Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 436

Jurgen Thorwald

STULECIE DETEKTYWÓW

Drogi i przygody kryminalistyki

Tytuł oryginału:
Das Jahrhundert der Detektive

Przełożyli: Wanda Kragen i Karol Bunsch


I. NIEWYMAZALNA PIECZĘĆ, CZYLI PRZYGODY Z
IDENTYFIKACJĄ

1. Kiedy w roku 1879 Alfons Bertillon, siła pomocnicza w Pierwszym


Wydziale Paryskiej Prefektury Policji, rozpoczął chlubną karierę, dając na
arenie historii bodziec do rozwoju nowoczesnej kryminalistyki, liczył lat
dwadzieścia sześć, francuska policja kryminalna zaś okrągło siedemdziesiąt.
Sûreté, jak zwała się francuska policja kryminalna, miała w owych czasach
opinię najstarszej w świecie i najbogatszej w tradycje i uchodziła w ogóle za
kolebkę policji kryminalnej. Jej siedemdziesięcioletnie dzieje sięgały wstecz
do epoki Napoleona. Jeśli wcześniej istniała już we Francji jakaś władza
policyjna, służyła ona raczej szpiclowaniu i więzieniu politycznych
przeciwników ówczesnych królów francuskich niż wyświetlaniu przestępstw
kryminalnych. Również w drugiej połowie ery napoleońskiej szef I Wydziału
Prefektury Paryskiej, utworzonego dla zwalczania zbrodniczości, Hénri, był
panem tylko 28 sędziów pokoju oraz kilku inspektorów. Ulice Paryża były
wdzięcznym terenem operacyjnym dla całych band zbójów i złodziei. Dopiero
w roku 1810, gdy w następstwie wojen napoleońskich rozluźniły się wszystkie
więzy społeczne i fala przestępczości groziła Paryżowi zalewem, wybiła
godzina narodzin Sûreté, a wraz z nią godzina przeznaczenia jej założyciela —
którego cień obecnie, po latach siedemdziesięciu, w pozytywnym zarówno, jak
i negatywnym sensie, unosił się jeszcze nad Sûreté — Eugeniusza Franciszka
Vidocqa.
Do lat trzydziestu pięciu życie Vidocqa było burzliwym pasmem
awanturniczych wydarzeń. Syn piekarza z Arras, przedsiębiorca widowiskowy,
żołnierz, marynarz, aktor w teatrze marionetek, więziony za pobicie oficera
(który uwiódł jedną z jego kochanek) i uciekinier z więzienia. Raz wymknął
się w skradzionym mundurze żandarma, innym razem rzucił się z zawrotnej
wysokości wieży więziennej w płynącą na dole rzekę. Za każdym razem na
nowo chwytany, został w końcu skazany na ciężkie roboty na galerach i
przykuty do łańcucha. Całe lata żył w kaźni, ramię w ramię z
najstraszniejszymi zbrodniarzami owych czasów, między innymi z członkami
osławionego rodu morderców Cornu, w którym już dzieci zaprawiano do
mordów i — dla przyzwyczajenia — dawano im do zabawy ludzkie czaszki.
W roku 1799 udała mu się trzecia, tym razem pozornie ostateczna ucieczka.
Przez dziesięć lat mieszkał w Paryżu jako handlarz ubrań. Ale przez tych
dziesięć lat byli współwięźniowie grozili mu ustawicznie, aż w końcu, przejęty
wstrętem i nienawiścią do dawnych towarzyszy, uczynił decydujący krok —
zgłosił się w prefekturze policji w Paryżu i zaoferował władzom policyjnym
swoje usługi oraz przez tyle lat zdobywaną znajomość świata przestępców,
jeśli oszczędził mu więzienia.
Wówczas, po siedemdziesięciu latach, niektórzy przedstawiciele Sûreté
czuli pewne zażenowanie, gdy była mowa o Vidocqu i narodzinach Sûreté. W
końcu bowiem historia życia Vidocqa do roku 1810 była przeciwieństwem
wszystkich wyobrażeń lat siedemdziesiątych o pochodzeniu i trybie życia
funkcjonariusza policji, nie mówiąc już o szefie policji kryminalnej.
Zapomniano, w jak trudnej sytuacji znajdował się Hénri i urzędujący w roku
1810 prefekt policji paryskiej baron Pasquier, kiedy podjęto jedyną w swym
rodzaju decyzję, aby powierzyć Vidocqowi główną rolę w zwalczaniu
przestępczości. By zamaskować ową rolę przed światem podziemia,
zaaresztowano go dla pozoru, a jego uwolnienie odbyło się pod zwodnym
płaszczykiem szczęśliwej ucieczki. W pobliżu prefektury policji, w posępnym
gmachu przy Petite rue Sainte Anne, założył Vidocq swą kwaterę główną.
Współpracowników dobierał sobie wedle zasady, że „jedynie zbrodniarze
mogą zwalczać zbrodnię”. Zatrudniał najpierw czterech, potem dwunastu,
potem dwudziestu byłych więźniów, płacąc im z potajemnych funduszów i
trzymając ich w żelaznej dyscyplinie. W jednym tylko roku z pomocą
zaledwie dwunastu ludzi ujął 812 morderców, złodziei, włamywaczy, zbójców
i oszustów i wyczyścił meliny przestępców, w których nigdy przedtem nie
postała noga inspektora policji czy sędziego pokoju.
Po krótkim czasie jego organizacja otrzymała nazwę Sûreté1 i w ciągu
dwudziestu lat, wbrew wszelkim wrogim poczynaniom, rozwinęła się w
zalążek policji kryminalnej. Tysiączne przebrania i maski, potajemne pobyty w
dzielnicach zbrodniarzy, pozorne uwięzienia, przemycanie swych ludzi do
więzień i ich pozorne ucieczki lub nawet sfingowana śmierć, gdy spełnili
swoje zadanie — wszystko to zapewniało Vidocqowi nieprzerwany strumień
informacji.
Dokładna znajomość świata przestępczego i jego członków, zwyczajów i
metod, cierpliwość oraz zdolność wczucia się; osobisty wkład w utrzymanie
stałego kontaktu z „obliczem zbrodni”, jedyna w swoim rodzaju fotograficzna
pamięć oraz archiwum, w którym gromadził notatki o znanych mu
zbrodniarzach, ich wyglądzie i metodach pracy — to wszystko stanowiło
fundament: jego pracy. Kiedy nie dało się już dłużej ukrywać jego roli jako
szefa Sûreté, Vidocq zjawiał się regularnie w więzieniach, aby zaznajomić się
z twarzami kryminalistów.
Ustąpił dopiero w roku 1833, ponieważ nowy prefekt policji Henryk
Gisquet nic godził się dłużej na to, aby cała paryska policja kryminalna,
składała się z byłych przestępców. Jako właściciel prywatnej agencji
detektywistycznej (prawdopodobnie pierwszej w świecie), zamożny człowiek
interesu oraz dostarczyciel pomysłów do powieści wielkiego francuskiego
twórcy Balzaka, Vidocq spędził w dostatku zmierzch życia, nim umarł w roku
1857.
Mieszczańscy szefowie Sûreté przejęli spadek po Vidocqu. Oto ich
nazwiska: Allard, Canler, Claude, lub wówczas, w roku 1879, Gustaw Macé.
Sûreté przetrwała cztery przewroty polityczne we Francji: od Napoleona do
Burbona, od Burbona do monarchii lipcowej Ludwika Filipa Orleańskiego, od
monarchii lipcowej do cesarstwa Napoleona III i od Napoleona III do Trzeciej
Republiki. Z dawnego posępnego domu przy ulicy Św. Anny, gdzie urzędował
Vidocq, przeniosła się do tak samo niemal ponurego budynku przy Quai de
l’Horloges, a w końcu do gmachu prefektury przy Quai d’ Orfevres. W
miejsce dwudziestu ośmiu podwładnych Vidocqua Sûreté zatrudniła obecnie
paruset inspektorów; funkcjonariusze z kryminalną przeszłością ustąpili
miejsca mniej lub bardziej czcigodnym obywatelom, ale ani Allard, ani Canler,
ani Claude czy Macé nigdy w rzeczywistości nie porzucili metod pracy
ustanowionych przez Vidocqua, nie przestali zatrudniać i opłacać sporej, co
więcej, stałe rosnącej liczby recydywistów w charakterze szpiclów i
współpracowników. Wydaleni z Paryża i potajemnie wracający kryminaliści
stawali w obliczu ponownego aresztowania przed wyborem: albo będą
pracować dla Sûreté, albo znikną w więzieniach. Nigdy też Sûreté nie przestała
wprowadzać do cel więziennych agentów-prowokatorów (przezywanych
„moutons”2), którzy mieli się wkradać w łaski współwięźniów i pozyskiwać w
ten sposób informacje. W regularnych odstępach czasu sami inspektorowie
zjawiali się na dziedzińcach więzień, każąc aresztantom defilować przed nimi,
aby za przykładem Vidocqa ćwiczyć i wpisać w ten sposób w swoją
„fotograficzną pamięć” twarze przestępców. „Parada więźniów” była
najszerzej stosowaną metodą służącą do rozpoznawania więźniów uprzednio
już karanych lub też do identyfikowania tych, którzy przypadkiem dostali się
do więzienia, a poszukiwani byli za inne zbrodnie.
Archiwum Vidocqa rozrosło się w olbrzymi aparat biurokratyczny; góry
papierów zalegały wysokie, niemiłe, zakurzone, oświetlone gazem sale
prefektury. Tutaj każdy znany przestępca miał swoją kartę, na której zapisane
było jego nazwisko, przewinienia i kary oraz opisany był jego wygląd —
razem prawie pięć milionów kart. A wciąż przybywały nowe, gdyż wszystkie
hotele i oberże, wszyscy obcy znajdowali się pod kontrolą. Odkąd w jednym z
więzień brukselskich zastosowano po raz pierwszy w latach czterdziestych
wynalezioną niedawno fotografię do utrwalania twarzy przestępcy, Paryż
przejął również i tę nową metodę rejestracji i identyfikacji; w paryskiej
prefekturze zgromadzono okrągłą liczbę 80 000 zdjęć. Ale chociaż zagraniczni
goście dziwili się, jak prędko zatrzymuje się niekiedy w Paryżu przestępców,
którzy z ich kraju uciekli do tego miasta, i chociaż owo zdziwienie dało
asumpt do legendarnej renomy policji paryskiej — w rzeczywistości Sûreté
przeżywała w roku 1879 głęboko trawiący ją kryzys.

═══════ ♦ ═══════
2. Reguły i miary, według których historia wybiera swych pionierów i
bohaterów, należą do jej wielkich tajemnic. Kiedy wybrała. Alfonsa Bertillona,
aby wśród tego na zewnątrz ukrytego jeszcze kryzysu zapoczątkował nową erę
kryminalistyki, posłużyła się — jeśli chodzi o pozory — chwytem więcej niż
dziwnym. Alfons Bertillon był młodym człowiekiem o bladej szczupłej
twarzy, smutnej i chłodnej, o ruchach powolnych i glosie bez wyrazu.
Cierpiał na dolegliwości przewodu pokarmowego, na krwawienie z nosa i
straszliwe ataki migreny, a był tak skryty i nieudolny w nawiązywaniu
wszelkich kontaktów, że sprawiał wrażenie wręcz odpychające. Jego skrytość
szła w parze z nieufnością, sarkazmem, wybuchami wściekłości, nużącą
pedanterią oraz brakiem wszelkich odczuć estetycznych. Był tak dalece
niemuzykalny, że podczas służby wojskowej musiał odliczać pojedyncze tony,
by sygnał trąbki na pobudkę odróżnić od sygnału na apel. Nawet jeden z jego
nielicznych przyjaciół potwierdził potem „jego niewymownie przykry
charakter”. Pewien gość prefektury, któremu wiosną roku 1879 powiedziano,
że ów Berlillon jest synem poważnego lekarza, statystyka i
wiceprzewodniczącego paryskiego Towarzystwa Antropologicznego, doktora
Adolfa Bertillona, oraz wnukiem przyrodnika i matematyka Achilese
Guillarda, wybuchnął niedowierzającym śmiechem. Wydawało się istotnie
trudno zrozumiale, że ów syn i wnuk ludzi tak wybitnych musiał z powodu
kiepskich not i bezprzykładnego zachowania się trzykrotnie opuszczać
najlepsze szkoły Francji; że jako praktykant biurowy już po paru tygodniach
nauki został zwolniony, w Anglii jako nauczyciel domowy nie zyskał wcale
miru, aż w końcu, wyłącznie dzięki stosunkom ojca, wylądował jako
pomocnicza siła biurowa w prefekturze policji.
Miejsce pracy Bertillona znajdowało się w kącie jednej z dużych sal, w
których piętrzyły się kartoteki kryminalistów francuskich. Latem panował w
tym kącie upal nie do wytrzymania, zimą zaś taki mróz, że podczas pracy
konieczne były rękawiczki, a nogi wręcz kostniały. Tam więc siedział mniej
lub bardziej unikany przez innych pracowników Bertillon i schematycznie
nanosił na karty kartoteki dane personalne, zanotowane przez funkcjonariuszy
policji w czasie aresztowań i śledztwa.
Zimną wiosną 1879 kopiował zdrętwiałymi palcami opisy osób, które w
rękach zrutynizowanych inspektorów zastygały w bezprzykładną
jednostajność. Figurowało tutaj: „wysoki”, „niski”, „średni”; twarz:
„przeciętna”, .”znaków szczególnych nie ma”— określenia odnoszące się do
tysięcy osób. Na kartkach widniały zdjęcia zrobione przez fotografów, którzy
uważali się za artystów. W związku z tym zdjęcia były raczej „artystyczne” niż
wyraźne, poza tym często zniekształcone, ponieważ aresztanci bronili się
przed fotografowaniem.
Wszystko jednak, co przechodziło przez ręce Bertillona, stanowiło lekcję
poglądową na temat nurtującego kryzysu, w jakim znalazła się Sûreté. Od
czasu wielkiego tryumfu Vidocqa, od czasu powstania jego metod, świat
zmienił się, społeczeństwo się zmieniło, a wraz z nim uległy zmianie oblicze i
istota przestępczości. Te zmiany nie przeniknęły jednak do świadomości opinii
publicznej. Do roku 1879 tylko niewielu ludzi podjęło poważne próby
wniknięcia w socjologiczne, biologiczne i psychologiczne tło świata zbrodni i
jego rozwoju. Do nich należał na przykład belgijski astronom i statystyk,
Adolf Quételet, który w ostatnich dziesiątkach lat usiłował ująć statystycznie
przestępczość i obliczyć procent kryminalistów w ludzkiej społeczności. Z
drugiej strony, włoski psychiatra, Cezar Lombroso, przedsięwziął rozlegle
studia celem wyjaśnienia fizjologii i psychologii zbrodni. W więzieniach i w
domach obłąkanych w Pawii mierzył czaszki wielu kryminalistów i doszedł do
wniosku, że każdego zbrodniarza cechuje pewna anomalia kształtu głowy,
która zbliża go do zwierzęcia bardziej niż innych ludzi. Zbrodniarz —
wnioskował dalej Lombioso — jest zjawiskiem atawistycznym, jest — żeby
tak rzec — nawrotem do poprzednich form w rozwoju człowieka;
zbrodniarzem człowiek jest już od urodzenia. Od roku 1876, a więc dopiero od
lat trzech, książka Lombrosa L’uomo delinąuente in rapporto all’antropologia,
alla giuriprudenza e Alle discipline cerceriare3 wywołała także poza Włochami
pewną sensację i przynajmniej zwróciła uwagę paru uczonych na fenomen
zbrodniczości. Poza tym jednak przestępczość stanowiła świat całkowicie nie
zbadany, przyjmowany po prostu jako fakt i zwalczany karami. Nie można
było jedynie przeoczać faktu, że owa przestępczość wyglądała w roku 1879
inaczej niż z początkiem stulecia. A już najtrudniej było nie dostrzec, że liczba
kryminalistów wzrastała stale wraz z liczbą ludności i rosnącym
uprzemysłowieniem.
Fenomenalna pamięć Vidocqua, jeśli idzie o twarze przestępców, była
czymś niepowtarzalnym; ale nawet stu Vidocqów nie starczyłoby teraz do
zapamiętania bezliku twarzy, które w ósmym dziesiątku lat XIX wieku
wychynęły z wciąż rozprzestrzeniającego się trzęsawiska zbrodni wszystkich
stopni, zarówno wielkich, jak i małych. Wraz z podnoszeniem się ogólnego
poziomu inteligencji i wykształcenia rósł także stopień inteligencji
kryminalistów. Chociaż tylu było „moutons” w więzieniach, nie potrafili
przechytrzyć i wybadać wszystkich współwięźniów, którzy zmieniali nazwiska
i wygląd, by zataić poprzednie karty. Kryminaliści rzadko już tylko dawali się
zaskoczyć prowokującym trikom inspektorów, którzy na przykład witali
prezentowanych jako rzekomo dawnych znajomych. W końcu, jeśli chodzi o
premie wyznaczone za zidentyfikowanych recydywistów, prowadziły one w
coraz większej mierze do tego, że inspektorzy porozumiewali się z
łapczywymi na pieniądze aresztantami i wbrew prawdzie przysięgali, że ten
lub ów więzień jest identyczny z poszukiwanym zbrodniarzem, po czym
inspektor dzielił się premią ze swym wspólnikiem. Obok sukcesów było
mnóstwo niepewności, niedociągnięć, złudzeń i brzemiennych w skutki
omyłek.
To, co dla Vidocqa oznaczało tylko pomoc pamięci — kartoteka — stało
się obecnie z konieczności głównym środkiem identyfikacji. Ale kartoteka
rozrosła się ponad wszelką miarę. Dawno już zatraciła swą przejrzystość.
Uporządkowanie według nazwisk nie miało sensu, skoro złodzieje,
włamywacze, fałszerze, oszuści i mordercy zmieniali nazwiska. Podział
według wieku, sposobów czy metod kryminalistów już nie wystarczał do
tworzenia mniejszych, łatwiejszych do przejrzenia grup w ramach kartotek.
Fotografia przestała być skuteczna; 80 000 fotografii była to ilość
uniemożliwiająca porównanie zdjęć osób nowo aresztowanych ze zdjęciami
uprzednio karanych. Indeks nazwisk był tu tak samo bezsensowny, jak w
registraturze opisów osób. W ważnych przypadkach inspektorzy i pisarze
szukali nieraz całymi dniami w zbiorze fotografii, by wyłowić w nim jednego
jedynego recydywistę.
Tak wyglądał naznaczony wewnętrzną niepewnością świat, z którego
Alfons Bertillon wyniósł pierwsze i najgłębsze wrażenia odnośnie do policji i
Sûreté.

═══════ ♦ ═══════
3. Bertillon objął służbę jako siła pomocnicza 15 marca roku 1879.
Zaledwie cztery miesiące później okazało się, że historia uczyniła dobrze
przemyślany wybór, kierując właśnie jego do zakurzonego kąta paryskiej
prefektury. Chociaż Bertillon miał usposobienie odpychające i był
człowiekiem trudnym w kontakcie, jednak — okazało się to teraz momentem o
największym znaczeniu — wyrósł w środowisku ludzi, którzy przyczynili się
do tego, że wiek XIX stał się stuleciem nauk przyrodniczych. Atmosfera jego
domu rodzicielskiego była przepełniona owym duchem ogromnej ciekawości
praw natury, który od kilku dziesięcioleci przełamywał wszystkie tradycyjne
szranki wiary i światopoglądu. Już w dzieciństwie oswoił się Bertillon z
nazwiskiem Karola Darwina, który w dziele O powstawaniu gatunków
wstrząsnął dogmatem biblijnej historii stworzenia i pokazał, że wszystkie
istoty żyjące powstały w drodze długiego biologicznego procesu
rozwojowego. Słyszał także o Ludwiku Pasteurze, który odkrył świat bakterii i
zrewolucjonizował medycynę, słyszał o Daltonie, Gay-Lussacu, Berzeliusie —
ludziach, którzy prowadzili chemię ku nieprzeczuwalnym celom; wiedział o
anatomach, fizjologach i biologach badających najtajniejsze procesy życiowe
człowieka i zwierzęcia. Nieraz siedział u stóp dziadka, kiedy ten badał rośliny
i klasyfikował je według gatunków i rodzajów. Przyglądał się, jak ojciec i
dziadek, jakby wykonując „sakralne czynności”, mierzyli niezliczone czaszki
— czaszki ludzi wszystkich ras — by dociec, czy istnieje związek pomiędzy
kształtem głowy a duchowym rozwojem człowieka. Często obijało mu się o
uszy nazwisko Quételeta, uczonego, który nie tylko pracował w
kryminalistyce, lecz pragnął również dowieść, że fizyczny rozwój człowieka
podlega ścisłym prawom. Jeszcze dzieckiem będąc Bertillon stał nieraz z
ojcem i dziadkiem przed „krzywymi Quételeta”, ukazującymi, że proporcje
między wielkościami ciał ludzkich układają się wedle pewnego porządku: tyle
samo jest karłów, co olbrzymów, tyle samo ludzi bardzo wysokich, co bardzo
niskich, tyleż wysokich, co i niskich, gros zaś ludzkości składa się z ludzi
średniego wzrostu. Przez całe lata Bertillon patrzył, jak ojciec i dziadek za
pomocą pomiarów badają twierdzenie Quételeta, w myśl którego nie ma pod
słońcem dwóch ludzi, u których wymiary wszystkich kończyn byłyby tożsame,
i że szansa znalezienia dwóch ludzi dokładnie tego samego wzrostu ma się jak
jeden do czterech. Bertillon był niezdolny zapalić się do łaciny i innych
przedmiotów, które uważane są za najważniejsze w szkołach francuskich. Ale
wspomnienie pomiarów dokonywanych przez ojca oraz przez innych
antropologów nie opuściło go nigdy.
Kiedy w lipcu 1879 — w upalnym wówczas słońcu paryskiego lata — w
codziennie jednakowym, tępym kieracie wypełniał i kopiował trzy— lub
czterotysięczną kartę, wpadł na pewien pomysł. Pomysł ten — jak potem
wyznał — zrodził się z wściekłości na jałowość i bezsens jego pracy i zarazem
ze wspomnień młodości. Dlaczego — zapytał siebie — marnotrawi się czas,
pieniądze i silę ludzką na rokujące coraz mniej powodzenia próby identyfikacji
przestępców? Dlaczego czepiamy się metod starych, prostackich i
niedoskonałych, skoro nauki przyrodnicze odkryły „znamię Kaina”, które
bezwzględnie odróżnia jednego człowieka od drugiego — mianowicie
wymiary jego ciała?
Bertillon nie wiedział, że już dziewiętnaście lat wcześniej, w roku 1860,
dyrektor więzienia Louvan, Stevens, powołując się na nauki Quételeta,
zaproponował — co prawda nadaremnie — aby mierzyć wszystkich dorosłych
przestępców, u których nie występowały już dalsze zmiany w wymiarach ciała.
Stevens miał na myśli następujące pomiary: obwód głowy, długość uszu,
długość nóg, wzrost oraz obwód klatki piersiowej. Był przekonany, że w ten
sposób uzyska dane, których nie można będzie zmienić żadnym przebraniem,
żadną zmianą nazwiska czy zeszpeceniem.
Bertillon wywołał zdziwienie i drwinę u kolegów-pisarzy, kiedy z końcem
lipca zaczął porównywać fotografie więźniów. Kładł obok siebie
sfotografowane nosy lub uszy i porównywał ich kształt. Głośny śmiech
odpowiedział mu, gdy poprosił o zezwolenie na pomiary więźniów
przyprowadzanych w celu rejestracji. W końcu — ku ogólnemu gaudium —-
zezwolono na to. Z gniewną zawziętością dokonał Bertillon w ciągu kilku
tygodni pomiarów większej liczby aresztantów.Mierzył ich wzrost, długość i
obwód głowy, długość ramion, palców i nóg. Przekonał się przy tym, że u
różnych ludzi mogą być identyczne pojedyncze wymiary, nigdy jednak cztery
czy pięć wymiarów.
W dusznym skwarze sierpniowym dręczyły Bertillona ataki migreny i
krwawienie z nosa. Ale owładnęła nim, pozornie tak niepotrzebnym i żyjącym
bez celu człowiekiem, „potęga idei”. W połowie sierpnia napisał
sprawozdanie, w którym przedstawił, w jaki sposób można rozwiązać problem
niezmiennych znaków rozpoznawczych zbrodniarzy. Sprawozdanie to przesłał
panu Ludwikowi Andrieux, który od marca 1879 sprawował urząd prefekta
policji. Nie otrzymał jednak odpowiedzi.
Bertillon pracował dalej. We wczesnych godzinach porannych, przed
rozpoczęciem służby, odwiedzał wiezienie La Sante. Tam również pozwolono
mu — dla zabawy własnej i więźniów — dokonywać pomiarów. Kiedy 1
października tego roku awansował z pomocnika na pisarza, przesłał do
prefekta drugi raport. Powoływał się w nim na prawo Quételeta, w myśl którego
szansa, że wzrost różnych ludzi jest taki sam, równa się 1:4, i wskazywał, że
wymiary kości dorosłego człowieka w ciągu całego życia pozostają takie
same. Jeśli — wywodził dalej — dodać do wzrostu drugą miarę, na przykład
długość tułowia, szansa zgodności zmniejsza się już do 1:16. Jeśli wykonać
jedenaście pomiarów i zapisać je w karcie rejestracyjnej przestępcy, to według
rachunku prawdopodobieństwa szansa znalezienia innego kryminalisty o tych
samych wymiarach równałaby się 1:4 191 304. Jeśli zrobić czternaście
pomiarów, stosunek spadnie nawet do 1: 286 435 456. Wybór pomiarów —
objaśniał — jest dostatecznie duży. Prócz wzrostu można by mierzyć długość i
szerokość głowy, długość różnych palców, długość przedramienia i nóg.
Wszystkie dotychczasowe opisy osób — snuł dalej swoje wywody Bertillon
— są powierzchowne i nieprzejrzyste, wszelka identyfikacja wzrokowa jest
niepewna i może być źródłem licznych błędów, każdy rodzaj fotografii jest
złudny, a każdy wielki zbiór zdjęć jest nie do ogarnięcia. Pomiary
kryminalistów natomiast: dają absolutną pewność, że złudzenie oraz zamiana
jest niemożliwa. Co więcej — on, Bertillon, opracował pewien system, by
karty z pomiarami więźniów rejestrować w ten sposób, że w ciągu niewielu
minut można będzie stwierdzić, czy pomiary nowo dostarczonego aresztanta
są już w kartotece, czy też ich nie ma.
Bertillon powołał się na swego ojca, który klasyfikując pomiary
antopologiczne, stale rozróżniał trzy grupy: wielki, mały i średni, jest rzeczą
łatwą — wyjaśniał — rozsegregować kartotekę złożoną na przykład z 90 000
różnych kart pomiarowych, tak aby pojedyncza karta dała się prędko
odszukać. Jeśli jako pierwszy pomiar zapisze się na kartach długość głowy i
ten pomiar rozsegreguje według schematu: wielki, średni, mały, wynikną z
tego już tylko trzy grupy po 30 000 kart. Jeśli jako drugą miarę zanotuje się na
kartach szerokość głowy i tu też zrobi się analogiczny podział, pozostanie już
tylko dziewięć grup po 10 000 każda. Biorąc pod uwagę łącznie jedenaście
pomiarów, uzyska się podział, przy którym na każdą przegródkę kartoteki
przypadnie od trzech do dwudziestu kart pomiarowych.
To, co dla Bertillona było samo przez się zrozumiałe, musiało się wydawać
laikowi w pierwszej chwili zagmatwane, a sam jego raport był również więcej
niż chaotyczny; z powodu luk w wykształceniu Bertillon nie umiał nigdy
wyrażać się jasno. Jego zdania były nieudolne, sformułowania niezrozumiałe,
pedanteria kazała mu powtarzać bez końca jedno i to sarno. Alfons Bertillon
był jednak tak pewny swej sprawy, że gorączkowo oczekiwał odpowiedzi
prefekta. Nagle uwierzył, że odnalazł sens swego życia i wreszcie będzie mógł
udowodnić, że nie jest przypadkiem beznadziejnym i „parszywą owcą” w
rodzinie.
Czekał tak niemal dwa tygodnie. Potem stało się to, czego z takim
napięciem oczekiwał. Prefekt wezwał go do siebie. Ze zdenerwowania jeszcze
bardziej niezręczny i speszony niż zwykle, śmiertelnie blady z oczekiwania,
wszedł Bertillon do gabinetu prefekta i przeżył niesłychane rozczarowanie.
Ludwik Andrieux był politykiem z szeregów republikańskich, na stanowisko
prefekta wyniosły go stosunki i machinacje. Nie interesował się nigdy
statystyką ani matematyką, a jego wiadomości w zakresie wiedzy policyjnej
były na razie nikłe. Ponieważ sam nie pojął wywodów Bertillona, przekazał
jego raport do oceny szefowi Sûreté, Macému.
Macé posiadał wprawdzie duże doświadczenie policyjne, żywił jednak
głęboką pogardę dla teoretyków i teorii. Ma swoje stanowisko wybił się z
dolnych szeregów Sûreté jako praktyk. W roku 1869 nazwisko Macégo,
wówczas inspektora, rozsławiło wyświetlenie pewnego morderstwa w Paryżu,
tak zwanej sprawy Voirbo.
Znaleziono wówczas w pewnej studni poćwiartowane zwłoki, zaszyte
starannie w kaliko4. Cały Paryż popadł w panikę, jedynie dzięki darowi
obserwacji i kombinacji Macé odnalazł nie tylko drogę od poćwiartowanych
zwłok do pewnego krawca nazwiskiem Voirbo, lecz potrafił także udowodnić
mu, że to on poćwiartował zwłoki w swoim pokoju. Sposób, w jaki Macé to
zrobił, był świetnym dowodem na jego zdolności dedukcyjne. Wychodząc z
założenia, że przy krajaniu zwłok musiało wyciec wiele krwi, zbadał Macé
drewnianą podłogę, ale na starannie wyszorowanych deskach nie znalazł
żadnych podejrzanych śladów. Widział tylko, że podłoga jest nierówna. W
obecności Voirbo nalał na nią wody, po czym kazał zerwać deski w miejscach,
gdzie woda gromadziła się i z wolna wsiąkała. Pod spodem znaleziono kałużę
zakrzepłej krwi. Voirbo załamał się i wyznał, że zabił przyjaciela nazwiskiem
Bodasse, obrabował go i poćwiartował potem zwłoki.
W podobny sposób Macé wyświetlił wiele wypadków i w istocie dedukcja
odegrała swoją rolę w kryminalistyce. Ale wierzył on tak wyłącznie w
praktyczne doświadczenie, wyczucie oraz „fotograficzną pamięć”, że musiał
po prostu odrzucić propozycję Bertillona. W swym raporcie do prefekta
udowadniał, że policja nie jest areną dla eksperymentów różnych teoretyków,
Andrieux zaś w stanowisku Macé znalazł usprawiedliwienie dla swej własnej
niemożności zrozumienia projektu Bertillona. Przyjął więc Bertillona tymi
historycznie przekazanymi słowami:
— Bertillon? Jest pan, zdaje się, urzędnikiem dwudziestego stopnia i
dopiero od ośmiu miesięcy u nas, co? I już chce pan mieć własne pomysły…
Pańskie sprawozdanie wygląda na dowcip…
— Panie prefekcie, jeśli mi pan pozwoli… — odpowiedział niepewnie
Bertillon.
Andrieux pozwolił. Ale nieumiejętność jasnego wyrażania myśli, która na
domiar zwiększała się wskutek zdenerwowania, sprawiła, że Bertillon zaplątał
się w wir usiłowań i prób wyjaśnień, które niczego nic wyjaśniły. W końcu
prefekt przerwał mu w pół słowa i odprawił go ostrzegając, aby nie nachodził
powtórnie prefektury ze swymi pomysłami, w przeciwnym razie jego dymisja
będzie kwestią paru minut.
Podczas gdy Bertillon, złamany i zarazem pełen przekornego gniewu,
wracał do swego kąta, Andrieux zawiadomił jego ojca prosząc go, by postarał
się o to, aby syn zajmował się wyłącznie swoją robotą i nie wtrącał się do
dziedzin, które leżą poza ograniczonym kręgiem jego obowiązków. Inaczej
będzie musiał, niestety, cofnąć dane mu z łaski zatrudnienie.
Doktor Bertillon tyle już przeżył i wycierpiał goryczy i rozczarowań z
powodu syna, że natychmiast wezwał go do siebie. Ze złością zażądał
wyjaśnienia. Ze złością wziął do rąk kopię raportu złożonego prefektowi. Ale
gdy go przeczytał, gniew ustąpił: „Przepraszam cię — powiedział (i ktoś z
współczesnych zapisał, jak bardzo był poruszony) — nie śmiałem już wierzyć,
że znajdziesz własną drogę. Ale to tutaj jest własną drogą. Jest to wiedza
stosowana. Oznacza rewolucję w policji. Wytłumaczę to prefektowi. On musi
pojąć… Musi…”
Doktor Ludwik Bertillon zgłosił się zaraz nazajutrz u prefekta i usiłował
zmienić jego zdanie. Daremnie. Przekonał posła Gustawa Hubbarda,
generalnego sekretarza Ministerstwa Finansów o wartości propozycji syna.
Hubbard istotnie użył swego wpływu na prefekta — również nadaremnie.
Relacjonował, że Andrieux nie jest już wprawdzie taki pewny swego, lecz ze
względów prestiżowych nie cofa nigdy raz powziętej decyzji. Jest tylko jedna
jedyna szansa: Andrieux nie będzie wiecznie prefektem. Alfons Bertillon musi
poczekać aż do jego ustąpienia.
Doktor Ludwik Adolf Bertillon posłał jeszcze dwunastu dalszych dobrych
znajomych, partyjnych przyjaciół Andrieux, do prefektury. Wszyscy
opowiadali to samo: Andrieux nie koryguje siebie. Trzeba czekać na nowego
prefekta, długo to chyba nie potrwa.
Co jednak oznaczało owo „niedługo” dla Bertillona? Rok? Dwa lata? Pięć
lat, dziesięć lat? Dalsze lata w charakterze pisarza. Lata, w ciągu których stale
będzie świadom, że zna skuteczną drogę, lecz nie wolno mu na nią wkraczać.
Jego współcześni donoszą, że Bertillon pogrążył się na nowo w owej
obojętności, na skutek której zawsze dotąd doznawał klęsk w szkole i w życiu.
Jednak ojciec zmusił go tym razem do wyczekiwania i wytrwania. Doktor
Bertillon — już naznaczony chorobą — uczynił to dyktatorskimi, wręcz
proroczymi słowami: „Ty wprowadzisz naszą wiedzę do policji. Ty po raz
pierwszy nauczysz policję francuską posługiwać się naukową pracą. Ty
będziesz…”
Doktor Bertillon nie przeczuwał w tej chwili, że historia albo, jeśli ktoś
woli, wielki mistrz Przypadek w tym samym czasie w odległej części świata
dwóm innym ludziom poddał myśl uporania się z tym samym problemem,
którego rozwiązanie znalazł nagle Alfons Bertillon .
W ciągu jednej nocy rozpoczął się — że tak powiem — wielki dramat oraz
narodziny naukowej kryminalistyki.

═══════ ♦ ═══════
4. Filozofowie twierdzili niekiedy, że światło poznania przychodzi ze
Wschodu.
Czy mieli słuszność? Czy to był przypadek, zagadkowe przeznaczenie? W
każdym razie w roku 1877 w Hooghly, stolicy rejencji tej samej nazwy w
Indiach, leżał na tapczanie w swym gabinecie brytyjski urzędnik
administracyjny, William J. Herschel, i dyktował pewien list.
Herschel, człowiek czterdziestoczteroletni, więc jeszcze stosunkowo
miody, miał siły nadwątlone biegunką amebową i atakami malarii. Brodata
twarz o oczach bez połysku była blada i zapadnięta, głos zmęczony i słaby.
Napisanie owego listu leżało mu jednak na sercu, toteż ze wszystkich sił starał
się użyczyć jego treści przekonania, które przepełniało jego samego.
List był skierowany do naczelnego inspektora więzień w Bengalu. Nosił
datę: Hooghly, 5 sierpnia 1877. A oto jego tekst: „Niniejszym przesyłam pracę
na temat nowej metody identyfikacji osób. Polega ona na odcisku, na kształt
stempla, prawego palca wskazującego i środkowego (dla uproszczenia sprawy
zdejmowane będą tylko te dwa odciski). Do ich sporządzenia służy zazwyczaj
tusz do stempli. Zdejmowanie takiego odcisku nie jest trudniejsze niż
sporządzenie zwykłej pieczątki biurowej. Już od kilku miesięcy wypróbowuję
ową procedurę na więźniach tudzież w Urzędzie Stanu Cywilnego oraz przy
wypłacie pensji i nie natrafiłem na żadne praktyczne trudności. Każda osoba,
która obecnie chce sporządzić w Hooghly urzędowy dokument, musi pozwolić
na zdjęcie odcisków jej palców; dotychczas nikt nie uchylał się od tej
procedury. Sądzę, że gdyby wprowadzono powszechnie owo postępowanie,
raz na zawsze położonoby kres wszystkim szwindlom identyfikacyjnym.
Sporządziłem w ciągu ostatnich lat dwudziestu tysiące kart z takimi odciskami
i obecnie potrafię prawie zawsze zidentyfikować osoby na podstawie tych
odcisków…”
W istocie minęło dwadzieścia lub ściślej dziewiętnaście lat, odkąd Herschel
jako młodziutki sekretarz w Junipur, wyżej położonym okręgu Hooghly,
zetknął się po raz pierwszy z osobliwymi odciskami, jakie brudne ludzkie
dłonie i palce pozostawiają na drewnie, szkle czy papierze. Były to obrazy
pełne upartych linii, pętli, luków i kół. Herschel sam nie potrafił potem
powiedzieć, gdzie i w jaki sposób ów fenomen dostał się w pole jego widzenia.
Może zaobserwował go u chińskich kupców, którzy przybywali wówczas do
Bengalu i niekiedy pieczętowali zawarte umowy odciskiem poczernionych
kciuków. A może dotarły do niego wieści o chińskim zwyczaju, w myśl
którego kontrakty rozwodowe uwierzytelniało się odciskiem dłoni męża, a
porzuconym dzieciom w przytułkach zdejmowano odciski palców.
W każdym razie w roku 1858 Herschel zażądał od Hindusa Rajyadhara
Konai, dostawcy budulca drogowego, jako od pierwszego kontrahenta, aby
poczernił swą prawą dłoń oraz palce tuszem i odcisnął je pod umową. W tym
czasie istnienie linii, które odbiły się na papierze, nie było Herschlowi znane.
Przez tajemniczą manipulację chciał raczej zobowiązać zawartą umową
Hindusa, który podobnie jak wielu jego ziomków chętnie zapominał o
układach i terminach. Potem jednak wzór linii zwrócił jego uwagę.
Podczas dyktowania listu leżał obok Herschla pożółkły notes, na którego
okładce widniały słowa: „Znaki ręki”. Ów notes pełen był odcisków jego
własnych palców oraz palców licznych Hindusów, które Herschel zdejmował
w ciągu minionych dziewiętnastu lat w regularnych odstępach czasu. Ze
zdziwieniem uświadomił sobie, że odciski palców jednego człowieka nie są
nigdy identyczne z odciskami drugiego, że linie na czubkach palców
przebiegają u każdego w sposób odmienny. Nauczył się z czasem odróżniać
wicie owych ,,wzorów” i rozpoznawać ludzi po „wizerunkach palców”. W
pewnym podręczniku anatomii napotkał wyrażenie „linie papilarne” na
oznaczenie tych wzorów i przejął ową nazwę. Wreszcie piętnaście lat później
stanął przed problemem wypłacenia renty wciąż rosnącej liczbie
spensjonowanych żołnierzy hinduskich. Widziani oczyma Europejczyka
wszyscy ci żołnierze byli do siebie podobni, po twarzach trudno ich było
odróżnić, niemal wszyscy mieli takie same włosy i taki sam kolor oczu, nosili
te same, wciąż się powtarzające nazwiska i nie umieli pisać. Nieraz zdarzało
się, że po otrzymaniu renty zjawiali się po raz wtóry twierdząc, że jej jeszcze
nie dostali. Albo też posyłali przyjaciół czy znajomków, aby żądać powtórnie
pensji na to samo nazwisko. Nie mogąc sobie poradzić z rozpoznaniem
rencistów, Herschel zażądał w końcu od każdego z nich, aby złożył odcisk
dwóch palców zarówno na spisie rencistów, jak też na pokwitowaniu. W ten
sposób uporał się wreszcie z problemem odróżniania prawdziwych rencistów
od fałszywych. Szwindle ustały natychmiast.
W ciągu następnych lat umocniło się w nim przekonanie: linie papilarne na
opuszkach palców nie zmieniają się — pozostają zawsze takie same, po latach
pięciu, dziesięciu, piętnastu, dziewiętnastu. Notes Herschla dostarczał na to
niezbitych dowodów. Choćby człowiek się zestarzał, choćby na skutek
choroby i wieku jego twarz i postać uległy zmianie, rysunek linii pozostawał
ten sam. Pozostawał osobisty, niezmienny znak, po którym można było poznać
człowieka nawet po śmierci, choćby nie pozostało zeń nic prócz kawałka skóry
na palcach ręki.
Czy to był cud? Czy może przypadek lub akt woli Stwórcy, który chciał
naznaczyć każdego człowieka tak, by nie można było zamienić? Herschel nie
wiedział.
W jednym więzień podległego mu okręgu, kazał umieszczać na spisach
więźniów przy każdym nazwisku odciski palców odpowiedniego więźnia. I
jakkolwiek może to brzmieć niewiarygodnie, nastał ład w chaosie, w którym
od niepamiętnych czasów zamiast skazanych szmuglowano podstawione
osoby, ciężkich zbrodniarzy podsuwano w miejsce skazanych na lekkie kary i
rzadko tylko można było stwierdzić, czy nowoskazany stawał już uprzednio
przed sądem.
Żywy umysł Herschla zaczął malować obrazy przyszłości wybierające
daleko poza Hooghly. Myśli jego pomknęły do Anglii, do Londynu. Czy i w
ojczyźnie nie było tak, że żaden funkcjonariusz policji nie potrafił z całę
pewnością rozpoznać przestępcy, oszusta, włamywacza, złodzieja, który był
już uprzednio karany, jeśli ten (co mógł uczynić z łatwością) zmienił
nazwisko? Czy nawet fotografie nie okazały się złudne? Czy nie zdarzało się
często, że niewinni dostawali się do ciężkiego więzienia lub nawet na
szubienicę jako ofiary straszliwych pomyłek identyfikacyjnych? Czy już od
dawna nie szukano znaków, które charakteryzują człowieka w ten sposób, że
wszelka omyłka byłaby niemożliwa? Herschel nie musiał długo szukać, by
znaleźć przykład w londyńskim światku kryminalnym, w którym przez lata
walczono o zidentyfikowanie pewnego człowieka.
Każdy znał proces Tichborna o milionowy spadek po lordzie Jamesie
Tichbornie. Od roku 1866 do 1894 proces ten trzymał Londyn w napięciu. Z
jakiego powodu? Z powodu oszusta, który podawał się za Rogera, zaginionego
w roku 1854 jedynego syna i spadkobiercę lorda Jamesa! Z powodu
topornego, wręcz groteskowego człowieka nazwiskiem Castro z Wagga Wagga
w Australii, który potrafił po mistrzowsku wprowadzić w błąd zarówno na pół
ślepą matkę Rogera, jak krewnych i lekarzy, nawet takich sławnych
adwokatów londyńskich, jak Sargeant Ballantine i Edward Kenealy! Słowem
— z powodu hochsztaplera, który w roku 1874, po latach niekończących się
rozpraw i wyrzuceniu paru milionów funtów na koszty sądowe, został skazany
na czternaście lat ciężkiego więzienia. Ilu świadków wzięło go za
prawdziwego Rogera Tichborne’a! Ilu świadków zidentyfikowało go jako
Rogera! I przysięgało na to! Ile więc rzekomo pewnych cech fizycznych
skłamało! Co by się natomiast stało (oto pytanie, które nie opuszczało już
Herschla), gdyby posłużono się wówczas stosowanymi przez niego odciskami
palców? Czy Roger Tichborne nie był żołnierzem? Co by się stało, gdyby już
wówczas za pomocą odcisków rejestrowano wszystkich pełniących służbę
wojskową? Czy ten olbrzymi proces nie zakończyłby się w ciągu paru mimu,
gdyby można było przedłożyć odciski palców Rogera z czasów jego służby
wojskowej? Poduszka do stempli, odcisk palców Castra, porównanie… i już
by się rozstrzygnęło, że Castro jest oszustem. Przeto William Herschel
kontynuował swój list w sposób następujący: „Jako przykład, jak cenna może
być moja procedura, zakładam, że Roger Tichborne musiałby, idąc do wojska,
zdeponować odciski swoich palców. W tym wypadku cały proces zostałby
zakończony w ciągu dziesięciu minut… Sądzę, że nie trzeba dalszych
wywodów, jak konieczna jest w więzieniach identyfikacja. Odcisk palca jest
środkiem pozwalającym zawsze na stwierdzenie, czy arcsziant jest identyczny
ze skazanym już uprzednio przez sędziów. Wystarczy wywołać numer więźnia
i zdjąć odcisk jego palca. Jeśli to ktoś inny, okaże się natychmiast. Czy nr 1302
nie żyje naprawdę, czy też podstawiono zwłoki? Trup ma dwa palce mogące
odpowiedzieć na to pytanie.
Proszę uprzejmie o łaskawe zwrócenie uwagi na tę sprawę i zezwolenie mi
na zapytanie, czy mogę wypróbować tę metodę również w innych
więzieniach?”
Tymi słowy zakończył Herschel swój list. Dołączył jednak do niego pewną
liczbę owych odcisków, jakie zebrał był w ciągu lat dziewiętnastu, i dopisał:
,,O staranne przechowanie załączonych wzorów prosi oddany W. Herschel”.
Po czym zapieczętował list wychudłą ręką.
Był jednak dobrej myśli, pełen nadziei, że znajdzie zainteresowanie i
zgodę. Zbyt mało zajmował się losem, jaki przypadł w udziale już tylu
nowatorom przed nim.
Po dziesięciu dniach trzymał w ręku odpowiedź naczelnego inspektora —
list pełen życzliwych słów, ale słowa te maskowały jedynie fakt, że naczelny
inspektor wie o złym stanie zdrowia Herschla i jego propozycje uważa za
wytwory gorączkowych fantazji.
Odpowiedź ta pogrążyła Herschla w depresji, która sparaliżowała go na
całe lata i nie pozwoliła mu przedsięwziąć dalszych kroków na rzecz jego
odkrycia. Owładnęło nim jedno tylko pragnienie: wrócić do Anglii i tam
szukać wyzdrowienia. Z końcem roku 1879 wybrał się w drogę.

═══════ ♦ ═══════
5. W tym miejscu musielibyśmy powtórnie mówić o nie wyjaśnionej
wewnętrznej logice historii albo też o wielkim przypadku.
W tych samych bowiem latach, kiedy W. Herschel opadał w Hooghly z sił i
pisał swój tak ważki, ale daremny list do naczelnego inspektora więzień w
Bengalu, pewien szkocki lekarz, doktor Henry Faulds, pracował w szpitalu
Tsukiji w Tokio wykładając japońskim studentom fizjologię. Faulds był
człowiekiem o całkiem innym sposobie bycia niż Herschel — kłótliwy
prezbiterianin, mądry i pełen fantazji, ale zarazem drażliwy, choleryczny,
egocentryczny i uparty aż do ograniczenia.
Nigdy nie zetknął się z Herschlem, nigdy nie słyszał o jego
eksperymentach w Indiach. Kiedy jednak z początkiem roku 1880 skierował
do brytyjskiego czasopisma „Nature” w Londynie list, znajdowały się w nim
słowa: „W roku 1879 obejrzałem kilka znalezionych w Japonii
prehistorycznych skorup glinianych i uwagę moją zwróciły na nich odciski
palców, które musiały powstać jeszcze wtedy, gdy glina była miękka.
Porównanie tych odcisków z nowo sporządzonymi sprawiło, że zacząłem
ogólnie studiować ów problem… Rysunek linii skóry palców nie ulega
zmianie przez całe życie, może zatem lepiej aniżeli fotografia służyć
identyfikacji”.
Nigdy nie zostało wyjaśnione, czy Faulds spotkał się z odciskami palców
rzeczywiście w ten sposób, jak to przedstawił w liście. Raz jeden tylko
wspomniał później, że Chińczycy znali odciski palców; słyszał o tym. Nigdy
nie mówił o fakcie, że również w Japonii odciski palców nie były niczym
niezwykłym. Najstarszy oryginał japońskiego odcisku ręki z wyraźnie
widocznymi liniami papilarnymi znajdował się (jak potem stwierdzono) w
jednej z świątyń w Kioto; chodziło tu o podanie, na którym widoczna była
ręka cesarza Goshiwa. Do roku 1860 znajdowano nieraz odbitki rąk na
japońskich dokumentach, w kolorze czarnym i czerwonym. W gospodach
często było w zwyczaju wydawanie poczty gościom za pokwitowaniem przez
odcisk kciuka, jeśli goście nie posiadali używanych tam zwykle pieczątek z
nazwiskiem. W czasie gdy Faulds wykładał w Tokio, panował w Japonii
zwyczaj zaopatrywania drzwi w czerwone i białe odciski ręki. Faulds twierdził
w liście do „Nature”, że odciski ludzkich palców nie ulegają zmianie w ciągu
całego życia. To twierdzenie przede wszystkim zrodziło wątpliwości co do
wyjaśnienia, jakie dał on sam w sprawie zajmowania się problemem odcisków.
Jest bowiem i pozostaje niejasne, jak mógł w niespełna rok dojść do takiego
stwierdzenia, jeśli nie opierało się ono na doświadczeniach japońskiej i
chińskiej tradycji.
Ale jakkolwiek miała się rzecz, od roku 1879 do 1880 zebrał Faulds liczne
odciski palców i studiował odmienność linii papilarnych. Interesowały go przy
tym zrazu problemy etnologiczne — czy na przykład w liniach odcisków
istnieją różnice między narodami. Potem studiował zagadnienie dziedziczenia
linii papilarnych. W końcu przypadek naprowadził go na ślad, którego nie
przestał już tropić. W sąsiedztwie jego domu złodziej wspiął się na biało
tynkowany mur. Zwrócono uwagę Fauldsa, którego hobby zbierania odcisków
od dawna było znane, na widniejące na murze ślady ludzkich palców
poczernionych sadzą. Kiedy Faulds badał ów ślad, dowiedział się, że sprawcę
już ujęto. Poprosił japońską policję o zezwolenie na zdjęcie odcisków palców
aresztowanego. Porównawszy wzór linii na odcisku pozostawionym na murze
z odciskiem rzekomego sprawcy, stwierdził, że różnią się one od siebie.
Ponieważ odcisk na murze musiał pochodzić od prawdziwego sprawcy
(potknął się on o wystygłą fajerkę z węglem), Faulds wnosił, że aresztowany
nie jest faktycznym sprawcą. Miał słuszność. W parę dni potem znaleziono
rzeczywistego włamywacza. Faulds zdjął również odciski jego palców:
odpowiadały dokładnie odciskowi na murze. Lotny umysł Fauldsa zadał sobie
od razu pytanie: a gdyby tak na miejscu każdego przestępstwa szukać
odcisków sprawcy? Gdyby w ten sposób można było udowodnić winę
złodziejom i mordercom?
Pomysł ten przybrał realny kształt, gdy wydarzyła się druga kradzież. Tym
razem poproszono Fauldsa o pomoc. Na jakimś naczyniu do picia odkrył on
ślady całej ręki. Przy tej okazji stwierdził również, że i bez poczernienia palce
pozostawiają odciski. Gruczoły potowe na czubkach palców wytwarzają tłustą
wydzielinę, która może rysować się na przedmiotach tak samo wyraźnie jak
sadza czy farba. Ale nie to było decydujące. Decydujący okazał się
niewiarygodny wręcz przypadek. Podczas swych uprzednich studiów Faulds
uprosił również służących w różnych domach, aby zostawili mu odciski swych
palców. Teraz porównał odciski na naczyniu z odciskami w swej kolekcji.
Jemu samemu wydało się to zrazu niemożliwe i niewiarygodne, wręcz
potworne, ale to był fakt: odciski na naczyniu zgadzały się z odciskami palców
jednego ze służących. Kiedy zażądano odeń wyjaśnienia, przyznał się.
Teraz nic ulegało już dla Fauldsa wątpliwości, że odkrył metodę
dowodzenia winy — metodę, która musi zrewolucjonizować pracę policji na
całym świecie. W istocie odkrył możliwości, których Herschel sobie nie
uświadamiał.
Ale Faulds nie zadowolił się tym. Nie był policjantem. Skoro jednak
przypadek zwabił go w domenę policji i zbrodni, fantazja i siła wyobraźni
pozwoliły mu na wyciągnięcie dalszych wniosków, które zgadzały się z
wnioskami chorego człowieka w Hooghly. Wszystkie swoje doświadczenia i
konkluzje przedstawił w liście do angielskiego czasopisma „Nature”.
Pisał: „Jeśli na miejscu przestępstwa odkryje się odciski palców, może to
doprowadzić do wykrycia sprawcy. W dwóch wypadkach wypróbowałem to
praktycznie. W praktyce zaś w medycynie sądowej odciski palców znajdą
jeszcze inne zastosowanie, gdy na przykład z okaleczonych zwłok zostaną
tylko ręce. jeśli linie papilarne zmarłego znane były wcześniej, będą one miały
większą moc dowodową tożsamości zwłok niż zwykle cytowane w
groszowych kryminałach znamię przyrodzone… Można zdjąć odciski palców
każdego zbrodniarza po skazaniu go i zebrać je. Jeśli ten sam przestępca
zostanie później ujęty z powodu nowej zbrodni i poda fałszywe nazwisko,
można będzie przez porównanie odcisków dojść do prawdziwego nazwiska.
Wzór głównych linii nic zmienia się w ciągu całego życia, dlatego przy
identyfikacji może oddać lepsze usługi niż fotografia”.
Czasopismo „Naturę”opublikowało list: Fauldsa 28 października 1880
roku. W parę dni potem zamknął się krąg dokoła dwóch ludzi przeznaczonych
do tego, by — niezależnie jeden od drugiego — powziąć pomysł stosowania
daktyloskopii jako sposobu identyfikacji i z Dalekiego Wschodu przenieść go
do Furopy, gdyż William Herschel (który tymczasem powrócił do Anglii i z
wolna odzyskiwał zdrowie) przeczytał sprawozdanie Fauldsa w swym domu w
Littlemore. Ale krąg zamknął się zaledwie na parę chwil, aby wnet znowu się
rozerwać.
Natychmiast po przeczytaniu sprawozdania Fauldsa Herschel zebrał siły i z
kolei on wystosował list do „Nature”. Informował w nim, że już dwadzieścia
lat przed Fauldsem sporządzał odciski palców i używał ich do rozmaitych
celów. Wyłącznie zachowanie się jego przełożonych oraz jego choroba
przeszkodziły mu w publikacji tych odkryć. O oryginalnych pomysłach
Fauldsa, dotyczących znaczenia odcisków na miejscu przestępstwa, Herschel
nie wspomniał.
Można pojąć uczucia, jakie owładnęły Herschlem, gdy przeczytał, że ktoś
inny w ciągu jednego roku wynalazł to, nad czym on pracował od lat
dwudziestu. Było zrozumiałe, iż zgłosił prawo pierwszeństwa do tego pomysłu
i w pierwszym podnieceniu przeszedł do porządku nad niewątpliwie
oryginalnymi myślami Fauldsa. Bądź co bądź Herschel zadowolił się na razie
rzeczowym wskazaniem na własną pracę.
Jednak dla kłótliwej natury Fauldsa list Heschla, ledwie się o nim
dowiedział, oznaczał wyzwanie — wyzwanie rzucone przez kogoś, kto chciał
podważyć prawo pierwszeństwa jego własnych pomysłów. Czyż było jego
winą, że Herschel nie wystąpił publicznie, lecz zrezygnował? On, Faulds,
zwrócił uwagę świata na odciski palców, jedynie on…
Faulds nie wahał się ani przez chwilę podjąć walki, o której Herschel wcale
jeszcze nie myślał. Postanowił wrócić do Anglii. Ale jeszcze przed powrotem
wystosował liczne listy do różnych sławnych osobistości, aby zapoznać je ze
swymi ideami i zapewnić sobie pierwszeństwo. Pisał do naukowców, jak Karol
Darwin. Pisał do brytyjskiego sekretarza stanu MSW oraz do prezydenta
policji londyńskiej Edmunda Hendersona. Obu oferował swój wynalazek. Ale
nikt z miarodajnych osobistości policji londyńskiej nie odpowiedział. Tylko
poprzez znajomego w Londynie Faulds dowiedział się, że w Scotland Yardzie,
sławnej siedzibie policji londyńskiej, uważają go za oszusta.
Napisał więc do Francji, do prefekta policji paryskiej, pana Andrieux.
Faulds nie mógł wiedzieć, że Andrieux jest człowiekiem najmniej
odpowiednim, jeśli chodzi o zachwycanie się wywrotowymi ideami. A tym
bardziej, gdy wysyłał list, nie śniło mu się nawet, że Andrieux po dwuletnim
zaledwie urzędowaniu jest w przededniu dymisji, a nowy polityk, Jean
Camecasse, ma objąć urząd prefekta policji paryskiej, i że tym samym otworzy
się droga dla innego pomysłu w sprawie identyfikacji i dla innego człowieka, o
którego istnieniu nie miał pojęcia — dla Alfonsa Bertillona.

═══════ ♦ ═══════
6. Jedną z wielu legend, jakimi wybrukowana jest droga do historii,
stanowi późniejsze twierdzenie, iż Jean Camecasse był człowiekiem o
szerokich horyzontach, który natychmiast pojął Bertillona.
Camecasse podobnie jak Andrieux był politykiem. Jako prefekt policji
zyskał pewną sławę dzięki temu, że był założycielem pierwszych szkól
policyjnych. Ale dziwne wyobrażenia Bertillona były dla niego tak samo
niezrozumiale jak dla jego poprzednika. Przed objęciem stanowiska w roku
1881 nie słyszał nigdy o tytularnym pisarzu I Wydziału.
Doktor Ludwik Adolf Bertillon dręczony ciężkim artretyzmem leżał
wówczas w Neuilly, niezdolny zużytkować osobiście na korzyść swego syna
zmianę prefekta, której tak gorąco wyczekiwał. Ale pisał listy, depeszował,
słał znowu przyjaciół do prefektury. Jako lekarz zdawał sobie sprawę, że nie
ma nadziei na wyzdrowienie i że niewiele pozostało mu czasu na utorowanie
drogi synowi. Jednak dopiero w listopadzie 1882, więc po przeszło roku, udało
się jednemu z jego przyjaciół, szanowanemu adwokatowi paryskiemu
Edgarowi Demange, przekonać Camecasse’a, aby zezwolił Bertillonowi na.
próbę, jeśli nie chce stracić okazji zdobycia opinii protektora nowych metod
zwalczania przestępstw.
W parę tygodni potem, w połowie listopada, Camecasse wezwał do siebie
pisarza Bertillona. Ojciec przygotował syna co prawda, mimo to niezdarny i
niezręczny sposób wystąpienia Alfonsa Bertillona rzucił cień także i na to
pierwsze spotkanie z nowym prefektem. Może nie udałoby się ponownie,
gdyby Camecasse nie dał słowa Demange’owi, że syn doktora Bertillona tym
razem będzie miał szansę.
Udręczony Camecasse oświadczył w końcu: „Dobrze, uzyska pan szansę
wypróbowania swych pomysłów. Od przyszłego tygodnia wprowadzimy na
próbę pańską metodę identyfikacji. Dostanie pan w tym celu dwie siły
pomocnicze. Daję panu trzymiesięczny termin. Jeśli w ciągu tego czasu pozna
pan recydywistę wyłącznie na podstawie pańskich metod…”
Jeśli spojrzeć na daną Bertillonowi szansę realnie, nie zasługiwała ona na
to miano. Bo jak często zdarzało się, że więzień w ciągu ledwie trzech
miesięcy został ujęty, oskarżony, skazany, zwolniony i ponownie zatrzymany?
Bertillon sam chyba musiał zdawać sobie sprawę, że jedynie jakiś niezwykle
szczęśliwy przypadek mógłby mu umożliwić wypełnienie warunków prefekta.
Ale milcząc przyjął, co mu ofiarowano. Prawdopodobnie uczynił słusznie, bo
gdy Gustaw Macé dowiedział się, że ma oddać do dyspozycji Bertillona dwóch
pisarzy, zawrzał oburzeniem. System Bertillona — oświadczył — byłby może
skuteczny, gdyby jego pomiary były dokonywane zawsze przez bardzo
sumiennych urzędników w sposób jak najbardziej skrupulatny. Ale, na miłość
boską, nie wolno zapominać o duchu rutyny i o mechanicznym sposobie pracy
większości urzędników! Przemawiała tu znowu głęboka nieufność starego
praktyka do chorowitego teoretyka i do wszystkiego, co się zwało metodą
naukową. W jego proteście jednak kryło się ziarnko prawdy, co miało się
okazać znacznie później, i to w sposób tragiczny dla Bertillona. Tym razem
Macé nie przeforsował swej opinii. Ale prawdopodobnie Camecasse nie
oczekiwał zgoła, że Bertillonowi uda się próba.
W sali, w której dotychczas pracował, podjął Bertillon, teraz już jawnie,
swoje pomiary i rejestrację. Ale w jakich warunkach? Koledzy obserwowali go
z nie mniejszą drwiną. Na swych pomocnikach nie mógł polegać, gdyż nie
pojmowali sensu tego, co robili. Usiłowali się buntować przeciw zrzędnej,
nieustępliwej pedanterii, z jaką Bertillon ich pilnował. Wiedzieli oczywiście o
wrogości Macégo i za plecami Bertillona wymieniali uwagi z innymi
funkcjonariuszami. Ale słuchali mimo to, nauczyli się bowiem obawiać zimnej
wściekłości Bertillona, kiedy zdybal ich na jakiejś niedokładności.
Bertillon pracował w pewnego rodzaju niemym, zawziętym opętaniu.
Mierzył, kontrolował, notował. Co wieczór śpieszył z wynikami do małego
mieszkanka, w którym od zimy 1881 bywał częstym gościem. Należało ono do
młodej Austriaczki, Amelii Notar, niepozornej krótkowzrocznej istoty, która
utrzymywała się w Paryżu z lekcji języka niemieckiego. Pewnego dnia
poprosiła na ulicy Bertillona, by pomógł jej przejść przez jezdnię, i tak ów
pełen zahamowań, niechętny ludziom człowiek zawarł szybko osobliwe
przymierze z podobnie pozbawioną kontaktu kobietą, słuchającą cierpliwie
jego wywodów. Potem z owego przymierza narodziło się równie osobliwe
małżeństwo.
Bertillon nie dowierzał swym pisarzom na tyle, by pozwolić im wypełniać
karty rejestracyjne. Załatwiała to Amelia Notar; od rana do późnej nocy pisała
swym zawsze jednakowym pismem. Z początkiem stycznia 1883 rejestr
Bertillona wynosił już pięćset kart, w połowie stycznia okrągła tysiąc kart, z
początkiem lutego blisko tysiąc sześćset kart. System rejestracyjny
funkcjonował należycie. Ale jakie to miało znaczenie?
Rozpoczął się luty, miesiąc, w którym miało zapaść rozstrzygnięcie —
trzeci miesiąc wyznaczonego terminu. 15 lutego kartoteka zawierała blisko
tysiąc osiemset kart pomiarowych. Ale nie przyprowadzono dotąd nikogo,
kogo by Bertillon już raz wymierzył i mógł rozpoznać na podstawie swoich
kart. Luty był posępny, niebo chmurne, i ta pochmurność owładnęła jak gdyby
umysłem Bertillona. Był jeszcze bardziej drażliwy niż zwykle, w czasie pracy
patrzył ponuro przed siebie. Gwałtowne migreny odezwały się znowu,
powtórzyły się krwawienia z nosa, żołądek się buntował. 17 lutego dzieliło go
jeszcze tylko 12 dni od końca terminu, 19 lutego już tylko 10 dni.
20 lutego, na krótko przed końcem urzędowania, Bertillon sporządzał
pomiary pewnego więźnia, który podał nazwisko Dupont. Był to ostatni
więzień tego dnia, a szósty Dupont. Od dawna nazwisko Dupont cieszyło się
powodzeniem jako pseudonim u kryminalistów o niezbyt bujnej fantazji.
Bertillon mierzył: długość głowy 157 mm, szerokość głowy 156 mm, palec
środkowy 114 mm, palec mały 89 mm… Poprzednich dni parę razy
przyłapywał się na tym, że w twarzy więźnia zdawał się dostrzegać znane mu
rysy. Drżącymi rękami przeglądał potem karty, pełen nadziei, że wreszcie
znajdzie to, czego tak bardzo potrzebował. Ale za każdym razem bywał
zwiedziony, zwiedziony zawodnością wzroku, przeciw której właśnie wystąpił
był ze swoją metodą. Kiedy teraz skończył pomiary więźnia Duponta, miał
znowu wrażenie, że ma przed sobą znajomą twarz. W posępnym nastroju
bronił się przeciw własnemu odczuciu.
Wymiary więźnia Duponta podpadały pod kategorię „średni” i
zaprowadziły Bertillona do odpowiedniego działu kartoteki. Szerokość głowy
zmniejszała liczbę przedziałek kartoteki, w których miał szukać, do
dziewięciu, długość palca środkowego do trzech, długość palca małego do
jednej przedziałki. Znajdowało się tu tylko pięćdziesiąt kart. W parę minut
później Bertillon trzymał w lodowato zimnej ręce jedną z tych kart. Zawierała
ona dokładne wymiary, których szukał — ale wymiary te należały do
człowieka, nic nazywającego się Dupont, lecz Martin. Aresztowany 15 grudnia
1882 za kradzież pustych flaszek.
Bertillon zwrócił się do aresztanta:
— Widziałem was tu już kiedyś — oświadczył głosem załamującym się z
przejęcia — 15 grudnia ubiegłego roku byliście aresztowani za kradzież
pustych flaszek. Wówczas nazywaliście się Martin…
Przez mgnienie oka panowała zapierająca dech cisza. Policjant, który
przyprowadził Duponta, oniemiał z wrażenia. Potem więzień wybuchnął ze
złością: „No dobrze, to ja byłem”.
Inni urzędnicy, świadkowie tej sceny, wpatrzyli się w Bertillona bez słowa.
Jedni sądzili pewnie, że przypadek przyszedł mu z pomocą, inni czuli, że ów
wyśmiewany i wydrwiony człowiek przeżył właśnie chwilę triumfu. Bertillon
opanował się i odpowiedział na ich spojrzenie wzrokiem pełnym sarkazmu.
Jak zwykle nie wyrzekł słowa, tylko usiadł przy biurku, sporządził raport do
prefekta i przesłał do jego biura. Potem zamknął kartotekę i wyszedł z gmachu
policji. Na ulicy uczynił coś całkiem niezwykłego w jego warunkach: wynajął
dorożkę. Pojechał do Amelii Notar. Tam gwałtownie powściągane podniecenie
znalazło upust. Słuchającej jak zawsze uważnie Amelii zdał sprawę ze swego
triumfu. Potem pojechał do ojca. To, co mu zakomunikował, było jedną z
ostatnich radości chorego, który zmarł w kilka dni potem.
21 lutego 1883 paryskie dzienniki zamieściły pierwsze notatki o sprawie
Dupont-Martin i o systemie identyfikacyjnym Bertillona. Te wiadomości nie
zwróciły większej uwagi. Ale zaledwie w dwadzieścia cztery godziny potem
Camecasse wezwał Bertillona i przedłużył mu czas próby na okres
nieograniczony. Kusząca dla każdego polityka myśl, że może pozyskać sławę
przez wprowadzenie rewolucyjnej nowości, rozentuzjazmowała go: tego
człowieka należy poprzeć. Tak więc Bertillon otrzymał paru dalszych pisarzy
do swej dyspozycji oraz pokój, gdzie mógł bez przeszkód dokonywać
pomiarów. Poza tym niewiele się zmieniło. W marcu udała mu się dalsza
identyfikacja więźnia. W następnym kwartale zidentyfikował sześciu, w lipcu
siedmiu i we wrześniu piętnastu, w ostatnich miesiącach roku dwudziestu
sześciu więźniów, wobec których zawiodły stare metody rozpoznawcze i
„fotograficzna pamięć” rutynowych funkcjonariuszy. Z końcem roku jego
kartoteka liczyła 7336 kart. Ani razu nie powtórzyły się wymiary żadnego z
rejestrowanych.
Wciąż jeszcze sukces Bertillona był wewnętrzną sprawą prefektury. W jego
otoczeniu dokonywała się z wolna zmiana, jaka zwykła się dokonywać w
otoczeniu ludzi, którym się powiodło. Szydercy zamilkli i odnosili się do niego
z większą życzliwością. Ale odpychający sposób bycia Bertillona, jego
dziwactwo i nieufność były zbyt głęboko zakorzenione. Tak długo częstowany
drwiną, mścił się teraz jeszcze większym chłodem i szorstkim sarkazmem.
Gustaw Macé, jego najpoważniejszy i najzawziętszy przeciwnik, ustąpił
wprawdzie 1 kwietnia roku 1884, ponieważ nie udało mu się otrzymać od
zarządu miasta więcej funduszy na Sûreté (nie zezwolono mu nawet na
telefon, chociaż był gotów sam pokryć koszty jego zainstalowania). Ale Sûreté
jako całość była do tego stopnia opanowana przez praktyki starej szkoły, że nie
brała na serio „bladej twarzy”w prefekturze. Niektórzy inspektorzy usiłowali
ośmieszyć Bertillona; wzywając go do zwłok ludzi zamordowanych czy
utopionych prosili z fałszywą życzliwością, by zwłoki zidentyfikował.
Delektowali się widokiem odrazy, jaką okazywał Bertillon wobec zwłok.
Dopiero gdy dzięki pomiarom i porównaniu ich ze swą kartoteką udało mu się
naprawdę zidentyfikować kilku nieboszczyków, których Sûreté nie potrafiła
rozpoznać, nieprzychylność ustąpiła z wolna miejsca niechętnemu uznaniu. Co
prawda inspektorzy drwili dalej: wszystko to dobrze i pięknie, kiedy się już
ujęło złoczyńcę. Ale czy Bertillon chce im zalecić swoje pomiary także
wówczas, kiedy szukają jakiegoś człowieka? Czy mają każdego podejrzanego
zatrzymać, rozebrać i wymierzyć?
Bertillon nie czynił i teraz niczego, co by pozwalało stopnieć lodom. Nigdy
nie zapomniał szyderstw, jakie wycierpiał, pozostał nadal obraźliwie szorstki.
Do połowy roku 1884 wyćwiczył swych pisarzy tak, że mógł polegać na ich
pomiarach i wypełnianiu kart. rejestracyjnych. W ten sposób zyskał czas na
zajęcie się nowymi problemami. Znowu siedział jak niegdyś godzinami przy
swym biurku i rozmyślał nad fotografiami więźniów, robionymi w mansardzie
prefektury. Zaopatrzył się w przybory fotograficzne i sam zaczął fotografować
aresztantów na swój własny sposób. Potem ciął te zdjęcia na kawałki i naklejał
obok siebie tuziny oczu, nosów, uszu. Równocześnie z mrówczą skrzętnością
poszukiwał terminów, za pomocą których można by dokładnie opisać różne
kształty nosów lub uszu. Spisy owych pojęć rozciągały się w nieskończoność.
W przypadku nosa określał na przykład: esowato wygięty grzbiet nosa,
spłaszczony grzbiet nosa, zmiażdżony grzbiet nosa, krzywy grzbiet nosa z
prawej lub lewej strony, ściśnięty grzbiet nosa, grube nozdrza itd. Kontrolował
barwę oczu każdego więźnia. Rozróżniał zewnętrzne i wewnętrzne strefy
tęczówki o rozmaitym zabarwieniu: żółto pigmentowane, barwy
pomarańczowej, kasztanowej, pigment kasztanowy, barwa niebieskiego
łupku…
Bodźcem do tego działania było owo drwiące pytanie inspektorów Sûreté,
czy mają również poszukiwanych zbrodniarzy ścigać i aresztować według
karty pomiarowej — że tak powiem — z centymetrem w kieszeni?
Bertillonem owładnął nowy pomysł, nad którym pracował z uporem. Chciał
uzupełnić swoje karty pomiarowe lepszymi fotografiami i opisami, tak aby
każdy policjant miał w jak najkrótszym czasie przed oczyma taki dokładny
obraz danego kryminalisty, że mógłby przestępcę na podstawie tego obrazu
zatrzymać. Dopiero potem miałby sprawdzić na podstawie pomiarów
słuszność aresztowania. Szukał zatem takiego rodzaju fotografii, który — w
przeciwieństwie do dotychczas stosowanej — ukazywałby to, co niezmienne
lub trudno dające się zmienić w ludzkiej twarzy i doszedł do wniosku, że
zdjęcia z profilu najlepiej odpowiadają temu celowi.
W ciągu roku 1884 zidentyfikował Bertillon trzystu uprzednio karanych,
którzy znowu w większości wyśliznęli się z sieci starych metod
identyfikacyjnych. W tym czasie również nie natrafił na wymiary, które by się
powtarzały we wszystkich szczegółach. Trudno już było negować, że jego
system funkcjonuje. Camecasse zaczął prowadzić zagranicznych gości i
politycznych przyjaciół do Bertillona i pokazywać im procedurę pomiarową. Z
końcem roku 1884 zjawił się również pewien Anglik, Edmund R. Spearman,
interesujący się bardzo zagadnieniami policyjnymi i cieszący się poważnymi
stosunkami w brytyjskim MSW. Spearman (którym dokładnej będziemy się
jeszcze musieli zająć) okazał tak duże zainteresowanie, że Bertillon poniechał
na moment swej chłodnej rezerwy i z coraz gorętszym zapałem przedstawiał
Anglikowi swój system. W tym samym czasie odwiedził go też dyrektor
Zarządu Więzień Francuskich, Hebert. On także pojął od razu, jakie
nastręczają się tu szanse, by oprzeć na niezawodnych podstawach rejestrację
wszystkich więźniów we Francji — w której to rejestracji roiło się od
fałszywych nazwisk i przypadków, i zamiany osób. W parę dni potem
oświadczył francuskim dziennikarzom, że zaprowadzi w więzieniach
francuskich procedurę Alfonsa i Bertillona. Następstwem tego była burza
pytań, kto to taki ów Bertillon . Nazajutrz nazwisko Bertillona ukazało się po
raz pierwszy w wielkich dziennikach paryskich. Pisano: „Młody naukowiec
francuski rewolucjonizuje system identyfikacji przestępców”. „Francuska
policja znowu przoduje w świecie”. „Genialna metoda pomiarowa doktora
Bertillona”.
Przez jedną noc Bertillon był na najlepszej drodze, by stać się
znakomitością w swoim narodzie. W roku 1885 (Camecasse ustąpił
tymczasem, a jego stanowisko objął nowy prefekt Gragnon) wprowadzenie
antropometrii — takim mianem nazwał Bertillon obecnie swój system — było
we francuskich więzieniach w pełnym toku. Gragnon czul odrazę do
Bertillona, zdawał sobie jednak sprawę, że antropometria oznacza rewolucję w
samej istocie policji i więziennictwa — rewolucję, której nie da się już
powstrzymać. Zażądał więc wprowadzenia pomiarów także na prowincji i
zapowiedział utworzenie wielkiego centralnego biura antropometrii w Paryżu,
możliwie w nowym własnym gmachu.
Ale planom Gragnona stanęła na zawadzie biurokratyczna sztywność
zarządu. Musiał zadowolić się tym, że w miejsce postawienia nowego
budynku opróżniono tylko szereg pomieszczeń na poddaszu Pałacu
Sprawiedliwości. Pomieszczenia te były w opłakanym stanie, zimą było tam
jeszcze mroźniej, latem jeszcze goręcej niż w dotychczasowej kwaterze
Bertillona. Z sufitów leciał tynk, wyprawa ścian była zmurszała, a podłogi
zgniłe. Na odnowienie nie przeznaczono funduszów. Ale 1 lutego 1888
Bertillon mianowany „dyrektorem policyjnej służby identyfikacyjnej”
wprowadził się na poddasze.
Przedstawiciele ministerstw, Izby Deputowanych i Senatu, dziennikarze
paryscy i prowincjonalni zebrali się w dniu otwarcia. Bertillon wysłuchał w
milczeniu mów i natychmiast po ostatnim przemówieniu, nie dziękując i bez
pożegnania, zniknął w swym pokoju — pierwszym w życiu własnym biurze.
Wskutek braku wszelkiego poczucia estetycznego nie dostrzegał ponurego i
brzydkiego urządzenia. Posiadał wreszcie własne państwo — to było
decydujące. Odtąd każdy gość po przejściu licznych schodów wiodących na
poddasze musiał czekać na ostatnim podeście, aż zostanie wpuszczony. To
była zemsta Bertillona za lata upokorzeń. Następnego ranka jednak paryscy
dziennikarze ukuli słówko, które wnet weszło do francuskiego słownictwa
oraz do słownictwa licznych innych krajów, „bertillonage”.
„Bertillonage — pisał Piotr Brulard — oparty na pomiarach pewnych
niezmiennych części szkieletu — jest największym i najgenialniejszym
wynalazkiem, jakirn został obdarzony wiek XIX w dziedzinie postępowania
policyjnego. Dzięki francuskiemu geniuszowi nie tylko we Francji, ale w
całym świecie nie będzie wkrótce pomyłek identyfikacyjnych, a tym samym
zbrodni przeciw sprawiedliwości, opartych na fałszywej identyfikacji. Niech
żyje bertillonage! Niech żyje Alfons Bertillon!”
W parę tygodni potem Bertillon zażądał podporządkowania atelier
fotograficznego służbie identyfikacyjnej. Otrzymał atelier. Fotografowie
próbowali się sprzeciwiać, gdy kazał im sporządzać odtąd dwa zdjęcia, jedno
en face, drugie z profilu, zawsze z tej samej odległości, w tej samej pozycji
głowy, w tym samym oświetleniu. Co za wymagania! Fotografowie czuli się
wciąż jeszcze raczej artystami niż technikami. Ale wnet poczuli lęk przed
gniewem Bertillona i jego cichym, druzgocząco zimnym głosem. Bertillon
skonstruował krzesło, na którym można było obracać więźniów w celu
zrobienia obu zdjęć, tak że wszelkie pomyłki były wykluczone. Fotografie te
natychmiast dołączano do akt pomiarowych. Podczas gdy kartoteka Bertillona
zbliżała się do „niewiarygodnej liczby” pół miliona kart, on sam wykończył
Opis przestępcy w słowach, do którego tak długo dobierał odpowiednich
wyrażeń. Wraz z nowymi fotografiami ów „portrait parle” miał stworzyć taki
dokładny wizerunek każdego gwałciciela prawa, jakiego nigdy do tej pory nie
dano do rąk funkcjonariuszom policji. Dla wszystkich widocznych cech głowy
Bertillon znalazł obecnie odpowiednie pojęcie. Każde z tych pojęć mogło być
wyrażone literą, szereg zaś owych liter — będący formułką — dawał zespół
charakterystycznych cech. Berlillon zaczął natychmiast kształcić swych
podwładnych. Musieli się wyuczyć formułek pewnych więźniów, których
osobiście nie znali, a potem udawać się na paradę więźniów do więzienia La
Sante, by szukać tych, którzy zostali w formułkach opisani. Pod rygorem
nieubłaganej dyscypliny Bertillona rozpoznawali istotnie większość
aresztantów. Ale podobnie jak kiedyś Gustaw Macé odrzucił procedurę
pomiarową Bertillona, i teraz także podniosły się w Sûreté głosy krytyki:
„portrait parle” jest skomplikowanym absurdem, z którym przeciętny
funkcjonariusz nie będzie wiedział, co począć. Ale takie głosy już się nie
liczyły. Portrait parle został wkrótce zaprowadzony w policji francuskiej jako
uzupełnienie karty pomiarowej oraz podstawa do ścigania kryminalistów.
Z początkiem roku 1889 Bertillon osiągnął szczyt sławy. Potrzebna była
tylko jeszcze jakaś szczególna okazja, by utrwalić ostatecznie jego nazwisko w
świadomości całej Francji.

