież, powiadali, chorobę psychiczną widać jak na dłoni — komunistów wsadzał do
więzień, siepaczy (jak choćby Jakira czy Tuchaczewskiego) skazywał na śmierć przez rozstrzelanie...

Nie towarzysze komuniści, Stalin nie był paranoikiem. Masowe wyroki były potrzebne po to, żeby
nikt nawet nie pisnął, kiedy będzie się ogłaszać dekrety i rozporządzenia 1940 roku.

To one wyznaczyły moment ostatecznego przestawienia gospodarki kraju na reżim wojenny. Czyli
mobilizacji.

Ustawodawstwo tak precyzyjnie regulowało normy pracy, że w czasie wojny nie wymagało nawet
najmniejszych korekt czy uzupełnień.
4.

A dzień roboczy wciąż się wydłużał: dziewięciogodzinny niepostrzeżenie zamienił się w dziesięcio–,
a potem jedenastogodzinny. Pozwolono też na pracę w godzinach nadliczbowych — chcesz
pracować, proszę bardzo, zostań wieczorem dłużej. Rząd drukował pieniądze, wypłacał je amatorom
godzin nadliczbowych, a potem z powrotem je wyciągał ludziom z kieszeni, ogłaszając pożyczki na
Fundusz Obrony Narodowej. Tak więc prostemu człowiekowi pieniędzy znów brakowało. Wówczas
rząd poszedł na rękę potrzebującym — zezwolił na pracę w dni wolne. Kto chciał, mógł pracować.
Ale wkrótce wprowadzono to jako zasadę dla wszystkich. Praca na okrągło — bez żadnych wolnych
dni.

Leonid Breżniew był w tym czasie pierwszym sekretarzem do spraw przemysłu obronnego w
obwodzie dniepropietrowskim. „Zakłady, które pracowały wyłącznie na potrzeby cywilne,
przestawiały się na tory wojskowe...”[567]

Było tak nie tylko w Dniepropietrowsku. W. Kuzniecow po wojnie został członkiem Akademii Nauk,
jednym z najwybitniejszych radzieckich konstruktorów rakiet, zastępcą Siergieja Korolowa. Przed
wojną również pracował jako konstruktor, ale nie zajmował tak wysokich stanowisk. On i jego
pracownicy otrzymali zadanie opracowania nowego urządzenia do prowadzenia ognia
artyleryjskiego. To praca na wiele lat. Dostali trzy miesiące. „Pracowali do późna, bez wolnych dni,
bez urlopów. Wychodząc oddawali na wartowni przepustki i odbierali dowody osobiste. Któregoś
dnia zatrzymali go. «Masz tu, Kuzniecow, bloczki na stołówkę, tutaj klucz od pokoju. Są tam biurka i
łóżko. Dopóki nie wykonasz zadania, będziesz mieszkał w fabryce...»

Trzy miesiące «aresztu» minęły niczym jeden długi dzień. Urządzenia wywożono z zakładów nocą”.
[568]

W artykule o Kuzniecowie słowo „areszt” ujęto w cudzysłów. To oczywiste: nie było rozprawy,
śledztwa, oskarżeń. Po prostu kazano mu przez trzy miesiące pracować dzień i noc, bez wytchnienia,
więc pracował. Ale przecież przyszły szef Kuzniecowa i twórca pierwszego sztucznego satelity
Korolow w tych wspaniałych czasach po prostu siedział za kratkami. Podobnie jak wielu innych.

I znów staje się jasny sens wielkiej stalinowskiej czystki. Stalin potrzebował lepszych samolotów,
lepszych czołgów, lepszych armat produkowanych metodą stachanowską, ale jednocześnie w taki
sposób, by nie pochłaniało to zbyt wielkich środków. I oto konstruktorzy już siedzą. I słyszą:
skonstruujcie najlepszy na świecie bombowiec nurkujący, najlepszy czołg, najlepszą armatę, wtedy
wyjdziecie na wolność. Konstruktorzy harują dzień i noc, ale nie za cenę Nagrody Stalinowskiej,
własnej daczy na Krymie, kawioru i szampana. Ceną jest ich życie. Nie będzie samolotu — wyślą na
Kołymę. Więc samoloty były...

Biura konstrukcyjne Tupolewa, Petlakowa i wielu innych pracowały za kratkami: bezpiecznie, tanio,
szybko, a tajemnice konstrukcji nie trafią w niepowołane ręce. Wspomina zastępca Tupolewa G.
Ozierow: „Dla tych na wolności także wprowadzono obowiązkowy, dziesięciogodzinny dzień pracy,
pracują również w większość niedziel... Wśród ludzi dojrzewa przekonanie, że nieuchronnie
nadciąga wojna, wyczuwają to jakimś szóstym zmysłem...”[569].

Nieco później dzień pracy wydłużono do dwunastu godzin, Cóż, w odosobnieniu jeśli jest ciepło i
dają przyzwoicie jeść, można pracować nawet dłużej. A przy wyrębie lasu? Czasopismo „Nowoje
wremia” donosi: „Z dniem 1 stycznia 1941 roku normy żywieniowe dla więźniów zostały obniżone.
Dlaczego? Być może przyczyną były przygotowania do mającej nastąpić wojny...”[570]. Tak właśnie
było.

Admirał floty Związku Radzieckiego N. Kuzniecow oznajmia z dumą: „Na potrzeby obronności
przeznaczono w zasadzie nieograniczone środki”[571]. Słowo „obronność” należałoby tutaj wziąć w
cudzysłów, ale reszta się zgadza. I właśnie dlatego, że na potrzeby przyszłej wojny przeznaczono
nieograniczone środki, trzeba było wprowadzić ograniczenia gdzie indziej, na czymś zaoszczędzić.
Oszczędzano na więźniach, na klasie robotniczej, na inteligencji pracującej, na kołchozowym
chłopstwie.

5.

Ale i na górze leciały głowy. Echa wielkiej kampanii możemy odnaleźć w ówczesnej prasie.
„Probliemy ekonomiki” z października 1940 roku: „Przedstawiciel dyktatury proletariatu, radziecki
dyrektor przedsiębiorstwa, posiada pełnię władzy. Jego słowo jest prawem, a jego rządy w zakładzie
powinny być dyktatorskie... Radziecki urzędnik nie ma prawa wahać się przed sięgnięciem po
najgroźniejszą broń — po władzę, którą powierzyła mu partia i rząd. Szef przedsiębiorstwa, który
cofa się przed zastosowaniem najsurowszych środków oddziaływania wobec osób naruszających
dyscyplinę pracy, sam się dyskredytuje w oczach klasy robotniczej jako człowiek nie zasługujący na
zaufanie”.

To dyrektor. Wobec tego majster miałby być dyktatorem w stosunku do robotników. Z kolei
dyktatorem wobec majstra — jego bezpośredni przełożony i tak dalej, wyżej i wyżej, aż do
dyrektora. I tak do samej góry. To, co mówi się o dyrektorze–dyktatorze, znakomicie współbrzmi z
dekretem o dyscyplinie z roku 1940: żeby zmusić podwładnych do posłuszeństwa, szef ma prawo i
obowiązek użyć wszelkich środków, z bronią włącznie. Jeśli się do tego posunie, nie ponosi
odpowiedzialności za konsekwencje, jeśli natomiast tego nie zrobi, jego samego będzie sądził
trybunał. Sytuacja jest jasna: albo poradzisz sobie z podwładnymi, albo inni poradzą sobie z tobą. A
nowego dyrektora nietrudno znaleźć.

„Prawda” z 18 sierpnia 1940 roku dolewa oliwy do ognia: „W leningradzkich zakładach wykryto
148 przypadków samowolnego opuszczenia stanowiska pracy, do sądu zaś skierowano jedynie 78
spraw”. A więc niektórzy dyrektorzy okazali się zbyt łagodni. Możemy być pewni, że po
opublikowaniu tej informacji znaleźli się w więzieniu nie tylko ci, których proletariacka gazeta
wymieniła jako zbyt wyrozumiałych, ale i ci, którzy nie wsadzili ich za kratki jeszcze przed donosem
„Prawdy”.
6.

Chruszczow powiedział kiedyś, że Stalin prowadził wojnę, posługując się globusem, to znaczy nie
wnikał w szczegóły, lecz stawiał jedynie ogólne cele przed swymi dowódcami. Są to zwyczajne
głupstwa, których poza Chruszczowem nikt nigdy nie powtórzył. Setki ludzi, którzy znali Stalina
blisko, mówią zupełnie co innego.

Stalin znał tysiące nazwisk. Znał całe wyższe dowództwo NKWD i wszystkich swoich generałów.
Znał osobiście konstruktorów broni, dyrektorów większych zakładów, sekretarzy szczebla
obwodowego, śledczych NKWD i NKGB, setki i tysiące czekistów, dyplomatów, przywódców
Komsomołu, liderów związków zawodowych itp. Ani razu w ciągu trzydziestu lat nie pomylił się
wymieniając nazwisko swego rozmówcy. Orientował się w szczegółach wielu rodzajów broni,
zwłaszcza eksperymentalnych. Wiedział, jakie są rozmiary jej produkcji w kraju. Jego słynny notatnik
był równie znany jak koń Aleksandra Macedońskiego. Znajdowały się w nim wszystkie dane na temat
produkcji broni w Związku Radzieckim.

Od listopada 1940 roku dyrektorzy zakładów lotniczych mieli obowiązek codziennie informować KC
o liczbie wyprodukowanych samolotów. Od grudnia — także dyrektorzy zakładów produkujących
czołgi, sprzęt artyleryjski i pociski.

Stalin stosował metodę indywidualnego nacisku. Polegała ona na tym, że własnoręcznie pisał
zobowiązanie w imieniu dyrektora czy ministra, po czym podsuwał mu do podpisu. Jeśli nie
podpiszesz, zdejmą cię ze stanowiska i wyciągną konsekwencje. A jak podpiszesz i nie dotrzymasz...

Generał pułkownik A. Szachurin był wówczas ludowym komisarzem przemysłu lotniczego. Jego
poprzednik — M. Kaganowicz — został zdjęty ze stanowiska i zastrzelił się, nie czekając na to, co
nastąpi potem. Szachurin zajął jego miejsce. I oto widzimy go u Stalina na obiedzie. Jest styczeń
1941 roku. Taki obiad to właściwie bardzo późna kolacja. Kelnerzy nakryli do stołu, rozstawili
półmiski i wycofali się dyskretnie. Stalin prowadzi z gościem rzeczową rozmowę na temat produkcji
samolotów. Wszystkie plany są zatwierdzone. Szachurin wie, że przemysł lotniczy wyprodukuje
planowaną liczbę najnowszych samolotów zgodnie z harmonogramem. A zatem jest spokojny. Ale dla
Stalina rozmiary tej produkcji, które sam zatwierdził, są za małe. Potrzebuje więcej maszyn. Wobec
tego „...wziął kartkę papieru i zaczął pisać: Zobowiązanie (nagłówek podkreślił). „Niniejszym
zobowiązujemy się — Szachurin, Diemientjew, Woronin, Bałandin, Kuzniecow i Chruniczew (moi
zastępcy) — w czerwcu 1941 roku podwyższyć dzienną produkcję nowych samolotów bojowych do
50 maszyn». «Czy możecie podpisać taki dokument?» — «Wymieniliście tu nie tylko moje nazwisko
— odpowiedziałem — i słusznie, gdyż pracuje u nas olbrzymi zespół ludzi. Pozwólcie mi się z nimi
naradzić i dać odpowiedź jutro». — «Dobrze» przystał na moją prośbę Stalin. Podjęliśmy takie
zobowiązanie i dotrzymaliśmy go. Stalin codziennie żądał informacji i ani jedno zakłócenie
harmonogramu nie uszło jego uwadze”[572].

Stalin przygotował pętlę, a szefowie przemysłu lotniczego sami mieli ją sobie założyć na szyję.
Skoro zobowiązanie zostało podpisane, możemy sobie wyobrazić, jak minister i wiceministrowie
wykorzystają swoje dyktatorskie pełnomocnictwa, by podporządkować sobie w tej sprawie
dyrektorów zakładów. A dyrektorzy — kierowników wydziałów. I tak dalej, aż do majstra w
wyszmelcowanym kitlu. Przy okazji wspomnę, że na początku czerwca 1941 roku co najmniej jeden z
wymienionych w stalinowskim zobowiązaniu wysokich urzędników — Wasilij Bałandin, zastępca
Szachurina do spraw produkcji silników — został aresztowany. Jego towarzyszy pracy rozstrzelano.
On miał szczęście: w lipcu go zwolniono. Konstruktor samolotów Jakowlew tak opisuje jego
powrót: „Wasilij Pietrowicz Bałandin, wymizerowany, z ogoloną głową, już zajął swój gabinet w
ministerstwie i kontynuował pracę, jak gdyby nigdy nic...”[573].

7.

Pozostaje nam jeszcze wyjaśnić, kiedy rozpoczął się ów mobilizacyjny wyścig w przemyśle i jak się
mógł zakończyć.

Oczywiście, decyzje rodziły się w zaciszu stalinowskich dacz. Ale podjęte w sposób tajny,
realizowane były przez cały kraj i na oczach świata. Zwyczajnie, jak to w wojsku — żołnierz nie
wie, co i kiedy postanowili przełożeni, ale okopy kopać musi. Nieważne, kto podjął decyzję, i tak
trafi ona do żołnierza, a dowódca sprawdzi, czy rozkaz został wykonany. Zatem jeśli nawet nie
wiemy, jakie decyzje podejmował Stalin, możemy się w tym zorientować, widząc ich realizację.

Stalin sam nigdy nie bywał autorem takich decyzji; podejmowali je delegaci na zjeździe partii, Rada
Najwyższa, przedstawiciele mas pracujących (uchwała z 26 czerwca 1940 roku została podjęta „z
inicjatywy związków zawodowych”). Ministrowie także pisali zobowiązania we własnym imieniu:
„Szachurin, Diemientjew, Woronin, Bałandin...”. Charakter pisma był Stalina, ale podpisy
własnoręczne.

Mobilizację przemysłu i przestawienie produkcji na potrzeby wojska zapowiadał już XVIII zjazd
partii. Nie myślcie jednak, że na zjeździe wystąpił Stalin i oznajmił, iż należy pracować po 10–12
godzin na dobę. Nic podobnego. Stalin nie lubił mówić o takich sprawach. Styl jego publicznych
wystąpień to słynne stwierdzenie: „Życie stało się lepsze, towarzysze. Życie stało się
weselsze”[574].

Wystąpił natomiast na XVIII zjeździe nikomu wówczas nie znany Wiaczesław Małyszew. Warto
przeczytać jego przemówienie z 19 marca 1939 roku. To prawdziwe arcydzieło. Zgodnie z tradycją
tamtych czasów „Prawda” nie podawała imion delegatów na zjazd ani stanowisk, jakie zajmowali.
Po prostu: „wystąpienie tow. Małyszewa”, ani słowa więcej. Nawet na sali obrad nie każdy
wiedział, kto to taki. A on właśnie startował do błyskawicznej kariery. Ten drapieżny stalinowski
tygrys liczył sobie 36 lat. Rok wcześniej został dyrektorem fabryki. Przed miesiącem powierzono mu
stanowisko ludowego komisarza przemysłu maszyn ciężkich. Za rok zostanie zastępcą Mołotowa, a w
maju roku 1949 — Stalina.
Zostać zastępcą Stalina to niełatwa spraw. Mało tego utrzymał się na tym stanowisku aż do śmierci
wodza, a potem pełnił funkcję zastępcy szefa rządu praktycznie dożywotnio. Przez cały czas wojny
był także ludowym komisarzem przemysłu czołgowego, otrzymał stopień generała pułkownika i
nieoficjalnie tytuły „głównodowodzącego przemysłem czołgowym” oraz „księcia Tankogradzkiego”.
Małyszew to Żuków radzieckiego przemysłu. Radzieckie czołgi triumfalnie zakończyły wojnę w
Berlinie. Nie mniejsza w tym zasługa Małyszewa niż Żukowa.

Wiedząc już, jak rozwijała się kariera tego człowieka w czasie wojny i po jej zakończeniu,
powinniśmy jeszcze raz przeczytać „wystąpienie tow. Małyszewa” z 19 marca 1939 roku; właśnie
tam należy szukać klucza do zrozumienia problemu początków okresu przedmobilizacyjnego w
radzieckim przemyśle. Małyszew mówił dokładnie to, co trzeba było mówić u progu roku 1939. Nie
tylko zresztą mówił, ale robił wszystko, czego żądał Stalin. Inaczej nie zostałby przecież jego
zastępcą.

Dalej — niby zwiastun przyszłych dekretów — 24 sierpnia 1939 roku ukazał się w „Izwiestiach”
artykuł Małyszewa pt. „O płynności kadr i rezerwach siły roboczej”. Tekst zawierał to wszystko, co
za rok znalazło się w surowych stalinowskich uchwałach. Podejmował problem przypisania
robotników do zakładu, „rezerw pracy”, faktycznego przekształcenia przemysłu w jeden zwarty
organizm produkujący na potrzeby okresu wojny.

Co za dziwny zbieg okoliczności: 23 sierpnia 1939 roku został podpisany pakt z Hitlerem, a nazajutrz
pojawił się wspomniany artykuł. Wydawałoby się, że najpierw podpisano pakt, a następnego dnia
opublikowano artykuł wzywający do gotowości bojowej. Wydarzenia jednak rozwijały się w
odwrotnym porządku: najpierw postanowiono szykować się do wojny, a potem podpisano pakt.
Artykuł ukazał się 24 sierpnia, ale drukowano gazetę 23 sierpnia. Małyszew pisał swój tekst
wcześniej, jeszcze przed podpisaniem paktu.

Kiedy na Kremlu wymieniano uściski dłoni z Ribbentropem i wznoszono toasty za zdrowie Hitlera,
drakońskie uchwały 1940 roku były już przesądzone. Nie wykluczam, że to właśnie Małyszew był ich
inicjatorem. Przegonił swoich kolegów i rywali, co go wyniosło na stanowisko zastępcy Szefa do
spraw przemysłu. Idea powstrzymania płynności kadr drogą wprowadzenia pańszczyźnianego
przypisania robotnika do zakładu i zorganizowania „rezerw pracy” już w sierpniu 1939 roku została
przedstawiona Stalinowi i przez niego zaakceptowana. W przeciwnym razie Małyszew nie mógłby
opublikować takiego artykułu.

Już wówczas bowiem zdawał sobie sprawę, do czego doprowadzi totalna mobilizacja przemysłu.
Nie on jeden zresztą. „Gospodarka rozwija się jednostronnie, co nie może trwać w nieskończoność.
Sytuacja taka prowadzi albo do wojny, albo — w następstwie olbrzymich wydatków na utrzymanie
sił zbrojnych i inne cele wojskowe — do krachu ekonomicznego”.[575] Tak wypowiadał się po
wojnie marszałek Związku Radzieckiego W. Sokołowski.

Tę prostą myśl rozumiano również przed wojną: „Przestawienie niemal w całości gospodarki kraju
na przemysł wojskowy oznacza nieuchronne braki w zaopatrzeniu ludności w artykuły codziennego
użytku i całkowity upadek przemysłu produkującego na potrzeby okresu pokoju; gałęzie przemysłu,
które nie mają znaczenia dla obronności kraju, będą musiały w krótkim czasie przerwać produkcję, te
zaś, które pracują na potrzeby obronności — zdecydowanie się rozwinąć”. Tak pisał w 1929 roku
wybitny radziecki teoretyk wojskowości W. Triandafiłłow[576].

A oto opinia generała pułkownika Borysa Wannikowa. Reprezentował on ten sam typ stalinowskiego
ministra, co Małyszew. Stalin przyznał sobie Złotą Gwiazdę Bohatera Pracy Socjalistycznej z
numerem 1. Wannikow był jednym z pierwszych dziesięciu, którzy otrzymali to odznaczenie. Potem
Stalin wstrzymał jego nadawanie. Po wojnie zaś przyznał Wannikowowi drugą Złotą Gwiazdę.
Wannikow został więc pierwszym podwójnym Bohaterem Pracy Socjalistycznej. Za
wyprodukowanie bomby atomowej. Wkrótce też otrzymał to samo odznaczenie po raz trzeci. Za
wyprodukowanie bomby wodorowej. Przed wojną Borys Wannikow był ludowym komisarzem do
spraw uzbrojenia, a podczas wojny do spraw amunicji. Oto jego słowa: „Żadne państwo, nawet
najpotężniejsze gospodarczo, nie zniesie przejścia przemysłu obronnego na reżim wojenny w okresie
pokoju”[577].

Przywódcy wiedzieli zatem, co robią. Przestawiając przemysł na tryb wojenny byli świadomi, że
prowadzi to do wojny.

Nota bene, Wannikowa także aresztowano na początku czerwca 1941 roku. Torturowano go,
prowadzono na egzekucję. Spośród piętnastu aresztowanych dwie osoby zwolniono, a trzynaście
rozstrzelano. Masowe aresztowania pracowników przemysłu — począwszy od robotników, którzy
spóźnili się dwadzieścia minut do pracy, a skończywszy na ministrach, którzy nie spóźniali się nigdy
— miały jeden cel: stworzenie jeszcze w okresie pokoju warunków zbliżonych do wojennych. Kiedy
wymizerowani wiceministrowie i ministrowie z wygolonymi głowami wracali nagle prosto z celi
tortur na swoje ministerialne fotele, rozumieli doskonale, że trzeba lepiej pracować. Towarzysz
Stalin potrzebuje dużo broni.

ROZDZIAŁ 21.

STALINOWSKI BURZYK

Nie poddasz się? To zdychaj, Eech, przeklęty!...

Dla nas milszy będzie raj Szturmem wzięty.