═══════ ♦ ═══════
7. 11 marca 1892 roku potężna detonacja wstrząsnęła bulwarem Saint-
Germain w Paryżu. Z pięknych okien domu pod numerem 136 dobywały się
gęste kłęby dymu. Kiedy zjawiła się policja i straż pożarna, sądzono w
pierwszej chwili, że to eksplozja gazu. Ale pod gruzami drugiego piętra
znaleziono resztki bomby.
Ponieważ w domu tym mieszkał prezes sądu Benoit, który w maju 1891
prowadził rozprawę przeciw kilku anarchistom, nie ulegało wątpliwości, kto
dokonał zamachu i przeciw komu był on skierowany.
Od roku 1878 anarchizm (radykalny socjalistyczny ruch egzaltowanych
fanatyków, którzy negowali wszelką władzę państwową i wszelką formę
rządów, uważając rządy za główne przeszkody w drodze do socjalnej
równości) stał się postrachem Europy. 11 maja 1878 roku pochodzący z Lipska
czeladnik bednarski Maks Hodel oddał kilka strzałów rewolwerowych do
niemieckiego cesarza Wilhelma I, nie trafiając go jednak. Już 2 czerwca,
prawie w tym samym miejscu, w alei Unter den Linden padły dwa strzały z
dubeltówki, które zraniły cesarza w głowę i w ramię. Zamachowiec Karol
Nobiling, człowiek, który studiował ekonomię i rolnictwo i pracował w saskim
urzędzie statystycznym w Dreźnie, był anarchistą. Nastąpiły potem zamachy
na królów Hiszpanii i Włoch. Obawa przed nieobliczalnymi zamachowcami
anarchistów była tak wielka, że 68 oskarżonych anarchistów w pewnym
procesie we Włoszech zamknięto w klatkach jeszcze na sali sądowej.
Paryż stał się w tej epoce centrum anarchizmu. Paweł Brousse oraz rosyjski
książę Kropotkin głosili tutaj swoje oderwane od życia idee i przygotowywali
grunt dla aktywnych fanatyków, dla których teoria znaczyła niewiele,
natomiast zamach na rządzących — wszystko. W roku 1892 owa
anarchistyczna agitacja oraz wielka kradzież dynamitu w kamieniołomach w
Soisy-sous-Etoiles wytworzyły w Paryżu nastrój tak nerwowy, że eksplozja na
bulwarze Saint-Germain wywołała w prefekturze policji wręcz panikę.
Usiłowanie ujęcia sprawców nie dało zrazu wyniku. Ogólny niepokój rósł.
Wreszcie 16 marca pewna kobieta — szpicel Sûreté, zarejestrowana pod
numerem X2S1 — dostarczyła paru interesujących szczegółów. Kobieta ta
utrzymywała stosunki z żoną profesora Chaumartina, nauczyciela Szkoły
Technicznej na paryskim przedmieściu Saint-Denis. Chaumartin, znany jako
entuzjasta anarchizmu, mógł bez końca mówić o erze społecznej
sprawiedliwości, jaka nastanie po zlikwidowaniu wszystkich rządów. Nie
uchodził za człowieka niebezpiecznego, ponieważ osobiście nie potrafiłby z
pewnością obchodzić się z bombą. Jego żona jednak oświadczyła, że
Chaumartin zaplanował ów zamach, aby pomścić skazanie kilku towarzyszy
przez prezesa sądu A. Benoit. Wykonawcą był niejaki Leon Leger.
Jeszcze tego samego dnia aresztowano Chaumartina. Załamał się
natychmiast i wyznał wszystko, ale winę zrzucił wyłącznie na Legera. On to
— oświadczył Chaumartin — został posłany do niego z pewnej miejscowości
poza Paryżem jako właściwy człowiek do sprzątnięcia wrogich anarchizmowi
sędziów — fanatyczny wróg wszelkich państw, zdecydowany na każdy czyn.
Jest on poszukiwany przez policję, Leger jednak to tylko kryptonim; naprawdę
ów człowiek nazywa się Ravachol. To on skradł dynamit w kamieniołomach
Soisy-sous-Etoiles. Bombę, którą dokonano zamachu na bulwarze Saint-
Germain, wyprodukowano na Quai de la Marine. Tam właśnie Ravachol
wynajął pokój.
Kiedy kilku funkcjonariuszy Sûreté przybyło na Quai de la Marine,
kryjówka człowieka zwącego się Ravachol była pusta. Pozostał tylko materiał
do produkcji bomb. Ponownie przesłuchano Chaumartina. Ale widoczne było,
że nie zna on nowej kryjówki Ravachola. W każdym razie podał opis
zamachowca — co prawda niejasny i nieokreślony, jak wszystkie opisy tego
rodzaju: szczupły, wzrost około 1,60 metra, cera żółta, ciemna broda. W
niewiele godzin potem nazwisko Ravachola widniało w nagłówkach
wszystkich dzienników paryskich. Setki funkcjonariuszy policji poszukiwały
tajemniczego nieznajomego. Postawiono straże przy drogach wylotowych z
Paryża, kontrolowano wszystkie pociągi, zatrzymywano mężczyzn z czarnym
zarostem i żółtą cerą. Aresztowano wszystkich znanych anarchistów.
Dozorczynie domów wezwano, by zgłaszały każdego mężczyznę, którego opis
zgadzał się z opisem Ravachola. Wszystko nadaremnie.
„Francja jest w rękach bezsilnych — pisał „Le Gaulois”— którzy nie
wiedzą, co mają przedsięwziąć (…) przeciw barbarzyńcom wewnątrz kraju.”
Prefekt policji (urząd ten sprawował znowu ktoś inny, niejaki Henryk Lozet)
wezwał na pomoc Bertillona. Okólniki rozesłane do komisariatów policji poza
Paryżem ustaliły, że w Saint-Etienne i Montbrison znany jest: człowiek, który
wałęsa się tam również pod nazwiskiem Ravachola. Jego prawdziwe nazwisko
jednak brzmiało Franciszek Koenigstein. Urodził się 14 października 1849 w
Saint-Chamond jako syn holenderskiego robotnika z zakładów
metalurgicznych w Grieux i wyuczył się zawodu farbiarza. W domu obawiano
się go z powodu brutalności; pobił własną matkę i groził jej zabiciem. W roku
1886 porzucił pracę, został szmuglerem i włamywaczem. Od roku był
poszukiwany z powodu ciężkich zbrodni. W nocy na 15 maja 1891 włamano
się do grobowca baronowej de Rochetallier koło Saint-Etienne. Ktoś
zbezcześcił grób, otworzył trumnę, ukradł krzyż oraz medalion i próbował,
choć nadaremnie, ściągnąć pierścionki z palców zmarłej. Były dostateczne
dowody na to, że sprawcą jest Ravachol. 19 czerwca tego samego roku
znaleziono uduszonego pewnego starego dziwaka, który mieszkał samotnie w
swoim domu w górach Forez. Zrabowano 35 tysięcy franków, zbieranych
przez starego skąpca przez cale życie i ukrytych w chacie. Ujęto wówczas
Koenigsteina-Ravachola, podejrzanego również i o tę zbrodnię, ale zdołał się
wyrwać policjantom i zbiec. W niespełna sześć tygodni potem, wieczorem 27
lipca 1891 roku, zamordowano młotkiem dwie właścicielki sklepu towarów
żelaznych przy rue de Roanne w Saint-Etienne. Morderca zdobył przy tym
zaledwie 48 franków. I znowu podejrzewano o ten czyn Ravachola. Ale
dotychczas nie udało się go ująć.
Wszystkie te informacje były interesujące i prawdopodobnie ważne. Ale
decydujące była inna sprawa. W roku 1889, kiedy wprowadzono system
Bertillona także w Saint-Etienne, aresztowano owego Koenigsteina,
podejrzanego wówczas o udział w pewnej kradzieży, i poddano pomiarom. 24
marca 1892 Bertillon trzymał w ręku kartę pomiarową z Saint-Etienne:
Klaudiusz Franciszek Koenigstein, zwany Ravachol. Wzrost: 1,663 m,
rozpiętość ramion: 1,780 m, obwód klatki piersiowej: 0,877 m, długość głowy:
0,186 m, szerokość głowy: 0,162, długość lewej stopy: 0,279, lewy palec
środkowy: 0,122, lewe ucho: 0,98, barwa lewej tęczówki: od żółtawej do
zielonkawej, na lewej ręce, tuż obok kciuka, blizna.
Opisowa część tej informacji nie była tak bogata w szczegóły, jak tego
żądał Bertillon , co wywołało jego gniew. Ale abstrahując od tego, trzymał w
ręku jedyny istniejący dokładny opis Ravachola. Jeśli ów Koenigstein-
Ravachol był Ravacholem Chaumartina, policja zrobiła w ściganiu
zamachowca znaczny krok naprzód. Jeśli się go ujmie, Bertillon z łatwością
będzie mógł wykazać identyczność tych dwu osób. Jeśli będzie on identyczny
z poszukiwanym mordercą Koenigsteinem, oznaczać to będzie ciężki cios
moralny dla ruchu anarchistycznego. Anarchiści — można powiedzieć —
głoszący tak wzniosłe ideały o nowych formach ludzkiej społeczności
zatrudniają dla osiągnięcia swych celów zawodowych zbrodniarzy!
Kiedy 26 marca ukazały się w dziennikach informacje o Ravacholu, zamęt
i nerwowość osiągnęły na nowo punkt szczytowy. W „Figaro” poetyzował
Albert Milhaud: „Ravachol, kto zna Ravachola? Kto wie, jak on wygląda? Czy
to istota żywa? Czy to mit? Czy to człowiek? Wszystko się odnalazło, nawet
dynamit. Ale nikt nie wie, gdzie szukać Ravachola”. Wyglądało niemal na to,
że Ravachol jest istotnie mitem. Określano go jako idealistę, jako założyciela
anarchistycznej grupy „Courtil”, jako bojownika o wolność klasy
robotniczej…
Tymczasem — w niedzielę 27 marca, zaraz po godzinie 8 rano —
wybuchła znowu bomba, tym razem przy rue de Clichy pod numerem 39.
Mieszkańcy domu zostali wyrzuceni z łóżek. Przez rozbite okna wołali o
pomoc, ponieważ klatka schodowa była strzaskana. Pięciu ludzi odniosło
ciężkie rany. W domu tym mieszkał generalny prokurator Bulot, który
wystąpił jako oskarżyciel przeciw anarchistom. Nie ulegało wątpliwości —
anarchiści uderzyli znowu.
Jeśli zaś istniały jeszcze wątpliwości, rozwiał je nazajutrz z rana artykuł
socjalistycznego redaktora Jarzuela w „La Gaulois”. Jarzuel otrzymał w
niedzielę pisemne zaproszenie do spotkania z pewnym nieznajomym na placu
Bastylii. Ów nieznajomy we fraku i cylindrze przedstawił się jako Ravachol i
zaproponował Jarzuelowi wywiad, jeśli go słowem honoru zapewni, że nie
opublikuje opisu jego osoby. Sensacja była dla Jarzuela ważniejsza niż pomoc
dla policji. Doniósł więc tylko, że Ravachol powiedział mu,, co następuje:
„Nas się nie kocha. Ale trzeba wiedzieć, że w gruncie rzeczy nie chcemy
niczego innego jak szczęścia ludzkości. Droga rewolucji jest krwawa. Powiem
panu dokładnie, czego chcę. Najpierw chcemy sterroryzować sędziów. Kiedy
nie będzie już ludzi, którzy mogą nas skazać, dobierzemy się do finansistów i
polityków. Jest: dosyć dynamitu, by wysadzić w powietrze wszystkie domy, w
których mieszkają sędziowie…”
Nowa fala podniecenia ogarnęła Paryż. W milczeniu przeciągały tłumy
przez ulicę Clichy, by obejrzeć miejsce ostatniego zamachu. Premier Emil
Loubet całymi godzinami naradzał się z ministrem wojny i prefektem policji.
Wydalono z kraju wszystkich znanych zagranicznych anarchistów. O
Ravacholu mówiono w Rzymie, Londynie, Berlinie i Petersburgu.
Anarchistyczne dzienniki sławiły go jako bohatera, jako „niezwyciężonego”.
W dwa dni później, w środę 30 marca, właściciel restauracji Very na
bulwarze Magenta zameldował, że w jego lokalu je obiad pewien
trzydziestoletni człowiek z blizną tuż obok lewego kciuka. Ów obcy już w
poniedziałek rozmawiał z jego kelnerem, Lerotem, głosząc anarchistyczne
hasła. Dyżurny komisarz policji, Dresch, oraz czterech sierżantów stanęli pod
restauracją akurat w chwili, gdy wychodził z niej właśnie ów podejrzany.
Wyciągnął on rewolwer, ale po gwałtownej walce obezwładniono go. W
drodze do komisariatu próbował parokrotnie uciekać, w gwałtownej bójce z
sierżantami tarzał się po bruku. Prowadzony do Sûreté krzyczał bez przerwy:
„Za mną, braciał Niech żyje anarchia, niech żyje dynamit!”…
Zalanego krwią przyprowadzono do Bertillona. Nie można jednak było
dokonać pomiarów aresztowanego i sfotografować go, bo bił dokoła jak
szalony. Dopiero w czwartek uspokoił się. Jego nastrój się odmienił — więzień
przybrał chełpliwą pozę bohatera. Tak więc sam Bertillon mógł wykonać
pomiary i zdjęcia. Pomiary aresztowanego zgadzały się co do joty z tymi,
które przekazało Saint-Etienne. Ravachol, rewolucyjny „idealista”, był
Klaudiuszem Franciszkiem Koenigsteinem i prawdopodobnie mordercą i
profanatorem grobu w Saint-Etienne.
Kiedy nazajutrz ogłoszono sprawozdanie o tym odkryciu, parę lewicowych
pism zareagowało szyderstwem i oburzeniem. Czyżby policja poważnie
chciała twierdzić, że Ravachol jest nędznym zbrodniarzem, który mordował i
rabował dla zysku? Czy naprawdę zamierza wmówić opinii publicznej, że
schwytała prawdziwego Ravachola? Ogólna niepewność i trwoga, że
prawdziwy Ravachol przebywa nadal na wolności, przybrały zastraszające
rozmiary, kiedy na dwa dni przed rozpoczęciem procesu przeciw Ravacholowi,
wyznaczonego przez paryski sąd przysięgłych na 27 kwietnia, eksplodowała
nowa bomba. Tym razem ze straszliwym hukiem zawaliła się restauracja Very,
przed której drzwiami ujęto Ravachola. Ściany runęły, okna były strzaskane, w
gruzach znaleziono zwłoki właściciela i jednego gościa.
Ale pomiary Bertillona nie kłamały.
Kiedy 27 kwietnia Ravachol stanął przed sądem, oskarżony o zamachy na
bulwarze Saint-Germain i przy rue de Clichy, zaprzeczał wciąż jeszcze, jakoby
był mordercą z Saint-Etienne, sędziowie zaś, będąc pod wrażeniem gróźb
przeciw paryskiej sprawiedliwości, nie śmieli ostro wystąpić. Ale 20 lipca
Ravachol, oskarżony o morderstwo i rabunek w okręgu Saint-Etienne, stanął
przed sądem przysięgłych departamentu Loire w Montbrison. Przewodniczący
sądu, Darrigant, pochodził z Lyonu i stał poza diabelskim kręgiem obawy i
niepewności. Kiedy Ravachol pojął, że gra z zastraszeniem się skończyła,
zrzucił maskę. Szydząc, krzycząc, z cynizmem przyznał się, że żył pod
nazwiskiem Koenigsteina. Wyznał, że to on obrabował zwłoki baronowej i
zamordował dziwaka, Jakuba Brunela. Było to wyznanie człowieka
wytrąconego z równowagi, któremu groźby anarchistów skierowane przeciw
rządzącym i bogaczom posłużyły za parawan dla własnych morderczych i
grabieżezych instynktów. Kiedy 10 lipca wieziono go skazanego na śmierć
przez ulice Paryża na Plac Straceń, śpiewał głośno: „Jeśli chcesz być
szczęśliwy, powieś twojego pana i potnij klechów na sztuki”. Jego ostatnie
słowa na gilotynie brzmiały: „Wy świnie, niech żyje rewolucja!”
Wraz ze sprawozdaniami o zdemaskowaniu Ravachola, które natychmiast
obiegły wszystkie kraje Europy, również historia zidentyfikowania mordercy
przez Bertillona dostała się poza granice Francji. Wszystkie stolice zwróciły
uwagę na jego system, zdawało się, że nic nie stoi na przeszkodzie jego
zwycięskiemu pochodowi w całym świecie.

═══════ ♦ ═══════
8. Międzynarodowa Wystawa Londyńska w roku 1884 ofiarowała wiele
sensacji: dużych i małych, trwałych i przemijających, interesujących i
zabawnych. Do interesujących należał pokaz polegający na tym, że każdy ze
zwiedzających mógł za trzy pelisy dać zmierzyć i oszacować niektóre ze
swych fizycznych i duchowych właściwości.
U odźwiernego opłacało się bilet wstępu, po czym wchodziło się do
korytarza, w którym na długim stole leżały rozmaite instrumenty i aparaty.
Młody człowiek testował zwiedzających, mierzył rozpiętość ramion, obwód i
długość tułowia, wagę. Mierzył siłę mięśni ramion, czas reakcji, wydolność
oddechową, wyczucie barwy, bystrość wzroku, funkcjonowanie słuchu. Na
końcu korytarza testowany otrzymywał ozdobną kartę, na której zapisane były
wyniki badań. Pokaz ten cieszył się wielkim powodzeniem.
Niekiedy w korytarzu spotykało się wytwornego pana w wieku mniej
więcej lat sześćdziesięciu, o zwracającej uwagę głowie; łysą czaszkę okalał
tylko wieniec włosów. Był to sir Francis Galion, jeden z owych naukowych
dyletantów (co za lekceważące słowo!) XIX wieku, którzy tak bardzo
przyczynili się do postępu nauk przyrodniczych.
Francis Galton był synem zamożnego fabrykanta. Urodzony w roku 1822 w
Birmingham, studiował medycynę, nie wykonywał jednak nigdy praktyki
lekarskiej, lecz wkrótce poświęcił się wyłącznie swym naukowym
zainteresowaniom i upodobaniom. Całkowicie niezależny materialnie,
objechał liczne kraje kuli ziemskiej. W roku 1840 przebywał w Giessen, aby
poznać wielkiego chemika niemieckiego, Justusa Liebiga. Potem zwiedził
Budapeszt, Belgrad, Konstantynopol, Ateny, Wenecję, Mediolan i Genewę —
w owej epoce była to podróż pełna trudów — konno lub powozem.
Zakończyła się ona fizycznym i duchowym załamaniem (zresztą załamaniem,
jakie nieraz jeszcze powtarzało się w życiu Galtona, co nie przeszkadzało, że
przeżył lat blisko dziewięćdziesiąt).
Świat był jeszcze podówczas pełen białych, nie zbadanych plam, tak więc
Galton począł wkrótce interesować się geografią. W poszukiwaniu źródeł Nilu
przejechał Egipt i Południe. Potem pociągnęły go loty balonem; z Wysp
Szetlandzkich próbował wzlatywać na balonie. Zaledwie jednak skończył z
lotami, popłynął w roku 1850 na pokładzie żaglowca do Afryki Południowej,
jego uwagę przyciągnęła również antropologia, studiował więc i mierzył
Buszmenów oraz tubylców innych szczepów. Wówczas to drgnęła w nim
pewna struna, która do końca życia nie przestawała dźwięczeć. Jego dom w
Londynie przy Rutland Gate 42 stal się punktem spotkań geografów, lekarzy,
biologów, antropologów i filozofów.
Ulegając sugestii dzieła swego dalekiego krewnego, Karola Darwina, O
pochodzeniu gatunków, które bardzo wnikliwie rozpatrywało problemy
dziedziczenia, zaczął się Galton w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku
interesować problemem, w jaki sposób dziedziczy się fizyczne i duchowe
właściwości i uzdolnienia. By mógł odpowiedzieć na to pytanie, potrzebna mu
była statystyczna dokumentacja mężczyzn, kobiet i dzieci możliwie z kilku
pokoleń. Rok w rok gromadził materiał i ów interesujący pokaz na londyńskiej
wystawie stworzył jedynie po to, by zyskać dalszy, możliwie obszerny. Kopie
wszystkich tak wykonanych pomiarów powędrowały do archiwum Galtona.
Kiedy w roku 1885 wystawę zamknięto, Galton był tak przejęty wynikami, że
nie spoczął, póki w słynnym South Kensington Museum nie urządził swego
laboratorium pomiarowego. Należało wówczas do dobrego tonu dać się
zmierzyć asystentowi Galtona, sierżantowi Randalowi, Galton zaś zyskał wnet
opinię najwybitniejszego angielskiego fachowca w dziedzinie antropologii.
Taka była sytuacja, kiedy wiosną 1888 dotarła z Paryża do Londynu
wiadomość o nominacji Alfonsa Bertillona na szefa policyjnej służby
identyfikacyjnej. Towarzystwo naukowe Royal Institution zainteresowało się
metodą Bertillona. Poproszono Galtona, aby podczas jednego ze słynnych
posiedzeń piątkowych wygłosił na ten temat odczyt, nie przeczuwając, jaki
obrót weźmie dzięki temu sprawa.
Galton przyjął zaproszenie i wybrał się do Paryża, aby osobiście zasięgnąć
informacji u Bertillona. Z tej wizyty zdał sprawę w następujących słowach:
„W czasie krótkiego pobytu w Paryżu poznałem pana Bertillona i miałem
sposobność zapoznać się z jego systemem. Nie może być większej staranności
niż ta, z jaką jego asystenci dokonują pomiarów przestępców. Ich metody są
szybkie i dokładne, wszystko jest dobrze zorganizowane…”
Galtonowi nie zależało tylko na tym, aby zreferować wynalazek Bertillona.
Wszedłszy jednak raz na teren identyfikacji, postanowił zająć się gruntownie
tym problemem. Listy, które osiem lat temu przesłali do czasopisma „Nature”
dr Paulds i dr Herschel, poszły tymczasem w niepamięć. Faulds, który obecnie
pełnił w Anglii funkcję lekarza wojskowego, próbował jeszcze parokrotnie
zainteresować daktyloskopią Scotland Yard i brytyjskiego sekretarza stanu w
MSW. Daremnie. Ze złością kontynuował więc prywatnie swoje studia.
Fenomenalna pamięć Galtona przechowała gdzieś w jakimś zakamarku
wspomnienie ogłoszonego w „Nature” listu. Napisał do redakcji i prosił o
bliższe dane. Redakcja spełniła natychmiast jego prośbę, ale dziwnym
zbiegiem okoliczności przesłano Galtonowi nie pracę Fauldsa, lecz pracę
Williama Herschla, który odzyskawszy częściowo zdrowie, mieszkał obecnie
w Littlemore. Kiedy Galton zwrócił się teraz do niego, ożywił w nim nadzieję
na praktyczne zużytkowanie jego odkrycia. Herschel bez wahania przesłał
Galtonowi całą dokumentację. Wkrótce potem odwiedził Galtona i
zademonstrował mu, w jaki sposób zdejmuje się odciski palców.
I teraz stało się coś, co możliwe jest tylko w przypadku umysłu tak
otwartego jak umysł Galtona. Dziesiątki lat zajmował się antropologią. Był, że
tak powiem, predestynowany do tego, by zostać zwolennikiem Bertillona. Ale
w momencie, gdy zaczął studiować dokumentację Herschla, zrozumiał, że ma
w ręku coś o wiele bardziej ważkiego niż „bertillonage”. Zapewne system
Bertillona oznaczał postęp. Ale jeśli okaże się słuszne to, co Herschel
przedstawił mu jako pomysł i wyniki, metoda odcisków palców da możliwości
o wiele większego postępu. Perspektywy, jakie się tu otwierały, były wręcz
nieprzejrzane.
Do dnia wykładu, jaki miał 25 maja 1888 roku, nie pozostało mu czasu na
tyle, by zająć się dokładnie nowym fenomenem. Ale wykorzystał okazję, aby
podczas odczytu wspomnieć, że prócz systemu Bertillona istnieje
prawdopodobnie jeszcze inna metoda identyfikacji — odciski palców — którą
dotychczas widocznie zlekceważono.
Zaraz po wykładzie zabrał się do roboty. Przede wszystkim interesowało go
pytanie, czy odciski palców pozostają faktycznie nic zmienione w ciągu całego
życia. Zbiór odcisków dokonany przez Herschla, zawierający obecnie materiał
z trzech dziesięcioleci, zdawał się dostarczać na to dosyć dowodów. Mimo to
Galton kazał odtąd w South Kenington Museum (swym laboratorium)
zdejmować odwiedzającym również odciski palców. Czuł, że jest na tropie
nowego „cudu rodzaju ludzkiego”.
Podczas gdy sierżant Randal mierzył dalej wzrost, bystrość wzroku czy też
siłę mięśni osób odwiedzających laboratorium — Galtona interesowały już
tylko „wizerunki palców”. Z każdego odcisku kazał sporządzać fotograficzne
powiększenie, by móc porównywać. Po trzech latach posiadał zbiór odcisków
większy, niż kiedykolwiek miał Herschel. Nigdy się nie zdarzyło, aby odciski
dziesięciu palców jakiegoś człowieka zgadzały się z odciskami innego. Na
podstawie matematycznego rachunku prawdopodobieństwa, dokonanego przez
Galtona, istniała według jego opinii tylko szansa 1:4, żeby poszczególny
odcisk palca jakiegoś człowieka był identyczny z odciskiem tegoż palca u
kogoś innego, jeśli utrwali się dziesięć odcisków palców każdego człowieka,
wyniknie niewyobrażalna wręcz liczba możliwych wariantów i: 64 000 000
000. W stosunku do tej liczby ogólna liczba ludności na ziemi jest tak mała, że
zgodność odcisków palców dwóch osób jest prawie nie do pomyślenia.
Galtona interesował jednak dalszy jeszcze problem, nad którym nie
zastanawiał się ani Herschel, ani Faulds.
Jeśli odciski palców mają być konkurencją dla systemu Bertillona, należy
ich liczne wzory ująć w pewien system, według którego dałoby się —
podobnie jak pomiary Bertillona — zarejestrować i skatalogować, więc Galton
wraz ze swym współpracownikiem nazwiskiem Collins wziął się na nowo do
roboty. Studiując prace historyczne stwierdził zaskoczony, że już na długo
przed nim inne osoby zastanawiały się nad problemem tej systematyzacji. W
roku 1823 na przykład Czech Johan Purkinje, profesor fizjologii i patologii w
Pradze, próbował w swym dziele Komentarz do fizjologicznego badania
narządu wzroku i systemu skórnego 5 wprowadzić ład w bezliku owych
wzorów odcisków palców, jakie zauważył podczas swych badań, Purkinje
zauważył bowiem liczne wzory podstawowe, które — jego zdaniem — ciągle
powracały: spirale, elipsy, koła, podwójne wiry, krzywe prążki.
Galton próbował nawiązać do badań Purkinjego. Z tysiąca odcisków
sporządził nowe powiększone odbitki i porównał je z sobą. Ale nie posunął się
naprzód, Purkinje nie był właściwym pierwowzorem. W końcu wydawało się
Galtonowi, że odkrył sześćdziesiąt różnych wzorów podstawowych.
Wyczerpany odłożył pracę na kilka dni. Kiedy zabrał się do niej ponownie,
stwierdził z rozpaczą, że wziął identyczne odciski za różne jedynie dlatego, że
przy zdejmowaniu tego lub tamtego odcisku farba była nierównomiernie
rozprowadzona. Nie, w ten sposób do niczego się nie dojdzie. Nie powinien
polegać na ogólnym wrażeniu, jakie sprawiają linie papilarne.
W końcu, po niezliczonych próbach, uzyskał pewność, że istnieją cztery
typy zasadnicze, z których dadzą się wyprowadzić wszystkie inne wzory.
Wciąż natrafiał na kształt trójkątny, utworzony przez linie papilarne. Ów
trójkąt albo delta (nazwany tak od dużego D alfabetu greckiego
przypominającego trójkąt) znajdował się albo po lewej stronie odcisku, albo po
prawej. Inne wzory zawierały dwa trójkąty, niektóre nawet więcej. Dalsze
wzory różniły się od poprzednich tym, że nie tworzyły trójkąta. Istniały więc
cztery typy zasadnicze: bez trójkąta, z trójkątem z lewej strony, z trójkątem z
prawej strony, z parą trójkątów. Czyżby na tej podstawie udało się stworzyć
rejestrację? Oczywiście, jeśli sporządzi się odcisk tylko jednego palca, istnieje
wyłącznie możliwość zaszeregowania go do jednej z czterech grup, to znaczy
do jednej z czterech przedziałek kartoteki. W krótkim czasie przedziałki owe
rozrosłyby się niepomiernie. Jeśli jednak utrwali się na karcie odciski dwóch
palców każdego człowieka, wyniknie już 4, to jest szesnaście różnych
możliwości kombinacyjnych. Jeśli zaś zdejmie się odciski wszystkich
dziesięciu palców i utrwali na karcie, powstanie 1 048 570 rozmaitych
możliwości kombinacyjnych i odpowiednie możliwości odróżnienia.
Galton tryumfował. Czyżby problem klasyfikowania odcisków był
wreszcie rozwiązany? I czy nie powinien natychmiast podać do publicznej
wiadomości, że został on rozwiązany? W roku 1891 Galton wysłał
sprawozdanie do czasopisma „Nature”, w którym wspomniał, jak bardzo jest
zobowiązany Herschlowi. Artykuł ten nie zwrócił jeszcze szczególnej uwagi
— abstrahując od pretensji Fauldsa, że to on, nie Herschel, jest odkrywcą
odcisków palców jako narzędzia policyjnej identyfikacji. Galton jednak nie
baczył ani na oświadczenie Fauldsa, ani też na małe zainteresowanie
czytelników. Walka o priorytet leżała poza kręgiem jego świata, jego myśli
zbyt były zajęte samą sprawą. Pracował nad książką poświęconą wyłącznie
odciskom palców jako sposobowi identyfikacji. Ukończył ją w roku 1892 i w
tymże roku ukazała się pod tytułem Fingerprints. Było rzeczą nieuniknioną, że
książce tej przypadła decydująca rola na arenie naszej historii.

═══════ ♦ ═══════
9. W czasie gdy ukazała się książka Galtona, na brzegu Tamizy wynosiły
się dwa nowe potężne kompleksy budynków o ostrych szczytach i warownych
wieżach po bokach. Były one siedzibą nowego Scotland Yardu, główną
kwaterą londyńskiej policji.
Historia Paryskiej Sûreté liczyła w tym czasie już osiemdziesiąt lat.
Scotland Yard nie mógł się chełpić tak długą tradycją. W roku 1829 dwaj
pierwsi londyńscy „komisarze” policji, Mayne i Rovan, zajęli biura w starych
zabudowaniach należących niegdyś do pałacu Whitehall. Potem londyńska
policja przejęła dalszy kompleks gmachów, służący dawniej jako kwatera
szkockim królom, kiedy odwiedzali dwór w Londynie — stąd nazwa Scotland
Yard, która z biegiem lat stała się symbolem angielskiej policji kryminalnej.
Jeśli tradycje policji angielskiej nie były takie stare jak francuskiej, miało
to swoje powody. Brytyjskie wyobrażenia o wolności obywatelskiej, jakie
wielu zagranicznym obserwatorom wydawały się przesadne, prowadziły
logicznie do tego, że angielska opinia publiczna w każdym rodzaju policji
widziała zagrożenie tych swobód — dopóty, dopóki londyńczycy w latach
trzydziestych XIX wieku nie zaczęli formalnie brodzić w grzęzawisku zbrodni,
gwałtu i bezprawia. Ze względu na wyobrażenie swych obywateli o wolności
Anglia przez całe stulecia nie znała urzędu oskarżyciela publicznego ani
prawdziwej policji, stała bowiem na stanowisku, że rzeczą samych obywateli
jest ochrona ładu i mienia. Może stanowisko to było słuszne tak długo, dopóki
obywatele gotowi byli nie tylko piastować bezpłatnie urząd sędziego pokoju,
lecz dla poparcia tych sędziów pełnić również służbę policyjną. Obecnie
jednak nikt nie kwapił się do takiej służby. Obywatele wynajmowali sobie do
tego płatnych zastępców, wyszukując przy tym najtańszych, jakich mogli
znaleźć: inwalidów, półślepców, włóczęgów, nieraz nawet złodziei. Wielu zaś
sędziów pokoju wyzyskiwało swój urząd jedynie w tym celu, aby przez
łapówki i paserstwo zbijać majątek. Anglia nigdy nie miała Vidocqua. Zamiast
człowieka takiego jak Vidocq konieczność rozprawy z przestępstwem
powołała do życia postacie o wiele bardziej makabryczne, tak zwanych
„common informers” (denuncjantów) oraz „thief-takers” (łapaczy złodziei) —
samozwańczych „detektywów”, którzy z chciwości, zemsty lub chęci
przygody dostarczali państwu czy gminie złodzieja i po skazaniu go brali w
nagrodę część nałożonej na przestępcę grzywny, w przypadku zaś mordercy
lub zbója — wyznaczoną premię.
Każdy mógł uzyskać „zawód” denuncjanta, pojmać złoczyńcę, postawić go
przed sędzią pokoju i oskarżyć. Jeśli dochodziło do skazania, otrzymywał
wynagrodzenie, choć co prawda ściągał też nieraz na siebie zemstę kamratów
skazanego.
Każdy mógł również zamianować się „łapaczem złodziei” i wydać prawu
rozbójnika, włamywacza lub mordercę, prawo zaś uważało, że uczyniło
wszystko, co konieczne, jeśli skazywało na najbardziej niemiłosierne kary (za
okrągło dwieście przeważnie drobnych przestępstw naznaczona była kara
śmierci), a więzienie traktowało jedynie jako stację przejściową na drodze do
szubienicy lub zesłania do kolonii.
Czterdzieści funtów za uwieńczone sukcesem oskarżenie rozbójnika, do
tego koń, oręż oraz mienie skazanego — taką premię płaciło państwo lub
gmina łapaczowi. Owa premia za ujęcie sprawcy stanowiła wielką pokusę dla
tych wszystkich osobliwych „detektywów”, następstwem zaś była
bezgraniczna korupcja. „Thief-takers” sprowadzali młodych ludzi na drogę
przestępstwa, a potem ciągnęli ich przed sąd, by zagarnąć nagrodę.
Ofiarowywali się publicznie zwrócić łup złodziejski po otrzymaniu premii w
wysokości skradzionych dóbr — premią tą dzielili się oczywiście ze
złodziejami, jeśli oni sami nie dokonali rabunku, co się często zdarzało. Ich
najsłynniejszym przedstawicielem byli Jonathan Wild, który wyrósł jako
oszust i uliczny opryszek, zorganizował potajemnie londyński świat
przestępców — i stał się prekursorem późniejszych hersztów gangsterskich w
Ameryce Północnej. Wild sam nadał sobie tytuł „thief-taker general of Great
Britain and Ireland”, nosił stale laskę ze złotą gałką i posiadał biuro łapaczy
złodziei w Londynie oraz dom z liczną służbą na wsi. Dostarczył sądom i
szubienicy około stu rozbójników, ale zawsze tylko tych, którzy się nie chcieli
poddać jego własnej organizacji. W roku 1725, po udowodnieniu mu rabunku,
zginął na szubienicy w Tyburn.
Dopiero w dwadzieścia pięć lat później wystąpił poważnie przeciw
rosnącemu bezprawiu pewien londyński sędzia pokoju, Henry Fielding, poeta,
który napisał zjadliwy pamflet na Jonathana Wilda. Fielding, człowiek ciężko
chory, posiadał bezprzykładną siłę woli. Jako sędzia pokoju w Westminster
musiał bezsilnie patrzeć na wzbierającą wciąż falę przestępstwa. Jednakże
dzięki stanowczości i darowi wymowy udało mu się przekonać sekretarza
stanu w MSW, że Londyn jako jedyne miasto bez policji ma wszelkie dane po
temu, by stać się zakałą cywilizowanego świata. Uzyskał potajemne fundusze
z Secret Service i tymi pieniędzmi opłacił tuzin pomocników. Przyodziać ich
w mundury oznaczałoby rewolucję, wyposażył ich zatem tylko w czerwone
kamizelki, pod którymi nosili pistolety. Ponieważ siedziba Fieldinga jako
sędziego pokoju leżała przy Bow-Street, jego ludzi przezwano „Bow-Street-
runners” i niepostrzeżenie zostali oni prawdopodobnie najwcześniejszymi
funkcjonariuszami policji kryminalnej na świecie. Fielding płacił im jedną
gwineę na tydzień. Ale także każdy obywatel, potrzebujący ochrony lub
pragnący wyświetlić zbrodnię, mógł nająć „runnersów” za jedną gwineę
dziennie. W ciągu kwadransa byli gotowi do akcji.
Ich metody niewiele różniły się od metod Vidocqa. W przebraniu
odwiedzali meliny zbrodniarzy, opłacali szpiclów, wbijali sobie w pamięć
twarze, obserwowali cierpliwie, byli odważnymi zawadiakami. Mieli
powodzenie, kilku z nich uzyskało sławę. Najbardziej znany był Peter
Townsed, który czas jakiś pełnił służbę tajnego strażnika króla Jerzego IV.
Inne nazwiska, jak Józef Atkin, Vickery, Ruthvan i Sayer, weszły również do
annałów historii kryminalistyki. W jaki sposób ,,Bow-Street-runners” zdobyli
znaczne majątki (Townsend pozostawił dwadzieścia tysięcy, Sayer trzydzieści
tysięcy funtów), o tym annały milczą. Było jednak publiczną tajemnicą, że
niektóre praktyki Jonathana Wilda nie były im obce.) Obrabowane banki
zrzekały się ścigania włamywaczy, wzywały raczej „runnersów”, aby
odzyskać skradzione dobra za wysoką opłatą (dla „runnersów” i dla
zbrodniarzy), wolały bowiem dostać z powrotem choć część zrabowanych
skarbów niż ewentualnie po długim czasie zobaczyć przed sądem winnego
(bez łupu). „Runnersi” inkasowali również, gdzie tylko mogli, „krwawe
premie” za ujęcie sprawcy i niektórzy spośród nich nie wahali się obciążać
przed sądem niewinnych, jeśli winni sowicie im za to płacili.
Ale w epoce, kiedy nikt nie był pewien życia ani mienia, nawet przekupni
„runnersi” z Bow-Street byli lepsi niż żadni. A Henry Fielding nawet za
pomocą przekupnych osiągał sukcesy, które w owym czasie zdumiewały.
Sukcesy swoje zawdzięczał w dużej mierze temu, że — podobnie jak Vidocq
— przedsięwziął wczesną próbę prowadzenia rejestru znanych przestępców.
Poza tym w poszukiwaniu zbójów, morderców i złodziei korespondował z
innymi sędziami pokoju w całej Anglii i ogłaszał w gazetach listy gończe.
Po śmierci Fieldinga w roku 1754 przejął po nim urząd jego brat przyrodni,
John. Był on ślepy, ale historia — czy też legenda — opowiada, że u kresu
życia (zmarł w roku 1780) potrafił rozróżnić po głosach trzy tysiące
przestępców. John Fielding stworzył uzbrojone patrole z Bow-Street, piesze i
konne, które miały oczyścić gościńce z opryszków. Co prawda patrole konne
istniały tylko krótki czas, gdyż Fielding wyczerpał wnet środki na ich
opłacanie. Natomiast instytucja „runnersów” długo się utrzymywała. Przez
dziewięćdziesiąt lat byli oni jedynymi funkcjonariuszami policji kryminalnej
w Londynie, nigdy jednak liczba ich nie przekraczała piętnastu. Tak więc w
końcu skazani byli na niepowodzenie. W roku 1828 istniały całe dzielnice
Londynu, gdzie plądrowano w jasny dzień. Na ośmiuset dwudziestu dwóch
mieszkańców przypadał jeden zbrodniarz. Okrągło trzydzieści tysięcy ludzi
żyło z kradzieży i rozboju.
Sytuacja była tak trudna, że sekretarz stanu w MSW, Robert Peel,
postanowił wreszcie przeciwstawić się wszelkiej opinii publicznej, wrogiej
policji, i utworzyć siłę policyjną. Musiał stoczyć zaciętą walkę w Izbie Gmin.
Ale 7 grudnia 1829 roku tysiąc policjantów w niebieskich frakach, w szarych
spodniach płóciennych i w czarnych cylindrach przeciągnęło ulicami Londynu
do nowych posterunków policji, rozmieszczonych w całym mieście. Cylindry
miały unaocznić londyńczykom, że nie żołnierze obejmują nad nimi ochronę,
lecz obywatele. Mimo to drwiące przezwiska nadane policjantom w
pierwszych latach: „peelers”, „coppers” lub „bobbies”2 , przetrwały dziesiątki
lat.
Policja Peela zaprowadziła w końcu bezpieczeństwo na zewnątrz na ulicach
Londynu. Ale po kilku latach okazało się, że owi policjanci, występując jawnie
i w stroju urzędowym, nie potrafią naprawdę zwalczać przestępczości, a tym
bardziej wyświetlać zbrodni już popełnionych. Fala zbrodniczości pozornie
tylko się cofnęła. Zbójcy, złodzieje i mordercy uprawiali teraz swój proceder
nie tak jawnie, lecz w tysiącznych maskach operowali nadal ze swych
kryjówek. Z przestępcami walczyła jedynie garstka „Bow — Street-runners”—
zużytych, skorumpowanych bardziej niż kiedykolwiek, często już tylko
przedmiot szyderstwa dla dziennikarzy i karykaturzystów.
Trzeba było paru bestialskich morderstw, aby w roku 1842 pchnąć
urzędującego wówczas sekretarza stanu MSW do nowego kroku. Dwunastu
funkcjonariuszy policji złożyło mundury i zostało detektywami. Urzędowali w
trzech małych pomieszczeniach Scotland Yardu. Kilku z nich przeszło do
historii: Field, Smith, Jonathan Whicher. Angielski pisarz Karol Dickens
uwiecznił ich czyny. Kiedy w roku 1850 pisał swoją pierwszą wybitną powieść
kryminalną Bleak House6, wprowadził do niej jako bohatera detektywa
Scotland Yardu, inspektora Bucketa. Żywym wzorem owej powieściowej
postaci był inspektor Field. Po raz pierwszy zdarzyło się w angielskiej
literaturze, że bohater powieści przedstawia się słowami: „Jestem detektyw
Bucket: oficer-zwiadowca i prowadzący śledztwo”. Określenie „detektyw” na
funkcjonariusza policji kryminalnej stało się odtąd pojęciem powszechnie
stosowanym i rozpoczęło swą wędrówkę po świecie.
W praktyce jednak niewiele się z początku zmieniło. Wynagrodzenie
nowych detektywów było lepsze niż „runnersów”z Bow-Street, również
pokusa korupcji mniejsza. Ale wciąż jeszcze mógł każdy obywatel
zaangażować któregoś z detektywów we własnej sprawie — ponowne
ustępstwo, aby powstrzymać rosnącą znowu nieufność angielskiej opinii
publicznej. Czy z Francji nie dochodziły stale odstraszające wieści? Czy
tamtejsza policja kryminalna nie była w rzeczywistości instytucją stworzoną
dla szpiegowania obywateli? Takie podejrzenia utrudniały pracę detektywów,
ich rozprawę ze światem przestępców jeszcze bardziej, niż wynikało to już z
natury rzeczy. Narzucał im ograniczenia, jakich nie było we Francji i jakie
wychodziły na dobre wyłącznie zbrodniarzom. Detektywom nie wolno było
aresztować nikogo bez dostatecznych dowodów. Zakazano im nakłaniania
kogokolwiek do wypowiedzi i wszystkich podejrzanych musieli ostrzegać, że
każda ich wypowiedź może być wykorzystana przeciw nim. Nic dziwnego
więc, że ich praca dawała mniejsze wyniki niż praca detektywów francuskich.
Inspektor Jonathan Whicher padł ofiarą wrogiej opinii publicznej, kiedy 15
lipca 1860 wezwano go do Trowbridge w hrabstwie Somersetshire dla
wyświetlenia pewnego morderstwa.
Dwa tygodnie wcześniej, 29 czerwca, w willi „Road Hill House”
znaleziono zamordowane trzyletnie dziecko. Był to najmłodszy synek
inspektora fabryki, Samuela Savile Kenta, który mieszkał w willi ze swą drugą
żoną, z trojgiem dzieci z pierwszego i trojgiem z drugiego małżeństwa. Zabite
dziecko było synkiem z drugiego małżeństwa, ulubieńcem ojca i matki. W
nocy mały Savile zniknął ze swego łóżeczka. Znaleziono go w ogrodowym
ustępie, z gardłem przeciętym nożem. Miejscowa policja pod wodzą równie
ambitnego co ograniczonego nadinspektora policji, Fowleya, okazała się
całkiem bezsilna. Co więcej, Fowley przedsięwziął kroki, jakie w parę
dziesiątków lat później każdy kryminalistyk uznałby za niepojęte, wręcz
karygodne. Znalazłszy mianowicie w kotle do prania zakrwawioną koszulę
nocną, dziewczęcą czy damską, nie zabezpieczył jej, przeciwnie, pozwolił jej
zniknąć, a krwawy odcisk ręki na okiennej szybie starł, aby „rodzina się nie
przeraziła”. By uczynić wreszcie coś pozytywnego, kazał uwięzić niańkę,
Elżbietę Gough. Ponieważ jednak, jeśli chodzi o nią, nie było najmniejszego
motywu dla takiego czynu, wypuszczono ją na wolność.
Kiedy w Trowbridge zjawił się Whicher, Fowley przyjął go wrogo. Nie
poinformował go ani o pokrwawionej koszuli, ani o odcisku ręki. Praca
Whichera była charakterystyczna dla środków i metod pierwszych detektywów
angielskich. Nie miał on nawet bladego pojęcia o naukowej metodzie i
śledztwie, które miał przynieść dopiero dalszy ich rozwój. Do dyspozycji miał
tylko trzy rzeczy: dar obserwacji, znajomość ludzi oraz zdolność
kombinowania. Po upływie czterech dni Whicher był przekonany, że tylko
jeden człowiek wchodzi w rachubę jako sprawca: szesnastoletnia córka Kenta,
Konstancja, dziecko z pierwszego małżeństwa. Konstancja była dziewczyną ze
wszystkiego niezadowoloną, głęboko nienawidziła macochy, czuła się
poniżana i źle traktowana. Wedle opinii Whichera zabiła swego przyrodniego
brata, ulubieńca macochy i ojca, by się zemścić na rodzicach. Zabójstwo
dokonane nocą musiało jednak pozostawić jakieś ślady na nocnym stroju
dziewczyny. Kiedy więc odkrył, że jedna z trzech koszul Konstancji zaginęła
bez śladu, zażądał aresztowania dziewczyny. Wywołało to istną burzę.
Po paru dniach dziewczynę zwolniono. „Co za bezczelność oskarżać
dziecko o morderstwo bezbronnego braciszka! Jaki zepsuty musi być
człowiek, który wymyślił takie oskarżenie!” Whicher stał się przedmiotem
gwałtownych kalumnii. Ryszard Mayne, jeden z dwóch londyńskich
komisarzy policji, usunął go z miejsca ze stanowiska, chcąc zapobiec, by
powszechne oburzenie nie zwróciło się przeciw całej policji. W cztery lata
później, w roku 1864, Konstancja Kent przyznała się do zabójstwa
przyrodniego brata. Zabiła go w istocie, by ugodzić rodziców.
W tym samym roku 1864 opinia publiczna (o zmienna naturo ludzka!)
gotowa była wielbić innego z owych wczesnych detektywów, Dicka Tannera,
potrafił bowiem wyświetlić sprawę pierwszego morderstwa kolejowego w
Wielkiej Brytanii. 9 lipca 1864 roku zabito w przedziale North London
Railway siedemdziesięcioletniego urzędnika bankowego Briggsa i wyrzucono
ciało z jadącego pociągu. Morderca zrabował złoty zegarek z łańcuszkiem,
oprawne w złoto okulary oraz — o dziwo! — kapelusz zabitego. Własny
kapelusz pozostawił na miejscu zbrodni. Wyznaczono wysoką nagrodę za
wykrycie sprawcy, publikowano sensacyjne sprawozdania. W ciągu jedenastu
dni odnalazł Tunner jubilera, u którego morderca wymienił zegarek z
łańcuszkiem na inny. Pudełko, w którym zapakowany był wymieniony
zegarek, naprowadziło go na ślad pewnego niemieckiego krawca nazwiskiem
Franciszek Muller, mieszkającego w Londynie. Podarował on to pudełko
pewnemu zaprzyjaźnionemu z nim dziecku. Kapelusz pozostawiony na
miejscu zbrodni okazał się kapeluszem Mullera, a z listu Mullera do
podnajemcy pokoju wynikało, że znajduje się on już na pokładzie żaglowca
„Victoria” w drodze do Ameryki Północnej.
20 lipca Dick Tanner z nakazem aresztowania w kieszeni i paru ważnymi
świadkami udał się na statku parowym „City of Manchester”w pogoń za
mordercą. Parowiec był szybszy od „Victorii” i przybył do Nowego Jorku na
czternaście dni przed żaglowcem. Kiedy wreszcie „Victoria” dobijała do portu,
żądni sensacji ludzie wypłynęli jej naprzeciw, krzycząc: „Jak się masz,
morderco Mullerze?” 16 września Tanner z aresztowanym powrócił do Anglii,
w dwa miesiące potem Miiller został stracony. W ostatniej chwili, tuż przed
śmiercią, przyznał się do czynu.
Ale nawet takie spektakularne sukcesy nie pomogły zasadniczo londyńskiej
policji kryminalnej. Kiedy w roku 1869 nowy prezydent policji Edmund
Henderson objął urząd, oświadczył: „Rozwojowi systemu detektywistycznego
stoją na przeszkodzie poważne trudności. Większość Anglików patrzy na ów
system nieufnie, jest on obcy zwyczajom i uczuciom narodu, detektywi muszą
bowiem pracować w tajemnicy”. Ale właśnie Henderson wzmocnił ostatecznie
oddział detektywów Scotland Yardu do dwudziestu czterech ludzi i powierzył
ich kierownictwo byłemu asystentowi Jonathana Whichera, nadinspektorowi
policji Williamsonowi.
Williamson, zwany „filozofem”, przedsięwziął pierwsze próby, by
organizacyjnie zespolić pracujących do tej pory bezładnie detektywów. Jakieś
pięćdziesiąt lat temu poniechano praktycznie zsyłania kryminalistów do
kolonii. Po odsiedzeniu kary w więzieniach angielskich odzyskiwali oni
wolność i, nie kontrolowani, podejmowali przeważnie swoje dawne „zajęcia”.
Dopiero w roku 1871 Parlament uchwalił ustawę przewidującą rejestrację
recydywistów za pomocą fotografii i opisów osób. Ponieważ przeniesiono
jednak ów rejestr po krótkim czasie ze Scotland Yardu do sekretariatu MSW,
dostał się on wnet w wir biurokracji i stracił wszelkie praktyczne znaczenie.
Williamson podjął zatem na nowo rejestrację w Scotland Yardzie. Ale ledwie
w osiem lat później ujrzał pierwsze wyniki swej pracy, w Scotland Yard (jak
obecnie zwano krótko oddział detektywów) uderzył znowu ciężki cios. Wyszło
bowiem na jaw, że trzej najstarsi i najbardziej poważani urzędnicy
Williamsona, Meiklejohn, Druscowich i Clarke, zostali przekupieni przez
oszustów wyścigowych.
„Skandal w Scotland Yardzie” wywołał nową lawinę nieufności.
Postawiony przed wyborem: upaść lub utrzymać się, Scotland Yard otrzymał
wreszcie spoistą organizację. Na czele stanął przychylny nowościom adwokat,
Howard Vincent, który pośpieszył do Paryża, by studiować metody Sûreté.
Przejął to, co w danych warunkach dało się od Francuzów przejąć. Z wciąż
jeszcze luźnej grupy detektywów utworzył Kryminalny Wydział Śledczy, który
miał określić przyszłe oblicze Scotland Yardu. Do pierwszych
zaprowadzonych przezeń nowości należała organizacja Wydziału Nadzoru
Więźniów. Wzorując się na przykładzie Macégo, Vincent kontynuował w
wielkim stylu gromadzenie fotografii; zebrał je w tak zwanych „albumach
zbrodniarzy” i trzy razy na tydzień posyłał trzydziestu detektywów do
więzienia Holloway, by badać nowo dostarczonych więźniów, czy nie ma
pośród nich znajomych twarzy. Powoli mnożyły się sukcesy. Ale jak małym
szacunkiem cieszył się nadal Scotland Yard, wynika z pewnego przeżycia
Williamsona. Kiedy zapytał pewnego razu kogoś podobnego do jednego ze
spensjonowanych funkcjonariuszy Scotland Yardu: „Czy ja pana nie znam?
Czy pan nie był u nas? — usłyszał w odpowiedzi: „Nie, tak nisko jeszcze,
chwała Bogu, nie upadłem”…
W roku 1884 nowy człowiek, Jakub Monro, który długo pracował w
brytyjskiej policji w Indiach, objął urząd szefa Kryminalnego Wydziału
Śledczego. On także musiał się przekonać, że Scotland Yard stoi wciąż jeszcze
na chwiejnej podstawie.
Od 6 sierpnia do 9 listopada 1888 roku potworne zbrodnie nieznanego
mordercy trzymały angielską opinię publiczną w najwyższym napięciu, ó
sierpnia w mrocznych uliczkach londyńskiej dzielnicy Whitechapel znaleziono
zwłoki trzydziestopięcioletniej prostytutki, Marty Turner, z krtanią przeciętą
nożem. 31 sierpnia popełniono morderstwo na innej prostytutce, Annie
Nicholls. Fotem wydarzyły się jeszcze cztery dalsze morderstwa: 8 września
znaleziono Annie Chapman, 30 września Elżbietę Stride i Katarzynę Eddowes,
wreszcie 9 listopada Marię Kelly. Wszystkie zamordowane były
prostytutkami, wszystkie miały przecięte krtanie, nieraz z taką siłą, że głowa
była niemal oddzielona od tułowia. Ale na tym nie koniec — morderca w
ostatnich pięciu wypadkach, jak gdyby w krwawym szale, wyszarpnął z ciał
ofiar narządy, i to w sposób, który nasuwał przypuszczenie, że morderca miał
jakieś wykształcenie chirurgiczne. Morderstwa te popełniano zawsze między
11 wieczorem a 4 rano i wyłącznie w dzielnicy Whitechapel, Spitalsfield i
Stepney. Chociaż Karol Warren, ówczesny prezydent policji londyńskiej,
wysyłał bez końca patrole w te okolice, chociaż noc w noc wszyscy
funkcjonariusze Scotland Yardu byli na nogach, nie udało się wykryć
mordercy. Kuba Rozpruwacz7 — to słowo stało się postrachem. Oburzenie na
bezsiłę policji kryminalnej osiągnęło niespotykane rozmiary. Warren, stary
zabijaka z Afryki Południowej, musiał ustąpić. Ale także wówczas, gdy
prezydentem policji został Monro, a świetny adwokat Robert Anderson szefem
kryminalnego Wydziału Śledczego, nie zbliżono się ani o krok do
wyświetlenia morderstw Kuby Rozpruwacza. Po śmierci Marii Kelly
morderstwa ustały nagle i… pozostały nie wyjaśnione. Było tylko parę mniej i
więcej oficjalnych wersji co do osoby mordercy. Sądzono, że to jakiś
szaleniec, który mścił się na prostytutkach za zarażenie go chorobą
weneryczną i który po 9 listopada popełnił samobójstwo.
Najprawdopodobniejsza była wersja, że morderca jest identyczny z pewnym
rosyjskim felczerem, który w roku 1888 pracował w okolicy londyńskiego
East i występował pod kilku nazwiskami: Piedaszenko, Konowalow, Ostróg.
Przybył on do Londynu z Paryża, gdzie był podejrzany o zabicie pewnej
gryzetki w ten sam bestialski sposób, w jaki Kuba Rozpruwacz mordował
swoje ofiary. Rosjanin ów zniknął niepostrzeżenie z Londynu i skończył w
azylu dla obłąkanych w Petersburgu, gdzie w roku 1891 popełnił jeszcze jedno
morderstwo na kobiecie.
Zapewne rozgoryczenie londyńskiej opinii publicznej było słuszne. Ale to
oburzenie winno się było skierować także przeciw niej samej. Czyż
morderstwa Kuby Rozpruwacza nie ukazały w sposób straszliwy, dokąd musi
prowadzić uparta obrona zbyt wielkich swobód osobistych (między innymi nie
kontrolowanej swobody poruszania się każdego oraz swoboda w przybieraniu
nazwisk). Czy nie miały racji dzienniki paryskie, drwiące z pełnią narodowej
dumy, że Kuba Rozpruwacz nie miałby w Paryżu szansy mordowania przez
tyle tygodni?
W każdym razie głęboki cień mordów Kuby Rozpruwacza zaległ nad
Londynem, kiedy Francis Galton siedział w swym laboratorium nad tysiącem
kart z odciskami palców. I nie rozproszył się jeszcze całkiem w roku 1892,
kiedy ukazało się dzieło Galtona Fingerprints. Pomimo szacunku, jakim
cieszył się Galton, trwało długo, przeszło rok, nim dzieło jego wzięto pod
uwagę w sekretariacie stanu MSW. Ale w roku 1893 ukazało się ono jeszcze w
porę, aby — jak się wyraził ktoś ze współczesnych — „ponieść sztandar
daktyloskopii w decydujący bój o historycznym znaczeniu”.

═══════ ♦ ═══════
10. Od czasu swej pierwszej wizyty u Bertillona w 1887 Edmund
Spearman nie ustawał w zabiegach, aby przez osobiste oświadczenia i pisemne
petycje zwrócić uwagę brytyjskiego sekretariatu stanu MSW na metodę
pomiarów. Sprzymierzeńca znalazł w doktorze J. G. Garsonie, ambitnym
wiceprzewodniczącym londyńskiego Instytutu Antropologii.
Walka o metodę Bertillona stalą się dla Spearmana czymś w rodzaju
krucjaty ideowej. Miał on głęboki wgląd w metody identyfikacji stosowane w
Scotland Yardzie i przedstawiał je sekretarzowi stanu w czarnych barwach — a
barwy te istotnie nie były jeszcze wystarczająco ponure.
Spisy zawodowych przestępców i spisy zwolnionych więźniów, jakie
zestawiał z końcem każdego roku sekretariat stanu, dostawały się najczęściej
po 9 miesiącach do rąk policji. W tym czasie były, rzecz prosta, na skutek
dalszych wydarzeń od dawna przestarzałe. Opisy osób były tak samo
powierzchowne, jak swego czasu takie opisy we Francji. Rzadko tylko
wymieniano znaki szczególne, na przykład „tatuaż na lewym palcu
serdecznym”— uwaga, która w owej epoce powszechnego tatuażu mogła się
odnosić do setek podejrzanych. Albumy Scotland Yardu ze zdjęciami
przestępców spotkał ten sam los, co francuską kartotekę. Zawierały one
okrągło sto piętnaście tysięcy fotografii i czyniono wszelkie możliwe próby,
aby je uporządkować, ale w końcu chaos był tak samo wielki jak w Paryżu.
Funkcjonariusze Convict Supervision Department 8 w Scotland Yardzie szukali
często całymi dniami, by odnaleźć w kartotece jednego więźnia. Na przykład
w jeden jedyny dzień roku 1893 dwudziestu jeden funkcjonariuszy szukało w
albumach, by zbadać identyczność dwudziestu siedmiu więźniów.
Choć pracowali pełnych 57 godzin, znaleźli zaledwie siedmiu. Wszystko to
razem było bezsensownym marnotrawstwem czasu i siły. Nie lepiej miała się
sprawa z aparatem identyfikacyjnym w więzieniach. Trzy razy na tydzień
trzydziestu funkcjonariuszy spotykało się w więzieniu Holloway, by badać
znajome twarze — niemal tak, jak przed pięćdziesięciu laty, kiedy
początkujący detektyw otrzymywał na drogę nauczkę: „Ucz się poznawać
opryszków, mój chłopcze!” Trzydziestu urzędników identyfikowało podczas
jednej wizyty mniej więcej czterech więźniów — na każde zidentyfikowanie
przypadało dziewięćdziesiąt godzin pracy, potem zaś niejedna identyfikacja
okazywała się na dobitkę mylna.
Książka Galtona Fingerprints ukazała się właśnie, kiedy wiosną 1893 roku
udało się Spearmanowi nakłonić dwie wybitne osobistości z sekretariatu stanu
MSW, sir Karola Russela i sir Ryszarda Webstera, którzy w sprawach
politycznych jechali do Paryża, aby przy okazji odwiedzili Bertillona. Obaj
zostali przez niego uroczyście wprowadzeni do jego państwa i wrócili do
Londynu tak zachwyceni, że Webster oświadczył potem, iż widział najlepszy
system identyfikacyjny, jaki sobie można wyobrazić. Teraz także Russel i
Webster poczęli nalegać na urzędującego sekretarza stanu, Asquitha, by
zaprowadził w Anglii „bertillonage”. Asquith był pod wrażeniem tych relacji,
ale w tym momencie nastąpiło (jak się wyrażał kiedyś pewien francuski
historyk) „jedno z owych historycznych przesunięć zwrotnicy, które wydają
się niekiedy przypadkowe, niekiedy przewidziane przez wyższe zrządzenie”.
Członek Royal Society wręczył Asquithowi osobiście książkę Galtona i
Asquith znalazł czas, by się z nią zapoznać. Zaprzestał procedury pomiarowej i
postanowił zwołać specjalną komisję, mającą zbadać zarówno „bertillonage”,
jak i system odcisków, i rozstrzygnąć, który z tych systemów jest dla Anglii
odpowiedniejszy.
Komisja zebrała się w październiku roku 1893. W skład jej wchodzili:
Karol Troup, urzędnik sekretariatu stanu, major Artur Griffith i Melville
Macnaghten. Griffith był inspektorem brytyjskich więzień, a poza tym bardzo
płodnym pisarzem, pracującym właśnie nad dwutomowym dziełem Mysteries
of Police and Crime9, Macnaghten reprezentował Scotland Yard. Przybywszy z
Indii w posępnym czasie, tuż po mordach Kuby Rozpruwacza, objął urząd
szefa kryminalnego Wydziału Śledczego. Dla stałego przypomnienia leżały na
jego biurku straszliwe zdjęcia zamordowanych kobiet. Niski, wytworny
mężczyzna, który roztaczał dokoła siebie „atmosferę indyjskich pachnideł”, a
później nosił przezwisko „Good Old Mac”, stał na pograniczu między starym
Scotland Yardem a przyszłością. Zluzował on ucznia nieszczęsnego Whichera,
Williamsona, który przyjął go tymi zrezygnowanymi słowami: „Mój
młodzieńcze, przychodzisz do zwariowanego urzędu. Jeśli będziesz pełnić
swój obowiązek, będą cię lżyć, jeśli tego nie uczynisz, będą cię także lżyć”.
Macnaghten znał jeszcze detektywów weteranów, którzy, jak na przykład
nadinspektor policji Shore, nie potrafili pisać ortograficznie. Uczył się też
jeszcze przysłowia: „Najlepszymi detektywami są szczęście i okazja”(co z
pewnością często się sprawdzało i będzie się zawsze na nowo sprawdzać).
Było w nim głębokie przywiązanie do metod konserwatywnych, ale w Indiach
wyrobił sobie na tyle szerokie poglądy, że zrozumiał, iż policja kryminalna nie
może przejść obojętnie obok nowych osiągnięć nauki.
Komisja Troupa udała się najpierw do laboratorium Galtona w South
Kensington Museum, by zapoznać się z procedurą odcisków. Procedura
identyfikacji za pomocą odcisków była tak frapująca, że komisja parokrotnie
powtórzyła swoje odwiedziny. Ale, chociaż historia zdawała się we
właściwym momencie „nastawiać zwrotnicę”, nastawienie to nastąpiło trochę
za wcześnie. Po opublikowaniu swej książki niestrudzony Galton zrozumiał,
że tryumf z powodu metody rejestracyjnej był przedwczesny. Uświadomił
sobie niektóre decydujące słabości swego systemu, a mianowicie rzecz
następującą: jeśli cztery zasadnicze typy linii papilarnych, jakie znalazł (bez
trójkąta, trójkąt z prawej, trójkąt z lewej strony oraz więcej trójkątów, lub —
jak się jeszcze wyrażał Galton — łuki, pętlice z prawej i lewej oraz wiry),
byłyby rozmieszczone równomiernie, nie byłoby żadnej trudności z ułożeniem
stu tysięcy kart kartoteki — każdej z odciskami dziesięciu palców — tak, by
można było każdą łatwo odnaleźć. Ale o takiej równomierności nic było
niestety mowy. Łuki były o wiele rzadsze niż wszystkie inne wzory. Istniała
widocznie tendencja, że te same wzory zasadnicze powtarzały się na pewnych
palcach. Kiedy Galton uporządkował 2 645 kart, okazało się, że w jednej
przegródce leżały 164 karty, podczas gdy w innych znajdowała się zaledwie
jedna. To musiało prowadzić do takiego nagromadzenia w poszczególnych
przegródkach, że nie mogło być mowy o szybkim odnalezieniu określonych
kart.
Kiedy komisja zjawiła się w laboratorium Galtona, usiłował on właśnie od
dłuższego czasu znaleźć dalsze możliwości podziału. Był przekonany, że
odkrył właściwą drogę, ale nie doszedł jeszcze do celu. Griffith nalegał, by
podał termin, w którym ów cel osiągnie. To było jednak niemożliwe. Galton
potrzebował na to może jeszcze roku pracy, może dwóch lub trzech lat.
Komisja znalazła się w kłopotliwej sytuacji. Widziała przed sobą proceder
identyfikacyjny o niesłychanej prostocie. Czyżby zastosowanie tego
jednorazowego fenomenu miało się rozbić o niemożliwość rejestracji? Czy
miano powrócić do metody pomiarów, która wydawała się o wiele bardziej
zawiła, aby za parę lat dożyć tego, że Galionowi uda się jednak znaleźć
rozwiązanie?
Myśl o metodzie daktyloskopijnej rzucała cień na podróż, która zawiodła
Troupa, Griffitha i Macnaghtena do Paryża.
W stolicy Francji Anglicy dostali się w krąg atmosfery, jaka cechowała
najświetniejsza, epokę policji francuskiej. Prefektem został właśnie nowy
człowiek, Ludwik Lépine, niski, pełen wigoru, żywo gestykulujący pan,
którego przeznaczeniem było stać się najsłynniejszym prefektem policji
paryskiej na przełomie stulecia, jego zdeklarowanym celem było pozyskanie
sympatii ludności dla policji paryskiej. W tym usiłowaniu okazał stanowczość
i wynalazczość jak nikt inny. Żelazną ręką tłumił strajki i rozruchy, ale czynił
to z takim dyplomatycznym mistrzostwem, że u uciskanych nie wywoływał
gniewu. Zawsze stał na czele swych policjantów i nie cofał się nawet przed
wyrafinowanym widowiskiem. Tak na przykład zjawił się nagle pomiędzy
strajkującymi w Halach robotnikami a swoją gotową do oddania strzału
policją, której sam przed chwilą polecił ładować broń. „Stój — zawołał do
policjantów — zakazuję wam strzelać do tych szanownych ludzi!”— po czym
strajkujący okazali mu cześć… i strajk tym samym został zakończony.
Lépine pozyskał przydomek „prefekta ulicy”, stale bowiem widywano go
publicznie. Wszystkich funkcjonariuszy sam sobie dobierał. Umundurowani
policjanci musieli być wysocy i wpadający w oko. Kto nie mierzył
przynajmniej 1,74 metra, nie miał żadnej szansy. Wobec funkcjonariuszy
kryminalnych natomiast obowiązywały kryteria odwrotne. Zewnętrznie
musieli reprezentować całkowitą przeciętność. Kto miał wzrost wyższy niż
1,67 metra, rude włosy, wystający brzuch lub bliznę na twarzy, nic znajdował
w oczach Lépine’a łaski.
Lépine, podobnie jak jego poprzednicy, nie lubił Bertillona, ale był za
dobrym propagandystą, żeby nie wiedzieć, ile znaczy Bertillon dla opinii
policji paryskiej. Przyjął zatem Anglików chwalbami na cześć geniuszu
Bertillona oraz programem demonstrującym w najjaśniejszych barwach służbę
identyfikacyjną.
Podobnie miała się sprawa z Goronem, ówczesnym szefem Sûreté.
Bretończyk Goron był również na najlepszej drodze, by stać się postacią
legendarną. Niski, tęgi, dychawiczny mężczyzna, z lakierowanym wąsem i w
binoklach, sprawiał wrażenie tak samo prawie niemiłe jak Bertillon. Był
namiętnym łowcą zbrodniarzy. Stał — jeśli można się tak wyrazić —
pomiędzy Macém a przyszłością. Nikt nie wiedział dokładnie, w jakiej mierze
posługiwał się tradycyjnym środkiem — szpiclami. W każdym razie
rozporządzał całą gromadą tak zwanych naganiaczy, którzy — zaopatrzeni w
papiery uprzednio karanych —— udawali się jako bandyci wszelkiego rodzaju
do melin przestępców i dostarczali Goranowi wiadomości. Wraz ze skazanymi
wędrowali do więzień, szpiclowali, bywali przenoszeni do innych więzień,
„umierali”, po czym w innym miejscu na innych papierach i pod innymi
nazwiskami kontynuowali swoją robotę. Podczas przesłuchań Goron
posługiwał się na odmianę celą bez światła, głodem oraz kuszącymi posiłkami.
Obiecywał więźniom kobiety, jeśli mu zdradzą to, co chciał wiedzieć.
Nazywano to „garkuchnią pana Gorana”. I rzeczywiście udało mu się wytępić
całe bandy, które terroryzowały Paryż ze swych kryjówek w starych murach
miejskich i składach drewna nad Sekwaną. Będąc tak samo dobrym
propagandystą jak Lépine, umiał Goron pozyskać dla siebie prasę. I podobnie
jak Lépine był dość mądry na to, by uznać „bertillonage” i docenić
międzynarodową sensację, jaką Bertillon zaczął budzić. Tak więc i on również
wychwalał działalność Bertillona wobec Anglików, malując ją w
najjaśniejszych barwach.
Bertillon sam pokazał się możliwie z jak najlepszej strony. Odstąpił od
szorstkiego zamknięcia się w sobie i towarzyszył Anglikom nawet w
zwiedzaniu paryskich zaułków zbrodni. Nie spoczął, póki goście nie wypili z
nim grogu. On, który bądź co bądź spędził parę lat w Anglii, w sposób
groteskowy sądził, że sprawia tym gościom przyjemność, sam zaś przypłacił to
gwałtownym atakiem migreny. W swoim „państwie” pod dachem prefektury
był nieznużony — jak opowiadał potem Macnaghten — w przedstawianiu
własnych sukcesów, z których słusznie był dumny. Pokazał im rzeczy, o
których Anglicy nigdy dotychczas nie słyszeli, między innymi aparat
fotograficzny na wysokim statywie, za pomocą którego można było dokładnie
sfotografować miejsce przestępstwa. Na aparacie umieszczone były metryczne
podziałki, które przenosiły się na zdjęcie. Podług nich można było dokładnie
odczytać pomiary miejsca zbrodni, ustalić odległość zwłok zamordowanego na
przykład od drzwi, ściany czy wozu i inne ważne detale. Nie trzeba było
sporządzać uciążliwych szkiców z miejsca przestępstwa. Bertillon pokazał im
również pomieszczenie, które urządził jako laboratorium dla eksperymentów
fotograficznych i fizykalnych. Dopiero potem — zręcznie stopniując wrażenia
— przedstawił gościom swój system.
Wprowadzano więźniów. Griffith i Macnaghten dostali instrumenty
pomiarowe, aby sami mogli sobie wyrobić pojęcie o „prostocie” procedury.
Udało się Bertillonowi przekonać gości, że jego system oznacza istotnie
ogromny postęp wobec dawnych metod identyfikacyjnych. Ale mimo całego
trudu, jaki sobie Bertillon zadał, nie udało mu się zachwiać w praktycznie
myślących Anglikach przekonania o kłopotliwości tego systemu. Obawiali się
nie tylko jego uciążliwości — obawiali się również błędnych pomiarów, jeśli
praca ta będzie wykonywana poza kontrolą tak skrupulatnego i opętanego
swoją ideą rygorysty, jak Bertillon.
„Portrait parle” najmniej im odpowiadał. Uważali go za skomplikowaną
konstrukcję słowną, jaką obciążono przeciętnego funkcjonariusza policji
(historia przyznała im słuszność). Macnaghten z rezygnacją zanotował: „Praca
Bertillona była prawdopodobnie zawsze natury raczej teoretycznej niż
praktycznej”.
Nastąpiły potem obrady komisji Troupa, które trwały aż do lutego 1894
roku i odbywały się pod znakiem nierozwiązalnego wręcz dylematu. Spearman
i doktor Gorson używali całego wpływu, jakim rozporządzali, by przeforsować
wprowadzenie w Londynie metody pomiarowej łącznie z portretem opisowym.
Obydwaj związali się tak całkowicie z antropometrią, że byli wręcz ślepi na
możliwości, jakie zapowiadała daktyloskopia. Kiedy 19 lutego 1894 komisja
przedstawiła sekretarzowi stanu w niezwykle obszernym raporcie swoje
zalecenia, wystąpiły wyraźne skutki rozterki, w jaką popadła szukając wyjścia
w kompromisie. Odtąd miano zaprowadzić w Scotland Yardzie procedurę
pomiarową, ale w formie zmniejszającej uciążliwość tego systemu, i
rejestrować tylko pięć z jedenastu pomiarów Bertillona; portret mówiony
odpadł zupełnie. Zamiast tego komisja proponowała utrwalenie na każdej
karcie kartoteki odcisków dziesięciu palców więźnia. Rejestracja kart —
ponieważ na razie niemożliwe było ich uporządkowanie według odcisków —
miała być przeprowadzona według pomiarów. Brytyjski sekretariat stanu
MSW przyjął w lipcu 1895 zalecenie komisji Troupa; inspektor detektywów
Stedman oraz sierżant Collins i Hunt otrzymali polecenie, aby odpowiednio do
tego zacząć montować kartotekę kart pomiarowych i daktyloskopijnych.
Przeciw temu zarządzeniu wystąpił ostro Spearman. Jeśli pozbawi się
system Bertillona — w którym chodzi zarówno o dokładność każdego
poszczególnego pomiaru, jak o ich całość — sześciu ważnych punktów, szanse
powodzenia zostaną poważnie zmniejszone, jeśli nie całkiem stracone. Zdjęcia
odcisków palców wydawały mu się bezsensowną zabawą.
Rozgoryczony pojechał do Paryża, by zdać sprawę Bertillonowi. Ale gdy
przybył do stolicy Francji, zastał sytuację pod wielu względami zmienioną.
Fakt, że w Londynie okaleczono jego system, ugodził wprawdzie Bertillona w
najczulsze miejsce i napełnił go gniewem. Tymczasem jednak zaszły
wydarzenia, które zdawały się uszczuplać znaczenie wydarzeń londyńskich.
Spearman spotkał w Paryżu fachowców policyjnych z wszystkich części
Europy, którzy czekali na przyjęcie ich przez Bertillona i wprowadzenie w
tajniki jego systemu. Ich szereg sięgał od doktora Bechteriewa z Petersburga i
Sergiusza Krasnowa z Moskwy, aż po doktora Stockisa z Liège i szefa służby
śledczej berlińskiej policji kryminalnej, von Hullessema.
Podczas gdy w Londynie walczono o rozstrzygnięcie, Paryż i
pomieszczenia pod dachem Pałacu Sprawiedliwości stały się — jak wyraził się
ktoś z współczesnych — „Mekką europejskich szefostw policji”. Metodzie
Bertillona udało się zrobić wyłom otwierający drogę do zwycięskiego pochodu
w Europie. Europejscy szefowie policji, którzy — świadomi
niewystarczalności własnych metod identyfikacyjnych — podróżowali do
Bertillona, nie mieli jeszcze prawie żadnego pojęcia o istnieniu daktyloskopii.
W roku 1896 doktor Stockis i doktor de Laveley stworzyli w Belgii zrazu
prywatne służby śledcze, pracując według zasady Bertillona; Hiszpania
urządziła „antropometryczne gabinety” w swych więzieniach; we Włoszech
profesor de Blasio stworzył pierwszy gabinet pomiarowy przy policji
neapolitańskiej. Profesor Ottolenghi, lekarz sądowy w Sienie, wkrótce jeden z
najwybitniejszych pionierów kryminalistyki włoskiej, wyuczył się również
metody Bertillona. Został on tak zapalonym obrońcą portretu mówionego, że
przez czas jakiś rejestrował nawet „samowolne i mimowolne” ruchy więźnia
oraz „psychiczne właściwości”, jak na przykład „siłę pamięci”. Do
stwierdzenia takich cech polecał skomplikowane aparaty, dynamometry i
płatyzmografy. Za Włochami poszły Portugalia, Dania i Holandia, również
wprowadzając „bertillonage”.
W roku 1896 antropometria weszła do metod policyjnych miast i krajów
związkowych Cesarstwa Niemieckiego. Szef drezdeńskiej policji kryminalnej,
radca rządowy Koettig, urządził w stolicy Saksonii biuro pomiarowe, dzięki
czemu jego nazwisko wyróżniło się na tle dość bezbarwnego obrazu, jaki
przedstawiała w tym czasie niejednolita niemiecka policja kryminalna. Minęło
trzy ćwierci wieku, odkąd w Berlinie, stolicy największego kraju
niemieckiego, Prus, z niewiele pożytku przynoszącej grupy stróżów nocnych i
sług policyjnych zorganizowano pierwszą umundurowaną policję.
W roku 1822 przeznaczono trzech policjantów do tego, aby „w cywilu
poświęcali się wyświetlaniu zbrodni”. Od tej pory nigdzie w Niemczech nie
powstała jednak jakaś Sûreté, jakiś Scotland Yard ani też jakaś policja
kryminalna, z którą wiązałaby się sława lub legenda. Przyczyną tego była —
przede wszystkim — pozbawiona polotu trzeźwość pruskiego stanu
urzędniczego. Który z niemieckich funkcjonariuszy policji napisałby
pamiętniki w rodzaju wspomnień Macégo albo też — jak Goron — pozwolił
zrobić z siebie bohatera sensacyjnych przygód kryminalnych? Przyczyną
dalszą było to, że w Niemczech nie było w owym czasie pisarza lub poety,
który by, jak w Anglii Karol Dickens, Wilkie Collins, a potem Conan Doyle,
albo jak Francuz Gaboriau, obrał za temat zbliżającą się epokę detektywów.
„Molkenmarkt”— stary, posępny, pełen zakamarków kompleks budynków
— który do roku 1891 był siedzibą berlińskiego prezydium policji, oraz nowy
gmach przy Alexanderplatz, w którym obecnie rezydowała policja berlińska,
nie promieniowały niczym, co mogłoby pobudzić fantazję. Odnosiło się to
także do Wydziału IV, który od roku 1854 był mniej więcej odpowiednikiem
Sûreté czy też londyńskiej kryminalnej policji śledczej. Nie inaczej miała się
sprawa z prezydiami policji i wydziałami kryminalnymi innych krajów
niemieckich.
Kiedy radca Koettig w Dreźnie przejął metodę Bertillona, nie wiedział,
podobnie jak wszyscy inni szefowie niemieckiej policji kryminalnej, że już
osiem lat wcześniej, w roku 1888, berliński weterynarz doktor Wilhelm Eber
wręczył pruskiemu MSW memoriał, który należy do najbardziej
zdumiewających dokumentów w dziejach daktyloskopii. Gdyby przyjęto ów
memoriał z nieco większą fantazją, pruskiej policji przypadłby może udział we
wczesnym rozwoju daktyloskopii. Podobnie jak doktor Faulds, a jednak
wychodząc z całkiem innych przesłanek, doktor Eber odkrył możliwości
zastosowania w kryminalistyce odcisków palców znalezionych na miejscu
czynu. Krwawe odbitki rąk, jakie rzeźnicy i weterynarze pozostawiali na
ręcznikach berlińskiej rzeźni, zwróciły uwagę Libera na rysunek linii
papilarnych rąk i palców. Po licznych próbach on również doszedł do wniosku,
że obraz tych linii jest zawsze odmienny. Po pewnym czasie Eber potrafił po
odbitkach na ręczniku stwierdzić, kto tego ręcznika używał. I podobnie jak
Faulds wpadł na pomysł, że można by za pomocą odcisków palców i dłoni,
pozostawionych na miejscu przestępstwa, dowieść winy przestępcom. Do
swego memoriału dołączył kasetkę z przyborami służącymi do zdejmowania
„rysunków dłoni”, dodając, że starał się o pozyskanie przedmiotów, których
dotknęły obce ręce, aby potem stwierdzić, kto ich dotykał. Z pomocą par jodu
można by utrwalić odciski dłoni, na których widoczna jest każda linia
papilarna. 18 czerwca 1888 urzędujący podówczas prezydent policji
berlińskiej, von Richthoffen, zwrócił memoriał Eberowi z oschłą uwagą:
„Dotychczas… o ile tutejsi funkcjonariusze mogą sobie przypomnieć… nie
dostrzeżono, nawet przy najtroskliwszych oględzinach, na klamkach, szybach
oraz innych zdatnych do pozostawiania rysunku ręki przedmiotach żadnych
śladów, które by umożliwiały zrekonstruowanie obrazu ręki”. Propozycje
Ebera poszły od dawna w niepamięć, kiedy Saksonia jako pierwszy kraj
niemiecki wprowadziła „bertillonage”.
Radca Koettig próbował zaprosić prezydentów policji wszystkich krajów
niemieckich do Drezna, aby zainteresować ich metodą pomiarów. Walczył o
„ogólnoniemiecką konferencję policyjną”, ale jego usiłowania spełzły na
niczym wobec odrębnych interesów poszczególnych krajów i ich władz
policyjnych. Tymczasem szef hamburskiej policji kryminalnej, Roscher,
wprowadził antropometrię, a za nim poszedł Berlin. Kiedy w czerwcu 1897
doszła w końcu do skutku konferencja niemieckiej policji, powzięła ona ku
satysfakcji Koettiga decyzję, aby we wszystkich krajach związkowych przyjąć
metodę pomiarów jako podstawę działalności i stworzyć w Berlinie centralną
kartotekę.
Wraz ze „zdobyciem całych Niemiec” przeżył Bertillon jeden ze swych
największych tryumfów. Minął jeszcze rok, a również Austria jako
najważniejsza część naddunajskiej monarchii „związała się” — jak mówiono
w Paryżu — z metodą Bertillona.
Już sześć lat przedtem, w roku 1892, opowiedział się w Austrii za
wprowadzeniem antropometrii człowiek, który później miał uzyskać
niezwykły wpływ jako pionier kryminalistyki. Nazywał się Hans Gross.
Urodzony w roku 1847 w Grazu, już jako student prawa zrozumiał całkowitą
niewystarczalność dotychczasowych (ówczesnych) metod identyfikacyjnych,
przede wszystkim w krajowej policji kryminalnej swej ojczyzny. Byli
podoficerowie mianowani funkcjonariuszami policji wypełniali byle jak swoje
zadania, polegali na raportach szpiclów i wymuszali zeznania mniej lub
bardziej drastycznymi metodami.
Kiedy po roku 1869 Gross został sędzią śledczym w przemysłowym okręgu
Górnej Styrii, owa świadomość stała się dlań koszmarem. Jeżeli w ogóle
istniało coś w rodzaju kryminalistycznej pracy rozpoznawczej, była ona
udziałem sędziów śledczych. Gross studiował wprawdzie na uniwersytecie
teksty ustaw, ale nie dowiedział się niczego z zakresu kryminalistyki. Posiadał
natomiast — w przeciwieństwie do wielu sędziów śledczych owej epoki —
siłę wyobraźni. Wyczuwał, jak konieczne jest stworzenie dla pracy
kryminalistyka nowego intelektualnego, a przede wszystkim przyrodniczo-
technicznego podłoża. Jako jurysta nie posiadał wprawdzie żadnych
wiadomości fachowych w jakiejkolwiek dziedzinie czystych lub stosowanych
nauk przyrodniczych, ale gorliwe studiowanie wszystkich dostępnych
czasopism i książek doprowadziło go do wniosku, że niemal każde techniczne
lub przyrodnicze osiągnięcie mogłoby się przydać przy wyświetlaniu
przestępstw. Tak więc zajmował się podstawami chemii i fizyki, fotografią i
mikroskopią, botaniką i zoologią, i w ciągu dwudziestu lat pracy stworzył
podręcznik doświadczalny, który miał stać się pierwszym podręcznikiem
naukowej kryminalistyki i rozsławić nazwisko Grossa w całym świecie.
Nazwał to dzieło Podręcznikiem dla sędziów śledczych10.
W roku 1888 usłyszał Gross po raz pierwszy o metodzie Bertillona.
Oczywiście natychmiast zaczął sam mierzyć. I w pierwszym wydaniu swego
podręcznika w roku 1892 opowiedział się zdecydowanie za wprowadzeniem w
Austrii antropometrii.
Kiedy 3 kwietnia roku 1898 austriacki minister spraw wewnętrznych
zarządził utworzenie wiedeńskiego biura pomiarów, on również był
przekonany, że zapewnił swemu państwu najnowszą policyjno-techniczną
zdobycz. Podobnie jak ministrowie spraw wewnętrznych oraz szefowie policji
innych państw europejskich nie przeczuwał, że tymczasem w odległości
tysięcy kilometrów, na innym kontynencie, zaszły wydarzenia, które musiały
wstrząsnąć samym fundamentem tego przekonania. Ale kto wówczas — kiedy
mowa była o policji lub o zdobyczach nauki — myślał w Europie o Ameryce
Południowej, kto myślał o państwie takim, jak Argentyna?

═══════ ♦ ═══════
11. Juan Vucetich, funkcjonariusz administracyjny policji prowincjonalnej
Buenos Aires, miał trzydzieści trzy lata, kiedy 18 lipca 1881 wezwano go do
szefa policji w La Plata. Kapitan marynarki, Guillermo Nunez, poinformował
Vuceticha, że słyszy często o nowym systemie identyfikacyjnym w Paryżu.
Jeden z przyjaciół, doktor Drago, który niedawno wrócił z Francji, opowiadał
mu mnóstwo zadziwiających rzeczy i przekonywał go, że należy spróbować
metody francuskiej, aby zaprowadzić w okręgu ład wśród włóczęgów,
zbrodniarzy, a przede wszystkim wśród przestępców politycznych.
Słowem — Vucetich otrzymał polecenie utworzenia antropometrycznego
biura pomiarowego.
Nunez nie dawał długo wyjaśnień, lecz wręczył Vucetichowi parę
fachowych czasopism z Paryża, zajmujących się systemem Bertillona, i życzył
mu rychłego powodzenia. Vucetich stał już w otwartych drzwiach, kiedy
Nunez przywołał go raz jeszcze i wyciągnął z kieszeni następne czasopismo:
„Tu jest coś jeszcze — wręczył mu francuskie pismo, którego wczoraj
zapomniał ktoś z gości, «Revue Scientifique» z 2 maja. — Znajdzie pan w nim
sprawozdanie z eksperymentów pewnego Anglika, Galtona, który zajmuje się
odciskami palców. Może pan będzie wiedział, co z tym coś począć?”
Juan Vucetich był jeszcze bardzo młodym „Argentyńczykiem”. Pochodził z
Chorwacji, ze wsi Lesina, na argentyńskiej ziemi znalazł się dopiero w roku
1884, jeśli zaś idzie o wykształcenie, to miał go tylko tyle, ile wyniósł z
podstawowej szkoły w swej rodzinnej wsi. Ale posiadał wrodzone
matematyczno-statystyczne zdolności, gorący entuzjazm dla wszystkiego, co
nowe, oraz niezłomną żywotność chłopskiego dziecka. Już po roku pobytu w
Argentynie został funkcjonariuszem policji, po dalszych pięciu latach był
kierownikiem tzw. Biura Statystycznego, podległego policji w La Plata.
Dla Vuceticha utworzenie czegoś na podobieństwo gabinetu pomiarowego
Bertillona w Paryżu nie przedstawiało żadnego problemu. W osiem dni po
otrzymaniu zlecenia pracowało już małe biuro pomiarowe, gdzie więźniowie
wszystkich kategorii byli mierzeni i rejestrowani. Ale jakkolwiek procedura
pomiarowa była dla Vuceticha nowością, nie pobudzała ona — jak wyraził się
pewien jego biograf — w jego mózgu „komórek, w których drzemały twórcze
siły”. Uczynił to natomiast ów artykuł w „Revue Scientifique”.
Zaledwie pomocnicy Vuceticha oswoili się nieco z pomiarami, on sam
zmajstrował już prymitywny przyrząd do zdejmowania odcisków. Utrwalał
odciski wszystkich aresztowanych przysłanych do jego biura. Nowy wielki
problem niezmienności linii papilarnych zajmował go tak bardzo, że spędzał
całe noce w kostnicy, a w końcu badał nawet palce mumii znajdujących się w
muzeum w La Plata. Odkrycie, że linie papilarne na palcach mumii przetrwały
setki, jeśli nie tysiące lat, dodawało mu zapału. Po sześciu zaledwie
tygodniach, 1 września 1892, widział już oczyma wyobraźni „zarys
praktycznej klasyfikacji i rejestracji odcisków palców”. ,, Revue Scientifique”
doniosła o wysiłkach Galtona zmierzających do klasyfikacji, nie pisała jednak
o jego wynikach i rozczarowaniach. Zupełnie samodzielnie doszedł także
Vucetich do czterech typów podstawowych, odpowiadających typom Galtona.
1. Odciski składające się wyłącznie z łuków, 2. Odciski z trójkątem po prawej
stronie, 3. Odciski z trójkątem po lewej stronie, 4. Odciski z trójkątami po obu
stronach. Te cztery typy oznaczył Vucetich dla kciuków literami A, B, C, D,
dla pozostałych palców cyframi. Jeśli więc miał odciski ręki, której kciuk
wykazywał łuki, palec wskazujący — trójkąt z lewej strony, palec środkowy
— trójkąt z prawej, palec serdeczny — dwa trójkąty, mały palec znowu łuki, to
właściwości odcisków tej ręki dały się ująć w formułę: A, 3, 2, 4, 1. Formuła
dla wszystkich dziesięciu palców była dwukrotnie dłuższa i brzmiała (dla
dowolnego przykładu): A, 3, 2, 4, 1 / C, 2, 2, 3, 3. Ponieważ na każdym palcu
możliwe były cztery różne typy podstawowe, Vucetich obliczył następującą
liczbę ogólną wariantów: 4, czyli 4 x 4 x 4 x 4 x 4 x 4 x 4 x 4 x 4 x 4, więc 1
048 576 możliwości z odpowiednio różnymi formułkami. W szafie registratury
sporządził przedziałki, posegregowane wedle liter i wartości cyfrowych
formułek i znaków. Jeśli chciał stwierdzić, czy już wcześniej zdjął odciski
palców jakiegoś aresztanta, wystarczyło ustalić formułkę dla dziesięciu palców
i odszukać ją w odpowiedniej przedziałce. Entuzjazm Vuceticha był tak wielki,
że zakupił szafę oraz karty kartotek z własnych funduszy; musiał przy tym
sprzedać znaczną część swego dobytku, by zebrać odpowiednią kwotę. Dalszy
rozwój systemu pomiarowego i zakładanie biur pomiarowych w miastach
prowincjonalnych Dolores i Sierra Chica stało się dla niego uciążliwym
zleceniem, które go coraz mniej interesowało.
Jego zbiór odcisków był z początku tak mały, że wystarczyło mu
sześćdziesiąt przegródek w kartotece. Kiedy jednak zbiór ten zaczął się
rozrastać, Vucetich napotkał te same trudności, z jakimi zetknął się Galton. On
również szukał charakterystycznych szczegółów, aby rozczłonkować bardziej
szczegółowo odciski tego samego typu. Wpadł przy tym na pomysł, aby liczyć
linie papilarne, i w ten sposób uzyskał istotnie wystarczającą dla swego zbioru
możliwość rozróżnienia.
Nunez oraz inni oficerowie policji obserwowali robotę Vuceticha nieufnie i
niechętnie. Ale zdawało się, że sam los chce pomóc w przezwyciężeniu
niechęci otoczenia. 8 lipca 1892 roku do La Plata nadszedł meldunek z
Necochea, małego miasteczka nadbrzeżnego nad Atlantykiem: 29 czerwca w
jednej z rozproszonych, nędznych chat na skraju tej miejscowości popełniono
podwójne morderstwo. Ofiarą padło dwoje nieślubnych dzieci niejakiej
Franciszki Rojas, robotnicy liczącej lat dwadzieścia sześć. A oto stan
faktyczny wedle relacji komisarza policji z Necochea i dalszych wyników
dochodzenia: późnym wieczorem 29 czerwca Franciszka Rojas ze zmienioną
twarzą i potarganymi włosami wpadła do odległej o pięćdziesiąt metrów chaty
najbliższego sąsiada, krzycząc rozpaczliwie: „Moje dzieci!… Zabił moje
dzieci!… Velasques…” Velasques, starszy robotnik na pobliskim rancho,
znany był jako chrzestny ojciec dzieci Franciszki Rojas. Mówiono, że nalega
na Franciszkę, aby go poślubiła, poza tym uchodził za poczciwego, nieco
ograniczonego człowieka. Sąsiad posłał syna konno do Necochea na
komisariat, sam zaś z żoną pobiegł do chaty Franciszki, gdzie znalazł w łóżku
dzieci — sześcioletniego chłopca i czteroletnią dziewczynkę — zalane krwią,
z roztrzaskanymi główkami.
Komisarz, który zjawił się wkrótce, nie zajął się zbyt skrupulatnie
badaniem miejsca zbrodni. Nie szukał ani śladów, ani narzędzi mordu, lecz
przede wszystkim zmusił do mówienia Franciszkę, która z płaczem rzuciła się
na podłogę. Zeznała, że Velasques prześladował ją dniem i nocą swą miłością,
ona jednak kocha kogoś innego, kto chce ją pojąć za żonę. W południe tego
dnia Velasques przyszedł do niej, jeszcze bardziej natarczywy niż zwykle,
oświadczyła mu jednak, że go nigdy nie poślubi. Wówczas Velasques wpadł w
wściekłość, groził, że zabije to, co Franciszka ma najdroższego, po czym
wybiegł. Wracając wieczorem z pracy, zastali drzwi domu szeroko otwarte.
Wyszedł z nich Velasques, w komorze zaś znalazła martwe dzieci. Komisarz
kazał tej samej nocy aresztować Velasquesa, który nie stawiał oporu,
zaprzeczył jednak, jakoby tknął dzieci. Tak jest, kocha Franciszkę, pragnie ją
wziąć za żonę, groził jej nawet, ale nigdy nie wprowadziłby w czyn tych
pogróżek. Komisarz kazał go wychłostać. A kiedy i wówczas Velasques się nic
przyznał, kazał go związać i położyć w oświetlonej komorze obok martwych
dzieci, tak że miał je stale przed oczyma.
Następnego rana Velasques dalej zaprzeczał. Zaprzeczał także po dalszych
ośmiu dniach ostrego przesłuchania. Tymczasem wyszło na jaw, że młody
kochanek Franciszki mówił nieraz, że ożeniłby się z „z dziką Franciszką”,
gdyby nie niepożądane dzieci. Toteż podejrzenie komisarza padło teraz na
matkę. Nocą udał się pod jej chatę, pukał do okien i drzwi, wołając głuchym
głosem, że to duchy zemsty chcą ukarać dzieciobójczynię. Przez parę godzin
uprawiał tę zabawę mając nadzieję, że kobieta opętana trwogą wybiegnie z
chaty i przyzna się do winy. O brzasku Franciszka Rojas otworzyła drzwi nie
wzruszona nocnymi strachami. Komisarz zbił ją. Ale z uporem oskarżała dalej
Velasquesa.
8 lipca inspektor policji z La Plata, Alvarez, przybył do Necochea, by
pchnąć sprawę naprzód. Los chciał, że Alvarez należał do nielicznych ludzi
interesujących się eksperymentami Vuceticha; niejednokrotnie kazał sobie
pokazywać metodę zdejmowania odcisków. Przybywszy do Necochea, zastał
sytuację niezwykle zagmatwaną. W każdym jednak razie stwierdził, że
Velasques w czasie morderstwa nie mógł się wcale znajdować w chacie
Franciszki. Istniało alibi, na które wskutek swej ograniczoności Velasques
wcale nie wpadł. Jedynie matka była w tym czasie w pobliżu dzieci. Ale czy
można oskarżać matkę o zabicie własnych dzieci, nie mając w ręku
najmniejszego dowodu?
Alvarez udał się do chaty Franciszki, aby przynajmniej podjąć — co
prawda mocno spóźnioną — próbę szukania jakichś śladów zbrodni. Szukał
przez kilka godzin i już miał poniechać dalszych wysiłków, kiedy promyk
słońca, padający przez okno na półotwarte drzwi do komory, uwidocznił
szarordzawą plamę na tych drzwiach. W parę sekund potem Alvarez
przypomniał sobie wszystko, co widział i czego się nauczył u Vuceticha.
Plama była prawdopodobnie odciskiem ludzkiego, powalanego krwią kciuka!
Alvarez sprokurował sobie piłę i nie namyślając się długo wyciął z drzwi
kawałek drewna z odciskiem. Potem pośpieszył do komisariatu w Necochea.
Tamtejszy komisarz spoglądał bezradnie, kiedy Alvarez zażądał poduszki do
stempli, kazał sprowadzić Franciszkę, przyciskał jej kciuk na zmianę do
poduszki i do kartki papieru, po czym z pomocą lupy zaczął porównywać
odciski jej kciuków z odciskiem na kawałku drewna. Alvarez nie miał w tych
sprawach wielkiego doświadczenia, ale bądź co bądź na tyle, by poznać, że
krwawy odcisk na drzwiach pochodzi z prawego kciuka uwięzionej.
Był taki pewny swego, że pokazał Franciszce ów kawałek drewna z
odciskiem jej kciuka i zmusił ją, aby obejrzała przez lupę swój własny odcisk.
Wówczas kobieta, której nie przeraziło ani bicie, ani nocne strachy, straciła
panowanie nad sobą. Wystarczyła chwila słabości, by zaczęła zeznawać. Tak,
to ona zabiła dzieci, bo stały na zawadzie jej małżeństwu z młodym
kochankiem. Zabiła je kamieniem. Kamień wrzuciła do studni i starannie
obmyła ręce. Zapomniała tylko o jednym: że dotknęła przedtem drzwi komory.
Przypadek Franciszki Rojas był małym, tuzinkowym dramatem pośród
tysiąca innych, jakie zdarzyły się w tym czasie na całym świecie. A jednak był
czymś więcej: pierwszym wypadkiem morderstwa wyświetlonego dzięki
odciskowi palca na miejscu zbrodni. Kiedy Alvarez wrócił do La Plata ze
swym osobliwym kawałkiem drewna oraz odciskami kciuków, jego raport
wywołał sensację zarówno w dyrekcji policji, jak w prasie. „Nie śmiem niemal
w to wierzyć — pisał Vucetich do przyjaciela w Dolores — ale to prawda. Moi
przeciwnicy będą niewątpliwie mówić o przypadku. Ja jednak mam w ręku
atut, by stawić im czoło. Mam nadzieję, że wkrótce będzie tych atutów
więcej.”
Miał słuszność. Wkrótce potem mógł zidentyfikować pewnego nieznanego
samobójcę. Zdjąwszy odciski jego palców, w ciągu pięciu minut stwierdził w
swej kartotece, że chodzi o pewnego recydywistę, którego odciski utrwalił
parę miesięcy wcześniej w więzieniu w Sierra Chico. A wnet potem udało mu
się dowieść winy mordercy, Audifrasio Gonzalesowi, który zabił kupca, don
Rivasa, w La Plata, za ladą jego sklepu. Odciski palców Gonzalesa pozostały
na stole.
W tym samym czasie Vucetich zidentyfikował w jednym jedynym dniu
dzięki odciskom palców dwudziestu trzech recydywistów, u których metoda
Bertillona zawiodła.
Teraz Vucetich podjął próbę przekonania swych przełożonych o
korzyściach, jakie daje system daktyloskopijny. Ale szeroko
rozpowszechnione wówczas wyobrażenie, że wszystko, co pochodzi z Paryża,
jest doskonale, było również w La Plata tak głęboko zakorzenione, że nic nie
mogło go obalić. Vucetich pisał memoriały, na własny koszt polecił
wydrukować książkę Ogólny wstęp do metody antropometrycznej i
daktyloskopii10, w której przedstawił jednoznaczną wyższość odcisków.
Daremnie. W czerwcu 1893 dyrekcja policji zakazała mu kontynuowania
pracy; ma się posługiwać wyłącznie techniką pomiarów. Rozczarowanie z
powodu tego całkowitego niezrozumienia dotknęło Vuceticha cieszącego się
dotychczas świetnym zdrowiem tak bardzo, że zachorował na wrzody żołądka,
które dręczyły go do końca życia.
Potajemnie pracował jednak dalej, w deprymujących warunkach pisząc
swoją drugą książkę Sistema de Filiación (System rozpoznawania osób).
Obwiniano go, że zaniedbuje antropometrię, grożono dymisją. Musiał sprzedać
małą bibliotekę prywatną, by móc wydrukować drugi manuskrypt.
Niezachwianie wierzył w swoją sprawę — jego wiara była tak mocna, że
przeniósł ją także na żonę i dzieci. „Ludzie — wyjaśniał dzieciom, kiedy brak
im było potrzebnej odzieży — będą wkrótce znosić worki pieniędzy do
naszego domu, kiedy mój system zacznie przynosić korzyść wszystkim
krajom.”
Cztery miesiące potem dyrekcja policji otrzymała nowego szefa, Narcisa
Lozano. Pozwolił on Vucetichowi na dalszą pracę i w roku 1894 wyższość
daktyloskopii nad metodą Bertillona okazała się tak jednoznaczna, że musiano
ją uznać.
Pierwszą oznaką tego uznania była uchwała Izby Deputowanych prowincji
Buenos Aires z 22 czerwca 1894; uchwalono fundusz specjalny w wysokości
pięciu tysięcy złotych pesos, który miał wynagrodzić Vucetichowi jego
wydatki związane z rozwojem daktyloskopii. Co prawda niedługo potem
zwolennicy Bertillona raz jeszcze przeforsowali swoje: uchwałą senatu
wstrzymali wypłacenie tej kwoty. Ale półtora roku później, w czerwcu 1896,
policja prowincjonalna zniosła metodę antropometryczną i zamiast niej
wprowadziła daktyloskopię.
Tym samym powzięto zasadniczą decyzję i Argentyna była pierwszym
państwem na świecie, w którym odcisk palców stal się jedyną podstawą pracy
policyjnej służby śledczej. Vucetich, obecnie mężczyzna
trzydziestoośmioletni, zdany całkowicie na siebie, wspiął się na pierwszy
szczebel sukcesu. Zdobyty sukces pozwolił mu zapomnieć o całej udręce i
mozole. W roku 1901 po pięcioletniej, niezaprzeczalnie pełnej powodzenia
dalszej pracy nad daktyloskopią w Argentynie, mógł jako delegat policji
Buenos Aires przemawiać na Drugim Naukowym Kongresie Ameryki
Południowej w Montevideo. Nie znajdując sprzeciwu, mógł zawołać: „Mogę
was zapewnić, że w ciągu tych wszystkich lat, kiedy stosowaliśmy system
antropometryczny, nie potrafiliśmy mimo wysiłków ustalić za pomocą
pomiarów identyfikacyjnych tożsamości jakiegokolwiek człowieka. Zawsze
istniały jakieś różnice w pomiarach tej osoby. To było przyczyną, która kazała
nam wprowadzić daktyloskopię”.
Może przesadził w poczuciu sukcesu, może zresztą miał rację. Może Macé
otrzymał w Argentynie późne zadośćuczynienie dla swego argumentu, że
Bertillonowska metoda pomiarów kryje w sobie zbyt wiele nieścisłości, jeśli
tych pomiarów nie dokonuje się pod osobliwą żelazną dyscypliną Bertillona.
Może potwierdziły się zastrzeżenia Anglików. W każdym razie wystąpienie na
tym kongresie oraz na następnym, Południowoamerykańskim Kongresie
Policyjnym w roku 1905, stworzyło podstawy do tego, że
południowoamerykańskie państwa zaczęły jedno po drugim wprowadzać jego
system w swoim aparacie policyjnym: Brazylia i Chile w roku 1903, Boliwia
w roku 1906, Peru, Paragwaj, Urugwaj — w roku 1908.
Niezliczone godziny tryumfu. Ale Vucetich nie był wcale tego świadom.
Nie posiadał dostatecznych informacji z Europy, by dostrzec, w jakiej mierze
wyprzedził Stary Świat. Posiadał zbyt małą swobodę ruchów, by ponieść
swoje idee do Europy. Wciąż jeszcze drogi, po których wędrowały naukowe
odkrycia z kontynentu na kontynent, wiodły w kierunku odwrotnym — ze
Starego do Nowego Świata. Aby jego odkryciu utorować drogę do Europy —
na to trzeba było władzy większej niż ta, jaką kiedykolwiek Vucetich
dysponował. Wieść o jego dokonaniach nie dotarła nawet do Stanów
Zjednoczonych.
Natomiast jego niespokojny duch kazał mu w Argentynie szukać nowych
celów, zaledwie osiągnął pierwszy. Przed jego oczyma rysowały się już nowe
możliwości, o których realizację inni ludzie w innych krajach mieli walczyć
dopiero za dziesiątki lat. Myślał o rejestracji całej ludności za pomocą
odcisków palców. Taka rejestracja ułatwiłaby nie tylko wykrywanie
zbrodniarzy — możliwe obecnie jedynie w przypadku, jeśli sprawca, który
pozostawił na miejscu przestępstwa odciski palców, był już kiedyś
zarejestrowany. Miałaby ona znaczenie bardziej ogólne, również w
identyfikowaniu ofiar katastrof i nieszczęśliwych wypadków oraz nieznanych
zmarłych. Fantazja Vuceticha sięgała jeszcze dalej. Na długo przed tym, zanim
w Europie zaczęto realizować marzenie o międzynarodowej współpracy
policji, Vucetich myślał o międzykontynentalnych biurach identyfikacji w
Ameryce Północnej, Ameryce Południowej i w Europie. Te biura byłyby do
dyspozycji każdej władzy policyjnej świata, jeśli szukałaby ona poza
granicami swego państwa przestępców lub zaginionych.
W godzinach powodzenia Vucetich nie przeczuwał, że walka o nowe cele
przeistoczy jego tryumf w gorycz, sukces w rozczarowanie, a podziękę
ojczyzny ostatecznie w niewdzięczność. Jego droga życiowa dopiero się
rozpoczęła. Usłyszymy o nim jeszcze, chociaż nie on wywalczył daktyloskopii
rozstrzygające zwycięstwo, a iskra idei przeskoczyła do Europy nie z Ameryki
Południowej.
Iskra ta przeskoczyła z Dalekiego Wschodu — z Indii.

═══════ ♦ ═══════
12. Pod koniec roku 1896 pewien młody oficer brytyjski obserwował w
przedziale pociągu pośpiesznego do Kalkuty współpasażera, którego osobliwe
zachowanie rzuciło mu się w oczy.
Ów współpasażer był wysokim, smukłym mężczyzną, lat około
czterdziestu pięciu, o wyglądzie niezwykle starannym, o wąskiej, pięknie
ukształtowanej głowie, bujnych włosach z przedziałkiem oraz ciemnych
wąsach — z pewnością wyższy urzędnik lub oficer. Przez godzinę bez ruchu
niemal wyglądał przez okno, potem nagle sięgnął do kieszeni na piersiach,
wyciągnął ołówek w złotej oprawie i zaczął przeszukiwać inne kieszenie,
widocznie jednak bez rezultatu, bo w końcu wysunął biały mankiet z lewego
rękawa marynarki i zaczął na nim pisać. Najdziwniejsze jednak było to, że nie
tylko pisał, ale także rysował na mankiecie dziwne łukowate linie. Parokrotnie
przerywał to zajęcie i zamyślony spoglądał przed siebie, potem dodawał nowe
rysunki do już nakreślonych. Kiedy w Kalkucie, gdzie oczekiwało go paru
służących, opuścił pociąg i odjechał w eleganckim powozie, jego mankiet był
cały pokryty notatkami i szkicami.
Młody oficer nie wiedział wówczas, że jest świadkiem niezwykle ważnego
zdarzenia, nie wiedział nawet, kim jest ów pasażer. Był to generalny inspektor
policji brytyjsko-indyjskiej prowincji Bengalu, Edward Henry. Na mankiecie
naszkicował Henry owego dnia zasadnicze rysunki swego systemu
klasyfikacyjnego odcisków palców.
Henry, syn lekarza, pochodził z Shadwell — dzielnicy wschodniego
Londynu. Mając lat dwadzieścia trzy przybył do Indii i wstąpił do indyjskiej
administracji cywilnej. Od roku 1891 piastował urząd generalnego inspektora
policji w Bengalu. Mimo młodego wieku był to człowiek niepospolity —
mądry, wykształcony, miły, obdarzony żywą wyobraźnią, a równocześnie
odznaczający się umysłowością wybitnego organizatora, myślącego
kategoriami matematycznymi. Objąwszy wysoki urząd w Kalkucie,
zaprowadził natychmiast w policji system Bertillona. Ze względu na bardzo
niski poziom wykształcenia ówczesnych indyjskich funkcjonariuszy policji
oraz ich brak doświadczenia w dziedzinie europejskiego systemu miar, on
również musiał ograniczyć ilość pomiarów Bertillona do sześciu. Stosownie
do orzeczenia komisji Troupa w Londynie utrwalano w końcu na kartach
pomiarowych również odciski paru palców.
Sukcesów antropometrii — jeśli porównać je z wynikami lat
wcześniejszych — nie można było negować. W roku 1893 w Bengalu pośród
nowo aresztowanych zidentyfikowano dwudziestu trzech recydywistów, w
roku 1894 zidentyfikowano stu czterdziestu trzech, zaś w roku 1895 już
dwustu siedmiu. W tym samym roku liczba kart pomiarowych w Kalkucie
wzrosła do stu tysięcy. Przy tym wszystkim metoda pomiarowa wykazała
jednak zastraszające źródła błędów. Wyuczenie indyjskich policjantów i
personelu więziennego dokładnych pomiarów powodowało niesłychane
trudności. Wystawienie jednej karty pomiarowej trwało niemal godzinę. Dla
kontroli przeprowadzano każdą miarę trzy razy. Musiano wkalkulować dwa
milimetry jako dopuszczalny błąd pomiaru. Ponieważ jednak różnica w
pomiarach różnych osób bardzo często wynosi zaledwie dwa milimetry,
konieczne było szukanie w najróżniejszych przedziałach kartoteki, by nie
przeoczyć karty z cyframi granicznymi. A szukanie jednej karty zabierało
także co najmniej godzinę,
I znowu były to decydujące okoliczności — które w naszej historii grają
tak wielką rolę — że Henry pracował w Bengalu, więc w tej samej prowincji,
w której Herschel piętnaście lat wcześniej przedsięwziął swoje eksperymenty z
odciskami palców. Henry żył w tym samym środowisku co Herschel i odbierał
podobne wrażenia. W każdym razie Henry niezależnie od Herschla już w roku
1892 (zatem jeszcze przed decyzją komisji Troupa) zwrócił uwagę na odciski
palców. W 1893 wpadła mu w ręce opublikowana rok przedtem książka
Galtona Fingerprints. W 1894 dowiedział się w związku ze sprawozdaniem
komisji Troupa, że Galtonowi nie udało się rozwiązać problemu rejestracji,
mogącej mieć zastosowanie w praktyce. Po raz pierwszy postawił sobie
pytanie: czy ten problem byłby naprawdę nie do rozwiązania?
W parę miesięcy potem udał się Henry na urlop do ojczyzny. Zaraz po
przyjeździe do Londynu odwiedził Galtona w jego laboratorium. Stary,
przeszło siedemdziesięcioletni Galton przyjął go bez zastrzeżeń, bez obaw o
zagrożenie jego pierwszeństwu i utratę prestiżu, i poinformował go o
wszystkich swych wysiłkach. Fantazja Henry’ego rozgorzała na myśl o
tajemniczym świecie wzorów linii papilarnych. Zamyślony, z kuferkiem
pełnym fotograficznych odbitek, powrócił do Kalkuty, gdzie polecił zakładać i
fotografować dalsze karty wzorcowe. Sam również porównywał i porządkował
je aż do grudnia 1896 roku, kiedy podczas owej podróży koleją przyszła mu do
głowy myśl rozwiązania problemu rejestracji odcisków w taki sposób, żeby
można je było każdej chwili bez trudu odszukać.
Biorąc ściśle, idea ta wyrosła z kombinacji naukowych podstawowych
badań Galtona z praktycznym zmysłem organizacyjnym Henry’ego.
Henry nie przemilczał nigdy, ile zawdzięcza Galtonowi. Później, gdy
poznał lepiej powiązania, nie przemilczał też zasług Herschla i Fauldsa. Ale
jakkolwiek miała się sprawa, w tych ostatnich tygodniach roku 1896 znalazł
sposób umożliwiający skatalogowanie milionów odcisków tak, aby można
było w najkrótszym czasie odnaleźć każdą kartę. Liczbę wzorów zasadniczych
ustalił na pięć i każdy z tych wzorów sprecyzował jak najdokładniej. Istniały
łuki właściwe, łuki namiotowe, pętlice radialne, pętlice ulnarne i wiry. Pętlica
radialna biegła ku tej części ręki, w której leży kość promieniowa
przedramienia (radius), a więc ku kciukowi, pętilca ulnarna ku łokciowi (ulna),
więc ku małemu palcowi. Wzory dawały się ująć w formułki, które znamy już
od Vuceticha, za pomocą liter A, N, R, U i W. Potem zaś następował — i to
było decydujące dla masowej rejestracji — daleko idący podział na podgrupy
wzorów. Podstawę dla niego stanowiło sprecyzowanie owego tworu, który
Galton określił jako deltę lub trójkąt. Trójkąt ten mógł powstać na przykład
przez rozwidlenie jednej linii papilarnej lub też przez rozejście się dwóch linii.
Henry ustalił tutaj pewne oznaczone punkty orientacyjne, które nazwał
„terminem zewnętrznym”. Pośród tzw. wzorów pętlicowych istniały również
pewne określone punkty, które otrzymały nazwę „terminu wewnętrznego”.
Jeśli powiązało się każdorazowo zewnętrzny i wewnętrzny termin prostymi
kreskami i policzono linie papilarne przecięte tymi kreskami, otrzymywało się
rozmaite liczby linii i tym samym różne grupy, które mogły być wyrażone
cyframi. Te cyfry, wraz z literami dla wzorów zasadniczych, tworzyły
formułki, wedle których można było posegregować poszczególne karty z
odciskami.
To, co niedoświadczonemu wydawało się skomplikowanym systemem,
było w rzeczywistości metodą podziału bardzo łatwą do wyuczenia; do jej
praktycznego zastosowania wystarczyło szkło powiększające oraz igła do
liczenia linii.
Już z początkiem stycznia 1896 wydał Henry policji w Bengalu
zarządzenie, w myśl którego obok kart pomiarowych Bertillona miano założyć
karty z odciskami palców, i to wszystkich dziesięciu. Henry był zdecydowany
wypróbować swój system na jak największej ilości kart. „Jeśli ów proceder
rejestracyjny okaże się skuteczny — pisał — to uważam za prawdopodobne
stopniowe zniesienie antropometrii…”. W rok później, w styczniu 1897,
Henry był już pewny swej sprawy. Zwrócił się do brytyjskiego generalnego
gubernatora Indii z propozycją wyznaczenia niezależnej komisji, która miałaby
zdecydować, czy nie nadeszła pora wprowadzenia daktyloskopii zamiast
pomiarów. A kiedy generalny gubernator przychylił się do tej propozycji,
Henry mimo całej swej powściągliwości głośno tryumfował.
Pod przewodnictwem generał-majora C. Shahana (Surveyor General of
India11) komisja zebrała się 29 marca 1897 w urzędowej siedzibie Henry’ego w
Kalkucie. Raport ogłoszony w dwa dni potem, 31 marca, był wielkim
sukcesem Henry’ego. „Zapoznawszy się z systemem antropometrycznym i
jego błędami, zbadaliśmy starannie system daktyloskopijny. Pierwsze, co się
nam rzuciło w oczy, to łatwość zdejmowania odcisków i ich wyrazistość. Nie
potrzeba do tego biegłych pracowników ani instruktorów. Objaśniono nam
potem wymyśloną przez Mr. Henry’ego metodę klasyfikacji. Jest ona tak
przejrzysta, że (…) z łatwością i całkiem pewnie potrafiliśmy znaleźć
oryginały dwóch najtrudniejszych kart (…) Przypadek, który pozornie zdawał
się szczególnie trudny, ponieważ odciski były bardzo niewyraźne, został
załatwiony w ciągu dwóch minut (…)”.
Już 12 lipca 1897 generalny gubernator zarządził poniechanie pomiarów i
wprowadzenie daktyloskopii w całych Indiach Brytyjskich. W 1898 roku
zidentyfikowano z jej pomocą w samym Bengalu 345, w 1899 już 569
kryminalistów, z których blisko dwie trzecie wymknęły się metodzie
antropometrycznej. Tymczasem Henry zajmował się już wykazaniem siły
dowodowej odcisku palca na miejscu przestępstwa. Powiodło mu się tu
podobnie jak Vucetichowi. Przypadek lub zrządzenie losu dostarczyły mu,
żeby tak rzec, takiego morderstwa, jakie było mu potrzebne.
Czas: sierpień 1898, miejsce: odległy teren graniczny między Bengalem a
Butanem. Kiedy brytyjski szef policji dystryktu Jalpajguri w towarzystwie
dwóch Hindusów zwiedzał z końcem miesiąca plantację herbaty, wydała mu
się ona podejrzanie pusta i cicha. Nikt nie wyszedł mu na spotkanie, kiedy
zbliżał się do domu zarządcy. Drzwi domu były otwarte. W sypialni
znaleziono leżącego na łóżku zarządcę — martwego, z gardłem przerżniętym
nożem. Papiery w biurku były w nieładzie, kaseta z pieniędzmi wyłamana i
obrabowana. Cała służba rozpierzchła się ze strachu, uciekła także tubylcza
kochanka zarządcy. W końcu odnaleziono tę kobietę oraz kucharza. Kobiety
nie było w czasie dokonywania morderstwa, kucharz widział uciekającego w
ciemności człowieka, nic rozpoznał go jednak. Szef policji Jalpajguri znalazł
w końcu portfel zarządcy. Pieniędzy w nim nie było, ale w jednej z przegródek
pozostał drukowany kalendarz bengalski. Na jego jasnoniebieskiej okładce
widniała blada brązowa plama. Policjant nie miał lupy, przypuszczał jednak, że
chodzi o odcisk palca, i zawiadomił Kalkutę.
Henry polecił mu zabezpieczyć odciski palców zabitego oraz wszystkich
osób, z którymi zmarły miał do czynienia, i natychmiast dostarczyć je do
Kalkuty. Kwestią paru minut było ustalenie, że plama na okładce kalendarza
jest odciskiem palca prawej ręki, prawdopodobnie kciuka. Odcisk nie
pochodził z ręki zmarłego ani też z ręki nikogo z jego otoczenia. Po
ponownych dochodzeniach w Julpuguri wyszło na jaw, że zamordowany z
końcem roku 1895 zadenuncjował swego ówczesnego sługę Charana z
powodu kradzieży. Charana ujęto i skazano w Kalkucie na karę więzienia.
Podczas aresztowania zaprzysiągł zemstę zarządcy.
Henry kazał szukać odcisków palców Charana. Może znajdowały się one
już w kartotece odcisków, którą polecił założyć z początkiem roku 1896 obok
kartoteki pomiarów. Jeśli nie, zawsze jeszcze istniała możliwość, że odcisk
palców Charana znajdzie się na starszych kartach pomiarowych, które już
zawierały poszczególne odciski. Przy pomocy rejestru nazwisk znaleziono
kartę pomiarową Charana. I w istocie był na niej odcisk prawego kciuka.
Odpowiadał on odciskowi kciuka na okładce kalendarza.
Z okazji diamentowego jubileuszu panowania królowej Wiktorii
ułaskawiono w roku 1897 Charana wraz z licznymi innymi więźniami. Od tej
pory zniknął. Minęły tygodnie, nim go pojmano i postawiono przed sądem w
Kalkucie. Po raz pierwszy przedstawiono sędziom i ławnikom odcisk palca
jako materiał dowodowy. Charan uporczywie zaprzeczał. Dręczony
niepewnością, sąd zdecydował się w końcu na kompromis. Charan został
skazany za rabunek, ale nie za zabójstwo. Skazać na karę śmierci na podstawie
odcisku palca — na to sąd nie mógł się zdecydować. Wszystko było zbyt
nowe, zbyt rewolucyjne dla ludzi, którzy dotychczas wydawali wyroki jedynie
na podstawie osobistych zeznań świadków.
W chwili wydania wyroku Henry zajęty był już nowym projektem. Pisał
książkę Classification and Uses of Fingerprints12 która ukazała się nakładem
brytyjskiej administracji. Równocześnie na podstawie doświadczenia ze
sprawą Charana rozwijał plan nowej, swoistej rejestracji odcisków. Chciał
zebrać i uporządkować odciski pojedynczych palców, aby w ten sposób
ułatwić identyfikację pojedynczych odcisków w rodzaju tego, jaki znaleziono
w Jalpajguri.
W tym czasie nikt jeszcze nie wiedział o rewolucyjnym rozwoju, jaki
dokonał się w Bengalu.
Droga z Indii do Londynu była daleka, a biurokracja pracowała powoli, ale
bądź co bądź pracowała, tak więc raport: komisji generała Shahana dotarł w
końcu z Kalkuty do Londynu. Dotarł do sekretariatu stanu MSW w chwili, gdy
Scotland Yard w następstwie wojny burskiej wszedł ponownie w stadium
kryzysu. Urzędujący prezydent policji, sir Edward Bradford, ustąpił po
trzydziestu latach służby, sir Robert Anderson, szef Kryminalnego Wydziału
Śledczego, niebawem miał zostać wysłany na emeryturę. Jeśli chodzi o służbę
identyfikacyjną, Melville Macnaghten nie miał dowodów zbyt
przekonujących. Metoda Bertillona nie zawiodła wprawdzie całkiem,
przyczyniła się nawet do postępu. Ale niezdecydowanie komisji Troupa
utrudniało w dalszym ciągu pracę biura pomiarów. W dodatku Galton
opublikował nową książkę Fingerprint Directory13, która wskazywała
wyraźnie, że rozwiązanie problemu rejestracji jest na dobrej drodze. Toteż
raporty z Indii padły na przychylny grunt.
5 lipca 1900 zebrała się nowa komisja pod przewodnictwem lorda Belpera.
Henry’ego wezwano do Londynu, aby złożył sprawozdanie. Zaproszono
również Galtona jako rzeczoznawcę, ponadto wszystkich funkcjonariuszy
Scotland Yardu, którzy przez pięć lat pracowali metodą Bertillona (z
dodatkiem odcisków). Należeli do nich: Macnaghten, Stedman, Collins, lecz
także i doktor Garson, który w roku 1895 opowiadał się za antropometrią.
Wystąpienie Henry’ego stało się prawdziwym sukcesem. Francis Galton
okazał wielkoduszność, nawet przez chwilę nie walcząc o to, co i ile Henry
zawdzięcza jego ideom, lecz uznał system Henry’ego za praktyczne
rozwiązanie. Obok niego doktor Garson sprawiał wrażenie małego
karierowicza, który nagle pojął, że musi postawić na nowego konia — na
odcisk palca. Zaskoczył wszystkich pochwałą systemu klasyfikacyjnego, jaki
sam stworzył. Ale jego system był tak niewystarczający, że komisja przeszła
nad nim do porządku. Po starannym rozważeniu lord Belper polecił w
listopadzie 1900 znieść „bertillonage” również w Anglii i całą identyfikację
przestępców oprzeć na systemie odcisków opracowanym przez Henry’ego.
Ale nie dość na tym. Sekretarz stanu mianował Henry’ego zastępcą
prezydenta policji londyńskiej i dyrektorem Kryminalnego Wydziału
Śledczego. W marcu 1901 objął Henry nowy urząd. Pierwsze kroki w Scotland
Yardzie skierował do bardzo skromnego pomieszczenia, gdzie pracowali
inspektorzy Stedman, sierżant Collins i jego asystent Hunt. Na Stedmanie
choroba wycisnęła już swoje piętno, Collins i Hunt dźwigali cały ciężar pracy.
Ale w porównaniu z doświadczeniami przywiezionymi przez Henry’ego z
Kalkuty ich własne wydawały się żałośnie skromne. Odciski, które zebrali —
technicznie kiepskie, niewyraźne i źle uporządkowane — znalazł Henry w
szufladach zwykłej kuchennej szafy. Henry potrafił jednak zarazić Collinsa i
Hunta zapałem do daktyloskopii. Oddał im do dyspozycji niezawodną
dokumentację z Indii. Sam pokazał im, jak należy odróżniać wzory. Jego
zdolności pedagogiczne były tak duże, że Collins w niedługim czasie został
najwybitniejszym angielskim fachowcem owej epoki w zakresie odcisków
palców. W ciągu jednego tylko roku, do maja 1902, nowy Wydział 1
Daktyloskopijny zidentyfikował 1722 recydywistów. Było to czterokrotnie
więcej, niż osiągnięto metodą pomiarową. Henry jednak wiedział, że trzeba
mu czegoś więcej, aby w Anglii utorować drogę daktyloskopii. Trzeba mu
było sukcesów potwierdzonych przed sądem i tym samym docierających do
świadomości publicznej.
Pierwsze mniejsze okazje nadarzyły się już w roku 1902 podczas derby w
Epsom. Macnaghten wspominał później: „Kiedy nadszedł pierwszy dzień
derby, obawialiśmy się, że nie będziemy dość szybcy. O szóstej lub ósmej
wieczorem policja przetransportowała do aresztu wszystkich kryminalistów
(oszustów wyścigowych, złodziei kieszonkowych), których zdołała ująć
podczas derby. Już następnego dnia o godzinie 9.30 rano mieli być sądzeni
(przez jednego sędziego). Posłaliśmy więc paru fachowców do Epsom, aby
sporządzili odciski czterdziestu pięciu zatrzymanych i przywieźli je do
Scotland Yardu. Dwóch ludzi z Wydziału Daktyloskopii zbadało jeszcze tej
samej nocy te odciski, przy czym wyszło na jaw, że dwudziestu dziewięciu
uwięzionych było uprzednio karanych. Karty grzeszników zawiózł wczesnym
ranem inspektor (Collins został tymczasem inspektorem) do Epsom. Kiedy
przestępcy zjawili się przed sędzią, dowiedziono im, że byli już uprzednio
karani, wskutek czego otrzymali kary dwukrotnie wyższe. Pierwszy z nich
twierdził, że pochodzi z Gloucester, zaręczał, że nigdy nie stał przed sądem, a
wyścigi były dlań do tej pory nie znanym światem. Kiedy Collins
poinformował go, że naprawdę nazywa się Beniamin Brown, pochodzi z
Birmingham i ma za sobą piękny rejestr kar, zaklął: «Przeklęte odciski!
Wiedziałem, że mnie wsypią! »
Tego samego jeszcze roku zdarzyła się inna, poważniejsza sprawa. Tym
razem chodziło o odcisk palca na miejscu przestępstwa. W sierpniu 1902 roku,
po pewnym włamaniu w Denmark Hill, znalazł Collins na świeżo tynkowanej
desce wyraźne odciski palców człowieka, który — jak wykazała natychmiast
kartoteka — niedługo potem odsiadywał karę za inne włamanie. Nazywał się
Jackson. Aresztowano go i przewieziono do więzienia Brickstone.
Collins dla pewności raz jeszcze sporządził odciski jego palców. Nie
ulegało wątpliwości: w czasie włamania w Denmark Hill Jackson znajdował
się na miejscu przestępstwa.
W tym wypadku rozprawa toczyła się nie przed jednym sędzią, lecz przed
słynnym „Old Bailey”, londyńskim sądem karnym, i przed przysięgłymi.
Henry był zdecydowany wykorzystać tę szansę i uczynić wszystko, by
wywalczyć sukces. Wiedział, że jedynie bystry, poważny i zdolny oskarżyciel
mógłby przełamać barierę nieufności i zastrzeżeń, których należało oczekiwać
zarówno ze strony konserwatywnych sędziów angielskich, jak ze strony
przysięgłych.
Najodpowiedniejszym człowiekiem był Ryszard Muir.
Czterdziestopięcioletni Muir zdobył już bardzo poważną pozycję pośród
młodszych prawników londyńskich, występujących w charakterze oskarżycieli
publicznych. Wkrótce pewne sprawy o zabójstwo, jak na przykład słynna w
świecie sprawa Crippena, miały uczynić nazwisko Muira znanym poza
granicami Anglii.
Zacząwszy karierę jako urzędnik bankowy i ekspedient w sklepie
cukierniczym, Muir o własnych silach dochrapał się urzędu jurysty. Był
twardym bojownikiem, nie znał wesołego towarzystwa ani odpoczynku. Od
wczesnego ranka do nocy siedział — z nogami na stole — w swym biurze i
zbierał fakty, które notował różnokolorowymi kredkami na licznych
karteczkach. Jednym kolorem — normalne przesłuchanie, innym —
przesłuchanie krzyżowe. Jego wystąpienia przed sądem nazywano „grą w
karty”. Nie sypiał nigdy dłużej jak pięć godzin, bali się go zarówno jego
właśni urzędnicy, jak tez funkcjonariusze Scotland Yardu, zbierający dla niego
materiał dowodowy. Nigdy nie wyrażał uznania, i bieda temu, kto śmiał
wymówić słowo „niemożliwe”. „Niemożliwe — odparowywał Muir — nie
znam tego słowa.” Na podstawie swych doświadczeń żywił głęboką nieufność
wobec identyfikacji przez naocznych świadków i stale wietrzył
niebezpieczeństwo omyłki sądowej, kiedy jako jedyne obciążenie oskarżonego
przedstawiano jego identyfikację przez takich świadków. Z tych powodów był
to „człowiek Henry’ego”.
Po konferencji z Henrym Muir udał się sam do Scotland Yardu. Przez
cztery dni egzaminował Collinsa w sobie właściwy, nieubłagany sposób. Przez
cztery dni badał metodę daktyloskopii, rejestrację oraz dotychczasowe wyniki,
po czym został przekonany — i to przekonany tak mocno, że podjąłby się
wystąpić nawet w sprawie błahszej niż sprawa Jacksona, gdyby w ten sposób
mógł pomóc Henry’emu i jego metodzie w zyskaniu publicznego uznania.
2 września 1902 Jackson stanął przed Central Criminal Court14 w Old
Bailey. Historia nie przekazała dokładniejszego sprawozdania z rozprawy.
Przekazała tylko wynik: Muir dokonał cudu, przekonując konserwatywnych i
nieufnych przysięgłych o absolutnej niezawodności odcisków palców. Uznali
Jacksona winnym. Sędzia skazał go na sześć lat ciężkiego więzienia.
Tak przeżył Henry pierwszy publiczny sukces na angielskiej ziemi.
Wiedział, że i ten sukces oznacza tylko początek. Prawdziwego zwycięstwa
oczekiwał dopiero po jakimś wielkim, poruszającym całą Anglię procesie o
zabójstwo. Ale zanim przyszło do tego, rozegrał się w Londynie pewien ludzki
dramat, który w sposób szokujący ujawnił milionom ludzi zawodność starych
metod identyfikacyjnych. Prolog tego dramatu rozpoczął się już wiele lat
przedtem, jeszcze w ostatnim dziesiątku lat ubiegłego wieku, 16 grudnia 1896
roku. Sam dramat wszedł do roczników kryminalistyki jako „sprawa Becka”.

═══════ ♦ ═══════
13. Tego dnia po południu, koło godziny czwartej, pewien siwowłosy
wąsaty mężczyzna w surducie i cylindrze, w wieku mniej więcej lat
pięćdziesięciu pięciu, wyszedł z bramy domu przy Victoria Street numer 139.
Przed bramą przystanął na parę sekund, jakby zastanawiając się, dokąd
skierować kroki.
Zapadł zmierzch, na brzegu chodnika zapalono gazowe latarnie, lekka mgła
wisiała w powietrzu. Mężczyzna chciał właśnie iść dalej, gdy jakaś kobieta
zabiegła mu drogę.
— A to pan, panie! Znam pana! — zawołała.
— Proszę wybaczyć, czego pani sobie życzy? — spytał mężczyzna.
— Żądam zwrotu dwóch zegarków i pierścionków…
Mężczyzna odsunął kobietę i przeszedł jezdnię. Widząc, że kobieta idzie za
nim, podszedł do policjanta i wyjaśnił, że nagabuje go jakaś obca kobieta.
Nigdy dotychczas jej nie widział i nie wie, czego ona chce. Tymczasem
kobieta dogoniła go i wielce podniecona oświadczyła policjantowi, że
człowiek, który z nim mówi, oszukał ją i okradł. Żądała jego
natychmiastowego aresztowania. Policjant zabrał oboje na komisariat
Rochester Bow.
Tutaj mężczyzna podał swoje nazwisko: Adolf Beck. Kobieta nazywała się
Otylia Meissonnier. Jeśli wierzyć jej gniewnym oskarżeniom, Beck trzy
tygodnie temu zaczepił ją na Victoria Street. Jest nauczycielką języków,
mieszka sama, tamtego dnia była właśnie w drodze na wystawę kwiatów.
Pochlebiało jej, gdy Beck ją zapytał, czy nie jest może lady Everton. Gdy
zaprzeczyła, Beck prosił o wybaczenie dodając, że wystawa kwiatów nie
zasługuje na uwagę. On sam zna się nieźle na kwiatach, w jego posiadłości w
Lincolnshire pracuje sześciu ogrodników. A gdy Otylia odrzekła, że ona
również jest miłośniczką kwiatów i w domu hoduje chryzantemy, Beck spytał,
czy mógłby kiedyś obejrzeć jej kwiaty. Tak więc umówili się nazajutrz na
herbatkę w jej mieszkaniu w Foulham. Beck zjawił się punktualnie i
przedstawił się — informowała dalej pani Meissonnier — jako lord Salisbury.
Mimochodem napomknął, że jego roczne dochody wynoszą 180 tysięcy
funtów, i w końcu zaprosił coraz bardziej pochlebioną jego miłymi słówkami
kobietę, by mu towarzyszyła w podróży jego własnym jachtem na Riwierę.
Tylko — taki postawił warunek — jeśli się zgodzi, musi sobie sprawić bardziej
elegancką garderobę.
Otylia Meissonnier zgodziła się, a pan ów wymienił kilka sztuk garderoby,
które miała zakupić. Sporządził nawet własnoręczny spis sukien i na ten
sprawunek wystawił czek na czterdzieści funtów na jej nazwisko. Po czym
obejrzał jej zegarek na rękę oraz pierścionki i poprosił, aby mu je dała na czas
pewien, chce bowiem na podstawie wymiarów nabyć dla niej kosztowniejsze
precjoza Kiedy po upływie półtorej godziny Beck odszedł, nauczycielka
języków stwierdziła brak drugiego zegarka. Powzięła podejrzenie, pośpieszyła
do Union Bank, by zrealizować czek, i tam dowiedziała się, że czek jest
bezwartościowy, że nie istnieje wcale konto na nazwisko lorda Salisbury.
Otylia Meissonnier pojęła, że padła ofiarą oszusta. Od tego czasu szukała
„lorda Salisbury” aż do owego popołudnia 16 grudnia, kiedy to wciąż na nowo
zapewniała, że Adolf Beck jest tym mężczyzną, który przedstawił się jej jako
lord Salisbury.
Protokół przesłuchania znalazł się jeszcze tego samego wieczora w
Scotland Yardzie i inspektor Waldock znający miejscowe stosunki zajął się
dochodzeniem. Okazało się, że od grudnia 1894 roku wpłynęły liczne
doniesienia samotnych kobiet na pewnego starszego siwowłosego pana, który
przedstawiał się jako lord Wilton lub lord Willoughby i w swych brzydkich
oszustwach stosował tę samą taktykę, co „lord Salisbury”.
Łącznie zgłosiły się 22 kobiety. Między innymi z początkiem grudnia 1894
roku u niejakiej Fanny Nut „lord”„zwędził” dwa pierścionki i broszkę, z
początkiem stycznia 1895 roku u Eweliny Miller ukradł pierścionek, 18 lutego
tego roku u Alicji Sinclair dwa pierścionki, 7 marca u Anny Townsend
pierścionek i dwie bransoletki, 11 marca u Julietty Kluth pierścionek, 3
kwietnia u Minnie Lewis pierścionek, 23 czerwca u Katarzyny Brakefield dwa
pierścionki, 6 lipca u Daisy Grant dwa pierścionki oraz inną biżuterię. Przy
pożegnaniu „lord” pożyczał sobie też przy okazji drobne na dorożkę,
tłumacząc się, że jego lokaj zapomniał mu włożyć pieniądze do kieszeni.
Kobiety te, jedną po drugiej, skonfrontowano z Beckiem. W tym celu
ustawiono Becka w jednym rzędzie z dziesięciu czy też z piętnastu
mężczyznami, zabranymi po prostu z ulicy, i to — jak zwykle — nie
zatroszczywszy się o to, czy są choć trochę do niego podobni. Przeważnie
Beck był w owej ,,paradzie identyfikacyjnej” jedynym siwowłosym i wąsatym
mężczyzną, toteż spojrzenia wszystkich kobiet musiały się od pierwszej chwili
na nim koncentrować. Wszystkie też — z jednym jedynym wyjątkiem —
oświadczyły, że Beck jest tym człowiekiem, który je oszukał. „Mogłabym go
poznać wśród tysiąca innych — zawołała Fanny Nut — poznaję go od przodu i
od tyłu, od stóp do głów”. Alicja Sinclair orzekła: „Jestem całkiem pewna, że
to ten człowiek. Poznałam go wśród innych, tamci nic są do niego podobni.
Jestem zupełnie pewna”. A Katarzyna Brakefield oświadczyła: „Jak go tylko
zobaczyłam, poznałam go od razu. Na innych nawet nie zwróciłam uwagi”.
Beck przysięgał, że nigdy w życiu nie widział żadnej z tych kobiet.
Zaklinał się, że żyje z dochodów, jakie przynosi mu kopalnia miedzi w
Norwegii, i nie ma potrzeby oszukiwać i okradać samotnych kobiet. Wedle
jego zeznań urodził się w roku 1841 w Norwegii, w roku 1856 przeniósł się do
Anglii jako makler okrętowy. Jego życie, co prawda, kształtowało się odtąd
dość burzliwie. W Aberdeen występował jako śpiewak, w 1868 wyemigrował
do Ameryki Południowej, tam dawał koncerty, w Buenos Aires prowadził coś
w rodzaju pośrednictwa handlowego, w Peru dorobił się majątku jako
dostawca wojskowy, a w 1884 wrócił do Norwegii, gdzie kupił kopalnię
miedzi. Po roku wyjechał znowu do Londynu, gdzie zamieszkał najpierw w
Covent-Garden-Hotel, potem w umeblowanym mieszkaniu przy Victoria
Street, tam, gdzie dosięgnął go los w postaci Otylii Meissonnier. Przez
sekretarza, który u niego pracował, mógł Beck udowodnić, że istotnie posiada
kopalnię miedzi. Co prawda jednocześnie wyszło na jaw, że w hotelu był
winny sześćset funtów oraz że musiał prosić swego sekretarza o pożyczkę. W
stosunkach z kobietami nie był zbyt wybredny. Te okoliczności obciążały go.
Ale upierał się przy swym zapewnieniu, że jest całkowicie niewinny.
Nagle 18 grudnia Scotland Yard otrzymał anonimowy list, w którym
przypominano, że w roku 1877 w Old Bailey skazany został na karę
pięcioletniego więzienia pewien człowiek nazwiskiem John Smith, który w
taki sam sposób nagabywał kobiety, jak obecnie Beck alias lord Salisbury,
alias lord Wilton, alias lord Willoughby. Smith występował także jako lord
Willoughby, obiecywał kobietom posady dam do towarzystwa w swym
wielkim zamku, wręczał im bezwartościowe czeki i zabierał biżuterię. 20
kwietnia roku 1877 został rozpoznany i oddany w ręce policji przez jedną z
oszukanych, Luizę Howard. 10 maja 1877 po werdykcie przysięgłych sędzia
Forrest Fulton skazał go na karę więzienia. W cztery lata później, 14 kwietnia
1881, wypuszczono go i od tej pory zniknął. Należy przyjąć — zakończył
anonimowy nadawca listu — że Beck to właśnie Smith, który podjął na nowo
swą oszukańczą działalność.
Scotland Yard zaczął szukać odnośnych akt Johna Smitha. Znalazły się. I
naprawdę zgodność jego czynów z tymi, o jakie podejrzewano Becka, była
całkowita. I jeszcze coś — obaj funkcjonariusze policji, którzy w roku 1877
aresztowali Smitha i zajęli się jego sprawą, żyli dotychczas: policjant E.
Spurrel oraz inspektor Redstone. Skonfrontowano z nimi Becka. Od ich
spotkania ze Smithem minęło lat dziewiętnaście. Ale Spurrel oświadczył przed
sądem policyjnym w Westminster (który miał zdecydować, czy należy wnieść
oskarżenie przeciw Beckowi), że Beck jest identyczny ze Smithem. Pod
przysięgą stwierdził: „Oskarżony jest tym człowiekiem, nie ma co do tego
wątpliwości. To ten człowiek. Wiem, ile zależy od mojego zeznania, i bez
wątpienia mogę powiedzieć, że to ten sam człowiek”.
Również inspektor Redstone nie widział Smitha od roku 1877. Ale i jego
wypowiedź pokrywała się z zeznaniem kolegi. Beck blady jak ściana zakrył
oburącz twarz i wolał zrozpaczony, że w roku 1877 nie było go w ogóle w
Anglii. Może postawić świadków z Ameryki Południowej, poważnych
obywateli, którzy przysięgną, że w roku 1876 i 1877 prowadził interesy w
Ameryce Południowej. Te kobiety się mylą. Policjanci się mylą. Nie zna
żadnego Smitha. Nigdy o nim nie słyszał i ani godziny nie spędził w
brytyjskim więzieniu. „Przysięgam na Boga, mojego stwórcę, te kobiety się
mylą i policjanci się mylą.”
Londyński rzeczoznawca pisma Gurrin porównał tymczasem spisy
garderoby pozostawione u kobiet w latach 1894 do 1896 ze spisami, które
sporządził Smith w roku 1877 oraz z pismem Becka. Jego orzeczenie
brzmiało: „Pismo oszusta z roku 1877 jest tożsame z pismem z lat 1894 do (
Pismo Becka wykazuje wprawdzie nieco inne cechy, mimo to Beck porządził
owe spisy garderoby, tyle że pismem zmienionym)”. Zidentyfikowanie Becka
przez kobiety oraz dwóch funkcjonariuszy policji udawało się tak
przekonujące, że chief clerk15 prokuratury, F. J. Sims, któremu powierzono
sporządzenie aktu oskarżenia Becka przed Old Bailey, uważał nawet za
potrzebne porównać opisu osoby Johna Smitha, który pewnością znajdował się
w jego aktach, z powierzchownością Adolfo Becka. Inspektor Waldock
zwrócił wprawdzie Simsowi uwagę, że u Smitha, o ile mu wiadomo,
zauważono wówczas oczy piwne, podczas gdy Beck ma oczy niebieskie. Sims
jednak przeszedł nad tym do porządku. Osobiste zidentyfikowanie wydało mu
się ważniejsze niż opisy osoby, których pobieżność w istocie była znana. A
gdy inspektor Waldock upierał się przy swych wątpliwościach, odsunął go od
dochodzeń w tej sprawie. Na jego miejsce przyszedł naczelny inspektor Forest.
Forest był człowiekiem starej szkoły — atletą, który potrafił rozedrzeć w
palcach talię kart. W epoce, kiedy nie było jeszcze międzynarodowej
współpracy w ściganiu przestępców, zagraniczne zlecenia były jego
specjalnością. W jego biurze w Scotland Yardzie leżał rewolwer
amerykańskiego bandyty kolejowego, którego ścigał poprzez Atlantyk i w
końcu „gołymi rękami” zaaresztował w restauracji „Gatti” w Londynie.
Również „gołymi rękami” schwytał osławionego „kowbojskiego mordercę”
Kuhnego, który występował zawsze czarno odziany i każde zabójstwo znaczył
karbem na swym rewolwerze. Forest ufał mocno „fotograficznej pamięci”
policjanta jako najlepszemu środkowi identyfikacji i był przekonany, że
Spurrel i Redstone się nie mylą.
Oskarżenie przeciw Beckowi wnosił Horace Avory, niski ascetyczny
mężczyzna, niezdolny do okazywania jakiegokolwiek wzruszenia. Przezwano
go potem „wieszającym sędzią”. Mówiono o nim: „Avory skąpi tłuszczu
swemu ciału, skąpi komplementów, ale nigdy nie skąpi liczby skazanych”.
Może i Avory sam nie był w pełni przekonany, że Beck jest identyczny z
Johnem Smithem. Akt oskarżenia zawierał wprawdzie parę punktów
wskazujących na rzekome wcześniejsze zasądzenie Becka w roku 1877, ale
Avory nie uczynił ich — jak się wyrażają juryści — „przedmiotem rozprawy
sądowej”, która rozpoczęła się 3 maja 1897 w Old Bailey.
Sędzią był ten sam człowiek, który w roku 1877 sądził Johna Smitha,
Forrest Fulton. Jeśli wierzyć jego późniejszym oświadczeniom, nie
przypominał już sobie tamtej sprawy. Obrońcą Becka był C. F. Gill,
doświadczony adwokat. Swą największą szansę widział Gili w tym, by wziąć
w krzyżowy ogień pytań biegłego, Gurrina, kiedy ten wystąpi jako świadek
oskarżenia. Jeśliby Gurrin zaprzysiągł, że pisma przestępców z roku 1877 i
1894/5 są identyczne, że więc w obu wypadkach działał ten sam przestępca,
Gill był zdecydowany udowodnić przez świadków z Ameryki Południowej, że
Beck w roku 1877 przebywał w Ameryce, nie w Londynie, nie mógł więc
dokonać oszustw w tym roku, a tym samym nie jest sprawcą przestępstw w
latach 1894-96. Avory przewidział to jednak. Nie pytał Gurrina wcale o jego
opinię co do pisma z roku 1877. Dlatego Gurrin zeznał jedynie, że spisy
garderoby pozostawione u kobiet w latach 1894/ 95 pisał Beck „pismem
zmienionym”.
Gill zerwał się i prosił o zezwolenie na zadanie Gurrinowi pytań
dotyczących pisma ze sprawy z roku 1877. Należało jednak do swoistych cech
brytyjskiego postępowania dowodowego, że o wcześniejszych występkach i
wyrokach skazujących człowieka, który ponownie staje przed sądem, nie
wspominało się podczas rozprawy dopóty, póki przysięgli nie wydali swego
orzeczenia. Miało to — przynajmniej w teorii — zapobiec uprzedzeniu
przysięgłych do oskarżonego, który już raz został skazany. Ów przepis
wyzyskał Avory, kiedy obrońca Becka postawił wniosek o przesłuchanie
biegłego; Avory zaprotestował oświadczając, że musi odrzucić wniosek
obrońcy, dotyczy on bowiem spraw przeszłych, które do obecnego przewodu
sądowego nie należą. Gill zaprotestował z całym zapałem. Zawołał, że
przeszłość należy właśnie do obecnej rozprawy, że tworzy fundament całej
obrony. Ale sędzia Fillon rozstrzygnął z całą mocą władzy brytyjskiego
sędziego, że nie wolno stawiać żadnych pytań odnoszących się do wydarzeń z
roku 1877. Oskarżenie musiało teraz co prawda zrezygnować także ze
zidentyfikowania Becka przez Spurrela i Redstone’a. Ale mogło sobie na to
pozwolić, bo gdy Avory kazał wezwać oszukane kobiety i polecił im
zidentyfikować Becka, osiągnął to, że przysięgłych przekonał.
Stawiło się dziesięć z owych dwudziestu dwu kobiet, które już we
wstępnym dochodzeniu rozpoznały Becka jako swego oszukańczego
„protektora”— od Fanny Nut po Otylię Meissonnier. Jedna po drugiej,
wskazując Becka, oświadczała: „To on! On to był! On to był!”Annie
Townsend powiedziała wprawdzie: „To ten sam człowiek”, ale dodała: „Kiedy
go słyszę mówiącego, nie jestem już taka pewna, u mnie mówił amerykańskim
slangiem”. A Lili Vincent rzekła mimochodem: „Kiedy mnie odwiedził, miał
wąsy dłuższe i napomadowane…”. Nikt nie zwrócił też uwagi na to, że ten
właśnie świadek swoją wypowiedzią ujawnił, jak wątpliwą metodą jest
„parada identyfikacyjna”, kiedy stoją w szeregu ludzie o różnym wyglądzie.
Lili Vincent oświadczyła bowiem: „Wiedziałam, że to człowiek siedzący w
areszcie, a jeśliby on był sprawcą, musiałby to być człowiek starszy i
siwowłosy”. Daremnie obrońca usiłował zwrócić uwagę przysięgłych na tę
wypowiedź. Bez skutku protestował także, kiedy Otylia Meissonnier
powiedziała: „On (sprawca) miał maleńką bliznę pod uchem po prawej stronie
szyi, podobną do znamienia przyrodzonego”. Gill wezwał świadka, by pokazał
owo znamię pod uchem Becka. Wówczas Otylia oświadczyła: „Teraz nie
widzę go już”. Prawo angielskie w tym czasie nie zezwalało na to, aby
oskarżony sam stanął za barierką dla świadków i złożył zeznania we własnej
sprawie. Gill wymógł tylko tyle, że Beckowi pozwolono złożyć osobiste
oświadczenie, by wykazać, że nie mówi gwarą, jak stwierdziły niemal
wszystkie kobiety. Beck skorzystał ze sposobności, by żarliwie wypowiedzieć
słowa: „Nie mam z tym okropnym oskarżeniem od początku do końca nic
wspólnego. Jestem całkowicie niewinny”.
Wszystko nadaremnie. 5 marca przysięgli uznali Becka winnym i sędzia
Fulton skazał go na siedem lat ciężkiego więzienia. Raz jeszcze zerwał się
Beck z miejsca i krzyknął: „Jestem niewinny, całkiem niewinny!” Jego krzyk
przebrzmiał nie dosłyszany.
W dzień później Beck rozpoczął odsiadywanie kary. Chociaż przed sądem
nie ustalono wyraźnie związku z przestępstwem i skazaniem Johna Smitha
roku 1877, Beck otrzymał ten sam numer więzienny, który swego czasu miał
Smith — D 523. Ba, co więcej, dodano do tego numeru literę R — znak
recydywisty. Od roku 1896 do 1901 wniósł Beck dziesięć podań o rewizję
procesu. Ale w Anglii nic znano wówczas jeszcze instancji odwoławczej, tak
więc Beckowi pozostała jedynie droga petycji. W petycjach tych powtarzał
stale, że w roku 1877 przebywał w Ameryce Południowej, wobec czego nie
mógł popełnić czynów przypisywanych Smithowi. Prawdopodobnie ten sam
Smith popełnił również w roku 1895 owe przestępstwa, które jego, Becka,
zawiodły do więzienia.
Obrońca Becka prosił o możliwość wglądu w akta karne Johna Smitha, aby
zapoznać się z opisem jego cech fizycznych. Odrzucono jego prośbę. W
każdym jednak razie 12 maja 1898 urzędnik sekretariatu stanu MSW
dowiadywał się w zarządzie więzienia o opis osoby Smitha. Stwierdził przy
tym, że Smith był żydem i że był obrzezany, jeśli zaś chodzi o Becka, o
obrzezaniu nie było mowy. Sekretariat stanu zwrócił się do Fultona o zajęcie
stanowiska w tej sprawie. Fulton jednak był tak bardzo pod wrażeniem
identyfikacji Becka przez oszukane kobiety, że w sposób zdumiewający
odparł, iż w tych okolicznościach Beck nie może być wprawdzie Smithem, ale
że on w dalszym ciągu nic wierzy, aby Beck przebywał w tym czasie w
Ameryce Południowej. Nic się więc nie zmieniło, usunięto jedynie z numeru
więziennego Becka literę R. Dopiero 8 lipca 1901 Beck został zwolniony „za
kaucją”.
Po zwolnieniu usiłował z całą pasją udowodnić swą niewinność. Zużył
resztę majątku na adwokatów nie przeczuwając, że już czyha nań nowy cios
losu.
15 kwietnia 1904 Beck wyszedł z domu przy Tottenham Court Road, gdzie
od niedawna mieszkał. W tej chwili podbiegła do niego jakaś młoda kobieta
wołając: „To pan! To pan zabrał mi klejnoty i suwerenna16„Mimowiednie
cofnął się Beck pod ścianę domu, miał wrażenie, że upadnie. „Nie — zawołał
zdjęty paniczną trwogą — nie, to nie ja! Nie znam pani, nie widziałem pani
nigdy w życiu!”
Kobieta: „To pan ukradł moją biżuterię, i jest tu ktoś, kto czeka na pana”.
W straszliwej trwodze Beck rzucił się do ucieczki, próbował uciekać przed
niepojętym fatum, które widocznie od nowa chciało go dosięgnąć. Ale już po
kilku krokach inspektor Ward zabiegł mu drogę, zaaresztował go i zawiózł na
komisariat w Paddington.
Kto spowodował to ponowne uwięzienie? 22 marca 1904 zjawiła się na
policji Paulina Scott, pomocnica domowa, aby złożyć donos. Pewien
siwowłosy, wytwornie wyglądający starszy pan zaczepił ją na ulicy,
powiedział parę komplementów, a w końcu zaproponował posadę
zarządzającej domem.
Wszystko dalej odbyło się według schematu, który znano w Scotland
Yardzie od roku 1896. Inspektor Ward wywnioskował zatem, że Beck
rozpoczął znowu swój zwyczajny proceder, i posiał Pauline Scott w południe
do restauracji, w której Beck zwykle spożywał lunch. Chociaż w lokalu usiadła
w pobliżu Becka i przez godzinę mogła go obserwować, nie rozpoznała w nim
sprawcy. Ale Ward nie dal za wygraną. Polecił Paulinie, aby stała przed bramą
domu, w którym mieszkał Beck, w czasie kiedy ten zwykle wychodził. Miała
uważać, a kiedy przejdzie obok niej, przemówić do niego. W ten sposób
doszło do powtórnego zatrzymania Becka.
Beck czynił wrażenie człowieka, który przestał rozumieć świat. „Na Boga,
mojego stwórcę — krzyczał — jestem niewinny! Ani słowo z wniesionego
przeciw mnie oskarżenia nie jest prawdziwe!”Kiedy gazety doniosły o jego
powtórnym aresztowaniu, zgłosiły się jeszcze cztery kobiety: Róża Reece,
Grace Campbell, Lili King, Karolina Singer, które również w ten sam sposób
straciły biżuterię i pieniądze. Wszystkie gotowe były przysiąc, że Beck jest
tym mężczyzną, który je podszedł. Nic nie pomogło, że Beck rozpaczliwie
bronił się przed wszelkim oskarżeniem i w sądzie policyjnym oświadczy!
tonem przysięgi: „Nie widziałem żadnej z tych kobiet ani nie mówiłem z
żadną, póki nie zostały na mnie nasłane przez funkcjonariuszy kryminalnych.
Mogę postawić wielu świadków, którzy potwierdzą, że prowadzę uczciwe
interesy… Nie pojmuję tego…”
27 czerwca 1904 Beck stanął ponownie jako oskarżony w Old Bailey. Tym
razem nie posiadał nawet środków, aby nająć doświadczonego obrońcę.
Adwokat Leicester, który wystąpił jako obrońca, miał zaledwie cztery dni, by
zapoznać się z materiałem dowodowym. Beck był zbyt wyczerpany i
skonfundowany, aby go odpowiednio poinformować. Tak więc fatum zawisło
nad nim po raz wtóry. Świadkowie zidentyfikowali go pod przysięgą. „On ma
charakterystyczny nos — oświadczyła Róża Reece — ten nos mogłabym
poznać wśród tysiąca innych”. Tym razem również nikt nie zwrócił uwagi na
pewne niejasności i sprzeczności w zeznaniach kobiet. Jedna powiedziała, że
sprawca kradzieży miał monokl, druga twierdziła natomiast, że nie widziała
żadnego monokla. Te subtelności jednak nie miały znaczenia wobec wagi
powtarzanego zdaniu: „To on… to on… to on…”
Od roku 1896 zmieniło się coś niecoś w brytyjskim sądownictwie. Tym
razem Beck mógł sam złożyć zeznania we własnej sprawie. Ale daremnie
błagał i zaklinał się, że nic zna tych kobiet, że najwidoczniej jest ofiarą
sobowtóra. Tego samego jeszcze dnia przysięgli wydali werdykt: winny.
Sędzia Grantham, który tym razem przewodniczył rozprawie, zaczął jednak
żywić pewne wątpliwości. Odroczył ogłoszenie wyroku i kazał na razie
zaprowadzić Becka do aresztu śledczego.
Mimo to Beck nie uszedłby swemu losowi, gdyby w dziesięć dni potem nie
zdarzyło się coś, co postawiło jego sprawę w ostrym świetle opinii publicznej i
wywołało w Londynie burzę.
7 lipca 1904 inspektor detektyw Kane udał się wieczorem do komisariatu
policji w Tottenham Court Road ze zwykłą wizytą. Dyżurny funkcjonariusz
powiadomił go, że zatrzymano pewnego człowieka podczas sprzedaży dwóch
pierścionków, które ów wyłudził był po południu od dwóch bezrobotnych
aktorek. Kane, mniej lub więcej przypadkowo obeznany ze sprawą Becka,
zażądał bliższych informacji. Ku swemu zdumieniu usłyszał tę samą historię,
którą opowiadały wszystkie kobiety świadczące przeciw Beckowi. Był tu ów
zamożny lord poszukujący damy do towarzystwa, był spis odzieży i
bezwartościowy czek…
Kane udał się do celi, w której siedział uwięziony. Na jego widok zaparło
mu dech. Człowiek siedzący przed nim był siwowłosy i rysy jego twarzy
przypominały Becka. Ale Beck był młodszy i nie tak krzepko zbudowany.
Aresztowany podał, że nazywa się William Thomas, i twierdził, że nie
popełnił żadnego innego oszustwa. Ale Kane był przekonany, że ma przed
sobą Johna Smitha, człowieka, za którego sprawki Beck czekał na skazanie.
W największym pośpiechu zawiadomił Scotland Yard. Pięć kobiet, które 27
czerwca zidentyfikowały Becka, skonfrontowano teraz z Thomasem.
Oszołomione wpatrywały się w niego. Potem Róża Reece, która stanowczo
twierdziła, że nos Becka jest nosem oszusta, krzyknęła: „Boże mój, to on, to
on!” Reszta kobiet potwierdziła jej wypowiedź.
Melville Macnaghten pośpieszył sam do jedynej kobiety, która w roku 1896
zeznała, że Beck nie jest tym mężczyzną, który ją oszukał. Była ona
mieszkanką domu publicznego i w pierwszej chwili pojęła na opak wizytę
Macnaghtena. Usłyszawszy, o co idzie, poszła z nim natychmiast do
komisariatu na Bow Street, dokąd tymczasem przewieziono Thomasa. Tam
oświadczyła: „Tak, to ten łotr, który mnie oszukał dziewięć lat temu”.
Wezwano również innych świadków — kobiety z roku 1896, jeśli można je
było odszukać. Zakłopotane, usiłując się usprawiedliwić i wyjaśnić, uznały
swoją omyłkę. Thomas miał naprawdę bliznę pod uchem, której nie znaleziono
u Becka. Był obrzezany. Zgadzały się wszystkie cechy rozpoznawcze Johna
Smitha z roku 1877. Kiedy na dobitkę właściciel domu, u którego Smith
mieszkał w roku 1877, w rzekomym Williamie Thomasie poznał swego byłego
lokatora, uwięziony załamał się. W parę godzin później znana była cała jego
historia, a tym samym tło najstraszliwszej pomyłki identyfikacyjnej i sądowej,
jaką przeżyła Anglia na przełomie stuleci.
Tak, Thomas był Johnem Smithem. To on popełnił oszustwa, za które
skazano go w roku 1877. Twierdził, że urodził się w Lincolnshire w 1839
roku. W dzieciństwie wyemigrował z rodzicami do Rosji, w Wiedniu
studiował medycynę, jako naczelny lekarz przebywał na dworze króla
Hawajów, w końcu zaś uprawiał plantację w Honolulu. Całkiem pewne było
jednak, że Thomas alias Smith mieszkał w roku 1876 w Londynie pod
nazwiskiem Williama Weissa i podawał się za oficera austriackiego w stanie
spoczynku. Po odsiedzeniu pierwszej kary w roku 1881 wyemigrował do
Australii. W 1894 powrócił do Londynu i wkrótce zatrzymano go pod
nazwiskiem Meyer, oskarżając o wyłudzenie 300 funtów na podstawie
fałszywego listu kredytowego. Brak było jedynie dowodów do skazania. To, że
rzekomy Meyer był identyczny z Johnem Smithem, nie zostało wykryte (i to
cechuje najlepiej niedostateczność całej metody identyfikacji). W roku 1894
Smith podjął znowu swój oszukańczy proceder z kobietami i uprawiał go
dopóty, póki z gazet nie dowiedział się, że zamiast niego aresztowano Becka.
Wówczas pod nazwiskiem doktora Marsha wyjechał do Ameryki. Do roku
1903 przebywał jako „lekarz” w Stanach Zjednoczonych pod nazwiskiem W.
A. Wyatt. W wieku lat sześćdziesięciu pięciu wrócił do Londynu, gotowy
podjąć dawne oszukaństwa. W istocie podjął je, i to w zakresie, jaki dopiero
teraz można było ustalić: pięć kobiet, które zeznawały 27 lipca 1904 roku,
stanowiło zaledwie drobną część tych wszystkich, które Smith zwiódł i okradł.
W Union Bank, na który ów oszust wystawiał bezwartościowe czeki,
przedłożono dwadzieścia do dwudziestu pięciu podobnych czeków. Większość
kobiet wstydziła się złożyć zeznania, nie chciały być wymienione publicznie.
Bez wątpienia Smith alias Weiss, alias Meyer, alias doktor Wyatt, alias
William Thomas uszedłby i tym razem karze, gdyby nie popełnił błędu i po
ponownym zaaresztowaniu Becka nie podjął znowu swego haniebnego
procederu.
Sekretariat stanu MSW kazał natychmiast zwolnić Becka z aresztu. 19 lipca
1904 roku został on bezwarunkowo zwolniony i otrzymał odszkodowanie —
pięć tysięcy funtów. Ale sprawa jego poruszyła tak bardzo opinię publiczną, że
doszło do głośnych oskarżeń Scotland Yardu, sekretariatu, prokuratora
Avory’ego oraz sędziego Fultona. Oskarżenia były tak gwałtowne, że sir
Forrest Fulton był zmuszony usprawiedliwić się w liście otwartym do
„Timesa”, Rząd ustanowił komisję śledczą, która w swym raporcie pomimo
bardzo ostrożnych sformułowań wydała wyrok potępiający w sprawie Becka i
Smitha. Horacy Avory musiał ścierpieć słowa Becka, wypowiedziane przed
ową komisją: „Nic miałem przyjemności widzieć tego pana od roku 1896,
kiedy to w Old Bailey z zadowolonym i ironicznym uśmieszkiem spojrzał na
mnie, jakby chciał powiedzieć: «Tyś jest winny»„Ale z pewnością słowa te nie
obeszły zbytnio Avory’ego.
Natomiast jeśli idzie o rząd brytyjski, efekt nie kazał na siebie długo
czekać: po raz pierwszy w historii prawa Wielkiej Brytanii powołano do życia
sąd rewizyjny. Przede wszystkim jednak dzięki sprawie Becka zachwiane już
przedtem zaufanie do starych metod identyfikacji policyjnej doznało
głębokiego wstrząsu. Kwestia, w jaki sposób uniknąć podobnych omyłek, stała
się publicznym problemem. Henry i Collins znali odpowiedź — daktyloskopia.
Przed nią stał jednak jeszcze wielki publiczny sprawdzian. Niecały rok po
aferze Becka, niejako w jej cieniu i znowu przed szrankami Old Bailey,
wyłoniła się wielka (jak się okazać miało, decydująca) sposobność
przeprowadzenia dowodu na niezawodność daktyloskopii. Tym razem
chodziło o morderstwo. Do historii sądownictwa przypadek ten wszedł jako
sprawa „morderców z Deptford”.