Demian Biedny

1.

W lutym 1941 roku pilot lotnictwa cywilnego Aleksander Gołowanow został powołany do Armii
Czerwonej, otrzymał swój pierwszy stopień wojskowy — podpułkownika, i pierwszą funkcję —
dowódcy 212. Pułku Bombowców Dalekiego Zasięgu Specjalnego Przeznaczenia — w skrócie
Specnaz. Radzieckie lotnictwo bombowców dalekiego zasięgu (Dalniebombardirowocznaja
Awiacija — w skrócie DBA) składało się wówczas z:

— pięciu korpusów każdy po dwie dywizje, trzech samodzielnych dywizji, które nie wchodziły w
skład korpusów.

— jednego samodzielnego pułku, który nie wchodził ani w skład dywizji, ani korpusów.

Dowództwo tego właśnie pułku objął Gołowanow w lutym 1941 roku. Ściślej mówiąc, pułk nie
istniał, należało go dopiero sformować. Gołowanow poradził sobie z tym zadaniem. Dostał samoloty,
przydzielono mu pilotów, inżynierów i mechaników, a także lotnisko w rejonie Smoleńska.
Sformował więc pułk i został jego pierwszym dowódcą. Nie miał nad sobą ani dowódcy dywizji, ani
dowódcy korpusu, podlegał bezpośrednio szefowi DBA, a praktycznie — samemu Stalinowi.

W czerwcu 1941 roku 212. Pułk Bombowców Dalekiego Zasięgu Specnaz rozpoczął loty bojowe.
Jednakże używano go, podobnie zresztą jak całego lotnictwa radzieckiego, niezgodnie z właściwym
przeznaczeniem.

Bombowce dalekiego zasięgu przeznaczone są do nocnych nalotów na dalekie nieruchome cele —


miasta, fabryki, mosty, dworce kolejowe. Tymczasem używano ich do lotów dziennych nad ruchome
cele położone na przednim skraju obrony przeciwnika. Bombowce dalekiego zasięgu mają
bombardować z dużej wysokości cele, w które łatwo trafić. Tymczasem postawiono przed nimi
zadanie, do którego nie były przystosowane: bombardowanie kolumn czołgów nieprzyjacielskich. Z
dużej wysokości niepodobna trafić w jadący czołg. Bombowiec dalekiego zasięgu nie jest w stanie
nurkować, a więc trzeba było obniżać pułap lotu...

Takie zadanie powinny wykonywać samoloty szturmowe i to pod osłoną myśliwców. Jednak
samoloty te, a wraz z nimi myśliwce eksortujące, zostały już w pierwszych dniach wojny zniszczone
na przygranicznych lotniskach. Tak więc bombowce dalekiego zasięgu musiały wypełniać zadania, do
których nie były przeznaczone, i to bez osłony, w warunkach pełnej przewagi przeciwnika w
powietrzu. Wszystkie pułki, dywizje i korpusy bombowców dalekiego zasięgu ponosiły zatem duże
straty.

Nie obyło się bez strat i w 212. Pułku, ale w porównaniu z innymi pułk Gołowanowa korzystnie się
wyróżniał. Gołowanow był podpułkownikiem niecałe pół roku, w sierpniu 1941 roku został
dowódcą 81. Dywizji Lotnictwa Bombowego Dalekiego Zasięgu Specnaz[578]. Dywizja ta
podlegała bezpośrednio Naczelnemu Dowództwu. Mówiąc prościej, zwierzchnikiem Gołowanowa
był sam Stalin. W 1941 roku 81. Dywizja pod dowództwem Gołowanowa bombardowała Berlin,
Królewiec, Gdańsk, Ploeszti.

Tak więc w pierwszych dniach wojny wykorzystywano DBA niezgodnie z przeznaczeniem i


poniesione straty znacznie obniżały możliwości lotnictwa dalekiego zasięgu. Mimo to dywizja
Gołowanowa wyróżniała się i należało oczekiwać, że Gołowanow awansuje na dowódcę korpusu.
Tak się jednak nie stało. Nie został też zastępcą szefa DBA, lecz od razu szefem.
W lutym 1942 roku DBA przekształcono w lotnictwo dalekiego zasięgu (Awiaciju Dalniego
Diejstwija — w skrócie ADD), a jego dowódcą został generał major lotnictwa Aleksander
Gołowanow. Awanse wojskowe następują błyskawicznie — generał porucznik, generał pułkownik,
marszałek lotnictwa. W sierpniu 1944 roku Gołowanow otrzymał tytuł głównego marszałka
lotnictwa. W tym też miesiącu ukończył 40 lat. ADD pod dowództwem Gołowanowa bierze udział
we wszystkich ważniejszych operacjach Armii Czerwonej.

W roku 1953, zaraz po śmierci Stalina, Gołowanow zostaje odwołany z zajmowanych stanowisk i
przeniesiony do rezerwy.

W Związku Radzieckim marszałkowie, a nawet generałowie armii nie byli przenoszeni do rezerwy.
Stopnie nadawano dożywotnio; nawet jeśli ludzie ci nie pełnili żadnych obowiązków, pozostawali
generałami i marszałkami. Gołowanow był chyba jedynym odstępstwem od tej zasady. W niełasce
znaleźli się Żuków, Wasilewski, Koniew, Rokossowski, ale nikt nie nazywał ich marszałkami
rezerwy. Pozostawali po prostu marszałkami. N. Kuzniecowa, który także popadł w niełaskę,
zdegradowano ze stopnia admirała floty Związku Radzieckiego do stopnia wiceadmirała.
Pośmiertnie przywrócono Kuzniecowowi stopień admiralski. Do zdegradowania Gołowanowa nie
znaleziono podstaw, więc zachował tytuł głównego marszałka lotnictwa, tyle że marszałka rezerwy.

Jego karierę przerwała śmierć Stalina, i nie był to przypadek. Gołowanow stał bardzo blisko wodza.
Żeby zrozumieć jego losy, trzeba cofnąć się nie do lutego 1941 roku, lecz znacznie wcześniej.

2.

Aleksander Gołowanow urodził się w 1904 roku. Od czternastego roku życia był w Armii
Czerwonej, na froncie. Służył w wywiadzie wojskowym, następnie w OGPU i NKWD. Nie był
jednak zwyczajnym czekistą, lecz prawdziwym wcieleniem woli i energii. Brawurowo prowadził
samochód i motocykl, do perfekcji opanował sztukę pilotażu. Jego wyniki były tak znakomite, że brał
udział we wszechzwiązkowych zawodach motorowych. Samolot pilotował tak, że wodzowie
powierzali mu swe drogocenne życie. Słowem, Gołowanow przypominał filmowego supermena.
Osiągał najwyższe rezultaty we wszystkim, do czego się zabrał.

W jakimś momencie czekista Gołowanow zetknął się ze Stalinem. Od tej chwili ich drogi już się nie
rozeszły. Gołowanow wkrótce dołączył do grona ludzi bardzo bliskich Stalinowi. Jego obowiązkiem
była ochrona osobista Stalina. Był też osobistym śledczym i osobistym pilotem. Sam Stalin w tym
czasie nie latał samolotem, ale miał własnego pilota i na znak szczególnego szacunku proponował
niekiedy partyjnym bonzom skorzystanie ze swojej maszyny: polecisz z moim osobistym pilotem!

Prawdę mówiąc, takie loty mogły stanowić nie tylko dowód uznania i wdzięczności, ale i wręcz
przeciwnych uczuć. Gołowanow latał na srebrzystej maszynie z wielkim napisem na kadłubie:
STALINOWSKI SZLAK. Model tego samolotu stał na biurku Stalina. Na skrzydłach stalinowskiej
maszyny często latała śmierć. W latach Wielkiej Czystki spadały głowy, zwalniały się stanowiska,
likwidacja najwyżej postawionych działaczy komunistycznych oznaczała awans dla tych z drugiego
szeregu. Często Stalin w dowód szczególnej sympatii wysyłał swój samolot na daleką prowincję po
mało znanego, lokalnego partyjnego przywódcę. No cóż, czekają na was w Moskwie, teraz będziecie
kimś! Zdarzały się także sytuacje odwrotne. W Moskwie czekano, ale w zupełnie innych zamiarach...
Leciał delikwent samolotem Gołowanowa, podsuwano mu smakołyki, częstowano gruzińskimi
winami... A w Moskwie czekał na niego stryczek. Podobno marszałek Związku Radzieckiego W.
Blucher w 1938 roku leciał do Moskwy „Stalinowskim Szlakiem”. Był to jego ostatni lot — wkrótce
znalazł się w celi tortur. I tam zmarł.

Aleksander Gołowanow był w latach terroru stalinowskim burzykiem[579]: Nadciągają chmury!


Wkrótce uderzy grom!

3.

Potem czystka się skończyła i rozpoczął się nowy etap okres przedmobilizacyjny, tajna mobilizacja,
konflikty wojenne. Jak dotąd, nie udało się ustalić nazwiska pilota, który wiózł Żukowa nad rzekę
Chałchyn–goł. Pewne jest jednak, że Gołowanow pojawił się nad Chałchyn–gołem praktyczne
równocześnie z Żukowem, a może nawet nieco wcześniej. Oznaczało to, że Stalin osobiście śledzi
rozwój wydarzeń. Gołowanow przebywał w Mongolii aż do zakończenia walk. Nie zdołamy już
ustalić, czy Żuków pojmował wymowę obecności Gołowanowa, ale jedno nie ulega wątpliwości: w
razie niepowodzenia Żuków miał zapewniony powrót do Moskwy „Stalinowskim Szlakiem”.

Obecność Gołowanowa nad Chałchyn–gołem nie ograniczała się do dyskretnej kontroli poczynań
Żukowa.

Wiadomo, że wypełniał jakieś zadania specjalne... Zapoznając się z historią Specnazu, natknąłem się
na niejasne wzmianki o działaniach radzieckich grup dywersyjnych na tyłach wojsk japońskich.
Dywersantów zrzucano z samolotów Samodzielnej Grupy Lotniczej, w skład której wchodził
Gołowanow. A więc nadal uczestniczył w ciemnych machinacjach, a jego pojawienie się —
stalinowskiego burzyka — zapowiadało terror.

Po Mongolii przyszła kolej na Finlandię. Wówczas to Gołowanow został odznaczony Orderem


Lenina. I znów szczegóły skrywa mrok tajemnicy. Gołowanow nie był wojskowym, nie służył w
armii i nie nosił munduru. Cóż więc robił na wojnie?

Wiosną 1941 roku Gołowanow na własną prośbę trafił do wojska. Otrzymał stopień oficerski i
funkcję dowódcy pułku lotniczego specjalnego przeznaczenia.

Gołowanow od dawna przebywał w najbliższym otoczeniu Stalina. Należał do wąskiego grona osób
doskonale poinformowanych. Widywał wyższych dowódców Armii Czerwonej. Dużo latał i sporo
widział. Rozumiał, że kraj czeka Wielka Wojna. Właśnie dlatego zgłosił się na ochotnika.
Gdyby nie Wielka Wojna, pozostałby u boku Stalina.

Gdyby miało dojść do kolejnego lokalnego konfliktu, w rodzaju wojny z Finlandią, pozostałby
pilotem lotnictwa cywilnego i włączyłby się do walki, nie zmieniając lotniczego kombinezonu na
mundur wojskowy.

Gdyby przygotowywano się do wojny obronnej, przesiadłby się na myśliwiec. Z pewnością mógłby
zostać pierwszym w kraju trzykrotnym Bohaterem Związku Radzieckiego. Predystynowały go do tego
jego zdolności i charakter.

Gdyby wojna miała się rozpocząć w 1942 roku, Gołowanow nie zgłosiłby się do wojska na początku
roku 1941. Niespotykana energia tego człowieka znalazłaby inne ujście. Wojna jednak była
przewidywana na rok 1941 i to wielka wojna ofensywna. W modzie były więc bombowce. Właśnie o
taki przydział poprosił Gołowanow. I nie chodziło o zwyczajny bombowiec, lecz taki, który może
być użyty do wykonywania zadań specjalnych. Gołowanow sam wybrał sobie pole działania w
przyszłej wojnie — jego wyrazem jest nazwa 212. Pułku Lotnictwa Bombowego Dalekiego Zasięgu
Specjalnego Przeznaczenia.

4.

Pozostają jednak wątpliwości: Gołowanow nie mógł znać planów Stalina, nie mógł wiedzieć o tym,
że Stalin przygotowuje wojnę. Mógł jedynie przypuszczać, że sprawy tak się potoczą, i zgłosił się na
ochotnika do wojska. Ale przecież mógł się mylić — nie wykluczone, że Stalin wcale nie myślał o
wojnie.

Zgoda. Przyjmijmy, że Gołowanow nie był wtajemniczony w plany Stalina. Załóżmy, że podzielił się
tylko ze Stalinem swymi domysłami: coś mi się zdaje, że wojna już blisko, czy nie czas, towarzyszu
Stalin, żebym włożył mundur? Gdyby się mylił, Stalin powiedziałby: nie, Gołowanow, nie myślę o
nowej wojnie wyzwoleńczej. Potrzebuję cię na miejscu, do zupełnie innych spraw.

Nic takiego nie padło. Przeciwnie, pochwalił swego burzyka: dobrze kombinujesz, Gołowanow!
Nadchodzą wielkie wydarzenia, najwyższy czas przywdziać mundur. Zuch z ciebie, że nie czekasz na
rozkaz, ale sam wiesz, kiedy się zgłosić do wojska!

Dobrze, zgódźmy się, że Gołowanow nie znał planów i zamiarów Stalina, że tylko się ich domyślał!
Ale Stalin te domysły potwierdził.

Zastanówmy się jeszcze chwilę. Stalin mógł przecież powiedzieć Gołowanowowi: boję się, że Hitler
na nas napadnie. Jesteś człowiek energiczny, uparty, zbierz naszych najlepszych pilotów myśliwskich
i wyszkol grupę prawdziwych asów, żeby ani jeden Niemiec nie uszedł z życiem, kiedy się z nami
zetrze w powietrzu. Żebyśmy mogli w dowolnym miejscu osiągnąć przewagę taktyczną. Niemcy
mogą sobie mieć przewagę na całym froncie, ale my nie pozwolimy na to na decydującym odcinku.
Stalin jednak nie powiedział nic takiego ani Gołowanowowi, ani nikomu innemu.

Istotnie, z inicjatywy Gołowanowa i na rozkaz Wodza został stworzony pułk wzorcowy, złożony z
najlepszych lotników, do wykonywania zadań specjalnych w głębi terytorium nieprzyjaciela. O
sformowaniu równie doborowej jednostki, która broniłaby rodzimego nieba, w ogóle nie było mowy.
Próbę utworzenia takiego pułku podjęto dopiero po 22 czerwca 1941 roku (chodzi o 401. Pułk
Myśliwski Osnaz).

Ale na to było już za późno.

5.

Pokuśmy się o zestawienie faktów:

1. Zespół lotnisk oraz zamknięte strefy w rejonie Smoleńska już od czasów przedwojennych były
tradycyjnie miejscem szkolenia najlepszych pododdziałów dywersyjnych Specnazu.

2. Domy wypoczynkowe NKWD w rejonie stacji Gniezdowo w obwodzie smoleńskim od 1939 roku
wykorzystywano jako letnie obozy szkoleniowe dla młodych kadr Komintemu.

3. W rejonie Smoleńska od lutego 1941 roku stacjonował 212. Pułk Lotnictwa Bombowego
Dalekiego Zasięgu Specnaz, który przygotowany był nie tylko do bombardowania szczególnie
ważnych obiektów na osobisty rozkaz Stalina, lecz i do zrzutów grup dywersyjnych na tyłach
przeciwnika.

4. Od lutego 1941 roku w rejonie stacji Gniezdowo organizowano dla Stalina strategiczny punkt
dowodzenia. Chodzi o tę samą stację Gniezdowo, do której dowieziono polskich oficerów. Katyń
jest w pobliżu.

Nie wiem, jak powiązać ze sobą te wszystkie fakty. Punkt dowodzenia dla Stalina, który zamierzał
kierować stąd „wyzwoleniem” Europy, oddziały dywersyjne przeznaczone do likwidacji władz
sąsiednich państw i samoloty, które miały zrzucić dywersantów za granicą, szkoła komunistycznych
przywódców dla przyszłej stalinowskiej Europy oraz miejsce kaźni elity już „wyzwolonych” krajów
— wszystko zgromadzone na jednym terenie. Dlaczego? Zbieg okoliczności czy szatańska logika?
Nie potrafię tego wyjaśnić. Wskazuję tylko na splot zagadek. Niech historycy trudzą się nad ich
rozwikłaniem. Ale jednego jestem pewien: w lutym 1941 roku, kiedy nie było jeszcze żadnych
ostrzeżeń Churchilla, Richarda Sorge, Roosevelta i innych, stalinowski burzyk zwrócił się już w
stronę Niemiec.

ROZDZIAŁ 22.
DOKĄD JECHAŁ CHMIELNICKI?

Historię wojny i pokoju można i należy studiować nie tylko na podstawie dokumentów, ale i ludzkich
losów.

„Krasnaja zwiezda”, 1 czerwca 1990 roku

1.

Do biografii głównego marszałka lotnictwa Gołowanowa można dorzucić biografię generała


porucznika Rafała Chmielnickiego (1898–1964). Jego oficjalny życiorys znajdziemy w dziale
„Bohaterowie wojny domowej”. Oto najważniejsze dane: agitator w Charkowie, następnie sekretarz
Rewwojensowietu 1. Armii Konnej, brał udział w zdławieniu buntu w Kronsztadzie, za udział w
wojnie domowej odznaczony dwukrotnie Orderem Czerwonego Sztandaru. W owym czasie było to
najwyższe odznaczenie.

Przerzucając pamiętniki uczestników wojny domowej, znajdujemy i takie informacje: „dać w nagrodę
czerwone rewolucyjne szarawary” lub „nagrodzić karym ogierem”. Ordery dostawali, jak wspomina
marszałek Siemion Budionny, tylko „najwaleczniejsi z walecznych”. Stalin, na przykład, w okresie
wojny domowej otrzymał tylko jedno odznaczenie. Ci, którzy mieli dwa, trafiali do annałów historii.
Jest wśród nich i Chmielnicki.

Po wojnie domowej Chmielnicki zostaje oficerem do specjalnych poruczeń przy dowódcy


Północnokaukaskiego Okręgu Wojskowego. Potem pracuje w sztabie Moskiewskiego Okręgu
Wojskowego. Jeszcze później studiuje w Akademii Wojskowej, pełni funkcję dowódcy pułku w 1.
Moskiewskiej Dywizji Piechoty im. Proletariatu. Potem jest oficerem do zleceń specjalnych przy
ludowym komisarzu obrony, potem wraca do pracy dowódczej, znów na stanowisko dowódcy pułku
w 1. Moskiewskiej Dywizji Piechoty, następnie zostaje zastępcą dowódcy tejże dywizji i na krótki
czas — jej dowódcą. Była to najlepsza dywizja w całej Armii Czerwonej. Później zostaje oficerem
do specjalnych poruczeń przy ludowym komisarzu obrony ZSRR.

W roku 1940 wprowadzono w Armii Czerwonej stopnie generalskie. Rafał Chmielnicki otrzymał od
razu stopień generała porucznika, w owych czasach — trzy gwiazdki. Wiosną 1941 roku został
mianowany dowódcą XXXIV Korpusu Piechoty — znów najlepszego korpusu Armii Czerwonej.

Podczas wojny pozostawał Chmielnicki w dyspozycji rady wojennej Frontu Leningradzkiego i


Północno–Zachodniego. Od 1942 roku był szefem zaopatrzenia w partyzanckim sztabie centralnym.
Następnie pełnił obowiązki generała do specjalnych poruczeń przy zastępcy ministra obrony, zaś pod
sam koniec wojny generał porucznik Rafał Chmielnicki kierował wystawą trofeów wojennych.
Podczas II wojny światowej nie miał większych zasług bojowych — rozpoczął ją w stopniu generała
porucznika i jako generał porucznik zakończył.

Jego życiorys opracowano w taki sposób, żeby po przeczytaniu ziewnąć i odwrócić stronicę — cóż,
bohater wojny domowej, generał jakich wielu. Ja jednak żywię zadawnioną niechęć do adiutantów i
oficerów do specjalnych poruczeń. Generał porucznik Chmielnicki przez cały okres swojej służby
wciąż powracał jak zaczarowany do pełnienia funkcji oficera (a potem generała) do zleceń
szczególnej wagi. Niewytłumaczalna też była kariera dowódcza Chmielnickiego. Został od razu
dowódcą pułku, choć przedtem nie dowodził ani plutonem, ani kompanią, ani batalionem. A i pułk nie
był zwyczajny. 1. Moskiewska Dywizja Piechoty była jednostką reprezentacyjną, występującą przy
okazji oficjalnych wizyt zagranicznych gości, defilad, uroczystości państwowych itd. Służba w takich
„dworskich” dywizjach jest bardzo specyficzna.

Dla oficera to wielki zaszczyt dostać się do tego rodzaju jednostki. Potem przez całe życie numer
takiej dywizji błyszczy w jego papierach, niczym klejnot. Służba jest zarazem łatwa i trudna. Z jednej
strony chłopy na schwał, nie ma chudych i chorowitych wymoczków, którzy w dodatku nie rozumieją
po rosyjsku, nie ma zdezelowanej broni, problemów z zaopatrzeniem i zakwaterowaniem. Z drugiej
strony, nie ma też prawdziwego szkolenia bojowego. Zamiast niego reprezentacyjne występy, albo
trudne do nich przygotowania. Cały ten, jak się to nazywa w wojsku, „balet”. Cztery z pięciu funkcji
dowódczych pełnił Chmielnicki właśnie w takiej „baletowej” dywizji. Za każdym razem niedługo, po
parę tygodni, po czym na długie lata wracał do obowiązków oficera do specjalnych poruczeń.