═══════ ♦ ═══════
14. „Wstręt, wstręt, wstręt”— oto, co oskarżyciel Ryszard Muir odczuwał
wobec morderców z Deptford. I wstręt przepełniał w Londynie każdego, kto w
poniedziałek 27 marca 1905 przeczytał w gazetach pierwszą notatkę o
morderstwie w Deptford.
Ulice Deptfordu, ponurej dzielnicy we wschodniej części Londynu, i
południowym brzegu Tamizy nie opodal Greenwich, były jeszcze puste kiedy
tego dnia rano, koło godziny 7.15, pewien mleczarz na High Street ujrzał
dwóch chłopaków, którzy wypadli ze sklepiku z farbami pod numerem 34 i
zniknęli w bocznej uliczce. Śpieszyło im się — śpieszyło widocznie tak
bardzo, że nie domknęli nawet za sobą drzwi sklepu.
Mleczarz nie zwrócił jednak szczególnej uwagi na młodzieńców i na
niedomknięte drzwi. W Deptford troszczono się niewiele o sprawy bliźnich,
walka o samą egzystencję była tam i bez tego dosyć ciężka.
W dziesięć minut później jakaś dziewczynka przechodząca przez High
Street zauważyła zalanego krwią człowieka, który wystawił głowę z drzwi
sklepiku z farbami, po chwili jednak zniknął, zamykając je od wewnątrz.
Dziecko nie dostrzegło w tym widoku nic szczególnego. Krew lała się
strumieniami w rzeźniach Deptfordu — zakrwawione twarze i fartuchy były tu
zjawiskiem powszednim.
Dopiero o godzinie 7.30 wszczął alarm młody chłopiec, terminujący w
sklepie z farbami. Kiedy, jak co dzień, chciał wejść do sklepu, zastał drzwi
wbrew zwyczajowi zamknięte. Jego szef Farrow, poczciwy starzec liczący
przeszło siedemdziesiąt lat, wstawał zawsze bardzo wcześnie, by obsłużyć
malarzy, którzy nieraz w drodze do pracy wstępowali do sklepu po farb i
przybory. Dlatego drzwi sklepu były zawsze otwarte jeszcze przed przyjściem
terminatora. Tego ranka jednak zastał drzwi zamknięte, a gdy zadzwonił, nikt
wewnątrz się nie poruszył. W końcu przez sąsiednią parcelę dostał się chłopak
na podwórko starego domu. Jedno spojrzenie przez tylne okno i chłopiec z
głośnym krzykiem o pomoc wpadł do sąsiedniego sklepu.
W ciągu dwudziestu minut zjawił się na High Street inspektor Fox z
dwoma funkcjonariuszami; wkrótce potem do domu pod numerem 3 przybył
również Melville Macnaghten.
Małe pomieszczenie za sklepem, służące za magazyn i biuro, przedstawiało
obraz zupełnej dewastacji. Meble były przewrócone, szuflady wyłamane,
wszędzie widniały krwawe plamy i bryzgi. Stary Forrow leżał na podłodze —
zwinięty w kłębek, ledwo rozpoznawalny strzęp ludzki. Zalana krwią głowa
leżała na palenisku kominka, pod spodniami i kurtką mial na sobie jeszcze
nocną koszulę. Z licznych śladów krwi w sklepie i na wąskich schodach
wiodących na piętro wywnioskował Fox, że Farrow zszedł z sypialni, by
obsłużyć domniemanego wczesnego klienta. Wówczas został napadnięty i
pobity. Widocznie jednak starzec potrafił się podnieść, aby sprawcy (może
było ich więcej?) zastąpić drogę na górę, gdzie spała Mrs Farrow. Duża kałuża
krwi na schodach wskazywała na to, że Farrow upadł tu po raz wtóry. Ale —
mimo że to wydawało się nieprawdopodobne — starzec podniósł się jeszcze
raz, już po wyjściu mordercy czy morderców ze sklepu. Doczołgał się
wówczas do otwartych drzwi i wyjrzał na ulicę, może chcąc wołać o pomoc.
Ponieważ jednak na ulicy nic było nikogo, zaryglował od wewnątrz drzwi:
prawdopodobnie w trwodze, że mordercy mogą powrócić. Potem musiał
doczołgać się do tylnego pomieszczenia i tam, przed kominkiem, dosięgła go
śmierć.
Na piętrze w sypialni leżała na łóżku, z rozbitą czaszką, Mrs Farrow —
słaba, wyniszczona walką o życie staruszka. Oddychała jeszcze, przewieziono
ją więc do szpitala w Greenwich, gdzie zmarła w cztery dni potem, nie
odzyskawszy przytomności.
Fox znalazł tymczasem dwie maski na twarz, sporządzone ze starych
czarnych pończoch damskich. Wnosił z tego, że było dwóch sprawców
morderstwa. Zrazu wyglądało na to, że nie pozostawili innych śladów. Ale
potem znaleziono pod łóżkiem Mrs Farrow małą kasetkę na pieniądze. Była
otwarta i obrabowana, pozostała jedynie moneta sześciopensowa. Z
obrachunku utargu wynikało, że łup nie wyniósł więcej jak dziewięć funtów.
Macnaghten — związany ściśle z rozwojem daktyloskopii — zbadał
natychmiast kasetkę i jej wkład na odciski palców. Był zaskoczony, kiedy na
gładkiej, lakierowanej płaszczyźnie wnętrza zauważył plamkę, jakby od potu.
Natychmiast wezwał Foxa i jego funkcjonariuszy oraz terminatora, który
osłupiały czekał na dole, i spytał, czy ktoś z nich dotykał kasetki. W końcu
jakiś speszony młody sierżant zameldował, że wsunął kasetkę głębiej pod
łóżko, aby nie stała na zawadzie, kiedy sanitariusze przenosili Mrs Farrow do
karetki.
Macnaghten kazał starannie zapakować kasetkę i zanieść ją natychmiast do
naczelnego inspektora, Collinsa. Młodego sierżanta posłał również na oddział
daktyloskopii. Aby być całkiem pewnym, polecił też sporządzić odciski
palców terminatora i obojga zmarłych (po raz pierwszy w Londynie zdjęto
wówczas odciski palców ludzi nieżyjących). W końcu Macnaghten
zawiadomił swego szefa Henry’ego. Obydwaj czekali w napięciu na wyniki
badań.
Dopiero nazajutrz Collins mógł zdać sprawę z wyników. Oświadczył, że
odcisk na kasetce jest odciskiem kciuka. Nie wykazuje on żadnego
podobieństwa z odciskami palców terminatora ani zmarłych, ani też osób
biorących udział w śledztwie. Porównanie z 80 tysiącami odcisków dotychczas
zarejestrowanych wykazało, że odcisk tego kciuka nie był jeszcze
zarejestrowany. Sprawozdanie swoje Collins zakończył zdaniem — jak potem
opowiadał Macnaghten — że odcisk na kasetce daje w fotograficznym
powiększeniu doskonały obraz. Nie spowoduje najmniejszej trudności
zidentyfikowanie osoby, która pozostawiła ów odcisk, jeśli zatrzyma się osoby
podejrzane.
Fox zaczął tymczasem badać sąsiedztwo domku Farrowa. Natknął się przy
tym na młodą kobietę, Ethel Stanton. Mniej więcej w tym samym czasie co
mleczarz ona również widziała dwóch nieznanych młodych chłopców,
biegnących przez High Street. Jeden z nich był w brązowym płaszczu. Prawie
jednocześnie jeden z funkcjonariuszy Foxa zameldował, że w jednej z knajp
Deptfordu podsłuchał rozmowę o owym morderstwie i o dwóch braciach,
Alfredzie i Albercie Strattonach, których „można by posądzić o ten czyn”.
Alfreda i Alberta Strattonów znano trochę w Scotland Yardzie, choć do tej
pory nie byli nigdy zatrzymani i rejestrowani. Jeden miał lat dwadzieścia dwa,
drugi dwadzieścia. Uchodzili za zdecydowanych wałkoniów, którzy nigdy nie
parali się regularną pracą, pozwalali się utrzymywać przez kobiety, a adresy
zmieniali ustawicznie. Fox wyniuchał jednak w ciągu paru dni, że Albert
Stratton mieszka jako podnajemca w starym, ponurym domu przy Knott Street,
u niejakiej Kate Wade, starej kobiety żyjącej z wynajmu pokoi, która, jak się w
trakcie przesłuchania okazało, boi się swego sublokatora. Pewnego razu,
sprzątając jego pokój, odkryła pod materacem kilka masek sporządzonych ze
starych czarnych pończoch.
Fox dowiedział się więcej: brat Alberta, Alfred, miał kochankę, niejaką
Hannę Cromarty. Odnalazł wnet dziewczynę w biednej izbie na parterze domu
przy Brookmill Road. Jedyne okno izby wychodziło na ulicę. Poznać było po
dziewczynie, że Alfred ją bił. Z wściekłości na niego wygarnęła: tak jest, zna
Alfreda Strattona. Przychodzi do niej, kiedy mu się podoba, i zmusza ją, by
czyniła, co jej każe. Tak jest, spał u niej w nocy z niedzieli na poniedziałek. W
niedzielę wieczorem jakiś człowiek zjawił się przy oknie i Alfred z nim
rozmawiał; potem raz jeszcze zapukano do okna i Alfred się ubrał. Ona w tym
czasie zasnęła. Kiedy się obudziła, był jasny dzień i Alfred całkiem ubrany stał
w pokoju. Alfred Stratton — mówiła dalej dziewczyna — znikał nieraz nocą,
wychodził przez okno i tą samą drogą wracał. Tym razem kazał jej powiedzieć,
że gdyby ktoś pytał — on całą noc z niedzieli na poniedziałek spędził w jej
łóżku i wyszedł dopiero w poniedziałek rano o 9. Hanna Cromarty zeznała, że
od wtorku zniknął brązowy płaszcz Alfreda. A gdy się dopytywała, gdzie się
ów płaszcz podział, Alfred odparł szorstko, że darował go przyjacielowi. Poza
tym poczernił swoje brązowe trzewiki.
Macnaghten kazał aresztować braci Strattonów, gdziekolwiek się ich
znajdzie. Pierwsza próba zaskoczenia ich w Pałacu Kryształowym podczas gry
w piłkę nożną spaliła na panewce. Nie można ich było odnaleźć. Zniknęła
również Hanna Cromarty. Ale następnej niedzieli ujęto w knajpie Alfreda, a w
poniedziałek Alberta — obaj byli barczystymi chłopcami o brutalnych rysach
twarzy. Protestowali z krzykiem, kiedy ich odstawiano na komisariat Tower
Bridge.
Macnaghten zdawał sobie sprawę, że zebrane przez Foxa poszlaki
obciążające nie wystarczyłyby nigdy, by postawić braci przed sądem. Chciał
jednak mieć odciski ich palców. Jeśli odcisk kciuka żadnego z nich nie wykaże
tożsamości z odciskiem na kasetce, nie ma możności ich uwięzienia. Jeśli
jednak odciski będą zgodne…
Stary sędzia policyjny, który miał zadecydować o tym, czy Strattonów
zatrzymać, nie był istotnie zbyt przekonany argumentami Foxa. Bo co
przedłożył Fox? Gadanie starej kobiety, wynajemczyni pokojów, i gadanie
mściwej kochanki! Dopiero po długim przekonywaniu na wszystkie sposoby
gotów był zatrzymać aresztowanych przez osiem dni i pozwolić na
sporządzenie odcisków ich palców. O daktyloskopii słyszał do tej pory bardzo
niewiele. Collins pośpieszył ze swą aparaturą. Strattonowie trzęśli się ze
śmiechu, kiedy poczernił im palce i przycisnął je do kart rejestracyjnych. Nie
przeczuwając niczego twierdzili, że to ich „łaskocze”.
Collins jednak pojechał z kartami do Scotland Yardu.
„Wrócił przed południem — pisze Macnaghten w swych wspomnieniach
— do biura i nigdy nie zapomnę dramatycznych okoliczności, w jakich ekspert
od daktyloskopii (Collins) wpadł do mnie w dwie godziny potem. „Wielki
Boże! — zawołał w zrozumiałym podnieceniu — odkryłem, że odcisk na
kasetce jest identyczny z odciskiem kciuka starszego z więźniów.”
Starszy — to był Alfred Stratton. Poinformowany o tym Henry, który
tymczasem został prezydentem policji londyńskiej, tego samego jeszcze dnia
skontaktował się z Ryszardem Muirem. Henry pojął, że nadarza się okazja, by
pomóc daktyloskopii jako środkowi dowodowemu do zwycięstwa. Proces
przeciw braciom Strattonom odbędzie się na oczach całego Londynu, to jest na
oczach całej Anglii. Odcisk palca w centrum procesu… Trudno o lepszą
szansę dla daktyloskopii.
Ryszard Muir — podobnie jak w wypadku Jacksona — udał się osobiście
do Scotland Yardu, by zasięgnąć informacji u Collinsa i Macnaghtena. Trafił
akurat na moment, kiedy konfrontowano braci Strattonów z mleczarzem, który
rankiem w dniu morderstwa widział dwóch chłopców uciekających ze sklepu
Farrowa. Mleczarz nie rozpoznał ich. Natomiast Ethel Stanton gotowa była
przysiąc, że Alfred Stratton był jednym z uciekających. Jedna odpowiedź
osłabiała, druga wzmacniała środki dowodowe, prócz odcisku Alfreda
Strattona.
Muir jaśniej jeszcze od Macnaghtena pojął, jak kiepsko wygląda sprawa z
tym materiałem dowodowym. Podstawę materiału dowodowego stanowił
odcisk palca. Na niej opierało się i wraz z nią upadało oskarżenie; na uznaniu
lub odrzuceniu przez przysięgłych odcisku palca jako wystarczającego
dowodu opierał się wyrok. Dwa dni zastrzegł sobie Muir do namysłu. Potem
oświadczył, że gotów jest wystąpić z oskarżeniem przeciw Strattonom.
Kiedy 18 kwietnia odbyła się przed Sądem Policyjnym w Tower Bridge
będąca w zwyczaju w Anglii rozprawa wstępna w sprawie wniesienia
ostatecznej skargi — jasne było, że zawrze walka o odcisk palca. Na stole
Muira stała wyłamana kasetka, strzeżona przez dwóch policjantów; Muir nie
odstępował również stołu. Wiedział, że sędziowie i przysięgli zbyt mało
jeszcze rozumieją się na daktyloskopii, by uznać za dowód samą fotografię
odcisku kciuka. Potrzebny mu był oryginał. „Nie dotykać — grzmiał co chwila
— tam są odciski palców!”
Obok Muira czekał Collins, gotów udzielić wyjaśnień. Obrońca Strattonów
zapowiedział, że gdy przyjdzie do rozprawy głównej, powoła dwóch biegłych
na świadków, którzy udowodnią, że system odcisków stosowany przez
Henry’ego nie jest niezawodny. Nazwisk owych biegłych nie wymienił. Obaj
nadaremnie łamali sobie głowy dociekając, któż to może być tym tajemniczym
przeciwnikiem. Ale już sama zapowiedź rzekomych biegłych spowodowała, że
Muir i Collins byli przygotowani na wszelką niespodziankę.
5 maja Alfred i Albert Strattonowie zasiedli na ławie oskarżonych w Old
Bailey. Przewodniczył sędzia Channel. Nigdy dotychczas nie zajmował się
daktyloskopią, również przysięgli nie zetknęli się nigdy z tym fenomenem.
Booth, adwokat oskarżonych, pozyskał dla nich dwóch obrońców: Curtissa
Benneta i Harolda Morrisa, z których przynajmniej pierwszy miał później
zabłysnąć jako gwiazda pierwszej wielkości na firmamencie brytyjskiego
sądownictwa. Ich wystąpienie nie wzruszyło jednak zbytnio Muira. Skierował
wzrok na dwóch innych panów, siedzących obok obrońców. Tajemnica
biegłych obrony przestała być tajemnicą. Siedział tam, jako pierwszy, doktor
Garson, który tak długo walczył o metodę Bertillona, a potem opracowawszy
własny, całkiem nie wystarczający system daktyloskopii, przegrał we
współzawodnictwie z Henrym. Czyżby teraz chciał przeciwstawić się
systemowi, który okazał się lepszy od jego?
Obok Garsona jednak siedział doktor Henry Faulds. Wskutek
nieszczęśliwego zbiegu okoliczności nazwisko człowieka, który pierwszy użył
odcisków palców pozostawionych na miejscu przestępstwa jako dowodu,
zostało zepchnięte w cień przez nazwisko Herschla, Galtona i Henry’ego.
Odkąd Galton uczcił wyłącznie Herschla jako odkrywcę daktyloskopii,
walczył Faulds z goryczą o uznanie, że to on był pierwszy, i coraz bardziej
wierzył w zmowę, która chciała go pozbawić prawa pierwszeństwa. Z
upływem lat stracił wszelki umiar; w artykułach, listach otwartych i
broszurach toczył bój nie tylko o uznanie pierwszeństwa w odkryciu odcisków
palców na miejscu zbrodni, które bez wątpienia jemu się należało, ale w
odkryciu daktyloskopii w ogóle. Czyżby i on zamierzał z ślepej mściwości
wystąpić przeciw Henry’emu, a tym samym przeciw własnemu odkryciu?
Muir spoglądał gniewnie w ich stronę, a jego spojrzenie zdradzało, że jest
przygotowany na skrzyżowanie z nimi szpady. Kiedy zabrał glos, na sali
zaległa śmiertelna cisza. „W setkach spraw o zabójstwo — pisał potem biograf
Muira, Feldstead — w których występował jako oskarżyciel z ramienia króla,
nie okazał Muir tyle wstrętu wobec oskarżonych, co w sprawie Strattonów. W
ich czynie dojrzał najbrutalniejszą zbrodnię, z jaką się dotychczas zetknął.
Oświadczył, że sposób, w jaki okaleczone były twarze biednych staruszków,
nic pozwala na najmniejsze ludzkie uczucie wobec morderców. Mówił
prawdopodobnie jeszcze wolniej i z większym przekonaniem niż zwykle, ale
za to z efektem druzgocącyrn. Oskarżeni wpatrywali się weń z osłupieniem,
jak gdyby nie sędzia, lecz Muir mógł każdej chwili zarządzić ich
egzekucję…”. A któryś z dzienników niedzielnych napisał o Muirze: „Słowa
jego brzmiały, jakby już dzwonił dzwon skazańców w więzieniu New Gate”.
Pole walki — salę sądową — opanował Muir na tyle, by powołać najpierw
na świadków tych wszystkich, którzy — jak Kate Wade lub Ethel Stanton —
obciążali Strattonów. Ich zeznania umożliwiły mu stworzenie sobie pełnego
obrazu podwójnego morderstwa, przygotowań do niego oraz jego przebiegu.
„Dopiero potem zjawił się przed sądem — jak się wyraził jeden z dzienników
— odcisk palca”.
Muir wskazał na kasetkę i oświadczył: „Nie ma cienia wątpliwości co do
tego, że odcisk palca na tej kasetce, która należała do zamordowanego Mr
Farrowa, pochodzi z prawego kciuka Alfreda Strattona”.
Po czym wezwał Collinsa za barierkę świadków. Za Collinsem ustawiono
dużą tablicę, na której w sposób łatwy do prześledzenia dla każdego z
przysięgłych wyjaśniono zasadę daktyloskopii. Argumenty Collinsa były
jeszcze bardziej przekonujące niż przed trzema laty w procesie włamywacza
Jacksona. Pokazał mocno powiększone zdjęcia odcisku kciuka Alfreda
Strattona i udowodnił w jedenastu punktach zgodność obu odcisków. „Cała
sala sądowa — pisał nadinspektor policji Cherrill, najsławniejszy z zastępców
Collinsa w wydziale daktyloskopii Scotland Yardu — zastygła w napięciu
podczas przemowy Collinsa i potem, kiedy obrona wzięła go w krzyżowy
ogień pytań. Już pierwsze pytania w krzyżowym przesłuchaniu przez Bootha i
Bennetta zdradziły słabość ich pozycji. Bez doświadczenia na polu
daktyloskopii, nie zauważyli ani nienawiści Fauldsa, ani żądzy ambicji
Garsona. W dobrej wierze i bez zielonego pojęcia o problemie, oparli się na
teorii, jaką im poddał Faulds. Brzmiała ona: zdjęcia Collinsa wykazują
różnice, które każdemu rzetelnemu obserwatorowi zdradzają
nieodpowiedzialną lekkomyślność Scotland Yardu.
Różnice, na które zwróciła uwagę obrona, były jedynie pewnymi
nieuniknionymi drobnymi dyferencjami, jakie występują podczas sporządzania
odcisków, jest bowiem rzeczą niemożliwą przykładać palce stale z tym samym
naciskiem. Muir i Collins zareagowali natychmiast. Collins sporządził po parę
odcisków prawych kciuków sędziów przysięgłych, a potem przed całą ławą
zademonstrował „różnice” podobne do tych, jakie obrona Alfreda Strattona
przytoczyła przy odcisku kciuka oskarżonego. Każdy przysięgły i mógł się na
własne oczy przekonać, że owe „różnice” nie mają nic wspólnego z
charakterystycznym wzorem, o który chodzi. Tym samym odparty został
bezsensowny argument obrony. Wreszcie przyszło do gwałtownej polemiki
między doktorem Boothem a doktorem Fauldsem, który z zaciętym wyrazem
twarzy patrzył nieruchomo przed siebie.
Niepewni, ogarnięci wątpliwościami co do rzeczowości i niezawodności
swych biegłych, Booth i Bennett zastanawiali się, czy powołać na świadka
doktora Garsona. Może dostrzegli w oczach prokuratora iskry zdradzające, że
chowa on w zanadrzu niespodziankę i jest zdecydowany zniszczyć Garsona,
jeśliby ów dostał się w krzyżowy ogień jego pytań. Kiedy obrona z braku
innych środków zmuszona była wezwać Garsona, doznała w istocie jeszcze
gorszej porażki niż w chwili, gdy poszła za radą doktora Fauldsa.
Muir wyciągnął list. Czy doktor Garson — zawołał — nie skierował owego
listu do niego, do oskarżyciela? Czy doktor Garson nie oferował w tym liście
swych usług w charakterze rzeczoznawcy oskarżycielowi, zanim stawił się do
dyspozycji obrony? Jak Garson może wytłumaczyć podobną dwulicowość?
Nie zostało to wprawdzie wyraźnie powiedziane, ale każdy pojął, iż tymi
słowami obwinia Garsona, że jako świadek oskarżenia gotów był powiedzieć
dokładne przeciwieństwo tego, co powiedziałby jako świadek obrony — jeśli
oskarżenie gotowe byłoby skorzystać z jego usług i zaspokoić jego ambicje.
Garson rozejrzał się niepewnie w koło i odparł zawzięcie: „Jestem
niezależnym świadkiem”. Dalej nie mógł mówić, gdyż Channel wtrącił się:
„Powiedziałbym — oświadczył gniewnie — absolutnie niewiarygodnym
świadkiem”, i wezwał Garsona, by opuścił podium świadków.
„To było zwycięstwo Muira — pisał pewien współczesny obserwator. —
Obrona przegrała bitwę o odcisk palca. Sędzia Channel mimo całej
powściągliwości musiał pouczając sędziów przysięgłych stwierdzić, że odcisk
palca jest bez wątpienia w pewnej mierze przekonujący. Późnym wieczorem,
koło godziny 10, po dwugodzinnej naradzie, prrzysięgli wrócili na salę. Znowu
zapanowała pełna napięcia cisza. Potem obecni usłyszeli werdykt jury:
,,Winien”, dla obu braci. Sędzia ogłosił wyrok: „Kara śmierci przez
powieszenie”. A potok wzajemnych obwinień, jaki trysnął teraz z ust obu
oskarżonych, pokazał, jak zasłużona była kara.”
Strattonowie odpokutowali śmiercią swoją zbrodnię.
Proces Strattonów był pierwszym decydującym kamieniem milowym na
drodze daktyloskopii do jej pełnego uznania w sądownictwie.
System Henry’ego rozprzestrzenił się na Wielką Brytanię, Szkocję,
Irlandię, brytyjskie dominia i kolonie. W tym samym czasie rozpoczął także
swój pochód w Europie i na całym świecie.

═══════ ♦ ═══════
15. Jest niewątpliwie tragedią ludzką, kiedy odkrywca, ledwie jego
odkrycie podbiło świat, widzi się prześcigniętym przez nowe odkrycie,
skazujące jego dzieło na upadek. A właśnie to było losem Alfonsa Bertillona
od chwili, kiedy daktyloskopia zapuściła mocne korzenie w Anglii.
Ktoś inny zdobyłby się może na wielkoduszność, aby nie tylko zrozumieć,
lecz także uznać to, co nieuchronne, tym bardziej, że jego miejsce w historii
było już zapewnione. Bertillon był bowiem i pozostał człowiekiem, który w
kryminalistyce utorował drogę naukowym ideom. Był i pozostał pionierem
fotografii kryminalistycznej, założycielem pierwszego kryminalno—
technicznego laboratorium w świecie. Ale jego zawziętemu charakterowi brak
było zrozumienia i wielkości. Na jego oczach dokonała się nagle utrata
pozycji, które jego technika pomiarów zdobyła w pozornie tryumfalnym
pochodzie.
„Odstępstwo”Argentyny i tylu innych państw Ameryki Południowej mógł
ostatecznie przeboleć, chociaż z goryczą, przede wszystkim jednak dzięki tej
wyższości, jaką nierzadko odczuwa się w Europie wobec Nowego Świata. Ale
system daktyloskopii Henry’ego przeniknął poprzez Anglię także do
europejskich bastionów „bertillonage’u”. Już w roku 1902 przyszło do
„odstępstwa” w Budapeszcie, antropometria musiała na Węgrzech ustąpić
miejsca daktyloskopii. W tym samym roku zaczęto wprowadzać daktyloskopię
w Austrii. Wprawdzie minęło jeszcze parę lat, nim odłożono antropometrię ad
acta, ale pewne już było, że się ją ad acta odłoży.
W tym samym roku, 18 kwietnia 1902, na system Henry’ego przeszła
Dania. Potem przyszła kolej na Hiszpanię, która podczas pracy metodą
Bertillona przeżyła „potworne błędy”. Moriz Aquilera, profesor anatomii w
Madrycie, otrzymał polecenie zreorganizowania hiszpańskiego systemu
identyfikacyjnego. W Genewie, gdzie powstał pierwszy szwajcarski gabinet
pomiarowy, pozostano jeszcze przez czas jakiś przy pomiarach
antropometrycznych, rejestrowano jednak także odciski lewego kciuka, lewego
palca wskazującego, środkowego i serdecznego. Wkrótce powstały zbiory
odbitek daktyloskopijnych w Aarau, Bazylei, Genewie, Lucernie i Zurychu. W
Niemczech — gdzie pełen inicjatyw szef policji kryminalnej (później
prezydent policji) Koettig w roku 1895 dzięki swemu przekładowi przyczynił
się tak bardzo do szybkiego rozpowszechnienia antropometrii w tym kraju —
Drezno teraz jako pierwsze przeszło na system daktyloskopijny.
Na tle tej przemiany wystąpił młody, wówczas dwudziestoletni mężczyzna,
który w latach następnych miał zostać jedną z najznakomitszych osobistości
niemieckiej kryminalistyki — Robert Heindl.
Heindl, student prawa w Monachium, przeczytał przypadkiem w pewnym
czasopiśmie angielskim sprawozdanie z pracy Henry’ego w Indiach. Napisał
do Kalkuty, poprosił o akta dotyczące daktyloskopii, a gdy je otrzymał,
przesłał memoranda do prezydiów policji wszystkich większych miast
niemieckich. Zalecał w nich odrzucenie systemu Bertillona i przejście na
daktyloskopię.
Prezydent policji Koettig wykorzystał okazję, jaką nastręczyła mu wielka
wystawa w Dreźnie, dla propagowania idei daktyloskopii. Na grupie figur
naturalnej wielkości demonstrowano zdejmowanie odcisków. Heindl nazwał
potem tę grupę „nagrobkiem antropometrii”. Kiedy podczas wystawy jakiś
złodziej słodyczy, który w miejscu kradzieży pozostawił odciski lepkich od
cukru palców, został bardzo prędko ujęty, fakt ten przyczynił się znacznie do
publicznego zainteresowania daktyloskopią. Już 24 października 1903 roku
cała Saksonia wprowadziła daktyloskopię. W tym samym roku Hamburg i
Berlin zaczęły również wprowadzać karty daktyloskopijne. W Bawarii pod
tym względem na czoło wysunęła się Norymberga. Upłynęło jeszcze parę lat,
nim w Monachium kilka przypadków morderstw wykazało niedostatek
istniejącego sytemu identyfikacji. Heindl otrzymał polecenie urządzenia
pierwszego gabinetu daktyloskopijnego w stolicy Bawarii.
Rzecz prosta, że tu i tam pojawił się jeszcze sprzeciw. Przede wszystkim
głoszono tezę, że odciski palców są wątpliwej wartości, ponieważ przestępcy z
pewnością znajdą środki, aby zmienić linie papilarne na palcach. Podobne
argumenty ucichły dopiero wówczas, gdy praktyczne próby dowiodły, że
nawet po ciężkich oparzeniach lub ubytkach spowodowanych żrącymi płynami
na odrastającej skórze czubków palców pojawiają się pierwotne linie
papilarne. Heindl zwykł był pokazywać brodawkę, jaka utworzyła się na
jednej z jego opuszek; nawet na brodawce linie papilarne były wyraźnie
widoczne.
Tymczasem metoda pomiarów antropometrycznych runęła niemal we
wszystkich krajach europejskich. W Belgii doktor Stockis utorował drogę
daktyloskopii. Zaaresztowanie belgijskiego anarchisty, który w roku 1904
zdradził się odciskami palców na anonimowych listach, pchnęło naprzód jej
rozwój. Jeszcze efektowniejsze było zdemaskowanie mordercy, który wkrótce
po zabójstwie swej żony, dręczony wyrzutami sumienia, wtargnął do kostnicy,
aby prosić zmarłą o przebaczenie. Pozostawił przy tym odciski palców. W
Norwegii pierwsza Krystiania zaczęła w roku 1906 wprowadzać
daktyloskopię, Szwecja uczyniła to w kwietniu tegoż roku. We Włoszech
znowuż profesor Ottolenghi, który długi czas szermował w obronie
„bertillonage’u” i „portrait parle”, zaczął propagować daktyloskopię. 30
grudnia 1906 Rosja zaprowadziła we wszystkich wielkich więzieniach
gabinety daktyloskopijne, w MSW w Petersburgu powstała centrala
daktyloskopijna, w październiku zaś 1912 sąd przysięgłych stolicy Rosji
skazał pierwszego mordercę, który zdradził się odciskami palców na kawałku
drewna. W końcu obok Monako i Luksemburga istniało tylko jedno
niefrancuskie państwo, które pozostało wierne antropometrii: Rumunia.
System Bertillona ograniczał się teraz do Francji — kraju, w którym
powstał i któremu zawdzięczał wiodącą pozycję w samych zaczątkach
naukowej kryminalistyki. To, że w Europie zniesiono system pomiarów,
wydawało się wielu politycznym i naukowym kołom w Paryżu nie tylko
porażką Bertillona. W owych latach, kiedy francuski nacjonalizm (podobnie
jak niemiecki i rosyjski) przeżywał swoje apogeum, zniesienie systemu
Bertillona miało charakter narodowego afrontu.
Na takim to tle bronił Bertillon francuskiej twierdzy pomiarów z goryczą i
bez umiaru, w końcu z zaślepieniem.
Pozostanie na zawsze tajemnicą, jak długo Bertillon wierzył poważnie, że
„maleńkie plamki” na opuszkach ludzkich palców — jak się wyrażał — nigdy
nie będą mogły stać się podstawą niezawodnego systemu identyfikacyjnego, a
od kiedy zaczął działać wbrew własnemu przekonaniu lub też po prostu
zamknął oczy na prawdę. Kiedy Francis Galton zwrócił się do niego z
propozycją, by podjął próby z daktyloskopią, potraktował nowy fenomen do
tego stopnia niepoważnie, że bez zastanowienia odparł, iż zdejmowanie
odcisków jest zbyt skomplikowane dla funkcjonariuszy policyjnych i nastręcza
zbyt wiele trudności w praktyce (do tych trudności zaliczał oczyszczanie
palców z użytej na ten cel farby drukarskiej). W roku 1893 pisał w swym
Podręczniku antropometrii: „Jest rzeczą stwierdzoną, że rysunki linearne skóry
wykazują zbyt małe różnice, aby je móc zużytkować jako podstawę do
rejestracji”. W roku 1894 wcielił jednak potajemnie do swej kartoteki kilka
odcisków palców, a mianowicie odcisk kciuka, palca wskazującego,
środkowego i serdecznego prawej ręki, jako „znaki szczególne”. Musiał
przyznać pewne znaczenie odciskom palców jako śladom pochodzącym z
miejsca przestępstwa i próbował w ten sposób usunąć pewne braki swej
metody, których nawet on nie mógł negować. Zapewne uważał to za hańbę, że
w roku 1902 los wybrał właśnie jego, aby przez przypadkowe zbadanie
odcisków w miejscu zbrodni rozpracował pierwsze morderstwo na
kontynencie, którego wyświetlenie opierało się tylko na takich odciskach.
Niechętnie udał się Bertillon 17 października 1902 roku na prośbę sędziego
śledczego Joliota na rue de Faubourg Saint-Honore nr 157, aby sfotografować
miejsce popełnionej tam zbrodni. Ale Joliot, ani podlegli mu funkcjonariusze
policji nie myśleli zrazu o odciskach palców, chodziło jedynie o
sfotografowanie miejsca zbrodni.
W przewróconym do góry nogami salonie dentysty nazwiskiem Alaux
leżały zwłoki jego służącego, Józefa Reibla. Biurko oraz szklana witrynka
były połamane. Co prawda kradzież była tak nieznaczna, że od razu nasunęło
się podejrzenie, iż rabunek był jedynie udany, by zamaskować inne motywy
zabójstwa. Ale jakkolwiek sprawa się miała, natknął się Bertillon podczas
wykonywania zdjęć na szybę z tłustymi odciskami paru palców (kciuka, palca
wskazującego, środkowego i serdecznego). I wcale nic myśląc o identyfikacji
odcisków, raczej przez ciekawość fotografa, zabrał ową szybę do swego
laboratorium. Interesowało go pytanie, jak najlepiej fotografować tego rodzaju
odciski. W końcu sfotografował szybę na ciemnym tle, w świetle lampy
łukowej.
Kiedy zdjęcia były gotowe i można było rozpoznać poszczególne linie
papilarne, coś go skusiło, by poszukać podobnych odcisków w swej kartotece.
Może było to pewnego rodzaju igranie z wrogiem dzieła jego życia i nic,
stanowczo nic nie przemawiało za tym, żeby odciski palców mordercy miały
znaleźć się akurat na stosunkowo nielicznych kartach pomiarowych
zaopatrzonych również w odbitki daktyloskopijne. Ponieważ karty
uporządkowane j były nie według wzorów odcisków, lecz według pomiarów,
Bertillon i paru jego współpracowników musieli oddać się żmudnej, kilka dni
trwającej pracy, aby porównać poszczególne karty (bądź co bądź kilka tysięcy
kart) z odciskami pochodzącymi z miejsca zbrodni. Zdarzyło się przy tym coś
wręcz niewiarygodnego: znaleźli odciski dokładnie odpowiadające tym, które
pochodziły z miejsca zbrodni. Zupełnie jak gdyby los pragnął wskazać
Bertillonowi znaczenie nowego fenomenu. Tylko kciuk, palec wskazujący,
środkowy i serdeczny prawej ręki widniały na jego kartach, morderca zaś
pozostawił odciski tych właśnie palców na szybie. Należały one do karanego
już uprzednio Henryka Leona Scheffera, urodzonego 4 kwietnia 1876 roku.
Niedługo potem Scheffer zgłosił się w Marsylii na policję i przyznał do
zbrodni.
Raport Bertillona o jego odkryciu nie wskazywał wcale na to, że
uświadomił on sobie znaczenie daktyloskopii. Mówił wprawdzie o
„przekonującym podobieństwie i zgodności w pewnej liczbie punktów”, ale to
wszystko wskazywało raczej na to, że nie znalazł decydujących zgodności,
jakie przez szczęśliwy (w tym przypadku zarazem złośliwy) przypadek,
doprowadziły do konkretnego rezultatu.
Sprawa Scheffera — jakby los chciał jego hańbę ukoronować — dała we
Francji początek legendzie, jakoby Bertillon był odkrywcą odbitek
daktyloskopijnych, o których tak głośno było w całym świecie. Bertillon
irytował się strasznie, kiedy paryscy karykaturzyści przedstawiali go jako
człowieka, który i wszędzie szuka odcisków palców. Trząsł się z furii, kiedy w
czasopiśmie „L’Assiette au Beurre” ujrzał rysunek przedstawiający go w
prymitywnej ubikacji, jak przez lupę bada odciski pozostawione na ścianach
przez powalane kałem ręce.
Dla Bertillona wypadek Scheffera był jedynie przypadkowym epizodem,
nie wpływającym na jego myślenie. Nieopatrznie zlekceważył Bertillon rady i
paru rozsądnych i sprzyjających mu Francuzów, jak doktora Lacassagne i
doktora Locarda (zajmiemy się jeszcze nieraz nimi jako lekarzami sądowymi i
pionierami kryminalistyki). Doktor Locard w Lyonie przeprowadzał od lat
eksperymenty z odciskami palców, poddawał się bolesnym próbom, by
udowodnić niezmienność linii papilarnych, przy czym między innymi poparzył
sobie palce oliwą i rozżarzonym żelazem. Uczeń doktora Lacassagne, Forgeot,
wynalazł doskonałe metody chemiczne i fizykalne, by uczynić
widoczniejszymi odbitki daktyloskopijne pozostawione na miejscu
przestępstwa. Dla Bertillona jednak odciski palców pozostały nadal, bądź co
bądź tolerowanym, jedynie dodatkiem do systemu antropometrycznego, póki
rok 1911 nie przyniósł kryzysu, który wstrząsnąłby każdym innym
człowiekiem. Ale nawet wówczas Bertillon pozostał niewzruszony.
22 sierpnia owego roku 1911 paryskie gazety zaskoczyły czytelników
wiadomością, która w oczach wielu Francuzów równała się meldunkowi
katastrofie narodowej. Dzień przedtem, w poniedziałek, zniknął z Salonu
Carre w Luwrze słynny obraz Leonarda da Vinci Mona Lisa (obraz ten
uważano za portret żony florenckiego szlachcica del Giocondo, stąd nazwa la
Gioconda). Zrazu szukano niewinnych wyjaśnień zniknięcia obrazu, na
przykład, że portret został zaniesiony na czas pewien do fotografa. Ale
wkrótce dyrekcja muzeum musiała przyznać, że jedyne w swoim rodzaju
arcydzieło, chluba Luwru, zostało skradzione.
Aby wyrazić jakąś całkiem niemożliwą rzecz, zwykło się było mówić w
Paryżu: „To tak, jakby chcieć ukraść Monę Lisę”. A teraz Monę Lisę
ukradziono naprawdę, nacjonalistyczna zaś wrażliwość Francji w ostatnich
latach przed I wojną światową sprawiła, że owa kradzież urosła do rozmiarów
politycznego skandalu. Dochodziło do najbardziej absurdalnych oskarżeń,
obwinień i podejrzeń. Tak na przykład podejrzewano, że niemiecki cesarz
Wilhelm II był motorem owej kradzieży, aby ukarać dumę Francuzów.
Niemieckie gazety z kolei, jak na przykład „Berliner Lokalanzeiger”,
odpłacały podobną metodą pisząc: „Kradzież Giocondy jest jedynie fortelem
francuskiego rządu, który w kryzys niemiecko-francuski chce wprowadzić
jeszcze większe zamieszanie”.
Postawiono na nogi całą policję francuską, zarządzono ścisłe pilnowanie
granie lądowych i wodnych. Minister spraw wewnętrznych, prokurator
generalny Lescouve, prezydent policji Lépine, ówczesny szef Sûreté Hamard
oraz Bertillon udali się na miejsce przestępstwa. Namalowany na drewnie
obraz został skradziony ze ściany wraz ze skrzynią, w której wisiał. Skrzynia
leżała na bocznych schodach, używanych wyłącznie przez personel muzeum
oraz robotników. Obraz został ze skrzyni wyjęty. Wydawało się wprost
niepojęte, jak mógł złodziej wynieść drewnianą tablicę z muzeum, mijając
strażników.
Zbadano setki podejrzanych, skontrolowano zakłady dla obłąkanych,
przebywali w nich bowiem umysłowo chorzy, fantazjujący o stosunku
miłosnym z Moną Lisą. Podejrzewano nawet artystów, jak na przykład
młodego Picassa, o uczestnictwo w kradzieży. Nagle przyszła wiadomość:
Bertillon znalazł ślad — odcisk ludzkich palców — pozostawiony na szybie
skrzyni.
Wiadomość ta odpowiadała prawdzie. Bertillon znalazł istotnie odciski
palców. Zdawało się, że powtórzy się wypadek Scheffera z roku 1902. Ale nie
powtórzył się. Pierwsze entuzjastyczne nadzieje, łączone z Bertillonem i
odciskami palców, okazały się zwodnicze. Dowiedziano się jedynie, że
przebadano odciski palców wielu podejrzanych, jednak bez rezultatu. Potem
ucichło gadanie na temat odcisków, a Sûreté, poganiana wciąż na nowo
wzburzeniem opinii publicznej i ogólnym podnieceniem, przerzucała się od
poszlaki do poszlaki, aż wreszcie jej usiłowania wzniecały już tylko drwinę
śmiech.
2 grudnia 1913 roku, prawie w dwadzieścia osiem miesięcy po kradzieży,
pewien nieznajomy, zwący się sam „Leonardem”, zaoferował florenckiemu
handlarzowi antyków nazwiskiem Alfredo Geri Monę Lisę na sprzedaż.
Nieznajomy oświadczył, że jego jedynym pragnieniem jest zwrócenie
Włochom dzieła sztuki, które ukradł był Napoleon (co nie odpowiadało
prawdzie). Wkrótce potem zjawił się osobiście we Florencji z obrazem. Gdy
go aresztowano, odsłonił tajemnicę kradzieży i wywołał tym jeszcze większy
skandal, który, gdyby dotarł wówczas do francuskiej opinii publicznej,
zniszczyłby niechybnie wciąż jeszcze ogromne zaufanie do Bertillona.
„Leonard” sam był sprawcą kradzieży, jego prawdziwe nazwisko brzmiąło:
Vincenzo Perrugia. Był Włochem i w roku 1911 pracował w Paryżu jako
malarz pokojowy — często także i w Luwrze. Owego decydującego
poniedziałku roku 1911, kiedy zniknęła Mona Lisa, odwiedził swych kolegów
malarzy w Luwrze. Tego dnia muzeum było zamknięte dla zwiedzających, ale
dozorcy znali Perrugię i wpuścili go. Całkiem spokojnie odczekał na moment,
kiedy znalazł się zupełnie sam w Salon Carre, po czym zdjął skrzynię z
obrazem ze ściany, odszukał boczne schody, wyjął obraz ze skrzyni i wsunął
go pod roboczy chałat. W ten sposób przeszedł obok dozorców, po czym ukrył
obraz pod łóżkiem w swej nędznej izdebce przy rue de l’Hópital i Saint-Luis.
Tam obraz przeleżał dwa lata, póki nie ucichła wrzawa.
Fakt, że tak łatwo udała się złodziejowi kradzież arcydzieła, był
dostateczną hańbą, świadczącą o sposobie, w jaki pilnowano Luwru. To zaś, że
nie potrafiono ująć złodzieja, było jeszcze większą hańbą. Wyszło bowiem na
jaw, że Perrugia — unikający pracy psychopata — w latach poprzedzających
kradzież przebywał parokrotnie we francuskim areszcie, ostatnio w roku 1909,
kiedy usiłował zwędzić prostytutce torebkę z pieniędzmi. Wówczas to według
schematu ustanowionego przez Bertillona w roku 1894 zdjęto mu również
odciski paru palców i znajdowały się one jako „znaki szczególne” na karcie
pomiarowej Perrugii. Ponieważ jednak w roku 1911 liczba takich kart
zaopatrzonych w odciski palców była zbyt wielka, aby móc ją — jak w
wypadku Scheffera — przejrzeć, Bertillon nie mógł przeprowadzić
porównania z odciskami znalezionymi na miejscu przestępstwa. Tak więc
kradzież, którą można było wyjaśnić w ciągu kilku godzin, pozostawała przez
dwa lata pozornie niezgłębioną tajemnicą.
Lépine, obawiając się ponownego wybuchu zarzutów, jakie po kradzieży
Mony Lisy podniesiono przeciw policji, zastanawiał się nad reorganizacją
służby identyfikacyjnej. Ponieważ jego celem od początku było pozyskanie
sympatii ludności dla policji, niczego nie obawiał się tak, jak zarzutów.
Obawiał się ich w końcu bardziej niż rozwiania narodowej legendy narosłej
dokoła Bertillona. Gdy jeszcze zastanawiał się nad decyzją, dowiedział się, że
Bertillona czeka rychła śmierć. Postanowił zatem poczekać do jego zgonu.
Do dawnych dolegliwości żołądka i jelit, do ciężkich ataków migreny,
dołączyły się w roku 1913 zatrważające objawy zmęczenia i niskie
temperatury. Bertillon marzł ustawicznie. Niemożliwością było nieraz
przebywać z nim w jednym pokoju, bo piece musiały być nagrzane do
czerwoności, a i wtedy Bertillon otulał się kocem. Kiedy pogorszył mu się
także wzrok, dla lekarzy nie ulegało już wątpliwości, że Berlillon cierpi na
złośliwą anemię — chorobę, która wówczas równała się śmierci. Przeczucie
bliskiego końca czyniło upadek antropometrii jeszcze bardziej dotkliwym dla
nieuleczalnie chorego. Czuł, że jego śmierć może oznaczać również koniec
„bertillonage’u” we Francji.
W tej sytuacji los zgotował mu jesienią roku 1913 spotkanie, które
spotęgowało nieznośnie jego gorycz. Sekretarz podał mu wizytówkę pewnego
cudzoziemca, który chciał z nim pomówić. Była to ozdobna, pełna zawijasów
wizytówka, z tych, jakie są popularne w Ameryce Południowej. Nazwisko
widniejące wśród zawijasów brzmiało: Juan Vucetich, La Plata.
Twarz Bertillona straciła resztkę kolorów. Vucetich! Człowiek, który
pierwszy siedemnaście lat wcześniej, w Argentynie, przywiódł do upadku jego
metodę! Vucetich, który w roku 1901 wypowiedział owo niewątpliwie
jednostronne, oznaczające dla Bertillona afront słowo: „Mogę zapewnić, że od
roku 1891 do 1895, więc w latach, kiedy posługiwaliśmy się systemem
antropometrycznym, nie potrafiliśmy mimo wszelkich wysiłków z całą
stanowczością stwierdzić identyczności osoby”. W rozgoryczonej duszy
Bertillona zrodziło się podejrzenie, że Vucetich wybrał na swą wizytę akurat
ów posępny rok 1913, aby delektować się jego upadkiem i własnym tryumfem.
Vucetich ośmielił się zjawić przed jego drzwiami nie meldowany! Vuceich
spodziewał się, że będzie przez niego przyjęty!
Chcąc obrazić Vuceticha kazał mu czekać — czekać tak długo, aż sądził, że
nauczył go już należytego respektu. Potem podszedł do drzwi wiodących na
podest schodów i z gniewem, ręką drżącą od słabości, je otworzył. A kiedy
Vucetich zbliżył się z wyciągniętą dłonią, zmierzył go lodowatym pod
wpływem nienawiści spojrzeniem: „Mój panie — rzekł — usiłował pan
wyrządzić mi wiele złego!” — i zatrzasnął drzwi przed gościem.
Może Bertillon nie dałby takiego upustu swej goryczy, gdyby przeczul, że
również tego człowieka, który w milczeniu opuścił Pałac Sprawiedliwości,
czeka osobiste rozczarowanie. W dniu spotkania w Paryżu Vucetich wierzył
jeszcze mocno w swoje powodzenie. Niedaleki był dzień, kiedy miało się
ziścić jego marzenie o daktyloskopijnej rejestracji całej argentyńskiej ludności.
W roku 1911 rząd prowincji Buenos Aires wydał ustawę nr 8129, która
zarządzała sporządzenie spisu liczebnego i spisu wyborców pośród dorosłej
ludności. Jako podstawę przewidziano system daktyloskopijny i Vucetich
otrzymał zlecenie sporządzenia owego rejestru. Z początkiem roku 1913
zadanie to wykonał. Pod wpływem radości ze spełnionej pracy postanowił
udać się w podróż do Europy, Ameryki Północnej i Azji Wschodniej, aby na
miejscu przekonać się o tym, o czym dotychczas dowiadywał się jedynie z
czasopism i artykułów w dziennikach — o pełnym sukcesie w rozwoju
daktyloskopii. Niewątpliwie gnała go też chęć stwierdzenia, jak daleko dotarła
sława jego dzieła i nazwiska.
Zrzekłszy się prawa do emerytury, otrzymał jako urzędnik jednorazowo
dwadzieścia pięć tysięcy pesos i z tego funduszu pokrył koszty wielkiej
podróży w nieznane.
Odwiedził Indie, Japonię i Chiny. Ku swemu bezmiernemu szczęściu mógł
stwierdzić, że nazwisko jego znane jest nawet w Chinach. Odznaczony
orderami pojechał do Europy, aby w końcu stanąć owego nieszczęsnego dnia
przed drzwiami Bertillona, niczego nie przeczuwając, pragnąc jedynie
uścisnąć dłoń człowieka, którego dzieła wprawdzie nie akceptował, ale
którego osobiście szanował.
Zachowanie Bertillona było dlań ciosem, z którego w głębi serca nigdy się
nie otrząsnął. Z Europy cios ten pognał go z powrotem do Nowego Świata. W
styczniu 1915 stanął znowu na argentyńskiej ziemi. Ogarnęło go ponownie
uczucie szczęścia, gdy się dowiedział, że rząd prowincji Buenos Aires
postanowił tymczasem utworzyć generalny rejestr całej ludności, oparty na
systemie daktyloskopijnym. Miało się spełnić największe jego marzenie.
Otrzymał polecenie sporządzenia odpowiedniego projektu. 20 lipca 1916 — w
dniu pięćdziesiątych ósmych urodzin Vuceticha — obie izby parlamentu
prowincji przyjęły projekt i zarządziły jego wykonanie. Przepełniony
wyłącznie myślą o dokonaniu dzieła swego życia, Vucetich puścił mimo uszu
głosy, jakie podniosły się przeciw tego rodzaju rejestracji. Argumenty były
takie same, jakie podnoszono w latach następnych przeciw wszystkim
podobnym usiłowaniom w innych krajach i na innych kontynentach. Można je
streścić w jednym pytaniu: mieszkańcy Buenos Aires, czy chcecie się dać
rejestrować jak zbrodniarze?
W maju 1917 roku rząd argentyński poddał prowincję Buenos Aires pod
nadzór państwa. 28 maja pełnomocnik rządu federalnego, Cantilo, anulował
ustawę o generalnym rejestrze, zakazał Vucetichowi dalszej pracy i zmusił go
do oddania wszystkich dokumentów, aparatów, nawet urządzeń biurowych w
ręce policji. Z trzystoma pesos rocznej renty wygnano Vuceticha do ojczystego
miasta jego żony, które osobliwym trafem nosiło nazwę Dolores .
Dręczony nędzą, zwracał się Vucetich do rządów państw Ameryki
Południowej, które wprowadziły jego system, z prośbą o pomoc. Ale otrzymał
jedynie zwodnicze odpowiedzi. Osłabiony gruźlicą pracował nad Zbiorczą
historią identyfikacji. Ale w roku 1921 w przystępie melancholii zniszczył
rękopis. Rezygnacja i choroba rzuciły cień na ostatnie lata jego życia. Rak
żołądka zjadł to, co oszczędziła gruźlica. Rankiem 28 lipca 1925 zamknął oczy
na zawsze.
Kto wie, może Bertillon obszedłby się z Vucetichem mniej brutalnie, gdyby
przeczuł jego los. Ale to tylko hipoteza, która niewiele znajduje uzasadnienia
w jego charakterze.
Po wizycie Vuceticha siły Bertillona niknęły z dnia na dzień.
Przyzwyczajenie całego życia gnało go z rana do biura, póki nogi go niosły. Z
nadwrażliwością człowieka skazanego na śmierć wyczuwał, że paru spośród
jego współpracowników odsuwa się w duchu od systemu antropometrii. Jego
podejrzenia wyładowywały się w gniewnych wybuchach, które go jeszcze
bardziej osłabiały. Kiedy zagroziła mu całkowita ślepota, lekarze uciekli się do
jedynego sposobu, jaki w tym czasie był do dyspozycji — do transfuzji krwi.
Ale i transfuzje należały wówczas — w roku 1913 — do bardzo
niebezpiecznych zabiegów. Zrazu Bertillon szybko wracał do sil, przeraźliwe
zmęczenie zniknęło, temperatura podniosła się do normalnej, poprawił się
także wzrok. Bertillon raz jeszcze wrócił do swego biura, uzdrowienie było
jednak przejściowe. W niespełna trzy miesiące potem zachorował ciężko, a
dwie dalsze transfuzje spowodowały jedynie krótkotrwałą poprawę.
Ale nawet w ostatnich tygodniach życia, kiedy prawie ślepy leżał na
szezlongu, trwał w zawziętości i uporze. Wciąż jeszcze nie chciał uznać
pewnego swego błędu. Dziesięć lat wcześniej rząd francuski przyznał mu
czerwoną wstęgę Legii Honorowej, dotychczas jednak nie otrzymał
upragnionej rozetki. Na wiadomość o jego śmiertelnej chorobie Ministerstwo
Spraw Wewnętrznych postanowiło wręczyć Bertillonowi tak gorąco
upragnione odznaczenie — ale pod jednym warunkiem. Żądano, aby wreszcie
przyznał się do swej brzemiennej w skutki pomyłki, która zresztą nie miała
związku z jego systemem pomiarów.
Zarażony szeroko rozpowszechnioną wiarą, że sprzyjający Niemcom
zdrajcy uprawiają we francuskiej armii swe niecne procedery, zwiedziony
nadto własną sławą, oświadczył Bertillon w październiku 1894 gotowość
wystąpienia jako rzeczoznawca w aferze Dreyfusa, która całe lata
bulwersowała do głębi opinię publiczną Francji. Na skutek groteskowo mylnej
opinii o piśmie, więc opinii w dziedzinie całkiem sobie obcej, przyczynił się
Bertillon do tego, że francuski kapitan, Dreyfus, został skazany jako szpieg
niemiecki i zesłany na Wyspy Diabelskie. W roku 1906 niesłusznie skazany
Dreyfus został w pełni zrehabilitowany. To jednak nie skłoniło Bertillona do
uznania swej fatalnej omyłki. I chociaż wysłannik ministerstwa, który zjawił
się przy śmiertelnym łożu Bertillona, wyłuszczył swój zamysł w sposób
możliwie dyplomatyczny, ów prawie ślepy człowiek nie dał się przekonać.
Jego twarz skurczyła się z gniewu, gdy zawołał: „Nie! i jeszcze raz nie!”W
parę dni potem oślepł całkiem. 13 lutego 1914 wyzionął ducha.
W kilka tygodni potem odbyła się w Monako Międzynarodowa
Konferencja Policyjna, która na tę nazwę zasługiwała częściowo. Jej
uczestnicy składali się w większości z francuskich funkcjonariuszy policji
kryminalnej, z adwokatów i sędziów. W swej nie złamanej jeszcze
nacjonalistycznej dumie owych dni przed wybuchem I wojny światowej
zakrzyczeli każdego, kto próbował mówić innym językiem jak francuski.
Centrum debat stanowiły żywe dyskusje nad problemem, w jaki sposób można
by przyśpieszyć i usprawnić ściganie podróżujących przestępców
międzynarodowych. Kiedy na tapecie stanęła kwestia, jakim systemem
identyfikacyjnym należy się przy tym posługiwać — daktyloskopią czy
antropometrią — głos zabrał tymczasowy następca Bertillona, David. I on
właśnie zaproponował jako sposób międzynarodowej identyfikacji nie
antropometrię, lecz odbitki daktyloskopijne.
Wraz ze śmiercią Bertillona skończyła się również jego metoda pomiarów.
Jej miejsce w całej Europie, łącznie z Francją, zajął odcisk palca jako metoda
identyfikacji przez policję.
W dniu, w którym David obwieścił ostateczny zmierzch antropometrii,
Europa nie była jedynym pionierem w świecie. Z tamtej strony Atlantyku, w
Nowym Świecie, szybki rozwój Stanów Zjednoczonych począł rzucać cień, a
w okresie żałobnych pień nad grobem antropometrii rozpoczął się już może
najbardziej awanturniczy rozdział w dziejach daktyloskopii i naukowej
identyfikacji — zdobycie Nowego Jorku.

═══════ ♦ ═══════
16. W roku 1887 George W. Walling, nadinspektor policji i nowojorskiej,
opublikował swoje wspomnienia. Można w nich wyczytać następujący
fragment: „Zbyt dobrze znam potęgę owej u nas tak bardzo rozpowszechnionej
kombinacji polityków i policjantów. Usiłowałem występować przeciw niej.
Ale rezultatbył dla mnie przeważnie katastrofalny. Zarządzanie gminami
odbywa się w Stanach Zjednoczonych inaczej niż w całym cywilizowanym
świecie. Opiera się ono na ogólnych wyborach, kampanie zaś wyborcze
prowadzone są nie pod kątem korzyści miast, ale ze względu na interesy
dwóch politycznych partii (…) Nie sądzę, by choć jeden człowiek spośród
pięciuset potrafił wyjaśnić cel tych partii. Nazywanie ich « politycznymi» jest
określeniem błędnym. Ich jedyną zasadą bowiem, przynajmniej w Nowym
Jorku, jest władza i wyzysk. Jak długo tacy politycy mogą wywierać wpływ na
policję, tak długo będą paraliżować korupcją aparat policyjny, który w istocie
winien ochraniać własność i cześć naszych obywateli (…) Miastem Nowy Jork
rządzi w praktyce dwadzieścia tysięcy „właścicieli” stanowisk, z których
większość ustanowiły i kontrolują dotąd najgorsze elementy miasta. Prawdziwi
dżentelmeni są w praktyce odsunięci od wszelkiego udziału w polityce. Nie
widzi się ani rzetelnych wielkich kupców, ani znanych dziennikarzy,
naukowców, obywateli wykonujących spokojnie swój zawód, lecz napotyka
się brutalne twarze i ludzi, którzy realizują swoje cele przemocą i bez
skrupułów (… ) Rządząca naprawdę w Nowym Jorku klasa ma swój
odpowiednik w kraju Hindusów, gdzie tugowie17 sprawują władzę nad
wielkimi połaciami kraju jawną przemocą i szantażem, chociaż wydaje nam
się, że mamy rząd wybrany przez naród i pełniący władzę dla dobra narodu
(…) Nasi prokuratorzy, juryści i funkcjonariusze policyjni są w większości
wybierani i nadzorowani przez te same elementy, które mocą swego urzędu
powinni unieszkodliwiać i karać. Urzędnicy w Nowym Jorku nie ważą się,
rzecz prosta, tknąć tych, od których zależy ich egzystencja. Nierzadko nasi
sędziowie policyjni (…) nie mają pojęcia o prawie, a luki w ich wykształceniu
są tak wielkie, że nieraz nie potrafią napisać najprostszych słów (…) Politycy
wymuszają zwolnienie więźniów, choć uznano tych ostatnich za winnych, i
nieraz więźniowie opuszczają salę sądową jako ludzie wolni, chociaż zostali
skazani na długoletnie kary (…) U nas są wprawdzie możliwe wszelkie rzeczy,
ale i tak uważałbym za niemożebne, aby powieszono któregoś z naszych
milionerów, choćby popełnił nawet morderstwo z premedytacją. Ci, których w
owym czasie powieszono, nie mieli ani pieniędzy, ani politycznych przyjaciół
(…) Jako naród mamy najlepszą świecie formę rządów, natomiast nasz system
rządzenia w Nowym Jorku daje przyzwoitym obywatelom mniejszą ochronę
niż w większości miast europejskich, nie wyłączając rosyjskich. Opinia
publiczna jest do tego stopnia wystraszona, że (…) w funkcjonariuszu policji
widzi już nie obrońcę, lecz — i to z pewną słusznością — publicznego wroga.
Jedyną nadzieją ratunku w przyszłości jest, aby warstwy uczciwe, warstwy
duchowo wiodące ocknęły się, poznały niebezpieczeństwo, nie pozwoliły
sprawom rozwijać się w ten sposób postawiły ład publiczny ponad interesem i
skorzystały ze swych uprawnień, ramię w ramię z tymi politykami, łotrami,
złodziejami i oszustami, którzy przeniknęli do wszystkich komórek naszego
zarządu miejskiego (…) Dość mamy panowania drapieżców. Spróbujmy
rządów dżentelmenów”.
Słowa Wallinga odnosiły się nie tylko do Nowego Jorku i policji
nowojorskiej. Odnosiły się w formie mniej lub więcej zmienionej czy też
stonowanej do licznych innych stanów, miast oraz instytucji owego wciąż
jeszcze nie ukształtowanego, fermentującego, ogromnego państwa, którego
myślące, świadome odpowiedzialności warstwy zaczynały dopiero pojmować,
że amerykański ideał skrajnej wolności stał się niebezpieczeństwem dla
wszystkich; oznaczał on bowiem również wolność dla politycznego,
gospodarczego i kryminalnego gangsterstwa, jakiego świat do tej pory nigdy
nie widział. Obraz, jaki przedstawiała policja nowojorska, pod wieloma
względami był jedynie szczególnie wyrazistym i szczególnie jaskrawym
obrazem stosunków policyjnych Nowego Świata.
Na stosunki w policji rzucało szeroki cień korsarstwo polityczne i
gospodarcze, które bezwzględnymi środkami — od matactw wyborczych po
szantaż — nie tylko zabezpieczało swój wpływ na dochody z podatków, ale
walczyło także o kontrolę nad policją, by móc bez przeszkód uprawiać swoje
podejrzane interesy. Jawnie lub w sposób ledwie zamaskowany przekupywano
funkcjonariuszy policji albo też korumpowano ich udziałem w zyskach
osiąganych z loterii i prostytucji. Granice między słusznym a niesłusznym,
zacierały się wskutek aresztowania niewinnych, usuwania niepożądanych
świadków oraz z powodu brutalnego nacisku, jakiemu poddawano sumiennych
policjantów. Prawdziwie pozytywną, rokującą efekty pracę policji,
udaremniano wskutek ciasnych interesów własnych miast, okręgów i
poszczególnych stanów, w których wybrani szefowie policji byli w większości
niezawodnymi przyjaciółmi partyjnymi, rzadziej natomiast zdolnymi
funkcjonariuszami. Brak było jakiejkolwiek współpracy, tak że przestępcy
mogli ujść sprawiedliwości, przenosząc się z jednego stanu do drugiego. A
ponad wszystkim stała absolutna bezsiła władz federalnych, łącznie z
Ministerstwem Sprawiedliwości w Waszyngtonie, oraz brak jakiegokolwiek
wielkiego centralnego aparatu policyjnego.
Jedynie w ten sposób można wytłumaczyć, że nieprzekupna prywatna
agencja detektywistyczna, agencja Allana Pinkertona, zdobyła od połowy XIX
wieku ogromne znaczenie nie tylko między Atlantykiem a Pacyfikiem, lecz
nawet osiągnęła sławę światową i w oczach Europy reprezentowała
amerykańską policję kryminalną.
Nikt nie przepowiedziałby ubogiemu synowi irlandzkiego policjanta,
Pinkertonowi, urodzonemu w roku 1819 w Glasgow, podobnej przyszłości.
Przybył do Nowego Świata jako bednarz i jako bednarz pracował w Dundee w
stanie Visconsin, kiedy przypadek zaprowadził go w roku 1850 na drogę
kryminalistyki. Resztki obozowego ogniska na pobliskiej wyspie naprowadziły
go na ślad bandy opryszków. W państwie, w którym największe siły policyjne
Chicago liczyły jedenastu bardzo niepewnych policjantów, zdobył w
okamgnieniu opinię wielkiego detektywa. Wykorzystując szansę, założył
National Detective Agency Pinkerton. Jej symbolem było szeroko otwarte oko,
pod którym widniało motto: „Nie śpimy nigdy…”
Pinkerton i jego zrazu dziewięciu urzędników udowodnili wkrótce
słuszność tego motta. Umieli świetnie pilnować interesu, ale byli naprawdę
nieprzekupni i niestrudzeni w pracy. Zbiegłych przestępców ścigali na
końskich grzbietach tak samo pewnie, jak na dachach pociągów jadących na
„Dziki Zachód”. Umieli się doskonale obchodzić z rewolwerem i
szybkostrzelnym karabinem, zarazem jednak byli mistrzami psychologii,
bystrymi obserwatorami, artystami maski, nieustraszonymi i zuchwałymi. Tak
więc w ciągu paru lat Pinkerton i jego ludzie zostali najbardziej efektywnymi
kryminalistykami Ameryki Północnej.
Okoliczność, że Allan Pinkerton zimą roku 1861, tropiąc w roli maklera
giełdowego ślady szajki fałszerzy pieniędzy, odkrył spisek przeciw
prezydentowi Lincolnowi, przyczyniła się w sposób decydujący do jego
wczesnej sławy. Ale był to tylko epizod na jego pełnej przygód drodze. To
samo dotyczy roli jego biura jako organizacji szpiegowskiej stanów
północnych podczas amerykańskiej wojny domowej. Właściwym polem
działania Pinkertona była i pozostała jednak kryminalistyka.
Nieskończenie daleko rozciągał się po wojnie domowej „Zachód” Stanów
Zjednoczonych. Wlewał się w niego potężny strumień imigrantów w
poszukiwaniu złota, srebra, uprawnych pól i pastwisk, i ten Zachód był
naprawdę „Dzikim Zachodem”. Imigranci udawali się do kraju, w, którym od
dziesiątków lat panowało jedno prawo: prawo silniejszego człowieka i szybciej
strzelającego rewolweru. Uliczny rabunek, napady na dyliżanse i pociągi,
kradzieże koni, obrabowywanie banków oraz opłacane zabójstwa były tam na
porządku dziennym. Istnieli szeryfowie, którzy sprawowali swój urząd jedynie
dlatego, że morderstwo po stronie prawa było bezpieczniejsze.
W takim to świecie zdobyli Pinkertonowie pierwsze wawrzyny. Dla
zagrożonych rabunkiem i kradzieżą kompanii kolejowych i kurierskich byli
jedyną organizacją policyjną, na której można było polegać. Metody
Pinkertonów były metodami ich epoki. Nie cenili co prawda szpiclów
rekrutujących się ze świata przestępczego, natomiast sami w setkach przebrań
przenikali do ośrodków wielkich band, do miast „Dzikiego Zachodu”, którymi
te bandy, władały. W Saymour, twierdzy bandy Reno, która 6 października
1866 dokonała pierwszego napadu na pociąg na zachodzie Ameryki, osiedlił
się jeden z ludzi Pinkertona, Dick Winscott, jako właściciel baru, i z czasem
zaprzyjaźnił się z bandą Reno. A potem wywabił Johna Reno na peron w
Saymour w momencie, kiedy Allan Pinkerton i sześciu jego ludzi zajechali
stację małym pociągiem specjalnym. Pochwycono Johna Reno i pociąg z
więźniem odjechał, zanim reszta bandy pojęła, co się stało. Do roku 1878
Pinkertonowie złamali potęgę jednego z najbardziej morderczych potajemnych
związków Pensylwanii, irlandzkich Molly-Maguires. Pod wpływem tego
związku socjalne walki w pensylwańskim okręgu węglowym przekształciły się
w krwawe rządy przemocy sprawowane przez jednostki. Jeden z
najdzielniejszych ludzi Pinkertona, McParland, odpowiednio
ucharakteryzowany, został członkiem związku i był nim (stale w zagrożeniu
życia, gdyż zdradę karano śmiercią) przez trzy lata, póki nie mógł wystąpić
przed sądem jako świadek przeciw przywódcom Mollych. Niejeden z ludzi
Pinkertona przypłacił życiem ten rodzaj pracy. Jakub W. Whicher zakradł się
do krwawej bandy Jessie Jamesa, której ślad tropili Pinkertonowie
przemierzając tysiące mil, został rozpoznany i zamordowany. Jessie James
czyhał osobiście całe miesiące w Chicago, aby dostać na muszkę rewolweru
Allana Pinkertona, swego wroga nr 1.
Ale podobnie jak na „Dzikim Zachodzie”, Pinkertonowie zadomowieni byli
również w miastach na wschodzie Stanów. Prawdopodobnie oni pierwsi
posłużyli się w Ameryce fotografią dla wyświetlania zbrodni. Kiedy Dick
Winscott w roku 1866 otrzymał zadanie rozbicia bandy Reno, wziął z sobą
aparat fotograficzny. Podczas jednej pijatyki nakłonił Freda i Johna Reno, aby
się dali sfotografować. Odbitki zdjęć posłał zaraz w tajemnicy do Allana
Pinkertona — były to pierwsze fotografie członków bandy. Ukazały się
natychmiast w biuletynach śledczych Pinkertonów. Allan Pinkerton stworzył
również pierwszy album przestępców Ameryki, zebrał nawet fotografie i opisy
tysięcy koni wyścigowych. On i jego synowie położyli fundament pod
największą kartotekę specjalną złodziei i paserów biżuterii, jaka kiedykolwiek
w świecie istniała. Kiedy w roku 1884 Allan Pinkerton umarł, jego organizacja
wyróżniała się pośród chaosu amerykańskiej policji niczym opoka pewności.
W czternaście lat potem, w roku 1898, zwiedzającym Wystawę w Saint
Louis pokazywano osobliwą atrakcję. Człowiek, który tę atrakcję prezentował,
nazywał się Ferrier — sierżant policji Ferrier ze Scotland Yardu. Nikt później
nie potrafił powiedzieć, kto w Londynie wpadł na pomysł wysłania sierżanta
Ferriera nad Missisipi. W każdym razie nazwa „Scotland Yard” zwabiła
pokaźną liczbę widzów przed stoisko, którego ściany ozdobione były
fotograficznymi powiększeniami odcisków palców aresztantów więzień
brytyjskich. Ferrier usiłował wytłumaczyć nowy fenomen o tyle, o ile jego
własne, dość skąpe doświadczenia na to pozwalały.
Właściwa atrakcja jednak polegała na tym, że każdy mógł sobie dać
sporządzić odciski palców na kartce pamiątkowej. Jeśli jednak zleceniodawcy
Ferriera spodziewali się, że obudzą zainteresowanie amerykańskiej policji dla
daktyloskopii, to się przeliczyli. Żaden funkcjonariusz policyjny, ba, żaden z
polujących stale na nowinki reporterów policyjnych nie uważał tej sprawy za
dość interesującą, by się nią serio zająć.
Nikt prawie nie wiedział, że w roku 1882 w Nowym Meksyku amerykański
inżynier kolejowy Gilbert Thompson kładł odciski własnego kciuka na listach
płac swych robotników, by zapobiec fałszerstwom. Nikomu prawie nie było
wiadomo, że w trzy lata później obywatele Cincinnati zaproponowali
zaopatrywanie biletów kolejowych w odciski palców i że pewien fotograf w
San Francisco, nazwiskiem Tabor, zastanawiał się nad rejestracją chińskich
imigrantów za pomocą odcisków palców. I jedynie Amerykanie czytający
książki mogli sobie przypomnieć, że ich sławny rodak Mark Twain napisał w
roku 1882 książkę pod tytułem Życie na Missisipi, w niej zaś opowiedział
pozornie niezwykłą historię człowieka nazwiskiem Ritter, którego żonę i
dzieci zamordowali podczas amerykańskiej wojny domowej żołnierze
maruderzy. Morderca żony — pisał Mark Twain — pozostawił krwawy odcisk
kciuka. Z tym odciskiem wyruszył Ritter jako chiromanta w drogę, by
odnaleźć mordercę. Wędrował od jednego obozu wojskowego do drugiego,
niezliczonym żołnierzom czytał przyszłość z ręki, badając przy tym linie
papilarne ich kciuków, aż w końcu odnalazł mordercę. Metodę swą objaśnił
następująco: „W młodości znałem pewnego starego Francuza, który przez
trzydzieści lat pracował jako dozorca więzienny. Opowiadał mi, że człowiek
posiada jedną jedyną rzecz, która od kołyski do grobu nigdy się nie zmienia —
linie na opuszkach kciuków. Fotografia nie jest dobra, maskowanie bowiem
może ją uczynić bezwartościową. Jedynie kciuk pozostaje prawdziwy”.
Nigdy nie wyjaśniono, w jaki sposób Mark Twain tak wcześnie wpadł na
ten pomysł. Czy był to przypadek, natchnienie, intuicja twórcy wobec
zarysowującego się dopiero rozwoju pewnej idei? Ale jakkolwiek by się miała
sprawa z jego znajomością w tej dziedzinie, w każdym razie Ferrier ze
Scotland Yardu nie znalazł żadnego zainteresowania u funkcjonariuszy
policyjnych Nowego Świata, którzy wedle opinii pewnego angielskiego
reportera „stosowali brutalne metody i byli przeważnie niewykształconymi, i
przypadkiem dobranymi ludźmi, jeszcze parę tygodni przedtem sprzedającymi
lemoniadę lub gumę do żucia”. Reporter dodał jeszcze, że „w Ameryce musi
się natrafić dopiero na białego kruka, aby znaleźć zainteresowanie naukowymi
metodami policyjnymi”.
On sam na takiego „kruka” nie natrafił. A raczej nie szukał zbyt dokładnie.
Poszczególni bowiem szefowie policji i dyrektorzy więzień już od roku 1899
próbowali wnieść przynajmniej jakiś ład w ogólny chaos policyjny przez
stosowanie metody pomiarów Bertillona. Gdy w roku 1896 niektórzy z owych
dalekowzrocznych szefów policji spotkali się z własnej inicjatywy w Chicago
dla omówienia współpracy przy ściganiu wędrujących z jednego stanu do
drugiego przestępców, okazało się, że bądź co bądź sto pięćdziesiąt różnych
władz policyjnych i więziennych rozporządza gabinetami pomiarowymi.
Odnosiło się to również do wielkich więzień Sing-Sing i Leavenworth.
Wszyscy jednak szefowie policji i dyrektorzy więzień skarżyli się na
kłopotliwość i niedokładność pomiarów. U nich również okazało się to samo,
co wyszło na jaw w Ameryce Południowej i w Indiach; wszędzie tam, gdzie
antropometria nie była stosowana pod żelazną dyscypliną Bertillona, lecz
dostawała się w ręce ludzi mniej doświadczonych, źródła jej błędów
występowały wyraźnie. Dołączyło się jeszcze i to, że dyrektorzy Sing-Sing i
Leavenworth dla oszczędności zatrudniali więźniów przy pomiarach i
rejestracji. Więźniowie ci, rzecz prosta, nie byli zgoła zachwyceni pracą
skierowaną przeciw im podobnym i wykorzystywali każdą nadarzającą się
sposobność, aby zarejestrować fałszywe pomiary. Mimo to szefowie policji i
dyrektorzy więzień, wyróżniający się pośród masy swych kolegów tymi
usiłowaniami, pozostaliby niechybnie przy metodach Bertillona, gdyby parę
później nie zdarzyło się w Leavenworth coś bardzo osobliwego.
Wiosną roku 1903, w pięć lat po „ekspedycji” Ferriera nad Missisipi,
dyrektor więzienia w Leavenworth, McClouphty, otrzymał od jednego ze
swych angielskich przyjaciół książkę Henry’ego o daktyloskopii i dołączoną
do niej kasetkę z przyborami potrzebnymi do zdejmowania odcisków palców.
McClouphty przeczytał książkę i zaczął eksperymentować z cynkową płytką i
farbą drukarską, z początku bynajmniej nie przekonany o wartości nowego
odkrycia. W parę miesięcy potem doprowadzono do więzienia pewnego
Murzyna nazwiskiem Will West i zaprowadzono go do gabinetu pomiarów. Po
sfotografowaniu i wypełnieniu karty pomiarowej nr 3246 dyżurny dozorca
zaczął przerzucać karty w kartotece, by znaleźć właściwe miejsce dla nowej
karty. W trakcie tego zdumiał się:
— Coś takiego — mruknął, wyciągając jakąś inną kartę — po co każą po
raz drugi sporządzać twoją kartę?
Czarny zaczął przysięgać, że nigdy przedtem go nie mierzono, nie mówiąc
o tym, że nigdy nie widział żadnego więzienia od wewnątrz. Dozorca pokazał
mu jednak obie karty pomiarowe: nową nr 3246 oraz starą 2626, którą znalazł
przed chwilą w kartotece. „Will West — mruknął — tu i tam! Dwa razy.
Popatrz na fotografie. Jesteś na obu. A pomiary są, praktycznie biorąc, te
same. Jesteś numer 2626 i od ośmiu miesięcy w naszym więzieniu. Chcesz
kłamać dalej? Lepiej przyznaj się, że znalazłeś jakiś przeklęty trik, aby się
wykręcić od pracy!”
Murzynowi — jak donosi ówczesny reporter — oczy omal nie wylazły z
orbit. Tak jest, dwukrotnie powtarzało się jego nazwisko, a na fotografiach był
najwidoczniej ten sam człowiek. Mimo to powtarzał, że aż do tamtego dnia nie
był nigdy w Leavenworth.
Dozorca groził karami. Nadaremnie. Potem zasięgnął informacji u
nadzorcy robót przymusowych. Odpowiedź, jaką otrzymał, wprowadziła go w
osłupienie: więzień Will West nr 2626 znajdował się bowiem w tej chwili na
zwykłym miejscu pracy w warsztacie więziennym — nic mógł zatem w żaden
sposób być identyczny z nowym więźniem Willern Western nr 3246.
Zaalarmowano Clouphty’ego, który w parę minut: potem zjawił się w
biurze pomiarów. Kazał wezwać z warsztatu Willa Westa nr 2626 i
skonfrontował go z Willom Western nr 3246. W wyglądzie i szczegółach
podobni byli do siebie jak bliźniacy. McClouphty skontrolował raz jeszcze
pomiary obu. Nieprawdą było, że wszystkie (jedenaście) wymiary (jak potem
wielokrotnie twierdzono) były identyczne, ale różnice leżały w granicach
odchyleń wkalkulowanych w praktyce, tak że McClouphty w pierwszym
podnieceniu zawołał, że to koniec metody Bertillona. Natychmiast polecił też
przynieść swoje przybory do sporządzania odcisków, wysmarować farbą
drukarską wszystkie palce obu Murzynów i sporządzić ich odciski. Potem
porównał je. Nie był na pewno mistrzem daktyloskopii, ale w tym wypadku
nie trzeba było mistrzostwa: różnica odcisków była zupełnie jednoznaczna.
Rzadko kiedy, może nigdy przedtem, nie udowodniono w sposób tak
przekonujący wyższości metody daktyloskopijnej nad metodą pomiarową.
Jeszcze tego samego dnia wyrzucił McClouphty „bertillonage” za burtę i
przeszedł w podległym mu więzieniu na system odcisków, chociaż władze
sprawiedliwości przyznały mu jedynie kwotę sześćdziesięciu dolarów na
zakup potrzebnych urządzeń.
Historia dwóch Westów rozeszła się z Leavenworth bardzo szybko wśród i
innych zainteresowanych szefów policji. Metoda Bertillona otrzymała
śmiertelny cios. Ale droga do daktyloskopii nie była jeszcze utorowana. Do
tego potrzebne były w Ameryce dni prawdziwej sensacji, wielkie nagłówki w
masowych nakładach dzienników, które by obudziły zainteresowanie opinii
publicznej.
Takich sensacji dostarczył dopiero w trzy lata potem mało znany
funkcjonariusz policji, który pracował w małym biurze identyfikacyjnym, w
mansardzie głównej, owianej skandalem kwatery policji nowojorskiej przy
Mulberry Street, pod numerem 300. Mowa o sierżancie-detektywie Józefie A.
Faurocie. On również od dłuższego czasu parał się metodą pomiarową, nie
osiągając szczególnych wyników. Większość nowojorskich policjantów ufała
raczej staroświeckim metodom identyfikacyjnym, które w swym trzonie
wywodziły się od jednego człowieka, uznawanego długo przez
sympatyzujących z policją nowojorską dziennikarzy za największego
detektywa Nowego Jorku, ba, całej Ameryki, jeśli nie świata, od otoczonego
wręcz legendą : inspektora detektywów, Tomasza Byrnesa.
Byrnes urodził się w roku 1842 w Irlandii jako dziecko biednych rodziców
i wraz z nimi wyemigrował do Nowego Jorku. Zaczął najpierw jako instalator
urządzeń gazowniczych, potem jako zwyczajny policjant. Kiedy w roku 1896,
jako pięćdziesięcioczteroletni człowiek wystąpił ze służby policyjnej po
jednym z największych skandali, jakie kiedykolwiek wstrząsnęły
przyzwyczajoną do skandali policją nowojorską, nie uczynił tego jako
skromny emeryt z roczną pensją trzech tysięcy dolarów, ale jako człowiek
bogaty z majątkiem wręcz niewyobrażalnym w przypadku policjanta, między
innymi z domem czynszowym przy słynnej Fifth Avenue, wartości przeszło
500 tysięcy dolarów. Byrnes, olbrzymi, barczysty wąsal, nie przyswoił sobie
nigdy reguł angielskiej gramatyki, a jego ogólne wykształcenie było żałośnie
nikłe. Ale jako policjant poznał od roku 1863 do 1880, aż po ostatnie zakątki,
wszystkie posępne i najposępniejsze dzielnice Nowego Jorku: Satan’s Circus,
Hell’s Kitchen, Five Points, Bowery i tzw. Waterfront. Kto by zliczył owe
siedliska i zbrodni oraz bandyckie meliny złodziei, włamywaczy, zbójów i
oszustów, i które po zakończeniu amerykańskiej wojny domowej zamieniły
Nowy Jork w nowoczesną Gomorę! Byrnes znał chłopców z Bowery, bandę
Eastman oraz Fivepointów, znał nazwiska i twarze przywódców band i ich
kumpli. Oswojony był z dystryktami, gdzie w ponurych ruderach lęgnął się
wciąż nowy narybek dla band — narybek, który od najmłodszych lat uczył się,
że człowiek tyle tylko jest wart, ile potrafi zabrać drugim. Orientował się w
dzielnicach, w których politycy werbowali „bydło wyborcze” i pozyskiwali
siebie łotrów pomocnych przy grabieniu miasta i ludności pracującej.
Byrnes znał jeszcze słynną „Ma” Mandelbaum, ważącą dwa i pół cetnara
królową paserów; w jej niepozornym sklepiku przy Clinton Street przewijały
postacie zarówno podziemnego świata, jak i znani politycy. Od roku 1864 do
1884 spieniężono tam towary wartości około 10 milionów dolarów. Wiedział o
zawodowej szkole złodziei kieszonkowych, utrzymywanej przez „Ma”, i
orientował się, w jaki sposób finansuje ona wyprawy rabunkowe słynnych
opryszków, jak Shang Draper i Banje Emerson. I od początku znał dobrze „Big
Bill” Hove’a oraz „Little Abe” Hummla, najbardziej osławionych adwokatów
nowojorskich, którzy pod firmą „Hove and Hummel” od roku 1869 zajmowali
się wyłącznie — za pomocą wyrafinowanych fint, przekupnych świadków i
bezwzględnych szantaży — chronieniem przed zasłużoną karą tysięcy
morderców, złodziei, szulerów, paserów, właścicieli burdeli, rabusiów,
fałszerzy oraz stojących za nimi polityków.
Kiedy w roku 1878 udało się Byrnesowi zaaresztować bandę rabusiów kas
oszczędności w Manhattanie, zmienił on mundur policyjny na żakiet i
melonik. Został szefem Wydziału Detektywów policji nowojorskiej, który to
wydział do tej pory wiódł żywot jeszcze nędzniejszy niż pierwsi detektywi
Scotland Yardu.
Historię tego wydziału rozpoczął, zmarły w roku 1850, szef policji Jakub
Hays, zwany „Old Hays”, który w nie zorganizowanych jeszcze prapoczątkach
policji nowojorskiej, w pierwszej połowie XIX wieku, wystąpił jako detektyw
i w roku 1836 zaangażował dwunastu policjantów w cywilu do pilnowania
złodziei (ale również samej policji). Hays był bohaterem wielu prostych
historii. Wyświetlił morderstwo popełnione na pewnym kapitanie statków w
ten sposób, że zawlókł właściciela gospody dla marynarzy, w której zginął
kapitan, do kostnicy i pokazał mu zwłoki zamordowanego. Jakiegoś
włamywacza wykrył Hays tylko dlatego, że ten pozostawił na miejscu
przestępstwa swoje stare ubranie. Hays rozpoznał je jako ubranie mężczyzny,
który czternaście dni przedtem przybył z Baltimore do Nowego Jorku, tak
więc w ciągu paru godzin mógł go zaaresztować. Jak powiedziałem, były to
historie bardzo proste. Ale z „legendy Haysa” czerpały całe generacje
nowojorskich detektywów.
Byrnes — tego nie negowali nawet jego wrogowie — skończył z tym
stanem rzeczy. W roku 1880 stworzył pierwszy naprawdę efektywnie
pracujący oddział detektywów w Nowym Jorku, liczący czterdziestu ludzi.
Jego pierwsza mistrzowska robota zdemaskowała go wprawdzie od razu jako
człowieka zdecydowanego wykorzystać swoje umiejętności — nabyte w
czasie źle płatnej służby policyjnej — nie tylko w charakterze obowiązkowego
kryminalistyka, ale zarazem, aby zrobić wielki majątek. Ponieważ wiedział
dokładnie, że dzielnica finansistów i jubilerów w Wall Street jest najbardziej
ulubionym terenem działania złodziei i włamywaczy, posadził dziewięciu
swoich detektywów w pewnym pokoju przy Wall Street i ustanowił strefę
zamkniętą, tak zwaną „linię śmierci”; wydał rozkaz, aby bezwzględnie
aresztować każdego uprzednio karanego człowieka, który przekroczy tę linię i
wejdzie na teren Wall Street. Za specjalną opiekę nad wielkimi finansistami
inkasował wynagrodzenie od ochranianych, zapłatę zaś za pracę, która
należała wszak do jego obowiązków, deklarował zręcznie jako zyski giełdowe,
Ale nie tylko żądza pieniądza władała Byrnesem; pragnął także
współzawodniczyć w sławie z Sûreté i Scotland Yardem. Dlatego lubił
działalność swych detektywów oceniać na podstawie liczby aresztowanych i
zidentyfikowanych przestępców. Z tego też powodu jego uwagę zaprzątał
zawsze żywo problem identyfikacji; Byrnes zapoczątkował na Mulberry Street
„poranną paradę”; codziennie rano o dziewiątej musieli wszyscy zatrzymani w
ostatnich dwudziestu czterech godzinach przeciągnąć przed detektywami
Byrnesa, aby ci mogli wbić sobie w pamięć ich twarze i wyłuskać wśród nich
recydywistów. Byrnes wprowadził również fotografowanie przestępców na
Mulberry Street. A gdy któryś z nich nie pozwalał się fotografować, opór jego
łamały twarde pięści detektywów. Z lubością pokazywał Byrnes fotografię, na
której on sam przygląda się takiej procedurze. W roku 1886 Byrnes
opublikował zbiór pod tytułem Zawodowi przestępcy Ameryki, gdzie
przedstawił fotografie wszystkich znanych mu zbrodniarzy i opisał metody ich
pracy. Zbiór ten był dla Ameryki niewątpliwie poważną próbą stworzenia
czegoś w rodzaju podręcznika świata podziemi, a w dodatku stanowił kamień
węgielny pod sławę Byrnesa. Naprzeciw swego biura kazał Byrnes przerobić
duże pomieszczenie na muzeum, które nazwał „The Mystery Chamber”
(pokojem tajemnic). Ze swoistym instynktem reklamy pokazywał owo
muzeum dziennikarzom i gościom. Ściany pokryte były fotografiami
zbrodniarzy, których jego detektywi kiedykolwiek aresztowali, w gablotkach
znajdowały się narzędzia włamywaczy — broń, wytrychy, maski, z sufitu
zwisał katowski stryczek. Z upodobaniem przesłuchiwał Byrnes aresztantów w
tym właśnie muzeum, aby zademonstrować im ad oculos beznadziejność ich
położenia. W cztery lata po objęciu urzędu oświadczył: „W ciągu czterech lat
przed organizacją Wydziału Detektywów policja dokonała 1943 aresztowań,
wyroki zaś wyniosły łącznie 505 lat więzienia. W ciągu następnych czterech
lat dokonano 1324 aresztowań, a wyroki skazujące wyniosły łącznie 2428 lat”.
A kiedy Scotland Yard nie potrafił wyświetlić morderstw dokonanych przez
Kubę Rozpruwacza, Byrnes obwieścił z dumną pewnością siebie, że on na
pewno dowiódłby mu winy, gdyby ów morderca pokazał się w Nowym Jorku.
W roku 1884, kiedy w końcu dostał się w wir wspomnianego już skandalu
policyjnego, bronił się tłumaczeniem, że dzięki niemu amerykańscy
zbrodniarze skazani zostali na około sto tysięcy lat więzienia. To jest więcej,
niż osiągnęły kiedykolwiek razem Wydział Detektywów Sûreté i Scotland
Yardu.
Skandal ów wywołały kazania pewnego nowojorskiego prezbiterianina,
Parkhursta, na temat udziału policji nowojorskiej w zyskach z burdeli i jaskiń
gry. Na skutek tych kazań wyłoniono specjalną niezależną komisję śledczą,
jedną z pierwszych tego rodzaju komisji, jakie w następnych latach miały
odegrać poważną rolę w walce „lepszej Ameryki” przeciw podziemiu w
polityce i w policji. Byrnes znalazł wprawdzie liczne wykręty, aby
usprawiedliwić własne nadzwyczajne bogactwo; przed ową komisją, zwaną
komisją Lexowa, musiał jednak przyznać, że w policji było zwyczajem
ogólnie przyjętym patrzeć przez palce na jaskinie gry i burdele z powodu
udziału w ich zyskach, a zamykano je tylko wówczas, gdy tych udziałów nie
wypłacano. „Jeśli Byrnes — pisał wówczas nowojorski dziennik «World» —
nie wiedział o tym, co rok w rok działo się pod samym jego nosem — to może
nie jest on też na tyle detektywem, by móc zidentyfikować ser limburski nic
jedząc go”.
Byrnes — bohater propagandy, wielki blagier, spekulant, a mimo wszystko
kryminalistyk z krwi i kości — zszedł ze sceny. Jego następca, kapitan
McClusky, zorganizował na nowo Wydział Detektywów, stosował jednak
nadal metody identyfikacyjne Byrnesa i — abstrahując od niedostatecznych
prób z „bertillonage’em” — w zasadzie przy tym pozostał. W roku 1904
urzędujący podówczas prezydent policji nowojorskiej McAdoo, posłyszawszy
o zajściach w Leavenworth, postanowił zbadać problem „fingerprints”18, aby
Nowy Jork „nie pozostał w tyle”. Wysłał więc sierżanta-detektywa Faurota do
Londynu, aby poinformował się w Scotland Yardzie. Wiosną 1904 Faurot
popłynął do Londynu, gdzie inspektor Collins okazał się świetnym
nauczycielem. Ale gdy Faurot wrócił do Nowego Jorku, McAdoo nie był już
prezydentem policji, jego następca zaś niewiele sobie robił z naukowych idei.
Poradził Faurotowi, by we własnym interesie zapomniał jak najszybciej o
odciskach palców. Ale Faurot zapalił się do daktyloskopii i zaczął — podobnie
jak wiele lat przedtem Vucetich — eksperymentować na własną rękę.
Aresztantom, których rejestrował wedle osobliwej mieszanki metod Byrnesa i
Bertillona, zdejmował również odciski palców. Kiedy w końcu przeniesiono
go do służby zewnętrznej, i tu także nie zapomniał o doświadczeniach
londyńskich. Założył prywatny zbiór odcisków. Tak nadszedł rozstrzygający
rok 1906.
16 kwietnia tego roku około północy Faurot podczas nocnego rontu doszedł
do słynnego w świecie hotelu „Waldorf-Astoria”. Postanowił przedsięwziąć
inspekcję w hotelu, który dzięki bogatym gościom ściągał zawsze
nowojorskich włamywaczy i złodziei. Przypadek czy los… dość że na trzecim
piętrze natknął się Faurot na mężczyznę, który w wieczorowym garniturze, ale
z trzewikami w ręku wymykał się z obcego apartamentu. Pomimo wściekłych
protestów tamtego Faurot zatrzymał go i zabrał na komisariat. Tutaj obcy
protestował dalej. Z rozwlekłym angielskim akcentem zapewniał, że nazywa
się James Jones, jest poważanym obywatelem angielskim i w hotelu szukał
jedynie miłosnej przygody. Zażądał widzenia z konsulem brytyjskim i
przepowiadał Faurotowi kiepski koniec, jeśli go natychmiast nie zwolni.
Jego wystąpienie było nacechowane taką pewnością siebie, że koledzy
radzili Faurotowi, aby dał spokój i oszczędził sobie kłopotu. Ale instynkt —
jak Faurot potem opowiadał — podsunął mu inną radę. Zdjął odciski palców
Jonesa, włożył odbitkę do koperty i — mając na uwadze angielski akcent
zatrzymanego — przesłał ją inspektorowi Collinsowi do Scotland Yardu. 17
kwietnia odszedł list Faurota, po czym nastąpiło czternaście dni pełnych
niepewności i oczekiwania.
Ale 1 maja na biurku Faurota leżał list z Londynu. Zawierał on odciski
palców Jonesa oraz fotografie karty daktyloskopijncj z kartoteki Scotland
Yardu. Załączony list brzmiał: „Odciski palców Jamesa Jonesa są identyczne z
zarejestrowanymi u nas odciskami Daniela Nolana alias Henryka Johnsona,
karanego dwanaście razy za kradzieże hotelowe, obecnie poszukiwanego z
powodu włamania do domu znanego pisarza angielskiego i kradzieży ośmiuset
funtów. Przypuszcza się tutaj, że Johnson uciekł do USA”. Załączone były
również dwa zdjęcia, na których widniał więzień Faurota.
Skonfrontowany z londyńskim raportem Jones poniechał oporu i przyznał
się, że jest Henrykiem Johnsonem alias Danielem Nolanem. Skazano go na
siedem lat więzienia — najdłuższą dotychczas karę w jego życiu.
Ale już uprzednio, 2 maja, ukazały się w nowojorskich dziennikach
pierwsze notatki o niezwykłym przypadku Faurota pod tytułem: Nauki
policyjne z Indii. Po raz pierwszy amerykańscy reporterzy kroniki policyjnej
zrozumieli, że odcisk palca może dostarczyć prawdziwej sensacji. Ich
sprawozdania dotarły do San Francisco i Los Angeles, do Seattle i Nowego
Orleanu. Mimo to minęły jeszcze dalsze cztery lata, nim daktyloskopia
naprawdę utorowała sobie drogę również w Nowym Jorku.
Faurot, raz odniósłszy sukces, pozostał przy daktyloskopii. I reporterzy
kroniki policyjnej dowiadywali się u niego regularnie o nowe „historie”. W
roku 1908 dostali taką „historię”. W pewnym umeblowanym pokoju, na
najwyższym piętrze domu przy East Street 118, znaleziono zwłoki młodej
ładnej dziewczyny, okrutnie zmasakrowane i zalane krwią. Była to Nelly
Quinn, pielęgniarka z Welfare Island. Kiedy Faurot wszedł do pokoju,
znajdowali się tam już liczni reporterzy. A ponieważ wówczas nie było jeszcze
przepisów, że na miejscu zbrodni należy wszystko pozostawić w stanie
nietkniętym aż do przybycia policji, przeszukali już gruntownie cały pokój, by
znaleźć ślad złoczyńcy. Toteż większość przedmiotów była wręcz pokryta
odciskami palców. Dopiero gdy Faurot zajrzał pod łóżko, odkrył tam pustą
flaszkę po whisky, która uszła uwagi reporterów. Na niej widniały również
odciski palców.
Nelly Quinn przyjaźniła się z kilku młodymi ludźmi. Ich odciski także
sprokurował sobie Faurot, nie były one jednak identyczne z odciskami na
flaszce. Faurot szukał dalej, aż natrafił na pewnego bednarza nazwiskiem Jerzy
W. Cramer. Jego odciski porównał również z tymi na flaszce i od razu
wiedział: Cramer jest mordercą. Cramera przeraziło tak bardzo nagłe
aresztowanie, że od razu w strachu wyznał, iż zabił dziewczynę w ataku
alkoholowego szału. Przy tym zeznaniu obstawał i wypadek stracił atrakcję dla
dziennikarzy, bo nie zakończył się sensacyjną rozprawą sądową.
W każdym razie paru z nich wydobyło przy tej okazji z zapomnienia
wypadek morderstwa, który miał miejsce w Nowym Jorku dusznej, burzliwej
nocy z 27 na 28 lipca roku 1870 w zamożnym domu przy ulicy Dwudziestej
Trzeciej i nigdy nie został wyświetlony. Tajemnica owego zabójstwa, którego
ofiarą padł bogaty bankier Beniamin Nathan, z powodu szczególnych
okoliczności na nowo fascynowała obecnie, po latach czterdziestu, licznych
czytelników. Nathan spędził tę noc sam z dwoma synami, Fredem i
Waszyngtonem, oraz gospodynią Mrs Kelly w swym domu w mieście; reszta
rodziny przebywała w tym czasie w wiejskiej posiadłości w New Jersey. Obaj
synowie wrócili do domu późną nocą. Przed udaniem się na spoczynek do
swych pokojów na trzecim piętrze widzieli po raz ostatni ojca żywego,
śpiącego na polowym łóżku na drugim piętrze. Rano znaleźli ojca
zamordowanego, z twarzą do niepoznaki zmienioną na skutek licznych ciosów
zadanych ciężkim narzędziem żelaznym. Sejf był wyłamany, złoto, pieniądze i
klejnoty zrabowane, drzwi domu otwarte. Na ścianach sypialni ojca widniały
liczne krwawe odciski palców oraz odcisk uwalanej krwią dłoni. John Jourdan,
ówczesny nadinspektor policji nowojorskiej, oraz James J. Kelso, który przed
Byrnes’em dowodził detektywami, zjawili się osobiście na miejscu zbrodni.
Wyznaczono wysoką nagrodę za wskazanie sprawcy. Z całej Ameryki
nadchodziły listy z radami i bezsensownymi samooskarżeniami. Przebadano
ośmiuset włóczęgów i inne podejrzane osoby. Najsilniejsze podejrzenie padło
w końcu na Waszyngtona Nathana, drugiego, nieudanego, syna zmarłego
bankiera, który często przebywał w podejrzanym towarzystwie. Ale nie było
żadnych dowodów jego winy. Gdy Waszyngton miał się poddać jakiejś
operacji, chirurg zaproponował nawet, że go wypyta podczas narkozy. Potem
Waszyngton zrezygnował z zabiegu i zagadka zabójstwa pozostała nie
wyjaśniona.
Obecnie, w roku 1908, zainteresowała reporterów w tym wypadku
okoliczność, że z pewnością znaleziono by mordercę, gdyby już wówczas
istniał Faurot i „jego skrzynka do odcisków”. W roku 1870 detektyw Kelso
mógł o krwawych śladach na ścianach pokoju powiedzieć tylko: „Długie,
wąskie palce kobiece. Morderca był dżentelmenem”. Teraz jednak Amerykanie
na łamach prasy czytali, że podobne wypadki nie mogą się już powtórzyć,
gdyż metoda odcisków stwarza tu nie przeczuwane nowe możliwości.
Ale, jak już powiedzieliśmy, na ostateczne utorowanie sobie drogi przez
daktyloskopię trzeba było jeszcze czekać. Trwało to do roku 1911. W maju
tego roku stanął przed sądem w Nowym Jorku niejaki Cezary Cella, osławiony
włamywacz, oskarżony o splądrowanie w godzinach nocnych salonu mody w
centrum miasta. Przyjaciele Celii wystarali się o kwotę trzech tysięcy dolarów
na koszty obrony, która zaprezentowała aż pięciu świadków jego alibi.
Świadkowie przysięgali, że Cella w nocy, kiedy dokonano włamania, był w
„Hipodromie”, po czym poszedł z żoną do domu i do rana nie opuścił
mieszkania. Wszystkie usiłowania prokuratora, by uwikłać świadków w
sprzecznościach, spełzły na niczym. Tak więc pozostał jeden tylko sposób, by
dowieść winy Celii. Prokurator wezwał na podium świadków Faurota. I teraz
sąd usłyszał, co następuje: na jednym z okien salonu mody znalazł Faurot
odciski zawalanych palców i sfotografował je, po czym poszukał w swej
kartotece odpowiadających im odbitek daktyloskopijnych i w istocie je
znalazł. Były to odciski palców Cezara Celii. Po raz pierwszy również w
Ameryce wystąpił przed sądem odcisk palców jako jedyny świadek oskarżenia
— świadek przeciw człowiekowi, który nie tylko zaprzeczał, ale także
posiadał alibi, pozornie nie do obalenia. Decyzja, jaką wartość należy w
podobnym wypadku przypisać odciskowi palców jako środkowi
dowodowemu, zależała — podobnie jak dziewięć lat wcześniej w Anglii — od
sędziego, który nigdy do tej pory nie słyszał o daktyloskopii, raz od podobnie
nieświadomych przysięgłych. Zaledwie Faurot zakończył wypowiedź,
oburzony obrońca przyskoczył do podium, gotów ośmieszyć Faurota i
daktyloskopię; wiedział, że ma za sobą przysięgłych, ich niechęć do
wszystkiego, co się zwie metodą naukową. Pięć lat wcześniej Faurot
załamałby się może pod jego atakiem. Teraz jednak był przygotowany.
Podobnie jak swego czasu Collins, miał pod ręką powiększone fotografie i nie
pozwolił wyprowadzić się z równowagi. Mimo to opuszczając podium wątpił,
czy udało mu się przekonać przysięgłych. W tej chwili sędzia zawołał: „Stój!”,
i wskazując na Faurota polecił woźnemu odprowadzić go do swego biura i
trzymać pod strażą. Zmieszany Faurot pozwolił się wyprowadzić.
Kiedy drzwi sali sądowej zamknęły się za Faurotem, sędzia (nazwisko jego
niestety nie zostało przekazane potomnym) wezwał piętnastu nie
zainteresowanych spośród obecnych na sali, aby wystąpili. Każdy z nich
musiał na szybie okiennej pozostawić odcisk palca wskazującego i dokładnie
zapamiętać to miejsce. Jeden z piętnastu otrzymał polecenie przyciśnięcia
palca także do szyby stanowiącej blat biurka. Po czym przyprowadzono z
powrotem Faurota. „Well — oznajmił sędzia szorstko i groźnie — proszę nam
pokazać, który z odcisków na oknie odpowiada odciskowi na biurku”.
Z ulgą pojął Faurot, że wystawiono go jedynie na próbę. Przysięgli
wpatrywali się weń z otwartymi ustami, gdy z lupą w ręku zabrał się do dzieła.
W ciągu czterech minut znalazł właściwy odcisk. W sali zaszumiało od
podziwu jak po udanym czarodziejskim triku, kilku widzów zaczęło klaskać.
Cella i jego obrońca nachylili ku sobie głowy i cicho szeptali. W parę minut
potem Cella przyznał się do winy. W ten sposób wszedł na drogę, jaką obierają
chętnie oskarżeni przed amerykańskimi sądami, aby w sytuacji beznadziejnej
uzyskać łagodniejszy wyrok. Tak jest, poszedł wprawdzie z żoną do domu i do
łóżka, ale odczekał tylko, aż zasnęła, by wyjść z domu przez tylne okno. Po
włamaniu w salonie mody powrócił tą samą drogą i położył się obok śpiącej
żony.
Historyczna chwila i prawdziwa sensacja! Po raz pierwszy również na
amerykańskim gruncie sędzia dopuścił odcisk palca jako środek dowodowy.
Reporterzy pośpieszyli do redakcji. Gazety rozgłosiły historię Faurota i sprawę
Celii w całej Ameryce, aż do ostatniego prefekta policji w najmniejszej
miejscowości, wskutek czego zwrócili ogólną uwagę na upiorną nowość, która
przyszła z Europy przez Atlantyk.
Wciąż jednak jeszcze dziennikarze uważali sukces Faurota za wynik
szczęśliwego zbiegu okoliczności. Próbowali też nieraz wystawiać go na
próbę. I tak paru reporterów pozyskało dla swego żartu dwóch braci
bliźniaków, Franka i Karola Terrych, występujących w nowojorskim „Variete”i
tak podobnych do siebie, że nie można ich było odróżnić. Pewnego
przedpołudnia dziennikarze zjawili się w biurze Faurota.
— „Well, Jo — zagadnęli z takim brakiem szacunku, na jaki większość
europejskich funkcjonariuszy policyjnych zareagowałaby w owym czasie
oburzeniem lub osłupieniem — jak ci się wiedzie z odciskami palców? Jak ci
się zdaje, czy poznasz tego człowieka, kiedy go spotkasz po raz drugi?”
— Niech pokaże palce — odrzekł Faurot, sporządził odciski palców
Terry’ego i wrócił do swej roboty.
Tego samego dnia po południu reporterzy zjawili się znowu, tym razem w
towarzystwie drugiego brata, i spytali, czy Faurot go poznaje.
Faurot zajął się palcami Karola. Potem odparł oschle:
— Nie, to nie ten sarn człowiek, którego mi rano pokazaliście. Odciski ich
palców różnią się. To z pewnością bliźniacy.
Tyle o historii Faurota. Dzięki niemu daktyloskopia utorowała sobie drogę
do Nowego Jorku i amerykańskiej policji.
Wydarzenia roku 1911 stanowiły jednak wciąż jeszcze tylko skromny
początek. Najlepsze kartoteki z odciskami palców w Nowym Jorku, Chicago,
Laevenworth czy Sing-Sing były w gruncie rzeczy bezwartościowe, póki cały
kraj stał otworem dla zbrodniarzy, większość władz policyjnych nie posiadała
bowiem takich kartotek i nie istniała obejmująca całe Stany Zjednoczone
współpraca w dziedzinie służby śledczej. Było znamienne dla sytuacji, że
amerykańscy sędziowie rozstrzygali sprawy na korzyść głośnych przestępców,
którzy sporządzanie odcisków uważali za zamach na swą osobistą wolność i
wnosili skargę na władze policyjne. (Dopiero w roku 1928 stan Nowy Jork
uznał zasadniczo sporządzenie odcisków palców wszystkich aresztowanych
jako prawnie dopuszczalne.) Jeszcze przez ponad dziesięć lat liczne zbrodnie
pozostawały nie wyświetlone, ponieważ odpowiednie władze polityczne albo
nie opanowały systemu daktyloskopijnego, albo wyśmiewały go jak każdą
„naukową metodę”. Z drugiej strony różni spekulanci wietrzący znaczenie
odcisków odkryli w daktyloskopii nowy zawód i oferowali swoje usługi
władzom policyjnym, prokuratorom i obrońcom jako „eksperci” w dziedzinie
daktyloskopii, chociaż przeważnie mieli o niej zaledwie słabe pojęcie. Bywali
jednak także funkcjonariusze policyjni, którzy fałszowali odciski palców lub
za pomocą gumowych pieczątek próbowali umieszczać je w miejscu zbrodni,
aby w ten sposób obciążyć osoby nie lubiane.
Pomimo sukcesu Faurota rozwój daktyloskopii wydawał się tak samo
wątpliwy jak w ogóle zwalczanie zbrodniezości, dopóty, póki nie spełniła się
nadzieja George’a W. Wallinga, że „obudzą się ludzie prawi, klasy duchowo
wiodące”, póki walka lepszej Ameryki o politycznie niezależne siły policyjne
w miastach i poszczególnych stanach, przede wszystkim zaś o centralną
władzę policyjną dla całego obszaru USA, nie przygotowała gruntu, na którym
mogła się rozwinąć daktyloskopia.
Nie był to prawdopodobnie przypadek, że w roku 1905 były szef policji
nowojorskiej Teodor Roosevelt, podówczas już prezydent Stanów
Zjednoczonych, przedsięwziął pierwsze próby utworzenia centralnej władzy,
która miała dbać o poszanowanie i zabezpieczenie praw federalnych. W czasie
swej nowojorskiej służby policyjnej T. Roosevelt poznał aż do samej głębi
stosunki panujące w większości policji amerykańskiej. Podczas swej
prezydentury w latach 1901 do 1908 wiódł on zaciekłą walkę z wielkimi
oszustami, którzy w sojuszu z urzędnikami państwowymi skupywali ogromne
posiadłości państwowe, aby je potem sprzedawać z milionowymi zyskami. Ale
jego minister sprawiedliwości, prokurator federalny Karol Józef Bonaparte, nie
rozporządzał ani jednym funkcjonariuszem, który by mógł wykryć owe
oszustwa. Z urzędów federalnych jedynie Poczta oraz Ministerstwo Skarbu
zatrudniały pewną liczbę detektywów, których zadaniem było ropienie złodziei
oraz fałszerzy pieniędzy. Generalny prokurator był więc zmuszony
„wypożyczyć”sobie detektywów w Ministerstwie Skarbu. Ale lobby wielkich
oszustów posiadało dostateczną silę i wpływy w szeregach kongresmenów, by
przeprowadzić ustawę, w myśl której zakazano władzom sprawiedliwości
zatrudniać detektywów z innych urzędów. Wówczas Roosevelt z gniewem
rzucił Kongresowi w twarz oskarżenie, że jest on wręcz pomocny zbrodniczym
poczynaniom, i w roku 1905 polecił Bonapartemu utworzenie własnego
urzędu śledczego z wyszkolonym personelem, który miał podlegać wyłącznie
prokuratorowi generalnemu, tzw. „Bureau of Investigation”.
Przez lat dziesiątek niemal również i ten urząd śledczy był źródłem
ustawicznych rozczarowań, w Waszyngtonie bowiem także zdawało się rzeczą
niemożliwą znaleźć ludzi odpornych na korupcję. Jeszcze po I wojnie
światowej zagrażało temu urzędowi pogrążenie się w bagnie przekupstwa,
handlu stanowiskami i nieudolności. Spekulowanie urzędami i dobre stosunki
postawiły na czele tego urzędu ludzi takich, jak Williams J. Burns, szef
kontrowersyjnej prywatnej agencji detektywistycznej „Burns International
Detective Agency”. Ani Burns, ani jego przyjaciele nic sobie nie robili z
publicznych oskarżeń, iż przekupują świadków i przysięgłych. Do
współpracowników Burnsa należała makabryczna postać z galerii ówczesnych
amerykańskich detektywów prywatnych, niejaki Gaston B. Means, człowiek
oskarżony o morderstwo bogatej wdowy nazwiskiem King i o sfałszowanie
testamentu. Means nie wzdragał się przed żadnym środkiem, gdy chodziło o
to, by za sowitą opłatą sprzątnąć oponenta niewygodnego dla pewnych
polityków lub magnatów finansjery.
W roku 1924 prezydent Calvin Coolidge powołał wreszcie na prokuratora
generalnego Harlanda Fiske Stone’a z Nowej Anglii — człowieka, który
naprawdę zasłużył na miano nieprzekupnego. Wydalił Burnsa i na czele
„Bureau of Investigation” postawił dwudziestodziewięcioletniego podówczas
adwokata J. Edgara Hoovera, nie spowinowaconego z żadnym z polityków.
Zdecydowany na wszystko Stone udzielił Hooverowi pełnomocnictwa, aby
zerwał wszelkie stosunki z politykami i wyrzucił z biura wszystkich
urzędników, którzy swoje stanowiska zawdzięczali pewnym powiązaniom.
Należało jeszcze tylko zaangażować jurystów i fachowców z dziedziny
ekonomii; każdy z nich został przedtem dokładnie przebadany, fachowa
wiedza i osobista nieposzlakowana uczciwość miały stanowić fundament
urzędu.
Stone uczynił właściwy wybór. Hoover posiadał dość stanowczości, a także
cierpliwości i obrotności, aby zasady takie, jak wiedza, sprawność i
staranność, przeforsować w obrębie aparatu politycznego, dla którego,
podobne zasady były dotychczas śmiesznymi reliktami. Otoczony wrogością,
zwalczany nie dającymi się zakwalifikować środkami, Hoover dokonał cudu,
czyniąc swój urząd śledczy miejscem dokładnej kryminalistycznej roboty
pośród chaosu w amerykańskiej policji. Umiał czekać. Nie wtrącał się do
zazdrośnie strzeżonych kompetencji stanowych i miejskich urzędów
policyjnych. Pracował powoli i przekonywał działaniem. Widział, jak bardzo
wewnętrzna konsolidacja Stanów Zjednoczonych, utworzenie świadomej
odpowiedzialności klasy przodującej, stopniowo rosnące, podsycane ciężkimi
zbrodniami i wielkimi skandalami, oburzenie opinii publicznej na wszechmoc
świata przestępców i bezsiłę policji pracują dla niego. Dożył tego, iż Kongres,
gdzie również nastąpiła przemiana, uchwalił ustawy federalne, które owemu
„Bureau of Investigation” (po pewnym czasie nazwa ta uległa zmianie na
„Federal Bureau of Investigation”, w skrócie FBI) stworzyły również prawne
podłoże działania w poszczególnych stanach. Coraz więcej zbrodni —od
uprowadzenia po rabunek banku — uznawano za przestępstwo wobec Stanów
Zjednoczonych i tym samym ich wyświetlanie przeszło w ręce FBI.
Pierwszym jednak krokiem, jaki przedsięwziął Hoover zaraz po nominacji
szefa FBI, była identyfikacja zbrodniarzy. Dążył do tego, by położyć kres
rozproszeniu po całym kraju już istniejących zbiorów daktyloskopijnych.
Najpierw przeniesiono do Waszyngtonu zbiory federalnych zakładów karnych,
na przykład Leavenworth, co nie nastręczało żadnych trudności. Trudniej było
wejść w posiadanie odpowiednich zbiorów miejskich i stanowych urzędów
policyjnych, które od roku 1911 zajmowały się daktyloskopią. Przez długi czas
ich wrogość wobec wszelkich organizacji centralnych była nie do pokonania.
Dopiero w roku 1930 Kongres udzielił Hooverowi zezwolenia na założenie
potężnego, obejmującego całe Stany Zjednoczone biura identyfikacyjnego.
Potem stał się cud: powstała służba śledcza o rozmiarach i precyzji, jakie
europejskim obserwatorom rozwoju amerykańskich służb policyjnych
wydawały się wręcz nieosiągalne. Stany Zjednoczone stały się największym
polem eksperymentalnym daktyloskopii, a na tym polu znaczenie i
efektywność odcisków palców potwierdziły się do takiego stopnia, o jakim w
najśmielszych snach nie marzyli pionierzy tej gałęzi kryminalistyki.

═══════ ♦ ═══════
17. Nigdy historycy i socjologowie nie mogli znaleźć odpowiedzi na
pytanie, z jakich otchłani wychynęła potężna fala zbrodniczości, która
zalewała Stany Zjednoczone w latach 1924 do 1936. To, co wówczas działo
się w USA, usuwa w cień wszystko, co Stary i Nowy Świat kiedykolwiek
przeżył, jeśli chodzi o masową przestępczość.
Wielu europejskim obserwatorom wyjaśnienie owego fenomenu nie
wydawało się trudne. Sprowadzili je do trzech przyczyn: jako pierwszą
wymieniali przesadny liberalizm amerykański, który w ostatecznej
konsekwencji prowokował wręcz najjaskrawszy ludzki egoizm do walki
według praw dżungli. Dalej, działał tu ów ogólny zakaz spożycia alkoholu, tak
zwana prohibicja, którą 16 stycznia 1920 roku naiwne amerykańskie próby
poprawienia świata podniosły do rangi prawa. Wyobrażenie, że można
prawnymi sankcjami uczynić olbrzymi kraj, jak USA, „suchym”, było tak obce
znajomości świata i tak jaskrawo sprzeczne z naturalnymi słabostkami
człowieka, że z góry należało oczekiwać przekroczenia owego zakazu.
Prohibicja stwarzała wręcz bodźce oraz możliwości, aby przez lekceważenie
prawa, tj. przez szmugiel i tajną produkcję alkoholu, zarabiać setki tysięcy
miliony i miliardy. Trzecią wreszcie przyczyną był gospodarczy wstrząs, który
nawiedził Amerykę Północną po zakończeniu I wojny światowej. Wstrząs ów
pogłębił przepaść pomiędzy biednymi, społecznie upośledzonymi, a
zamożnymi, którzy uprawiali bezwzględny catch-as-catch-can19 o zdobycie
pieniędzy i dóbr, czym dawali biednym zły przykład.
Al Capone, Frank Costello, John Dillinger, Alvin Carpis — nazwisku
szmuglerów alkoholu, szefów band, zabójców, szantażystów, gwałcicieli i
morderców — zyskiwały przez jedną noc sławę światową, jaka do tej pory
nigdy nie była udziałem zbrodniarzy. Przez czas jakiś wyglądało na to, że zrąb
Stanów Zjednoczonych chwieje się i że świat przestępczy jest na najlepszej
drodze do zagarnięcia władzy w całych miastach i okręgach.
Wydarzenia owych lat były w istocie przerażające. W roku 1926 statystyki
— niedokładne i niepełne — zarejestrowały więcej niż 12 tysięcy morderstw,
w 1933 te same statystyki naliczyły 1 300 000 ciężkich zbrodni, rabunków i
zabójstw, z których dwie trzecie uszły bezkarnie. Codziennie notowano dwa
napady na banki. W roku 1934 zarejestrowano 46 614 rabunków, 190 389
włamań, 142 823 poważnych, 380 000 zwykłych kradzieży. Obserwatorzy
wyliczyli, że liczba uzbrojonych zbrodniarzy była większa od liczby
amerykańskich żołnierzy w I wojnie światowej. „Bootleggerzy”20 organizowali
produkcję, szmugiel i handel alkoholem na wielką skalę, Przekupywali nie
tylko policjantów i prokuratorów, ale także licznych agentów nowo
utworzonych organizacji państwowych, które miały wprowadzać środki
prohibicyjne i czuwać nad ich stosowaniem. Przedsiębiorstwa konkurencyjne
„bootleggerów” staczały z sobą publicznie krwawe boje posługując się
rewolwerami, karabinami maszynowymi i bombami. Wspaniałe pogrzeby
gangsterów, długie kondukty żałobne, kosztowne trumny, urny z brązu, kwiaty
wartości tysiąca dolarów, dziesiątki tysięcy widzów na trotuarach nie były
niczym niezwykłym. Najinteligentniejsi spośród gangsterów, nieraz nielegalni
imigranci włoscy, odkrywali wciąż nowe sposoby wzbogacania się na zbrodni.
Rackets21 szerzyły się niepowstrzymanie, „Racketerzy” grozili niszczeniem
przedsiębiorstw całym gałęziom zawodów — legalnych, półlegalnych i
nielegalnych — od burdeli i jaskiń gry po restauracje i pralnie, równocześnie
zaś oferowali siebie jako „ochronę” tych przedsiębiorstw pod warunkiem
uiszczenia przez nie opłaty lub też zagwarantowania im udziału w zyskach. W
ten sposób inkasowali milionowe sumy w formie regularnych trybutów . Ci
„chronieni” zaś, którzy odmawiali opłat, musieli liczyć się z utratą interesu,
często nawet życia. To jeszcze nie wszystko; „bootleggerzy” i „racketerzy”
maczali brudne palce również w handlu narkotykami, który przybrał wówczas
niesłychane rozmiary.
Al Capone, syn neapolitańskiego fryzjera, urodzony w roku 1899 z
początku członek nowojorskiej bandy Five-Points, potem przyboczna straż
„racketera” Colosimo w Chicago, wybił się w roku 1925 na władcę
gangsterskiego państwa szmuglu alkoholem i narkotykami, oszustwa, szantażu
i gwałtu. Łasi na pieniądze adwokaci służyli mu radami, funkcjonariusze
policji byli na jego żołdzie. Od roku 1927 rządził swym państwem z
wspaniałej posiadłości na Florydzie. A był on tylko jednym z wielu mu
podobnych. Banda Barker-Carpis (długi czas dowodzona przez kobietę Kate
Barker, która swych synów od dziecka zaprawiała do zbrodni) zdobyła od
1931 do 1936 roku na skutek rabunków i okupów za uprowadzonych siedem
milionów dolarów. Zamordowała ona siedmiu ludzi i w miejscach swych
przestępstw, rzede wszystkim w Saint Paul i Chicago, pozostawiła wielu
ciężko rannych. John Dillinger i jego gang, „Baby-Face” Nelson, Homer van
Meter, John Hamilton i inni zabili w krótkim czasie — od września 1933 do
lipca 1934 — dziesięć osób podczas rabunku banków oraz w trakcie innych
napadów. Wielokrotnie wyłamywali się z więzienia. 17 lipca 1934 jedna z
band zastrzeliła w jasny dzień przed dworcem Kansas City ogniem z
pistoletów maszynowych czterech policjantów i agenta FBI jedynie po to, by
uwolnić aresztowanego członka bandy, Franka Nasha.
Ten wzrost przestępczości wstrząsnął silniej amerykańską opinią publiczną
niż wszystkie dotychczasowe raporty o politycznej i policyjnej korupcji. To
właśnie umożliwiło Hooverowi i FBI rozwinięcie szerokiego frontu przeciw
zbrodniczym poczynaniom. Jeśli jednak w tej walce jakiś oręż wykazał
decydujące znaczenie, były nim odciski palców i oparta na nich służba śledcza.
W kraju, gdzie każdy mógł przybrać dowolne nazwisko, gdzie nie znano
dowodów osobistych, nie istniały meldunki mieszkańców ani karty
meldunkowe w hotelach, gdzie więc kryminaliści mieli swobodę ruchów nie
znaną Europie, odcisk palca stał się jedynym pewnym środkiem identyfikacji.
Liczba zidentyfikowanych przez służbę śledczą gangsterów szła wkrótce w
tysiące. Badanie odcisków palców ludzi zatrudnionych w urzędach
zdemaskowało niesłychaną ilość uprzednio karanych, którzy się tam
zadekowali. Za pomocą odcisków pozostawionych na miejscu zbrodni można
było ujawnić coraz większą liczbę przestępców. Nigdy jeszcze daktyloskopia
nie okazała tak dobitnie swego znaczenia i niezawodności, póki 6 stycznia
1934 roku nic zdarzył się wypadek, który zapoczątkował cały szereg
dramatycznych wydarzeń.
Tego dnia po południu sierżant chicagowskiej policji Healy oraz trzech
agentów FBI ukryli się w pewnym „bungalowie” w Bellewood. Cztery
godziny czekali tu zaczajeni, z gotowymi do strzału pistoletami maszynowymi,
aby ująć szefa bandy, który w ciągu niedługiego czasu zrabował pól miliona
dolarów i miał na sumieniu liczne morderstwa, Jacka Klutasa, zwanego też
„pięknym Jackiem”. Klutas, niegdyś student uniwersytetu w Illinois,
wyspecjalizował się w uprowadzeniach i szantażach osobistości ze świata
podziemi, co do których był pewny, że nie wezwą na pomoc FBI. Ale z
początkiem stycznia jeden z członków jego bandy, Julius Jones, zdradził
miejsce pobytu swego szefa — właśnie ów „bungalow”. Opłaciło się to
czterogodzinne czekanie, pod wieczór bowiem Klutas zajechał swym wozem.
Gdy podszedł do drzwi „bungalowu”, te otwarły się od wewnątrz i Klutas
ujrzał przed sobą wyloty luf. Usiłował jeszcze wyciągnąć własną broń. Ale
Healy był szybszy: salwa z pistoletów maszynowych powaliła Klutasa na
ziemię.
Zgodnie z praktyką policji kryminalnej martwym gangsterom także
zdejmowano odciski palców, by osiągnąć pewność, którego ze zbrodniarzy
można skreślić z długiej listy żyjących. Kiedy jednak podniesiono ręce
Klutasa, by sporządzić odciski, funkcjonariuszowi służby śledczej czubki
palców bandyty wydały się osobliwe. Wkrótce wiedział dlaczego.
Palce Klutasa nie dawały odcisków!
Przypominamy: po roku 1900, kiedy odcisk palca jako znak rozpoznawczy
został wprowadzony w Europie, przeciwnicy tej metody wysuwali nieraz
argument, że przestępcy potrafią może zmienić lub zupełnie usunąć linie
papilarne na palcach. Ale te argumenty zamilkły w końcu, ponieważ
europejski świat przestępców nie przedsięwziął żadnych znaczniejszych prób
w tym kierunku. Czyżby teraz w Chicago, w owych dniach stycznia 1934
roku, miało przybliżyć się to groźne i nieprzewidziane fatum dla
daktyloskopii? Właśnie teraz, w chwili, kiedy już nikt w świecie nie wątpił o
jej niezawodności? Czy przypadek Klutasa wskazywał na to, że linie papilarne
można naprawdę usunąć? Albo też, wbrew wszelkim oczekiwaniom, istnieją
osobnicy bez tych linii?
Pośpiesznie nadano wiadomość do Waszyngtonu, zaalarmowano Hoovera.
Do głębi przerażony wydał polecenie, aby wezwać specjalistów skórników z
North Western University w Chicago dla dokładnego zbadania palców
zmarłego. Z niewypowiedzianym napięciem czekano w Waszyngtonie na
wyniki badań.
W dwa dni później przedłożono wyniki, które wywołały ulgę. Wprawdzie
jakiś nieznany lekarz usunął Klutasowi skórę z czubków palców, aby w ten
sposób uniemożliwić zidentyfikowanie go na wypadek aresztowania, ale w
nowej skórze, która zaczęła się tworzyć nad ranami, zaznaczały się już (jak
przepowiedziano parę dziesiątków lat temu) słabo, ale wyraźnie, dawne linie
papilarne. Niebezpieczeństwo, które w pierwszej chwili zdawało się zagrażać
całej strukturze daktyloskopii, zostało zażegnane. Czy naprawdę?
W kilka miesięcy później, w maju 1934 roku, banda Barker-Carpisa była
tak mocno zagrożona na terenie Chicago przez agentów FBI, że Kate Barker
postanowiła wraz ze swymi podopiecznymi ukrywać się przez pewien czas.
Członkowie bandy rozdzielili się i poszukali schronienia w różnych miejscach,
ufarbowali sobie włosy, nosili ciemne okulary. W daktyloskopii widzieli
jednak takie niebezpieczeństwo, że dwóch z nich, Carpis oraz Freddy Barker,
zdecydowało się na zmienienie skóry na opuszkach palców. Zaprzyjaźniony
gangster polecił im chirurga, dra Józefa P. Morami, który wykonywał swą
praktykę w Park-Hotel w Irving. Moran, niegdyś wzorowy uczeń Szkoły
Medycznej Tufta w Bostonie, odznaczony jako żołnierz w I wojnie światowej,
liczący lat 39, sam był już parokrotnie karany; z chciwości pieniądza uprawiał
w Spring Valley w 1928 niedozwolone spędzanie płodu. W więzieniu Joliet
zetknął się ze znanym gangsterem Olly Bergiem i dzięki stosunkom Berga z
policją i urzędnikami otrzymał zezwolenie na dalszą praktykę lekarską. Odtąd
na zewnątrz prowadził Moran normalną praktykę, za tą fasadą jednak leczył
bandytów, rannych w walkach z policją lub konkurentami. Wielu z nich
uratował, innych, którzy zmarli, rzucano do kanałów w Chicago lub do jeziora
Michigan. Moran inkasował duże honoraria. Rujnował się jednak alkoholem i
narkotykami, tak że w roku 1934 był już tylko wrakiem człowieka. Mimo to
Carpis i Freddy Barker powierzyli się jego rękom.
Moran wyciął im skórę z czubków palców, tak że wyli z bólu. Kate Barker
pielęgnowała ich cztery tygodnie w zakonspirowanej melinie, uśmierzając ból
morfiną. Ale ku swemu przerażeniu obaj stwierdzili, że cała męka była
daremna. Wraz z gojeniem się rany tworzyły się na nowej skórze dawne linie
papilarne. W jakiś czas potem doktor Moran w stanie całkowitego
zamroczenia alkoholowego wypłynął na jezioro i utonął.
W maju 1934 roku ukrywał się również John Dillinger. Ten jednak nie
potrafił wytrzymać w kryjówce przez czas dłuższy. Gnany nieposkromioną
chęcią pójścia do kina, postanowił zmienić wygląd, by móc opuścić kryjówkę.
Ponieważ odciski palców zdradziłyby go przy pierwszej kontroli policyjnej,
choćby nawet jego zewnętrzny wygląd był całkowicie zmieniony, na zmianie
odcisków zależało mu najbardziej. Pozbawiony skrupułów adwokat, Louis
Piąuett, za cenę 5000 dolarów podjął się skontaktować go z dwoma
chirurgami, którzy skłonni byli przeprowadzić plastyczną operację twarzy.
Byli to doktor Wilhelm Loeser, Niemiec z pochodzenia, oraz doktor Harold
Cassedy. 27 maja zoperowali Dillingera w melinie, którą były szmugler
alkoholu, Probasco, oddał im do dyspozycji za cenę czterdziestu dolarów
dziennie. Dillinger z powodu wypadku przy narkozie o mały włos nie
wyzionął ducha. Zmiany zaś w twarzy rozczarowały go tak bardzo, że w ślepej
wściekłości groził lekarzom rewolwerem. Wobec tego doktor Loeser zadowolił
się potraktowaniem jego palców żrącym kwasem, aż linie papilarne całkowicie
znikły; była to nowa metoda. Ale gdy 22 lipca 1934 roku agenci FBI przed
kinem „Biograph” zatrzymali i zastrzelili Dillingera, jego linie papilarne były z
powrotem widoczne. I znowu wydawało się udowodnione, że „niewymazalna
pieczęć” jest naprawdę niewymazalna.
Czy w istocie udowodnione? W październiku pewien chicagowski
funkcjonariusz policji, patrolujący na szosie poza miastem, natknął się na
podziurawione kulami zwłoki. Twarz zabitego wydała mu się znana. Chodziło
o Gusa Winklera poszukiwanego za morderstwo oraz napady na banki i urząd
pocztowy. Nietrudno było ustalić, w jaki sposób Winkler zginął: jakiś rywal
strzelił szybciej od niego. Podobnie jak w wypadku Klutasa, policja
zabezpieczyła odciski palców Winklera i przesłała do biura identyfikacyjnego.
Tam znowu wielka niespodzianka. Palce Winklera dawały wprawdzie
nienaganne odciski, lecz ich formuła nie prowadziła do tej przegrody
rejestratury, w której powinna się była znajdować karta z odciskami Winklera,
zdjętymi przy okazji wcześniejszych aresztowań. Nowe odciski prowadziły
donikąd. Na środkowym palcu lewej ręki zabity posiadał inny wzór linii
papilarnych niż zarejestrowany wcześniej w jego kartotece. Bandyta jednak
był zbyt dobrze znany, aby możliwe było przypuszczenie, że zmarły nie jest
Winklerem, lecz kimś innym. Po raz wtóry zaalarmowano Waszyngton. Co się
tu stało? Czyżby mimo wszystko istniała metoda zmiany odcisków, mogąca
zachwiać całym z takim trudem budowanym systemem? Odpowiedź z
Waszyngtonu zdradzała zdenerwowanie, jakie tam zapanowało, zawierała bo.
wiem polecenie, by trzymać ów wypadek w ścisłej tajemnicy i — jak w
wypadku Klutasa — zasięgnąć opinii chirurgów i dermatologów.
Badanie lekarzy trwało tym razem dłużej. Pewien urzędnik z biura
śledczego naprowadził ich w końcu na właściwy ślad. Zarejestrowane
pierwotnie odciski palców Winklera ukazywały na lewym palcu środkowym
dwie delty. Obecnie zaś na miejscu jednego trójkąta znajdowała się maleńka
blizna. Nieznany lekarz czy też ktokolwiek inny, kto zoperował Winklera,
zadowolił się jedynie zmianą małej cząstki wzoru linii papilarnych i tym
osiągnął zrazu efekt bardziej widoczny niż inni lekarze, którzy usuwali całą
skórę lub poddawali ją działaniu żrących kwasów.
Problem był rozwiązany. W przyszłości należy w podobnych wypadkach
natychmiast szukać blizn. Zastosowana w tym przypadku metoda była tak
pomysłowa, że rzecznicy FBI zaprosili na specjalną konferencję w Long Read
w Kalifornii znanych chirurgów, doświadczonych w przeszczepianiu skóry,
oraz dermatologów, aby z nimi radzić nad możliwością zmiany linii
papilarnych. Konferencja odbyła się przy drzwiach zamkniętych. Chirurg,
doktor Howard L. Uppdegraff ze szpitala Lebanon w Hollywood,
przedsięwziął rozległe doświadczenia. Wynikało z nich, że również metoda
zastosowana u Winklera daje jedynie przejściowy efekt. Nawet w tym,
wypadku powraca po jakimś czasie pierwotny wzór linii. Istniała jedna tylko
możliwość trwałej zmiany, to jest przeszczepienia skóry, przede wszystkim
skóry dłoni, na czubki palców. Musiała to być przy tym skóra tego samego
człowieka. Zabieg ten łącznie z wygojeniem trwa około trzech tygodni i jest
stosunkowo mało bolesny. Operacja nie jest jednak niebezpieczna dla służby
śledczej, ponieważ na brzegach miejsc operowanych powstają blizny i rysy w
liniach papilarnych, które zaznaczają się wyraźnie przy dokładnym
zdejmowaniu odcisków. Należy więc tylko zwrócić uwagę funkcjonariuszom
służby śledczej na tego rodzaju możliwości. Blizny zaś w miejscach, skąd
wzięto skórę na przeszczep, dostarczają dokładnych wskazówek, że ma się do
czynienia z operacją plastyczną. Rozwój tych metod odbywał się niespiesznie
— póki nie sprawdziły się przepowiednie doktora Uppdegraffa — aż do roku
1941, kiedy odpłynęła gwałtowna fala jawnych walk gangsterów, ustępując
miejsca gangsterstwu spokojniejszemu na zewnątrz, zorganizowanemu na
wzór wielkich przedsiębiorstw gospodarczych.
Stało się to 31 października 1941 w pobliżu Austin w Texas. Tego dnia
patrol policyjny ujął i zatrzymał wysokiego jasnowłosego mężczyznę o
inteligentnym wyglądzie, nazwiskiem Robert Pitts, ponieważ ten, mimo że
podlegał obowiązkowi służby wojskowej, nie posiadał karty rejestracyjnej
Selective Service22 — organizacji czuwającej nad dopełnianiem tego
obowiązku.
Dla stwierdzenia identyczności Pittsa przewieziono go do Austin. Urzędnik
tamtejszego biura daktyloskopijnego zajął się odciskami jego palców —
pierwszym, drugim, trzecim, czwartym, piątym palcem. Następnie spróbował z
drugą ręką. Po czym osłupiały podniósł wzrok i ujrzał drwiący wyraz twarzy
Pittsa. Człowiek, który się nazywał Pitts, nie posiadał ani śladu linii
papilarnych na czubkach palców.
Minęło siedem lat od chwili gdy wypadek z Gusem Winklerem po raz
ostatni napędził strachu w Waszyngtonie. Obecnie Waszyngton nie był już
zaskoczony. Zażądano wyników prób daktyloskopijnych. Natychmiast też
odkryto blizny wskazujące na przeszczep skóry. Pittsa umieszczono
tymczasem w więzieniu stanowym w Raleigh i poproszono zarząd więzienia,
aby oddał jego ciało dokładnym oględzinom, już po paru godzinach
przedłożono wynik badania: po obu stronach piersi więźnia widniało pięć
wyraźnych blizn. Nic ulegało wątpliwości, że stamtąd wzięto kawałki skóry do
przeszczepienia jej na palce. Kim jednak był Pius w rzeczywistości? Kto ze
zbrodniarzy ukrywał się pod powierzchownością młodego człowieka,
uznawszy za konieczne poddać się tak daleko idącej operacji? Pitts milczał —
przekonany, że nie uda się odnaleźć drogi wstecz do jego przeszłości.
Jak brzmiało jego prawdziwe nazwisko? Gdzie się urodził? Gdzie
przebywał 1 maja 1934, 1 września 1939, 15 czerwca 1937 roku? Milczenie.
Drwiące milczenie. I jaki chirurg dokonał zabiegu? Gdzie mieszka? Gdzie go
operował? Na wszystkie te pytania odpowiedzią był drwiący uśmiech.
FBI przebadała spisy i akta wszystkich poszukiwanych kryminalistów i
zbiegów z więzienia, wszystkie nie wyświetlone dotąd włamania, napady,
morderstwa oraz odpowiednie raporty o tych przestępstwach i przestępcach.
Przed dziewięciu laty niejaki Robert J. Philipps, dwudziestotrzyletni chłopak,
został aresztowany w Wirginii za kradzież auta. Opis, fotografia i wiek
pasowały jak ulał do Pittsa. Te same odciski palców, które wtedy zdjęto
Philippsowi, powracały w następnych latach u pewnego młodego człowieka,
który pod różnymi nazwiskami bywał aresztowany z bronią w ręku i
kierowany do więzień Atlanty i Alcatraz. Datą ostatniego aresztowania był
dzień 28 marca 1941 roku w miejscowości Miami, wówczas jednak musiano
go wkrótce wypuścić na wolność. Jeśli Pitts był tożsamy z tym człowiekiem,
operacja jego palców musiała być dokonana między 28 marca a 31
października 1941, dniem jego ponownego aresztowania. Agenci FBI
przesłuchali więźniów, którzy siedzieli w jednej ccii z byłym więźniem o
różnych nazwiskach, ale zawsze o tych samych odciskach palców. Jeden z nich
zaczął w końcu mówić. Przypomniał sobie, że pewnego razu była w celi mowa
o doktorze, do którego można by się zwrócić w razie konieczności, niejakim
doktorze Brandenburgu, rzekomo mieszkającym w stanie New Jersey.
I faktycznie natrafiono na doktora Leopolda Williama Augusta
Brandenburga w Union City w New Jersey. Był to człowiek niezwykłej tuszy,
o małych, głęboko w tłuszczu osadzonych oczkach, w okularach bez oprawy, o
niezdrowej cerze i utykający. Wielokrotnie już stawał przed sądem, raz za
spędzenie płodu, innym razem za udział w napadzie na urząd pocztowy, w
którym łup wyniósł sto tysięcy dolarów. Ale zawsze udało mu się ujść
bezkarnie. Teraz jednak nie wymknął się agentom FBI. Zeznał, że Robert Pitts
jest faktycznie Robertem Philippsem i że w maju 1941 zwrócił się do niego z
prośbą o zmianę odcisków palców. Doktor przeprowadził transplantację skóry
w swoim mieszkaniu, najpierw na palcach jednej, potem drugiej ręki. Za
każdym razem trwało trzy tygodnie, nim palce się zagoiły w miejscu
transplanlacji skóry na piersi. Wówczas odciął zrośniętą z palcami skórę piersi
i jeszcze przez czas jakiś „modelował” czubki palców. Pitts i lekarz zostali
skazani na długoletnie więzienie.
Wypadek Pittsa był jednak ostatnim słynnym wypadkiem w historii odbitek
daktyloskopijnych, w którym usiłowano przechytrzyć naturę i daktyloskopię.
W niepowstrzymanym, szybkim tempie daktyloskopijna służba śledcza FBI
stalą się liczbowo największą i technicznie najdoskonalszą na świecie. W roku
1956 kartoteka odcisków w Waszyngtonie liczyła przeszło 141 231 713 kart
rejestracyjnych. Specjalna kartoteka, w której gromadzono nie zwykłe karty z
odciskami dziesięciu palców, ale pojedyncze odciski, umożliwiała
identyfikację znajdowanych często na miejscu przestępstwa odcisków
poszczególnych palców, nieraz nawet części ich czubków. Za pomocą maszyn
pracujących systemem kart perforowanych można było każdą poszukiwaną
kartę odnaleźć w ciągu paru minut wśród miliona innych. I doświadczenia z
tym olbrzymim zbiorem potwierdzały za każdym razem, że każdy człowiek
nosi na czubkach swych palców własne niewymazalne znaki.
Najbardziej ważki jednak był fakt, że J.E. Hooverowi udało się
urzeczywistnić w nieprzewidzianym zakresie to, co przyświecało Vucetichovi:
w Argentynie jako cel, i z którego to powodu jego życie tak tragicznie się
załamało. Właśnie w kraju, który wolność jednostki podniósł do zasady —
dzięki cierpliwości Hoovera, dzięki jego apelom do rozsądku i ostatecznie
dzięki zrozumieniu licznych władz — osiągnięto rzecz zdumiewającą: z
ogólnej liczby 141 231 713 kart rejestracyjnych z odciskami palców w roku
1956 aż 112 096 777 pochodziło nie od przestępców, lecz od szanowanych,
nigdy nie karanych obywateli Stanów, zamieszkałych tu stale lub czasowo. Ta
właśnie kartoteka, choć obecnie nie obejmuje ona jeszcze wszystkich
obywateli, ale i tak ogromna, umożliwia służbie wywiadowczej poszerzenie jej
działalności daleko poza krąg aresztowanych lub recydywistów. Nie tylko
ułatwia identyfikację odcisków na miejscu zbrodni, okazuje się również
nieocenionym środkiem pomocniczym przy identyfikacji w razie
nieszczęśliwych wypadków, katastrof, klęsk lub w wypadku ofiar wojny.

═══════ ♦ ═══════
18. Było to tak, jak gdyby historia odcisku palca raz jeszcze chciała
wykazać, i to w sposób niewymierny, jakie znaczenie posiada ogólna
daktyloskopijna rejestracja ludności dla wyświetlania zbrodni. I znowu
wybrała w tym celu morderstwo. Raz jeszcze arena zbrodni przemieściła się
przez Atlantyk do Wielkiej Brytanii, gdzie daktyloskopia przebyła tyle etapów
swej długiej drogi.
W nocy z 14 na 15 maja roku 1948 w Blackburn, w hrabstwie Lancashire,
zginęło z ręki mordercy dziecko, June Anna Devanay; ta czarująca
dziewczynka w wieku lat niespełna czterech była córką hutnika z Blackburn.
Kilka dni przedtem przywieziono dziecko z lekkim zapaleniem płuc na oddział
dziecięcy szpitala w Queens Park. Zapalenie wkrótce minęło i mała June miała
wrócić 15. do domu. W przededniu powrotu dziecko leżało w sali dziecięcej
CH III; parterowa sala graniczyła z jednej strony z kuchnią i łazienkią oddziału
dziecięcego, z drugiej z przybudówką z toaletami i z dużymi oknami
narożnymi, które ze względu na dopływ powietrza były zwykle także tego
wieczoru, szeroko otwarte.
Parę minut po godzinie 11 wieczorem pielęgniarka Gwendolina Humphreys
uspokoiła płaczące dziecko obok łóżeczka małej June, która mocno spała.
Siostra wróciła do kuchni. O godzinie 11.30 posłyszała jakiś szmer — miała
wrażenie, że słyszy głos dziecka na korytarzu. Kiedy wyszła na korytarz,
spostrzegła, że drzwi wiodące do ogrodu są otwarte. Na dworze wiał silny
wiatr, sądząc zatem, że wiatr odemknął drzwi, siostra wróciła do swych zajęć
w kuchni.
W 15 minut potem udała się na obchód sali CH III. Kiedy podeszła do
łóżka małej June, było ono puste. Pośpieszyła do toalet w przybudówce, ale i
tam nie znalazła dziecka. W drodze powrotnej do sali zauważyła plamy na
świeżo froterowanej podłodze. Wyglądały na ślady stóp, ale nie dziecięcych,
lecz stóp dorosłego człowieka, który boso lub w cienkich skarpetach biegł
przez salę. Ślady prowadziły od jednego z okien narożnych do różnych łóżek i
kończyły się przy łóżku zaginionego dziecka. Pod łóżkiem leżała duża flaszka
wody destylowanej, która po godzinie 11 stała na wózku w drugim końcu sali.
Koło godziny 12 siostra wszczęła alarm. Cały personel szpitala udał się na
poszukiwanie dziecka. Szpital Queens Park leżał w wielkim ogrodzie pośród
łąk. Kiedy do godziny 2 nad ranem nie znaleziono jeszcze June, dyżurny
lekarz zawiadomił policję w Blackburn. W godzinę potem jeden z
funkcjonariuszy policji znalazł zwłoki June Devanay w wysokiej trawie pod
murem okalającym teren szpitala. Dziecko było najwidoczniej zgwałcone.
Potem potwór prawdopodobnie chwycił swą ofiarę za nóżki i roztrzaskał jej
główkę o mur.
O szarym brzasku przybyli pierwsi funkcjonariusze lokalnych sił
policyjnych hrabstwa Lancashire, między nimi komisarz Looms i naczelny
inspektor Campbell z gabinetu daktyloskopijnego Lancashire w Hutton obok
Preston. Szef komisariatu nie wahał się długo, lecz natychmiast wezwał na
pomoc Scotland Yard. Dziecko, przed którego zwłokami stał w tej chwili, było
w ciągu krótkiego czasu trzecią ofiarą jednego lub paru zabójców dzieci. Dwa
inne morderstwa wydarzyły się w Londynie i Farnworth (leżącym nie opodal
Blackburn). Ofiarą padły Eilleen Lockhart, pięcioletnia dziewczynka uduszona
w piwnicy zbombardowanego domu, oraz jedenastoletni John Smith zakłuty
sztyletem. Oba wypadki nie zostały do tej pory wyświetlone. Po tym trzecim z
kolei wypadku oburzona opinia publiczna domagać się będzie żywszej akcji
policyjnej i efektów tej akcji, Looms wiedział o tym. 15 maja przed południem
przyjechał naczelny inspektor Capstick i dwóch dalszych funkcjonariuszy
Scotland Yardu w Blackburn i zabrali się do roboty.
Zamknięto cały teren szpitala, nikomu nie wolno było opuszczać
budynków. Pewne zdawało się na razie jedno: morderca dostał się do wnętrza
między godziną 11.15 a 11.45 przez jedno z otwartych okien narożnych,
zzuwszy wpierw obuwie. Widocznie znał dobrze teren okoliczny. Z wahaniem
podchodził do kilku łóżeczek, nim zdecydował się na June i wyjął dziecko z
łóżeczka. Potem wyszedł znowu oknem, wdział buty i zawlókł swą ofiarę pod
mur. Wzór jego skarpetek rysował się wyraźnie w odciskach stóp na podłodze
sali. Prawdopodobnie, wszedłszy do sali, wziął z wózka flaszkę znalezioną pod
łóżeczkiem June, by w razie konieczności użyć jej jako broni. Na jednym z
okien narożnych znaleziono parę nitek materiału, takie same nitki przylgnęły
do zwłok dziecka. Te ustalenia jednak nie zaprowadziły funkcjonariuszy
śledczych dalej, podobnie jak przesłuchanie wszystkich pracowników i
mieszkańców szpitala.
Naczelny inspektor Campbell zajął się tymczasem zbadaniem odcisków
palców w sali dziecięcej. Skontrolowano wszystkie ściany, stoły, okna, łóżka,
krzesła, butelki z lekami i zabawki. Kilka kamer utrwaliło setki odcisków.
Równocześnie zdjęto odciski wszystkich pracowników i gości, którzy w
ostatnich tygodniach wchodzili na oddział dziecięcy. Okazało się, że wszystkie
znalezione odciski pochodziły od lekarzy, sióstr, dzieci oraz odwiedzających
— z wyjątkiem odcisków paru palców i kciuka oraz całej dłoni,
pozostawionych na flaszce pod łóżeczkiem June. Funkcjonariusze policji
kryminalnej doszli do wniosku, że te odciski muszą pochodzić od mordercy.
Aby jednak mieć zupełną pewność, ustalili listę dalszych osób, które w
ostatnich miesiącach odwiedzały oddział dziecięcy lub też zajęte były
napełnianiem flaszek wodą destylowaną.
Również odciski tych osób porównano z odciskami na flaszce. Daremnie.
Tak więc odciski na flaszce musiały pochodzić od mordercy.
Campbell przesłał fotografię odcisków do Scotland Yardu oraz do
wszystkich lokalnych zbiorów daktyloskopijnych w Wielkiej Brytanii. Ale
nawet porównanie z kartoteką Scotland Yardu liczącą podówczas 1250000 kart
rejestracyjnych okazało się bezowocne. Dalsze fotografie przesłano pocztą
lotniczą do wszystkich biur identyfikacyjnych poza W. Brytanią, istniała
bowiem możliwość, że sprawcą jest jakiś marynarz lub też cudzoziemiec,
który przejściowo zatrzymał się w Blackburn. Ale i te usiłowania nie dały
rezultatu. W końcu wzięło górę przekonanie, że morderca pochodzi z
Blackburn lub okolicy, przemawiała za tym jego orientacja oraz znajomość
zwyczajów sióstr pełniących nocne dyżury w szpitalu.
20 maja Campbell wysunął propozycję, która weszła do historii
kryminalistyki — propozycję tak niezwykłą, że sam nie śmiał liczyć na jej
realizację. Zaproponował mianowicie, aby zebrać odciski palców wszystkich
mężczyzn w Blackburn powyżej lat szesnastu oraz wszystkich robotników
dojeżdżających tu codziennie do pracy. Blackburn liczyło wówczas sto
dziesięć tysięcy mieszkańców i około 35 tysięcy gospodarstw. Campbell
oszacował, że musiano by sporządzić około pięciu tysięcy kart, by porównać
odciski pozostawione na flaszce z odciskami wszystkich wchodzących w
rachubę mężczyzn. Wiedział dobrze, że nigdy dotąd nie próbowano uczynić
czegoś podobnego, przynajmniej w Anglii. I równie dobrze wiedział, że nikt
nie może dać gwarancji, że ta ogromna praca śledcza doprowadzi do celu.
Wszystko mogło się okazać daremne. Jeśli istniał w ogóle jakiś powód do
nadziei, że propozycja zostanie zrealizowana, był nim rosnący stale niepokój i
wzburzenie opinii publicznej, które zmuszało władze do szukania dróg
stanowczo niezwykłych.
Nie było prawa, które mogłoby zmusić ludność do poddania się procedurze
daktyloskopijnej. W tym czasie w żadnym niemal innym kraju świata
przeświadczenie, że rejestracja według odcisków „ma zawsze coś wspólnego
ze zbrodnią” i że nic wolno do niej zmuszać wolnych obywateli, nie było tak
silne, jak w Anglii. Ilu mieszkańców będzie się wzdragało przed zdjęciem
odcisków i tym samym postawi całe powodzenie pod znakiem zapytania?
Mimo to zdecydowano się na podjęcie próby. Aby z góry przeciwdziałać
możliwym oporom, inicjatywa wyszła nie od policji, lecz od burmistrza
Blackburn. Zaapelował on do mieszkańców o dobrowolną pomoc. Zaręczył, że
wszystkie karty z odciskami, które zostaną wyeliminowane przy porównaniu z
odciskami sprawcy, ulegną zniszczeniu i w żadnym wypadku nie wejdą w
skład kartoteki. Poszedł jeszcze dalej. Zagwarantował, że karty zostaną użyte
wyłącznie dla porównania z odciskami mordercy, a nie z jakimikolwiek
innymi spisami policyjnej służby śledczej. Znaczyło to, że świadomie
rezygnuje się z szansy, aby przy okazji wyłapać także innych poszukiwanych
kryminalistów. W końcu zapewniono, że urzędnicy mający zdejmować odciski
będą odwiedzać domy, tak by nikt nie musiał przestąpić progu komisariatu.
Kiedy 23 maja, osiem dni po zabójstwie małej June, rozpoczęto akcję, w
biurach policyjnych w Blackburn panowało niesłychane napięcie. Pierwszy
dzień minął jednak bez trudności. Ogólne oburzenie oraz gorąca chęć
odnalezienia zbrodniarza kazały zamilknąć wszelkim zastrzeżeniom. Za
podstawę akcji rejestracyjnej służyły listy wyborców, w wypadku zaś
robotników dojeżdżających — fabryczne listy płac. Liczne domy trzeba było
odwiedzać parokrotnie, ale w końcu czerwca, więc po sześciu tygodniach,
rozporządzano już dwudziestoma tysiącami kart.
Dwadzieścia tysięcy — ale wśród nich nie było odbitek poszukiwanych.
Napięcie rosło z dnia na dzień. W połowie lipca trzydzieści tysięcy
mieszkańców zdaktyloskopowano. Ale i teraz nie postąpiono ani kroku
naprzód. Trzydzieści tysięcy — zastraszająca inwestycja czasu i pieniędzy, a
wciąż jeszcze żadnego widoku na powodzenie! Obecnie jednak nie można już
było akcji zatrzymać. I nie można się było cofnąć, gdy z końcem lipca leżało
już czterdzieści tysięcy kart z odciskami, a odciski na flaszce dalej nie
zdradziły tajemnicy. Z początkiem sierpnia zebrano i przebadano czterdzieści
pięć tysięcy kart. Nadzieja pomyślnego wyniku spadła do zera, bo teraz
wydawało się, że wszyscy mężczyźni z Blackburn i wszyscy dojeżdżający do
pracy zostali już ujęci. Ale czy naprawdę wszyscy? A może ktoś wyniósł się
tymczasem z miasta bez zwrócenia niczyjej uwagi?
W tym momencie wzrastającej rezygnacji jeden z urzędników wpadł na
pomysł, aby przebadać najnowszą listę posiadaczy kart żywnościowych, które
w trzy lata po zakończeniu II wojny światowej wydawano jeszcze w Anglii. I
przebadanie to ujawniło fakt, który wielkim łowom dawał ostatnią szansę:
mimo całej staranności przeoczono bowiem jeszcze ośmiuset mieszkańców
płci męskiej. Czyżby między nimi krył się człowiek, którego poszukiwano?
Czyżby los oszczędzał go, że tak powiem, do ostatniej chwili?
11 sierpnia policjant Calvert w pogoni za brakującymi ośmiuset odciskami
wszedł do domu przy Berley Street, numer 31. Zastał tam Mrs Griffiths i jej
dwudziestodwuletniego syna, Petera. Peter Griffiths, szczupły dobrze się
prezentujący chłopak, uchodził za miłego i lubiącego dzieci. Należał do tych,
których dotychczas przeoczono. Calvert zapytał go, czy jest gotów dać swoje
odciski. Griffiths bez słowa wyciągnął ręce. Wraz z innymi tego dnia zdjętymi
odciskami posłano i jego odbitkę do Hutten. W dwadzieścia cztery godziny
potem, 12 sierpnia po południu, jeden z funkcjonariuszy zajętych
porównywaniem mimo woli wydał okrzyk, który zwrócił uwagę wszystkich:
— Mam go — krzyknął — tu go mam! — Odcisk lewego kciuka i palca
wskazującego zgodny był z odciskiem na flaszce. Był to sukces w ostatniej
niemal chwili.
Rozwiały się zwątpienia, zniknęła rezygnacja — w ciągu niewielu dni
przesłuchanie i dalsze śledztwo potwierdziły, że polowanie na odbitki wydało
owoce.
Gritfiths, syn chorego umysłowo ojca, jako dziecko przebywał dłuższy czas
na oddziale dziecięcym szpitala w Queens Park, znał więc dokładnie teren
swego czynu. Kiedy nie pozostało mu już żadne wyjście, przyznał się do
morderstwa — zboczony młody człowiek o twarzy dziecka, niezdolny do
regularnej pracy i niemający naturalnej skłonności do kobiet. Możliwe, iż był
mordercą nie tylko małej June, ale także jedenastoletniego Johna Smitha w
Farnworth. Ale co do tamtej zbrodni nie było poszlak dość przekonujących, by
wydobyć zeń również drugie zeznanie.
Jeśli bowiem udowodniono Griffithsowi morderstwo małej June, stało się
to jedynie dlatego, że zdradziła go „niewymazalna pieczęć” na jego palcach.
Ów z takim trudem wywalczony sukces nie tylko skierował wzrok milionów
ludzi na stan, jaki osiągnął system daktyloskopijnej identyfikacji w ciągu
swych niemal stuletnich dziejów, oraz na możliwości, jakich nastręczał;
umocnił również w wielu niezależnie myślących ludziach w Wielkiej Brytanii
i poza jej granicami przekonanie, jak bardzo konieczna jest rejestracja za
pomocą odcisków palców ludności całych krajów i kontynentów oraz
przezwyciężenie oporów narosłych na skutek licznych resentymentów. Po
zakończeniu sprawy Griffithsa argumenty, jeśli chodzi o kryminalistykę, były
jasne jak słońce. Gdyby w Wielkiej Brytanii istniała ogólna rejestracja,
mordercę June Devaney znaleziono by w ciągu paru dni.
Ale przezwyciężenie emocjonalnych oporów było — jak uczy historia —
długotrwałym problemem. Realizacja tak dalekosiężnych celów była kwestią
przyszłości. Jednak bez względu na to, kiedy miałaby się ona dokonać, byłaby
tylko częścią obejmującego cały świat organizacyjnego rozwoju daktyloskopii.
Jej początek i wzlot zbudował wielki pomost, po którym nauki przyrodnicze
oraz zdobycze techniki XIX i XX wieku — jedne po drugich — wkroczyły do
świata kryminalistyki, do świata detektywów.

1 „Bezpieczeństwo”
2 baranami (przyp. tł.)
3 Człowiek— zbrodniarz w stosunku do antropologii, jurysprudencji i dyscypliny więziennej. (przyp. tł.)
4 płótno introligatorskie (przyp. tł.)

5 Comentatio de examine phyhologico organi visus et systematis cutanei (przyp. tł)

2 odpowiednik polskiego „gliny”(przyp. tł.)

6 (ang.) „Samotnia” (przyp. tł.)

7 ang. Jack the Ripper

8 (ang.) Wydział Nadzoru Więźniów (przyp. tł.)


9 (ang.) Tajemnice policji i zbrodni (przyp. tł.)

10 (niem.) Handbuch fur Untersuchungsrichler (przyp. tł)


10 (niem.) Allgemeine Anleitnng zum Anthropometrischen wid Fingerabdruckverfahren (przyp. tł.)

11 (ang.) Inspektor Generalny Indii (przyp. tl.)

12 (ang.) Klasyfikacja i zastosowanie odcisków palców (przyp. tł.)


13 (ang.) Registratura odcisków palców (przyp. tl.)

14 (ang.) Sąd Główny do Spraw Karnych (przyp. tł.)

15 (ang.) kierownik biura; tutaj: sekretarz prokuratury (przyp. tł.)

16 angielska złota moneta; funt. szterling (przyp. tl.)

(hiszp. Ból)
17 zawodowi bandyci i mordercy (przyp. tł.)

18 odbitek daktyloskopijnych (przyp. tl.)

19 (ang.) walka wolnoamerykańska (przyp. tl.)