Od dawna biografia Chmielnickiego nie dawała mi spokoju i sam nie mogłem zrozumieć, co mnie w
niej tak intryguje. Aż wreszcie olśniło mnie: życiorys Chmielnickiego to po prostu odbicie życiorysu
Woroszyłowa!

2.

Spójrzmy na biografię Chmielnickiego ponownie, tym razem w związku z karierą marszałka Związku
Radzieckiego Klimenta Woroszyłowa.

A więc członek Rady Wojennej 1. Armii Konnej Kliment Woroszyłow spotkał gdzieś podczas wojny
domowej nieznanego agitatora partyjnego i mianował go swoim sekretarzem. Sekretarz przywiązał
się do szefa. Na zawsze. Nie będziemy zaprzątać sobie głowy problemem, kiedy 1 jak sekretarz
Chmielnicki walczył, ale pierwsze odznaczenie otrzymał po klęsce wojsk bolszewickich w Polsce w
roku 1920.

W czasie wojny domowej trzykrotnie się zdarzyło, że rozdawano ordery całymi workami. Pierwszy
raz — w Polsce. Trzeba było hańbę klęski zatuszować bohaterskimi czynami. Po sromotnym
odwrocie żołnierze brali odznaczenia całymi garściami. Wówczas to właśnie Chmielnicki, zgodnie z
rozkazem Rewolucyjnej Rady Wojennej Pierwszej Konnej, zaliczony zostaje w poczet bohaterów.
Może za to, że dobrze pisał na maszynie, albo że ładnie temperował ołówki, a może za jeszcze inne
zasługi. Zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami, w uzasadnieniu przyznania odznaczenia
powinny zostać szczegółowo opisane okoliczności bohaterskiego czynu. W wypadku Chmielnickiego
jednak tego nie dopełniono. Ogólnikowe uzasadnienie brzmiało: „...sekretarzowi członka
Rewolucyjnej Rady Wojennej za zasługi bojowe”. Nieładnie podejrzewać bohaterów, ale czy to nie
sam sekretarz wypisywał dla siebie wniosek?

Rozkaz o odznaczeniu Chmielnickiego Woroszyłow podpisał dwukrotnie: w roku 1919 (jeszcze przed
klęską w Polsce) i w roku 1920. Chmielnickiemu udało się dostać order dopiero za drugim razem. W
dodatku Moskwa nie zatwierdziła decyzji. Nosił więc order Chmielnicki przez trzy lata jakby
półlegalnie: Woroszyłow przyznał mu odznaczenie, a Moskwa nie zaakceptowała. Decyzję
zatwierdzono dopiero 16 października 1923 roku.

Drugi masowy wysyp odznaczeń miał miejsce po zdławieniu buntu w Kronsztadzie. Rzucono tam
najbardziej oddanych. Ich bestialskie wyczyny nazywano operacją bojową. Również za udział w tej
ekspedycji karnej nagradzano jak za zasługi na polu walki. I znów sypnęły się ordery. W
Kronsztadzie był też Woroszyłow i jego sekretarz. Woroszyłow został odznaczony po raz drugi, po
raz drugi otrzymał odznaczenie Chmielnicki. Znowu nie napotkamy opisu bohaterskich czynów,
czytamy tylko: „zagrzewał żołnierzy do walki”. Tak to został Chmielnicki dwukrotnym bohaterem.
Istnieje zdjęcie, na którym widzimy Lenina z uczestnikami stłumienia buntu w Kronsztadzie. Na
prawo od wodza — mężczyzna o szerokiej twarzy, z dwoma orderami na piersi. To właśnie
rewolucyjny bohater Rafał Chmielnicki. Z tyłu, za Leninem — Woroszyłow.

Trzeci raz masowo rozdawano ordery za pacyfikację chłopów w guberni tambowskiej. Wprawdzie
naszego bohatera w ogóle tam nie było, ale otrzymał trzecie odznaczenie.

Po zakończeniu wojny domowej mianowano Woroszyłowa szefem Północnokaukaskiego Okręgu


Wojskowego. Chmielnicki znów był przy nim jako oficer do specjalnych poruczeń. Widywałem wielu
takich oficerów i adiutantów. Istotnie, niekiedy wypełniają zlecenia szczególnej wagi. W zasadzie
jednak to zajęcie dla fagasa. Woroszyłow, sam mając lokajską naturę, otaczał się chętnie ludźmi tego
samego pokroju.

Było jeszcze coś więcej. Chmielnicki miał pseudonim Jucha i nie wstydził się tego. Gdyby wywodził
się z komunistycznego podziemia, można by to uważać za pseudonim partyjny. Jednakże w życiorysie
Rafała Chmielnickiego brak śladów jakiegokolwiek stażu partyjnego przed październikiem 1917
roku. Jego pseudonim, brzmiący raczej jak przestępcza ksywa, nie niepokoił ani Woroszyłowa, ani
samego Stalina. Woroszyłow, gołodupiec i łazęga, nosił pseudonim Wołodźka, zaś pseudo Stalina —
Koba — w swym przestępczym rodowodzie bardzo bliskie jest ksywce Chmielnickiego. Koba i
Jucha.

Tak więc Jucha czuł się jak swój między swymi.

W 1924 roku Stalin przeniósł Woroszyłowa do Moskwy i mianował go dowódcą Moskiewskiego


Okręgu Wojskowego. Łatwo zgadnąć, jaki to miało wpływ na losy Chmielnickiego. W sztabie
Moskiewskiego Okręgu znalazło się dla niego miejsce. Przez krótki czas studiował w Akademii
Wojskowej — dyplom ważna rzecz! — po czym wrócił na dawne stanowisko oficera do specjalnych
poruczeń u boku Woroszyłowa. Następnie Jucha został szefem pułku w 1. Moskiewskiej Dywizji
Piechoty. Dla wszystkich było jasne — nowy dowódca pułku przyszedł po to, żeby gdzieś zaznaczyć
swoją obecność, żeby w jego życiorysie mógł pojawić się zapis: „dowodził pułkiem”. Fakt, iż trwało
to zaledwie parę tygodni nikogo nie interesuje. Najważniejsze, że w dokumentach odnotowano
„dowodził”. W celu uzyskania potrzebnego papierka Woroszyłow nie wahałby się mianować swego
fagasa dowódcą krążownika, i to najlepszego. A Chmielnicki nie musiałby przecież wcale stawać na
kapitańskim mostku i wydawać rozkazów. Byłoby nawet lepiej, żeby tego nie robił. Inni, widząc, co
to za ptaszek, odwaliliby całą robotę za niego, byleby tylko nie przeszkadzał. Podobnie było w pułku.
Wszyscy wiedzieli, że Chmielnicki po krótkim okresie „dowodzenia” wróci do swoich.

Obserwowałem prawdziwy rozkwit tego systemu za czasów Breżniewa, kiedy pracowałem w


rezydenturze GRU w Genewie. Przyjeżdżała z Moskwy delegacja dyplomatów. Było w jej składzie
kilku prawdziwych pracowników MSZ. Pośród nich zaś — dzieci członków Biura Politycznego. Też
dyplomaci, a jakże. Nie przeciążano ich pracą, chodziło tylko o to, żeby nie przeszkadzali. Wcale
zresztą nie palili się do roboty. Opinie za to otrzymywali wspaniałe. Pani ambasador Zoja Mironowa
własnoręcznie podpisywała pisma, gdzie roiło się od określeń: „pełen inicjatywy”, „wszechstronnie
przygotowany” itd., itd. Kiedy spojrzysz w akta personalne takiego „dyplomaty”, osłupiejesz: był i w
Paryżu, i w Waszyngtonie, i w Nowym Jorku, i w Wiedniu, i w Genewie, i zawsze w bardzo
odpowiedzialnej misji, z grupą dyplomatów towarzyszących Breżniewowi, Gromyce, innym wysoko
postawionym osobistościom. Słowem, świetnie rokuje, rozwija się, ma duże doświadczenie, pora go
awansować...

Za Breżniewa podobne praktyki doprowadzono do perfekcji. Ale wówczas, w latach dwudziestych i


trzydziestych, dopiero nieśmiało je wdrażano. Jednak już wtedy zasady pchania wybrańców po
szczeblach kariery w górę były ściśle określone: Chmielnicki otrzymywał nominacje na dowódcę tej
czy innej jednostki, nie opuszczał jednak swego moskiewskiego mieszkania, nie oddalał się zbytnio
od rządowych dacz. Do pułku powrócił jeszcze raz, zaznaczył swoją obecność; został zastępcą
dowódcy dywizji, potem jej dowódcą. W 1940 roku wprowadzono stopnie generalskie, więc
Chmielnickiego mianowano generałem porucznikiem. Spory awans jak na byłego dowódcę dywizji,
ale cóż... Jak na oficera do specjalnych poruczeń — jeszcze większy. W tamtych czasach w Armii
Czerwonej nie szafowano szarżami. Dywizjami dowodzili pułkownicy albo generałowie majorzy.
Korpusami — generałowie majorzy. Zdarzało się nawet, że dowódcami korpusów byli pułkownicy.
Na przykład I. Fiediuniński, K. Smirnow, W. Sudiec, N. Skripko. Generałowie porucznicy stali na
czele okręgów wojskowych albo armii, a i to nie zawsze. Niekiedy dowódcami armii bywali
generałowie majorzy, jak choćby M. Potapow.

Jak widać, Woroszyłow nie pożałował gwiazdek swojemu pupilkowi. „Bohater wojny domowej”
został „wybitnym dowódcą”.

3.

Zaintrygowany postacią Chmielnickiego przewertowałem raz jeszcze pamiętniki radzieckich


generałów, admirałów, marszałków i zdumiałem się: jakże mogłem wcześniej nie zwrócić uwagi na
Chmielnickiego! Jest przecież obecny we wspomnieniach wielu osób. Relację o audiencji u
Woroszyłowa każdy niemal rozpoczyna od opisu sekretariatu, w którym zasiadał Chmielnicki.

Generał major P. Grygorenko wspomina, jak kiedyś przed wojną poprosił o osobiste spotkanie z
ministrem obrony. „A w jakiej sprawie?” — zainteresował się Chmielnicki. Dowiedziawszy się zaś
zadecydował, że nie warto niepokoić samego Woroszyłowa, wystarczy skierować Grygorenkę do
Tuchaczewskiego.

Główny marszałek artylerii N. Woronow opisuje, jak w 1936 roku Mussolini wysyłał włoskich
faszystów na wojnę z Abisynią. Zorganizował wówczas wspaniałą ceremonię pożegnalną.
Uczestniczyły w niej delegacje wojskowe z różnych państw. Najbardziej reprezentacyjna była
oczywiście delegacja radziecka, co Woronow wyraźnie podkreśla. W jej skład — oprócz samego
Woronowa, Gorodowikowa i Łopatina — wchodził również nasz bohater Chmielnicki.[580]

Admirał floty Związku Radzieckiego N. Kuzniecow wspomina, jak przed wojną wysłano go do
Hiszpanii. Wszystko zaczęło się od spotkania z Chmielnickim... Kiedy wrócił — znów pierwsze
kroki skierował do Chmielnickiego. Nie minęło wiele czasu i mianowano Kuzniecowa zastępcą
dowódcy Floty Oceanu Spokojnego — a więc znowu spotkanie z Chmielnickim. Kuzniecow był z
nim w dobrych stosunkach, „...przepchnął mnie Jucha, jak nazywaliśmy go w naszym kręgu”.[581]

Marszałek Związku Radzieckiego K. Mierieckow także relacjonuje swój powrót z Hiszpanii.


Pierwszą rzeczą była wizyta u Chmielnickiego. Chmielnicki zaprosił Mierieckowa do dużej sali.
Zbierano tam wszystkich, którzy akurat byli pod ręką. Chodziło o ważną sprawę: trzeba było osądzić
wrogów ludu, Tuchaczewskiego i jego towarzyszy.[582] Mierieckow nie pisze, jak się wówczas
zachował, ale po sławetnym posiedzeniu szybko poszedł w górę; wkrótce zajął stanowisko szefa
Sztabu Generalnego oraz zastępcy ludowego komisarza obrony, a więc to samo, które wcześniej
zajmował Tuchaczewski... Było rzeczą bardzo ważną, by demonstrować pryncypialność i
rewolucyjne nieprzejednanie nie tylko w obecności Stalina czy Woroszyłowa, ale także ich
sekretarzy, adiutantów i oficerów do specjalnych poruczeń.

I oto Żuków leci nad Chałchyn–goł. Spotkanie z Woroszyłowem, ale przedtem — z Chmielnickim. To
ważna osobistość...

4.

A potem Hitler zaatakował Związek Radziecki. Z początku ogromnie brakowało generałów. Frontem
Zachodnim (liczącym cztery armie) dowodził generał porucznik A. Jeremienko, Północno–Zachodnim
(trzy armie) generał major P. Sobiennikow. Ale generał porucznik Chmielnicki nie przelewał krwi,
nie ryzykował życia. Wciąż pozostawał w dyspozycji dowódcy Frontu Leningradzkiego. Oznacza to,
że za nic nie odpowiadał. Ale dlaczego znalazł się w Leningradzie? Otóż dlatego, że tam właśnie
skierowano Woroszyłowa, który znów zabrał go ze sobą. Można było mianować Chmielnickiego
oficerem do specjalnych poruczeń ludowego komisarza obrony, ale mianować go generałem do
specjalnych poruczeń dowódcy frontu — jakoś nie wypadało. Generał porucznik jako chłopiec na
posyłki u dowódcy frontu, podczas gdy wojskowi niższych stopni sami dowodzą frontami? A więc
zastosowano inną formułę: „pozostający w dyspozycji”...

W Leningradzie doszło do kompletnego blamażu Woroszyłowa. Frontem dowodził niecałe osiem dni,
od 5 do 12 września 1941 roku, po czym trzeba było pilnie zastąpić go Żukowem. Jednak Stalin nie
mógł po prostu usunąć Woroszyłowa. Rozdmuchana sława Klimenta Woroszyłowa z okresu wojny
domowej związana była ze sławą samego Józefa Stalina. Gdyby wódz ogłosił wszem i wobec że
Woroszyłow to kretyn, godziłoby to również w niego samego. Dlatego Wołodźka pozostawał w
dyspozycji Stalina, tak jak Jucha — w dyspozycji Woroszyłowa.

Później Stalin mianował Woroszyłowa głównodowodzącym ruchem partyzanckim. Partyzantami nie


trzeba dowodzić, sami wiedzą, co robić. W biografii Woroszyłowa tak opisano jego zasługi:
„Osobiście udzielał instrukcji dowódcom oddziałów partyzanckich”[583]. Czysta robota!

Generał armii S. Sztemienko opisał krótko, bez złych intencji, osobisty pociąg „proletariusza”
Woroszyłowa: przytulne wagony, ze smakiem dobrana biblioteka... Woroszyłow poddał Sztemienkę
prawdziwemu egzaminowi... nie, nie ze strategii czy taktyki, lecz z repertuaru Teatru Wielkiego. Sam
był wielkim miłośnikiem opery i baletu i bardzo lubił przy okazji zawstydzić kogoś, zarzucając mu
brak kultury... Sytuacja przedstawiała się następująco: front, wojna, giną ludzie, kraj głoduje, Sztab
Generalny pracuje na okrągło wedle harmonogramu ustalonego przez Stalina, oficerom i generałom
oczy zamykają się ze zmęczenia. Sztemienko przypadkiem trafia do salonki Woroszyłowa i liczy, że
wreszcie odeśpi. Nic z tego! Musi prowadzić rozmowę o wydarzeniach kulturalnych z marszałkiem–
światowcem... Oprócz tego w tym przytulnym wagonie jakiś fagas w stopniu pułkownika raczy
Woroszyłowa fragmentami klasyków literatury: „Kitajew czytał dobrze i pod jego wpływem na
twarzy Woroszyłowa malowało się wówczas głębokie upojenie”[584].

Wyobraźmy sobie ubłoconego, głodnego, zarośniętego dowódcę partyzanckiego oddziału; przez


wiele dni dla zmylenia pościgu prowadził swoich ludzi przez lasy i bagna, by nie wpadli w łapy
siepaczy. I oto przychodzi rozkaz: stawić się u marszałka Woroszyłowa. To wymaga całej operacji —
spoza linii frontu przylatuje samolot, trzeba rozpalić ogniska na polanie, żeby mógł wylądować,
maszyna zabiera dowódcę i leci na Wielką Ziemię. I oto nasz dowódca już jest w eleganckiej
salonce. Dywany, lustra, mahoniowe meble na wysoki połysk, brązy — a za oknami wichura, mgła.
Wyspany, najedzony i przyjemnie podchmielony Woroszyłow, z dala od frontu i nieprzyjaciela,
rozpoczyna instruktaż... Potem znowu wsadza się partyzanckiego dowódcę do samolotu: zapnij pasy,
startujemy, przelatujemy nad linią frontu, przygotuj się... skacz!

W tym samym wagonie co osławiony proletariacki marszałek, miłośnik kultury, uwił sobie gniazdko
Rafał Chmielnicki. Woroszyłow był głównodowodzącym całego ruchu partyzanckiego, a Chmielnicki
— szefem do spraw zaopatrzenia w sztabie partyzanckim. Cóż może byż lepszego, niż zaopatrywać
partyzantów, kiedy tysiące ton ładunku zrzuca się za linię frontu, w ciemność, bez możliwości
kwitowania odbioru...

Pod koniec wojny, kiedy Woroszyłow naprawdę nie miał już nic do roboty, powierzono mu
„dyplomatyczne” zajęcie: witał gości zagranicznych, towarzyszył, podejmował, chełpił się
zwycięstwami. Generał de Gaulle zaświadcza, że w czasie wojny bankiety w Moskwie były wprost
niezwykle wystawne. Znaleziono i dla Chmielnickiego stosowne zajęcie — został naczelnikiem
wystawy zdobycznego uzbrojenia. Drodzy goście zagraniczni, proszę spojrzeć na prawo, proszę
spojrzeć na lewo...

Istota rzeczy tkwi w czym innym: Stalin pozwolił radzieckim żołnierzom grabić zajęte terytoria.
Nazywało się to braniem trofeów wojennych. I rozpoczęło się łupienie Europy! Rabowali żołnierze,
rabowali oficerowie, generałowie, marszałkowie. Aleksander Twardowski w poemacie „Wasilij
Tiorkin” poświęcił cały rozdział grabieniu Niemiec. Otrzymał za swój utwór Nagrodę Stalinowską I
Stopnia.

Nie gorzej od wojska spisywało się państwo radzieckie. Grabież pod egidą państwową przybrała
formę Służb ds. Zdobyczy Wojennych. Zaświadczenie wystawione przez owe służby pozwalało
bezkarnie brać wszystko, co wpadło w ręce. Przecież to nie dla siebie, lecz dla państwa robotników
i chłopów...

Woroszyłow uwielbiał dzieła sztuki, dlatego też Chmielnicki zdeptał w ich poszukiwaniu Europę,
niczym partyzancki dowódca briańskie lasy. Praca była ciężka, ale przynosząca satysfakcję: generał
porucznik, nie obciążony żadnymi zadaniami bojowymi, z zaświadczeniem podpisanym przez samego
Woroszyłowa w kieszeni wraz z batalionem „służb” myszkuje po całej Europie... Chmielnicki jednak
w jakimś momencie przekroczył granice przyzwoitości — oddalono go ze służby u Woroszyłowa, a
potem zwolniono z obowiązków z powodu złego stanu zdrowia.

5.

Po co w ogóle opowiadam całą tę historię?

Od chwili pierwszego spotkania Woroszyłow i Chmielnicki praktycznie nie rozstawali się. Niekiedy
Woroszyłow wysyłał Chmielnickiego za granicę, z wizytą do faszystów. Były to jednak tylko
spotkania robocze. Czasami Chmielnicki na krótki czas opuszczał Woroszyłowa, by „dowodzić”
pułkiem czy dywizją. W Akademii też studiował bez większego zapału, poświęcając siły swemu
podstawowemu zajęciu. Raz tylko zdarzył się wyjątek od tej reguły. Wiosną 1941 roku po raz
pierwszy i jedyny Woroszyłow i Chmielnicki rozstają się. Woroszyłow zostaje w Moskwie, a generał
porucznik Chmielnicki zostaje dowódcą XXXIV Korpusu Piechoty 19. Armii.

W skład Armii Czerwonej wchodziło w tym czasie:

29 korpusów zmechanizowanych (każdy po trzy dywizje),

62 korpusy piechoty (po 2–3 dywizje, bardzo rzadko 4),

4 korpusy kawalerii (po dwie dywizje),

5 korpusów powietrznodesantowych (w ich składzie nie było dywizji),


5 korpusów lotniczych w składzie WWS (po trzy dywizje),

2 korpusy obrony powietrznej kraju (w ich składzie nie było dywizji).

Pośród całej tej setki XXXIV Korpus Piechoty był wyjątkowy — liczył 5 dywizji. Niecodzienne było
również to, że dowodził nim generał porucznik. Jak dotąd, udało mi się zebrać dane dotyczące 56
spośród 62 dowódców korpusów piechoty, jakie istniały latem 1941 roku. Na czele korpusów stali
generałowie majorzy, niekiedy pułkownicy. Były jedynie dwa wyjątki: generał porucznik P. Batów
dowodzący IX Samodzielnym Korpusem Piechoty i generał porucznik Chmielnicki — dowódca
XXXIV Korpusu.

Sprawa Batowa jest jasna. IX Samodzielny Korpus Piechoty przygotowywał się do wykonania
zadania specjalnego desantu na wybrzeże rumuńskie. Dlatego korpus miał status samodzielnego,
dlatego na jego czele stał generał porucznik. XXXIV KP nie miał w nazwie określenia
„samodzielny”, ale w rzeczywistości taki był. Niezwykła też była jego liczebność i skład — oprócz
zwykłej piechoty należała do niego również dywizja strzelców górskich. Otaczała go aura tajemnicy,
podobnie jak całą 19. A, w której skład wchodził.

W „Lodołamaczu” pisałem o tajnym przerzucie wojsk na teren Okręgu Odeskiego. Operacja ta była
tajna do tego stopnia, że sam dowódca okręgu generał pułkownik J. Czeriewiczenko, nie wiedział, iż
na jego teren przerzuca się całą armię. Chodziło właśnie o tę armię, w której składzie znajdował się
XXXIV Korpus Chmielnickiego.

Komunistyczni historycy zapewne wysunęliby śmiałą tezę, że 19. Armia generała porucznika I.
Koniewa i wchodzący w jej skład XXXIV KP generała porucznika Chmielnickiego przesuwały się ku
granicom w celach obronnych. Lub że — co także możliwe — myślano o kontrataku.

Nie, nie ma żadnych wątpliwości nie chodziło ani o obronę, ani o przeciwuderzenie. Po cóż w
obronie dywizje strzelców górskich? Góry są dopiero po drugiej stronie granicy, w Rumunii.

Jeśli myślano o obronie bądź kontrataku, ten najsilniejszy ze wszystkich korpusów piechoty należało
przerzucić nie na kierunek Rumunii, lecz Niemiec. Gdyby istotnie istniały plany obrony czy
przeciwnatarcia, generał Chmielnicki z pewnością trzymałby się od całej sprawy z daleka.
Siedziałby spokojnie na tyłach. Zresztą gdy tylko Hitler zaatakował i dla Związku Radzieckiego
wojna stała się „wielka” i „narodowa”, generał Chmielnicki jeszcze przed pierwszym starciem z
nieprzyjacielem zostawił XXXIV Korpus własnemu losowi, by więcej nie pojawić się na froncie. O
wiele spokojniej pozostawać „w dyspozycji dowódcy Frontu Leningradzkiego” lub zawiadywać
sprawami zaopatrzenia na głębokich tyłach.

6.

Woroszyłow jako dowódca skompromitował się w czasie kampanii zimowej w Finlandii, ale jego
kariera polityczna bynajmniej na tym nie ucierpiała. Został zdjęty ze stanowiska ludowego komisarza
obrony... i awansowany. Nie ma w tym nic tajemniczego. Stalin potrzebował młodych, zdolnych,
energicznych, zuchwałych, bezwzględnych i drapieżnych ludzi w rodzaju Żukowa, Berii, Malenkowa.
Wynosząc ich jednak do władzy, musiał zabezpieczyć się przed ich przebójowością, wiedzą,
chytrością. Otoczył się więc kordonem złożonym ze starej gwardii.

Rolę tarczy ochronnej najlepiej ze wszystkich odgrywał Woroszyłow. Popierał Stalina w każdej
sprawie, nie było między nimi najmniejszej różnicy zdań, nie pretendował do zajęcia jego miejsca.

Ponadto znany był w kraju i za granicą, a Stalin (następnie zaś Chruszczów i Breżniew) obsypywali
go orderami, rozdmuchując jego niezasłużoną sławę. W dowód wdzięczności za lokajską pokorę i
służalczość Stalin pozwalał Woroszyłowowi na to, na co nie pozwoliłby i czego nie wybaczyłby
innym. Woroszyłow z kolei hojnie obsypywał dobrodziejstwami swoich własnych fagasów.

W 1941 roku przygotowywano inwazję na Europę. Stalin trzymał Woroszyłowa przy sobie. Trudno
było spodziewać się po nim zwycięstw, ale jego fagasowi Chmielnickiemu dano szansę wyróżnienia
się na polu walki. Woroszyłow wiedział, gdzie będą się decydować losy wojny, i właśnie tam posłał
Chmielnickiego — na kierunek rumuński, najkorzystniejszy. Zamiast walczyć z Niemcami, lepiej
walczyć z Rumunami. Odcięcie Niemiec od ropy naftowej — oto co zadecyduje o losach Europy.
Zadanie zaszczytne i stosunkowo łatwe. A zatem znaleziono dla Chmielnickiego miejsce nie w
pierwszym rzucie strategicznym, którego żołnierze muszą przelewać krew i ponosić straty, lecz w
drugim rzucie, który po trupach pierwszego rzutu strategicznego zaniesie zwycięskie sztandary na
rumuńskie wieże wiertnicze. Dlatego Chmielnicki dostał najsilniejszy korpus, w którym była ponadto
dywizja strzelców górskich.

Czy Stalin nie bał się powierzyć Chmielnickiemu tak odpowiedzialnego odcinka? Sądzę, że nie.
Chmielnicki nie miał przecież dowodzić frontem czy armią, nie miał być szefem sztabu. Nie on jeden
będzie tam walczył. Zajęcie Rumunii Stalin zlecił Żukowowi. W tym celu skoncentrowano piętnaście
korpusów wojsk zmechanizowanych, piechoty, kawalerii i wojsk desantowych. Korpus
Chmielnickiego, chociaż najsilniejszy, był tylko jednym z piętnastu.

W pierwszym rzucie strategicznym zgromadzono najlepszych dowódców, włącznie z Malinowskim i


Kryłowem. Desantem morskim miał dowodzić Batów; desant powietrzny był zadaniem brygady
Rodimcewa. Do desantu morskiego miały być zaangażowane siły całej Floty Czarnomorskiej.
Eskadrę krążowników powierzono dowództwu S. Gorszkowa. Dopiero potem planowano
wkroczenie do Rumunii 19. Armii Iwana Koniewa, w skład której wchodził korpus Chmielnickiego.
Nikt nie wymagałby od niego genialnych posunięć — powinien jedynie przekazywać swoim
dywizjom rozkazy Koniewa.

Wygrać wojnę to jedna sprawa, a zatknąć sztandar zwycięstwa na stosownej wysokości — druga.
Chmielnicki nie musiał wygrywać wojny — to było zadanie Żukowa, Koniewa, Malinowskiego,
Kryłowa, Batowa, Rodimcewa, Gorszkowa. Nazwisko Chmielnickiego znalazłoby się natomiast w
tekście informacji: „Jako pierwsze wkroczyły do Ploeszti wojska pod dowództwem generała
Chmielnickiego”. Nic więcej nie potrzeba. I po to tylko Chmielnicki jechał na wojnę. Kiedy zniknęły
szanse, żeby się wyróżnić, zniknął z linii frontu i sam Chmielnicki.
Komuniści nie mogą dłużej zaprzeczać, że Stalin zamierzał zagarnąć Europę. Utrzymują jednak, że
przygotowywał uderzenie na 1942 rok.

Nie zgadzam się z tym poglądem. Jeśliby bowiem tak było, Chmielnicki spędziłby lato i jesień 1941
roku w kurortach Kaukazu i Krymu, zimą na podmoskiewskiej daczy bawiłby się ze swoim
bohaterskim marszałkiem w śnieżki, wieczorem czytałby mu ciekawe książki, a dopiero wiosną 1942
roku objąłby dowództwo najsilniejszego korpusu piechoty Armii Czerwonej.

ROZDZIAŁ 23.

WSZYSCY LUDZIE ŻUKOWA

G. Żukow, jak wszyscy wiedzą, zjawiał się tylko w wyjątkowych sytuacjach, kiedy trzeba było
skoordynować działania bojowe kilku frontów w określonym kierunku strategicznym.[585]

Generał N. Antipienko

1.

Żukow też miał swoich ludzi, którzy również jechali na wojnę. Zajmijmy się więc nimi.

Woroszyłow otaczał się przydupasami, lizusami, adiutantami i sekretarzami. Żukow miał inne
podejście. Nie był małostkowy. Nie uznawał czegoś takiego jak nagana, czy nagana z wpisem do akt.
Wolał kary bardziej zdecydowane: rozstrzelanie. Bez zbędnych formalności. Wolał nagana od nagany.

Żukow nad Chałchyn–gołem dysponował nieograniczonymi pełnomocnictwami; wykorzystał je w


pełni, a nawet jeszcze bardziej. Działał zdecydowanie, szybko, z rozmachem. Generał major P.
Grygorenko opisał jeden z wielu incydentów.

Razem z Żukowem przybyła z Moskwy grupa słuchaczy akademii wojskowych — oficerska rezerwa.
Na miejscu Żukow odwoływał tych, którzy jego zdaniem nie sprawdzili się, rozstrzeliwał, a na ich
miejsce mianował oficerów z rezerwy. Między innymi został odwołany dowódca pułku piechoty,
Żukow wezwał do siebie młodego oficera z rezerwy, rozkazał udać się do pułku i przejąć
dowodzenie.

Zmierzcha. Step ciągnie się setki kilometrów w każdą stronę. Na rozkaz Żukowa obowiązuje cisza w
eterze. W stepie cisza i ciemność, ani jednego ognika: wszystkie oddziały maskują się. Żadnych
punktów orientacyjnych.

Zapada noc, oficer miota się po stepie w poszukiwaniu pułku. Nawet jeśli spotka kogoś w ciemności,
i tak nie otrzyma żadnej informacji. Wiadomo: każde zbędne słowo grozi rozstrzelaniem...

Do samego rama oficer nie zdołał odnaleźć powierzonej mu jednostki. A rano Żukow wyznaczył
następnego kandydata na dowódcę. Ten, który nie umiał znaleźć pułku, został rozstrzelamy.

Zachodni eksperci nie uwierzyli w historię opisaną przez Grygorenkę. Nie potrafili, a właściwie nie
chcieli zrozumieć radzieckiej rzeczywistości. Uznali więc, że generał ma żal do władzy
komunistycznej i dlatego przesadza.

Z czasem pojawiły się kolejne świadectwa. W odróżnieniu od wspomnień Grygorenki, wyszły one
spod piór ludzi cieszących się względami reżimu. Oto jedno z nich. Generał major lotnictwa A.
Worożejkin, dwukrotny Bohater Związku Radzieckiego, jeden z pierwszej dziesiątki asów
radzieckiego lotnictwa[586]. Jeszcze jako młody pilot też walczył nad Chałchyn–gołem.

Pod wieczór, po wykonaniu lotu bojowego, powracał do bazy. Zapadał zmierzch. Dostrzegł kolumnę
wojska. W ciemności trudno rozpoznać: nasi, czy Japończycy? Bak niemal pusty. Nie ma dość
paliwa, by zatoczyć jeszcze jedno koło i sprawdzić. Dociągnął do lotniska, wylądował. Mógł z
powodzeniem przemilczeć fakt zauważenia kolumny, bo był sam w powietrzu. Jednak złożył
meldunek: widziałem posuwające się oddziały, nie wiem czyje, chyba japońskie.

Po jakimś czasie młodego pilota wzywają prosto do Żukowa. Z miejsca pada pytanie: czyja kolumna,
nasi, czy Japończycy? Lotnik odpowiada, że nie dało się ustalić. I oto co nastąpiło później:

„Żukow spokojnie powiedział:

— Jeżeli okaże się, że to nasi, będziemy musieli was rozstrzelać. Odmaszerować.

Nie od razu dotarł do mnie sens słów Żukowa. Ale kiedy zrozumiałem groźbę, stanąłem na baczność i
oznajmiłem zdecydowanie:

— Rozstrzelajcie od razu...

Żukow chrząknął. Odwrócił się do szafki, wyjął napoczętą butelkę koniaku i szklankę, napełnił do
połowy i wyciągnął w moją stronę:
— Napijcie się i uspokójcie.

— Nigdy nie piję sam.

Znów chrząknął, zastanowił się, wyjął drugą szklankę, nalał sobie...”[587].

Worożejkina uratował silny charakter. Miał szczęście: mógł go okazać wobec samego Żukowa.
Inaczej rzecz się miała z tymi, których rzezimieszki NKWD z batalionu Osnaz aresztowały w środku
stepu i rozstrzeliwały o świcie. Okazywanie wobec nich silnego charakteru na nic się zdało.

Żukowowska „polityka kadrowa” miała też i plusy. Ludziom sprawdzonym w walce, ludziom
zaufanym, Żukow bez wahania powierzał dowolne zadania i dowolne funkcje. I trzeba przyznać, że
najczęściej były to trafne decyzje personalne. Ludzie „z rozdania Żukowa” byli najczęściej
samodzielni, rozważni i stanowczy.

Wiemy już, że Stalin posłał w bój swojego osobistego pilota Gołowanowa, a Woroszyłow — swego
generała do specjalnych poruczeń Chmielnickiego. Warto przyjrzeć się z bliska ekipie Żukowa w
pierwszych dniach czerwca 1941 roku. No i samemu Żukowowi.

2.

Żukow znaczy natarcie. Każdy to wiedział na froncie. Pojawienie się Żukowa zapowiadało nie jakąś
tam zwyczajną ofensywę, lecz niespodziewaną, zdecydowaną, druzgocącą. Właśnie dlatego zawsze
ukrywano obecność Żukowa na froncie. Żukow zjawiał się bez dystynkcji, zabronione były
jakiekolwiek rozmowy na temat jego przybycia, w szyfrówkach pomijano jego nazwisko, podając
jedynie pseudonim.

Te zasady dotyczyły również innych marszałków i generałów, lecz Stalin szczególnie troszczył się o
incognito Żukowa, lub tylko skwapliwie to okazywał. W październiku 1941 roku dla Związku
Radzieckiego nastał moment krytyczny. Niemieckie wojska dotarły pod Moskwę. Dostępu do miasta
bronił Front Zachodni, którego dowodzenie przejął 13 października Żukow. Redaktor naczelny
dziennika „Krasnaja zwiezda” D. Ortenberg (towarzysz broni Żukowa znad Chałchyn–gołu) wysłał
fotoreportera do sztabu Frontu Zachodniego, żeby zrobił zdjęcie Żukowa nad mapą pola bitwy.
Żukow wypędził fotografa, miał ważniejsze sprawy na głowie. Jednak po kilku dniach fotoreporter
wrócił do sztabu, tym razem z osobistym rozkazem Stalina.

Zdjęcie pojawiło się na pierwszych stronach gazet: cała armia, cały kraj, cały świat miały się
dowiedzieć, że Moskwa nie skapituluje, że obronę miasta powierzono Żukowowi. A generał, w
charakterystycznym dla siebie stylu niebawem wyprowadził zdecydowane przeciwnatarcie, które
całkowicie zaskoczyło niemieckie dowództwo.

Jeszcze jeden przykład. Wiosną 1945 roku 1. Front Białoruski pod dowództwem Żukowa szykował
się do szturmu Berlina. 13 kwietnia w Moskwie Stalin niby to przypadkiem napomyka
Harrimanowi[588], że Niemcy, ze zrozumiałych powodów, spodziewają się głównego uderzenia na
Berlin, ale zostaną wyprowadzeni w pole. Natarcie będzie skierowane nie na stolicę, lecz na Drezno.
Rozczarowanym żołnierzom radzieckim stojącym pod murami Berlina również zakomunikowano, że
zmieniony został kierunek ataku. Wreszcie, aby rozwiać wszelkie wątpliwości, ogłoszono, że
dowodzenie frontem przejął generał armii W. Sokołowski, a marszałkowi Związku Radzieckiego G.
Żukowowi powierzono inny odcinek... Dziś wiemy, że Żukow pozostał na miejscu i nie przekazał
Sokołowskiemu dowodzenia frontem. Ale zawsze to lepiej pozwolić nieprzyjacielowi na rozprężenie
i uczucie ulgi, gdy się właśnie rozpoczyna natarcie.

Jak widać, zasada jest prosta: kiedy Stalin obawia się o skuteczność obrony, wówczas demonstruje
Żukowa wszem i wobec, ale kiedy szykuje nagłe uderzenie, wtedy ukrywa Żukowa przed światem.

W czerwcu 1941 roku G. Żukow, jako szef Sztabu Generalnego, powinien był pozostawać w
Moskwie. Tymczasem 21 czerwca Biuro Polityczne podejmuje znamienną decyzję: wzdłuż granicy
rumuńskiej dyskretnie rozwinąć Front Południowy (pod rozkazami generała armii I. Tiuleniewa), a
Żukowowi zlecić, by z Tarnopola koordynował działania Frontu Południowego i Południowo–
Zachodniego.

Stalin zdecydował się na to posunięcie bynajmniej nie powodowany groźbą niemieckiej agresji.
Gdyby obawiał się o defensywę, to z odlotu Żukowa nie czyniono by tajemnicy. Można by nawet
opublikować fotografię: Żukow z walizką wsiada do samolotu.

Tymczasem przelot Żukowa był najściślej strzeżoną tajemnicą państwową. Tak się złożyło, że Żukow
odlatywał 22 czerwca, o godzinie 13.40, a więc już po rozpoczęciu niemieckiej ofensywy. Ale
decyzję podjęto dzień wcześniej. A ściślej mówiąc, decyzja zapadła w maju, a 21 czerwca została
jedynie zatwierdzona. Jako ściśle tajna.

O stopniu jej utajnienia świadczyć może następujący fakt: 19 lipca 1941 roku generał pułkownik
Franz Haider notuje w dzienniku wojennym swoje wątpliwości co do samego faktu istnienia Frontu
Południowego: „Gdyby tu znajdował się rzeczywiście jakiś silny operacyjny organ dowodzenia, to
byłby on nam na pewno znany imiennie”[589]. Haider wyraża też wątpliwość co do istnienia 9. i 18.
A, które wchodziły w skład Frontu Południowego. Nie ma tylko wątpliwości co do obecności w tym
rejonie 2. A (która ani przed, ani w trakcie, ani po II wojnie światowej w ogóle nie pojawiła się w
europejskiej części ZSRR, gdyż przez cały ten czas stacjonowała na Dalekim Wschodzie).

Skoro prawie miesiąc po rozpoczęciu działań wojennych wywiad niemiecki nie potrafił wykryć
istnienia Frontu Południowego, to tym bardziej nie mógł nic wiedzieć o misji Żukowa, który 21
czerwca otrzymał zadanie najwyższej wagi: koordynować działania Frontu Południowego i
Południowo–Zachodniego. Stalin umiał dochować tajemnicy.

W 1940 roku Hitler zrozumiał, że złoża ropy naftowej są zagrożone przez wojska radzieckie, ale nie
docenił powagi sytuacji. Po prostu Abwehra nie zdołała wykryć nie tylko tajnej dyslokacji wzdłuż
radzieckich granic drugiego rzutu strategicznego Armii Czerwonej (w skład którego wchodziła,
między innymi, 19. Armia Koniewa i XXXIV Korpus Chmielnickiego), ale nawet samego faktu
istnienia drugiego rzutu strategicznego. Niemiecki wywiad nie miał w ogóle pojęcia o istnieniu
trzeciego rzutu strategicznego, a nawet o istnieniu całego Frontu Południowego w ramach pierwszego
rzutu strategicznego.

Oto dlaczego twierdzę, że uderzenie Frontu Południowego na Rumunię stanowiło dla Rzeszy
śmiertelne zagrożenie. Miało ono być jak grom z jasnego nieba, a Rumunia nie dysponowała
odpowiednimi siłami dla jego odparcia. Zaś Rzesza nie była w stanie przerzucić tam odwodów tak,
by nie dopuścić do zajęcia pól naftowych przez wojska radzieckie.

3.

Trzeba zrozumieć zatwierdzony przez Stalina plan Żukowa, a wszystkie nominacje i przeniesienia
żukowowskiej generalicji nabiorą szczególnego znaczenia.

Pierwotnie plan agresji na Niemcy zamierzano zrealizować przede wszystkim siłami Frontu
Zachodniego, czyli wojsk stacjonujących na Białorusi. Za plecami Frontu Zachodniego miano
utworzyć jeszcze jeden front z wojsk Moskiewskiego Okręgu Wojskowego. W krajach bałtyckich i na
Ukrainie zamierzano rozwinąć odpowiednio Front Północno–Zachodni oraz Front Południowo–
Zachodni, powierzając im zadanie przeprowadzenia uderzenia wspomagającego.

Ponieważ to na Front Zachodni spadła rola dokonania głównego uderzenia, na Białorusi jeszcze
przed rozpoczęciem II wojny światowej ześrodkowano najpotężniejsze i najbardziej mobilne
jednostki Armii Czerwonej: kawaleryjskie, pancerne, zmechanizowane, powietrznodesantowe.
Właśnie tutaj znalazł się sam kwiat Armii Czerwonej: 100. DP i 4. DKaw, 21. BPanc. W pozostałych
okręgach też było sporo doborowych formacji, ale na Białorusi — całe mrowie. Również na
Białorusi służyli najbardziej „ofensywni” dowódcy — Timoszenko, Rokossowski, Jeremienko,
Apanasienko, Czerewiczenko, Kostenko, Potapow. Żukow swoją służbę między wojnami odbył
również na Białorusi.

To właśnie Żukow w 1940 roku zaproponował inny plan wtargnięcia na terytorium Niemiec. Wskutek
przeprowadzonego w oparciu o pakt Ribbentrop–Mołotow rozbioru Polski, na zachodniej granicy
ZSRR, w rejonach Białegostoku i Lwowa, powstały dwa potężne radzieckie kliny wbite w terytorium
Niemiec. To pozwalało przeprowadzić klasyczny manewr dwustronnego uderżenia oskrzydlającego,
mającego na celu całkowite okrążenie i zniszczenie armii nieprzyjaciela. Takie właśnie operacje
uczyniły nieśmiertelnymi imiona największych wodzów wszechczasów, od Hannibala pod Kannami,
do samego Żukowa nad Chałchyn–gołem. (Żukow z powodzeniem wykonał ten manewr raz jeszcze,
w listopadzie 1942 roku pod Stalingradem.)