20 (ang.) przemytnicy alkoholu (przyp. tl.)
21 (ang.) oszustwa, szwindle, tu: gangsterstwo (przyp. tl.)
22 (ang.) Selektywna Służba Wojskowa (przyp. tl.)
II. CO OPOWIADAJĄ UMARLI, CZYLI KAMIENIE MILOWE MEDYCYNY
SĄDOWEJ

1. „Zwłoki zostały zidentyfikowane”—— tak brzmiał nagłówek na drugiej stronie paryskiego


dziennika „L’Intransigeant”z 22 listopada roku 1889. Równocześnie dziennik opublikował dwie
leżące obok siebie ilustracje: jedna ukazywała głowę mężczyzny zmienioną do niepoznaki, w stanie
rozkładu, druga — twarz tego samego człowieka za życia.
Ów nieco makabryczny podwójny portret przedstawiał oblicze niepozornego komornika
paryskiego nazwiskiem Gouffé, który miał biuro przy rue Montmartre i dobrze prosperujące
interesy łączył z rozległymi przygodami miłosnymi. Ale tego dnia, 22 listopada, kiedy dziennik
niemal z tryumfem obwieścił, że „zwłoki zostały zidentyfikowane”, ów niepokaźny człowiek od
tygodni już cieszył się sławą, jaka chwilowo zaćmiła nawet tryumfalny sukces Paryskiej Wystawy
Światowej. Nagłe zniknięcie Gouffégo 26 lipca wieczorem i odkrycie jego bezprzykładnej wręcz
gorliwości w łóżkach pewnych dam z Champs Elisees wystarczyły, aby w ciągu nocy zyskał
niezwykłą popularność. Paromiesięczne daremne wysiłki szefa Sûreté, Gorona, w celu odnalezienia
zaginionego oraz powódź plotek dopełniły miary. W końcu poszukiwanie Gouffégo nabrało nowych
podniecających akcentów na skutek znalezienia będących w stanie rozkładu zwłok obok La Tour-
de-Millery w pobliżu Lyonu oraz pytania, czy idzie tu o zaginionego. 22 listopada „L’Intransigeant
„dał odpowiedź: „tak!”
Nie tylko ,,L’Intransigeant”, lecz i wszystkie pozostałe dzienniki paryskie donosiły o
graniczącym wręcz z cudem sposobie, w jaki pewien do tej pory nie znany w szerszych kręgach
człowiek, profesor Aleksander Lacassagne, patolog i lekarz sądowy uniwersytetu w Lyonie, wyrwał
tajemnicę tożsamości zmienionym do niepoznaki szczątkom z Millery, „Petit Journal” publikował
każdy szczegół sekcji zmarłego niczym wydarzenie o dalekosiężnym znaczeniu politycznym,
Marcin Duffus zaś zakończył swój artykuł wzruszającym zdaniem: „Naród francuski dał światu
Alfonsa Bertillona, odnowiciela policji kryminalnej. Odkrycie tajemnicy z Millery uczy nas, że
również francuska medycyna może wskazać kryminalistyce obiecujące drogi. Zidentyfikowanie
zwłok z Millery jest kamieniem milowym historii”.
Angielski patolog Pepper wyraził później wątpliwość, czy wydarzenia związane ze zmarłym z
Millery posiadają w istocie tak przełomowe znaczenie. Jeśli — ściśle rzeczowo — myślał o rozwoju
specjalnej dziedziny medycyny, która nosi nazwę medycyny sądowej, miał niewątpliwie rację. Jeśli
jednak miał na myśli atmosferę, przenikanie stosunkowo młodej medycyny sądowej , do
świadomości opinii publicznej i do świata kryminalistycznej wyobraźni, wówczas nic mógł
zaprzeczyć prawdziwości słów Duffusa. W owych pionierskich dla kryminalistyki dziesiątkach lat
było niewiele wypadków, które by tak bardzo przybliżyły w odczuciu francuskiej i europejskiej
opinii publicznej nadchodzącą erę znaczenia medycyny dla kryminalistyki, jak uczyniła to „sprawa
Gouffégo”.
Wieczorem 27 lipca 1889, kiedy szwagier Gouffégo, Landry, zameldował komisariacie dzielnicy
Bonne Nouvelle o zniknięciu komornika, dyżurny komisarz Brissaud nie przypisywał tej sprawie
większego znaczenia. Landry przyznał zresztą, że Gouffé, czterdziestodziewięcioletni wdowiec
mieszkający u swych córek, utrzymywał stosunki miłosne z co najmniej dwudziestoma
dziewczętami i być może zniknął z związku z „tego rodzaju przygodą”. Dopiero gdy Gouffé nie
zjawił się do 30 lipca, sprawa dostała się w ręce. Gorona oraz kompetentnego sędziego śledczego,
Dopffera. Goron odwiedził biuro Gouffégo. Na podłodze przed kasą wykrył osiemnaście
wypalonych zapałek. Konsjerżka poinformowała go, że tego wieczoru, kiedy Gouffé zniknął, jakiś
mężczyzna otworzył kluczem biuro, bawił w nim jakiś czas, a potem przeszedł znowu obok jej
pokoiku. Wzięła go zrazu za Gouffégo, dopiero gdy rzekomy Gouffé wyszedł, zrozumiała, że to był
ktoś obcy. Goron wywnioskował z tego, że obcy wszedł w posiadanie klucza Gouffégo i próbował
otworzyć kasę. Zlecił poszukiwanie w okolicy bulwaru Hausman-na i w słynnej „Cafe Anglais”.
Ale chociaż funkcjonariusze Gorona nawiązali kontakty z setkami dziewcząt, nie odkryto ani śladu
zaginionego. Gouffé miał uporządkowane stosunki finansowe, ucieczka przed jakimś pościgiem
karnym nie wchodziła w rachubę, samobójstwo wobec jego żądzy życia było również niemożliwe.
Do wszystkich komisariatów policji w całej Francji rozesłano opisy zaginionego: smukły, wzrost
1,75 m, elegancko ubrany, włosy bujne kasztanowate, czworogranna wypielęgnowana broda. Nadto
Goron polecił kilku swoim pisarzom przeglądać wszystkie pisma, nawet najmniejsze dzienniki
prowincjonalne, czy nie znajdzie się w nich wzmianki o znalezieniu zwłok.
Do 10 sierpnia Sûreté nie postąpiła ani kroku naprzód. Gouffégo jakby ziemia pochłonęła.
Goron zaczął się obawiać o swoją legendarną opinię. Nagle — rankiem 17 sierpnia — znalazł na
swym biurku po jednym egzemplarzu dzienników „Quotidien Provencal” i „Lanterne”. W obu
zakreślona była notatka donosząca, że mieszkańcy pewnej wsi w pobliżu Lyonu znaleźli na brzegu
Rodanu zwłoki mężczyzny w worku. Nie zidentyfikowanego trupa przewieziono do „morgue”—
kostnicy w Lyonie. Gordon nalegał na Dopffera, by wysłał natychmiast telegraficzne zapytanie do
Lyonu. Dopffer wahał się: liczba fałszywych poszlak, już przebadanych, wydawała mu się
dostatecznie duża. W końcu jednak ustąpił. Z odpowiedzi sędziego śledczego w Lyonie, Bastide’a,
przebijała wyraźnie awersja prowincjusza do wtrącania się Paryża. Policja w Lyonie — donosił
Bastide — w najbliższym czasie wyjaśni sprawę. W żadnym wypadku nie idzie tu o Gouffégo,
cechy fizyczne są pod każdym względem inne niż u poszukiwanego.
Dopffer uznał sprawę za załatwioną, Goron nie. Zadepeszował do redakcji pisma „Lanterne”,
prosząc miejscowego reportera o dokładny raport. 20 sierpnia otrzymał najdokładniejszy opis całej
sprawy. Od początku sierpnia mieszkańcy Millery dziwili się ohydnej woni, rozchodzącej się z paru
krzaków jeżyn na brzegu Rodanu. W końcu, 13 sierpnia, dróżnik Goffy znalazł w krzakach wielki
wór jutowy. Kiedy rozciął go nożem, wysunęła się, na pół w stanie rozkładu, czarnowłosa głowa
mężczyzny. Przerażony Goffy pobiegł na żandarmerię. W parę godzin potem przybyli z Lyonu:
urzędnik prokuratury Berard oraz lekarz, doktor Paul Bernard; ten ostatni należał do lekarzy
działających od dłuższego już czasu we Francji jako lekarze sądowi wzywani w wypadkach, kiedy
sędziowie i oskarżyciele potrzebowali ich rady. Ponieważ było już ciemno, a blask pochodni nie
wystarczał, aby otworzyć zwłoki na miejscu, przewieziono worek ze zmarłym do Lyonu, gdzie 14
sierpnia doktor Bernard dokonał sekcji. Z jego raportu wynikało, że zmarłego wpakowano do worka
zupełnie nago, głową do przodu. Ciało owinięte było ceratą i związane siedmioipółmetrowym
powrozem. Zmarły miał wysokości 1,70 metra, mógł mieć lat trzydzieści pięć do czterdziestu
pięciu, włosy i zarost były czarne, krtań w dwóch miejscach złamana, z czego doktor Bernard
wnosił, że nieznajomy został uduszony.
Doktor Bernard ukończył był właśnie swoje badania, gdy z Saint-Genis-Laval, wsi sąsiadującej
z Millery, nadeszła do Lyonu nowa alarmująca wiadomość. Pewien chłop zbierający ślimaki znalazł
na brzegu Rodanu jakieś dziwne drewniane kawałki. Żandarm Thomas, który wkrótce potem
przechodził tamtędy, był pewny, że chodzi o części kufra, z których wydzielał się charakterystyczny
„trupi zapach”. Połączył te kawałki drewna ze znaleziskiem z Millery i przetransportował cały
materiał do Lyonu. Tam na wieku kufra znaleziono dwie nalepki z napisem: „Stacja nadawcza:
Paryż 1231 — Paryż, 27.7.188 — Pociąg pospieszny 3. Stacja przeznaczenia: Lyon -Perrache 1”.
Ostatnia cyfra daty była zamazana. Ale lyoński komisarz kryminalny Remondencą zaopiniował,
że chodzi o cyfrę 8, że więc kufer wysłano już przeszło rok wcześniej do Lyonu. To zaś, że kufer
miał związek ze znalezionym zmarłym, okazało się 16 sierpnia, kiedy dróżnik Goffy w miejscu,
gdzie leżały zwłoki, znalazł klucz, który pasował akurat do zamku kufra.
Na tym koniec sprawozdania reportera z Lyonu. Goron uzyskał — w gruncie rzeczy niczym nie
umotywowaną — pewność, że jest na tropie Gouffégo. Znał niejednego lekarza sądowego owej
epoki i nie dowierzał orzeczeniu doktora Bernarda. Tego samego jeszcze wieczoru wymógł na
niechętnym sędzi śledczym, Dopfferze, zezwolenie, aby wysłać szwagra Gouffégo, Landry’ego, z
jednym funkcjonariuszem Sûreté do Lyonu. Landry miał naocznie stwierdzić, czy zmarły jest
Gouffém, czy nie. 21 sierpnia brygadier Soudais i Landry wybrali się na południe. Soudais
podobnie jak Dopffer nie wierzył w sens tej podróży, a przyjęcie ich przez sędziego Bastide’a nie
poprawiło mu humoru. Jedynie aby wypełnić obowiązek, upierał się przy tym, żeby obejrzeć zwłoki
z Millery. Był późny wieczór. „Kostnica” lyońska znajdowała się na starej barce, zakotwiczonej na
rzece przed „Hotel Dieu de Soufflot”. Latem zionął stamtąd okropny smród, zimą przejmował taki
ziąb, że lekarzom sekcjonującym zwłoki instrumenty wypadały ze zdrętwiałych rąk.
Dozorca Delaignue, którego włosy i broda sięgały bioder, brudny, palący fajkę osobnik,
zaprowadził brygadiera i Landry’ego przez kładkę na barkę. Na nagiej podłodze leżało tu kilku
nieboszczyków. Pere Delaignue oświetlił latarka zwłoki z Millery. Landry przycisnął chustkę do
twarzy, rzucił jedno jedyne spojrzenie na nierozpoznawalne szczątki mężczyzny, i który miał być
jego szwagrem, potrząsnął głową i przerażony wybiegł na ląd. Soudais przekonał się, że włosy
zmarłego są czarne — kruczoczarne, a nic kasztanowe jak włosy Gouffégo. Nazajutrz rano
zadepeszował do Gorona, że ekspedycja się nie udała. Co więcej — brygadier dowiedział się, że
tego samego ranka pewien woźnica z Lyonu złożył sensacyjne zeznanie i obecnie jest
przesłuchiwany przez sędziego śledczego, Viala.
Woźnica, nazwiskiem Laforge, podał, że 6 lipca czekał na dworcu na gości. W końcu zjawił się
jakiś człowiek i kazał załadować duży i bardzo ciężki kufer. Prócz tego człowieka na jego wóz
wsiedli jeszcze dwaj inni mężczyźni, po czym kazano mu jechać w stronę Millery. Tam wyładowali
kufer, polecając mu czekać. Po pewnym czasie wrócili bez kufra i pojechali z powrotem do Lyonu.
Laforge rozpoznał kufer po znalezionych częściach. A gdy mu pokazano album przestępców z
Lyonu, zidentyfikował na podstawie fotografii trzech ludzi o nazwiskach Chatin, Revol i Bouvaner
jako swoich pasażerów. Od 9 lipca wszyscy trzej siedzieli w areszcie za mord rabunkowy.
Vial, który obecnie przejął dochodzenie w sprawie z Millery, polecił Soudais’mu poinformować
szefa w Paryżu, żeby sobie oszczędził dalszego wtrącania się. Wypadek został bowiem
wyświetlony. Zwłoki zostały pochowane nazajutrz na cmentarzu gminnym De La Guillotiére.
Goron — jak pisano w ówczesnym sprawozdaniu — przyjął meldunki z Lyonu z irytacją, nie
przekonały go one jednak wcale. Ponieważ na razie nie widział możliwości ponownej interwencji w
Lyonie, ze zdwojoną gorliwością rozpoczął dochodzenia w samym Paryżu. We wrześniu otrzymał
raport swoich wywiadowców, który kazał mu nadstawić uszu. 25 lipca widziano Gouffégo w
brasseriep Guttenberga w towarzystwie niejakiego Michała Eyraud, który występował jako kupiec,
osobnika o kiepskiej opinii. Eyraud nie był sam, lecz w towarzystwie swej młodej kochanki,
Gabrieli Bompard. To była jednak dopiero pierwsza część raportu. Rozstrzygająca była dalsza.
Eyraud bowiem oraz Gabriela 27 lipca zniknęli z Paryża bez śladu — tego samego dnia 27 lipca,
kiedy zameldowano o zniknięciu Gouffégo. Przez cały październik Goron kazał poszukiwać obojga
— bez rezultatu.
Tymczasem w dziennikach paryskich publikowano coraz obszerniejsze artykuły o sprawie
Goufféego, a krytyka Gorona przybrała ostrzejsze formy. Te głosy drażniły przyzwyczajonego do
sukcesów szefa Sûreté; zanim skapitulował z początkiem listopada, ku zdziwieniu swego otoczenia
wrócił do swej dawnej myśli, że zmarły z Millery jest Gouffém. Dopffer wzdragał się pomagać mu
na tej drodze. Ale Goron nalegał tak gwałtownie, że w końcu Dopffer ponownie uległ i zasięgnął w
Lyonie informacji, jak zakończyła się „sprawa z Millery”. Z pisma Viala dowiedział się, że trzej
aresztowani niewzruszenie zaprzeczają, jakoby mieli coś wspólnego z kufrem i ze zwłokami.
Tymczasem woźnica Laforge podał, że był świadkiem, jak rzucono ów kufer w krzaki. Od tej pory
przebywa również w areszcie z powodu udzielania pomocy sprawcom, jest -zauważył Vial —
jedynie kwestią czasu, że trzej sprawy załamią się i ujawnią, kim był zabity. Zresztą — zakończył
Vial — skorzysta on chętnie ze sposobności, aby z kolei prosić Dopffera o pomoc w uzyskaniu
informacji w Paryżu. Wprawdzie kufer został nadany w Paryżu przeszło rok wcześniej, ale
ponieważ chodzi o absolutnie niezwykłą przesyłkę, istnieje możliwość, że któryś z urzędników
kolejowych zapamiętał osobę nadającą ów bagaż. Przypuszcza, że idzie tu o zmarłego, który został
zamordowany prawdopodobnie z powodu cennej zawartości kufra. Do listu Vial dołączył naklejki z
kufra.
Kiedy Doffer przekazał to pismo Goronowi, ten przestudiował naklejki z napisami: „Stacja
nadawcza: Paryż 1231 — Paryż 27.7.188. — Pociąg pośpieszny 3. Stacja przeznaczenia: Lyon -
Perrache 1.” 27 lipca — dzień, w którym zameldowano o zniknięciu Gouffégo, zbyt mocno utkwił
w pamięci, aby nie wpadła mu w oczy zbieżność dat na naklejkach. Pierwszym wozem, jaki miał do
dyspozycji, pośpieszył Goron na Gare de Lyon, Urzędnik z biura Ekspedycji Bagażu przeszukał
registraturę. Rezultat: 27 lipca roku 1888 nie nadano żadnego bagażu pod numerem 1231.
Zdenerwowany Goron zażądał, aby przejrzano registraturę z roku 1889. Była ona bardzo obszerna,
gdyż z powodu Wystawy Światowej ruch bagażowy wzrósł niepomiernie. Ale w końcu znalazł się
dowód, którego Goron szukał. Odpowiedni zapis brzmiał: 27 lipca 1889, pociąg nr 3, godzina
11.45, numer L231, stacja przeznaczenia: Lyon— Perrache 1. bagaż, waga sto pięć kilogramów.
Goron pośpieszył do Dopffera. Czy trzeba dalszych wyjaśnień? Kufer, którym odtransportowano
zwłoki z Millery, został nadany w Paryżu 27 lipca 1889 — w dzień po zniknięciu Gouffégo. Jeśliby
nawet Landry sto razy nie rozpoznał w zmarłym z Millery swego szwagra, jeśliby lekarz sądowy z
Lyonu tysiąc razy twierdził, że zmarły nie jest Gouffém, on — oświadczył Goron — jest
przekonany, że chodzi tu o Gouffégo, nikogo innego.
Sędzia śledczy wciąż jeszcze był sceptyczny. Ale zadziwiający rozwój spraw spowodował, że
posłał teraz samego Gorona do Lyonu, u listopada Goron w towarzystwie inspektora Sûreté,
Jaume’a, przybył do Lyonu. Przypuścił — jak pisano — wściekły atak na sędziego śledczego, Viala.
„Dlaczego — krzyczał — Vial trzyma od miesięcy w areszcie woźnicę Laforge’a, skoro kufer, który
miano rzekomo załadować 6 lipca na jego wóz, został wysłany z Paryża dopiero 27 lipca 1889? Jak
więc mógł Laforge wieźć ów kufer 6 lipca do Millery? Laforge to oszust, jeden z tych głupców czy
ważniaków, jakich nieraz spotykał, rozpracowując liczne sprawy”.
Przyprowadzony z aresztu Laforge przyznał się, że wymyślił całą tę historię. Obawiał się, że z
powodu małego oszustwa straci licencję woźnicy, i sądził, że na skutek swej bajeczki zapewni sobie
życzliwość policji lyońskiej. Oburzony Goron domagał się ekshumacji nieznanego nieboszczyka i
ponownej obdukcji. On, Goron, udowodni, że w Lyonie pogrzebano Gouffégo.
Vial wzdragał się i wysuwał rozmaite zastrzeżenia. Prokurator Berard próbował wybiegów. Ale
nie mieli wyjścia. Wieczorem Berard udzielił na ekshumację zwłok nieznanego zmarłego nazajutrz,
dnia 12 listopada. Zlecenie ekshumacji i ponownej sekcji otrzymał Aleksander Lacassagne
czterdziestosześcioletni profesor, od dziewięciu lat wykładowca i kierownik nowozałożonej katedry
medycyny sądowej w Uniwersytecie Lyońskim.

═══════ ♦ ═══════
2. Owego ważnego dnia, 12 listopada 1889, medycyna sądowa — „lekarska wiedza pomocnicza
prawa”— jak wyraził się kiedyś niemiecki profesor Mende — miała za sobą (w porównaniu z
historią medycyny w ogóle) dopiero krótką erę rozwoju. Było później wprawdzie dwóch
historyków, którzy skomentowali pojedyncze miejsca z dziel żyjącego w II wieku n.e. grecko-
rzymskiego lekarza, Galena, w duchu medycyny sądowej. Miedzy innymi zajęli się sprawozdaniem
Galena o niezwykłym orzeczeniu innego lekarza, którego to orzeczenie uchroniło pewną Greczynkę
przed karą za wiarołomstwo. Greczynka owa powiła dziecko nie wykazujące ani śladu
podobieństwa do jej męża. Lekarz oświadczył, że obce rysy twarzy dziecka pochodzą od wizerunku
mężczyzny znajdującego się w sypialni owej Greczynki, na który w czasie ciąży nieświadomie
patrzyła. Niekiedy cytowano także starorzymskiego lekarza Antistiusa, który badał ciało
zamordowanego Juliusza Cezara i doszedł do wniosku, że z dwudziestu trzech kłutych ran jedna
tylko rana w piersi była śmiertelna.
Podobne interpretacje były jednak wielce niepewne. Pierwsze poważniejsze świadectwo, że w
medycynie wytworzyła się osobna dyscyplina, służąca wymiarowi sprawiedliwości, pochodziło z
wieku XIII n. e. z Chin. Tam koło roku 1248 ukazała się obszerna księga pod tytułem Xi Yuan Ji
Lu, która istotnie mogła uchodzić za nić przewodnią w stosowaniu wiedzy medycznej przy
wyświetlaniu zbrodni i postępowaniu sądowym. Odpowiednio do spekulatywnego charakteru
wczesnej medycyny chińskiej wiele spośród proponowanych tam metod śledczych było co prawda
czystą fantazją. Ale pozostały godne uwagi informacje o badaniu zmarłych, o rozmaitości ran
zależnie od rodzaju broni (ostra czy tępa) oraz o oznakach wskazujących, czy zmarły został
uduszony, czy utopiony. Wyłaniał się problem, czy zmarli znalezieni w wodzie faktycznie się
utopili, czy też zostali zabici wcześniej, oraz kwestia, czy ktoś został spalony przed śmiercią, czy po
śmierci, to znaczy wrzucony do ognia dla zatarcia śladów uprzedniego zabójstwa. Żądano jak
najdokładniejszego zbadania miejsca przestępstwa, a jako motyw tej księgi mogło uchodzić
powiedzenie: „»Różnica o włos» może rozstrzygnąć o wszystkim.”
Europejskie średniowiecze nie wydało niczego, co by odpowiadało owej chińskiej księdze.
Epoka, w której z jednej strony tortury stanowiły główny środek udowodnienia winy podejrzanym i
zbrodniarzom, podczas gdy z drugiej medycyna unikała obdukcji i pogrążała się w obcych
rzeczywistości spekulacjach — nie stwarzała gruntu sprzyjającego medycynie jako pomocnicy
prawa. Dopiero w roku 1507 w okręgu podległym biskupowi Bambergu więc na ziemi niemieckiej,
powstał kodeks zwany Bamberskim Kodeksem Spraw Gardłowych lub Constitiuio Bambergensis
Criminalis. Ta księga ustaw domagała się, aby w wypadku zabójstwa dziecka lub uszkodzenia ciała
konsultowano się u lekarzy przed wydaniem wyroku. Księga ta była wzorem dla o wiele
obszerniejszego kodeksu karnego, tzw. Constitutio Criminalis Carolina lub Kodeks Karny
Karoliński. Cesarz Karol V ustanowił ów kodeks w roku 1532 dla wszystkich obszarów swego
potężnego państwa. Oczywiście o dokładnych badaniach lekarskich lub sekcji zwłok w wypadkach
wątpliwych nie było tam mowy. W najlepszym razie „poszerzano” ranę, by stwierdzić mniej więcej
jej głębokość lub przebieg. Istotna część lekarskiej działalności polegała na stwierdzeniu, czy
oskarżony jest na tyle silny, by znieść tortury. Upłynęło jeszcze pół wieku i więcej, zanim pojawili
się pierwsi prekursorzy medycyny sądowej. Należał do nich Francuz Ambroży Pare, który żył w
latach 1509 do 1590 i właściwie uchodzi za pioniera chirurgii w dziejach medycyny, oraz dwaj
Włosi: Fortunato Fidelis w Palermo i Paolo Zacchia w Rzymie. Działali oni na gruncie, który
przygotował już Andreas Vesalius w I połowie XVI wieku, kiedy zaczął sekcjonować zwłoki i w
miejsce fantastycznych wyobrażeń o wnętrzu człowieka kłaść podwaliny prawdziwej wiedzy. Parć
opisał płuco dzieci uduszonych gwałtownie przez rodziców. Szukał śladów, jakie pozostają przy
zbrodniach na tle seksualnym. Fidelis tropił objawy odróżniające śmierć przypadkową na skutek
utonięcia od zabójstwa przez utopienie. W dziełach Zacchii pobrzmiewa wiele z wielkich motywów
przewodnich, które potem będą cechować medycynę sądową XIX i XX wieku. Pośród chaosu
przesądnych sprawozdań o „samozapalaniu ludzi” lub o „równoczesnych narodzinach 365 dzieci z
jednej kobiety ”znajdują się dygresje o ranach postrzałowych, ranach ciętych, o śmierci przez
uduszenie i zadławienie, o odróżnieniu samobójstwa od morderstwa, o nagłej śmierci z przyczyn
chorobowych, o zbrodniach seksualnych i zaburzeniach psychicznych, o spędzaniu płodu,
dzieciobójstwie, i w związku z tym pytanie, czy dziecko przyszło na świat żywe, czy też już
martwe.
W cztery lata po śmierci Zacchii, w roku 1663, Duńczyk Thomas Bartholin wpadł na myśl, że
rozstrzygnięcie problemu, czy znaleziony martwy noworodek przyszedł na świat żywy lub nieżywy,
a więc rozstrzygnięcie, czy matka była, czy też nie była dzieciobójczynią — jest zależne od tego,
czy płuca dziecka zawierają powietrze. Powietrze w płucach uważał za dowód, że dziecko
oddychało. W roku 1682 doktor Schreyer w Preszburgu po raz pierwszy rzucił płuca rzekomo
martwo urodzonych dzieci do wody. Jeśli nie utoną, rozumował, zawierają powietrze, a więc
dziecko żyło. Powstała pierwsza, jeszcze surowa, ale już bądź co bądź oparta na doświadczeniu i
rozumie metoda medycyny sądowej. W roku 1640 i 1687 dwaj niemieccy lekarze, Michaelis i
Bohn, zaczęli w Lipsku wykładać studentom tamtejszego uniwersytetu o rodzajach gwałtownej
śmierci i o śmierci pozornej. Po Bohnie przyszli Niemcy: Teichmayer, Alberti, Plenck i Metzger,
oraz Francuzi: Louis, Lafosse, Mahon i Fodere. Ten ostatni opublikował w Strasburgu obszerne
dzieło pod tytułem Traite de Medicine legale et d’Hygiene publigue23. Jego praca zbiegła się z inną,
ogłoszoną w Wiedniu przez Jana Piotra Franka, System einer vollstandigen medizinischen Polizei
24
. Obie te prace cechowała zbieżność dwóch prądów. Z jednej strony widoczne było usiłowanie
medycznego wyjaśnienia i wytłumaczenia sytuacji, która grała rolę przy osądzaniu zbrodni i
przestępców wszelkiego rodzaju — od morderstwa do zgwałcenia, od uszkodzenia ciała do
symulowanej choroby. Z drugiej strony wzrastające w tym czasie zagęszczenie ludzi w wielkich
miastach prowadziło do masowych chorób i epidemii i tym samym do rozszerzenia zadań
medycyny — czuwania nad warunkami higienicznymi. W obu wypadkach chodziło o problemy
państwowo— społeczne. Na przełomie XVIII i XIX wieku rozwinęła się w państwie niemieckim i
austro-węgierskim kombinacja sądowo-medycznych i higienicznych zabiegów, zwana „medycyną
urzędową” (policyjną)25. W krajach i miastach stworzono stanowiska lekarzy urzędowych, którzy
mieli czuwać nad zdrowiem ludności i wydawać opinie o przestępstwach kryminalnych dla sądów z
medycznego punktu widzenia. Równocześnie na kilku uniwersytetach (w Erlangen, Pradze,
Wiedniu) zorganizowano kursy, na których wykładano podstawy owej „medycyny urzędowej” dla
lekarzy. Rewolucja francuska stanowiła dla tego rozwoju potężny bodziec. Napoleoński Code
d’instruction criminelle26, wywrotowy twór z roku 1808, zadał ostateczny cios „inkwizytorskiemu”
postępowaniu dowodowemu ubiegłego wieku — tajnemu i wymuszającemu torturą zeznania.
Kodeks napoleoński przygotował we Francji i w całej Europie grunt pod nowe, publiczne,
bezpośrednie i ustne postępowanie sądowe, które wyrywało działalność sędziowską oraz opinię
lekarską z dotychczasowego zamknięcia i konfrontowało ją z opinią publiczną.
Kiedy w listopadzie roku 1889 — w dniu, w którym Lacassagne udał się na cmentarz lyoński,
by ekshumować zwłoki z Millery, przedmiot tak gwałtownych sporów — spojrzeć na wczesny
rozwój medycyny sądowej, ma się jeszcze wrażenie żałośnie skromnego początku. To, czego uczyła
medycyna urzędowa z początkiem stulecia, było wciąż jeszcze ożywione usiłowaniem rozwiązania
problemów medycznych nie za pomocą, doświadczeń, ale za pomocą konstrukcji myślowych.
Prawdziwy rozwój medycyny sądowej zaczął się dopiero parę dziesiątków lat później. Podobnie jak
droga do systemu Bertillona lub do daktyloskopii, również rozwój medycyny sądowej był najściślej
związany z gwałtownym rozwojem nauk przyrodniczych i zwrotem od spekulacji do eksperymentu,
od czczych konstrukcji myślowych do poszukiwania faktów dotyczących życia i śmierci. Nic nie
charakteryzuje owego rozwoju dosadniej niż kilka zdań, jakie napisał jeden z jej najbardziej
płomiennych i bezwzględnych bojowników, zmarły w roku 1864 berliński lekarz i wykładowca
medycyny urzędowej, Jan Ludwik Casper, w przedmowie do swego pod wielu względami
rewolucyjnego Podręcznika medycyny sądowej, który ukazał się w roku 1857: „To nie zarzut, lecz
stwierdzenie, że medycynę sądową, zwłaszcza w Niemczech (…) opracowali w większości ludzie,
którym duże wykształcenie naukowe, pilność i oczytanie nie potrafiły zastąpić braku obserwacji.
Aby wymienić tylko jednego z nieżyjących (…) cytuję Henkego (Casper miał na myśli Adolfa
Henkego, profesora medycyny sądowej, zmarłego w Erlangen w 1843), który, jak mało kto, z
benedyktyńską zaiste pilnością oddawał się zagadnieniom medycyny sądowej, chociaż, jak mi
wiadomo, nie dokonał nigdy sekcji zwłok, nie przekroczył nigdy progu więzienia karnego, nie badał
nigdy rzekomo zgwałconej kobiety, wątpliwego stanu umysłowego przestępcy czy symulanta (…)”
Stulecie Darwina, Galtona i Quételeta pomogło również medycynie w osiągnięciu nagłego
wzlotu, w zapoczątkowaniu nowej „przyrodniczej epoki”. Chociaż historia anatomii, nauki o
budowie ludzkiego ciała, liczyła już okrągło lat trzysta — dopiero teraz wniknęła ona w prawdziwe
subtelności w budowie organizmu. Już na przełomie wieku XVII i XVIII Włoch Morgagni zaczął
przeprowadzać sekcje zwłok i porównywać zmiany, jakie znajdował w poszczególnych narządach,
ze zjawiskami chorobowymi, z powodu których dany osobnik zmarł. Ugruntował on patologię —
naukę o charakterystycznych dla pewnych chorób zmianach w narządach. Prawdziwy jednak
rozwój przeżyła patologia dopiero od połowy XIX wieku. Wprawdzie już w XVII wieku Holender
Leuwenhock używał nowo odkrytego mikroskopu do studiowania szczegółów ludzkich mięśni,
jakich żaden anatom nie mógł rozpoznać gołym okiem, ale dopiero w wieku XIX rozpoczęła się
naprawdę epoka mikroskopu, anatomii mikroskopowej, odkrycia komórki jako ostatniej
niepodzielnej cząstki ciała ludzkiego, jako też wszystkich struktur organicznych, mikroskopowej
histologii — która śledziła najsubtelniejsze szczegóły ludzkich tkanek, studiowała je pod
mikroskopem w setkach tysięcy cieniutkich jak włos skrawków, barwiąc to, co niewidoczne,
specjalnymi barwnikami — a w końcu mikroskopowej patologii.
Można było na palcach policzyć lekarzy, którzy jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku, we
Francji, Niemczech i Austro-Węgrzech, poświęcali się przenoszeniu zdobyczy przyrodniczo
nastawionej medycyny ogólnej na medycynę urzędową. Byli to ludzie tacy, jak Kromholz i Popel w
Pradze, Fietz i Bernt w Wiedniu i w końcu ci trzej, którzy w Berlinie i Paryżu położyli fundamenty
pod „nową, prawdziwie sądową medycynę”; Jan Ludwik Casper, urodzony w roku 1796 w Berlinie,
Mateusz Józef Bonawentura Orfila, urodzony w roku 1787 na Minorce, twórca toksykologii, oraz
Maria Wilhelm Alfons Devergie, który ujrzał światło dzienne w roku 1798 w stolicy Francji. Ich
drogi życiowe były tak samo odmienne, jak okoliczności, w których pracowali. Ale łączyła ich
jedna wspólna okoliczność: dla większości reprezentantów medycyny uchodzili za intruzów, za
użytkowników prawdziwej wiedzy medycznej lub za obrońców wiedzy drugorzędnej, stojącej w
cieniu zbrodni lub dzielnic nędzy. Anatomopatologowie, którzy żarliwym zapale badania nigdy nie
mieli dosyć nieboszczyków dla swych prosektoriów, żądali prawa obdukcji nie tylko ludzi zmarłych
w szpitalach; żądali również zwłok tych wszystkich, którzy zmarli śmiercią gwałtowną, w sposób
nagły i nie wyjaśniony, których znajdowano na ulicach, na miejscu zbrodni, w dzielnicy
przestępców lub też jako nie rozpoznanych topielców w rzekach czy jeziorach. Rokitansky, „książę”
anatomopatologów austriackich, władał suwerennie od 1832 do 1875 roku całym „materiałem
zwłok” którego dostarczał Wiedeń. Bernt, wykładowca medycyny urzędowej, oraz jego następca
Dlaudy byli jedynie widzami podczas autopsji przeprowadzanych przez anatomopatologów. W
1830 próbowano nawet wydalić z sal sekcyjnych ich samych oraz ich uczniów pod pretekstem, że
„między uczniami mogą się znajdować nawet podejrzani o morderstwo”.
Casper pracował w Berlinie w warunkach, które napełniały zgrozą późniejsze generacje;
najpierw w straszliwej kostnicy przeszło stuletniego gmachu berlińskiego Zakładu Anatomii, potem
zmuszono go do wycofania się do piwnicy Charite, a stamtąd po dwóch latach przepędził go król
anatomopatologów Rudolf Virchow do innego, cuchnącego jak zaraza pomieszczenia piwnicznego
w ulicy Luizy. Ale kiedy w roku 1835 ukazały się Devergie’ego Teoretyczna i praktyczna medycyna
sądowa 27, w 1850 Caspera Sądowe obdukcje zwłok 28, w 1856 Caspera Praktyczny podręcznik
medycyny sądowej 29, otworzył się widok na nowy świat. Był to widok na świat makabryczny, ale
ten widok był kryminalistyczną i prawną koniecznością. Tematy, którymi zajmował się Casper czy
Devergie, nie różniły się zasadniczo od tych, o których w minionych wiekach pisali ich
poprzednicy. Tematy wiodące medycyny sądowej zostały wprawdzie te same i w burzliwie
rozkołysanym stuleciu, które nadchodziło, miały zostać mniej więcej te same. Sięgały one swym
zakresem, tak przedtem jak i potem, od wiedzy o rozmaitych gwałtownych przyczynach śmierci aż
po ocenę chorobowych stanów umysłowych zbrodniarzy. Sposób jednak, w jaki ludzie pokroju
Caspera czy Devergie’ego opracowali te tematy — oto, co stanowiło rewolucyjność ich dzieł, w
czym tkwiły korzenie rozwoju w przyszłości. Za podstawę osądu brali: obdukcję, badanie
mikroskopowe lub chemiczne oraz staranną obserwację. Ich podręczniki i wykłady zawierały
dokładny opis setek i tysięcy przez nich samych przeżytych i zbadanych wypadków, których łączna
obserwacja mogła dopiero prowadzić do ukształtowania wyroku i reguł postępowania.
W dniu 12 listopada roku 1889, kiedy wczesnym popołudniem Goron, Jaume i Aleksander
Lacassagne czekali na cmentarzu gminnym w Lyonie na ekshumację drewnianej trumny nr 126,
zawierającej szczątki zmarłego z Millery, Casper nie żył już od lat 25, Orfila od 36, Bernt od 47, a
Devergie od 10. Medycyna sądowa walczyła wciąż jeszcze ze swą matką medycyną, szczególnie
patologią, o odgraniczenie i uznanie jej własnego świata. Medycyna urzędowa należała już
przeważnie do przeszłości. Wraz z nową dziedziną — higieną — medycyna przywłaszczyła sobie
to, co za życia Caspra czy Bernta stanowiło jeszcze część medycyny sądowej. Ale z trudem
wywalczona praca Caspra i Orfili, Bernta i Devergie’ego przyniosła z trudem zbierane owoce. Na
przygotowanym przez nich gruncie pracowali dalej ich uczniowie i następcy, gromadząc skarb
doświadczeń, o którego rozmiarach opinia publiczna bardzo mało wiedziała.

═══════ ♦ ═══════
3.12 listopada 1889, po południu o godzinie czwartej, szczątki zmarłego z Millery leżały na
łupkowym stole w sali wykładowej Lacassagne’a na Wydziale Medycznym w Lyonie.
Puste i opuszczone wznosiły się rzędy amfiteatralnych ławek, na których zwykle tłoczyli się
studenci. Tylko w najwyższym rzędzie siedział inspektor Jaume. Mimo drwiącego spojrzenia
Lacassagne’a „uciekł on (jak pisano w pewnym ówczesnym sprawozdaniu) jak najdalej od świata,
w którym Lacassagne czuł się jak w domu”. Obok Lacassagne’a, po przeciwnej stronie stołu, stali:
Goron, prokurator Berard, szwagier Lacassagne’a doktor Stefan Rollet, jego asystent doktor Saint-
Cyr oraz (z trudem ukrywający nerwowość) doktor Paweł Bernard, lekarz, który w sierpniu
przeprowadził pierwszą sekcję zwłok zmarłego z Millery.
Aleksander Lacassagne był człowiekiem średniego wzrostu, gęste wąsy przydawały mu lat, w
rzeczywistości liczył ich czterdzieści pięć. Był w nim jednak ów zapał do medycyny sądowej, bez
którego żaden pionier nic wybrałby tego często ponurego pola działania. W epoce, kiedy lodówki
były równie nieznane jak gumowe rękawiczki, w epoce, kiedy nawet w Lyonie krajano nieraz
zwłoki już w stanie rozkładu rękami, które trudno było polem uwolnić od smrodu — namiętność ta
była tak samo nieodzowna, jak niepohamowany głód wiedzy. Lacassagne pochodził z Cahors i
uczęszczał najpierw do Ecole Militaire w Strasburgu. Potem służył jako lekarz, wojskowy w Afryce
Północnej. Ale już tam zaczął się interesować sądową stroną medycyny. Wśród żołnierzy i
zaniedbanego brutalnego motłochu w dzielnicach zbrodni Tunisu i Algieru bardzo
rozpowszechniony był tatuaż. Dało to Lacassagnowi bodziec do obszernego studium, które miało za
temat znaczenie tatuażu dla identyfikacji. To jednak był zaledwie początek, Lacassagne wyczuł, że
przed medycyną sądową otworzy się nowy świat, który w erze industrializacji i społecznych napięć,
z ich wszystkimi medycznymi i kryminalnymi objawami ubocznymi, domagał się będzie zbadania.
W 1878 ukazała się jego praca Zarys medycyny sądowej, a kiedy w roku 1880 utworzono Lyonie
katedrę medycyny sądowej, Lacassagne został jej profesorem w tym wielkim mieście
prowincjonalnym. Jego duchowa żywotność, osobisty urok i rozległa wiedza lekarska, biologiczna i
filozoficzna uczyniły zeń w ciągu paru lat poważnego konkurenta paryskiej szkoły medycyny
sądowej — tworu Orfili i Devergie’ego.
Lassagne przyczynił się znacznie do wyjaśnienia podstawowych problemów medycyny sądowej
i higieny. Pracował nad metodami pozwalającymi stwierdzić śmierć. Znał jeszcze kostnice, w
których umieszczone były dzwonki aby pozorni nieboszczycy mogli przywołać dozorców.
Najbardziej znane „próby życia” polegały na trzymaniu lusterka lub puchu przed ustami i nosem
zmarłego, aby po zapotnieniu szkła lub ruchu piórka poznać, czy „zmarły jeszcze oddycha”.
Prawdziwej pewności nie osiągnięto jeszcze w diagnozie śmierci. Devergie stosował w niektórych
wypadkach rozpaczliwy środek: nacięcie klatki piersiowej, po czym wsuwano przez otwór palec i
kładziono go na serce, aby wyczuć, czy jeszcze bije. Lacassagne wzbogacił też wiedzę o fenomenie
plam pośmiertnych. Obserwacja oraz doświadczenie tłumaczyły ich powstawanie w ten sposób, że
po ustaniu krążenia krew spływa do niżej położonych partii ciała i tam tworzy owe szarofioletowe
zabarwienie skóry. Trudno było nie docenić kryminalistycznego znaczenia tych plam. Spływanie
krwi odbywa się w pewnych okresach. Zaczyna się — ogólnie rzecz biorąc — po upływie
półgodziny od chwili zgonu. W ciągu pierwszych dziesięciu do dwudziestu godzin można przez
nacisk usunąć powstające plamy, ponieważ krew w naczyniach krwionośnych pod skórą ustępuje
wskutek nacisku. Dopiero potem barwnik krwi przenika przez ściany naczyń do tkanek i skóry;
wówczas krwi nie można już usunąć. Stąd można wnioskować, w którym momencie nastąpiła
śmierć na skutek zbrodni czy wypadku. W ciągu kilku godzin po śmierci mogły jednak te
pośmiertne plamy zmienić miejsce, jeśli zmieniła się pozycja zmarłego. Krew spływa wówczas do
części ciała, które po tej zmianie znajdują się najniżej. Potem jednak owa ruchliwość krwi ustaje.
Jeśli więc odkryto plamy pośmiertne w wyżej położonych częściach ciała, okoliczność ta zdradza,
że zmarły po jakimś czasie został raz jeszcze poruszony z miejsca. Lacassagne zajął się dokładnym
ustaleniem tego momentu.
Coś podobnego odnosiło się również do stężenia pośmiertnego, które dopiero w roku 1811
zwróciło szczególną uwagę urodzonego w Belgii Piotra Nystena. Po raz pierwszy opisał on
dokładnie lokalny i czasowy przebieg tego stężenia mięśni, które w wiekach minionych dawało
powód do licznych spekulacji. Według Nystena rozpoczyna się ono w mięśniach szczęk, z kolei
obejmuje szyję i ramiona, a w końcu nogi i stopy, aby po dłuższym lub krótszym czasie znowu
zniknąć w tej samej kolejności. Przeważnie stężenie to ustępuje w trzecim lub czwartym dniu.
Również ów fenomen stężenia pośmiertnego okazał się ważny dla ustalenia momentu śmierci.
Lacassagne jednak stwierdził, ile odchyleń od znanych reguł należy tu jeszcze uwzględnić, i orzekł,
że stężenie nie zaczyna się od szczęk, lecz od serca. Zmagał się tutaj z problemem, nad którym
medycyna sądowa miała się trudzić jeszcze przez dziesiątki lat. Podobnie jak kwestię plam
pośmiertnych i stężenia pośmiertnego, studiował też w końcu problem oziębienia ciała po śmierci.
Już wielcy pionierzy medycyny sądowej próbowali zbadać czasowy przebieg tego oziębienia, po
nieszczęśliwych wypadkach lub zabójstwach pozwalał on bowiem ustalić moment, w którym
nastąpiła śmierć. Reguła doświadczalna wskazywała, że temperatura ciała w ciągu czterech
pierwszych godzin po śmierci obniża się o jeden stopień Celsjusza na godzinę. Ale i tutaj istniało
wiele niespodzianek, niepewności i zależności od temperatury otoczenia. One to sprawiły, że
Lacassagne ukuł jedno ze swych powiedzeń: „Należy umieć wątpić”. Bo właśnie zagadki i
niepewność prowokowały, by pokusić się o jej rozwiązanie.
Zaledwie Lacassagne przystąpił do sekcji zwłok z Millery, twarz poczet, wieniała mu z gniewu.
Miał istotnie powód do gniewu. Do jego najbardziej znanych dewiz należało twierdzenie: „Źle
zrobionej sekcji nie można powtórzyć”. Doktor Bernard był preparatorem w jego instytucie. Czy w
tym czasie — grzmiał Lacassagne — nie nauczył się niczego więcej ponad to, co zdziałano przy
sekcji tego zmarłego? Jakże brutalnych dokonano tu zabiegów! Jakie niepotrzebne okaleczenie szyi!
Jakie bezwzględne potraktowanie czaszki i klatki piersiowej! Pokrywa czaszki była wręcz rozbita.
Znaczna część została stracona! Jak brutalnie oderwano mostek! Czy takie są owoce jego
nauczania? To zaś, czego Bernard nie uszkodził, uległo zniszczeniu na skutek trupich zmian w ciągu
trzech miesięcy. Nie pozostało nic przydatnego do identyfikacji prócz kości i włosów. Ale nawet na
kościach Bernard pozostawił ślady swej brutalnej roboty.
Ale gniew Lacassagne’a ulotnił się wkrótce. Zadanie, które go tu czekało, kusząca tajemnica
identyczności, którą miał wyrwać zmarłemu, przeważyły. Mocnymi dłońmi zabrał się do roboty.
To, co zrobił w tych późnych godzinach popołudniowych, było zaledwie pierwszym aktem pracy
trwającej dni jedenaście. Ponieważ prócz kości i włosów nie pozostało nic przydatnego dla badań
anatomopatologicznych, pierwszym usiłowaniem Lacassagne’a było wypreparowanie szkieletu z
rozłożonej masy. Sześć lat dzieliło Lacassagne’a od odkrycia promieni Roentgena, które później
miały odegrać tak doniosłą rolę przy badaniu części szkieletów. Lacassagne zdany był jeszcze tylko
na oględziny. Ale z jego inicjatywy doktor Rollet od kilku już lat: skoncentrował swą pracę na
osiągnięciu jednego celu: obliczaniu wzrostu zmarłych, niewymiernego z powodu rozkładu ciała, z
poszczególnych zachowanych części kostnych. Rollet ukończył był właśnie studia. Rok 1889,
nazwany rokiem zmarłego z Millery, był datą opublikowania jego pracy O pomiarach długich kości
kończyn i ich znaczeniu pod względem antropologicznym, klinicznym i sądowo-lekarskim30 —
pracy przeznaczonej na to, by stać się punktem wyjścia dla studiów, które jeszcze sześćdziesiąt lat
później interesować będą licznych badaczy, między nimi Amerykanów Dupertois, Haddena,
Trottera i Glesera. Na pięćdziesięciu męskich i pięćdziesięciu kobiecych zwłokach Rollet obliczył,
że istnieją dość dokładne relacje między ogólną długością ciała a długością jego poszczególnych
kończyn. Kość ramieniowa długości 35,2 cm odpowiada, ogólnie rzecz biorąc, wzrostowi mniej
więcej 1,80 m. Pomiary te prowadziły oczywiście do wartości przybliżonych, jeśli była tylko jedna
kość kończyny do dyspozycji. Ale im więcej było kości, tym dokładniejszy był wynik, jeśli na
przykład zachowane były obie kości ramieniowe, Rollet mierzył długość obu i obliczał wartość
pośrednią, której używał jako podstawy do obliczeń wzrostu. Jeśli poza tym miał do dyspozycji
kość udową, piszczel i strzałkową, dochodził do zdumiewająco dokładnych wartości. Rollet
stworzył formułki obliczeniowe i tabele, których zasady także w przyszłości miały się zasadniczo
nie zmienić.
Przy ustalaniu wzrostu zmarłego z Millery oparł się doktor Bernard na powierzchownych
oszacowaniach. Lacassagne wypreparował teraz kości ramion i nóg zmarłego i zmierzył je
odpowiednimi instrumentami. Obliczenie wzrostu na podstawie długości kości ramion dało 1,76 m,
na podstawie kości nóg 1,81 m; jako wartość pośrednią z obu tych liczb uzyskał wzrost 1,785 metra.
Kiedy poinformował Gorona o tym pierwszym rezultacie swej pracy, wydawało się zrazu, że
oznacza to gorzkie rozczarowanie, opis Gouffégo bowiem sporządzony według zapodań rodziny,
podawał wzrost 1,75 metra. Ale z zawziętością, z jaką Goron szedł po swym tropie, zatelefonował
już 5 listopada do władz wojskowych Paryża. Okazało się, że w czasie służby wojskowej Gouffé
był dokładnie mierzony. Wzrost jego w papierach wojskowych wnosił 1,78 metra! Zapytano także
krawca Gouffégo, Hocharda. On również brał dokładną miarę Gouffégo. Zgadzała się ona
całkowicie z obliczeniem Lacassagne’a. Pierwszy pomost został więc położony.
Tymczasem Lacassagne rozpoczął już badania, które miały się okazać jeszcze ważniejsze.
Preparując kości prawej nogi zwrócił uwagę, że nierówności kostne, do których przyczepione są u
człowieka mięśnie nogi, ukazują osobliwe zmiany. Z mięśni na skutek rozkładu nie pozostało nic,
co by mogło pozwolić na sąd o ich dawnym stanie. Ale widoczne zmiany kostne zdradzały, że
mięśnie nogi prawej musiały być słabsze od mięśni nogi lewej. Ten niedorozwój zaznaczał się
silniej w podudziu niż w udzie. Lacassagne wnosił stąd o jakiejś chorobie. Starannie porównał
wszystkie części kostne prawej i lewej nogi. Natknął się przy tym w prawym kolanie na deformację
rzepki, jaką nieraz obserwował jako następstwo wysięku zapalnego. Porównanie kości nóg
zaprowadziło Lacassagne’a jeszcze dalej. Staw pomiędzy prawą kością piętową a kością skokową
wykazywał zmiany, jakie między innymi zachodzą przy gruźliczych zapaleniach stawów w
młodości. Kiedy Lacassagne zważył wszystkie kości prawej i lewej nogi, wystąpiły drobne, ale
znamienne różnice. Lewe, najwidoczniej zdrowe, kości śródstopia ważyły 65 g, podczas gdy prawe
ważyły tylko 55 g; różnica w łącznej wadze kości nogi lewej i prawej wynosiła 39 g. Było więc
wiele oznak przemawiających za tym, że prawa noga była zmieniona na skutek choroby.
Lacassagne poinformował Gorona, że zmarły z Millery cierpiał prawdopodobnie w młodości na
gruźlicze schorzenia prawego stawu stępu oraz na wynikające z tego osłabienie mięśni prawego
podudzia i uda. Z tego powodu lekko utykał, a co najmniej powłóczył prawą nogą. W latach
późniejszych rozwinęła się z tego wodna puchlina kolana.
Goron skontaktował się natychmiast telefonicznie i telegraficznie z Paryżem. Zasięgnął
informacji u córki Gouffégo, u jego lekarza, doktora Hervieux, u szewca Gouffégo (który
niesamowitym zbiegiem okoliczności zwał się Millery). Dane Lacassagne’a znalazły zdumiewające
potwierdzenie. Gouffé utykał lekko, ale z powodu jego próżności nikomu nie było wolno nawet
wspomnieć o tym kalectwie. Mięśnie jego prawej nogi były słabsze niż lewej. Ojciec Gouffégo i
pewna paryżanka, Luiza Dominique, która znała go w wieku dziecięcym, zaświadczyli, że po
upadku na stos kamieni cierpiał Gouffé na zapalenie stawu stepu, które trwało całe lata. Doktor
Hervieux leczył Gouffégo w roku 1885 na wysięk stawu kolanowego. Potem przekazał pacjenta do
dalszego leczenia doktorowi Guillaud w Aix-les-Bains. Guillaud nie tylko potwierdził chorobę
kolana, ale znalazł również zmiany w całej prawej nodze. Po raz pierwszy Goron miał uczucie
słuszności i niezawodnego tryumfu.
A przecież praca Lacassagne’a nie była jeszcze zakończona. Badając kostki i chrząstki w partii
ust i szyi natknął się na złamanie obu górnych rogów chrząstki tarczycowej. Znalazł więc
potwierdzenie opinii doktora Bernarda, że zmarły umarł z powodu gwałtownego uduszenia, w
przeciwieństwie do Bernarda jednak uważał zadławienie ręką za bardziej prawdopodobne niż
zadzierzgnięcie. Co go jednak przede wszystkim skłoniło do badania części skórnych, to próba
ustalenia wieku zmarłego dokładniej niż to uczynił doktor Bernard. W owych dniach wiedza o
ustaleniu wieku za pomocą uzębienia tkwiła jeszcze w powijakach podobnie jak cała dentystyka.
Siedemdziesiąt pięć lat później, gdy — obok innych — Szwed Gosta Gustafson przedsięwziął
rozległe próby rejestrowania najmniejszych zmian, jakie zachodzą w ludzkim uzębieniu na skutek
starzenia się, ustalenie wieku za pomocą zębów należało wciąż jeszcze do pionierskich dziedzin
medycyny ;sądowej. W epoce Lacassagne’a użyteczne rozpoznania dotyczyły przede wszystkim
rozwoju zębów u ludzi młodych i pozwalały na stosunkowo pewne ustalenie wieku do
dwudziestego czwartego i piątego roku życia. Ustalenie wieku w późniejszych, zwłaszcza
środkowych fazach życia nastręczało o wiele większe trudności. Z tego powodu godnym uwagi
stwierdzeniem Lacassagne’a było, że w połowie listopada roku 1889 ze zużycia substancji
zasadniczej zębów — zębiny — z utworzenia się przyzębia na korzeniach i ze ścieńczenia tych
korzeni wywnioskował, iż zmarły z Millery musiał być starszy, niż podał doktor Bernard. Określił
jego wiek słowami — około pięćdziesiątki. Wobec faktu, że Gouffé liczył lat czterdzieści dziewięć
— Goron poczuł się umocniony w swym tryumfie.
Ale Lacassagne dostarczył mu jeszcze dalszego, ostatniego potwierdzenia. Jednym z głównych
powodów, dla którego sędzia śledczy, lecz także i Soudais, i Landry negowali tożsamość Gouffégo
ze zmarłym z Millery, było stwierdzenie doktora Bernarda, że ów zmarły miał włosy czarne, Gouffé
zaś — wedle zeznań jego rodziny, fryzjera i wszystkich znajomych — kasztanowe, Lacassagne
należał do lekarzy sądowych, którzy usiłowali przez porównanie włosów znalezionych na miejscu
przestępstwa z włosami podejrzanego dostarczyć wskazówek dla kryminalistyki. Od lat
przeprowadzał mikroskopowe badania włosów i zachęcał profesora chemii uniwersytetu
lyońskiego, Hugounenqa, do chemicznego badania włosa. Na polecenie Gorona jeden z paryskich
funkcjonariuszy policji udał się do mieszkania Gouffégo po jego szczotkę do włosów i kurier
zawiózł ją do Lyonu. Lacassagne znalazł w szczotce dostateczną ilość włosów potrzebnych do
badań porównawczych. Nieraz miał sposobność stwierdzić, jak bardzo kolor włosów może się w
trumnie zmienić. Ale nim porównał włosy trupa z włosami ze szczotki Gouffćgo, poddał włosy
zmarłego kilkakrotnemu przemyciu. Wystarczyło., by wystąpiła barwa kasztanowa. Aby zaś
upewnić się, że ani włosy Gouffégo, ani zmarłego z Millery nie były za życia farbowane, kazał
chemicznie przebadać próbki tych i tamtych. Hugounenq tropił najbardziej znane substancje służące
jako barwniki włosów, jak miedź, rtęć, srebro, ołów i bizmut, ale wszystkie analizy wypadły
negatywnie. Lacassagne mógł zatem przyjąć, że obie próbki włosów są barwy naturalnej. Dopiero
wówczas zmierzył średnicę włosów pod mikroskopem i stwierdził tak istotną zgodność, że 21
listopada, z gestem lekko teatralnym, który nie był mu obcy, zawołał do Gorona i Jaume’a:
„Panowie, oddaję wam pana Gouffé!”

═══════ ♦ ═══════
4. Kiedy dzień później, 22 listopada, Goron powrócił do Paryża, przyjęły go nagłówki w
„L’Intransigeant”: „Zwłoki zostały zidentyfikowane”, przyjęły go sprawozdania opisujące
szczegółowo pracę Lacassagne’a, czyniąc w ten sposób po raz pierwszy sensację z badań
medyczno-sądowych. Może rutynowany funkcjonariusz starej szkoły, jakim był Goron, uznał, że
sława Lacassagne’a zaćmiewa jego własną. Z tym większym uporem postanowił odnaleźć mordercę
Gouffégo i przewyższyć sławą Lacassagne’a.
Na polecenie Gorona rzemieślnicy sporządzili do dnia 25 listopada imitację kufra z La Tour-de-
Millery i w dzień później imitację tę wystawiono w paryskiej morgue na widok publiczny. Pytanie
Gorona skierowane do publiczności brzmiało: „Gdzie sporządzono ów kufer i gdzie go sprzedano?”
W ciągu trzech dni 25000 osób przemaszerowało przed kufrem w kostnicy, jak gdyby chodziło o
katafalk słynnej osobistości. 25 listopada pewien wytwórca kufrów z rue Basfroi stwierdził, że kufer
ten nie został nigdy sporządzony ani sprzedany w Paryżu. Idzie tu o fabrykat angielski. Goron
nadstawił uszu — tym bardziej, że w tym samym czasie otrzymał list od zamieszkałego w Londynie
Francuza, Chevona. 24 czerwca 1889 r. — twierdził Chevon — pewna zamieszkała również w
Londynie Francuzka, madame Vespres, posłała mu lokatora z Paryża. Gość ów, Michel, wynajął
pokój dla siebie i córki. W cztery dni potem Michel zakupił w firmie Zwanziger przy Huston Road
duży kufer, taki sam, jaki można oglądać w paryskiej morgue. W połowie lipca Michel i córka
wyjechali z kufrem.
Tego samego jeszcze dnia polecił Goron zrobić specjalne zdjęcia kufra i posłał z nimi inspektora
Sûreté, Huliera, do Londynu. Sprzedawca firmy Zwanziger poznał od razu ów kufer. Nie było
wątpliwości: w czerwcu31 sprzedał go pewnemu mniej więcej pięćdziesięcioletniemu Francuzowi,
który przyszedł w towarzystwie młodej damy. Sprzedawca przypomniał sobie nawet, że nabywca
miał wyjątkowo duże ręce i ordynarną brodatą twarz. Goron postanowił pojechać sam z resztkami
oryginalnego kufra do Londynu.
15 grudnia przybył do stolicy Anglii. W słynnym sądzie policyjnym przy Bow Street pokazano
kufer śmierci sprzedawcy Lauterbachowi oraz obojga Francuzom, panu Chevon i pani Vespres.
Wszyscy troje przysięgli, że to kufer zakupiony przez Michela. Teraz Goron zaczął się interesować
panią Vespres. Czy znała już przedtem Michela? Skąd go znała? Co o nim wiedziała? Dlaczego w
Londynie zwrócił się do niej?
Najwidoczniej madame Vespres miała powód bać się policji. W każdym jednak razie
powiedziała wszystko, co jej było wiadomo o Michelu i jego córce. Dziewczyna? Nie znała jej
dokładnie, ale z pewnością nie była to córka Michela, lecz jego przyjaciółka, nazwiskiem Gabriela
Bompard. A Michel? Jego znała dokładniej. Przed czternastu laty była w Paryżu jego przyjaciółką.
Jego nazwisko? Jak brzmiało jego prawdziwe nazwisko? Francuzka wahała się. Potem jednak
zdradziła także to nazwisko: Michel Eyraud! W oka mgnieniu Goron, jak się potem wyraził, „ujrzał
możliwość rozwiązania sprawy Gouffégo”. Przypomniał sobie ową parę z kręgu znajomych
komornika, która zniknęła z Paryża tego samego dnia co Gouffé — Michel Eyraud i Gabriela
Bompard.
22 grudnia Goron był z powrotem w Paryżu, zdecydowany odnaleźć mordercę. Jeden z jego
wywiadowców dostarczył mu jeszcze przed Bożym Narodzeniem dokładniejszych szczegółów o
panu Eyraud. Był to awanturnik i oszust par excellence. Mimo swych pięćdziesięciu sześciu lat,
szkaradnych rysów twarzy i łysiny zasłoniętej peruką uchodził aż do dnia zniknięcia za
romansowego bohatera pierwszej klasy. A historia jego życia? Pochodził z Saint-Etienne, ale już
dzieckiem będąc wywędrował z rodzicami do Hiszpanii, toteż mówił płynnie po hiszpańsku. Potem
wyuczył się fachu farbiarza, uciekł jednak od majstra i z francuskim korpusem ekspedycyjnym
pociągnął do Meksyku, gdzie zdezerterował. Po amnestii w roku 1869 odważył się wrócić do
Francji, ożenił się z zamożną kobietą, roztrwonił jej pieniądze, opuścił żonę i dziecko i próbował
szczęścia w Ameryce Południowej jako handlarz sukna. W 1882 wyłonił się znowu we Francji, aby
założyć gorzelnię, która zbankrutowała w sposób oszukańczy. Potem był udziałowcem innej firmy,
której w lipcu 1889 również groziła plajta. Od lata 1888 przyjaciółką jego była Gabriela Bompard,
prostytutka, zbiegła córka pewnego nuworysza z Lille, która twierdziła, że jako dziecko została
zahipnotyzowana i zgwałcona — dziewczyna dwudziestoletnia, ładna, zepsuta i zakłamana, wyzuta
z sumienia i gotowa do wszystkiego.
W wyobraźni Gorona ukształtował się obraz zbrodni. Eyraud — rozważał Goron — znał
Gouffégo prawdopodobnie z czasu upadku gorzelni, gdy przy jej likwidacji Gouffé występował w
charakterze komornika. Z pewnością dowiedział się, że interesy Gouffégo prosperują, i na pewno
wiedział, jak nienasycona jest żądza komornika wobec młodych kobiet. Czy nie pozwolił odegrać
swej przyjaciółce roli przynęty? Czy w jakimś nie znanym jeszcze policji pied-a-terre nie
przygotował kufra i nie kazał Gabrieli zwabić tam Gouffégo? Czy nie zabił Gouffégo w nadziei, że
znajdzie klucze do jego kasy, i nie wpakował zwłok do kufra? Czy po rozwianiu się tej nadziei nie
wpadł na pomysł, aby przesłać kufer do Lyonu i wyrzucić go na pustym brzegu Rodanu? Pytanie za
pytaniem! Ale Goron wyczuwał, że odpowiedź na każde brzmi tak! Kazał szukać fotografii Eyrauda
i Gabrieli Bompard. Jeśli idzie o Eyrauda, miał z początkiem stycznia 1890 roku w rękach to, czego
potrzebował. Inspektor Goron odszukał porzuconą żonę Eyrauda, Laurę Bourgeois i znalazł u niej
kilka zdjęć męża. Z zaciekłym uporem dyktował Goron listy do francuskich poselstw i ambasad po
tej i po tamtej stronie Atlantyku, posyłał fotografie i dokładne opisy Eyrauda i prosił o przekazanie
swej prośby kompetentnym władzom policyjnym w Europie, Ameryce Północnej i Południowej.
Francuskie gazety, wkrótce także angielskie i amerykańskie, przynosiły wciąż nowe meldunki o
podniecających łowach na Eyrauda.
Wtem — rankiem 16 stycznia — znalazł Goron na swym biurku list nadany 8 stycznia w
Nowym Jorku. Kiedy przeczytał nazwisko nadawcy, w pierwszej chwili sądził, że list ów jest
produktem żądnego rozgłosu psychopaty. Porównał pismo z próbkami pisma zarekwirowanymi
przez jego funkcjonariuszy w mieszkaniu Eyrauda. Nie ulegało wątpliwości: list z Nowego Jorku
pisał Eyraud. Obejmował on blisko dwadzieścia stron wypełnionych oskarżeniami, że w całym
świecie obwinia się o morderstwo jego, tymczasem on uciekł z Paryża z powodu grożącej mu ruiny
finansowej. To Gabriela Bompard wpędziła go w te finansowe tarapaty. Co się zaś tyczy Gouffégo,
on, Eyraud, zawsze był jego przyjacielem. Jeśli ktoś zabił komornika — to tylko Gabriela Bompard.
„To ona — twierdził Eyraud — kazała go pewnie zamordować jednemu ze swych licznych
kochanków”.
Goron zajęty był jeszcze szukaniem motywów, które mogły skłonić Eyrauda do napisania tego
dziwnie zdradzieckiego listu, kiedy 18 i 20 stycznia otrzymał dalsze, również z Nowego Jorku. Ale
największa niespodzianka dopiero go czekała. 22 stycznia przed południem zameldowała mu
sekretarka pewną panią czekającą w przedpokoju. Jej nazwisko: Gabriela Bompard.
Poszukiwana wyglądała istotnie tak, jak mu ją opisano: niska, drobna, elegancka. Ale rysy
dwudziestoletniej dziewczyny zdradzały ślady hektycznego życia. „Jej zmysłowość i zepsucie
przebijały wręcz przez skórę”— tak opisał ją Goron. Nie przyszła sama, lecz w towarzystwie
jakiegoś „należącego widocznie do wyższych sfer Amerykanina”, który przedstawił się jako George
Garanger i natychmiast zaczął mówić. Goron dowiedział się, że Garanger podczas podróży w
sprawach handlowych poznał w Vancouver pewnego francuskiego kupca nazwiskiem Vannaerd,
któremu towarzyszyła córka Berta. Garanger zapłonął gwałtowną namiętnością do Berty, założył do
spółki z Vannaerdem nową firmę i z zachwytem zgodził się na prośbę wspólnika, by towarzyszyć
jego córce do Paryża. W drodze został kochankiem Berty i ostatecznie dowiedział się, że Vannaerd
jest poszukiwanym we wszystkich gazetach Eyraudem i że wykorzystał podróż Garangera do
Paryża po to, by zlikwidować nową firmę i ulotnić się z kapitałem. Naturalnie dowiedział się, że
Berta jest w rzeczywistości Gabrielą Bompard. Ale jego namiętność była tak niepohamowana, że
uwierzył kochance, iż jest ona tylko ofiarą Eyrauda. Jedynie Eyraud jest oszustem i mordercą.
Eyraud zamordował Gouffégo, jej zaś, niczego nie przeczuwającej, użył jako wabia na komornika.
Przy ulicy Tronson du Coudray w Paryżu wynajął jej małe mieszkanie. Tam 26 lipca umówiła
Gouffégo na rendez— vous. Czemu by nie? Gouffé nie był jedynym, któremu się na rozkaz
Eyrauda musiała oddać, by wystarać się o pieniądze, gdy nie miał już ani centyma. Czemu by więc
nie Gouffé? Ale w wieczór przewidziany na owo spotkanie z Gouffém zawiadomił ją Eyraud, że
Gouffé jest zajęty, tete-a-tete nie odbędzie się zatem. A kiedy w pewien czas po oznaczonej
godzinie wróciła do mieszkania, zastała tam prócz Eyrauda jakiegoś rudowłosego mężczyznę, który
akurat wkładał marynarkę, po czym znikł. Kufer z Londynu stał w kącie sypialni. Nazajutrz rano
Eyraud zaproponował jej podróż na południe. Kufer zawieziono na dworzec. W Lyonie Eyraud
wynajął wóz, którym sarn powoził, załadował kufer i razem z nią pojechał w stronę Millery. Tam
pojawił się znowu ów rudy obcy i odebrał kufer. Eyraud tymczasem opowiadał o wielkich
interesach i wybrał się z nią do Ameryki.
Amerykanin był przekonany o niewinności Gabrieli. Zaraz po przyjeździe do Paryża nakłonił ją,
by zgłosiła się na policji i w ten sposób położyła kres wszystkim fałszywym podejrzeniom. Gabriela
potakiwała żywo jego słowom. „Widocznie — opowiadał potem Goron — była przekonana, że ja
jestem tak samo łatwowierny, jak jej amerykański amant.”
Oczywiście miał całkiem inny pogląd na przebieg spraw. W jego przekonaniu Gabriela pojęła w
Ameryce, że czas wielki rozstać się z Eyraudem i ratować własną skórę. Użyła Amerykanina, by
znaleźć pozornie wiarygodną drogę do Sûreté i „wyznania”. Tymczasem Eyraud wysyłał swoje
listy, by uprzedzić owo „wyznanie”. Na oczach zdumionego Amerykanina Goron kazał aresztować
Gabrielę i — jak się to nazywało — „piec w swej słynnej garkuchni”. Kazał jej głodować,
przesłuchiwał ją dniem i nocą, nasyłał szpiclów do jej celi. Kazał ją zaprowadzić na ulicę Tronson
du Coudray. Wynajmująca poznała ją natychmiast, pamiętała także duży kufer, a nawet dzień 26
lipca, ale nie przypominała sobie, aby Gabriela tego dnia wróciła późno do domu. Przyjmowała
raczej pewnego pana, którego opis przypominał Gouffégo. A przede wszystkim: Gabriela była 25
lipca u pewnego ślusarza w sąsiedztwie, by zamówić silniejsze obręcze żelazne na ów kufer.
Gabriela Bompard kłamała z ową czelnością, do jakiej zdolne są tylko patologiczne kłamczynic.
Do początku lutego jednak udało się Goronowi — słowo za słowem — wydobyć z niej prawdę.
Tak jest — zeznała w końcu — Eyraud postanowił obrabować Gouffćgo i ona o tym wiedziała.
Mimo to była tylko jego narzędziem. Wezgłowie łóżka w jej sypialni graniczyło z alkową, którą
kryla zasłona. Eyraud wkręcił żelazną obręcz do belki sufitu i przeciągnął przez nią linę, na której,
na jednym końcu, znajdował się hak. On sam ukrył się wieczorem 26 lipca za zasłoną, podczas gdy
Gabriela przyjmowała Gouffégo, który „dygotał z żądzy”. Odziana tylko w szlafrok przewiązany
sznurem, położyła się obok Gouffégo na leżance, rozwiązała sznur i, niby w grze miłosnej, oplotła
nim szyję komornika. Tę chwilę wyzyskał Eyraud, by przymocować końce sznura do swej liny i
pociągnąć linę. Ale Gouffé zaczął krzyczeć. Wówczas Eyraud schwycił Gouffégo za gardło i udusił
go własnymi rękami — tak, jak to stwierdził doktor Lacassagne. Potem Eyraud zawinął ciało w
ceratę, obwiązał sznurem i wpakował do kufra. Rzekomo trzęsąc się z przerażenia, spędziła
Gabriela z nieboszczykiem parę godzin sama w pokoju, podczas gdy Eyraud próbował obrabować
biuro Gouffégo. Wściekły z powodu nieudanej wyprawy, zbił ją po powrocie i zaraz potem
„bezwstydnie w odległości paru metrów od zmarłego przespał się z nią”. Potem nastąpił transport
kufra na dworzec, podróż do Lyonu, jazda do Millery, wyrzucenie zwłok na brzegu rzeki, w końcu
odrzucenie pękniętego kufra — oto cala historia! Trzykrotnie jeszcze jeździł z nią Goron na ulicę
Tronson du Coudray. Odnalazł pętlę w belce sufitu i kawałki sznura użytego przez Eyrauda.
Od dnia zaaresztowania Gabrieli Bompard cały Paryż znajdował się w stanie gorączkowego
podniecenia. Całe rodziny — dziadkowie, rodzice i dzieci — wędrowały na ulicę Tronson du
Coudray, by obejrzeć dom, w którym popełniono morderstwo. Kiedy sędzia śledczy Dopffer posłał
7 lutego aresztowaną pod strażą dwóch inspektorów do Lyonu dla przeprowadzenia wizji lokalnej,
musiano zmobilizować kawalerię, by odeprzeć napierające tłumy. Znaleźli się nawet tacy, którzy —
gnani często obserwowanym perwersyjnym podziwem dla morderczyni — obrzucali Gabrielę
kwiatami. Ale to lutego ta upiorna zabawa się skończyła. Goron nie żywił już żadnych, wątpliwości,
że zna całkowitą historię zabójstwa Gouffégo — co prawda, z jednym wyjątkiem. Był przekonany,
że rola, jaką naprawdę odegrała Gabriela Bompard, nie była rolą zmuszonej do posłuchu ofiary, lecz
świadomej uczestniczki.
Po raz wtóry rozesłał Goron listy gończe do wszystkich francuskich przedstawicielstw po tamtej
stronie Oceanu. Owe listy były jeszcze w drodze, gdy Eyraud ponownie się zgłosił. Zeznania
Gabrieli Bompard pchnęły go do przesłania redakcji „L’Entransigeant” kontropisu wydarzeń,
którego opublikowanie wywołało nową falę histerii dokoła sprawy Gouffégo. Sprawozdania
Eyrauda pisane straszliwą francuszczyzną, dyktowane żądzą zemsty i tak fantastyczne, że aż
absolutnie niewiarygodne, zwalały całą winę na Gabrielę i jej tajemniczego kochanka. Jedyne, co
interesowało Gorona w tych opisach, było miejsce, skąd zostały nadane. W tych dniach, kiedy
„L’Intransigeant” drukował ostatnie partie opisów Eyrauda, około 19 maja, został Eyraud
rozpoznany w Hawanie na Kubie przez jednego z mieszkających tam Francuzów. Nazajutrz wieczór
policja kubańska aresztowała go, gdy opuszczał burdel.
Już 24 maja inspektorzy Soudais i Gaillarde wybrali się statkiem „La Bourgogne” do Hawany po
Eyrauda. Kiedy statek pocztowy „La Fayette”, którym wracali inspektorzy z więźniem, przybił 30
czerwca do Saint-Nazaire, czekały na nabrzeżu nieprzebrane tłumy. Jakiś człowiek przyniósł
wyuczoną papugę, która bez przerwy powtarzała nazwisko Eyrauda. Dziennikarze stali na stopniach
pociągu, którym Eyraud jechał do Paryża. Tego samego dnia cwani spekulanci wynajęli dom przy
ulicy Tronson du Coudray, by zbijać forsę za pokazywanie pokoju, w którym popełniono
morderstwo — wszystko razem erupcja żądzy sensacji oraz najbardziej ponurych, niepojętych
instynktów.
16 grudnia 1890 rozpoczął się wreszcie ostatni burzliwy, raz jeszcze podniecający tłumy akt —
proces przeciw Eyraudowi i Gabrieli Bompard przed sądem przysięgłych okręgu Sekwany. Sytuacja
Eyrauda była od pierwszej chwili beznadziejna, natomiast Gabriela Bompard grała tę swoją rolę
jako „niewinnie winna”. Znalazła świetnego pomocnika w osobie równie pozbawionego skrupułów
co pełnego fantazji obrońcy, Henryka Roberta. Wykorzystał on twierdzenie oskarżonej, że jako
dziecko została zgwałcona w hipnozie, i przedstawił ją jako medium, które i tym razem wzięło
udział w zbrodni w stanie hipnozy. Wykorzystał polemikę, która właśnie w tych dniach toczyła się
na jednym z nowych terenów medycyny — na terenie nauki o leczeniu chorób nerwowych. Czy
można zahipnotyzować człowieka zupełnie, tak że popełni on w tym stanie nawet morderstwo?
Neurologowie i hipnotyzerzy zaludniali salę sądową, wnosząc tym samym dalszy tajemniczy
element w końcowy akt dramatu. 20 grudnia widowisko się skończyło. Z wybiciem godziny
dziewiątej wieczorem prezes sądu ogłosił wyrok: „Kara śmierci dla Eyrauda, 20 lat ciężkich robót
dla Gabrieli Bompard”. W dziesięć tygodni potem, 2 lutego 1891, Eyraud został ścięty na gilotynie
przez kata Paryża, Deiblera. O tej samej godzinie handlarze na bulwarach sprzedawali małe kuferki
ze zwłokami z lanego ołowiu. Kuferki nosiły napis: „Sprawa Gouffégo”.
═══════ ♦ ═══════
5. Chociaż sprawa Gouffégo zwróciła w dużym stopniu uwagę opinii publicznej na pionierów
medycyny sądowej i znaczenie tej nowej nauki — nie była ona w tym względzie odosobniona. Już
w roku 1882 pewien sensacyjny proces, który podzielił monarchię austro— węgierską na dwa
zaciekle się zwalczające obozy, skierował spojrzenia na drugą kolebkę medycyny sądowej —na
Austro — Węgry.
Widownią wydarzeń była mała węgierska wioska Tisza-Eszlar w komitecie Szabolcs, nie opodal
brzegu Cisy, niedaleko miasteczka Nyiregyhaza. Wieś ta składa się z trzech rozrzuconych w puszcie
części: „nowej wsi” — Ujfalu, „wsi słowackiej”— Totfalu i „starej wsi”— Ofalu. Mieszkańcami jej
byli rzymscy katolicy, prawosławni oraz Żydzi.
1 kwietnia 1882, koło Wielkanocy, czternastoletnia służąca wyznania katolickiego Estera
Solymossi wyszła z domu swej chlebodawczyni w Ujfalu, aby u kupca Kohlmayera w Totfalu
zakupić farbę. Estera załatwiła sprawunek, w drodze powrotnej widziała ją jeszcze jej starsza siostra
Zofia. Ale do Ujfalu nie wróciła. Jej pani, jej matka, wdowa Solymossi oraz krewni szukali jej
nadaremnie do wieczora. Kiedy matka Estery przechodziła obok bożnicy, spotkała sługę
synagogalnego, Józefa Schaffa, i jego żonę. Wdowa płakała, Scharf usiłował ją pocieszyć: Estera
wróci na pewno, przed paru hity we wsi Nanas także zginęło dziecko. Oskarżono wtedy Żydów, że
dziecko zabili. A tymczasem dziecko zabłądziło w puszcie, a potem zdrowe i całe powróciło do
domu.
Kiedy Estera nie wróciła do dnia 8 kwietnia, komisarz policji, Recsky, z Nagyfalu podjął
poszukiwania w całym powiecie. Ale one nie dały także wyniku. Z początkiem maja zaczęły się
szerzyć pierwsze szeptane pogłoski, które wnet rozeszły się lotem błyskawicy. Mówiono, że Samuel
Scharf, pięcioletni synek sługi synagogalnego, opowiadał, jakoby „ojciec zawołał Esterę do domu,
umył ją i zaprowadził do bożnicy, a tam zarżnął ją rzeżnik. Ja i mój brat Moryc widzieliśmy, jak
krew spływała na talerz…”
Nigdy nie wyjaśniono, w jaki sposób zrodziły się owe pogłoski. Powiat, do którego należała
wieś Tisza-Eszlar, reprezentował w parlamencie poseł Onody, jeden z najbardziej zawziętych
antysemitów węgierskich. Do jego repertuaru należało jedno z najzlośliwszych oszczerstw
wymyślonych w średniowieczu, aby stworzyć pretekst dla pogromów żydowskich: historia o
mordzie rytualnym. Żydom — powiadano — potrzebna jest krew chrześcijańska do celów kultu
religijnego, zabijają więc dzieci chrześcijan, aby użyć ich krwi do wypieku mac.
Potem przypuszczano, że to wdowa Solymossi przypomniała sobie, iż Józef Scharf mówił z nią
1 kwietnia o owym zabłąkanym dziecku z Nanas, za którego zniknięcie uczyniono Żydów
odpowiedzialnymi. W jej równie ograniczonym co nieufnym umyśle zrodziło się podejrzenie, że
Scharf musiał-mieć nieczyste sumienie, skoro mówił o tym, że wówczas niesłusznie obwiniano
Żydów. Zameldowała słowa Scharfa komisarzowi Recskyemu, ten zaś przekazał raport posłowi
Onodyemu. Poseł z kolei polecił paru rodzinom w Tisza-Eszlar, aby ich dzieci wypytały Samuela
Scharfa, zwabiły go słodyczami i włożyły w usta pięcioletniego szkraba słowa, których w ogóle nie
mógł zrozumieć.
Obojętne, jak sprawa się miała— 19 maja zjawił się w Tisza-Eszlar sędzia śledczy Bary z
Nyiregyhaza ze swym pisarzem Peczelym, z komisarzami Recskym i Payem oraz z paru pandurami
(konnymi policjantami), by wszcząć dochodzenie przeciw Józefowi Scharfowi. Bary był
ograniczonym brutalnym karierowiczem oraz poplecznikiem Onody’ego. Przybył do Tisza-Eszlar z
mocnym przekonaniem, że Żydzi zabili Esterę i że jego zadaniem jest udowodnić im winę.
Wypytywał małego Samuela i protokołował odpowiedzi chłopczyka — rzekome lub prawdziwe —
dawane na pytania z ową bezbrzeżną dziecięcą fantazją, jaką zna i jakiej obawia się każdy
odpowiedzialny sędzia.
Historie opowiadane przez dziecko były tak pełne sprzeczności, że żaden inny sędzia z
pewnością nie poprowadziłby sprawy w tym kierunku. Bary jednak kazał przyprowadzić Józefa
Scharfa i jego czternastoletniego syna Moryca do tak zwanego „kasztelu Kallaya” w Tisza-Eszlar,
gdzie założył swą kwaterę główną.
Józef Scharf, człowiek stosunkowo wykształcony, oświadczył, że wszystkie wypowiedzi
Samuela są wytworem skierowanej świadomie na błędną drogę fantazji. Również Moryc
zaprzeczył, jakoby widział cokolwiek z wydarzeń opisanych przez małego brata. Ale Bary posiadał
owo wyczucie dla ludzkich słabostek, jakim odznacza się wielu poza tym głupich ludzi. Wywęszył
w Morycu z gruntu podatny, dający na siebie wpływać psychopatyczny charakter, jaki ów chłopak
naprawdę posiadał. 21 maja przekazał Moryca pisarzowi Piczelyemu i komisarzowi Recskyemu.
Mieli go rozłączyć z rodzicami i zawieźć do Nyiregyhaza, aby tam „wymusić na nim jakieś
użyteczne zeznanie”. W czasie podróży Recsky i Piczely nocowali w domu Recsky’ego w
Nagyfalu. Moryca zamknęli w ciemnej stajni i zagrozili, że spędzi w niej resztę życia, jeśli nie
przyzna się, że widział zabójstwo Estery. Jeśli natomiast złoży takie zeznanie, włos mu z głowy nie
spadnie. O północy tak długo bili Moryca i targali za uszy, aż gotów był zeznać wszystko, czego
żądali. Służąca Recsky’ego, świadek wszystkich tych zdarzeń, opowiedziałao tym paru sąsiadom.
Za karę Recsky kazał jednemu funkcjonariuszowi policyjnemu chłostać ją tak długo, póki nie
przysięgła, że nigdy nie piśnie ani słowa o zajściach w nocy z 21 na 22 maja.
Tej samej jeszcze nocy Piczely posłał pandurów do Tisza-Eszlar, by wezwać sędziego, Baryego.
Przyjechał on o świcie do Nagyfalu i z zadowoleniem zaprotokował zeznanie Moryca Scharfa. Oto
ono: „Mój ojciec, sługa synagogalny Józef Scharf, przywołał Esterę Solymossi z ulicy do domu.
Mieszkający u nas żydowski żebrak Wollner zaprowadził ją do bóżnicy, tam rozciągnął na podłodze
i rozebrał do koszuli. Oprócz mojego ojca i Wollnera obecni byli rzeźnicy: Schwarz, Buxbaum i
Braun, dalej Adolf Junger, Abraham Braun, Samuel Lustig, Lazar Weisztein i Emanuel Taub. Braun
i Buxbaum trzymali Esterę, a rzeźnik Schwarz poderżnął jej nożem gardło. Płynącą krew strząśnięto
do garnka. Patrzyłem przez dziurkę od klucza i wszystko widziałem. Estera Solymossi, którą już
dawniej znałem, niosła paczuszkę z farbą (którą zakupiła) w starej żółtej chustce… Mój brat Samuel
nic nie widział, to ja mu wszystko opowiedziałem…”
Bary był tak przekonany o mordzie rytualnym, że uważał zeznanie Moryca za całkiem
wiarygodne. Kazał zawieźć chłopca do Nyiregyhaza i trzymać w mieszkaniu tamtejszego dozorcy
więziennego Hentera, owemu zaś dano rozkaz, aby odizolował chłopca od świata i codziennie mu
przypominał, że pójdzie do więzienia, jeśli kiedykolwiek zmieni swe zeznanie. Potem Bary w
różnych miejscowościach okręgu zaaresztował wszystkich obywateli żydowskich, których nazwiska
Moryc wymienił.
Wszyscy bez wyjątku zaklinali się, że nic nie wiedzą o rzekomych zajściach. Schwarz, Buxbaum
i Braun przyjechali 31 marca do Tisza-Eszlar, aby ubiegać się o wolną posadę rzeźnika. Rano 1
kwietnia byli obecni w bóżnicy na nabożeństwie, które trwało do 10:00; potem opuścili bóżnicę i
już do niej nie wrócili. Wollner był żebrakiem, który 31 marca przypadkiem znalazł schronienie w
mieszkaniu Scharfa. On również był obecny na nabożeństwie, po czym wyruszył dalej. Także Józef
Scharf był podczas nabożeństwa w synagodze, po czym udał się do domu. Tam o godzinie 12 zjadł
obiad razem z dziećmi, wśród których byli Moryc i Samuel. Po skończonym nabożeństwie
własnoręcznie zamknął bóżnicę i nikt już potem do niej nie wszedł. Scharf wzbraniał się przed
uwierzeniem, że Moryc naprawdę złożył owo zeznanie, które mu pokazano. Wzbraniał się to
gniewnie, to rozpaczliwie i trwał przy swoim. Także wszyscy inni aresztowani twierdzili, że zaraz
po nabożeństwie poszli do domu, więc w czasie, gdy Estera znajdowała się jeszcze w drodze do
Totfalu. Ich rodziny poświadczyły prawdę ich słów. Ale Bary nie zważał na te oświadczenia.
Już pierwsze meldunki z Tisza-Eszlar — wobec szeroko rozpowszechnionego w Austro-
Węgrzech, częściowo ukrytego, częściowo jawnego antysemityzmu — padły na podatny grunt.
Dzienniki pełne były sprawozdań i komentarzy. Żydów znieważano, plądrowano ich domy,
chrześcijańskie służące opuszczały żydowskich chlebodawców z obawy, że zostaną zabite. Bary
otrzymywał niezliczone listy, utwierdzające go w jego postawie. Nieznajomi przesyłali mu rzekomo
żydowskie przepisy na „najlepszy sposób przygotowania posiłku z krwią chrześcijańskich dziewic”.
Bary dołączał owe przepisy do akt śledztwa. Odkomenderowane oddziały policji przeszukiwały
teren bóżnicy, piwnice w domach wszystkich aresztowanych zostały otwarte, rozbijano nawet
beczki z winem, poszukując zwłok Estery.
Nagle, dnia 18 czerwca 1882, zdarzyło się coś, co usunęło w cień sensację narosłą dokoła
dotychczasowych zabiegów śledczych. Przed południem tego duszno-upalnego dnia strażnik
polowy wsi Tisza-Dada wyciągnął z Cisy zwłoki kobiece. Lewa ręka topielicy trzymała chustkę
zawierającą niebieskawo białą farbę. Strażnik, jak każdy, wiedział, że Estera w dniu zniknięcia
kupowała farbę. Prędko więc rozeszła się wiadomość, że znaleziono Esterę — na jej szyi nie było
śladu rany.
Zdenerwowany Bary pośpieszył do Tisza-Dada. Jeśli zmarła była istotnie Esterą, jeśli na
zwłokach nie było ran, cały gmach jego oskarżenia rozpadał się niczym domek z kart. Kazał
sprowadzić do Tisza-Dada matkę dziewczyny oraz wszystkich sąsiadów i krewnych. Wdowa
Solymossi stwierdziła, że zmarła miała na sobie sukienkę podobną do tej, którą miała w dniu
zniknięcia Estera. Ale ku uldze Bary’ego stwierdziła, że zmarła nie może być jej córką. Nie podała
żadnych powodów tego stwierdzenia i Bary nie pytał jej o to. Paru sąsiadów jej przytaknęło. Co
prawda inni podali do protokołu, że według nich wyłowiona z Cisy dziewczyna to Estera, nikt inny.
Dnia 19 czerwca przed południem Bary posłał dwóch chirurgów, doktora Trajtlera i doktora Kissa,
oraz kandydata nauk medycznych, Hoiwatha, na miejsce znalezienia zwłok. Mieli oni ustalić, czy
zmarła może w ogóle być dziewczyną czternastoletnią i czy mogła leżeć w wodzie od dnia
zniknięcia Estery, to jest od 1 kwietnia.
Trajtler i Kiss byli wiejskimi praktykami, którzy parę razy w życiu przeprowadzali sekcję,
Horvath nie ukończył nawet studiów. 20 czerwca przedłożyli sędziemu śledczemu protokół sekcji
zawierający następujące ustalenia: 1. W wypadku zmarłej chodzi z pewnością o osobę, która
osiągnęła co najmniej osiemnasty, prawdopodobnie jednak dwudziesty rok życia. Przemawia za tym
„ogólny rozwój ciała”, stan uzębienia oraz fakt, że szew czołowy kości czołowej jest: zrośnięty. 2.
Narządy płciowe zmarłej są tak rozszerzone, że z pewnością musiała zadawać się często z
mężczyznami. 3. Znaleziona topielica może być martwą najwyżej od dni dziesięciu. Skóra jest biała
i nie wykazuje śladu zgnilizny. Wnętrzności są dobrze zachowane. 4. Serce i żyły zmarłej są
całkowicie pozbawione krwi, umarła zapewne na skutek bezkrwistości. 5. Cała skóra jest bardzo
delikatna, zwłaszcza skóra rąk i nóg, oraz paznokcie są starannie pielęgnowane. Zmarła nic chodziła
nigdy boso, jej stopy były zawsze obute, z pewnością należała do sfery, która nie zajmuje się ciężką
pracą fizyczną.
Żadne z tych danych nie mogły dotyczyć Estery Solymossi. Miała lat czternaście, nic cierpiała
na bezkrwistość, nie obcowała nigdy z mężczyznami, miała skórę spaloną od słońca, a ręce
szorstkie od pracy i zawsze chodziła boso. Poza tym zniknęła nie przed dziesięcioma dniami, ale
przed dwoma i pół miesiącami.
Bary utwierdził się w swych poczynaniach. Ale tym się nie zadowolił, jego podejrzenie i
nienawiść do Żydów nasunęły mu przypuszczenie, że zachodzi związek pomiędzy znalezieniem
topielicy a Żydami z Tisza-Eszlar. Okoliczność, że znaleziona w rzece miała na sobie suknię
podobną do sukni Estery, a w ręku zawiniątko z farbą, wzbudziła w nim podejrzenie, że przyjaciele
uwięzionych „przebrali” obce zwłoki, by wywołać wrażenie, że Estera utonęła, i tym samym
ochronić swych współwyznawców przed oskarżeniem o morderstwo. Bezzwłocznie zaczął działać,
kiedy pewien nieznajomy, co to widocznie wpadł na ten sam pomysł, przesłał mu list anonimowy, w
którym obwiniał żydowskiego flisaka, Jankiela Smilowicza, o to, że brał udział w podsunięciu
nieznanych zwłok. Anonimowy nadawca listu twierdził dalej, że pomysł podsunięcia zwłok
pochodzi od Anzelma Vogla z Tisza-Eszlar. Dwaj Żydzi przewieźli zwłoki na wozie do Tisza-St.
Marton i przekazali je Smilowiczowi. Żydowski flisak, Dawid Herszko, przetransportował je potem
do Tisza-Eszlar pod swoją tratwą. Tam pewna nieznana Żydówka przyniosła suknię podobną do tej,
którą miała na sobie Estera, oraz zawiniątko z farbą. Flisak Ignac Matej dal się przekupić i pomagał
przy ubieraniu zmarłej.
Bary kazał zatrzymać Vogla, Smilowicza i Herszkę i sprowadzić do kasztelu Kallaya.
Zaprzeczyli. Komisarz policji Pay zmusił wówczas Vogla do picia litrami zimnej wody, aż ten
skręcał się z bólu. Potem biegiem musiał ciągnąć wóz, póki bez tchu nie padł na ziemię. W końcu
przyznał się do tego, czego odeń żądano. Również Smiłowicz przyznał się z trwogi przed torturami.
A ponieważ nie mógł wymienić nazwisk dwóch Żydów, którzy z Tisza — St.Marton przekazali mu
zwłoki, zmuszono żydowskich mieszkańców Tisza-Eszlar do ustawienia się w szeregu przed
domem gminnym i Bary wezwał Smilowicza, aby wśród nich rozpoznał owych dwóch
nieznajomych. W trwodze wskazał Smiłowicz dwóch pierwszych w szeregu, Marcina Grossa i
Ignaca Kleina. Bito ich, kazano im pić wodę, dopóki nie zawołali: „Powiedzcie, co mamy mówić,
powiemy wszystko!” Herszkę zmuszono biciem do podpisania protokołu; był on sporządzony w
języku węgierskim, którego Herszko nie znal. Mateja jednego nie aresztowano, otrzymał jednak tyle
razów w podeszwy stóp, że i on zeznał, iż wiedział o aferze. Kiedy prowadzono aresztowanych do
więzienia w Nyiregyhaza, poseł Onody wezwał dozorców: „Popędźcie te żydowskie psy pod mój
kasztel, aby moja żona i służba miały uciechę”.
Dalszy rozwój sprawy wywołał gwałtowne podniecenie i burzliwe dyskusje daleko poza
granicami Austro-Węgier. Sprawa Tisza-Eszlar była przedmiotem parlamentarnych debat w
Budapeszcie i Wiedniu. Prokurator generalny w Budapeszcie nie widział innej drogi jak rewizja
całej sprawy. Polecenie wszczęcia rewizji otrzymał prokurator Szeiffert. Równocześnie stawiło się
paru najwybitniejszych adwokatów węgierskich, by bronić sprawy aresztowanych, wśród nich poseł
do parlamentu Karol von Eötvös. Kiedy w październiku 1882 Eötvös ukończył studiowanie akt i
pomówił z kilkoma spośród aresztowanych, był przekonany, że nie ma śladu dowodów
przemawiających za mordem rytualnym, i że tutaj z plotek, uprzedzeń, braku skrupułów i
nienawiści rasowej ukuto sprawę, której brak wszelkich podstaw prawnych. Co znaczył koronny
świadek Moryc — niewiarogodny, psychopatyczny chłopak, któremu zasugerowano wypowiedź?
Co znaczyły zawarte w aktach zezniania? Nic. Każdy z oskarżonych je odwoła, jeśli nie będzie
narażony na tortury Bary’ego. Szczególną uwagę zwrócił obrońca na topielicę z Cisy. Przeczytał
protokół sekcji podpisany przez Trajtlera, Kissa i Horvatha. Ponieważ prowadził lub obserwował
niejeden proces w Budapeszcie, zetknął się również z pionierami węgierskiej medycyny sądowej,
Antalem i Belkym, którzy pierwociny swej wiedzy czerpali z Francji. Eötvös bywał także często w
Wiedniu i nie dalej jak ubiegłego roku przeżył tam powstanie wiedeńskiej szkoły medycyny
sądowej pod kierownictwem profesora Edwarda von Hofmanna. Hofmann wzbudził ogromną
sensację tym, że pośród całkowicie spalonych ofiar pożaru w wiedeńskim Ringtheater
zidentyfikował zwłoki licznych mężczyzn i kobiet na podstawie ich uzębienia lub szczególnych
właściwości ich szkieletów. Tak więc Eötvös posiadał niejakie wyobrażenie o pracy lekarzy
sądowych. Studiując protokół autopsji z Tisza-Dada, doszedł do wniosku, że pracowano tu bardzo
niefachowo. Jeśli jednak chirurgowie się omylili, jeśli znalezione zwłoki nie są zwłokami starszej
dziewczyny czy też kobiety, ale zwłokami małej Estery — co pozostaje z oskarżenia?
Eötvös zapewnił sobie pomoc Johana Belkyego z Budapesztu. Ponieważ jednak Belky miał
dopiero trzydzieści dwa lata, Eötvös uważał za wskazane prosić o pomoc dwóch starszych
anatomopatologów, którzy nie byli wprawdzie lekarzami sądowymi, ale dzięki swemu wiekowi i
szacunkowi, jakim się cieszyli, mogli nadać badaniom Belkyego większą wagę. 3 listopada 1882
Eötvös zgłosił wniosek o ekshumację zwłok topielicy z Tisza-Dada i o nową autopsję przez
profesorów z Budapesztu. Bary odrzucił wniosek jako zbędny. Wówczas Eötvös przeżył
niespodziankę, która go zaskoczyła: prokurator poparł jego wniosek, a zdarzało się to rzadko.
Eötvös nie przeczuwał jeszcze, że i Szeiffert w trakcie studiowania akt doszedł do wniosku, iż nie
ma prawdziwego dowodu winy uwięzionych, podtrzymywał zaś oskarżenie jedynie dlatego, że
wobec podniecenia w całym kraju nie miał innego wyboru.
3 grudnia 1882 profesorowie Schenthauer, Mihalkovits i Belky otrzymali polecenie ekshumacji
topielicy z Cisy i zbadania raz jeszcze, czy jednak nie jest ona identyczna z Esterą Solymossi. 7
grudnia lekarze przybyli do Tisza-Dada. W cztery tygodnie później, 8 stycznia 1883, przesłali
prokuratorowi i sędziemu ekspertyzę, która w głównych punktach stwierdzała: 1. Znaleziona zmarła
nie miała więcej jak czternaście lub piętnaście lat. 2. Mogła leżeć w wodzie Cisy dwa do trzech
miesięcy. 3. Chirurgowie Trajtler i Kiss oraz kandydat Horvath w całkowitej niewiedzy o zmianach
skóry po utopieniu popełnili błąd twierdząc, że znaleziona nigdy nie chodziła boso. 4. Nie ma
mowy o tym, aby zmarła obcowała często z mężczyznami. 5. Jest wielce prawdopodobne, że idzie o
Esterę Solymossi, nikogo innego. Od dawna nie zaginął w całym powiecie nikt inny prócz niej.
Ta okoliczność wzmacnia jeszcze przekonanie, że topielica z Cisy to Estera, która na skutek
nieszczęśliwego wypadku lub z powodu innych nieznanych, okoliczności wpadła do wody.
Bary odmówił załączenia do akt opinii budapeszteńskich lekarzy. Kiedy w maju 1883 było
pewne, że Szeiffert 19 czerwca wytoczy przed sądem w Nyiregyhaza oskarżenie przeciw wszystkim
aresztowanym o morderstwo, o pomoc udzieloną przy zabójstwie oraz o podsunięcie zwłok, Eötvös
postanowił zapewnić sobie jeszcze opinię co do zwłok z Cisy najwyższego autorytetu Austrii w
dziedzinie medycyny sądowej. Zwrócił się do profesora Edwarda von Hofmanna w Wiedniu.