Trzeba wiedzieć, że Niemcy też mieli takie dwa kliny w terytorium ZSRR — w rejonach Suwałk i
Lublina — i OKW[590] planowało identyczną operację.
Na rozkaz Żukowa w rejonie Białegostoku i Lwowa skoncentrowano formacje uderzeniowe, sztaby,
węzły łączności, lotniska polowe, zapasy strategiczne, szpitale. Niemcy czynili to samo w rejonie
Lublina i Suwałk.

Z punktu widzenia obrony jest to śmiertelnie niebezpieczna strategia: najlepsze armie ze wszystkimi
zapasami okrążone z trzech stron przez przeciwnika... Jednak Żukow czytał Bismarcka i wiedział, że
Niemcy nie mogą walczyć na dwa fronty. Żukow czytał też wewnętrzne komunikaty wywiadowcze
GRU, z których wynikało, że niemiecki przemysł nadal funkcjonuje w trybie pokojowym, a bez
przestawienia przemysłu na reżim wojenny wszelka napaść jest czystym awanturnictwem. Żukow był
zawodowcem, dlatego nie wziął pod uwagę, że Hitler zdecyduje się na awanturnictwo.

Jeśli celem przygotowań jest zaskakujące uderzenie, wówczas ześrodkowanie głównych sił w obu
klinach staje się konfiguracją najkorzystniejszą z możliwych. Radzieckie wojska już w czasie pokoju
wysunięte są daleko w terytorium Niemiec, otaczają zgrupowania przeciwnika, zagrażając jego
flankom i zapleczom.

Z dwóch zgrupowań uderzeniowych Żukow powierzał główną rolę grupie lwowskiej. I słusznie. W
Europie Środkowej rzeki spływają z gór i zmierzają na północ, w stronę Bałtyku. Im bliżej morza,
tym są szersze. Wojska radzieckie uderzając z krajów nadbałtyckich napotkałyby umocnienia w
Prusach Wschodnich, a poza tym forsowanie rzek wzdłuż wybrzeża Bałtyku jest mocno kłopotliwe.
Waśnie dlatego wojska Frontu Północno–Zachodniego (w krajach bałtyckich) otrzymały tylko
ograniczone zadania.

Uderzenie z klina białostockiego rokowało znacznie lepiej: na kierunku uderzenia nie ma umocnień,
rzeki w środkowym biegu nie są zbyt szerokie. Dlatego wojska Frontu Zachodniego otrzymały
poważniejsze zadania.

Natomiast główne uderzenie miało nastąpić z klina lwowskiego. Żadnych umocnień, rzeki w górnym
biegu wąskie, a w dodatku lewe skrzydło nacierających wojsk radzieckich osłonięte górami. W ogóle
ukształtowanie terenu takie, że — używając pojęć wojskowych — cała przestrzeń od Lwowa do
Berlina stanowi jeden korytarz strategiczny. O sparowaniu uderzenia z klina lwowskiego, oczywiście
pod warunkiem użycia do ofensywy wystarczających sił (co miało by miejsce) nie mogło być mowy.
Takie wtargnięcie nie tylko otwierało przemysłowy rejon Śląska, ale równocześnie odcinało Niemcy
od źródeł ropy oraz najwierniejszych sojuszników. Uderzenie z klina lwowskiego otwierało naraz
szeroki wachlarz możliwości.

Była to sytuacja, o jakiej mogą tylko marzyć stratedzy i mistrzowie szachownicy: zaledwie jeden ruch
wystarczył, by obrócić wniwecz całą defensywę przeciwnika, zerwać wszystkie połączenia, zagrozić
równocześnie wielu obiektom. Taki efekt mogłoby mieć uderzenie wyprowadzone z klina
lwowskiego: pozwoliłoby na rozwinięcie ofensywy w kierunku Berlina lub Drezna, a gdyby
nieprzyjaciel zorganizował obronę Śląska, można było dokonać zwrotu i kontynuować natarcie w
kierunku wybrzeża bałtyckiego, wykorzystując Wisłę i Odrę jako naturalną osłonę dla skrzydeł
atakujących armii. Takie uderzenie odcięłoby wojska niemieckie od baz zaopatrzenia i zaplecza
przemysłowego.

Żukow miał w swoich planach jeszcze inne uderzenia — nagłe, precyzyjne, śmiertelne: na Rumunię.
Właśnie dlatego zaproponował, by na zapleczu Frontu Zachodniego nie rozwijać drugiego frontu,
lecz uczynić to na granicy radziecko–rumuńskiej...

A poza tym — uderzenie wspierające z republik bałtyckich na Królewiec, uderzenia dwóch armii
górskich przez Karpaty Wschodnie i Alpy Transylwańskie, lądowanie pięciu korpusów
powietrznodesantowych. Dodatkowo w siedmiu okręgach wojskowych w głębi kraju dyskretnie
formowano armie drugiego rzutu strategicznego. Przed samą napaścią miały one przemieścić się w
kierunku zachodnich gramie, aby w decydującym momencie włączyć się do bitwy, uzupełniając i
wzmacniając pierwszy rzut strategiczny.

Żukow wziął na siebie obowiązek koordynacji poczynań Frontu Południowo–Zachodniego, który


miał atakować z klina lwowskiego oraz Frontu Południowego, który tworzono dla ataku na Rumunię.
Spróbujmy ocenić, jak poczynała sobie wyższa kadra, którą G. Żukow wyznaczył do tych
odpowiedzialnych zadań.

4.

Generał armii I. Tiuleniew był starym towarzyszem Żukowa. Razem służyli w inspekcji kawalerii
RKKA. W organizacji partyjnej Żukow pełnił funkcję sekretarza, a Tiuleniew był jego zastępcą. Do
lata 1940 roku obaj zaszli wysoko. Stalin wprowadził w Armii Czerwonej stopnie generalskie, ale
tylko trzej z tysiąca otrzymali po pięć gwiazdek — wśród nich Żukow i Tiuleniew. Żukow dowodził
wtedy najpotężniejszym Kijowskim Okręgiem Wojskowym, natomiast Tiuleniew — najważniejszym,
bo Moskiewskim. W lutym 1941 roku Żukow poszedł jeszcze wyżej, został szefem Sztabu
Generalnego. Wtedy zaproponował, aby wykorzystać talent Tiuleniewa nie przeciw Niemcom, lecz
przeciw Rumunii: przekształcić zarząd i sztab Moskiewskiego Okręgu Wojskowego w sztab Frontu
Południowego, przerzucić na rumuńską granicę, a Tiuleniewa mianować dowódcą.

21 czerwca 1941 roku ta propozycja została zatwierdzona na posiedzeniu Politbiura. Ale decyzja
zapadła dużo wcześniej.

Generał pułkownik wojsk inżynieryjnych A. Chrienow w 1941 roku był generałem majorem,
dowódcą wojsk inżynieryjnych Moskiewskiego Okręgu Wojskowego. Oto jego relacja: „Na początku
czerwca dowódca zebrał wyższą kadrę sztabu okręgu i zakomunikował, że otrzymaliśmy rozkaz
przygotować się do wypełniania funkcji polowego dowództwa frontu. — Jakiego? To pytanie wielu z
nas samo cisnęło się na usta.

— Nic więcej nie mogę dodać — odpowiedział Tiuleniew.

Jednak w miarę jak zaczął wydawać polecenia odnośnie charakteru i rodzaju przygotowań, nietrudno
było się domyślić, że w razie wojny mieliśmy działać na południu”[591].
Kombryg A. Ustinow był nad Chałchyn–gołem szefem sztabu całego lotnictwa bojowego pod
rozkazami Żukowa. Kredo Ustinowa to nie bitwy powietrzne, lecz zaskakujące uderzenia w lotniska.
W czerwcu 1941 roku Żukow zarekomendował generała majora lotnictwa A. Ustinowa na
stanowisko dowódcy lotnictwa Frontu Południowego. Stalin zatwierdził tę kandydaturę.

Generał pułkownik J. Czerewiczenko, towarzysz Żukowa z czasów białoruskich. To właśnie jemu


Żukow przekazał dowodzenie swoim III Korpusem Kawalerii. 19 czerwca 1941 roku wzdłuż granicy
rumuńskiej rozwinęła się najpotężniejsza armia w dziejach ludzkości — 9. A. 21 czerwca, w
momencie utworzenia Frontu Południowego, 9. Armia weszła w jego skład (na miejsce 18. A, w
największym sekrecie przerzucanej z Charkowskiego Okręgu Wojskowego). Dowódcą 9. A był
Czerewiczenko.

Generał major P. Biełow był podwładnym Żukowa z okresu służby w inspekcji kawalerii. W
kwietniu 1941 roku II KKaw Biełowa pojawił się na granicy rumuńskiej. Podczas operacyjnego
rozwinięcia 9. A, korpus włączono do jej składu. Niech was nie zmyli „kawaleria” w nazwie. Każda
radziecka dywizja kawaleryjska miała w swoim składzie pułk pancerny. W tamtych czasach żadna
niemiecka dywizja zmotoryzowana nie miała ani pułku pancernego, ani batalionu, ani kompanii
pancernej, ani drużyny. Po prostu — ani jednego czołgu! Kawalerzysta Biełow doceniał czołgi i
umiał ich użyć w akcji. Pozostał pod rozkazami Żukowa przez całą wojnę, od Moskwy aż do Berlina,
wrócił jako generał pułkownik.

Generałowie porucznicy I. Muzyczenko i F. Kostenko w swoim czasie dowodzili pułkami w dywizji


Żukowa. Na początku czerwca 1941 roku dowodzili odpowiednio 6. i 29. A. Obie stacjonowały na
klinie lwowskim, w doskonałym punkcie do natarcia. Z punktu widzenia obrony ich lokalizacja była
katastrofalna.

Pułkownik I. Bagramian na początku lat dwudziestych dowodził pułkiem kawalerii, podobnie jak
Żukow. W latach 1924–1925 był razem z Żukowem na kursach kawaleryjskich. Potem nie bardzo mu
się wiodło, został skierowany do pracy pedagogicznej i na początku wojny był wciąż pułkownikiem.

W 1940 roku Żukow kieruje Bagramiana do sztabu 12. Armii Górskiej, której wojennym zadaniem
było odcięcie Niemcom dostępu do rumuńskich rafinerii. Hitler uprzedził Żukowa i Bagramiana,
więc nie zdołali urzeczywistnić tych planów. Ale Bagramian zaczął się piąć w górę. Podczas wojny
zrobił najbardziej błyskotliwą karierę w całej Armii Czerwonej: rozpoczął jako pułkownik, a
skończył jako generał armii na stanowisku marszałka. Z czasem zostanie marszałkiem Związku
Radzieckiego.

Generał porucznik A. Jeremienko, to jeszcze jeden przyjaciel Żukowa ze wspomnianych kursów


kawaleryjskich. 19 czerwca 1941 roku Jeremienko przekazał dowództwo 1. A na Dalekim
Wschodzie i, wezwany przez Żukowa, pilnie odleciał do Moskwy. Do stolicy dotarł już po napaści
Niemiec, po czym został skierowany na Białoruś. Ale to nie białoruski przydział był powodem
wezwania go przez Żukowa. Podobnie jak Bagramian, Jeremienko zakończył wojnę w stopniu
generała armii, pełniącego obowiązki marszałka. Tuż po wojnie otrzymał buławę marszałka Związku
Radzieckiego.

Generał major K. Rokossowski. Był w jednej grupie z Żukowem, Bagramianem i Jeremienko na tych
samych kursach kawaleryjskich. Następnie przez długi czas był przełożonym Żukowa. Podczas
Wielkiej Czystki został aresztowany, wyszedł dopiero w 1940 roku. Żukow wziął go do siebie. Gdy
sam dowodził Frontem Południowym, który latem roku 1940 przeprowadził „wyzwoleńczą”
ekspedycję w Rumunii, Rokossowskiego trzymał w odwodzie, by skierować go na najtrudniejszy
odcinek. Latem 1941 roku Rokossowski dowodził IX KZmech na Ukrainie. Korpus przygotowywano
do błyskawicznej ofensywy. Na początku czerwca całą artylerię korpusu dyskretnie przerzucono w
rejony przygraniczne, a cały korpus otrzymał rozkaz tajnej dyslokacji w kierunku granicy. To prawda,
że nie wszystko poszło po myśli Żukowa i Rokossowskiego... Spotkali się na paradzie zwycięstwa.
Marszałek Związku Radzieckiego K. Rokossowski dowodził defiladą, którą przyjmował marszałek
Związku Radzieckiego G. Żukow.

Generał major wojsk pancernych M. Potapow — „geniusz zaskakujących uderzeń”. Od wczesnych lat
trzydziestych towarzysz Żukowa. Latem 1939 roku nad Chałchyn–gołem Potapow dowodził 21.
BPanc. Żukow poznał się na jego umiejętnościach i mianował go swoim zastępcą. W celu
przeprowadzenia niespodziewanego natarcia na japońską 6. Armię, Żukow utworzył trzy
uderzeniowe grupy wojsk. „Główne uderzenie powierzono grupie południowej płk. M. Potapowa,
składającej się z dwóch dywizji, brygady czołgów, brygady pancerno–zmotoryzowanej i kilku
batalionów czołgów”.[592] Gdy w 1940 roku Żukow został dowódcą Kijowskiego Okręgu
Wojskowego, ściągnął Potapowa i zlecił mu sformowanie IV KZmech w klinie lwowskim.

Radzieckie korpusy zmechanizowane były najpotężniejszymi pancernymi związkami taktycznymi na


świecie. Mogły być wykorzystane tylko w operacjach ofensywnych. W 1941 roku Hitler rzucił
przeciw armii radzieckiej 10 korpusów zmechanizowanych, z których każdy liczył średnio po 340
lekkich i średnich czołgów. Tymczasem Stalin na żądanie Żukowa sformował 29 korpusów
zmechanizowanych po 1.031 czołgów lekkich, średnich i ciężkich. 22 czerwca 1941 roku jeszcze nie
wszystkie radzieckie korpusy zmechanizowane zostały w całości skompletowane. Na przykład
niekompletny IV Korpus liczył 892 czołgi, a więc tyle, co dwa kompletne korpusy niemieckie. W tym
posiadał 413 czołgów T–34 i KW. To niewiele — komentują komuniści. To prawda, o ile nie
będziemy odnosić tych danych do stanu posiadania Wehrmachtu. We wszystkich dziesięciu korpusach
niemieckich nie hyło ani jednego czołgu choćby z grubsza porównywalnego z T–34 lub KW.

Przed 22 czerwca IV KZmech Potapowa, podobnie jak sąsiednie korpusy VIII (969 czołgów) i XV
(733 czołgi) i wszystkie pozostałe, ćwiczyły na poligonach wyłącznie manewry ofensywne.

W lutym 1941 roku Żukow został awansowany, a wraz z nim i generał major wojsk pancernych
Potapow, który objął dowództwo 5. A, stacjonującej na północy klina lwowskiego. Wojna nie
zaczęła się tak, jak zakładali to Żukow i Potapow, ich plany zostały zniweczone, niemniej źródła
niemieckie odnotowały w pierwszych miesiącach wojny zdecydowane, energiczne i rozsądne
dowodzenie 5. A.

Płacąc za cudze błędy, Potapow dostał się do niewoli. Po oswobodzeniu z rąk nieprzyjaciela
każdego radzieckiego żołnierza czekała egzekucja lub w najlepszym razie więzienie. Każdego, ale
nie Potapowa. Stalin uczynił dla niego wyjątek i powierzył mu dowodzenie wciąż tą samą 5. A. Po
wojnie Potapow dosłużył się stopnia generała pułkownika. Wedle mojej wiedzy, jest to wśród
stalinowskiej generalicji jedyny przypadek awansu po pobycie w niewoli.
Generał major A. Własow wpadł Żukowowi w oko dopiero w roku 1940, ale od tej pory Żukow
bardzo energicznie go popierał i awansował. Własow dowodził 99. DP i w bardzo krótkim czasie
uczynił z niej najlepszą spośród wszystkich trzystu dywizji Armii Czerwonej. Podczas wojny 99. DP
została jako pierwsza odznaczona orderem bojowym. Ale już nie Własow był wtedy jej dowódcą: po
objęciu przez Potapowa dowództwa 5. A, Własow zajął jego miejsce dowódcy IV KZmech
stacjonującego w klinie lwowskim. Podczas wojny Własow okazał się jednym z najbardziej
utalentowanych radzieckich dowódców. Pod Moskwą Żukow dowodził Frontem Zachodnim, a 20. A
Frontu Zachodniego właśnie Własow. Operacja 20. A nad rzeką Łamą jest do dzisiaj podawana za
wzór wyprowadzenia zaskakującego natarcia. Co prawda, nazwisko Własowa pomija się w tym
kontekście milczeniem.

Pułkownik I. Gałanin dowodził 57. DP nad Chałchyn–gołem. W 1941 roku stał na granicy rumuńskiej
na czele XVII KP. Był to dość wyjątkowy korpus: cztery dywizje, w tym trzy dywizje strzelców
górskich. Korpus szykował się do sforsowania granicznej rzeki Prut i natarcia przez Alpy
Transylwańskie.

Pułkownik I. Aleksiejenko nad Chałchyn–gołem dowodził północną grupą uderzeniową. W 1940 roku
generał major wojsk pancernych I. Aleksiejenko formował na Zabajkalu V KZmech. Na początku
czerwca 1941 roku rozpoczęto przerzucanie V Korpusu z Zabajkala na Ukrainę. Korpus Aleksiejenki
liczył ponad tysiąc czołgów.[593] „21 czerwca w rejon nowej dyslokacji zaczęły docierać i
rozładowywać się pierwsze transporty V KZmech”.[594]

Korpus Aleksiejenki (podobnie jak wiele innych korpusów i armii) po prostu nie miał szczęścia.
Pierwsze transporty nawet udało się rozładować, ale Hitler zaatakował, zmienił się charakter wojny i
wszystkie radzieckie plany. Pozostałe eszelony zawrócono na Białoruś. Korpus uległ fragmentacji.
Po drodze transporty były kilkakrotnie bombardowane i poniosły poważne straty jeszcze przed
przystąpieniem do walki. Korpus rozładowano w kilku odległych od siebie miejscach i niewielkimi
oddziałami rzucano w bój.

Pułkownik W. Miszulin nad Chałchyn–gołem dowodził 8. Brygadą Pancerno–Zmotoryzowaną. W


1941 roku sformował na Zabajkalu 57. Wydzieloną Dywizję Pancerną: ponad 370 czołgów. Na
początku czerwca 1941 roku rozpoczęto dyskretne przerzucanie dywizji Miszulina na Ukrainę, gdzie
podzieliła los V KZmech (choć nie była w jego składzie).

Major J. Fiediuniński nad Chałchyn–gołem stał na czele 24. Pułku 36. Dywizji Piechoty
zmotoryzowanej. W kwietniu 1941 roku pułkownik Fieduniński przejął pod samą granicą niemiecką
dowodzenie XV KP 5. Armii Potapowa. Fieduniński, choć tylko pułkownik, miał pod swoimi
rozkazami także zastępców dowódcy korpusu w randze generałów, m.in. szefa sztabu generała majora
Z. Rogoznego, a także dowódców dywizji XV Korpusu — generała majora G. Szerstiuka oraz
generała majora F. Aljabuszewa. Pułkownik Fiediuniński nie przypadkiem komenderuje generałami.
Żukow wie, że jeśli chodzi o zdolność przeprowadzenia niespodziewanych ataków Fieduninski nie
ma sobie równych, i to się liczy. Dlatego powierzył mu korpus. Na gwiazdki przyszedł czas później
— został generałem armii.

Komisarz pułku M. Nikiszew był nad Chałchyn–gołem komisarzem politycznym u Żukowa. W


czerwcu 1941 roku znajdziemy go w 5. A u Potapowa. Ludzie Żukowa trzymali się razem. Lecz Hitler
uprzedził ich niespodziewany atak.

Generał armii Fiediuniński wspomina, jak w pierwszych dniach wojny spotkali się weterani znad
Chałchyn–gołu: Potapow, Nikiszew i on sam. Potapow był zmartwiony, że przyszło zamienić się z
przeciwnikiem na role: to nie my, lecz on zadał niespodziewany cios. „Pomyślnie przeprowadziliśmy
wtedy uderzenia na skrzydłach — zauważył generał Potapow i westchnąwszy dodał: — Teraz nam
się to na razie nie udaje”.[595]

5.

Słyszę gromkie protesty: przecież każdy generał pnąc się do góry ciągnie za sobą swoich, żeby
uplasować ich na kluczowych stanowiskach i umocnić swoją władzę.

To prawda. Ale Żukow był szefem Sztabu Generalnego. Nie ciągnął za sobą lizusów, lecz ludzi
którzy wyróżnili się skutecznymi operacjami ofensywnymi, którzy wiedzieli jak przygotowuje się i
wyprowadza uderzenia. Poza tym Żukow nie rozsadzał ich po moskiewskich gabinetach, ani nie
rozsiewał po kraju, lecz prawie wszystkich bez wyjątku skupił na klinie lwowskim lub wzdłuż
granicy rumuńskiej.

Ekipa Żukowa, jak i on sam, to w przeważającej części kawalerzyści. Dowódca kawalerii to przede
wszystkim zaskakujące akcje, stanowczość, wola walki, ataki oskrzydlające i zasadzki, to wojna
manewrowa, a nie pozycyjna.

Krytykuje się postawę radzieckich dowódców w 1941 roku. Jednak mało kto pamięta, że przed 1941
rokiem i wkrótce potem, ci sami ludzie odznaczali się nieprzeciętną odwagą, błyskotliwością,
przezornością, zdecydowaniem. A w 1941 roku ni z tego ni z owego takie kompletne zaćmienie
umysłów?

Dodajmy, że w kierunku rumuńskiej granicy w największym sekrecie posuwali się nie tylko ludzie
Żukowa. Jak wiemy, zmierzał tam ze swoją 19. A generał I. Koniew, a także generał major R.
Malinowski na czele XLVIII KP.

Jeżeli Żukow, Rokossowski, Koniew, Kryłow, Potapow, Malinowski zjechali w jednym czasie nad
rumuńską granicę, to — moim skromnym zdaniem — coś się szykowało.

6.

Generał porucznik A. Własow, który w 1942 roku trafił do niewoli, zeznał podczas przesłuchania, że
„koncentracja wojsk w rejonie Lwowa wskazuje na to, że celem uderzenia na Rumunię miały być
złoża ropy naftowej”[596].

Własow uporczywie przekonywał, że Stalin szykował napaść na Niemcy i Rumunię, że


przygotowania Armii Czerwonej skupiały się wyłącznie na operacjach ofensywnych, a obrona nie
była w ogóle brama pod uwagę.[597]

„Krasnaja zwiezda” zawyrokowała, że Własow wysługiwał się Hitlerowi, starał się mu


przypochlebić, dlatego powtarzał wszystkie wymysły góbbelsowskiej propagandy. Te zeznania,
twierdzi gazeta, całkowicie demaskują prawdziwe oblicze Własowa.[598]

Skoro tak, to spójrzmy co rok wcześniej pisał na tych samych łamach zastępca szefa Sztabu
Generalnego generał armii M. Garejew: „Główne kierunki działania były wyznaczane przez
radzieckie kierownictwo nie z myślą o strategicznej obronie (takiej operacji nikt nie brał w ogóle
pod uwagę), lecz w perspektywie zupełnie innych operacji [...] Główne uderzenie na południowym
zachodzie odcinało Niemców od głównych sojuszników i zasobów ropy naftowej, wyprowadzało
nasze wojska na skrzydła i na tyły głównego zgrupowania nieprzyjaciela”[599].

Porównajmy opinie obu generałów. Mówią to samo: żadnych przygotowań do obrony, tylko atak, i to
atak w kierunku południowo–zachodnim, a więc z klina lwowskiego, w celu odcięcia Rzeszy od pól
naftowych i głównych sojuszników.

Skoro Własow powtarzał wymysły Góbbelsa, to czy „Krasnaja zwiezda” nie stała się tubą
propagandy faszystowskiej? Wypowiedź Garejewa w, bądź co bądź, centralnym organie radzieckiego
Ministerstwa Obrony nie spowodowała bynajmniej protestów ze strony historyków wojskowości, ani
dementi szefa Sztabu Generalnego, Ministerstwa Obrony, czy prezydenta.

Nikt nie protestował z bardzo prostego powodu: ponieważ generał armii Garejew powiedział
prawdę, podobnie jak generał Własow. Gdyby ktoś zadał sobie trud rozstawił na mapie radzieckie
armie, korpusy zmechanizowane i powietrznodesantowe, lotniska polowe, sztaby i generalicję
Żukowa, to będzie zmuszony przyznać — nawet bez świadectw Własowa czy Garejewa — że
szykowała się całkiem piękna ofensywa.

ROZDZIAŁ 24.

TRZECI RZUT STRATEGICZNY

Przemoc jest i niezbędna, i pożyteczna.[600]

W. Lenin

Bądźcie pewni, że ręka nam nie drgnie...[601]


J. Stalin

1.

Pierwszy rzut strategiczny Armii Czerwonej składał się z szesnastu armii uderzeniowych oraz
kilkudziesięciu samodzielnych korpusów i dywizji. Jego zadaniem było równoczesne natarcie na
kilku kierunkach.

Drugi rzut strategiczny to siedem niedawno sformowanych armii, uzupełnionych rezerwistami, m.in.
więźniami. Miał za zadanie umacnianie zdobyczy pierwszego rzutu strategicznego.

Z tyłu, za drugim rzutem, zgrupowano trzeci rzut strategiczny. Początkowo w jego skład wchodziły
trzy armie — 29., 30., 31. Na pierwszy rzut oka zwykłe armie ofensywne. W istocie wcale
niezwyczajne.

Oficjalnie trzeci rzut strategiczny powstał w ostatnich dniach czerwca 1941 roku, by stawić czoło
niemieckiej napaści. Jednak udało się go sformować podejrzanie szybko. Postawić trzy armie w stan
gotowości to niełatwe zadanie nawet w czasie pokoju. Potrzeba dużo czasu, dużo broni, żołnierzy i
oficerów, dużo samochodów, amunicji, prowiantu, paliwa, butów. A przecież armie te powstały
rzekomo w ostatnich dniach czerwca 1941 roku, pośród paniki i powszechnej dezorientacji.

Sekret w tym, że trzy armie trzeciego rzutu strategicznego formowano zgodnie z planami z czasu
pokoju — mechanizm wprawiono w ruch jeszcze przed wkroczeniem wojsk niemieckich. Dlatego,
mimo chaosu i nieobecności Stalina u steru nawy państwowej, zadziałał bezbłędnie.

Jakież to armie wchodziły w skład trzeciego rzutu strategicznego? Jeżeli w drugim rzucie całe
dywizje, a nawet korpusy, składały się z więźniów, spróbujmy się zastanowić, z kogo sformowano
trzeci rzut.

2.

Wszystkie trzy armie trzeciego rzutu strategicznego złożone były z czekistów.

29. Armią dowodził zastępca ludowego komisarza spraw wewnętrznych generał porucznik NKWD I.
Maslennikow, 30. — były szef wojsk ochrony pogranicza Ukraińskiego Okręgu Wojskowego generał
major NKWD W. Chomienko, 31. — były szef Bałtyckiego Okręgu Przygranicznego generał major
NKWD K. Rakutin, a po nim były szef Kareloflńskiego Okręgu Przygranicznego generał major
NKWD W. Dołmatow. Trzy armie to już front. Ogólne dowództwo nad nim objął były szef wojsk
ochrony pogranicza Okręgu Białoruskiego generał porucznik NKWD I. Bogdanow, zaś funkcję
komisarza do spraw politycznych sprawował zastępca ludowego komisarza bezpieczeństwa
państwowego (NKGB), komisarz bezpieczeństwa państwowego III stopnia S. Krugłow.

Od wielu lat, niby kamyczki do mozaiki, zbieram informacje o radzieckich wojskach i dowódcach
1941 roku. Także o trzech armiach złożonych z czekistów. Wszystko to, co wiem potwierdza fakt, że
w trzecim rzucie strategicznym czekistami z NKWD i NKGB byli nie tylko dowódcy armii, dywizji,
pułków i batalionów, lecz także dowódcy kompanii, plutonów i drużyn. Bez żadnych wyjątków. Co
do jednego.

Im więcej zbierałem informacji na temat trzeciego rzutu, tym więcej stawiałem sobie pytań. Do
jakich celów przeznaczony był czekistowski front? W jaki sposób tysiącom czekistów udało się 22
czerwca 1941 roku wydostać spod ognia nacierających wojsk niemieckich, znaleźć na głębokich
tyłach (przecież transport kolejowy dosłownie się dusił) i tam w ciągu zaledwie kilku dni,
zorganizować uporządkowaną strukturę z zarządem politycznym, frontowym i trzema armijnymi, ze
sztabami nowych dywizji, pułków i batalionów, ze sprawną służbą łączności i zaopatrzenia? W
dodatku sztab Ukraińskiego Okręgu Przygranicznego znajdował się na cyplu lwowskim. Jak zatem
generał–czekista Chomienko wraz ze swoim sztabem wyrwał się z tego piekła?

Sztab Okręgu Białoruskiego znajdował się w jeszcze mniej dogodnym miejscu — w Białymstoku.
Wszyscy wpadli tam w okrążenie. Z wyjątkiem generała–czekisty Bogdanowa, jego sztabu i tysięcy
żołnierzy wojsk ochrony pogranicza — od szeregowców do generałów włącznie. Bogdanow ze
swoim sztabem jakimś cudem wyrwał się z kotła, znalazł się na tyłach i stanął na czele całego
czekistowskiego frontu. Załóżmy, że samego Bogdanowa można było wywieźć z okrążenia
samolotem, ale skąd wzięły się trzy armie złożone z czekistów? A właśnie oni, żołnierze ochrony
pogranicza z zachodnich rubieży stanowili w trzech czekistowskich armiach przeważającą
większość. Całe dowództwo również rekrutowało się z zachodnich granic. Istne cuda!

Komunistyczni historycy, którzy napisali tysiące książek o bohaterskich czekistach i o ich czynach w
pierwszych dniach wojny, milczą o tym, jak doszło do stworzenia czekistowskiego frontu. Historycy
nie tylko nie znaleźli odpowiedzi na to pytanie, lecz nawet nie uznali za konieczne go postawić.

3.

Żeby odpowiedzieć na pytanie, jak powstał trzeci rzut strategiczny musimy wrócić do pierwszego
rzutu i — na granicę rumuńską. Napisano wiele książek o tych czasach; otwórzmy jedną z nich, pióra
Bohatera Związku Radzieckiego, generała majora A. Swiridowa[602]. Książka przeszła nie tylko
zwykłą cenzurę, ale i wojskową. Fakty, o których mowa, jak w każdej książce wydanej przez
Wojenizdat, zostały sprawdzone przez ekspertów z Instytutu Historii Wojny i przez nikogo nie były
kwestionowane. Książkę przeczytały tysiące osób, w tym także radzieccy i zagraniczni historycy oraz
uczestnicy opisywanych wydarzeń, podwładni generała Swiridowa i jego dowódcy. Nikt nie zgłaszał
zastrzeżeń.
W czerwcu 1941 roku autor był dowódcą 144. Samodzielnego Batalionu Zwiadowczego 164. DP ze
składu XVII KP 12. A na cyplu lwowskim. XVII Korpus, choć oficjalnie nosił nazwę korpusu
piechoty, w istocie był korpusem strzelców górskich. Dowodził nim człowiek Żukowa, generał major
I. Gałanin. Cała zresztą 12. A, jak wiemy, była armią górską, choć nie nosiła tej nazwy. Właśnie z tą
armią, na osobisty rozkaz Żukowa, I. Bagramian przeprowadzał eksperymenty szybkiego
pokonywania przełęczy górskich.

Książka Swiridowa jest interesująca z tego względu, że zawiera opis owej armii, i to widzianej nie z
góry, lecz „od dołu”. Zejdźmy więc ze szczebla korpusu armii na poziom 144. Batalionu
Zwiadowczego, którym dowodził kapitan Swiridow. Relacja rozpoczyna się 19 czerwca 1941 roku.
Otwieram książkę na pierwszej stronie i cytuję od pierwszej linijki tekstu: „Nad rzeką Prut nasza
dywizja zastąpiła pograniczników. Opuszczając granicę państwową, zostawili nam umocniony brzeg
oraz rozmaite pamiątki, w rodzaju leszczynowych wędek, niesprawnego karabinu maszynowego i
starego owczarka [...] Las, w którym się rozlokowaliśmy [...] Z rumuńskiej strony granicy dobiegał
lament rumuńskiej wsi — chłopów wysiedlano dalej od linii granicznej [...] My wszyscy, żołnierze
radzieccy, przygotowywaliśmy się do walki z wrogiem na jego terytorium [...] Dowódca naszego
szwadronu kawalerii porucznik Korobko po odprawie poprosił o pozwolenie wysłania zwiadu na
drugą stronę rzeki. «Poczekaj, nie śpiesz się. Przyjdzie i na to czas. A na razie patrz i słuchaj
uważnie, co się dzieje.»”[603].

Zastanówmy się chwilę. 164. DP przejęła od żołnierzy ochrony pogranicza umocniony brzeg, ale nie
śpieszy się, by te umocnienia wykorzystać — skrywa się w lesie. W strefie przygranicznej
postępowały tak wszystkie dywizje radzieckie. Przerzucono je nad granicę, ale nie dla jej obrony. Na
drugim brzegu dywizje niemieckie działają wedle tego samego scenariusza, także kryją się w lasach.
I także nie w celach obronnych.

Radziecki kapitan musiał mieć niebywale wyostrzony słuch, skoro dosłyszał zza granicznej rzeki
lament rumuńskich chłopów. Dziwne tylko, że po naszej stronie nic nie było słychać. Ale to zapewne
dlatego, iż wojska ochrony pogranicza w dniach 13 do 20 czerwca przeprowadziły operację
przymusowego wysiedlenia ludności z radzieckiej strefy przygranicznej na całym obszarze od Morza
Białego do Czarnego. Niemcy wysiedlali wszystkich z pasa przygranicznego o szerokości 20
kilometrów — a Związek Radziecki oczyścił pas szerokości 100 kilometrów. Niemcy przerzucali
ludność w inne miejsca, a Sowieci skazywali na zagładę. W opisywanym czasie operacja
oczyszczania strefy przygranicznej osiągnęła krwawe apogeum. Ale cóż to obchodzi naszego
bohatera? Jest wyczulony na płacz tylko z jednej strony.

Po opublikowaniu moich pierwszych artykułów na temat prawdziwego znaczenia oświadczenia


agencji TASS z 13 czerwca 1941 roku, grupa amerykańskich ekspertów wystosowała gniewny list
otwarty: oświadczenie TASS to po prostu jeszcze jedno głupie posunięcie Stalina, my, historycy,
dawno już to ustaliliśmy. Być może dla was, panowie, oświadczenie TASS to przejaw głupoty, ale
dzień, w którym ukazało się ono drukiem, dla wielu narodów okazał się dniem żałoby narodowej. W
odróżnieniu od Niemców, którzy przesiedlali ludność o kilkanaście kilometrów w głąb swojego
terytorium, nasi dzielni czekiści wysyłali dziesiątki tysięcy ludzi do tundry, za koło podbiegunowe.
Niewielu potem powróciło w rodzinne strony. Zakończywszy przymusowe przesiedlenie ludności,
bohaterscy chłopcy nie tylko rozminowali pas terenów przygranicznych i usunęli zasieki (o czym
piszę w „Lodołamaczu”), lecz sami się stamtąd wycofali. Relacja generała Swiridowa to tylko jedno
ze świadectw. Można znaleźć ich wiele zarówno we wspomnieniach radzieckich generałów, jak i w
niemieckich archiwach.

Ze świadectw tych jednoznacznie wynika, że na wielu odcinkach, niekiedy na przestrzeni setek


kilometrów, granica była otwarta. Pogranicznicy wycofali się, przekazując ją Armii Czerwonej.

Tu właśnie należy szukać odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób w pierwszych dniach wojny wojska
ochrony pogranicza znalazły się na głębokich tyłach. Wszystko, co było konieczne do sformowania
trzech czekistowskich armii zostało przygotowane wcześniej, a żołnierze — od generałów do
szeregowców — oraz całe placówki, komendantury, oddziały i sztaby okręgów przygranicznych
wycofały się znad granicy jeszcze przed wkroczeniem Niemców.

4.

Tylko raz w życiu byłem świadkiem sytuacji, kiedy żołnierze wojsk ochrony pogranicza otworzyli
granice: latem 1968 roku w Karpatach kazano naszym żołnierzykom wdziać skórzane buty, a z
posterunków granicznych zdjęto straże i przekazano granice naszym dywizjom. W 1941 roku
wszystko rozgrywało się według tego samego scenariusza.

Każdemu człowiekowi radzieckiemu od dzieciństwa wbijano do głowy podstawową prawdę:


granica jest po to, żeby była zamknięta! Dla każdego żołnierza wojsk ochrony pogranicza były to
pierwsze słowa katechizmu.

Wycofując się 19 czerwca 1941 roku z granic, każdy dowódca posterunku i każdy szeregowy żołnierz
zdawał sobie sprawę, że to oznacza wojnę.

Przypomnijmy drobny szczegół z pierwszej strony wspomnień generała Swiridowa: żołnierze


ochrony pogranicza opuszczając swoje posterunki zostawili niesprawny karabin maszynowy. Każdy,
kto służył w Armii Czerwonej, w wojskach ochrony pogranicza, w NKWD czy KGB, może
potwierdzić: w czasie pokoju czegoś takiego absolutnie nie wolno zrobić. W każdej sytuacji
zniszczony sprzęt, zwłaszcza broń, należy protokolarnie zdać. Rzecz tę trzeba okazać, choćby to była
sfatygowana mapa czy podarty płaszcz: proszę bardzo, zwracam, proszę o pokwitowanie.

Nie da się uniknąć specjalnej komisji, jeśli papier jest, a podartego płaszcza brak. Spróbuj wtedy
dowieść, że go nie ukradłeś ani nie przepiłeś. A wracając do karabinu maszynowego: z dwóch
niesprawnych w ciągu piętnastu minut można złożyć jeden sprawny. Z relacji generała Swiridowa
wynika zresztą, że chłopcy szybko karabin naprawili. Postępek dowódcy posterunku i starszego
sierżanta, którzy odpowiadali za broń, wydaje się zupełnie niezrozumiały. Jak zamierzali się
wytłumaczyć z faktu, że na stanie brakuje karabinu maszynowego? Kto uwierzy, że nie oddali go
wrogom władzy radzieckiej? Kto da wiarę, że broń była niesprawna?
Istnieje jedno proste wytłumaczenie: zaczęła się wojna. A na wojnie tak się właśnie postępuje.
Przychodzi rozkaz, żeby 1. Armia Pancerna Gwardii po bitwie wycofała się bez sprzętu. Nie ma
sensu zabierać z pierwszej linii uzbrojenia, amunicji, wyposażenia technicznego, które z takim trudem
tu dostarczono. Wszystko, co pozostanie po walce, przejmują nowe jednostki. Te, które się wycofują,
niczego ze sobą nie muszą zabierać. Na tyłach zostanie uzupełniony ich stan osobowy i uzbrojenie.
Dostaną nowy sprzęt, prosto z fabryki. W taki właśnie sposób przebiegała operacja wymiany wojsk
radzieckich na granicach — zgodnie z zasadami czasu wojny, nie pokoju.

5.

Dziwne nastroje panują w kryjących się po lasach na granicy jednostkach bojowych Armii
Czerwonej. Także w 144. Samodzielnym Batalionie Zwiadowczym kapitana Swiridowa.

Parę słów o samym batalionie. Jego skład jest standardowy — zarząd polityczny i sztab, kompania
czołgów, kompania ciężkich samochodów pancernych, kompania piechoty zmotoryzowanej, szwadron
kawalerii i pododdziały kwatermistrzowskie. Podstawowe uzbrojenie batalionu to 16 czołgów
pływających i 13 samochodów pancernych BA–6, uzbrojonych w armaty kalibru 45 mm. Stalin miał
w samym tylko składzie dywizji piechoty 207 takich batalionów w pełni wyposażonych, oraz
kilkadziesiąt — nie w pełni.

Weźmy jako przykład 144. Batalion Zwiadowczy. Ma on na stanie 16 czołgów, we wszystkich zaś
niemieckich dywizjach piechoty razem wziętych nie znajdziemy ani jednego. Podobnie we wszystkich
niemieckich dywizjach zmotoryzowanych. Stalin natomiast w każdej dywizji piechoty ma batalion
zwiadowczy z czołgami. W składzie samych tylko batalionów zwiadowczych radzieckich dywizji
piechoty znajduje się więcej czołgów niż ma cały Wehrmaht na froncie wschodnim. W dodatku nie są
to zwykłe czołgi, lecz pływające. Stalin posiada ich 4 tysiące. Wehrmacht, jak i cała reszta świata —
ani jednego...

A więc wiemy już, że dowódca batalionu kapitan Swiridow stojąc na granicy rumuńskiej ma 16
czołgów pływających, natomiast żaden niemiecki generał czy feldmarszałek — ani jednego.
Generałowie i feldmarszałkowie innych państw — tak samo. I oto dowódcę takiego batalionu jego
podwładny, dowódca szwadronu, prosi o pozwolenie wysłania zwiadu na drugą stronę rzeki...
Wyobrażam sobie podobną sytuację w roku 1970: młody oficer–zwiadowca zwraca się z prośbą do
dowódcy batalionu, czy ten nie mógłby posłać grupy zwiadowczej na drugi brzeg, powiedzmy do
Niemiec Zachodnich. Widzę siebie na jego miejscu... Gdybym zwrócił się z podobną prośbą do
mojego dowódcy, unieruchomiono by mnie za pomocą prześcieradeł i na sygnale zawieziono do
domu wariatów. Tymczasem w roku 1941 porucznik zadaje pytanie kapitanowi, a ten odpowiada: —
Pomysł jest dobry, ale jeszcze nie czas. Wkrótce przyjdzie pora.

W zwiadowczych pododdziałach i jednostkach nie ma miejsca dla głupków. Opisany w książce


Swiridowa porucznik jest rzeczowy, energiczny, pełen inicjatywy. Sam autor to także dobry
dowódca, od stopnia kapitana doszedł do generała majora, został Bohaterem Związku Radzieckiego.
Porucznik otrzymał wprawdzie odmowę, ale zadając pytanie orientował się doskonale, że decyzja o
wysłaniu uzbrojonej grupy zwiadowczej na teren nieprzyjaciela nie zależy już od towarzysza Stalina,
Mołotowa, Żukowa czy szefa Zarządu Politycznego Armii generała porucznika Golikowa, lecz od
kapitana, który przejął posterunki wojsk ochrony pogranicza.