═══════ ♦ ═══════
6. W tych złowieszczych dniach, kiedy nienawiść i zaślepienie występowały przeciw bezsilnej
trwodze, Edward von Hofmann liczył lat czterdzieści pięć — mężczyzna barczysty, o bujnej brodzie
i owej wyczerpującej siły żywotności, która się sama wcześnie zużywa.
Jeśli Austro-Węgry w ostatnim ćwierćwieczu XIX stulecia otrzymały — obok Francji — miano
„drugiej kolebki medycyny sądowej”, była to przede wszystkimi zasługa Hofmanna. Wyrosły w
czeskiej części monarchii, w Pradze, był uczniem tamtejszych pionierów medycyny sądowej,
Maschki i Popla, i od roku 1865 wykładał w mieście, które miało dwa uniwersytety — czeski i
niemiecki — medycynę sądową. W roku 1869, mając lat trzydzieści dwa, został powołany do
Innsbrucka jako profesor medycyny sądowej. Zastał tam warunki bardzo prymitywne, nie miał ani
własnego instytutu, ani własnej sali wykładowej. Sytuację znamionowały dyskusje z
anatomopatologami, którzy nie chcieli uznać, że kryminalistyczna strona patologii jest odrębnym
światem. W Innsbrucku Hofmann zaczął z tłumioną energią zwalczać błędną opinię, każącą
wierzyć, że „tam, gdzie jest rzetelna wiedza medyczna, jej zastosowanie dla celów sądowych
wynika samo przez się”. W ciągu sześciu lat stworzył fundament, na którym jego następcy: Kratter,
Dittrich, Ipsen i Meixner, zbudowali na uniwersytecie insbruckim jedną z najważniejszych
naukowych placówek medycyny sądowej w Austrii.
Kiedy w roku 1875 Hofmann jako profesor medycyny sądowej przeniósł się do Wiednia, zastał
tzw. „wiedeńską katedrę medycyny sądowej”, słynną w pierwszej połowie XIX wieku, całkowicie
zaniedbaną. W sporze z wiedeńskimi anatomopatologami wywalczył dla instytutu medycyny
sądowej, który w czasie jego przybycia mieścił się jeszcze w kostnicy szpitala miejskiego, prawo
przeprowadzania wszystkich autopsji dla celów badań sądowych, a także prawo do sanitarno-
policyjnej autopsji wszystkich nie wyświetlonych wypadków śmiertelnych w Wiedniu bez dzielenia
się nimi z anatomopatologami.
Kiedy w czerwcu 1883 Hofmann podjął się ekspertyzy w sprawie z Tisza-Eszlar, obok starej
kostnicy szpitala wyrastał już budynek z nową wielką salą wykładową medycyny sądowej, który za
lat parę miał się stać Mekką dla licznych studentów Europy i całego świata.
Hofmann był człowiekiem rzeczowym i chłodnym, jego wykłady sprawiały wrażenie wręcz
monotonnych, znaczenie miały dla niego tylko fakty. Nikt też nie zauważył podniecenia, jakie nim
owładnęło, gdy trzymał w rękach orzeczenie doktorów — Trajtlera, Kissa, i kandydata Horvatha z
10 i 20 czerwca 1882 roku. Ich opinia reprezentowała właśnie to, z czym walczył od lat piętnastu —
błędne mniemanie, że każdy lekarz potrafi wydać orzeczenie z zakresu medycyny sądowej.
Orzeczenie wymienionych lekarzy ucieleśniało ów błąd w sposób tak przerażający, że wręcz mogło
służyć za mane tekel fares – przestrogę dla każdego prokuratora i sędziego.
Hofmann był w tym wypadku w niezbyt pomyślnej sytuacji: musiał osądzić coś, czego nie mógł
obejrzeć własnymi oczyma, jedyną pewną podstawę, jaką dysponował, stanowiły protokoły lekarzy
budapeszteńskich, które, trzeba przyznać, sporządzone były z niezwykłą starannością i precyzją.
Ale błędne sądy lekarzy z Tisza-Dada były tak frapujące, ich niewiedza pod wieloma względami tak
groteskowa, że Hofmann nie potrzebował nawet osobistych oględzin zwłok. Wystarczyło sięgnąć do
własnych doświadczeń zebranych w Pradze i Wiedniu na topielcach, by wykazać, że ekspertyza z
Tisza-Dada zawiera same błędy i pomyłki i że ci lekarze wiejscy nie posiadają bodaj najbardziej
podstawowych wiadomości z zakresu medycyny sądowej.
Był tu na przykład problem wieku zmarłej. Chirurgowie z Tisza-Dada opierali swój osąd na
„ogólnym wrażeniu”, na pobieżnym zbadaniu uzębienia i zrośnięciu się szwu czołowego. Hofmann,
podobnie jak Lacassagne, nie rozporządzał znajomością zmian szkieletu oznaczających wiek, którą
miał wypracować dopiero przyszły rozwój tej wiedzy. To jednak, co znał z doświadczenia, było w
tej epoce miarą najwyższą. Jeśli lekarze z Tisza-Dada twierdzili, że kostne zrośnięcie szwu
czołowego u zmarłej jest oznaką starszego wieku, świadczyło to tylko o ich niewiedzy. Było faktem
tysiąckrotnie sprawdzonym, że szew czołowy zrasta się u człowieka już w drugim roku życia. Z
dokładnego zbadania stanu uzębienia, jakie zostało zarejestrowane przez lekarzy budapeszteńskich,
wynikało, że zęby stałe zmarłej są w komplecie, jedynie zęby mądrości nie wykluły się jeszcze;
tylne zęby trzonowe, które wychodzą w dwunastym lub trzynastym roku życia, były w pełni
ukształtowane. A więc zmarła przekroczyła ten wiek. Ponieważ zaś zęby mądrości zjawiają się
między szesnastym a siedemnastym rokiem życia, w tym wypadku zaś ich nie było, można było
wnosić, że zmarła nie osiągnęła jeszcze tych lat, a więc była w wieku między dwunastym a
siedemnastym rokiem życia. Ponieważ jednak wiadomo, że zęby mądrości mogą się wykluć
również w wieku lat dwudziestu czterech — dwudziestu pięciu, Hofmann oparł się nie tylko na
uzębieniu. Wziął pod uwagę bardzo dokładnie sformułowany opis całego szkieletu. Lekarze z
Tisza-Dada nie zajęli się w ogóle szkieletem. Doświadczenie uczyło, że w dziecięcych częściach
chrzęstnych łopatek dopiero w czternastym roku życia tworzą się jądra kostne. U zmarłej z Cisy
tych jąder kostnych nie było. Podobnie trzy części kości biodrowej zrastają się dopiero między
szesnastym a osiemnastym rokiem życia. U zmarłej nie były jeszcze zrośnięte. Liczne inne
szczegóły rozwoju szkieletu wskazywały, że zmarła liczyła raczej lat czternaście niż osiemnaście.
Co się zaś tyczy specjalnie podkreślonego rozszerzenia narządów płciowych, liczne doświadczenia
pouczyły Hofinanna, jak bardzo na skutek leżenia w wodzie wiotczeją części tkanek, tak że
rozszerzają się dalece poza normalną miarę. Tak więc w Tisza-Dada spiętrzyła się niewiedza na
niewiedzy. Hofmann doszedł do wniosku, że w przypadku zmarłej z Cisy chodzi o młodą
dziewczynę w wieku Estery Solymossi.
Po wtóre należało sprawdzić twierdzenie lekarzy z Tisza-Dada, że zmarła leżała w wodzie
najwyżej dziesięć dni. Zbyt często spotykał się Hofmann z topielcami, którzy po tygodniach i
miesiącach wykazywali zdumiewającą świeżość. Zawsze w takich razach chodziło o zwłoki, które
nic wypływały po paru dniach na powierzchnię, jak się zwykle dzieje po utonięciu, ale wskutek
jakichś przeszkód pozostawały pod wodą. Podczas gdy zmarli pływający na powierzchni wody
wystawieni są na przyspieszające rozkład działanie powietrza, proces ten nie dotyczy trupów
leżących pod wodą, zwłaszcza w chłodnym, rześkim nurcie. Woda utrzymuje narządy w stanie
świeżym i wybiela skórę. Związek między naskórkiem a leżącą pod nim głębszą warstwą skóry
rozluźnia się, po kilku tygodniach można ściągnąć zewnętrzną warstwę skóry z rąk i nóg wraz z
paznokciami lub też ściąga je sam prąd. Większe partie skóry odrywają się, a z głębszych warstw
sączy się krew, tak że ciało jest pozbawione krwi.
Wszystkie te naturalne objawy skłoniły lekarzy z Tisza-Dada do wniosków, które trudno byłoby
prześcignąć pod względem niewiedzy. Ze „świeżości” wywnioskowali, że wyłowiona w Cisie
dziewczyna zmarła dopiero przed kilku dniami. Bezkrwistość naprowadziła ich na twierdzenie, że
przyczyną śmierci była anemia, podczas gdy Estera Solymossi była do ostatka zdrowa. Najbardziej
znamienne było ich ustalenie, że zmarła nie wykonywała nigdy pracy fizycznej, nie chodziła nigdy
boso, a skóra rąk i nóg oraz paznokcie rąk i nóg należały do osoby wypielęgnowanej. Trajtler, Kiss i
Horvath ulegli złudzeniu delikatności skóry wskutek usunięcia naskórka, a łożyska paznokci, na
których od dawna już paznokci nie było, wzięli za paznokcie pielęgnowane. Lekarze z Budapesztu
nie znaleźli istotnie paznokci rąk ani nóg, a Hofmann znał dosyć studentów z wyższych semestrów,
którzy także musieli się dopiero uczyć, jak się oprzeć podobnym złudzeniom. Hofmann zakończył
swą ekspertyzę następującą uwagą: „Świat medycyny sądowej ma swoje tajemnice. Należy je
poznać i zbadać. Wyniki w Tisza-Dada wydają mi się najjaskrawszym przykładem, jakie omyłki
sądowe grożą na skutek szeroko rozpowszechnionego lekceważenia koniecznej wiedzy
specjalistycznej”.
Kiedy w lipcu 1883 Hofmann przekazał swoją ostateczną opinię Karolowi von Eótvós, nie
ośmielił się rozstrzygnąć, czy topielica z Cisy była Esterą Solymossi, powiedział tylko, że chodzi o
młodą dziewczynę w wieku Estery, która od miesięcy leżała w Cisie. Podczas gdy jego obszerna
opinia wędrowała do Nyiregyhaza, proces w sprawie Tisza-Eszlar toczył się już od 13 czerwca.
Sala sądowa w Nyiregyhaza stała się widownią trudnej do opisania walki między rozsądkiem a
nienawiścią, między chłodnym osądem a ślepą zapalczywością. Metody śledcze Baryego zostały
ujawnione, pisarza Piczely’ego zdemaskowano jako byłego mordercę i więźnia, nie ulegało już
wątpliwości, że Moryca Scharfa zmuszono groźbami do kłamstwa. Ani uprzedzenia i słabość
prezesa sądu Kornisa, ani wrzask wściekłych widzów i bezpodstawne ataki posła Onody’ego na
prokuratora Szeifferta nie potrafiły zapobiec rozerwaniu sieci splecionej z plotek, kłamstw i
szantaży. Nie mogły one też zapobiec wystąpieniu profesorów budapeszteńskich — których
orzeczenie zostało najpierw skreślone z akt — jako świadków w owych dniach, kiedy Eötvös
trzymał już w ręku opinię Hofmanna. Tak więc ta opinia, wraz z jej ważkimi argumentami,
stanowiła zwornik siedmiogodzinnej mowy obrończej Eötvösa. 3 sierpnia 1883 sąd wydał wyrok
uniewinniający wszystkich oskarżonych.
Chociaż Hofmann, wyrosły w atmosferze tolerancji, przyjął ow wyrok zadowoleniem, jednak
więcej znaczyła dlań okoliczność, że wydarzenia z Tisza-Eszlar potwierdziły przed opinią publiczną
słuszność jednego wielkich celów: konieczność specjalnego kształcenia lekarzy, którzy mieli
opiniować o sprawach z zakresu medycyny sądowej. Hofmann, który nie znał nigdy wypoczynku,
zmarł na atak serca w pełni lata roku 1897 w swej posiadłości Iglos, licząc zaledwie lat
sześćdziesiąt. Śmierć przyszła za wcześnie; nie mógł już nie tylko zrealizować tego wielkiego
zadania, jakie sobie postawił, ale i ugruntować mocno rozdziału medycyny sądowej od medycyny
ogólnej i patologii. Jego uczeń zaś, Albin Haberda, wydał się władzom uniwersyteckim za młody,
aby móc zostać następcą Hofmanna. Tak więc powołano na następcę patologa Koliskę i tym samym
przywrócono stan rzeczy, który Hofmann z taką goryczą zwalczał. Ów stan trwał do roku 1916,
póki Albin Haberda nie objął kierownictwa wiedeńskiej szkoły medycyny sądowej i nie wskazał jej
zakresu pracy, wybiegającego daleko poza granice anatomopatologu. Hoffmann jednak pozostał
wielką postacią, która nie tylko ugruntowała sławę wiedeńskiej medycyny sądowej, ale weszła
również do historii jako ucieleśnienie walki o własną pozycję tej gałęzi medycyny, a z nią razem
weszło do historii mane tekel z Tisza-Eszlar.

═══════ ♦ ═══════
7. „Szczególnie interesujące jest to, że udało mi się w wysuszonym przez cztery tygodnie na
desce roztworze fizjologicznym soli kuchennej krwi ludzkiej, końskiej i bydlęcej rozpoznać
natychmiast z pomocą mojej surowicy krew ludzką — fakt, który powinien mieć szczególne
znaczenie w medycynie sądowej.”
Tak brzmiało jedno zdanie w naukowej pracy, która ukazała się 7 lutego roku 1901 w „Deutsche
Medizinische Wochenschrift”. Praca nosiła tytuł: Metoda rozróżniania różnych rodzajów krwi ze
szczególnym uwzględnieniem rozpoznania różnicowego krwi ludzkiej32. Autorem był Paweł
Uhlenhuth, asystent Instytutu Higieny przy uniwersytecie w Greifswaldzie.
Praca była równie trzeźwa, jak krótka. Ale jakkolwiek mogła się wydawać niepozorna w
stosunku do burzy wywołanej w prasie aferą Gouffégo czy sprawą Tisza-Eszlar, zwiastowała może
najbardziej ważką nowość, jaką roczniki medycyny sądowej miały do zarejestrowania na przełomie
XIX i XX wieku.
Pionierzy medycyny sądowej od dawna już szukali możliwości stwierdzenia, czy plamy i inne
ślady znajdowane na miejscu zbrodni lub na własności osób podejrzanych o zbrodnię pochodzą od
krwi czy też nie. Wcześnie rozpoznali, że krew traci bardzo prędko swą typową barwę, jeśli
wysycha i starzeje się. Czerwień zmienia się wówczas w brąz, a potem przybiera odcień
żółtozielony, który w żaden sposób nie przypomina już krwi. A jednak pod tymi barwami może się
kryć krew — krew, która w wypadku morderstwa, usiłowania zabójstwa, zranienia, zgwałcenia,
kłusownictwa czy kradzieży bydła mogłaby być poszlaką wiążącą czyn ze sprawcą, już we
wczesnych fazach rozwoju medycyny sądowej podejmowano zatem wszelkie możliwe próby, aby
znaleźć metody, przy pomocy których nawet w całkiem nie zdefiniowanych plamach dałoby się
wykazać krew. W związku z tym wyłonił się jednak od razu problem drugi.
Historia policji kryminalnej i sądownictwa zanotowała tysiączne przypadki, w których u
podejrzanych i oskarżonych znaleziono świeże, niezaprzeczalne plamy krwi, nie mogąc przy tym
dowieść tym osobom popełnienia zbrodni. Podejrzani wciąż na nowo oponowali twierdząc, że ślady
krwi, pochodzące według oskarżycieli od zabitego lub zranionego człowieka, w istocie pochodzą z
uboju zwierzęcia i poplamienia jego krwią. Jak można było zaprzeczyć temu twierdzeniu? Tysiąc
razy podobne obiekcje wznosiły nieprzekraczalny mur, przed którym medycyna sądowa stawała
bezsilna. Był on nieprzekraczalny, dopóki nic znaleziono metody odróżniania krwi ludzkiej od
zwierzęcej.
Owego 7 lutego roku 1901, kiedy lekarze sądowi — najpierw w Niemczech i Austrii —
przeczytali z zaciekawieniem i powątpiewaniem zarazem artykuł Uhlenhutha, nie byli oni już, co
prawda, całkiem bezsilni wobec problemu zwykłego udowodnienia obecności krwi.
W roku 1853 anatom Ludwik Teichmann-Stawiarski w Krakowie zwrócił uwagę na to, że krew
zadana kwasem octowym wytwarza charakterystyczne kryształki. Wystarczy zeskrobać wyschnięte
plamy krwi, umieścić je na szkiełku z odrobiną soli kuchennej i esencji octowej i podgrzewać aż do
wrzenia, a natychmiast można zaobserwować pod mikroskopem owe kryształki. Otrzymały one
nazwę kryształków heminy, ponieważ przedstawiają heminę — substancję, która z kolei tworzy
część hemoglobiny użyczającej krwi zabarwienia. Okazało się wprawdzie, że owe kryształki nie
tworzą się, gdy chodzi o plamy krwi na zardzewiałych częściach metalowych. Nie tworzą się także
w śladach krwi na materiałach, które wystawione były na działanie wysokich temperatur, powyżej
140. Jeśli więc kryształki się nie tworzyły, nie było to jeszcze wcale pewnym dowodem, że badane
ślady nie zawierają krwi. Jeśli zaś się tworzyły, pewność była tym większa, że ma się do czynienia z
krwią. Odkrycie anatoma z Krakowa było pod nazwą „Teichmannowskiej próby heminy” od dawna
narzędziem pracy każdego lekarza sądowego.
W parę lat po Teichmannie, w roku 1861, udało się Holendrowi van Deen w Groningen wykazać
w inny sposób czy dawno wyschnięte, nierozpoznawalne jako krew plamy są krwią, czy też nie.
Wykorzystał on fakt, że hemoglobina nie tylko użycza krwi zabarwienia, ale przede wszystkim
posiada zdolność wiązania tlenu w płucach człowieka i zwierzęcia, przenoszenia tego dawcy życia
przez żyły do poszczególnych narządów i oddawania go tym narządom. Hemoglobina jest zatem w
stanie wiązać tlen, ale także uwalniać go. Przy próbach z wyciągiem alkoholowym z
zachodnioindyjskiej rośliny, gwajakowca, van Deen odkrył, że ów wyciąg zabarwia się na
niebiesko, jeśli zespolić go z żywiczną, zawierającą tlen terpentyną i krwią. Zabarwienie niebieskie
tłumaczyło się działaniem tlenu; nie występowało, gdy mieszanina nie zawierała krwi.
Hemoglobina krwi wyzwalała więc tlen z terpentyny i przenosiła go na gwajakowca. Wystarczyła
przy tym minimalna ilość krwi, aby wywołać owo niebieskie zabarwienie. Nawet gdy van Deen
użył przy swych eksperymentach roztworów ze starych, paroletnich plam krwi, których barwnik
dawno już zblakł, występowało w ciągu minuty owo zabarwienie. Po dalszych kilkudziesięciu
latach okazało się wprawdzie, że chlor, jod czy potas mogą również zabarwiać podobnie roztwór
gwajakowca, niemniej jednak „próba Deena” stała się jedną ze standardowych metod wykazywania
krwi.
W dwa lata po van Deenie, w roku 1863, Niemiec Schonbein zrobił inną próbę krwi.
Wykazywała ona krew nawet tam, gdzie plamy były całkiem niewidoczne, bo usunięte przez
oczyszczenie. Schonbein zwrócił uwagę na to, że hemoglobina zawiera pewien ferment, który
powoduje powstawanie białej piany w zetknięciu z wodą utlenioną. Piana ta tworzyła się
natychmiast, jeśli podejrzane części odzieży lub inne przedmioty skropiło się wodą utlenioną i
dotknęło się przy tym miejsc, na których była ukryta krew. I tutaj dalszy rozwój wypadków
pouczył, że woda utleniona reaguje nie tylko na krew, ale również na ślinę, śluz i niekiedy na rdzę.
Poza tym doświadczenia dowiodły, że nadmierne użycie wody utlenionej niszczy istniejące plamy
krwi, niszczy zatem materiał poszlakowy. Mimo to próba Schonbeina zyskała wielkie znaczenie,
wskazywała bowiem na możliwość istnienia plam krwi, których potwierdzenie udawało się potem
w testach Teichmanna i van Deena…
Gdy poznano, że krew składa się z czerwonych i białych ciałek krwi, wyłoniła się w końcu myśl,
aby w przypadku podejrzanych plam szukać pod mikroskopem czerwonych krwinek. Wyglądały
one jak wyraźne maleńkie płytki z płaskim wgłębieniem w środku. Aby uczynić je widocznymi w
odpryskach zaschłej krwi, konieczne było nawodnienie tych odprysków i spęcznienie wyschniętych
krwinek. Do tego celu służył roztwór soli kuchennej, boraksu oraz ługu potasowego. Niekiedy
jednak dopiero po kilku dniach występowało spęcznienie i pojawiały się wyraźne pierwsze krwinki.
Przy zbyt starych śladach mogły zawieść wszystkie mikroskopowe próby identyfikacji. Natomiast
od roku 1859 obok badania mikroskopowego weszła w życie nowa przyrodnicza metoda badawcza,
która — zwłaszcza w medycynie sądowej — miała osiągnąć duże znaczenie. Chodzi o analizę
widmową, odkrytą w tymże roku przez Niemców — Kirchhoffa i Bunsena.
Światło przepuszczone przez pryzmat i rozproszone w nim tworzy na ekranie widmo —
podobną do tęczy barwną wstęgę, od czerwieni do fioletu. Bunsen i Kirchhoff stwierdzili, że każda
dająca światło substancja posiada własne, dla niej charakterystyczne widmo. Już w roku 1861 obaj
heidelberscy uczeni podali, że w ich spektroskopie można całkiem wyraźnie rozpoznać mniejszą niż
trzymilionowa cząstkę miligrama soli sodowej po delikatnej żółtej linii, jaka charakteryzuje widmo
tej soli. Okazało się, że najróżnorodniejsze stałe, płynne i gazowe substancje, zmuszone do
promieniowania przez ogrzewanie lub wyładowanie elektryczne, wyróżniają się całkiem
określonymi barwami, liniami i gęsto skupionymi wstęgami. Tak więc rozpoznawanie znanych
substancji stało się możliwe według rodzaju ich widm. Prócz widm tworzonych przez
samoświecące substancje Bunsen i Kirchhoff wykryli również tzw. widma absorpcyjne. Tworzą się
one wtedy, kiedy przepuszcza się światło jakieś żarzącej się substancji przez chłodniejszą substancję
gazową lub płynną. Substancja prześwietlona absorbuje cząstki światła, tak że w widmach ukazują
się luki w postaci czarnych linii. Położenie i rodzaj tych linii zdradza rodzaj prześwietlonej
substancji. W końcu zaś okazało się, że — prócz światła widocznego dla ludzkiego oka — istnieją
promienie świetlne ultrafioletowe i infraczerwone, które wytwarzają własne niewidoczne widma,
poza fioletowym lub czerwonym. Dzięki fotografii stały się one jednak widoczne i osiągnęły
również niezwykle znaczenie w identyfikacji nieznanych substancji.
Przy zastosowaniu analizy widmowej w przypadku roztworu krwi okazało się, że hemoglobina
tych roztworów tworzy w barwnej wstędze widma ciemne paski i wstęgi absorpcyjne, leżące w
określonych, typowych miejscach. W przypadku świeżej krwi wystarczyło zadać tę ostatnią
roztworem soli kuchennej, w przypadku zaschniętej krwi udawało się za pomocą kwasu octowego,
kwasu siarkowego lub alkoholowego uzyskać preparaty krwi nadające się do analizy widmowej.
Owe rozpuszczalniki powodowały wprawdzie pewne zmiany hemoglobiny, ale i one zdradzały się
w typowych zmianach miejsca w pasmach absorpcyjnych. Ostatecznie konstrukcja
mikrospektroskopu, który może być połączony z mikroskopem, stworzyła możliwość stwierdzenia i
zbadania najmniejszych nawet śladów krwi.
Tak więc medycyna sądowa stworzyła na przełomie stuleci cały arsenał środków i metod w
dziedzinie wykazywania krwi. Jeśli jednak idzie o nic mniej ważne odróżnienie krwi ludzkiej od
zwierzęcej, tutaj zawodziło wszystko. Od roku 1829 do 1901 dokonywano na tym polu
bezowocnych eksperymentów i przeżywano gorzkie rozczarowania. Wiążą się one z nazwiskami
Orfili, Dumasa, Callaneo, Barruela, Friedberga, Misuraki, Dworniczenki, Magnaniniego — z
nazwiskami Francuzów, Włochów, Japończyków, Rosjan, Holendrów, Niemców, Austriaków. W
roku 1829 Francuz Barruel sądził, że znalazł metodę odróżniania krwi ludzkiej od zwierzęcej, i
wywołał tym wielką sensację. Kiedy podczas pewnego eksperymentu zagotował krew wołu z
kwasem siarkowym, zauważył specyficzny zapach obory. Wkrótce potem zadał kwasem siarkowym
krew pewnego samobójcy. Przy tym — jak opisano w sprawozdaniu — ze szklanej kolby wydobył
się tak ostry zapach męskiego potu, że Barruel musiał na parę minut opuścić laboratorium.
Wobec tego Francuz opracował cały system zapachów krwi: przy zadawaniu kwasem
siarkowym krew mężczyzny zdradza woń mężczyzny, krew kobiety woń kobiecego potu, krew
owcy — woń owczej wełny, krew świni — woń chlewu, krew żaby — woń trzciny bagiennej. Ale
metoda Barruela, brana przez długi czas poważnie, okazała się zwodnicza.
Potem, w następnych kilkudziesięciu latach, próbowano dojść do celu za pomocą
mikroskopowego badania krwi. Wszystkie ssaki (z wyjątkiem wielbłąda i lamy) posiadają krwinki
w kształcie okrągłych płytek, tak samo człowiek. Wszystkie inne kręgowce natomiast mają
ukazujące się pod mikroskopem krwinki owalne z jądrem komórkowym, którego brak w krwinkach
człowieka i innych ssaków. Jeśli więc znajdowano okrągłe ciałka krwi, było pewne, że ma się do
czynienia z krwią ludzką lub z krwią innego ssaka; owalne ciałka krwi pochodziły od ryb, ptaków
oraz innych kręgowców. Przez to rozeznanie osiągnięto już coś, ale niewiele. Aby dojść do
rozróżnienia krwi człowieka z jednej, a krwi bydlęcia — konia, psa, świni czy też innych zwierząt
domowych, wymienianych zawsze w wypadkach kryminalnych, z drugiej strony — naukowcy
przeszli do pomiarów krwinek. Krew ludzka posiada największe czerwone ciałka krwi. Ale te
różnice wielkości między krwinkami człowieka a krwinkami zwierząt domowych są tak drobne, że
nawet przy badaniu świeżej krwi wszelkie niezawodne odróżnienie było niemożliwe. Ponadto w
wypadku krwi zaschłej, gdy czerwone krwinki musiano poddać sztucznemu napęcznieniu, komórki
te nie uzyskiwały nigdy swych pierwotnych rozmiarów.
Ostatecznie Włoch Roberto Magnanini — późniejszy profesor medycyny sądowej w Modenie
— opublikował w roku 1898 metodę opartą na analizie widmowej. W żmudnych badaniach odkrył,
że czerwony barwnik krwi człowieka i zwierzęcia zachowuje się całkiem odmiennie przy zadaniu
ługiem potasowym. Pod wpływem ługu tworzyła się specyficzna substancja, która otrzymała nazwę
hematyny. Do jej wytworzenia trzeba było w przypadku świeżej krwi ludzkiej dwu minut, w
przypadku krwi psa — 6 minut, krwi konia — 31 minut, krwi cielęcia 135 minut. Różnice były dość
znaczne, tak że na ich podstawie można było budować możliwość odróżnienia. Ale sama metoda
dawała się zastosować wyłącznie w wypadku krwi świeżej, nie zaś śladów krwi, tak więc nie
dawała żadnej szansy praktycznego rozwiązania tego ważkiego problemu.
Medycyna sądowa zatem była w roku 1901 tak samo bezradna wobec odróżnienia krwi ludzkiej
od zwierzęcej, jak 70 lat wcześniej, w czasach Barruela. Kiedy ukazała się praca Uhlenhutha o jego
nowej metodzie, pierwsi czytelnicy przyjęli ją ze sceptycyzmem właściwym ludziom zbyt często
doznającym rozczarowania. Co dawał Uhlenhuth? Nową nadzieję, która też może okazać się
zwodnicza? Czy była to bańka mydlana, która pęknie w nicości rozczarowania? A może jednak
wielkie odkrycie, które położy kres bezsile całego stulecia i obdarzy medycynę sądową — tym
razem na niemieckiej ziemi — jednym z jej najbardziej doniosłych wynalazków?

═══════ ♦ ═══════
8. Paweł Uhlenhuth, syn Hanoweru, w roku 1901 mężczyzna zaledwie trzydziestoletni, nie był
lekarzem sądowym. Jako lekarza wojskowego przeniesiono go na krótko przed przełomem stulecia
do Instytutu Chorób w Berlinie i tym samym do jednej z najsławniejszych placówek medycyny w
owym czasie.
Podobnie jak we Francji nazwisko Pasteura poruszało umysły i serca mas, tak nazwisko
dyrektora berlińskiego Instytutu Chorób Zakaźnych, Roberta Kocha, znane było każdemu.
Ucieleśniał on decydujący rozdział historii medycyny. Już samo odkrycie prątka gruźlicy
wystarczyłoby, aby uwiecznić jego nazwisko. Jako uczeń Kocha, Uhlenhuth stawiał pierwsze kroki
w tajemniczym świecie bakterii, przenoszenia chorób zakaźnych oraz zdumiewającej zdolności
krwi do obrony przed wdzierającymi się zarazkami chorobowymi, w ogóle przed ciałami obcymi.
W Instytucie Kocha zetknął się z jego jedynym dawnym asystentem, Fryderykiem Leofflerem,
odkrywcą zarazka błonicy. Tymczasem Loeffler został profesorem higieny na Uniwersytecie
Greifswaldzkim; w Berlinie był kierownikiem państwowej komisji do badania pryszczycy. Wybrał
on Uhlenhutha na asystenta i w roku 1899 zabrał go do Greifswaldu, bowiem berlińskie stajnie dla
zwierząt doświadczalnych, których, wymagała jego praca, okazały się niewystarczające. Tu jednak,
w Greifswaldzie, w poszukiwaniu surowicy ochronnej przeciw wymykającemu się wszelkiej
mikroskopowej obserwacji zarazkowi pryszczycy, wszedł Uhlenhuth na grunt, na którym miało
następnie dojrzeć jego własne odkrycie — na grunt badania surowic, gdzie tropi się ową tajemniczą
zdolność krwi do uzbrajania się przeciw obcym intruzom i unieszkodliwiania ich w reakcjach
obronnych.
W roku 1890 Niemiec Emil von Behring odkrył, że w płynnym składniku, to jest w surowicy
krwi zwierząt, którym ostrożnie zaszczepiono nieznaczne ilości zarazków błonicy, tworzą się
substancje obronne przeciw błonicy, u chorych na błonicę wywołujące wyraźne działanie lecznicze.
Od tego czasu badacze, przede wszystkim niemieccy, francuscy i belgijscy, współzawodniczyli z
sobą w wynajdywaniu leczniczych surowic przeciw innym chorobom zakaźnym.
Belg Bordet odkrył przy tym w roku 1899, że króliki, którym przez czas jakiś wstrzykiwano
krowie mleko, wytwarzają w swej surowicy krwi substancję obronną przeciw obcemu sobie białku,
zawartemu w krowim mleku. Jeśli zmieszać ich surowicę krwi z krowim mlekiem, następuje
osobliwe zjawisko: białko mleka — kazeina — zostaje „strącone”, wskutek czego powstaje mętny
osad. Co więcej, okazało się, że króliki, którym wstrzyknięto kozie mleko, wytwarzają przeciw
białku zawartemu w tym mleku substancje obronne, działające skutecznie jednak tylko w przypadku
mleka koziego, ale nie w przypadku mleka krowiego. Krew posiada widocznie zdolność
mobilizowania w swej surowicy, w sposób wręcz cudowny, specyficznych substancji obronnych w
stosunku do każdego obcego białka, a przy tym potrafi dokonać rozróżnienia między różnymi
rodzajami białka, co dla badaczy było rzeczą niemożliwą.
Owe substancje obronne dzięki swemu działaniu „strącającemu” zyskały nazwę „precipityn”.
Fenomen ich powstania i działania pociągał szczególnie Uhlenhutha. „Pod tym wrażeniem — pisał
pięćdziesiąt lat później, u schyłku długiego życia — rozpocząłem w roku 1900 swoją pracę, i
zacząłem ją ab ovo w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu, stawiając sobie za zadanie
stwierdzenie, czy w surowicy krwi zwierząt potraktowanych uprzednio białkiem jaja kurzego
rozwijają się specyficzne precipityny i czy w ten sposób można będzie odróżnić substancje
białkowe różnych jaj ptasich.”
Uhlenhuth zaczął od wstrzykiwania królikom dużych ilości białka jaj kurzych. Z krwi królików
otrzymywał surowicę, która nawet w ogromnym rozcieńczeniu 1 : 100 000 strącała białko w
przejrzystym roztworze białka jaja kurzego, wywołując przy tym mętne zabarwienie. Ta sama
surowica natomiast nie wywoływała działania strącającego w jakimkolwiek roztworze
zawierającym białko innego pochodzenia. Uhlenhuth eksperymentował następnie z najrozmaitszymi
rodzajami jaj: z jajami mew, perliczek, czajek, gołębi, gęsi, kaczek, indyczek. Okazało się, że we
wszystkich rodzajach jaj znajdują się różne substancje białkowe, przeciw którym w surowicy krwi
króliczej tworzą się precipityny. Jedynie u zwierząt, których pokrewieństwo jest bardzo bliskie, np.
u kur i perliczek precipityny działają tak samo na białko obu rodzajów jaj, choć w różnym stopniu.
Za pomocą swych surowic z krwi króliczej Uhlenhuth potrafił wkrótce stwierdzić, od jakich
rodzajów zwierząt pochodzą roztwory białka, które sobie kazał przedkładać, nie znając ich
pochodzenia. Myśl, aby postąpić o krok dalej, wyłoniła się w końcu sama. Może istniały nawet
różnice między białkiem jaja kurzego a białkiem znajdującym się we krwi kury, więc tego samego
zwierzęcia? I czy te różnice można również stwierdzić za pomocą surowic z królika?
W kilka tygodni potem, w lecie roku 1900, Uhlenhuth miał dowód w ręku. Istniały rzeczywiście
różnice. Surowica królika, uzyskana przez wstrzyknięcie białka jaja kurzego, nie wykazywała
działania strącającego białko z roztworów kurzej krwi. I odwrotnie, surowica uzyskana przez
wstrzyknięcie krwi kurzej strącała białko w tej krwi, nie strącała natomiast białka w jaju kurzym.
Uhlenhuth zadał roztwór krwi bydlęcej surowicą królika, która strącała białko w krwi kurzej. Ani
śladu działania. Istniały zatem decydujące różnice między białkiem różnych rodzajów krwi.
Uhlenhuth powtórzył eksperyment z roztworami krwi końskiej, baraniej, świńskiej — rezultat był
stale ten sam.
Pięćdziesiąt lat później Uhlenhuth, podówczas emerytowany profesor higieny i bakteriologii we
Fryburgu, pisał z pozorną oschłością naukowca: „Ta interesująca obserwacja była punktem wyjścia
dla wypracowania biologicznej metody badania różnych rodzajów krwi”. W słowach tych nie
dźwięczy już podniecenie jak w chwili, gdy zrodziło się w nim przeczucie, że tutaj może dana jest
właśnie możliwość odróżnienia krwi ludzkiej od zwierzęcej i tym samym rozwiązanie jednego z
palących problemów medycyny sądowej. Latem 1900 Uhlenhuth nie wahał się ani chwili przed
wstąpieniem na przeczuwaną wówczas tylko drogę.
Wstrzykiwał krew oślą królikom, uzyskiwał zwyczajną drogą surowicę z krwi królika i zadawał
nią surowicę z krwi oślej. Natychmiast następował proces strącania i zmętnienia. Ta sama surowica
królika nie wykazywała natomiast żadnego działania w przypadku krwi konia, kozy i kury. Kiedy
powtórzył ten sam eksperyment z surowicą królika, uzyskaną przez wstrzyknięcie krwi bydlęcej, i
stwierdził ponownie jej specyficzne działanie na krew bydlęcą, przedłożył po raz pierwszy wyniki
swych doświadczeń profesorowi Loefflerowi. Loeffler, profesor higieny, znał na tyle problemy
medycyny sądowej, aby pojąć znaczenie eksperymentów Uhlenhuth. Był jednak aż nadto dobrze
obeznany z zasadzkami i złudzeniami wszelkiego naukowego badania, że nie wierzył — chciał być
przekonany. Kazał sporządzić roztwory krwi różnych zwierząt — bydlęcia, konia, psa, kota,
daniela, świnki morskiej, świni, gęsi, indyczki, kury i myszy. Na końcu dodał jeszcze roztwór krwi
ludzkiej. Fotem postawił przed Uhlenhuthem zadanie — aby na podstawie surowicy, która — jak
zapewnił Uhlenhuth — działa jedynie na białko krwi bydlęcej, stwierdził, który spośród licznych
roztworów krwi pochodzi, od bydlęcia.
„Po kilku minutach — pisał znowu Uhlenhuth w pięćdziesiąt lat potem — rozwiązałem zadanie.
Jedynie i wyłącznie roztwór krwi bydlęcej wykazywał typowe zmętnienie i osad, podczas gdy
wszystkie inne pozostały przejrzyste”.
Ten wielki eksperyment w jesieni 1900 przekonał Loefflera. Dał Uhlenhuthowi odpowiednie
warunki, aby mógł wytwarzać wszelkie możliwe strącające białko surowice królika dla rozmaitych
rodzajów krwi, przede wszystkim jednak dla krwi ludzkiej, i gromadzić wyniki. Cale tygodnie
pracował Uhlenhuth, póki nie udało mu się uzyskać surowicy królika, która działała także na białko
krwi ludzkiej. Potem już w ciągu paru minut wskazał krew ludzką pomiędzy licznymi nie znanymi
sobie próbami krwi ludzkiej i zwierzęcej. Wielkie grupy doświadczeń, jakie mógł teraz
przeprowadzić, potwierdziły nieodwołalnie, że z pomocą szeregu strącających białko surowic
można odróżnić nie tylko krew ludzką od zwierzęcej, lecz także krew rozmaitych gatunków
zwierząt. Potrafił dokładnie określić, że krew pochodzi od bydła, tamta od konia, inna znów od
świni, i to samo odnosiło się do krwi owiec, gęsi i kur, szczurów i królików. Strącające białko
surowice w przypadku blisko z sobą spokrewnionych rodzajów zwierząt, jak koń czy osioł, nie
pozwalały dokładnie odróżnić ich krwi. Surowica końska działała również w przypadku krwi oślej.
A co się tyczy człowieka — surowica skuteczna w wypadku krwi ludzkiej strącała również białko w
krwi małpiej, tak że zamiana krwi ludzkiej i małpiej leżała w granicach możliwości. Jakże niewiele
jednak znaczyły te wyjątki wobec mnóstwa dowodów, które można było im przeciwstawić.
W grudniu roku 1900 dowiedział się o eksperymentach Uhlenhutha również Otto Beumer, lekarz
sądowy w Greifswaldzie i profesor nadzwyczajny medycyny sądowej na tamtejszym uniwersytecie.
Pięćdziesięcioletni podówczas Beumer był nieraz bezsilny wobec morderców, którzy niezachwianie
twierdzili, że krew na ich odzieży pochodzi od zabitych zwierząt. Natychmiast też wziął udział w
pracach Uhlenhutha i zwrócił uwagę, że należy dostarczyć jeszcze dalszego dowodu, aby uczynić to
odkrycie naprawdę decydującym dla medycyny sądowej. Należy wykazać, że rozmaite surowice
królicze mogą również wykryć różnice pomiędzy rodzajami krwi w zaschłych, starych, liczących
miesiące i lata plamach krwi. Beumer sam dostarczył Uhlenhuthowi parę tuzinów starych próbek
krwi, sporządzał nadto plamy krwi ludzkiej i zwierzęcej, suszył je, po czym upłynniał za pomocą
roztworu soli kuchennej i rozróżniał metodą Uhlenhutha. Na dużej desce rozmazywano liczne
próbki krwi ludzkiej i zwierzęcej, potem, po wyschnięciu, zeskrobywano je i Uhlenhuth miał je
zbadać na ślepo. Loeffler sam próbował wprowadzić go w błąd — ale nadaremnie. Surowice
działały nawet w przypadku najstarszych plam i najmniejszych śladów.
Patrząc wstecz na lata minione, Uhlenhuth przypomniał sobie owe denerwujące dni styczniowe
roku 1901: „Jeśli nawet potem nie ulegało już wątpliwości, że problem sądowej dyferencjacji krwi
jest w zasadzie rozwiązany, to jednak — świadomy ogromnej odpowiedzialności związanej z
opublikowaniem decydującej nieraz dla orzeczenia prawnego procedury — nie mogłem zrazu
zdecydować się na ogłoszenie wyniku moich badań. Manuskrypt leżał od dawna gotowy. I dopiero
moja młoda żona, z tym przeczuciem, jakie mają nieraz kobiety, radziła mi, abym nie zwlekał
dłużej”. Ze słusznym przeczuciem, gdyż w tym samym czasie August Wassermann w Berlinie był
już także na tropie zasady rozróżniania krwi. Raz jeszcze Uhlenhuth odwiedził Loefflera. o
„Przeczytałem mu swoją pracę, z którą się w każdym punkcie zgadzał, i tego samego jeszcze
dnia zaniosłem manuskrypt na pocztę. Już po tygodniu otrzymałem korektę, a wkrótce potem, 7
lutego 1901, praca ukazała się pod tytułem: Metoda rozróżniania różnych rodzajów krwi, ze
szczególnym uwzględnieniem rozpoznania różnicowego krwi ludzkiej.

═══════ ♦ ═══════
9. Lekarzom sądowym i kryminalistykom, dla których w kilkadziesiąt lat później reakcja
Uhlenhutha33* stała się oczywistą rutyną, trudno było potem zrozumieć napięcie i podniecenie, z
jakimi medycyna sądowa i władze sądowe odniosły się do tej metody po pierwszej fazie ostrożnej
powściągliwości. W ciągu kilku tygodni i miesięcy Greifswald stal się celem wędrówek
niemieckich i zagranicznych lekarzy sądowych, którzy pragnęli osobiście zasięgnąć informacji.
Trzeba było odpowiadać na liczne ‘zapytania i opracować liczne próbki śladów krwi, przysyłane
przez prokuratorów i sędziów śledczych z gorącą prośbą o stwierdzenie, czy idzie o krew
zwierzęcą, czy też ludzką. Ale ogólne zainteresowanie obudziło się dopiero wtedy, gdy
Uhlenhuthowi przyszedł w sukurs ten sam fenomen, który odegrał już w dziejach identyfikacji
przełomową rolę — wielka, wzbudzająca ogólną sensację, jakby stworzona dla poparcia jego nowej
metody afera.
W pierwszych dniach lipca roku 1901 północnoniemieckie dzienniki opublikowały szokujący
meldunek o morderstwie dzieci, które wydarzyło się na wyspie Rugii. Dwaj synowie woźnicy
Stubbego w kąpielisku Göhren, w południowo-wschodniej części wyspy, zniknęli wieczorem i
lipca. Starszy Hermann liczył lat osiem, młodszy Piotr lat sześć. Obydwaj nie wrócili tego dnia do
domu na kolację. Kiedy z zapadnięciem ciemności nie było ich jeszcze w domu, ojciec, paru
sąsiadów i żandarm udali się na poszukiwanie. Göhren graniczy z rozległymi lasami, tak więc
Stubbe przypuszczał, że jego synowie w trakcie jakiejś dziecięcej przygodowej zabawy zabłądzili i
nie umieli odnaleźć drogi do domu. Wołając głośno chłopców, on sam i towarzysze przetrząsali
okoliczne lasy. Nie otrzymawszy odpowiedzi, wrócili po paru godzinach do Göhren, aby nazajutrz
podjąć na nowo poszukiwania.
Dzień 2 lipca przyniósł odkrycie, które przeraziło całą Rugię. Jeden z sąsiadów znalazł ukryte w
leśnej gęstwinie zwłoki obojga dzieci. Główki chłopców były zmiażdżone i oddzielone od ciała,
ręce i nogi odcięte, brzuchy otworzone, a wnętrzności rozrzucone daleko w lesie. Serce młodszego
chłopca zniknęło; możliwe, że zabrał je sprawca. W krzaku leżał duży spryskany krwią krzemień —
narzędzie mordu.
Nie ulegało wątpliwości, że miało się tu do czynienia z morderstwem z lubieżności. Policja
przedsięwzięła natychmiast: dochodzenie, czy ktoś nie widział dzieci w towarzystwie obcego. Już 2
lipca po południu zgłosiła się pewna handlarka owoców, znająca dzieci woźnicy. Widziała, jak
czeladnik stolarski Ludwik Tessnow z Baabe na Rugii późnym popołudniem 1 lipca zagadnął
dzieci. Tessnow uchodził za dziwaka, długi czas wędrował po Niemczech i dopiero niedawno
powrócił na Rugię. Wieczorem 2 lipca zgłosił się ponadto pewien robotnik drogowy, który widział
Tessnowa wieczorem 1 lipca w drodze powrotnej z pracy; Tessnow miał na sobie ubranie pełne
brązowych plam.
Jeszcze 2 lipca zaaresztowano Tessnowa w jego roboczym ubraniu — w koszuli, spodniach i
niebieskim fartuchu; w jego szafie jednak znaleziono nowe ubranie, nowy kapelusz, celuloidowy
kołnierzyk oraz długi, również nowy krawat. Części tego ubrania wyglądały jakby je co dopiero
wyprano. W innych zaś miejscach widniały ledwie wyschnięte plamy — na gorsie koszuli, na
opasce kapelusza, na marynarce, podszewce spodni i kamizelki. Tessnow twierdził, że nie ma nic
wspólnego ze śmiercią dzieci. Plamy na kapeluszu są bardzo stare i pochodzą od krwi bydlęcej;
wszystkie inne pochodzą od zaprawy stolarskiej, z którą ma codziennie do czynienia.
A właśnie to wskazanie na zaprawę stolarską przypomniało sędziemu śledczemu w
Greifswaldzie inne morderstwo dokonane na dzieciach, które wydarzyło się 9 września roku 1898
we wsi Lechtingen, w pobliżu Osnabruck. Tam dwie dziewczynki, Hannelore Heidemann i Elza
Langemeier, nie wróciły w południe ze szkoły, a kiedy rodzice zapytali o nie w szkole, dowiedzieli
się, że ich dzieci tego dnia w ogóle w szkole nie były. Także i w Lechtingen ojciec z paroma
przyjaciółmi szukał dzieci w okolicznych lasach. W gęstwie krzaków znaleźli zwłoki Hannelore,
późnym wieczorem kolo godziny szóstej odnaleziono także drugie dziecko, ukryte głęboko pod
wiązką suchego chrustu. Morderca pociął ciałka dzieci na kawałki i rozrzucił po lesie. Podejrzenie
padło na pewnego czeladnika stolarskiego, którego widziano w Lechtingen; na jego ubraniu
widniały liczne plamy. Władze policyjne w Osnabruck jednak były do tego stopnia nie obeznane z
medycyną sądową, że zadowoliły się wyjaśnieniem podejrzanego, iż plamy pochodzą od zaprawy
stolarskiej i puściły go wolno.
Sędzia śledczy w Greifswaldzie skierował zapytanie do Osnabruck i dowiedział się, że czeladnik
stolarski, którego zatrzymano we wrześniu 1898, nazywał się Ludwik Tessnow — Ludwik Tessnow
z Baabe na Rugii, i że morderstwo dzieci w Lechtingen pozostało do tej pory nie wyjaśnione. Po
otrzymaniu tej wiadomości sędzia śledczy w Greifswaldzie był przekonany, że w osobie Tessnowa
ujął zarazem mordercę z Lechtingen. Poza tym dał mu też do myślenia meldunek, jaki wpłynął do
żandarmerii na Rugii: w nocy z 11 na 12 czerwca 1901 na polu, nie opodal Göhren, zabito w sposób
bestialski sześć czy siedem owiec, zakłuto je, rozpruto im brzuchy i pokrajano w kawałki. Części
zwłok leżały rozrzucone na polu. Właściciel owiec zjawił się za późno, by móc ująć sprawcę,
widział go tylko uciekającego i twierdził, że go na pewno pozna, jeśli ich drogi raz jeszcze się
skrzyżują. Sędzia śledczy kazał sprowadzić Tessnowa i skonfrontować go z pasterzem. Ów
natychmiast rozpoznał w Tessnowie mordercę owiec; poznał go po krokach, po ruchu ramion i
profilu, który mimo mroku był widoczny. Tessnow zaprzeczał. Nigdy — przysięgał — nie tknął
żadnego niewinnego zwierzęcia, nigdy nie zabił dziecka. Upierał się nadal przy tym, że plamy na
jego ubraniu nie mają nic wspólnego z krwią — to jedynie zaprawa stolarska.
23 lipca sędzia śledczy po równie męczącym, co bezowocnym przesłuchaniu odwiedził
pierwszego prokuratora w Greifswaldzie, Hubschmanna, i omówił z nim sprawę Tessnowa oraz
trudności w udowodnieniu mu winy. Hubschmann zapoznał się był właśnie z pracami Uhlenhutha.
„Proszę posłuchać — powiedział — metodą Uhlenhutha można wykazać krew zarówno owczą, jak
ludzką. Jeśli metoda ta wskaże oba rodzaje krwi na ubraniu Tessnowa, przekroczy pan decydującą
barierę. Wykazanie krwi owczej oraz zidentyfikowanie przez pasterza nie pozostawi już chyba
wątpliwości, że Tessnow jest mordercą owiec. Wykazanie zaś krwi ludzkiej, która pozostawiła tak
liczne plamy, dowiedzie Tessnowowi kłamstwa i nie dopuści w ogóle innego wyjaśnienia jak to, że
jest on uwikłany w jakieś bestialskie morderstwo.”
Kiedy Uhlenhuth otrzymał 20 lipca i 1 sierpnia 1901 roku od sędziego śledczego w
Greifswaldzie dwie paczki ze sztukami odzieży Tessnowa i ze spryskanym krwią krzemieniem,
wśród ludności oraz w gazetach rosło niezadowolenie spowodowane tym, że dotychczas nie udało
się zmusić Tessnowa do zeznań. Ogólny niepokój udzielił się sędziemu śledczemu. Ów prosił o jak
największy pośpiech oraz, by „najbardziej charakterystyczne i przekonujące dla przysięgłych plamy
krwi (…) możliwie oszczędzać, jeśli chodzi o ich wpadające w oko zabarwienie i kształt”.
Ostatnie zdanie zdradzało, jak mało sędzia śledczy był obeznany z problemem wykazywania
krwi i jak bardzo czepiał się złudnych osobistych wrażeń. Uhlenhuth zdawał sobie sprawę, co
znaczy — zarówno dla niego, jak dla jego metody — uwieńczone sukcesem rozwiązanie
postawionego mu zadania w sprawie interesującej setki tysięcy ludzi. Osobiście, jedynie z pomocą
swego asystenta Schirmachera, zbadał niemal setkę plam i plamek.
Zaczął od zasadniczego ustalenia, czy w ogóle ma się tu do czynienia z krwią. Posłużył się w
tym celu próbą Teichmanna oraz próbą gwajakolową. Okazało się, że robocze ubranie Tessnowa nie
zawiera wcale krwi. Inaczej miała się sprawa z jego odświętnym ubraniem. Klasyczne testy
wykazały jednoznacznie, że idzie tu o krew. Tam gdzie to było możliwe, Uhlenhuth zeskrobał z
materiału tylko maleńkie drobiny każdej plamy, w innych miejscach musiał plamy wraz z
materiałem wycinać, by je rozpuścić w fizjologicznym roztworze soli kuchennej. Niektóre bryzgi
krwi, zwłaszcza na kołnierzyku, na gorsie koszuli i krawacie, były za małe, by starczyć na reakcję
surowiczą. Mimo to, kiedy Uhlenhuth 5 sierpnia 1901 roku zestawił wyniki swych badań, mógł być
zadowolony. Wykazał krew ludzką w sześciu miejscach na marynarce Tessnowa, w siedmiu na
spodniach, w czterech na kamizelce, w jednym na koszuli i w czterech na kapeluszu. Co jednak
miało nie mniejsze znaczenie, to fakt, że krew owcza znajdowała się na marynarce Tessnowa w
sześciu miejscach, na jego spodniach — w trzech miejscach.
Rola, jaką z końcem 1902 roku odegrała ekspertyza Uhlenhutha w procesie Tessnowa i skazaniu
go na śmierć, wsławiła tę metodę daleko poza granicami świata nauki — jak się wyraził pewien
współczesny — „przesunęła ją w centrum postępu medycyny sądowej na przełomie wieku”. Tylko
nieliczne głosy zakwestionowały niezawodność reakcji Uhlenhutha. Najostrzej wystąpił Juliusz
Kratter z Grazu w wykładzie wygłoszonym 22 września 1902 na siedemdziesiątym czwartym
zjeździe niemieckich przyrodników i lekarzy w Karlsbadzie. Polecił on wypróbować test
precipitynowy swemu japońskiemu asystentowi Okamoto, i Japończyk osądził, że odkrył liczne
możliwości omyłek. Ale Uhlenhuth wykazał z łatwością, iż Okamoto nie opanował techniki
wytwarzania surowic. Przy naprawdę starannej pracy omyłki są niemożliwe. Uhlenhuth zażądał,
aby surowice wytwarzano wyłącznie w paru instytutach państwowych pod najściślejszym nadzorem
i zwrócił uwagę na to, że materiały takie, jak kora drzew i skóra w zetknięciu z surowicą króliczą
tworzą osad także w nieobecności krwi. Wyraził też przekonanie, że materiałów takich może być
więcej. W istocie jeszcze w parę dziesiątków lat potem Eryk Fritz, dyrektor Instytutu Medycyny
Sądowej przy Uniwersytecie Hamburskim, wykazał, że środki impregnujące niektóre płaszcze
deszczowe przy badaniu podejrzanych plam mogą wieść do zwodniczych reakcji. Od samego
początku Uhlenhuth wbudował w swoją meTodę zabezpieczenie przed tego rodzaju zakłóceniami
żądając, aby w każdym teście krwi przebadano również materiał, na którym znaleziono ślady krwi,
na jego reakcję w zetknięciu z surowicami króliczymi.
W momencie kiedy Ludwik Tessnow w roku 1904 stracił życie pod toporem kata w więzieniu
greifswaldzkim, nic nie stało już na przeszkodzie w drodze reakcji precipitynowej do instytutów
medycyny sądowej całego zaludnionego świata.

═══════ ♦ ═══════
10. W chwili kiedy odkrycie Uhlenhutha skierowało uwagę medycyny sądowej (zrazu w
Europie) na Niemcy, niemiecka medycyna sądowa po dawno minionym okresie świetności w erze
Caspra znajdowała się w najniższym punkcie swego rozwoju. Co prawda organizacja lekarzy
sądowych i urzędowych W różnych krajach Rzeszy Niemieckiej była w ostatnich kilkudziesięciu
latach wieku XIX lepsza niż w wielu innych państwach. Lekarze powiatowi i okręgowi, sprawujący
z urzędu te obowiązki, byli w powiatach, okręgach i większych miastach do dyspozycji prokuratora
i sędziów śledczych i w ramach swej wiedzy oraz możności współpracowali w osądzaniu zbrodni i
przestępstw. Ale stopień ich wiedzy i możliwości zależał od naukowego rozwoju oraz od
instytutów, w których mogli przyswoić sobie podstawowe zasady medycyny sądowej. Na tym polu
jednak Niemcy stały beznadziejnie w tyle, biorąc pod uwagę poziom rozwoju we Francji czy w
Austro-Węgrzech.
Przyczyną tego wielkiego upadku był brak szerokich horyzontów w administracji sądownictwa,
w urzędach poszczególnych państw związkowych, w dyrekcjach policji i — w nie mniejszym
stopniu — na wydziałach medycznych uniwersytetów, które wciąż jeszcze nie chciały uznać, że w
medycynie sądowej powstaje nowa dyscyplina wiedzy, bez której w bliskiej przyszłości nie będzie
się mogła obejść żadna praca policyjno-kryminalistyczna ani prawnicza.
Kiedy w roku 1888 profesor Ungar mówił na zjeździe przyrodników w Kolonii o „znaczeniu
medycyny sądowej i jej pozycji na niemieckich uniwersytetach”, przygnębiająca sytuacja była już
wyraźnie widoczna. Sam Ungar nie był „uczonym” lekarzem sądowym, lecz profesorem pediatrii w
Bonn. Okoliczność, że jako lekarz dziecięcy stale był proszony o opinię w wypadkach podejrzanej
śmierci dzieci, sprawiła, że był dobrze obeznany ze znaczeniem i potrzebą medycyny sądowej, i
uczyniła z niego namiętnego jej bojownika. Z własnej inicjatywy zaczął wygłaszać wykłady o
problemach medyczno-sądowych. Nie posiadał własnego instytutu ani laboratorium, musiał więc
przeprowadzać swoje badania i doświadczenia gdzie indziej, na co zezwalali życzliwi koledzy. Już
w roku 1883 wzbudził sensację wykazując, że próba z pływaniem płuc, uchodząca od dłuższego
czasu za dowód, że dziecko przyszło na świat żywe lub też martwe — nie daje wcale absolutnej
pewności, na jakiej setki lekarzy sądowych opierało swe orzeczenia. Przede wszystkim gazy gnilne
mogły prowadzić do omyłek, czyniąc płuca dziecka — które faktycznie przyszło na świat martwe
— zdolnymi do pływania. Tym samym zapoczątkował Ungar obszerną naukową rewizję, która
dopiero w następnych dziesiątkach lat próbę pływania płuc uczyniła prawdziwie niezawodną i
zapewniła jej klasyczne miejsce w medycynie sądowej.
Kiedy w roku 1888 Ungar wygłaszał swój wielki referat, słuchano jego słów z szacunkiem
należnym człowiekowi, którego nazwisko jako lekarza sądowego znano już nawet poza granicami
Niemiec. Ungar twierdził, że tylko na dwóch spośród istniejących wówczas dwudziestu
uniwersytetów wykłada medycynę sądową profesor zwyczajny. Na dziesięciu uniwersytetach nie
było w ogóle wykładów z tej dziedziny, na ośmiu — wykładowcami tego przedmiotu byli
przygodni lekarze sądowi, traktujący to zajęcie jako zawód uboczny. Nigdzie medycyna sądowa nie
była przedmiotem egzaminów, toteż studentom medycyny, podobnie jak prawnikom, wydawała się
tylko mało ważnym dodatkiem. Nie było niemal wcale instytutów badawczych. Jeśli wykładowcami
byli lekarze sądowi, posiadali oni wprawdzie możliwość prowadzenia ze studentami ćwiczeń
praktycznych na zwłokach, które udostępniano im w przypadkach morderstwa, samobójstwa lub nie
wyjaśnionej śmierci, ale nadal wielu z nich musiało walczyć z anatomopatologami o „każde
zwłoki”.
Warunki, w jakich pracował profesor Liman, siostrzeniec i następca Caspra w Berlinie, opisał on
sam w latach osiemdziesiątych: „W brudnej, ciemnej i nie wentylowanej piwnicy wykładano zwłoki
rozpoznane i nie rozpoznane, odzież zmarłych zwisała na sznurach dokoła. Stamtąd odbywały się
też pogrzeby, i jakże często przeżywałem takie sytuacje, że do zebranych żałobników przemawiał
kaznodzieja, wśród straszliwych woni płynących z piwnicy, podczas gdy sędziowie, lekarze,
sekcjonujący zwłoki i słuchacze musieli przechodzić obok zebranych. Zakład naukowy, tak
konieczny dla kandydatów na lekarzy sądowych, składał się z jednego małego pokoju, który musiał
starczyć dla dyrektora instytutu, jego asystentów, sędziów oraz świadków”. Dopiero w roku 1886
wybudowano w Berlinie nową kostnicę. W jej skrzydle wschodnim znajdowały się pomieszczenia
prosektoryjne, w których mogło pracować siedmiu berlińskich lekarzy sądowych. W tym samym
skrzydle profesor Liman otrzymał parę pokojów na swoje wykłady medycyny sądowej.
Dopiero w ostatnim dziesiątku lat XIX wieku utorowało sobie z wolna drogę zrozumienie
znaczenia medycyny sądowej. Podobnie jak w innych krajach młodzi patologowie zrozumieli, że
tutaj rozpościera się nie tylko dziewiczy kraj nauki, ale także możliwość osobistego rozwoju. W
Berlinie trzydziestotrzyletni Fritz Strassmann, zrazu internista i anatomopatolog, został następcą
starego profesora Limana. Był on zdecydowany wywalczyć dla medycyny sądowej w Niemczech
rolę wiodącą we wszystkich badaniach kryminalistyczno-sądowych. W jeszcze większej mierze
odnosi się to do Ryszarda Kockla, który osiedlił się w Lipsku jako pierwszy, wpierw nadzwyczajny,
profesor medycyny sądowej. Ponieważ nie był on lekarzem sądowym, musiał uzyskać zezwolenie
saskiego Ministerstwa Sprawiedliwości, aby „móc uczestniczyć w dyletanckich nieraz sekcjach
zwłok, dokonywanych przez lipskich lekarzy sądowych”. Koszty podróży z tytułu tego
„uczestnictwa” poza Lipskiem pokrywał z własnej kieszeni.
Adolf Lesser, który zaczął działać jako anatomopatolog ze szkoły Virchowa w Berlinie i w roku
1886 przybył do Wrocławia w charakterze lekarza urzędowego — już w rok później zaczął
wykładać medycynę sądową na Uniwersytecie Wrocławskim. Do tej pory znano we Wrocławiu
tylko okolicznościowe wykłady lekarza okręgowego, Jacobiego. W Królewcu wszczął ruch młody
docent Georg Puppe, uczeń Strassmanna, także jeden z pionierów medycyny sądowej. Przyspieszył
on założenie Niemieckiego Towarzystwa Medycyny Sądowej oraz podporządkowanie nowej
dyscypliny, medycyny społecznej”, medycynie sądowej. Celem medycyny społecznej miało być
objęcie wszystkich tych problemów lekarskich, jakie stawiała przed medycyną era industrializacji:
opiniowanie o wypadkach podczas pracy, zdolność do pracy, kwestia ubezpieczeń i rent.
W Halle zabrzmiał po raz pierwszy głos Ernesta Ziemkego, który miał stać się jednym z
najbardziej pomysłowych lekarzy sądowych w Niemczech. Jako powiatowy lekarz-asystent oraz
lekarz portowy w Gdańsku, gromadził trzydziestoletni Karol Berg pierwsze doświadczenia w
dziedzinie wypadków śmierci przez utonięcie. Jako syn proboszcza, w liczącej siedemnastu
członków rodzinie, był zbyt ubogi, by móc bezpośrednio rozpocząć studia akademickie
przygotowujące do zawodu lekarza sądowego. Ale był zdecydowany nie spuszczać z oka tego celu,
chociaż miał go osiągnąć dopiero w Dusseldorfie, po dziesiątki lat trwającej pracy. Przeznaczeniem
wszystkich tych ludzi, od Kockla do Berga i od Strassmanna do Ziemkego, było kształtować oblicze
niemieckiej medycyny sądowej w latach dwudziestych i trzydziestych naszego stulecia; w roku
1900 walczyli jednak z trudem o uznanie i możliwość działania.
W tym samym roku jeszcze jeden pionier, Ernest Giesse, rozpoczął działalność w Jenie jako
docent wykładem inauguracyjnym Obecny stan badań dotyczących wykazywania krwi34. Odkrycie
Uhlenhutha (choć przyszło ze strony outsidera) dało niemieckiej medycynie sądowej decydujący
impuls, którego tak bardzo potrzebowała. Poza Niemcami jednak, zwłaszcza we Francji — gdzie na
przełomie wieku medycyna sądowa stała się w jeszcze większej mierze niż za czasów Lacassagne’a
i Gouffégo przedmiotem publicznego zainteresowania i publicznych emocji — sensację budząca
możliwość odróżniania krwi ludzkiej od zwierzęcej spotęgowała jeszcze szeroko rozpowszechnioną
wiarę w przydatność tej sądowej wiedzy, uważanej dość często za nieograniczoną.
Nie był więc może przypadkiem fakt, że w parę lat później, właśnie w Paryżu, medycyna
sądowa przeżyła jeden z najbardziej zadziwiających kryzysów w swej wczesnej historii.
Lacassagne, który bądź co bądź sam chętnie błyszczał (i sam znalazł się także w zasięgu tego
kryzysu), stwierdził w obliczu owej porażki: „Historia przypomina nam o granicach naszych
możliwości i wiedzy zawsze wówczas, gdy zagraża nam niebezpieczeństwo zapomnienia o nich”.