W sytuacji, o której mowa, kapitan nie zezwolił na wysłanie zwiadu na terytorium nieprzyjaciela, ale
znane są setki wypadków, kiedy inni radzieccy majorzy i kapitanowie przystali na podobne prośby.
Oficjalna propaganda oburza się, że niemieckie samoloty zwiadowcze krążyły nad terytorium
Związku Radzieckiego, a grupy zwiadowców grasowały po radzieckiej ziemi. Zapomina natomiast o
radzieckich samolotach pod niemieckim niebem i o radzieckich grupach zwiadowczych na terenie
Niemiec.

Przychodzi mi na myśl książka B. Szaposznikowa „Mózg armii”. Na długo przed 1941 rokiem
Szaposznikow pisał: „Przejście armii do stanu wojny powoduje określony wzrost jej walorów
bojowych, podnosi morale całej armii”[604]. Wskazywał, że „po zmobilizowaniu armii i jej
skoncentrowaniu na granicach jest zupełnie realne i całkiem prawdopodobne, że żołnierz w każdej
chwili weźmie broń na ramię i wkroczy na terytorium sąsiada. [...] Z chwilą ogłoszenia mobilizacji, z
czysto militarnych powodów, armaty mogą same zacząć strzelać. [...] Należy z dużą dozą
powściągliwości traktować przypuszczenia, że w warunkach współczesnej wojny zmobilizowane
armie mogą przebywać długo w stanie zbrojnego pokoju, bez przejścia do aktywnych działań”[605].

Stalin znał dobrze książkę Szaposznikowa, często ją cytował. Zgadzał się z tezami autora. Rok 1940
przyniósł Szaposznikowowi awans na marszałka Związku Radzieckiego. Oficjalnie pełnił on
obowiązki zastępcy ludowego komisarza obrony, w rzeczywistości był głównym doradcą
wojskowym Stalina. W połowie czerwca 1941 roku wojska radzieckie przesunięto nad granice.
Wyższe władze wojskowe wiedziały doskonale, że zarówno dowódcy, jak żołnierze rwą się do walki
i że nie uda się długo powstrzymywać ich bojowego zrywu. Do rozpoczęcia wojny pozostawały
zaledwie dwa tygodnie... Armię Czerwoną dzielił od nieprzyjaciela tylko cienki łańcuszek
pogranicznych wojsk NKWD. A przecież ani Żukow, ani Timoszenko, ani Szaposznikow nie mieli
takiej władzy, by rozkazać wojskom ochrony pogranicza opuścić swoje posterunki. Wojska te
podlegały nie im, lecz Berii. Beria z kolei nie mógł wydać rozkazu, żeby dywizje Armii Czerwonej
przejęły granice od jego ludzi. Tylko jeden człowiek mógł polecić ludowemu komisarzowi spraw
wewnętrznych wycofanie wojsk NKWD spod granic, a ludowemu komisarzowi obrony —
doprowadzenie tam dywizji Armii Czerwonej: przewodniczący Rady Komisarzy Ludowych,
towarzysz Stalin.

To Stalin wydał rozkaz, żeby czekiści wycofali się znad granicy, a jednostki Armii Czerwonej zajęły
ich miejsce. I świetnie zdawał sobie sprawę, że jak najszybciej trzeba je spuścić z łańcucha. W
przeciwnym razie zerwą się same...

6.
A potem nastąpiło to, czego nikt się nie spodziewał. Armia niemiecka zaatakowała pierwsza.

Przeanalizujmy następstwa tej agresji na przykładzie 164. DP, w której służył kapitan Swiridow. W
rejonie, gdzie się znalazła, płynęły dwie rzeki — graniczny Prut i, równolegle do niego, po stronie
radzieckiej — Dniestr. Gdyby dywizja przygotowywała się do obrony, nie pchałaby się na teren
pomiędzy rzekami, lecz okopałaby się na wschodnim brzegu Dniestru, wykorzystując obie rzeki jako
naturalne przeszkody wodne. Przygotowałaby wszystko do wysadzenia mostów. Teren taki jak między
Prutem a Dniestrem nie przydaje się na wiele. Nie można tam ulokować magazynów, szpitali,
sztabów czy dużych jednostek, jedynie niewielkie oddziały oraz grupy saperów i strzelców
wyborowych.

Jednakże 164. DP (podobnie jak wszystkie pozostałe) przygotowywała się do natarcia, dlatego
przekroczyła Dniestr, zgromadziła w nadgranicznych lasach setki ton amunicji, paliwa i prowiantu,
zorganizowała tam sztaby, szpitale i punkty łączności, po czym zatrzymała się na ostatniej rubieży,
nad granicznym Prutem. Dywizja to 15 tysięcy żołnierzy, wiele armat, amunicji i samochodów. W
pobliżu stoją inne dywizje. I wszystkie pomiędzy dwiema rzekami. Za plecami Dniestr, przed sobą —
Prut.

Niemcy zaatakowali i zajęli niezaminowany most na rzece granicznej. Następnie rozpoczęli


przeprawę swoich jednostek. Mosty na tyłach radzieckich dywizji zbombardowali. Na północ od
tego odcinka przedarła się przez granicę niemiecka 1. GPanc i obchodząc front szerokim łukiem
odcięła radzieckie wojska od zaplecza.

Tak więc radzieckie dywizje znalazły się w potrzasku. Była to ogromna masa ludzi i mnóstwo
uzbrojenia, sama tylko 96. Dywizja Górska liczyła 13 tysięcy żołnierzy. Nikt jednak nie
przygotowywał się do obrony, nie było żadnych okopów. Nie można też było wycofać się za Dniestr,
gdyż mosty zostały zbombardowane.

A więc całkowita klęska. Nielicznym udało się wymknąć z matni dzięki mostowi pontonowemu, ale
spróbujcie przeprowadzić jednym mostem, pod bombami, 10 tysięcy żołnierzy i przetransportować
parę tysięcy ton amunicji...

Wróćmy do relacji Swiridowa. Obserwuje most na granicznym Prucie; wojska niemieckie płyną
tamtędy nieprzerwanym potokiem. „Most! Miał nam służyć w chwili natarcia, a teraz w żaden sposób
nie możemy go wysadzić [...] Zawsze uczono mnie w wojsku, że najważniejszą rzeczą jest atak.
Odwrót uważano za hańbę i nikt nas nie uczył, jak się w takiej sytuacji zachować. Teraz, kiedy
wypadło się wycofać, zabrakło nam doświadczenia. Trzeba było zdobywać tę umiejętność w walce,
gdy wróg już zażarcie atakował”[606].

Oto mamy jak na dłoni przyczyny klęski. Przygotowanie do prowadzenia wojny obronnej i wojny
ofensywnej — to dwie różne sprawy. 164. Dywizja szykowała się do natarcia, dlatego wypadki
potoczyły się tak a nie inaczej...

Kiedy ukazał się „Lodołamacz”, uznani historycy ogłosili, że przedstawiona przeze mnie wersja nie
jest nowa, że po prostu powtarzam to, co twierdzili Niemcy. Czyżbym istotnie cytował niemieckie
źródła? Moje książki pełne są cytatów z Marksa, Engelsa, Lenina, Trockiego, Stalina, Frunzego,
Chruszczowa, Breżniewa, Szaposznikowa, Żukowa, Rokossowskiego, Koniewa, Wasilewskiego,
Jeremienki, Biriuzowa, Moskalenki, Mierieckowa, Kuzniecowa i wielu innych. Ten rozdział oparty
jest w całości na cytatach zaczerpniętych z książki generała majora A. Swiridowa, Bohatera Związku
Radzieckiego.

Jeśli to wersja niemieckich faszystów, to zarzut z tego należy czynić nie mnie, lecz radzieckim
marszałkom i generałom. Ja tylko przytaczam ich słowa. Nie pojmuję rozdrażnienia moich krytyków.
Czemu milczeli, kiedy ukazywały się książki Żukowa, Rokossowskiego, Bagramiana, Jeremienki czy
Swiridowa?

Niektórzy z historyków uważają, że choć nie da się polemizować z moją wersją wydarzeń, nie można
jej też uznać za wiarygodną, jako że nie odnaleziono najściślej tajnych dokumentów dotyczących
przygotowań do radzieckiej agresji.

Towarzysze historycy, tajne dokumenty się odnajdą. Z całą pewnością. Tylko oczywiście trzeba tego
chcieć. U nas przecież odnajdują się tylko te dokumenty, które są potrzebne. Przez 50 lat
wypieraliśmy się zamordowania tysięcy polskich oficerów, a świadków tego mordu likwidowaliśmy.
Nawet gdy znaleźli się na Zachodzie.

I każdemu, kto ośmielał się mieć własne zdanie na temat tej zbrodni przyklejano etykietkę faszysty. W
końcu jednak wypieranie się Katynia nie było już możliwe — cały świat wiedział, czyje to dzieło.
No to polecono przyznać się do zbrodni i odnaleźć dokumenty. I dokumenty się odnalazły. W jednej
chwili.

Bez owego polecenia nie odnalazły by się nigdy. Nasi historycy znajdują tylko to, co każe im się
znaleźć.

Zatem jeżeli nawet wygrzebano by z archiwum tajny plan Stalina, jaki mieli by z niego pożytek nasi
historycy? Książka generała Swiridowa została wydana 25 lat temu w nakładzie 65 tysięcy
egzemplarzy. Można ją znaleźć na półce każdej biblioteki naukowej w Moskwie, Londynie, Paryżu,
Rzymie i Katmandu. Swiridow niczego nie ukrywa, jasno i zrozumiale wyjaśnia zamiary
radzieckiego dowództwa oraz przyczyny klęski. Przytoczone fakty są bezsporne.

Z ciekawości postanowiłem odszukać je w innych źródłach i znalazłem 28 niezależnych od siebie,


potwierdzających owe fakty informacji, pochodzących między innymi z materiałów niemieckiego
wywiadu. Wszystkie są zgodne co do tego, że 164. DP, wraz z wieloma innymi dywizjami,
znajdowała się między Dniestrem i Prutem. Istnieje tylko jedno wytłumaczenie, dlaczego dywizje
zostały zgromadzone w miejscu tak niedogodnym dla celów obrony. Otóż zadaniem ich było natarcie.
O jakie więc tajne dokumenty tak naprawdę chodzi naszym historykom? I co spodziewają się w nich
znaleźć?

Pamiętniki i wspomnienia naszych generałów stoją na półkach, a nikt po nie nie sięga. Tysiące
historyków piszą książki i rozprawy naukowe o wojnie, ale ani jeden nie znalazł czasu, by
zainteresować się faktami. Historia sobie, fakty sobie. Komunistyczna nauka ignoruje świadectwa
tych, którzy walczyli. Jeszcze będąc w Związku Radzieckim zgromadziłem wielotysięczny zbiór
książek. Całkiem sporą bibliotekę. We wszystkich tych książkach jest mowa o przygotowaniach do
„wyzwalania”.

Mój księgozbiór o tematyce wojennej był na tyle słynny w Głównym Zarządzie Politycznym, że po
dwudziestu latach szef tej instytucji, generał pułkownik Jewgienij Timochin, wspomniał o nim w
„Krasnej zwiezdie” z 29 kwietnia 1992 roku. Niestety, musiałem moją bibliotekę zostawić w
Moskwie w prezencie dla władzy radzieckiej.

Na Zachodzie w ciągu 15 lat zdołałem zgromadzić nowy księgozbiór. Zazdrości mi go wiele


instytucji naukowych. Wiem, że dostęp do tajnych archiwów to marzenie każdego historyka, ale i w
jawnych publikacjach znajduje się wiele informacji, które umożliwiają analizę działań Armii
Czerwonej oraz planów i zamierzeń jej dowództwa. Podobnie jak na podstawie materiałów
zaczerpniętych wyłącznie z „Prawdy” można uznać partię komunistyczną za organizację przestępczą.
A Lenina na podstawie jego prac — za wroga ludzkości.

Obecnie w mojej bibliotece znajduje się 4.130 książek (lub ich kserokopii) pisanych w podobnym
duchu co książka generała Swiridowa. „Lodołamacz” mógłby liczyć i sto tomów, a i tak nie
zmieściłbym w nim wszystkiego. Każdą radziecką dywizję opisało mnóstwo autorów. Pisze
wspomnienia jej były dowódca i były szef sztabu, i dowódcy pułków, i dowódcy batalionów, piszą
dowódcy sąsiednich dywizji i dowódca korpusu, w skład którego dywizja wchodziła, i dowódca
armii, frontu, i szeregowi żołnierze. I w ich relacjach wszystko się zgadza!

Dzisiaj każdy miłośnik historii może zebrać informacje na temat wszystkich radzieckich dywizji (z
wyjątkiem podległych NKWD). Każdy też może sam przeanalizować sytuację: wiemy wszystko o
ruchach brygad, dywizji, korpusów i armii w lutym, marcu, kwietniu, maju, i czerwcu 1941 roku. No
więc? Dlaczego mając dokładny obraz tego, co się działo, nie potrafimy pojąć zamysłów Wielkiego
Mistrza? Czy doprawdy musiał zostawiać nam konspekty swoich przemyślnych planów?

Jego pomysł był genialny i prosty. Wystarczy rozstawić dywizje na mapie, niby figury na
szachownicy, i ujrzymy go jak na dłoni.

Okazuje się, że archiwa nie były tak znów utajnione, tyle tylko, że w pamiętnikach generałów
stalinowski zamysł jawi nam się nie jako spójna całość, lecz miliony rozsypanych okruchów. Generał
armii K. Galicki na przykład opisuje taki sam batalion zwiadowczy jak Swiridowa, tyle że nie na
cyplu lwowskim, lecz białostockim.[607] Batalion ten wchodził w skład 27. Omskiej Dywizji
Piechoty im. Włoskiego Proletariatu, którą potajemnie przesunięto w okolice przygranicznych lasów
z zadaniem prowadzenia zwiadu na terenie zajętym przez wojska niemieckie. Innymi słowy, wojsko
było przygotowane do rozpoczęcia wojny.

Kto przeszkadzał historykom gromadzić te bezcenne świadectwa wskazujące przy okazji źródła
archiwalne? A teraz, kiedy archiwa stoją wreszcie otworem, dlaczego nikt nie weryfikuje relacji
autorów owych prac?

Nasi historycy wciąż usiłują czytać między wierszami. Mnie zaś przyszło do głowy, żeby po prostu
czytać. Pięćdziesiąt lat uczeni czekali, by otwarto przed nimi drzwi archiwów. Ale czy to zda się na
cokolwiek, jeśli dotąd nie pokwapili się żeby przeczytać to, co po prostu stoi na półkach?
7.

Sprawa trzeciego rzutu strategicznego jest jasna: jeszcze przed wkroczeniem Niemców granica w
wielu miejscach była otwarta, a wiele tysięcy żołnierzy wojsk ochrony pogranicza wycofano w głąb
kraju w celu zorganizowania trzech armii pacyflkacyjnych.

Pozostaje pytanie, co miało być zadaniem dla frontu czekistowskiego. Strzelanie w tył głowy
żołnierzom ruszającym do natarcia, by w ten sposób zagrzać do walki opieszałych? Być może. Ale
istniały przecież przeznaczone do tego oddziały zaporowe, zorganizowane jeszcze przed napaścią
hitlerowską we wszystkich radzieckich armiach i korpusach. Oddziały te stanowiły nieodłączną część
wojsk pierwszego i drugiego rzutu strategicznego. Żeby przedstawić ich siłę, przytoczę kilka danych
statystycznych.

Oto pewien ściśle tajny dokument adresowany do „ludowego komisarza spraw wewnętrznych ZSRR
generalnego komisarza bezpieczeństwa państwowego towarzysza Berii”. Trzy strony maszynopisu,
zawierają informacje o wykonaniu w szeregach Armii Czerwonej wyroków śmierci przez
rozstrzelanie. Nie ma tu pełnych danych, gdyż informacja dotyczy tylko wyroków wykonanych na
żołnierzach zatrzymanych przez osłony operacyjne i oddziały zaporowe.

Dokument zaczyna się słowami: „Od początku wojny do 10 października br. (tj. 1941 — przyp. tłum.)
wydziały specjalne NKWD oraz oddziały zaporowe wojsk NKWD do ochrony tyłów zatrzymały
657.364 żołnierzy, którzy porzucili swoje jednostki i zdezerterowali z frontu. Z tego 249.969 ludzi
ujęły osłony operacyjne samodzielnych oddziałów NKWD, a 407.395 ludzi — oddziały zaporowe
wojsk NKWD do ochrony tyłów. Wydziały specjalne aresztowały 25.878 ludzi. Zgodnie z
postanowieniem wydziałów specjalnych oraz na podstawie wyroków trybunałów wojskowych
rozstrzelano 10.201 osób, w tym przed frontem pododdziałów 3.321. Z reszty sformowano oddziały
bojowe, które wysłano na front”.

Dalej następuje statystyka dotycząca aresztowań, wykonania wyroków śmierci przez rozstrzelanie
„zwykłe” i przed frontem pododdziału na wielu różnych frontach. Wynika z niej, że najwięcej
aresztowań miało miejsce na Froncie Zachodnim — około tysiąca na miesiąc. Dawało to w ciągu 4
miesięcy 4.013 osób. Również na tym froncie najwięcej rozstrzeliwano — straciło życie 2.136 ludzi.
Prawdopodobieństwo przeżycia po aresztowaniu wynosiło mniej niż 50 procent. Najczęściej
rozstrzeliwano przed frontem pododdziałów na Froncie Północno–Zachodnim — zginęło tam 730
osób w ciągu niecałych pierwszych czterech miesięcy wojny.

Z dokumentu wynika, że w ciągu każdego z pierwszych 111 dni wojny rozstrzeliwano na froncie 92
wojskowych, w tym 32 przed frontem jednostek i pododdziałów. W statystyce ujęto tylko osoby
zatrzymane przez oddziały specjalne oraz oddziały zaporowe.

Statystyka nie obejmuje tych, których aresztowano na stanowiskach bojowych. Oto na przykład 22
czerwca w rejonie Grodna strącono samolot 207. Pułku Bombowców. Załoga zginęła, uratował się
tylko strzelec–radiotelegrafista sierżant A. Szczegłow. Wrócił do pułku, garnizon lotniczy w
Borowskoje, obwód smoleński. Jednak 28 czerwca, „został aresztowany przez organa NKWD i
rozstrzelany za zdradę ojczyzny”[608].

To już zupełnie inny rodzaj przestępstwa i inna statystyka, nie związana z oddziałami zaporowymi i
osłonami operacyjnymi oddziałów specjalnych. Ten wypadek (i tysiące podobnych) nie należy do
kategorii tych, co „porzucili swoje jednostki i zdezerterowali z frontu”. Przeciwnie, sierżant zdołał
dotrzeć do swojego macierzystego pułku.

Kiedyś zostanie opublikowana statystyka dotycząca tych, którzy powrócili do swoich oddziałów i
zostali rozstrzelani. Ale i te dane, którymi dysponujemy (na temat „dezerterów”), wskazują
jednoznacznie, że osłony operacyjne i oddziały zaporowe NKWD nawet w krytycznej sytuacji
powszechnego odwrotu, paniki i dezorientacji dobrze sobie radziły z obowiązkami i nie
potrzebowały pomocy trzeciego rzutu strategicznego. W wojnie „wyzwoleńczej” oddziały specjalne i
zaporowe tym bardziej by się bez niej obeszły.

Na podstawie przytoczonej statystyki stwierdzam, że trzeci rzut strategiczny złożony z trzech armii
NKWD nie był sformowany do wykonywania wyroków śmierci na radzieckich żołnierzach
pierwszego i drugiego rzutu strategicznego.

Być może czekistowski front utworzono dla zdławienia oporu na „wyzwolonych” terytoriach? Ale
przecież można było w tym celu wykorzystać wchodzące w skład pierwszych dwóch rzutów
dziesiątki zmotoryzowanych dywizji piechoty NKWD, posiadające czołgi, haubice i pełne
wyposażenie, niezbędne do ustanawiania sprawiedliwości społecznej.

Głównym zadaniem trzeciego rzutu było coś innego. Przed każdym „wyzwoleniem” z lat 1939–1940
wojska ochrony pogranicza dzieliły się na dwie części: jedna pozostawała na granicy i była
wykorzystywana w pierwszym natarciu w charakterze elitarnych oddziałów i grup dywersyjnych,
druga zaś wycofywała się na tyły; wprowadzano ją do walki w ostatnim etapie „wyzwoleńczego”
marszu, dla utrwalenia sukcesów militarnych armii i przejęcia pod ochronę nowych granic. Na takie
właśnie dwie grupy podzielone zostały radzieckie wojska ochrony pogranicza w połowie czerwca
1941 roku...

Podobnie zresztą postępowali Niemcy. Meldunek zwiadowczy sztabu Frontu Północno–Zachodniego


nr 02 z 21 czerwca 1941 roku donosi o działaniach wojsk niemieckich na granicy Prus Wschodnich:
„Ochronę granicy i obserwację naszej granicy przejęły jednostki polowe... Ludność cywilna jest
ewakuowana na odległość 20 km od granicy”[609].

A więc u Niemców wszystko przebiegało podobnie jak u nas. Zdziwił mnie jednak numer dokumentu.
Oznaczenie „0” wprowadza się dla dokumentów tajnych. „00” — dla ściśle tajnych... Z początkiem
każdego roku numerację zaczyna się od nowa. Dlaczego więc meldunek z 21 czerwca nosi dopiero
numer 2? Na ogół szef służby zwiadowczej okręgu raz na tydzień kładzie na biurku dowódcy okręgu
nowy meldunek. Jeśli sytuacja wymaga szczególnej czujności — robi to codziennie. Dlaczego zatem
numer dokumentu jest tak niski? Otóż dlatego, że 19 czerwca z Nadbałtyckiego Okręgu Wojskowego
wydzielił się już Front Północno–Zachodni z własnym sztabem i różnymi oddziałami, m.in.
zwiadowczymi, i rozpoczął samodzielną działalność. A więc rozkazy, meldunki i inne dokumenty
zaczęto numerować od początku: 01, 02 itd. I już od 22 czerwca 1941 roku pułkownik Karlin
podpisywał się na dokumentach jako pełnomocnik dowódcy Frontu Północno–Zachodniego do spraw
obrony przeciwlotniczej.[610] We wszystkich pozostałych okręgach wysiedlanie ludności oraz
wymiana wojsk ochrony pogranicza na jednostki polowe oznaczały, że Armia Czerwona jest w stanie
pełnej gotowości bojowej. Zorganizowała fronty i przejęła granice z wyjątkiem jedynie niektórych
odcinków i przejść.

Admirał J. Pantelejew wspomina, jak na kilka dni przed 22 czerwca doniesiono mu o sytuacji w
Finlandii: „Fińska straż graniczna i cała ludność miejscowa uciekli w głąb kraju... Granica otwarta...
Przecież to wojna!”[611].

Najzupełniej słuszna ocena sytuacji. Czyż po naszej stronie granicy wypadki nie toczyły się tak samo?
Różnica była jedynie taka, że ludność Finlandii opuściła rejony przygraniczne dobrowolnie...

Przymusowa deportacja setek tysięcy ludzi z rejonów przygranicznych, zniszczenie własnych zapór
na granicy, wycofanie się wojsk ochrony pogranicza i sformowanie trzech czekistowskich armii na
tyłach dwóch rzutów strategicznych — to nie tylko oznaki wojny, to już prawdziwa wojna, która w
strefie przygranicznej miała pochłonąć pierwsze dziesiątki tysięcy ofiar spośród ludności cywilnej.

Tajna mobilizacja zaszła już za daleko. Wkrótce miał nadejść Dzień „M”. Nie było od niego odwrotu.

ROZDZIAŁ 25.

CZY STALIN UFAŁ HITLEROWI?

Nie ufam nikomu. Sobie też.[612]

J. Stalin

1.

22 czerwca 1941 roku, tuż przed świtem, przez most graniczny w Brześciu ze strony radzieckiej na
niemiecką przejechał transport zboża. Kilka minut później z niemieckiego brzegu zagrzmiały salwy
artyleryjskie i ruszyły czołgi Guderiana...

Mówiono nam do niedawna: stało się tak, gdyż Stalin zaufał Hitlerowi. Powtarzano przez
dziesięciolecia: Stalin zaufał Hitlerowi. Przyjmujemy to do wiadomości, skoro przeświadczenie
takie opiera się na gruntownej znajomości wszystkiego, co zdarzyło się 22 czerwca. W świetle naszej
wiedzy poczynania Stalina wydają się głupotą, a działania Hitlera — perfidią.
Ale spróbujmy zachować obiektywizm. W tym celu musimy na chwilę uwolnić się od naszej obecnej
wiedzy o tamtych wydarzeniach i ich skutkach. Wyobraźmy sobie, że jest rok 1939, 1940, pierwsza
połowa roku 1941... Spróbujmy popatrzeć na tamte wydarzenia oczami ludzi tym wydarzeniom
współczesnych. Zmienia to całkowicie oceny wszelkich faktów po prostu dlatego, że nikt wtedy nie
mógł wiedzieć, do czego doprowadzi radziecko–hitlerowski sojusz.

Rzućmy okiem na ówczesne karykatury polityczne. Stalin i Hitler w żarliwym pocałunku


równocześnie przykładają sobie noże do pleców. Stalin i Hitler w uścisku: jedna ręka obejmuje,
druga ukradkiem wysuwa pistolet z kabury.

Z czasem sytuacja się zmieniła, Hitler rozpoczął wojnę z Zachodem i odpowiednio zmieniły się
karykatury: Hitler ma obie ręce zajęte, a Stalin oburącz przymierza się do topora... Albo: niemiecki
orzeł bije się z brytyjskim lwem, walce przygląda się wielki niedźwiedź ze stalinowskim wąsem.

Gdy spojrzymy na wszystko z tamtego punktu widzenia, poczynania Stalina przestaną wydawać się
nonsensowne. Stalin dożywiał Hitlera, to prawda — ale i my nie żałujemy sera na przynętę w
pułapce na myszy. Ten szczodry gest nie bierze się bynajmniej z troski o mysią szczęśliwość. Że
Stalin kierował do Hitlera uspakajające posłania? No cóż, rzeźnik też głaszcze byka po karku nim
dźgnie go w serce. Niemiecki byk wziął rzeźnika na rogi, co wcale nie znaczy, że delikatny gest
oprawcy wynikał z poczciwej naiwności. Po prostu byk był odrobinę szybszy.

2.

Na przyjaźń radziecko–niemiecką można też spojrzeć od innej strony. Warto pamiętać, że Hitler cały
czas nie doceniał Stalina, potęgi Armii Czerwonej i samego Związku Radzieckiego. Wprawdzie
pojął, że Stalin szykuje się do agresji, ale nie oszacował właściwie stalinowskiego rozmachu. Poza
tym radziecki wywiad zdołał zdezinformować Abwehrę i podrzucić Niemcom fikcyjny termin
operacji. Większość ówczesnych ekspertów niemieckich uważała (podobnie jak współcześni
historycy), że napaść radziecką zaplanowano na 1942 rok.

Hitler nie zdawał sobie sprawy z tego, jak poważne i bliskie jest zagrożenie. Sam kilka razy
przekładał datę rozpoczęcia wojny ze Związkiem Radzieckim. Wyobraźmy sobie, że Hitler jeszcze
raz przesuwa początek natarcia, a w dniu 6 lipca 1941 roku Stalin ogłasza Dzień „M” — powszechną
mobilizację i uderza na Hitlera. Z takiego punktu widzenia działania natychmiast przestają wydawać
się nonsensowne.

Wróćmy do wspomnianych dostaw zboża. Prócz tego Związek Radziecki zaopatrywał Niemcy w
ropę, drewno, rozmaite surowce strategiczne. Od marca 1941 roku Moskwa zaczęła uskarżać się na
to, że strona niemiecka nie podstawia na czas wagonów po rosyjskie zboże...

Naiwność?
Bynajmniej. Zauważmy, że w marcu, kwietniu, maju i czerwcu Stalin nie mógł dostarczać Niemcom
zboża ze zbiorów 1941 roku. Był to plon rocznik 1940. Magazynowanie milionów ton zboża to rzecz
skomplikowana i kosztowna. I trudno zrozumieć, dlaczego po zebraniu zboża z pól w 1940 roku nie
wysłano go od razu do Niemiec, a za to załadowano do radzieckich elewatorów i przechowywano aż
do wiosny. Wynika z tego, że jesienią roku 1940 Rzesza domagała się dostaw, a strona radziecka
znajdowała powody, by wysyłać zboże w znikomych ilościach.

Zainteresowała mnie ta nagła zmiana, która nastąpiła wiosną 1941 roku. Do Niemiec zaczęto
ekspediować coraz więcej transportów. Awanturowano się, że mało wagonów, żądano kolejnych
składów. Zajrzałem do niemieckich statystyk — i wszystko stało się jasne. Główny kierunek
strategiczny wojny radziecko–niemieckiej biegnie wzdłuż osi Moskwa–Smoleńsk–Brześć–
Warszawa–Frankfurt nad Odrą–Berlin. Lub w przeciwną stronę.

Okazuje się, że na początku czerwca 1941 roku strategiczna magistrala kolejowa w rejonie Frankfurtu
była niemal w stu procentach zablokowana eszelonami z radzieckim drewnem i rudą. To jest właśnie
ten uścisk przyjaźni, którym dusi się wczorajszego sojusznika. Okazujemy rozczulającą naiwność, a tu
gwałtownie maleje przepustowość głównej magistrali kolejowej. W wypadku radzieckiego uderzenia
niemieckie dowództwo nie mogłoby jej wykorzystać do ewakuacji oddziałów, przerzucenia rezerw i
njanewrowania odwodami. A więc nie tacy znowu głupi byli ci, którzy w Moskwie układali
harmonogramy transportów do Rzeszy.

3.

Związek Radziecki zaopatrywał Niemcy w węgiel, koks, mangan i wiele innych surowców. Do dziś
fakt ten wywołuje ironiczne komentarze. Tak, jakby te dostawy były bezpłatne.

Przez całą wojnę i wiele lat potem na Uralu działała unikatowa niemiecka prasa firmy Schliemann z
naciskiem 15 tysięcy ton. Rozżarzone 160–tonowe bloki stalowe umieszczał pod prasą potężny dźwig
(również niemiecki), którego sam hak z łańcuchami ważył około stu ton. Wypraska wjeżdżała na
walcownię (niemiecką). Bez takiej prasy produkcja czołgów w Związku Radzieckim była by
znacznie mniejsza, a bez odpowiedniej liczby czołgów można było przestać marzyć o zwycięstwach
pod Moskwą, Stalingradem czy Kurskiem. Prasę firmy Schliemann dostarczono z Niemiec w okresie,
gdy Niemcy walczyły już z całą Europą, a Związek Radziecki zachowywał neutralność.

Gdyby to Stalin zaatakował jako pierwszy, dzisiaj wyśmiewalibyśmy się z prostoduszności Hitlera.
Ale i tak sprzedaż unikatowych maszyn wydaje mi się posunięciem niezbyt rozsądnym.

Hitler nie zdołał zdobyć Leningradu. Z różnych powodów. Między innymi przez umocnienia
brzegowe, wznoszone wokół miasta od czasów Piotra Wielkiego aż do lat stalinowskich. W 1940
roku baterie obrony wybrzeża bałtyckiego — wieże armatnie ważące po kilkaset ton — osadzano za
pomocą dźwigów pływających niemieckiej firmy Demag.
Można napisać książkę o tym, co Stalin otrzymał od Hitlera w okresie sojuszu. Wszystko da się
sprowadzić do jednego: żołnierze i oficerowie Wehrmachtu od początku wojny napotykali nieznane
im dotąd typy radzieckiego uzbrojenia, znacznie przewyższającego ówczesne światowe standardy.
Przykładów jest wiele, ot, choćby czołg T–34.

Tymczasem w 1941 roku Armia Czerwona nie mogła zostać zaskoczona żadnymi niemieckimi
nowinkami technicznymi. Wszystkie wzory uzbrojenia Wehrmachtu sprzed 1941 roku zostały
sprzedane Stalinowi najpóźniej kilka miesięcy przed napaścią. Tym samym strona niemiecka
wyświadczyła Stalinowi jeszcze jedną przysługę: radziecki wywiad wojskowy, mając w ręku
egzemplarze niemieckiego uzbrojenia i ich kompletną dokumentację techniczną, zweryfikował swoich
tajnych agentów. Już wiedział, którzy z nich dostarczali ścisłych informacji i którym można ufać w
przyszłości.

4.

W maju 1941 roku ludowy komisarz do spraw hutnictwa żelaza i stali I. Tewosjan zwiedził
niemieckie fabryki czołgów. Pokazano mu dosłownie wszystko. (Tewosjan nie chciał wierzyć, że
Niemcy nie mają czołgów odpornych na przebicie pociskami dużych kalibrów, wyposażonych w
silniki wysokoprężne, poszerzone gąsienice, działa dużego kalibru). Gdyby Stalin napadł na Hitlera
w lipcu, jak ocenialibyśmy wizytę radzieckiego ministra w tajnych zakładach zbrojeniowych, gdzie
mógł zapoznać się z całą produkcją?

A samoloty? Hitler sprzedawał nie tylko typy należące do wyposażenia Luftwaffe, lecz również
prototypy w stadium projektowym. Sprzedawał je z tak wielkim wyprzedzeniem, że strona radziecka
miała rok na ich szczegółowe zbadanie. Stalin wielokrotnie wysyłał (i to na dłuższy czas)
najlepszych pilotów–oblatywaczy i konstruktorów, łącznie ze swoim doradcą do spraw lotnictwa A.
Jakowlewem, w celu sfinalizowania zakupów niemieckiego sprzętu lotniczego lub choćby
przeprowadzenia analiz. „Przyznam się, że nawet krępowała mnie taka szczerość przy
demonstrowaniu tajników przemysłu zbrojeniowego”.[613] „Stalina wciąż bardzo interesowało to,
czy Niemcy sprzedając sprzęt lotniczy nas nie oszukują. Zameldowałem, że teraz, po trzeciej
delegacji, jestem absolutnie przekonany że — mimo iż nie mieści się to w głowie! — Niemcy
zademonstrowali nam rzeczywisty poziom własnej techniki lotniczej”.[614] I reakcja Stalina: „Niech
nasi ludzie zbadają niemieckie samoloty. Porównajcie je z naszymi najnowszymi typami. Nauczcie
się je pokonywać”.

Stalin też miał się czym pochwalić w dziedzinie lotnictwa. Radzieckie bombowce Jer–2 i Pe–2 pod
każdym względem przewyższały niemieckie odpowiedniki. Ale Stalin nie tylko ich nie sprzedawał,
ale wręcz ukrywał sam fakt istnienia.

No więc, kto komu bardziej ufał?

Zamówiony przez Sowiety ciężki krążownik „Lützow” opuścił niemiecką stocznię w stanie
nieukończonym. Dlatego rozpowszechniła się opinia, że strona niemiecka niesumiennie potraktowała
ten kontrakt. Tymczasem natrafiłem na dokumenty zdecydowanie podważające tę wersję. Niemal
wszystkie podzespoły dostarczono w terminie. Jeżeli coś nie dotarło na czas, to z powodów
obiektywnych. Dostarczono na czas i zamontowano cztery z ośmiu zamówionych dział podstawowego
kalibru. Podczas wojny krążownik był używany jako nieruchoma bateria pływająca. Ale tak samo
wykorzystywano wszystkie pozostałe jednostki Floty Bałtyckiej, zablokowanej w Zatoce Fińskiej.

„Krasnaja zwiezda” z 7 stycznia 1989 roku pokazuje, jak rzetelnie niemieckie firmy traktowały
radzieckie zamówienia. Niemcy dostarczyli wszystko, co tylko zdążyli, nawet komplety nakryć
stołowych na ponad tysiącosobową załogę. Na każdym talerzu i każdym kubku widniała — a jakże!
— swastyka. Radzieccy towarzysze, którzy odbierali krążownik, postanowili „niechcący” wytłuc
wszystkie naczynia i zażądać nowych, bez swastyk. W tym celu przeprowadzono „próbę
wytrzymałości opakowań”. Ciskano i potrząsano skrzyniami z talerzami, rzucano nimi o ziemię: ani
jeden talerz nie został nawet zarysowany. Wszystko było zrobione z niemiecką dokładnością i
zapakowane na medal. Trzeba było przyjąć ze swastykami.

5.

Można powtarzać do upadłego, że Stalin nadmiernie ufał Hitlerowi, ale ludzie, którzy w owym czasie
byli blisko Stalina, nie potwierdzają tej legendy:

Admirał floty Związku Radzieckiego N. Kuzniecow: „J. Stalin nie bardzo wierzył w trwałość
porozumienia z Niemcami i w ogóle niezbyt ufał Hitlerowi”[615].

Marszałek Związku Radzieckiego G. Żukow: „Jeśli chodzi o ocenę paktu o nieagresji, zawartego z
Niemcami w 1939 roku [...] nie ma żadnych podstaw do twierdzenia, że Stalin liczył na trwałość tego
paktu”[616].

Nikita Chruszczów zaświadcza, że Stalin po podpisaniu paktu pokrzykiwał radośnie, że oszukał


Hitlera. Pakt był dla Hitlera pułapką.[617] Pakt Ribbentrop–Mołotow został wymyślony przez
Stalina po to, aby rękami Hitlera rozpętać II wojnę światową, zrujnować i osłabić Europę, w tym
również same Niemcy.

Czy Stalin mógł wierzyć w pakt, skoro jego jedynym celem było wyprowadzenie Hitlera w pole?

Jeśli nie trafiają do was te argumenty, odwołajmy się do statystyk.

W dniu 21 czerwca 1939 Stalin miał 94 dywizje piechoty i strzelców górskich. Równo dwa lata
później ich liczba wzrosła do 198. Ponadto wydano rozkazy o sformowaniu jeszcze ponad
sześćdziesięciu dywizji piechoty, które miały się pojawić po zadaniu pierwszych niespodziewanych
uderzeń i po ogłoszeniu Dnia „M”, oraz przeprowadzono wiele prac przygotowawczych.
Przez te dwa lata liczba dywizji zmotoryzowanych wzrosła od 1 do 31.

Liczba dywizji pancernych od zera do 61. Kilkadziesiąt dalszych dywizji czołgów znajdowało się w
różnych fazach formowania. Proces miał się zakończyć po ogłoszeniu Dnia „M”.

Przez te dwa lata liczba dywizji lotnictwa wzrosła od zera do 79, korpusów piechoty — od 25 do 62,
pułków artylerii (bez wojsk przeciwlotniczych) — od 144 do 900. Kilkaset dalszych pułków
przygotowywano do rozwinięcia zaraz po zadaniu pierwszych uderzeń przez Armię Czerwoną.

Liczba korpusów zmechanizowanych (czołgowych) wzrosła od 4 do 29, brygad


powietrznodesantowych — od 6 do 16, korpusów powietrznodesantowych — od zera do 5. Dalsze 5
zamierzano wystawić w Dniu „M” i w ciągu kilku następnych dni.

Liczba armii w europejskiej części ZSRR zwiększyła się w ciągu dwóch lat od zera do 26.

Przez 50 lat komuniści utrzymywali nas w przekonaniu, że Stalin ufał Hitlerowi. Przytoczone liczby
nie potwierdzają tej teorii.

Rzecz miała się dokładnie na odwrót. Hitler zaufał Stalinowi i podpisał pakt, który ustawił Niemcy
na z góry przegranej pozycji w wojnie z całą Europą i całym światem. Pakt uczynił z Rzeszy jedynego
sprawcę wojny.

19 sierpnia 1939 roku Stalin rozpoczął tajną mobilizację Armii Czerwonej i II wojna światowa stała
się absolutnie nieuchronna.

Hitler nie zwrócił uwagi na wydarzenia w Związku Radzieckim. Jeszcze wcześniej Stalin rozpoczął
mobilizację przemysłu, środków transportu, aparatu państwowego. Hitler to przegapił i nie podjął
odpowiednich kroków w Niemczech.

Führer zbyt długo ufał Stalinowi. Mając go za plecami, beztrosko walczył z Francją i Wielką
Brytanią, rzucając na Zachód wszystkie swoje czołgi, Luftwaffe, najlepszych generałów i
przytłaczającą część artylerii. Latem roku 1940 na wschodnich granicach Niemiec stało 10 dywizji,
ani jednego czołgu i żadnej osłony lotniczej. To było śmiertelne ryzyko, ale Hitler nie dostrzegał
zagrożenia.

A tymczasem Stalin ostrzył swój topór.

Hitler za późno przejrzał na oczy. Jego uderzenie nie mogło już uratować Niemiec. Stalin miał
przewagę nie tylko w czołgach, artylerii i samolotach, w liczbie żołnierzy i oficerów. Stalin zdążył
już przestawić cały przemysł na tryb wojenny i mógł produkować dowolną ilość uzbrojenia.

Stalin przygotował swoją napaść na Niemcy równie starannie, jak słynny napad na bank w Tyflisie na
początku wieku. A jednak nie zdążył doprowadzić do końca tajnej mobilizacji. Hitler uderzył w
momencie, gdy cała Armia Czerwona i cały Związek Radziecki znajdowały się w najbardziej
niedogodnej sytuacji dla odparcia ataku: same szykowały się do natarcia.

Zupełnie jakby tuż przed napadem ochrona banku zrozumiała, co się święci i pierwsza użyła broni.
Armia Czerwona na chwilę przed atakiem była tak samo bezbronna, jak gangsterzy na środku placu
przed bankiem. Stalin miał wszystko rozplanowane, każdy krok, każdą chwilę, a Hitler przebudził się
i jednym strzałem obrócił to wniwecz...

Hitler zaatakował pierwszy i dlatego poczynione przez Stalina przygotowania wojenne obróciły się
w katastrofę. W wyniku wojny Wielki Nauczyciel uzyskał jedynie:

Polskę, jedną trzecią Niemiec, Węgry, Jugosławię, Rumunię, Bułgarię, Czechosłowację, połowę
Korei, ppłowę Wietnamu.

Czyż Stalin mógł zakładać, że operacja przyniesie tak skromne rezultaty?

Spróbujmy podsumować.

19 sierpnia 1939 roku Stalin z pełną świadomością wydał rozkaz o rozpoczęciu tajnej mobilizacji.
Od tej chwili, niezależnie od rozwoju wydarzeń, wojna stała się nieunikniona. Stalin rozumiał to
doskonale.

Dlatego 19 sierpnia 1939 roku jest dniem, w którym Stalin rozpoczął II wojnę światową.

Tajna mobilizacja miała się zakończyć napaścią na Niemcy i Rumunię w dniu 6 lipca 1941 roku.
Równocześnie miano w Związku Radzieckim ogłosić Dzień „M” — dzień przekształcenia tajnej
mobilizacji w jawną i powszechną.

Tajna mobilizacja była faktycznie przygotowaniem agresji. Nie uczyniono dosłownie niczego dla
obrony kraju. Tajna mobilizacja przybrała już takie rozmiary, że nie udało się jej zachować w
tajemnicy. Hitler miał więc tylko jedną szansę: ratować się uderzeniem prewencyjnym.

Hitler uprzedził Stalina o dwa tygodnie.

Oto dlaczego nie doszło do Dnia „M”.

1968–1993

KONIEC DRUGIEGO TOMU

You might also like