═══════ ♦ ═══════
11. 5 kwietnia roku 1905 kolo godziny trzeciej po południu przed bramą szpitala Bretonneau w
Paryżu zjawiła się młoda kobieta, żona robotnika. Zrozpaczona pokazała portierowi rzężące
dziecko, którego twarz była fioletowa. Przerażony widokiem dziecka portier posłał kobietę —
nazywała się Karolowa Weber, dziecko zaś miało na imię Maurycy — na oddział dziecięcy i
zaalarmował dyżurnego lekarza, doktora Saillanta.
Przy pierwszym pobieżnym badaniu Saillant stwierdził, że dziecko cierpi wskutek ostrego ataku
duszności. Od matki posłyszał osobliwą historię. Pani Karolowa Weber pochodziła z Goutte d’Or,
ponurej, brudnej dzielnicy pomiędzy zakładem dla obłąkanych a szpitalem Salpetriere. Mieszkał
tam cały klan spowinowaconych z sobą Weberów — robotnicy, woźnice, drobni rzemieślnicy,
gnieżdżący się w czarnych od sadzy domach i ciemnych ulicach. W południe pani Karolowa Weber
ze swym sześciomiesięcznym synkiem Maurycym oraz szwagierką, panią Piotrową Weber, bawiły
w gościnie u drugiej szwagierki, Joanny Weber. Po obiedzie Joanna poprosiła szwagierki, aby
załatwiły dla niej parę sprawunków, sama bowiem nie czuła się dobrze. Obie wyszły, a mały
Maurycy pozostał u Joanny. Kiedy pani Piotrowa wróciła pierwsza po kilku minutach, zastała
dziecko leżące na łóżku, z siną twarzą, z pianą na ustach i rzężące. Joanna Weber siedziała przy
nim, jej ręce wsunięte pod koszulkę dziecka leżały na jego piersi. Kiedy po paru chwilach nadeszła
matka dziecka, musiała przemocą wyrwać Maurycego z rąk szwagierki. Zdjęta straszliwą trwogą
pobiegła do pierwszego osiągalnego lekarza, doktora Mocka, a od niego do Bretonneau.
Saillant zbadał powtórnie dziecko. Teraz znalazł na szyjce małego czerwony ślad długości palca,
po bokach wyraźniejszy niż z przodu. Mimo woli pomyślał, że ktoś mógł usiłować dziecko dusić.
Umieścił Maurycego na sali oddziału dziecięcego, matka pozostała przy nim. Kiedy o godzinie
dziewiątej Saillant przyszedł powtórnie, dziecko miało się lepiej, a matka uspokoiła się na tyle, że
mógł pytać o dalsze szczegóły. Dowiedział się przy tym o sprawach, które mu się wydawały
alarmujące. Od 2 marca, więc w okresie nieco dłuższym niż cztery tygodnie, zmarło w kręgu
rodzinnym Weberów z oznakami uduszenia czworo dzieci. Zdawało się, że w każdym z tych
wypadków śmierci pewną rolę gra Joanna Weber… Joanna miała lat trzydzieści, pochodziła z
rybackiej wioski Keritry na północy Francji; mając lat czternaście przybyła do Paryża i od roku
1893 mieszkała w pasażu De la Goutte d’Or jako żona Jana Webera.
2 marca przed południem znów zaczęły umierać dzieci w domu Piotra Webera, który miał dwie
córeczki — Georgette i Zuzannę. Georgette umarła, gdy matka pracowała w pralni, a Joanna
pilnowała dzieci. Mała umarła w ataku duszności. Joanna siedziała pochylona nad nią, ręce
ukrywszy pod koszulką umierającego dziecka. 11 marca poszła za siostrzyczką Zuzanna, licząca
niespełna trzy latka. Rodzice dziecka pracowali poza domem i Joanna zaofiarowała się, że będzie
doglądać dziecka. Twarz małej zmarłej była niemal czarna, a kiedy jedna z sąsiadek odpięła
kołnierz koszulki, dostrzegła na skórze ciemną pręgę. Lekarz ubogich tej dzielnicy nie zwrócił
większej uwagi na tę sprawę i jako przyczynę zgonu podał po prostu „konwulsje”. W czternaście
dni potem, 25 marca, Joanna Weber była w gościnie u Leona Webera i jego żony. Tu również
pilnowała dziecka, siedmiomiesięcznej Germaine, podczas gdy rodzice pracowali lub załatwiali
sprawunki. Przed południem Germaine miała pierwszy atak duszności. Babka mieszkająca w tym
samym domu posłyszała krzyki dziecka i zastała je na kolanach Joanny; Germaine miała obrzmiałą
twarz. W nocy Germaine przyszła do siebie, 26 marca jednak, kiedy znowu powierzono ją pieczy
Joanny, zmarła w ponownym ataku duszności. I znowu ręce Joanny leżały zaciśnięte pod koszulką
dziecka, w pobliżu gardła. 27 marca, a więc przed ośmiu dniami, pogrzebano Germaine; tego
samego zaś wieczoru zachorował w tajemniczy sposób własny syn Joanny, siedmioletni Marceli. W
parę godzin później udusił się w równie tajemniczy sposób — rzekomo wskutek błonicy.
Doktor Saillant znał Goutte d’Or. Życie dziecka niewiele tam znaczyło. Niewiele też znaczyło
ono dla lekarzy. Śmierć dzieci uważali za podstępne prawo natury, wobec którego wszelka próba
obrony była daremnym trudem. Życie dzieci niewiele też znaczyło dla oddanych pijaństwu lub
tępych rodziców. Ale jeśli prawdą było wszystko, co pani Karolowa Weber opowiedziała w swej
prymitywnej tępocie — jakaż głupota musiała tu panować, aby w tej serii śmiertelnych wypadków
nie podejrzewać użycia przemocy najpóźniej za trzecim razem! Co za ograniczenie powierzać
dzieci opiece szwagierki, w której rękach umierały!
Saillant indagował: czy pani Weber, czy nikt z Weberów nie pomyślał, że wszystkie te dzieci nie
zmarły wcale na jakąś tajemniczą chorobę, lecz z powodu uduszenia, przed którym uszedł jedynie
Maurycy? Czy nikt z nich nie powziął podejrzenia co do Joanny Weber? Matka Maurycego
spojrzała na doktora — młoda, prymitywna, tępa. Tak, po śmierci Germaine powzięli podejrzenie.
Ale od tego czasu zmarł własny syn Joanny, Marceli…
6 kwietnia stan Maurycego uległ dalszej poprawie. Fioletowe zabarwienie twarzy ustąpiło. Za to
ślady ucisku na szyi wystąpiły tym wyraźniej, przybierając niebieskawą barwę. Saillant nie był
lekarzem sądowym, jednak sądził, że owa pręga na szyi pochodzi od zadzierzgnięcia35. Lekarz
oddziałowy, doktor Sevestre, dostrzegł także owe znaki. Od niego dowiedział się Monentheuil,
komisarz policji w dzielnicy Goutte d’Or, o dziwnych wydarzeniach towarzyszących śmierci dzieci
Weberów. W godzinę potem zaaresztowano Joannę Weber — małą, krępą kobietę o rysach bez
wyrazu, i dwóch inspektorów zaczęło przesłuchiwać wszystkich świadków śmierci dzieci. Obraz
wydarzeń, jaki wyniknął ze śledztwa, wydawał się pod wieloma względami wręcz niepojęty.
Joanna Weber miała jeszcze — prócz siedmioletniego Marcela, który zmarł 28 marca — dwie
córeczki, które przed paru laty „zgasły przedwcześnie”. Z powodu śmierci tych dzieci cała
rozgałęziona rodzina Weberów oraz wielu sąsiadów współczuli Joannie — jeśli w Goutte d’Or
pozwalano sobie w ogóle na tego rodzaju uczucia. Prośby Joanny o powierzenie jej pieczy nad
dziećmi krewnych i znajomych — opisywane jako natrętne — uważano za oznakę „protestującej
macierzyńskości” kobiety, której śmierć zabrała dwoje dzieci.
7 kwietnia inspektor Coiret stwierdził, że już w roku 1902 dwoje dzieci, Lucja Aleksandra i
Marceli Poyatos, zmarło w krótkim czasie w ramionach Joanny Weber, wezwani zaś lekarze mogli
podać tylko niepewne dane o przyczynie śmierci. Wydarzenia, jakie rozegrały się 2 marca roku
1905 w mieszkaniu Piotra Webera, przy rue Pre-Maudit, można było tylko z trudem wytłumaczyć
pełnym współczucia zaufaniem, jakie pokładano w „ciężko doświadczonej” matce. Tego dnia
bowiem, kiedy zmarła półroczna Goergette Weber, matka jej otrzymała w porę ostrzeżenie. W
godzinę potem, gdy oddała maleństwo pod opiekę Joanny i podjęła pracę w pralni, jedna z sąsiadek
z rue Pre-Maudit podbiegła do jej balii. Usłyszała ona głośny krzyk dziecka, a kiedy weszła do
sypialni Weberów, ujrzała małą płaczącą na podołku Joanny i zaraz pobiegła po matkę. Kiedy panna
Pouche z przestraszoną matką wróciły do domu, Georgette leżała na łóżku, język zwisał jej z ust, na
wargach stała piana, a Joanna z żółtą, dziwnie zmienioną twarzą pochylała się nad łóżkiem. Kiedy
matka chciała wziąć dziecko na ręce, Joanna przestraszyła się, ale i teraz nie chciała zdjąć rąk z
piersi małej, bo — jak mówiła — „ręce jej miały pobudzić serce”. Z trudem oswobodziła pani
Weber dziecko i zaniosła je pod otwarte okno trzymając tam, póki nie zaczęło oddychać
swobodniej. Potem, przekonana, że chodziło o atak kaszlu, położyła dziecko znowu w ramionach
szwagierki, odrzucając propozycję sąsiadki, która chciała zostać przy dziecku, i odeszła do swej
roboty. Zaledwie w trzy kwadranse później sąsiadka zaalarmowała ją powtórnie; tym razem
Georgette leżała martwa na łóżku. Ojciec po powrocie do domu zastał dziecko konające, z twarzą
zsiniałą. Joanna zakrywała je na pół swoim ciałem. Sądził jednak, że szwagierka w ten sposób
usiłuje „zatrzymać życie dziecka”. Podczas kładzenia do trumny panna Pouche oraz druga sąsiadka,
pani Navet, zauważyły niebieskawą pręgę na szyi zmarłej dziewczynki. Ale doktor Ascher,
wezwany, by wystawił świadectwo zgonu, nic patrzył na ową pręgę. Przywykły do nagłych
wypadków śmierci dzieci, nie potrzebował ani minuty, by postawić diagnozę: konwulsje.
Inspektor Bovet, który starał się zbadać okoliczności śmierci Zuzanny Weber w dniu 11 marca
— w tym samym domu, w tym samym pokoju — dowiedział się, że tym razem ojciec, Piotr Weber,
został na czas ostrzeżony. Po obiedzie Piotr Weber i jego żona udali się do pracy, do miejsc mniej
lub bardziej odległych; Piotr bliżej domu. Zuzanną — podobnie jak Georgette — opiekowała się
Joanna. Koło godziny drugiej po południu sąsiadka, pani Miquel, pobiegła śpiesznie po ojca.
Zuzanna podobnie jak Georgette leżała na łóżku, Joanna trzymała ją mocno; twarz dziecka była
sinofioletowa, szczęki zaciśnięte, członki bezradnie wykręcone. Ojciec przypomniał sobie, że
Zuzanna zażyła rano syrop wykrztuśny i osądził, że dawka była za duża. Zaniósł dziecko pod
otwarte okno, po czym znowu powierzył je szwagierce. W dziesięć minut później zawołała go
panna Pouche: Zuzanna nie żyła. Joanna obwiązała szyję dziecka chustką, a gdy panna Pouche
chciała zdjąć chustkę, Joanna zabroniła. Sąsiadka powiedziała inspektorowi, że mimo to w pewnym
momencie odsunęła chustkę i ujrzała wyraźną pręgę na szyi dziecka. Doktor Ascher, który i tym
razem dokonywał oględzin zwłok, rzucił tylko przelotne spojrzenie na dziecko, szyi w ogóle nie
oglądał i znowu jako przyczynę śmierci podał: „konwulsje”.
Bovet pochodził sam z Goutte d’Or. Znał dobrze ten świat, jego brud i nędzę; wiedział, jak
często śmierć zbiera tam żniwo, wiedział, jakie małe znaczenie mają tam uczucia i jak ogromna jest
ciemnota. Ale gdy w końcu dowiedział się., w jaki sposób zmarła 26 marca mała Germaine,
córeczka Leonostwa Weberów, w Impasse Langlois, wydawało mu się, że to przechodzi „wszelkie
pojęcie”. Dziecko zdrowiało właśnie po zapaleniu płuc i znowu Joanna zaofiarowała się 25 marca
jako opiekunka. Matka udała się na targ, a babka małej Germaine, posłyszawszy na górze pierwszy
krzyk dziecka, zbiegła na dół i znalazła bezsilną istotkę walczącą z atakiem duszności, z oczyma
wychodzącymi z orbit, na kolanach Joanny Weber.
Jeszcze bez nieufności, jedynie przekonana, że Joanna nie dość ostrożnie obeszła się z
dzieckiem, wzięła je babka do siebie na czas, póki nie musiała po obiedzie pójść do swej
popołudniowej pracy w szwalni. W tym czasie wróciła do domu matka małej Germaine. Joanna
prosiła ją, by załatwiła dla niej parę sprawunków, ona ma bowiem „ołowiane nogi”. Zaledwie
szwagierka została sama z Germaine, sąsiedzi dosłyszeli ponownie krzyk dziecka. Wpadli do
mieszkania Weberów i ujrzeli Germaine ciężko dyszącą, prawie bez życia, na kolanach Joanny; jej
ręce leżały pod sukienką dziecka. Sąsiedzi zawiadomili doktora Labelle, znajdującego się właśnie w
pobliżu. Nie znalazł on żadnych objawów kurczów ani błonicy, zauważył natomiast parę jakby
wgniecionych miejsc na szyjce dziecka. Ponieważ Germaine zaczęła po pewnym czasie swobodniej
oddychać, doktor pożegnał się, przyrzekając, że nazajutrz zajrzy raz jeszcze. Joanna Weber odeszła
także, ale nazajutrz rano zjawiła się znowu. Germaine w ciągu nocy przyszła całkiem do siebie.
Doktor Labelle, który również się stawił, był pewien, że małej nie grozi żadne niebezpieczeństwo.
Po południu 26 marca Joanna — podobnie jak poprzedniego dnia — uprosiła znowu matkę
Germaine, aby ta załatwiła parę zakupów, gdyż nogi ma mówiła — „jak z ołowiu”. W istocie matka
wyszła z domu. Po paru minutach zaalarmował sąsiadów znowu udręczony krzyk. Zastali Joannę
pochyloną nad wózkiem Germaine, dziecko oraz ręce opiekunki wydawały się zagrzebane w
poduszkach. Mała twarzyczka była blada, oczy wychodziły z orbit. Ogarnięci paniką sąsiedzi
zaczęli szukać matki i doktora Labelle. Gdy wrócili, dziecko leżało martwe. Ponieważ nic mogli
znaleźć doktora Labelle, zjawił się ponownie doktor Ascher i postawił tę samą diagnozę, co w
przypadku Georgette: „śmierć z powodu konwulsji”.
W dniach 8, 9 i 10 kwietnia inspektor Bovet przedstawił sędziemu śledczemu Leydetowi wyniki
swych dochodzeń. Podobnie jak doktor Saillant, Bovet również zasięgnął informacji, czy nikt nie
powziął podejrzeń. Ale tylko sąsiadki —— panna Pouche, pani Navet i Miquel poczuły od czasu
śmierci Zuzanny nieufność do Joanny. Po śmierci małej Germaine powzięła podejrzenie również jej
babka. Ale nieufność i podejrzenie zgasły po śmierci własnego syna Joanny, Marcela.
Nie było żadnych świadków tej śmierci prócz samej Joanny i jej męża, pijaka. Lekarz Moock
obejrzał tylko dwa razy pobieżnie dziecko, zastosował szczepienie, a potem jako przyczynę śmierci
podał „zapalenie opon mózgowych”. Ojciec podał tylko tyle, że dziecko miewało gorączkę i ataki
duszności, Joanna odpowiadała milczeniem na wszystkie pytania zadawane przez sędziego Leydela.
Sędzia jednak podejrzewał, że zaszło tu coś „naprawdę szatańskiego”— morderstwo własnego
dziecka — w tym celu, aby odwrócić podejrzenie krewnych i sąsiadów i utorować drogę do
dalszych morderstw.
9 kwietnia Leydet ukończył śledztwo. Podobnie jak jego inspektorzy, on także był przekonany,
że żadne z dzieci nie zmarło śmiercią naturalną, lecz z ręki Joanny, i że Maurycy Weber uniknął
śmierci z tej samej reki jedynie dzięki przypadkowi. Miał wrażenie, że przeczuwa coś niecoś z tego,
co kryje się w głowie milczącej aresztantki. Ale mógł tylko przeczuwać, nie wiedzieć. Czy to była
zemsta, która zakiełkowała w niej, gdy zmarło jej dwoje dzieci? Może zazdrość i nienawiść wobec
szczęśliwych pozornie matek? A może owa lubieżna żądza, która u tylu morderców i morderczyń
znajduje orgiastyczne zaspokojenie jedynie w akcie zabijania?
Cokolwiek by to było — Leydet miał co do jednego pewność: najpierw musi udowodnić, że
Joanna Weber mordowała, że ani Georgette, ani Zuzanna, ani Germaine, ani Marceli nie umarli
śmiercią naturalną.
9 kwietnia Leydet zlecił doktorowi Thoinotowi zbadanie pozostałego przy życiu Maurycego
Webera, w dwa dni później ekshumację i sekcję dzieci: Georgette, Zuzanny, Germaine i Marcelego.
Wobec takiego stanu rzeczy Leydet nie wątpił ani chwili, że Thoinot dostarczy mu naukowych
dowodów na gwałtowną śmierć tych dzieci przez uduszenie.

═══════ ♦ ═══════
12. Thoinot był najbliższym współpracownikiem człowieka, który od roku 1877 reprezentował
słynną szkolę paryskiej medycyny sądowej, Pawła Kamila Hipolita Brouardela. Thoinot znal
jeszcze Ambrożego Tardieu, który od roku 1861 do 1877 był poprzednikiem Brouardela w katedrze
medycyny sądowej i dzięki któremu szkoła paryska zyskała narodową i międzynarodową sławę.
Obecnie czterdziestosiedmioletni Thoinot uchodził za pewnego następcę Brouardela; występował
często przed sądem jako biegły i dzięki młodzieńczej stanowczości, pewności siebie i dumnemu
powoływaniu się na nieomylność wiedzy wzbudzał sensację.
W chwili kiedy Thoinot otrzymał owo zlecenie, medycyna sądowa — już co najmniej od lat
osiemdziesięciu — zajmowała się dokładnie zmianami, jakie zachodzą w organizmie podczas
zadzierzgnięcia, dławienia, wieszania i związanej z tym śmierci przez gwałtowne uduszenie. Jej
zainteresowanie dotyczyło przede wszystkim zjawisk patologicznych w następstwie tych
gwałtownych rodzajów śmierci. Przed trzydziestu laty Tardieu zajmował się w swej książce
Pomieszane, zadzierzgnięcie i zadławienie 36 wyłącznie tym problemem i odkrył tzw. „plamy
Tardieu”. Chodziło tu o krwawe wybroczyny punktowe pod przeponą i w okolicy serca, znajdowane
u ludzi nagle uduszonych. Po raz pierwszy zajął się Tardieu również mało dotąd zbadanymi
rodzajami uduszenia. Mogło więc nastąpić uduszenie za pomocą poduszki wciśniętej na twarz
dzieci lub dorosłych, ale bezsilnych ludzi, albo uduszenie wskutek ściskania klatki piersiowej, co
zdarza się u ludzi zasypanych lub znajdujących się w wielkim ścisku.
Nie przebrzmiały jeszcze echa rozgłosu, jaki wywołał około roku 1888 lekarz sądowy
Langreuter, gdy w zaciemnionym laboratorium obserwował za pomocą jaskrawego stożka
świetlnego okolicę gardła i krtani zmarłych, których głowy otworzył od góry. Jego asystent dusił
nieboszczyków lub zaciskał im szyje sznurem względnie powrozem, podczas gdy Langreuter
rejestrował dokładnie, co się dzieje przy tym w okolicy krtani, tchawicy, tętnicy szyjnej oraz żył.
Jeszcze świeża była pamięć o niebezpiecznych próbach, których dokonał w roku 1904 na sobie
samym Rumun Minovici. Chciał on zbadać wrażenia człowieka usiłującego się powiesić. Podczas
tych prób powieszenia (pod nadzorem służącego) Rumun stwierdził na sobie, w jakich
okolicznościach występuje szum w uszach, utrata wzroku, blednięcie i omdlenie, i zaprzestał tych
eksperymentów dopiero wówczas, gdy poczuł nieznośny ból w kości gnykowej, który trwał prawie
dwanaście dni.
Brouardel opublikował w roku 1897 dzieło pod tytułem Powieszenie, zadzierzgnięcie,
zadławienie, utonięcie 37, w którym zebrał skarb doświadczeń całych dziesięcioleci i zajął się także
błyskawiczną śmiercią, jaka może nastąpić, jeśli dotknie się określonych węzłów nerwowych w
okolicy szyi. Uchodziło za pewnik, że sznur przy śmierci przez powieszenie zostawia tzw. „bruzdę
wisielczą”, której położenie zależne jest od tego, czy węzeł pętli znajduje się na karku, czy z boku
szyi. Ów znak zapętlenia widoczny był jako ściągnięcie skóry, która wysychała i w końcu
przybierała ciemnobrunatne zabarwienie. Pętle mogły też być miękkie, jeśli zamiast sznura użyto
szala lub pończochy. Wówczas te bruzdy były mniej wyraźne i po pewnym czasie mogły zniknąć.
Uchodziło też za regułę, że fałdy skórne, jakie tworzą się na szyi zmarłych i przejściowo przybierają
barwę niebieską, nie mają nic wspólnego z bruzdą wisielczą. Odnosiło się to także do bruzd, które
mogą powstawać skutkiem ciasnego kołnierzyka na dłużej leżących zwłokach. Nieraz pętla
przesuwała się podczas wieszania do góry: wówczas powstawały podwójne bruzdy, między nimi
zaś tworzyły się w tkankach krwawe wybroczyny. Odkąd zaobserwowano wypadki morderstw, w
których sprawcy wieszali swoje ofiary, by upozorować samobójstwo, usiłowano wyciągać wnioski z
tych wybroczyn — czy powieszeni dostali się do dławiącej pętli żywi, czy już martwi. Toczyły się
jeszcze gwałtowne dyskusje, czy krew może również przenikać do tkanek po śmierci. Wyłonił się
problem, który — jak zobaczymy potem — nawet po upływie pół wieku nie został definitywnie
rozwiązany — problem krzepnięcia krwi przed śmiercią i po śmierci. Poza tym utrzymywało się
twierdzenie naukowe, że twarz powieszonego jest przeważnie blada, gdyż dopływ krwi do głowy
został błyskawicznie przerwany. Nieraz pod uciskiem pętli łamały się chrząstki krtani i kość
gnykowa.
Przy uduszeniu za pomocą sznura lub podobnych do sznura „narzędzi”, jakie rzadko spotyka się
u samobójców, natomiast często w przypadkach wyraźnego morderstwa, pojawia się w okolicy szyi
ślad zadzierzgnięcia, który w większości wypadków biegnie wokół szyi. Przy tego rodzaju śmierci
twarz bywa z reguły sinofioletowa, ponieważ część tętnic doprowadzających krew do głowy nie
ulega zaciśnięciu, natomiast zablokowane zostają żyły, którymi krew odpływa z powrotem z głowy
do ciała.
Z tego samego powodu występują także krwawe podbiegnięcia w okolicy szyi oraz
punkcikowate wybroczyny na twarzy i na tarczycy. Częściej niż przy powieszeniu zdarza się
złamanie chrząstek krtani. Zadławienie ręką pozostawia charakterystyczne ślady — od złamania
chrząstek krtani i kości gnykowej aż po ledwie widoczne zadraśnięcia od paznokci. Pojawiać się
mogą wybroczyny krwawe pod skórą, zaschnięte miejsca i wynaczynienia w mięśniach, przeważnie
na lewo od krtani, gdzie naciska kciuk większości morderców. Znajdowano — w jeszcze większej
mierze niż przy zagardleniu — krwawe podbiegnięcia na głowie i twarzy, która może nawet
przybierać barwę czarną. Oczy występują z orbit, język często zwisa z ust. Podczas obdukcji
natrafiano nieraz w mózgu na silne przekrwienie, podobnie w płucach i z prawej strony serca, a w
końcu także na słynne plamy Tardieu.
Kiedy 10 kwietnia roku 1905, o godzinie 10, Thoinot przyjmował panią Karolową Weber i jej
syna Maurycego w szpitalu Saint-Antoine, świat jego wyobrażeń był mocno ugruntowany — jak u
człowieka, który idzie drogą rutyny wytyczoną przez innych. Thoinot reprezentował tezy swych
poprzedników, zachowując przy tym pewność siebie lekarza nie obdarzonego zbytkiem fantazji i
wątpliwości. Kazał pani Weber zrelacjonować wydarzenia z 5 kwietnia w pasażu Goutte d’Or.
Dowiedział się, że ślady na szyi Maurycego z wolna stawały się niewyraźne, a poprzedniego dnia
całkiem znikły. Potem asystent obejrzał dziecko, podczas gdy Thoinot przeglądał sprawozdanie
lekarzy Saillanta i Sevestre’a o wyglądzie Maurycego w dniu 5 i 6 kwietnia. W końcu sam zbadał
dziecko, po czym podyktował orzeczenie dla sędziego śledczego: „Maurycy Weber jest dzieckiem
silnym i tęgim. Na jego szyi nie można stwierdzić żadnych śladów użycia przemocy”. Ten zupełnie
negatywny wynik jego badania można ewentualnie wytłumaczyć tym, że oznaki „rzekomego
zamachu na życie” tymczasem znikły. Równie dobrze jednak można przyjąć, że matka Maurycego
poczyniła zeznania całkowicie wprowadzające w błąd i że dziecko miało skurcz głośni, jaki często
występuje u dzieci. Jak widać, lekarze w Bretonneau sądzili, iż znaleźli oznaki usiłowania
uduszenia, ale — zakończył Thoinot — „my — powtarzamy to raz jeszcze — doszliśmy jedynie do
ustaleń negatywnych”.
14 kwietnia ekshumowano zwłoki Georgette, Zuzanny i Germaine Weber. Thoinot znalazł
zwłoki Georgette dobrze zachowane, tak że „mogły dostarczyć użytecznych wskazówek
patologicznych”. Ze zwykłą rutyną przystąpił do obdukcji. Rezultat: szyja nie wykazuje śladów
zmian patologicznych, żadnej kontuzji — niczego. Mięśnie szyi wolne są od podbiegnięć
krwawych. Tętnice szyjne nie naruszone, podobnie jak kość gnykowa. W lewym skrzydle płuc
znajduje się małe ognisko gruźlicze, wszystkie inne narządy są zdrowe.
Także szyja Zuzanny Weber, „wolna od pleśni i wymyta”, nie zdradziła Thoinotowi żadnych
widocznych obrażeń. Dopiero parę cięć umożliwiło mu dojrzenie w „lewym mięśniu sutkowo-
mostkowo-obojczykowym małego, ale wyraźnego wylewu krwi”. Thoinot skonstatował: „Ponieważ
te ślady znajdują się wyłącznie po stronie lewej i nie ma ich w żadnym innym mięśniu szyi ani też
w innych narządach, które zostały zbadane, istnieją podstawy do przyjęcia, że nie chodzi tu o
zjawisko gnilne, lecz o zranienie powstałe za życia”. Abstrahując jednak od tej uwagi, jego
orzeczenie było tak samo negatywne, jak w przypadku Georgette. Żadnego skaleczenia kości
gnykowej, krtani, tchawicy, żadnego wylewu krwi w płucach, żadnych plam Tardieu. Wszystkie
narządy zdrowe.
Ciało Germaine było najlepiej zachowane. Wynik sekcji brzmiał: „Na powierzchni szyi nie ma
żadnych śladów przemocy. Żadnych podbiegnięć krwawych w mięśniach. Żadnych uszkodzeń na
języku lub w krtani. W płucach jedynie niepozorna wybroczyna krwi. Wszystkie inne narządy —
zdrowe”.
Wieczorem tego dnia Thoinot: przesłał swój raport Leydetowi. Opisał w nim patologiczne
zmiany, jakie medycyna sądowa znajduje zwykle w wypadku uduszenia lub zadławienia. „Aby
jednak postawić medyczno-sądową diagnozę zadzierzgnięcia — ciągnął — muszą być obecne
przynajmniej niektóre z wyliczonych śladów. Proces gnilny nie może w ciągu tak krótkiego czasu
spowodować zniknięcia tych śladów. A ponieważ u Georgette i Germaine Weber nie znalazł ani
jednego z dobrze znanych symptomów, nie można stanowczo wysuwać hipotezy, że dzieci te padły
ofiarą gwałtownej śmierci przez zadzierzgnięcie. Co się tyczy Zuzanny Weber, znalazł u niej
wprawdzie w partii mięśniowej szyi małą wybroczynę. Ale byłoby wręcz awanturnictwem wnosić
stąd o uduszeniu dziecka przez Joannę Weber. Thoinot wywodził dalej, że jego sekcja — z
wyjątkiem nieznacznego ogniska gruźliczego w płucach małej Georgette — w żadnym wypadku nie
daje punktów zaczepienia dla diagnozy naturalnego schorzenia. Ale znane są liczne wypadki
naturalnych schorzeń, które nie pozostawiają w narządach żadnych zmian. Odnosi się to zwłaszcza
do tak częstych u dzieci kurczów głośni i do pseudobłonicy, ,,których ślady znikają w zwłokach po
krótkim czasie”. Reasumując Thoinot stwierdził: „Znaczy to, że Zuzanna, Georgette i Germaine
Weber mogły paść ofiarą naturalnego (to jest na tle chorobowym) uduszenia, chociaż nie znaleziono
patologicznych zmian, wskazujących na taką przyczynę śmierci”.
Następnego dnia przed południem Thoinot wykonał ostatnią część zlecenia — obdukcję zwłok
Marcelego Webera. Jedynym godnym uwagi rezultatem było, że diagnoza „zapalenie opon
mózgowych”, podana przez doktora Moocka jako przyczyna zgonu, nie była trafna. Thoinot nie
znalazł również żadnych innych oznak chorobowych zmian organicznych. Co prawda tak samo nie
skonstatował żadnych śladów zadławienia lub zadzierzgnięcia. W orzeczeniu napisał: „Wynik
obdukcji zwłok wyklucza hipotezę śmierci zadanej przez zadławienie ręką lub zadzierzgnięcie
sznurem”.
Rozczarowanie, jakie poczuł sędzia Leydet zaraz po pierwszej opinii dotyczącej Marcelego
Webera, przeszło po następnych ekspertyzach w niepewność i konsternację. Niezgodność pomiędzy
jasną linią wyników śledztwa a stwierdzeniami Thoinota wydała mu się niepojęta. Chociaż Leydet
należał do tych licznych osób, które będąc pod głębokim wrażeniem postępów medycyny na
przełomie stuleci wiarę tę przenosiły automatycznie również na medycynę sądową, przesłuchał
powtórnie — od połowy kwietnia do połowy czerwca 1905 roku — wszystkich osiągalnych
świadków. Jego dochodzenia znów ostatecznie przekonały go, że Joanna Weber jest nierozerwalnie
uwikłana w ten dziecięcy korowód śmierci. W swej bezradności Leydet przestudiował sam dzieła
Tardieu i Brouardela o gwałtownej śmierci przez uduszenie. 21 lipca wręczył Thoinotowi akta
śledztwa i poprosił o nową opinię, która tym razem miała się oprzeć nie tylko na obdukcji zwłok,
ale także na fachowo przeanalizowanych wypowiedziach świadków. Leydet wskazał zwłaszcza na
świadectwa lekarzy — Saillanta, Sevestre’a i Labelle’a. I w końcu postawił pytanie, jak
wytłumaczyć sobie powtarzane wypowiedzi świadków, że Joanna Weber trzymała ręce zaciśnięte na
piersiach dzieci, pod sukienkami? Czy Tardieu nie pisał o możliwości uduszenia przez ściskanie
klatki piersiowej?
W napięciu oczekiwał Leydet wyniku ponownej analizy. Nowy raport Thoinota, wręczony w
sierpniu, obejmował liczne gęsto zapisane strony. Thoinot zadał sobie trud przestudiowania akt,
jego ekspertyza była podzielona na kilka rozdziałów: Georgette, Zuzanna, Germaine, Marceli. Ale
już po lekturze pierwszego rozdziału Leydet pojął, że wrócił znowu do tego miejsca, gdzie
znajdował się w kwietniu po pierwszej ekspertyzie. Thoinot wzdragał się przed odstąpieniem
choćby o cal od swych wypowiedzi w sprawie objawów patologicznych. Przeciwnie — upierał się
przy nich. Przyczyną śmierci Georgette był skurcz głośni, śmierci Germaine — skurcz głośni,
śmierci Zuzanny — eklampsyjne drgawki, śmierci Marcela — pseudobłonica. Wypowiedzi
świadków o bruzdach na szyjach, o twarzach dzieci barwy fioletowej i czarnej, o oczach
występujących z orbit odrzucił Thoinot jako „nienaukowe”. Napisał dosłownie: „Podobne
stwierdzenie przez osobę nie należącą do świata medycyny jest całkowicie pozbawione wartości”.
Poruszył wprawdzie sprawę uduszenia dzieci przez ucisk rąk Joanny Weber, ale uczynił to nie
rozprawiając się poważnie z tą możliwością. Powołał się przy tym na doświadczenia Tardieu z roku
1870, które odnosiły się w większości do uduszenia na skutek nieszczęśliwych wypadków, jak
zasypanie lub zgniecenie w tłoku. Samo przez się zrozumiałe, że przy tego rodzaju śmierci Tardieu
mógł skonstatować widoczne obrażenia. „Autopsja — zakończył swój raport Thoinot — nie ukazała
nam żadnych obrażeń, jakie zachodzą przy uduszeniu przez zgniatanie klatki piersiowej”.
Oświadczył, że jest rzeczą ryzykowną założenie, iż można rękami zgnieść pierś dziecka tak, żeby
się udusiło. Kwintesencją jego opinii były słowa: „Reasumując, należy stwierdzić, że hipoteza
gwałtownej śmierci Georgette Weber z punktu widzenia nauki jest nie do przyjęcia. To samo
dotyczy Germaine, Zuzanny i Marcelego”. Dopiero w ostatnich czterech linijkach swej ekspertyzy
napisał Thoinot: „Jedynie w wypadku Maurycego Webera przeprowadzono lekarską obserwację w
szpitalu Bretonneau, która dopuszczała możliwość zadławienia tego dziecka”. Ale czuło się, że nie
bral poważnie świadectwa doktorów Saillanta i Sevestre’a, ponieważ nie byli to lekarze sądowi.
Leydet przyjął do wiadomości to orzeczenie. Choć Thoinot upierał się przy swoim stanowisku,
on, Leydet, był nadal przekonany, że Joanna Weber jest winna. Przekazał akta prokuraturze.
Prokurator Seeligman wniósł oskarżenie przeciw Joannie Weber o morderstwo i usiłowanie
morderstwa przed sąd przysięgłych departamentu Sekwany. Ale zanim jeszcze rozpoczęło się
postępowanie sądowe, okazało się, że stoi ono pod znakiem tej samej rozbieżności między
wynikiem dochodzenia policyjnego a naukowymi tezami Thoinota, która tak długo niepokoiła
sędziego Leydeta. Przewodniczący sądu, Bertholus, również pełen głębokiej wiary w nowy świat
nauki i postępu, zarazem jednak pod wrażeniem doniosłości zeznań świadków, przesunął rozprawę
z grudnia 1905 na styczeń 1906. 18 stycznia polecił samemu profesorowi Brouardelowi, aby
wspólnie z Thoinotem raz jeszcze przebadał stan rzeczy oraz poprzednie opinie.
Brouardel liczył wówczas lat sześćdziesiąt osiem i zaledwie parę miesięcy dzieliło go od
śmierci. Podawano potem w wątpliwość, czy w ogóle wykonał osobiście zlecone mu zadania. Inni
krytycy zarzucali mu, że zatracił całkowicie samokrytykę i dzięki sławie stał się zarozumiały.
Jakkolwiek miała się sprawa, sąd otrzymał w parę dni potem orzeczenie podpisane przez
Brouardela i Thoinota. Kończyło się słowami: „Nasze wiadomości z zakresu medycyny sądowej
umożliwiają nam stwierdzenie, że nie nastąpiła żadna dokonana ręką akcja w okolicy szyi, ust czy
nosa. Nie pozwalają na naukowe poparcie hipotezy, że nastąpiło uduszenie przez zgniatanie klatki
piersiowej ciała”.
Kiedy 29 stycznia 1906 roku rozpoczął się proces przeciw Joannie Weber, Seeligmana i
Bertholusa nękały nadal wątpliwości; z jednej strony żywili wiarę w winę oskarżonej, z drugiej —
głęboką wiarę w naukę. Wpływ opinii Thoinota i Brouardela ciążył mocno nad nimi. Jakie
znaczenie miały nazwiska doktorów Saillanta, Sevestre’a czy Labelle’a wobec nazwiska
Brouardela; nazwiska lekarzy szpitalnych i miejskich — wobec tamtego nazwiska, z którym
związana była wielka sława francuskiej medycyny sądowej? Jak mało liczyli się inni świadkowie,
prości ludzie z Goutte d’Or! Co pozostanie z ich zeznań, kiedy skonfrontowani zostaną z Thoinotem
i obroną, która potrafi takich świadków skonsternować i wykorzystać ich duchową niższość, tak że
w końcu zaprzeczą wszystkiemu, co widzieli na własne oczy?
Rano 29 stycznia zebrały się przed bramami sądu tłumy matek i ojców, w których wyobraźni
oskarżona jako „ogresse” 38 de la Goutte d’Or urosła do rozmiarów demonicznej dzieciobójczyni.
Żądali zemsty na Joannie, która z tępą twarzą siedziała na ławie oskarżonych, Ale można było
sądzić z pewnością, że instynkty tych ludzi na zewnątrz gmachu i tych na sali sądowej równie
szybko i gwałtownie zwrócą się przeciw prokuratorowi i sądowi, jeśli obronie z pomocą Thoinota
lub Brouardela uda się uczynić z potępionej niewinnie prześladowaną, pozbawioną własnych dzieci
matkę. A że obrona do tego będzie zmierzała, można się było spodziewać. Poprzez czekające tłumy
torował sobie drogę do sali sądowej maitre Henri Robert — ten sam Robert, który od czasu afery
Gouffégo i Gabrieli Bompard stał się dla Paryża uosobieniem bojowego obrońcy. Robert zgłosił się
jako obrońca „potwora”. Ten człowiek nie przepuściłby podobnej sensacji.
Już w dzień później spełniły się posępne przeczucia Seeligmana. Robert onieśmielił świadków
oskarżenia, także i lekarzy (dra Labelle’a nie zaproszono wskutek przeoczenia), uwikłał ich w
sprzeczności, ośmieszył ich zeznania o śladach uduszenia. Na tym „pobojowisku” zjawił się
Thoinot, aby bronić swych tez — pewny siebie, przemawiający protekcjonalnie, nie niepokojony
żadnymi wątpliwościami. Już 30 stycznia po południu zmuszony był prokurator Seeligman
postawić wniosek o uniewinnienie. Po raz pierwszy wstąpiło życie w gąbczastą postać na ławie
oskarżonych. Ucałowała ręce Roberta i zawołała do męża, aby się do niej zbliżył. „Oświadcz, że
uznajesz moją niewinność!” W tłumach widzów zaś dokonała się przewidziana przez prokuratora
przemiana. Mężczyźni i kobiety zaczęli klaskać i próbowali na rękach wynieść Joannę z sali.
Nazajutrz Michel Darland pisał: „Nikt nie powinien w przyszłości zapominać, że los Joanny
Weber — los niewinnej — byłby przypieczętowany, gdyby nie żyła w naszej epoce i w Paryżu,
gdzie znajduje się jedna z najsławniejszych, jeśli nie najsławniejsza kolebka wiedzy ścisłej —
medycyna sądowa. Wyłącznie wiedza pomogła niewinności zwyciężyć i wywalczyła sobie triumf,
który udowadnia wyższość naukowego poznania nad wypowiedzią świadków i policyjnych
dochodzeń (…)” Jeszcze w styczniowym wydaniu redagowanych przez Brouardela i słynnych w
świecie fachowców „Roczników higieny społecznej i medycyny sądowej” 39 ukazał się sygnowany
przez Brouardela i Thoinota artykuł Afera Joanny Weber. Zawierał on w dosłownym brzmieniu
wszystkie protokoły śledztwa i ekspertyzy oraz słowo wstępne autorów, z następującym
zakończeniem: „Publiczna rozprawa doprowadziła do wyjaśnienia. Sprzeczności oraz omyłki
świadków wywarły na przysięgłych i sędziach tak głębokie wrażenie, że nasza opinia nie miała
trudności w odrzuceniu pozostałych momentów obciążających oskarżoną…”
Ani Brouardel, ani Thoinot nie przeczuwali w tej chwili, że sprawa Joanny Weber dopiero się
zaczęła i że ich samych oraz paryską medycynę sądową czekają jeszcze próby, którym profesor
Brouardel uszedł jedynie dzięki swej śmierci. Zmarł 23 lipca 1906 roku.

═══════ ♦ ═══════
13. 6 kwietnia roku 1907 wieczorem w gminie Villedieu, w departamencie Indre, jakieś dziecko
zadzwoniło gwałtownie do drzwi doktora Papazoglou. Na pytanie doktora o powód tego hałasu
dziecko odparło: „Jestem z Chambon, nazywam się Luiza Bavouzet. Mój brat August zachorował
ciężko. Proszę przyjść.”
Bavouzet posiadał małe, nędzne gospodarstwo. Żył w chacie z trojgiem dzieci i ze swoją
gospodynią i kochanką, niejaką Moulinet, która zjawiła się przed kilku tygodniami w okolicy jako
włóczęga i znalazła przytułek w chacie Bavouzeta. Lekarz zaczął rozpytywać o symptomy choroby
Augusta. Posłyszawszy, że dziecko niedomaga już od pewnego czasu i że się przejadło na weselu u
sąsiadów, wręczył Luizie lekarstwo na żołądek i odesłał ją do domu.
Ale 17 kwietnia wczesnym rankiem zjawił się sam Bavouzet, brudny i nieśmiały. Po jego
zdenerwowaniu wywnioskował doktor, że stan dziecka jest naprawdę groźny, i pojechał do
Chambon. Kiedy tam przybył, dziewięcioletni August już nie żył. Przy łóżku, w którym słoma
zastępowała siennik, lekarz zastał gospodynię, przygodną kochankę Bavouzeta — tęgą osobę o
okrągłej twarzy i czarnych oczach bez wyrazu. Papazoglou zauważył, że dziecko jest już umyte i
odziane w czystą koszulkę ze szczelnie zapiętym kołnierzykiem. „Po co to?”— spytał.
„Wymiotował — brzmiała odpowiedź kobiety — był brudny”. Lekarz zażądał jednak zdjęcia
koszuli. Wpadł mu przy tym w oczy czerwony ślad ciągnący się mniej lub bardziej wyraźnie wokół
szyi. Był to znak tak osobliwy, że lekarz wzbraniał się wystawić świadectwo zgonu i zawiadomił
policję w Chateauroux. Kompetentny sędzia śledczy Belleau polecił lekarzowi sądowemu,
doktorowi Karolowi Audiat, udać się do Villedieu i wyjaśnić przyczynę śmierci. 18 kwietnia po
południu Audiat przybył do Villedieu, gdzie zastał zmarłe dziecko już w kaplicy cmentarnej. Kazał
położyć parę desek na kozłach i na tym prowizorycznym stole dokonał autopsji. On także odkrył
natychmiast ów osobliwy ślad wokół szyi i podejrzewał, że w grę może wchodzić śmierć przez
zadzierzgnięcie. Ale ślad ów przebiegał tuż ponad zapiętym szczelnie kołnierzem koszuli, Audiata
ogarnęły więc wątpliwości. Z literatury fachowej wiedział bowiem, że ucisk kołnierza może po
śmierci wytworzyć bruzdę bardzo podobną do wisielczej. A gdy usłyszał, że mały Bavouzet już od
kilku dni uskarżał się na bóle głowy, wolał przyjąć naturalną przyczynę śmierci. Napisał więc:
„Śmierć dziecka nastąpiła z przyczyn naturalnych. Wydaje się wywołana (…) skurczem w
następstwie podrażnienia opon mózgowych, które trwało od dni czternastu”.
19 kwietnia małe chude zwłoki Augusta Bavouzet zniknęły w ziemi Villedieu. Madame
Moulinet z tępą twarzą stała nad grobem.
Nikt nie zwrócił uwagi, że starsza siostra Augusta, Germaine, dziewczyna zeszpecona zajęczą
wargą, trzymała się podczas pogrzebu na uboczu. Z niewiadomego powodu Germaine nie
dowierzała obcej, która wtargnęła do domu ojca i leżała na łóżku jej zmarłej matki. W następnych
dniach Germaine przetrząsnęła worek, w którym pani Moulinet trzymała swoje mienie. Natrafiła
przy tym na pakiet wycinków z gazet; pochodziły one z „Petit Parisien” z roku 1906 i zdawały
sprawę z procesu Joanny Weber. Między innymi były tam także zdjęcia oskarżonej. Germaine
zrozumiała: madame Moulinet to Joanna Weber. Ukrywszy wycinki pod fartuchem, powędrowała
do Villedieu, położyła wycinki na stole inspektora żandarmerii, Auphanda, i sepleniąc wyjąkała z
trudem: „To ona! Ona udusiła Augusta!”
23 kwietnia sędzia śledczy Belleau wznowił sprawę. Polecił doktorowi Audiat powtórnie
przeanalizować orzeczenie z 18 kwietnia i równocześnie prosił drugiego lekarza anatomopatologa,
doktora Fryderyka Bruneau, aby dokonał nowej sekcji. Po raz wtóry w ciągu paru dni, 23 kwietnia,
uboga kaplica cmentarna w Villedieu przekształciła się w prosektorium. Kiedy nazajutrz Belleau
trzymał w ręku protokół sekcji, sytuacja uległa całkowitej zmianie. Doktor Bruneau skonstatował (i
Audiat przytakiwał mu teraz) zupełnie jednoznaczną, szeroką na dwa i pół centymetra bruzdę —
ślad zagardlenia. Najsłabiej była ona widoczna w okolicy karku. Pod chrząstką pierścieniowatą
widać było parę obrażeń, które mogły pochodzić od paznokci. Skóra na owej bruździe była
wyschnięta jak pergamin, krwawe wybroczyny w krtani i mięśniach szyi wykluczały opinię Audiata
o odciskach spowodowanych kołnierzem. Ślady na szyi dziecka wskazywały na gwałtowne
uduszenie; dokonano go może za pomocą chustki do nosa, którą przypuszczalnie sprawczyni
obwiązała szyję Augusta i skręciła na przodzie. To by wyjaśniało również ślady czubków palców w
okolicy krtani i stosunkowo nieznaczne ślady z tyłu, na karku. Wyjaśniało to również pierwotną
wersję, wg której ślady uduszenia wzięto za odcisk pochodzący od kołnierza. Obaj lekarze nie
znaleźli żadnych oznak naturalnej śmierci. Lekkie gruźlicze podrażnienie opon mózgowych było w
tak wczesnym stadium, że w żadnym przypadku nie mogło spowodować śmierci.
4 maja w Chambon zjawili się żandarmi, zaaresztowali Joannę Weber-Moulinet i odstawili ją do
Bourges. Nazajutrz paryskie dzienniki opublikowały wiadomość o ponownym uwięzieniu „ogresse
de la Goutte d’Or”. Równocześnie ustaliły, że Joanna Weber opuściła męża i Goutte d’Or w
czerwcu roku 1906 w nocy, gdyż nikt z sąsiadów nic dowierzał jej mimo wyroku uniewinniającego
i każdy chował przed nią trwożnie dzieci. W dwadzieścia cztery godziny później ukazały się w
dziennikach pierwsze komentarze. Zadawano pytania: co znaczą wydarzenia w Chambon? Czy to,
że sąd przysięgłych w Paryżu wydał 30 stycznia 1906 roku wyrok uniewinniający morderczynię?
Czy to, że profesorowie Brouardel i Thoinot utorowali morderczyni drogę do nowych zbrodni? Czy
wreszcie to, że Henri Robert, adwokat obrotny, szanowany, wywalczył w styczniu 1900 zwycięstwo
nie sprawiedliwości, lecz zbrodni?
Nie trzeba było zbytniej przenikliwości, by przewidzieć, że człowiek o takiej ambicji jak Robert
poruszy wszystko, by dowieść, że walczył o prawo, o tę „świętość ludzkości”— jak mawiał. Już
dnia 8 maja zgłosił się jako obrońca Joanny Weber w nowym procesie. 11 maja wezwał publicznie
sędziego Belleau, aby nie polegał na opinii podrzędnych lekarzy prowincjonalnych, i zażądał, by
zlecono następcy Brouardela, Leonowi Thoinot, „królowi francuskiej medycyny sądowej”,
ponowne zbadanie okoliczności śmierci Augusta Bavouzet. Thoinot jest gotów — Robert może o
tym zapewnić spytawszy profesora — każdej chwili dokonać sekcji. 17 maja powtórzył swoje
żądanie, podkreślając jego znaczenie opublikowaniem w paryskich pismach.
Belleau bronił się rozpaczliwie przed ustąpieniem pod wpływem nacisku ze strony stolicy. Ale
pojął wnet, że będzie musiał ustąpić, jeśli nie zechce narazić się na oskarżenie, że przywiódł przed
sąd Joannę Weber, nie wysłuchawszy zaproponowanej dobrowolnie opinii najwyższej instancji
francuskiej medycyny sądowej. Z początkiem czerwca ustąpił. Wzbraniał się wprawdzie przed
wyrażeniem zgody na ekshumację, przesłał tylko Thoinotowi opinię doktorów Audiata i Bruneau.
Ale wiedział dobrze, że to tylko początek całkowitej kapitulacji.
Tak więc Thoinot wkroczył po raz wtóry na scenę. Miał do wyboru: zbadać z całą
bezstronnością, czy dwaj lekarze z Chatcauroux wydali słuszne orzeczenie, i — jeśli tak —
przyznać, że nawet słynna paryska szkoła medycyny sądowej może się mylić; albo też stawiać
własną reputację i roszczenie sobie pretensji do nieomylności wyżej niż prawdę i ośmieszyć
Audiata i Bruneau mocą swej sławy.
1 lipca Thoinot przesłał sądowi karnemu w Bourges raport, w którym przedstawił orzeczenie
lekarzy Audiata i Bruneau jako do tego stopnia dyletanckie, że na jego podstawie nie można w
ogóle wydać opinii. Mógłby zająć stanowisko jedynie wówczas, gdyby umożliwiło mu się
ekshumację i nowe zbadanie zmarłego. To właśnie przewidział Belleau.
27 lipca, więc w trzy i pół miesiąca po śmierci Augusta Bavouzet, Thoinot i jego asystent doktor
Soquet zjawili się w Villedieu. Audiat i Bruneau nie chcieli uczestniczyć jako świadkowie tej sekcji,
ponieważ po trzech i pół miesiąca wyrokowanie na podstawie gnijących zwłok o rzeczach, które oni
widzieli zaraz po śmierci „jest bezsensowne”. Czy ma się w tym wypadku — pytali — powtórzyć
widowisko z Paryża, gdzie nic nie znaczyło to, co na własne oczy widzieli doktorzy Saillant i
Sevestre?
5 sierpnia Thoinot przekazał sądowi swą ekspertyzę. Jeśli idzie o narządy szyi, musiał przyznać:
„Proces gnilny zmienił tkanki, krew wypłynęła z naczyń krwionośnych i uniemożliwiła dokładne
ustalenie…” Znaczyło to, nie mniej i nie więcej, że wyrok w kwestii uduszenia nie jest już możliwy.
Ale — ciągnął Thoinot — cięcia dokonane przez lekarzy z Chateauroux pokazują ich całkowitą
nieudolność jako lekarzy sądowych. Nie zbadali tkanek pod tzw. bruzdą wisielczą dość głęboko, by
móc wyciągnąć istotne wnioski o podbiegłych krwią miejscach. Świadczy to, że ich ustalenie
odnośnie do zadzierzgnięcia pozbawione jest wartości naukowej. Po czym następował
rozstrzygający ustęp: „Wykazana powyżej nieudolność lekarzy z Chateauroux uniemożliwiła im
rozpoznanie widocznej naturalnej przyczyny śmierci dziecka. Twierdzą oni, że również we
wnętrznościach dziecka nie znaleźli niczego, co mogłoby wyjaśnić śmierć naturalną. W
rzeczywistości jednak nie otworzyli jelit, wskutek czego przeoczyli naturalną przyczynę śmierci
Augusta Bavouzet”. Swoją ekspertyzę zakończył Thoinot słowami: „Nam natomiast całkowite
otwarcie zwłok umożliwiło stwierdzenie w jelicie tzw. plam Peyera, które pozwalają stwierdzić
śmierć wskutek tyfusu”. O gwałtownej śmierci nie może być więc w ogóle mowy.
Otrzymawszy ową ekspertyzę Belleau domyślił się natychmiast, że podjęto tu próbę
zdyskredytowania jego lekarzy za pomocą zręcznej dialektyki i ustalenia za wszelką cenę naturalnej
przyczyny śmierci. Z Villedieu dotarły do niego pogłoski, że podczas sekcji doktor Soquet jedynie
przypadkiem przeciął jelito cienkie i natrafił przy tym na nieznaczną zmianę w ścianie jelita, którą
obejrzawszy gołym okiem, „powitał z radością” jako wrzodowato zmienioną plamę Peyera. Belleau
wezwał doktorów Audiata i Bruneau i prosił ich o zajęcie stanowiska w tej sprawie. Ci oświadczyli
rozgoryczeni, że wobec jednoznacznego wyniku sekcji, wskazującego na uduszenie, nie trzeba było
wcale otwierać tego odcinka jelita. Palpowanie jelit wystarczyło dla wykazania, że nie było żadnej
choroby, która mogłaby wyjaśnić tak nagłą śmierć. Co się zaś tyczy plam Peyera, niech Thoinot
zajrzy do dzieła wydanego w Paryżu, mianowicie do podręcznika Viberta. Tam może przeczytać:
„Trzeba wiedzieć, że u dzieci bardzo często zachodzą się występujące w niemal stałej postaci duże
białe, wpadające w oko plamy Peyera. To stwierdzenie nie może prowadzić do wniosku, że chodzi o
tyfus”.
Audiat i Bruneau nie przewidzieli, że posłużywszy się tym cytatem wchodzą na teren obcej im
dialektyki i pójdą na rękę zamiarowi Thoinota, który chciał im wykazać niewiedzę. Thoinot
wynalazł bowiem inne zdanie Viberta, w którym ten pisał, że jeśli plamy Peyera są wrzodowato
zmienione, można wnosić o tyfusie. A taki przypadek — oświadczył — zachodził właśnie u
Augusta Bavouzet.
Sędzia śledczy, nadal przekonany o winie Joanny Weber, zrozumiał, że Thoinotowi idzie
wyłącznie o swą opinię. Ale publicznie był Belleau jedynie więźniem naukowego sporu. Pod koniec
sierpnia nie widział innej możliwości jak zwrócenie się raz jeszcze z prośbą o ekspertyzę do trzech
poważanych patologów i lekarzy sądowych — do profesorów Lande’a z Bordeaux, Brissauda z
Paryża oraz Maireta z Montpellier.
Trzej profesorowie jednak wydali orzeczenie bez dokonania osobiście sekcji, opierając się
wyłącznie na opinii Thoinota z jednej i opinii nie znanych w świecie naukowym lekarzy z
Chateauroux z drugiej strony. Rozstrzygnęli na korzyść Thoinota. Zrezygnowawszy z walki,
Belleau poddał się w grudniu 1907.
Powtórnie uwolniono Joannę Weber. Wprawdzie gazety departamentu Indre pisały z sarkazmem:
„Joanna Weber jest wolna, panowie Thoinot i Soquet także”. Ale co znaczyły ich słowa?
13 stycznia roku 1908 Towarzystwo Lekarzy Sądowych w Paryżu odbyło pierwsze posiedzenie
roku, by wysłuchać mowy adwokata Roberta o sprawie Joanny Weber. Robert czuł się zwycięzcą i
to uczucie przebijało z każdego jego słowa. Jego przemówienie było płomiennym potępieniem
ignorancji ludzi takich, jak Audiat i Bruneau, oraz hymnem pochwalnym na cześć Thoinota,
Lande’a, Brissauda i Maireta. „Sprawozdanie tych ostatnich — zakończył — Robert – było (…) we
wszystkich punktach ekstatycznym potwierdzeniem opinii panów Thoinota i Soqueta. Joannę
Weber zwolniono po ośmiu miesiącach aresztu śledczego. Teraz wiecie, kto ponosi
odpowiedzialność za ten areszt”.
Prezes Towarzystwa podniósł się, by uścisnąć dłoń Roberta. Thoinot zażądał zmiany przepisów
dotyczących orzeczeń medyczno-sądowych, aby w przyszłości zapobiec wydarzeniom takim, jak w
Chateauroux. Żądano karnych sankcji przeciw doktorom Audiatowi i Bruneau. Prezes oznajmił:
„Wyciągniemy wnioski z sensacyjnej afery Joanny Weber”. Nikt z obecnych nie przeczuwał, że jest
to ostatnia godzina tryumfu w sprawie Weberowej. Jeszcze tylko cztery miesiące dzieliły ich od
dnia, w którym pragnęliby nigdy przedtem nie tryumfować.

═══════ ♦ ═══════
14. Było to jak grom z jasnego nieba. 9 maja roku 1908 nagłówki paryskich gazet obwieściły:
„Morderstwo dziecka w Commercy! Poirot, syn oberżysty Poirota, uduszony! Joanna Weber
przyłapana na nowej zbrodni!”
Rzecz wydawała się zrazu niepojęta. Odżyły zblakłe wspomnienia, nienawiść do morderczyni,
początkowe wątpliwości co do racji naukowych ekspertyz, współczucie dla dwukrotnie niesłusznie
oskarżonej. Jeśli to, co wieściły nagłówki, było prawdą — jeśli tym razem była to prawda — gdzie
się podział tryumf nauki? Gdzie się podziała wiara w jej rozpoznanie i nieomylność?
O tej samej godzinie profesor Parisot, kierownik katedry medycyny sądowej w Nancy, jego syn
Jakub oraz doktor Thiery stali pochyleni nad zwłokami siedmioletniego Marcelego Poirot. Za nimi
stał sędzia śledczy z Saint-Mihiel, Rollin, zdecydowany nie podzielić losu sędziego Belleau i nie
pozostawić żadnej luki, w którą mógłby wtargnąć Thoinot ze swą dialektyczną zręcznością.
Dokładnie szesnaście godzin wcześniej, 8 maja po południu, przybył do Commercy wypalacz
wapna Emil Bouchery z krępą, niepozorną, ale widocznie lubiącą dzieci kobietą, którą przedstawił
jako swoją żonę. Wynajął pokój w oberży Poirota, rue de la Paroisse. Bouchery znalazł pracę w
kamieniołomach Euville i wieczorem raz jeszcze udał się na miejsce pracy zapowiadając, że wróci
późną nocą. Jego żona bawiła się z synkiem oberżysty, Marcelim. Kiedy nadeszła pora udania się na
spoczynek, nieznajoma powiedziała oberżyście, że jest bardzo lękliwa, czyby więc Marceli nie
mógł spać obok niej, w łóżku jej męża?
Poirotowie zgodzili się beztrosko. Koło godziny 10 jakiś gość, mieszkający na pierwszym
piętrze, posłyszał krzyki dziecka i zaalarmował Poirotów. Kiedy po chwili weszli do pokoju
madame Bouchery, straszliwy widok przedstawił się ich oczom. Marceli z twarzą trupio bladą leżał
bez życia na łóżku, z jego ust płynęła krew. Obok niego leżała obca kobieta, jej ręce i halka
zawalane były także krwią. Spod łóżka wystawały rogi chustki zbryzgane krwią.
W kilka minut później przybył doktor Guichard, który akurat znajdował się w pobliżu. Przybył
za późno: Marceli już nie żyl. Na jego szyi i karku widoczne były wgniecenia. Dziecko przegryzło
język, co wywołało krwawienie. Niewzruszona, z rękami uwalanymi krwią swej ofiary, madame
Bouchery oświadczyła, że jest niewinna i nie wie, co się stało. Żandarmi przybyli z Saint-Mihiel
znaleźli ukryty w brudnej halce list od adwokata Henri Roberta, skierowany do Joanny Weber w
więzieniu Bourges, w którym to liście adwokat gratulował jej rychłego uwolnienia w grudniu 1907.
Tak samo tępo, jak zapewniała o swej niewinności, madame Bouchery przyznała, że jest w istocie
Joanną Weber.
Zwłoki dziecka przewieziono do szpitala. Sędzia śledczy Rollin zarządził, aby natychmiast
sfotografowano straszliwie poturbowane dziecko. „Mnie — oświadczył — żaden Thoinot nie
zmiażdży faktów przemądrzałymi argumentami”. Po czym poprosił telegraficznie o pomoc
profesora Parisota z Nancy.
9 maja o godzinie 10 rano Parisot rozpoczął sekcję. Każde cięcie było fotograficznie utrwalone.
Wynik był jednoznaczny. Bruzda, znak zadzierzgnięcia, przebiegała wokół całej szyi. Najsilniej
występowała z boku, mniej wyraźnie pod podbródkiem. Tutaj oraz na twarzy znajdowały się słabe
ślady paznokci oraz maleńkie wgniecenia. Na języku widniały odciski zębów Marcelego. Rollin
poprosił również profesora patologii z Nancy, Michela, aby przybył do Commercy. Michel mógł
przybyć dopiero 11 maja po południu. Tymczasem Rollin telegraficznie i telefonicznie tropił ślady
drogi, jaką przebyła Joanna Weber od grudnia 1907.
Najpierw przycupnęła w pewnym przytułku w Faucomboult. Potem George Bonjeau, prezes
Towarzystwa Opieki nad Dzieckiem, wierząc w jej niewinność i aby „przeciwstawić się dobitnie
niesprawiedliwości wobec niewinnej kobiety”, przyjął ją w charakterze pielęgniarki do Domu
Dziecka w Orgeville. Obecnie zeznał, iż rzekomo niewinnie prześladowaną przyłapano w chwili,
kiedy próbowała udusić chore dziecko. Zwolniono ją z miejsca, jednak z obawy, że narazi się na
śmieszność, Bonjeau nie zawiadomił władz. W marcu roku 1908 zaaresztowano Joannę za
włóczęgostwo. Podczas aresztowania oświadczyła, że jest ową Joanną Weber, która mordowała
dzieci w Goutte d’Or. Ale przed prefektem policji Lépine’em odwołała to zeznanie twierdząc, że
oskarżyła się jedynie w tym celu, by dostać ciepłą kwaterę. Lépine kazał ją umieścić w azylu w
Nanterre, potem zbadać stan jej umysłu neurologowi, doktorowi Toulouse. Ten uznał ją za całkiem
zdrową. Tak więc w kwietniu 1908 wychynęła w Bar-le-Duc i w końcu złączyła się z Emilem
Bouchery.
Kiedy profesor Michel przybył do Commercy 12 maja, setki ludzi czekały przed szpitalem.
Parisot i Michel stwierdzili we wspólnym orzeczeniu: „Śmierć przez zadzierzgnięcie za pomocą
chustki owiniętej dokoła szyi i ściągniętej pod podbródkiem”.
W całej Francji zawrzało, rozgorzały dyskusje. Jak to możliwe — pytano — że najwybitniejsi
przedstawiciele paryskiej medycyny sądowej nie rozpoznali śladów co najmniej pięciu morderstw i
utorowali morderczyni drogę do co najmniej jednego dalszego morderstwa (prawdopodobnie jednak
i do innych, które pozostały nie ujawnione)? Jak to możliwe? Jak to wytłumaczyć?
Ze strony Thoinota i paryskiej szkoły nie nadeszła żadna odpowiedź, żadne przyznanie się do
niedoskonałości i popełnionych błędów. Jeszcze tylko parę lat dzieliło Thoinota od przedwczesnej
śmierci. Z uporem, który bywa oznaką ludzi niedużego zaiste formatu, on i paru jego przyjaciół
usiłowali aż do końca stać na stanowisku, że mimo wszystko mieli słuszność. Posłużyli się
psychiatrią — owym oscylującym jeszcze od jednej pomyłki do drugiej dzieckiem medycyny,
ulubionym zwłaszcza przez wielu lekarzy sądowych. I niemniej również wpływ Thoinota sprawił,
że Joanna Weber nie stanęła już przed sądem, lecz 25 października 1908 została uznana przez
paryskiego psychiatrę Lataue za niepoczytalną. Zniknęła w zakładzie dla obłąkanych w Marevale,
gdzie dwa lata potem położyła kres swemu życiu, dusząc siebie i może jeszcze podczas śmierci
odczuwając tę zmysłową rozkosz, która przypuszczalnie była siłą napędową jej zbrodni. Thoinot i
Robert odważyli się jednak do końca twierdzić, że Joanna Weber popełniła tylko owo ostatnie
morderstwo w Commercy. Olbrzymia sensacja dokoła wypadków śmierci w Paryżu i Chambon
wprowadziła ją w stan autohipnozy, którym ostatecznie popełniła to, co jej przez tak długi czas
zarzucano. W epoce gorącej wiary we wszystko, co osiągnięto w dziedzinie naukowej medycyny
sądowej, w epoce entuzjazmu dla wielkości i nieomylności szkoły paryskiej sprawa Joanny Weber
oznaczała może daną przez los przestrogę, która pouczała każdego, kto miał oczy i uszy otwarte,
gdzie leżą granice wszelkiej wiedzy sądowo-medycznej. Pokazywała ona, ile możliwości i śladów
zbrodni może ujść podczas autopsji nawet najbardziej doświadczonemu oku. Pouczała, do jakich
fatalnych omyłek mogą prowadzić ekshumacje i autopsje dokonywane w długi czas po śmierci.
Była przestrogą nawołującą do skromności, do ostrożności oraz do zrozumienia, że medycyna
sądowa nie jest powołana do tego, by wyłącznie sama rozstrzygać o zbrodniczych wypadkach, lecz
że jest tylko pomocniczym ogniwem w całości pracy śledczej.
To, co Brouardelowi i przede wszystkim Thoinotowi zdawało się pewnym fundamentem dla ich
osądu, stanowiło w rzeczywistości dopiero — podłoże dalszej pracy kilku pokoleń lekarzy
sądowych nad wyświetleniem problemów dotyczących oznak gwałtownego uduszenia. Wiedza tych
nowych pokoleń o tajemniczych procesach w trakcie duszenia, o zmianach w krwi i krwiobiegu, o
powstawaniu substancji trujących wskutek uduszenia, o uszkodzeniach mózgu, w wątrobie i w
sercu — wszystko to w najbliższych pięćdziesięciu latach pozostawiło daleko w tyle wyobrażenia
Thoinota i Brouardela. Praca tych pokoleń badaczy dowiodła, że uduszenie — zwłaszcza dzieci, o
elastycznych narządach szyi — pozostawia niewiele śladów i że te ślady szybko znikają. Praca ta
wykazała, jak często ślady zagardlenia, dławienia czy duszenia przez ściskanie klatki piersiowej
pozostają niewidoczne dla normalnego oka w stopniu, jakiego Brouardel czy Thoinot nie potrafili
sobie wcale wyobrazić.
W oparciu jednak o rozwój histologii młodzi lekarze sądowi tropili z pomocą coraz to
doskonalszych mikroskopów oznaki uduszenia lub zadławienia aż do komórek tkanek szyjnych lub
też śledzili biochemiczne zmiany spowodowane duszeniem. Ich prace obejmowały zakres od badań
Węgra Orsona nad rozpuszczaniem się tłuszczu w maleńkich komórkach tłuszczowych w okolicy
bruzdy wisielczej aż do prób Japończyków, Kuboiwa i Ogaty, zmierzających do odróżnienia, za
pomocą barwienia, tkanek, które wskutek „miękkiego zadzierzgnięcia” zostały niewidocznie
zgniecione, od otaczających je normalnych tkanek. Należy zaliczyć do tych prac niesłychanie
delikatne, warstwowe usuwanie tkanek szyi przez Niemca Walchera czy Afrykańczyka
Mackintosha na równi z histologicznymi badaniami węzłów limfatycznych, delikatnych
wewnętrznych nabłonków tętnic czy komórek nerwowych na szyi.
W poszukiwaniu niezawodnej metody, która pozwoliłaby na odróżnienie samobójstwa od
zatuszowanego morderstwa przez pośmiertne powieszenie lub zadławienie, badania śliny odegrały
taką samą rolę, jak dokonywane przez Steffena Berga eksperymenty z fosfatydami, to znaczy
substancjami, które przy szybkiej śmierci przez uduszenie przedostają się z wątroby i śledziony do
krwi i podnoszą w niej normalną zawartość fosfatydów. jeśli u powieszonego lub uduszonego
występuje taki podwyższony poziom fosfatydów w całym ciele z wyjątkiem głowy, wskazuje to na
samobójstwo; zamknięcie naczyń krwionośnych prowadzących do głowy zapobiega bowiem w tym
wypadku napływowi krwi o podwyższonej zawartości fosfatydów. U nieżywego człowieka
późniejsze powieszenie lub uduszenie nie wywołałoby tego procesu40.
Krótko mówiąc, powstał w ten sposób cały arsenał możliwości, o jakich Brouardel czy Thoinot
nawet nie śnili, a który mimo to nic wystarczał do jednoznacznego wyświetlenia każdego
przypadku. Przestroga, jaką sprawa Joanny Weber wpisała w księgę historii, nie straciła nigdy
znaczenia.

═══════ ♦ ═══════
15. W październiku roku 1910 nowe mikroskopowe metody poszlakowe — odkrycie
najsubtelniejszych, ludzkiemu oku niedostępnych zmian w tkankach, o których wspomniano w
poprzednim rozdziale — zaprezentowały się (według sformułowania jednego ze współczesnych)
„na publicznej arenie w sposób zwracający powszechną uwagę”.
Historia Hawleya Harveya Crippena, który w nocy na 1 lutego roku 1910 zamordował w
Londynie swoją żonę Corę, posiadała wszystkie przesłanki, by stać się klasyczną sprawą w historii
kryminalistyki.
Romantyczno-awanturnicza ucieczka mordercy ze swoją przebraną za chłopca kochanką
wzbudziła zainteresowanie mas, podobnie jak okoliczność, że zaaresztowanie Crippena na
pokładzie statku „Montrose” nastąpiło dzięki nowemu wynalazkowi — radiotelegrafii. Wobec tej
awanturniczej fasady pozostał właściwie nie znany fakt, w jakim stopniu sprawa Crippena wpłynęła
na rozwój medycyny sądowej na gruncie angielskim.
Sprawa Crippena rozpoczęła się 30 czerwca 1910 roku, kiedy pewien człowiek, nazwiskiem
Nash, zwrócił się do Scotland Yardu z prośbą o zajęcie się losem zaprzyjaźnionej z nim artystki,
zaginionej bez śladu od 1 lutego, znanej pod pseudonimem Cory Turner lub Belle Elmore. Jej
prawdziwe nazwisko brzmiało Cora Crippen. Była żoną amerykańskiego lekarza, doktora Crippena,
który od roku 1900 mieszkał w Londynie jako przedstawiciel patentowej firmy leków „Munyon’s
Remedies” oraz firmy „Tooth Specialists”, wyrabiającej protezy dentystyczne.
Nash opowiedział inspektorowi Walterowi Dew następującą historię: Crippenowie mieszkali w
północnym Londynie, w willi przy Hilldrop Crescent 39. Wieczorem 31 stycznia Crippen i Cora
urządzili małe przyjęcie dla zaprzyjaźnionych z nimi artystów, Martinellich. Goście pożegnali się z
gospodarzami około godziny 1.30 w nocy i odtąd zniknął wszelki ślad po Corze Crippen, którą
Nash opisał jako pełną życia, zdrową, najwyżej trzydziestopięcioletnią kobietę. 3 lutego związek
„Music Hall Ladies Guild”, którego Cora była członkiem, otrzymał dwa przez nią podpisane listy;
Cora zawiadamiała w nich, że z powodu choroby bliskiego krewnego musi udać się do Kalifornii.
Pismo tych listów nie było jednak pismem Cory. Państwo Martinelli oraz inni przyjaciele Cory
prosili Crippena o bliższe informacje. Ale zamiast udzielić im informacji, pokazał się na
publicznym balu ze swoją sekretarką Ethel Le Neve. Przyjaciele zauważyli, że owa młoda dama ma
na sobie klejnoty i futro Cory, okazało się też, że 12 marca wprowadziła się do domu Crippenów.
Crippen zaś 24 marca zawiadomił przyjaciół Cory, że żona zmarła w Los Angeles na zapalenie płuc.
Inspektor Dew wybrał się zatem 8 lipca na Hilldrop Crescent, Zastał tam jednak tylko Ethel Le
Neve, niepozorną, sympatyczną młodą osobę lat około dwudziestu. Crippen miał atelier przy
Oxford Street. Tam odnalazł go Dew, zajętego wyciąganiem zębów.
Crippen był niskim, blisko pięćdziesięcioletnim mężczyzną, z grubym wąsem i wybałuszonymi
oczyma za oprawnymi w złoto okularami. Nie okazał zaskoczenia, lecz od razu oświadczył
inspektorowi: „Sądzę, że lepiej będzie powiedzieć panu prawdę (…) Historyjki, jakie opowiadałem
o śmierci żony, są zmyślone. O ile wiem, ona żyje”. Prawdą jest — ciągnął dalej — że żona
porzuciła go dla innego, zamożniejszego mężczyzny. Historię o śmierci żony wymyślił jedynie po
to, by nie uchodzić za rogacza.
Crippen zdał chętnie sprawę ze swych warunków życiowych. O innych szczegółach dowiedział
się inspektor Dew od znajomych Crippenów. Crippen pochodził z Michigan, dyplom lekarza
uzyskał w szpitalu okulistycznym w Nowym Jorku, praktykował w Detroit, Santiago, Filadelfii, a w
roku 1892 poślubił bujną siedemnastoletnią piękność, zwaną Corą Turner lub Belle Elmore, która w
rzeczywistości zwala się Kunegunda Mackamotzki. Cora miała słaby głos, ale za to wielką pasję do
teatru. Zaślepiony miłością Crippen finansował liczne lekcje śpiewu i w końcu przeniósł się do
Londynu, gdyż Cora miała nadzieję, że w brytyjskiej stolicy zrobi karierę prędzej niż w Nowym
Jorku. Ale w Londynie także kariera jej nie sięgała poza kilka występów w tanich music-hallach. Z
natury agresywna, uczyniła z Crippena piorunochron dla swych rozczarowań. Otaczała się mniej
lub więcej wątpliwymi wielbicielami i zmuszała Crippena do prowadzenia gospodarstwa i
obsługiwania jej gości. Jej ostatnim adoratorem był Amerykanin Miller.
Tyle o początkach sprawy. Crippen towarzyszył inspektorowi Dew do swej willi przy Hilldrop
Crescent 39, otworzył wszystkie pokoje, sam ofiarował się z pomocą policji w poszukiwaniu żony.
Dew zadowolił się sprawozdaniem Crippena. Ułożył protokół, który — jak sądził — zamknie ową
sprawę. Przy opracowywaniu protokołu brak mu jednak było pewnych danych. Kiedy 11 lipca
przybył na Oxford Street, by owe dane uzupełnić, dowiedział się, że Crippen 9 lipca opuścił Londyn
w pośpiechu i bez podania celu podróży. Dew udał się natychmiast na Hilldrop Crescent i zastał
dom Crippena opuszczony. Wraz z Crippenem zniknęła Ethel Le Neve. Dopiero teraz Dew powziął
podejrzenie. Cały dom poddał gruntownej rewizji. 13 lipca odkrył w podłodze piwnicy miejsce,
gdzie pokrywa z cegieł wydawała się luźno osadzona. Kiedy wyjął cegły i usunął warstwę gliny,
natrafił na części ciała — krwawa masa mięsa, w której nie można było odnaleźć głowy ani
członków, ale za to widniały resztki odzieży, między nimi damski kaftanik.
Inspektor pojechał do Scotland Yardu i zawiadomił o swym odkryciu Melville’a Macnaghtena.
Nazajutrz o godzinie 11 zjawił się przy Hilldrop Crescent doktor August Józef Pepper, chirurg i
patolog szpitala Saint Mary, aby zbadać alarmujące znalezisko.
Owego decydującego ranka brytyjska medycyna sądowa znajdowała się w sytuacji, która różniła
się pod wielu względami od sytuacji tejże medycyny na kontynencie europejskim. Jeśli istniała w
ogóle kolebka brytyjskiej medycyny sądowej, to była ona w Szkocji. Tam z końcem XVIII wieku
Andrzej Duncan starszy, profesor medycyny w Uniwersytecie Edynburskim, zachęcony
przykładami austriackimi, zainaugurował wykłady z dziedziny medycyny sądowej. W roku 1807
syn Duncana został na mocy dekretu królewskiego profesorem medycyny sądowej. Ow fach był w
Szkocji czymś tak nowym, że posłowie do parlamentu i radcy miejscy Edynburga dostrzegli w
utworzeniu tej katedry chęć zemsty rządu, który w ich mniemaniu „chciał pokazać, na co sobie
może pozwolić”. Duncan utorował drogę ludziom takim, jak Christison, Traill, Henryk Littlejohn
oraz syn tego ostatniego, Harvey Littlejohn. Angielskie szkoły medyczne dopiero później
pozostawiły medycynie sądowej mały luz. Po prologu wiążącym się z nazwiskami Ryana i Johna
Gordona Smitha szkoła medyczna przy Guy’s Hospital w Londynie pierwsza w roku 1844
zamianowała dwudziestopięcioletniego chirurga Alfreda Swaine’a Taylora wykładowcą medycyny
sądowej. Taylor przywiózł z Paryża tę nową dyscyplinę do swej ojczyzny. Jego dwutomowe dzieło
Zasada i praktyka medycyny sądowej 41 stało się standardowym dziełem w tej dziedzinie, w Anglii
zaś utrwaliło ono dopiero pojęcie medycyny sądowej w znaczeniu europejskim. Z drugiej strony
właśnie Taylor, który w r. 1859 popełnił jaskrawą pomyłkę w procesie o trucicielstwo przeciw
doktorowi Smethurstowi (sprawą tą zajmiemy się jeszcze w rozdziale o toksykologii), wywołał
również w opinii publicznej, zawsze nieufnej wobec prawa i policji, niechęć do nowej nauki —
medycyny sądowej. Jeszcze w epoce sprawy Crippena wyczuwało się ową nieufność. To było jedną
z przyczyn, że zaledwie paru patologów zajmowało się problemami medycyny sądowej.
Decydująca przyczyna leżała bądź co bądź w starym, parę stuleci liczącym systemie, jaki stworzyła
Wielka Brytania (z wyjątkiem Szkocji) dla kontroli zaskakujących lub podejrzanych wypadków
śmierci.
Inaczej niż w Europie, gdzie badanie podobnych wypadków śmierci prowadzone było przez
organa policyjne, lekarzy urzędowych oraz lekarzy sądowych — ośrodkiem rozwoju śledztwa w
Anglii była wywodząca się z prastarej tradycji postać koronera. Koroner był to dowolnie wybrany
przez obywateli człowiek, który razem z jury, składającym się z nie mniej niż siedmiu i nie więcej
niż jedenastu przysięgłych, prowadził publiczne śledztwozwane „inquest”, w razie gwałtownych lub
podejrzanych wypadków śmierci zameldowanych w jego okręgu. Pierwotnie był koroner
pełnomocnikiem królewskiej władzy angielskiej, jego obowiązkiem było śledzić przestępstwa
wszelkiego rodzaju i dbać o to, aby majątek skazanych lub samobójców został zabezpieczony i
skonfiskowany dla króla. W ciągu wieków owo pierwotne zadanie uległo zmianie i koroner został
organem rewizyjnym w wątpliwych i gwałtownych wypadkach śmierci. Prawo nie wymagało
żadnych kwalifikacji od osób piastujących urząd koronera, jedynie i wyłącznie uczciwości.
Koronerzy i ich przysięgli osądzali od niepamiętnych czasów wypadki śmierci bez znajomości
medycyny, jedynie na podstawie obejrzenia zwłok i przebadania świadków. Gdy koroner w rzadkich
przypadkach potrzebował rady lekarzy, zasięgał jej u praktyków, którzy byli akurat pod ręką.
Rozwój medycyny sądowej w Europie nie pozostawił śladu na instytucji koronerów. System
koronerów był tym bardziej niedoskonały, że aż do roku 1873 nie było w Anglii w ogóle dokładnej
rejestracji wypadków śmierci; dopiero w roku 1874 wydano ustawę o obowiązku zgłaszania
narodzin i śmierci. Ale jeszcze w roku 1893 pewna komisja badawcza stwierdziła: „Obecna
procedura wydaje się nieodpowiednia, jeśli chodzi o zapobieganie podawaniu fałszywych przyczyn
śmierci w wypadku zbrodni (…) Krótko mówiąc: Istniejąca procedura faworyzuje przestępczość”.
Jeszcze na przełomie stulecia zdarzały się tysiące wypadków śmierci, które wskutek
powierzchownej rejestracji oraz medycznej ignorancji koronera nie zostały w ogóle stwierdzone lub
też były fałszywie osądzone. Kontrola w roku 1899 wykazała, że spośród tych nie zarejestrowanych
wypadków śmierci 127 można było dowodnie uważać za zbrodnię, w roku 1910 zaś komisja
powołana do rewizji systemu koronerów oświadczyła: „Obecna ustawa dotycząca świadectw zgonu
daje wszelkie możliwości tuszowania zbrodni”. Nieufność do systemu koronerów nie była rzeczą
nową; już od połowy XIX wieku system ten był nieraz pod ostrzałem krytyki. Oczywiście
przyznawano, że wobec systemu stosowanego w Europie ma on stronę dodatnią: meldunek i
dochodzenie w sprawie nagłych i niejasnych wypadków śmierci nie dostawały się od razu
bezpośrednio w zasięg policji i dlatego nie ciążyło na nich zaraz odium przestępczości. Im bardziej
jednak rozwijała się w Europie medycyna sądowa, tym mocniejsze podnosiły się także w Anglii
glosy, które domagały się, aby koroner posiadał wiedzę w zakresie medycyny i patologii. A
przynajmniej należy go ustawowo zmusić, aby w niejasnych wypadkach wzywał patologa. Krytycy
zdawali sobie wprawdzie sprawę, że i to nie przyczyni się dostatecznie do ujawniania zbrodni.
Jedyni patologowie, jacy byli do dyspozycji, to patologowie pracujący w większych szpitalach;
potrafili wprawdzie stwierdzić naturalne przyczyny śmierci, natomiast obca im była specjalistyczna
wiedza medycyny sądowej — znajomość oznak różnych rodzajów gwałtownej śmierci. Ponadto
szeroko rozpowszechnione wyobrażenie, że każda obdukcja jest niekontrolowaną orgią rzeżniczą,
stanowiło poważną przeszkodę dla wszelkiej reformy, a okropny stan wielu brytyjskich kostnic,
nawet w dużych miastach, sprzyjał również istniejącym zastrzeżeniom.
Z początkiem XX wieku tylko niewielu koronerów w Londynie i w paru wielkich miastach
przemysłowych zasięgało z reguły rady patologów. Przekonali się, że ma to istotne znaczenie nie
tylko w wypadkach zabójstwa, ale również w takich coraz częściej zdarzających się wypadkach, w
których problemy ubezpieczał i problemy zabezpieczenia bytu muszą być rozwiązywane na
podstawie całkiem pewnego stwierdzenia przyczyny śmierci. W roku 1903 Rada Miejska Londynu
wezwała wielkie szpitale stolicy, aby zawsze miały w pogotowiu anatomopatologa, który mógłby
być do dyspozycji koronera w celu przeprowadzenia obdukcji zwłok. Większość tych
anatomopatologów była jednak jeszcze dość daleka od znajomości medycyny sądowej.
Wyjątek stanowiła jedynie mała, trzyosobowa grupa spośród sztabu lekarzy cieszącego się sławą
szpitala Saint Mary w londyńskiej dzielnicy Paddington. Byli to chirurgowie oraz interniści, którzy
— powodowani osobistym zainteresowaniem — zajęli się przede wszystkim patologią,, medycyną
sądową i analizą trucizn. Ich nazwiska: doktor A.P. Luff, doktor William Willcox i doktor August
Józef Pepper.
Ci trzej lekarze zawdzięczali możliwość działania raczej nie systemowi koronerów, lecz
rozwojowi Scotland Yardu. Od dłuższego już czasu koronerzy, zetknąwszy się w swej praktyce ze
zbrodnią, skierowywali do sądów dochodzenia przeciw sprawcom zbrodni, a sprawę tych ostatnich
przekazywali władzom. Jednocześnie sędziowie pokoju prowadzili śledztwo przeciw osobnikom
podejrzanym, obwinionym o przestępstwo przez „thief-takerów”— łapaczy złodziei, gońców z
Bow-Street, a potem przez funkcjonariuszy policji. Nierzadko koronerzy i sędziowie pokoju
pracowali jedni obok drugich lub jedni przeciw drugim. W ostatnim ćwierćwieczu minionego
stulecia Scotland Yard i jego władze naczelne, brytyjskie Home Office — sekretariat stanu MSW,
odpowiednik ministerstwa spraw wewnętrznych innych państw — jeszcze mniej niż policja
kryminalna na kontynencie zdawały sobie sprawę z tego, że medycyna sądowa stanie się z czasem
niezbędna w ich codziennej pracy. Ale juryści w MSW stykali się coraz częściej z trudnymi,
wykrywanymi przez Scotland Yard przypadkami, w których dostarczenie dowodów bez badań
medyczno-sądowych było rzeczą niemożliwą.
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych rozglądało się zatem za patologami i chemikami, którzy by
mogli przeprowadzać odpowiednie badania. Nikt nie myślał jeszcze o stworzeniu instytutów
medycyny sądowej przy uniwersytetach tak jak w Europie. Poszukiwano raczej patologów czy
chemików, którzy by pracowali nadal w szpitalach i tylko w przypadku kryminalnym byli do
dyspozycji. Otrzymali oni tytuł „Home Office pathologists” lub „Home Office analysts”. Wśród
tych patologów i chemików na początku XX wieku Luff, Willcox, a przede wszystkim urodzony w
roku 1849 Pepper wywołali wielką sensację dzięki wyświetleniu paru morderstw.
W sprawie „morderstwa na farmie Moat” udało się Pepperowi w r. 1901 nie tylko
zidentyfikować ofiarę, Kamilę Holland, której zwłoki trzy lata leżały w rowie z wodą. Na podstawie
obrażeń potrafił również ustalić, że Kamila Holland nie popełniła samobójstwa, jak twierdził
sprawca, lecz została zabita. Dwie inne wielkie afery (Druce i Devereux) stały się również sensacją
dla opinii publicznej. Czysta, staranna robota Peppera sforsowała w ten sposób po raz pierwszy mur
uprzedzeń w stosunku do patologii, szczególnie zaś do medycyny sądowej. W roku 1908 Pepper
ustąpił ze stanowiska seniora patologów szpitala St. Mary. Pracę swą przekazał jednemu ze swych
uczniów, trzydziestotrzyletniemu Bernardowi Spilsbury, zatrzymał jednak urząd patologa Home
Office.
Tak przedstawiał się mniej więcej rozwój medycyny sądowej w Anglii przed południem 14 lipca
1910 roku, kiedy Pepper zjawił się w piwnicy domu Crippena przy Hilldrop Crescent, by dokonać
autopsji resztki ludzkich zwłok.
Pepper bardzo szybko zorientował się, że sprawcą zbrodni był człowiek obeznany dobrze z
anatomią. Morderca nie tylko oddzielił głowę i członki — wyłuskał on także wszystkie kości z ciała
ofiary i zniszczył je lub ukrył gdzieś, by uniemożliwić identyfikację za pomocą szkieletu. Usunął
dalej wszystkie części ciała, z których można by wnosić o płci ofiary, zniknęły całe partie mięśni i
skóry. Pepper kazał ostrożnie wydobyć resztki zwłok z ziemi i przewieźć do kostnicy w Islington.
15 lipca przedsięwziął obdukcję, która trwała wiele godzin. Pomiędzy częściami ciała odkrył resztki
piżamy, na której kołnierzu widniała etykietka: „Wytwórnia koszul Jones Brothers Holloway”. To w
danych okolicznościach zdradzieckie znalezisko pozwoliło Pepperowi spodziewać się, że morderca
mimo całej staranności w zacieraniu śladów przeoczył jeszcze inne rzeczy. Ze stanu części ciała
Pepper mógł z dużą dozą pewności wnosić, że nie leżały one pod podłogą piwnicy dłużej niż osiem
tygodni. Rozpoznawalne narządy wewnętrzne (serce, płuca, przełyk, żołądek, wątroba, nerka oraz
trzustka) nie zdradzały oznak organicznego schorzenia. Pepper przesłał cząstki tych narządów
Willcoxowi do zbadania na truciznę. Dalej tymczasem się nie posunął. To co leżało przed nim, było
nie dającą się zidentyfikować masą mięsa, skóry, tłuszczu i skąpych resztek włosów. Z długości
znalezionych włosów oraz resztek kaftanika można było wnioskować, że idzie o zwłoki kobiety.
Ale podobne wnioski nie były jeszcze dowodem.
Tymczasem 15 lipca przed południem Ryszard Muir, znany nam już z dziejów daktyloskopii,
przejął prowadzenie dalszych dochodzeń. Twardo i nieubłaganie, jak to on potrafił, czekał Muir na
wyniki. Zdawał sobie jasno sprawę, że jeśli nie uda mu się dowieść, iż zwłoki w piwnicy są istotnie
trupem Cory Crippen, „afera Crippena” nie będzie mogła nigdy stać się „sprawą Crippena”.
Przyjaciółki Cory rozpoznały kaftanik: należał do Cory Crippen. Ale i to nie wystarczyło jako
dowód. 15 lipca po południu Pepper nie mógł jeszcze robić Muirowi żadnej nadziei. Dopiero po
dalszej żmudnej pracy znalazł kawałek skóry o rozmiarach 14 na 15 centymetrów, na którego
brzegu tkwiło jeszcze kilka włosów wyglądających na sromowe. Mógł to być kawałek skóry
podbrzusza. Szczególne zainteresowanie Peppera wzbudziła osobliwa zmiana na powierzchni tej
skóry. Mogła powstać wskutek tego, że w skórze utworzyła się po śmierci fałda. Ale część owej
zmiany przypominała Pepperowi — który przez dziesiątki lat pracował jako chirurg — wygląd
blizny pooperacyjnej. Muir rozpoczął natychmiast indagację w kręgu przyjaciół Cory. Okazało się,
że zaginiona przeszła w Nowym Jorku operację polegającą na usunięciu sporych partii narządów
podbrzusza. W tym samym mniej więcej czasie Scotland Yard rozesłał listy gończe z dokładnym
opisem wyglądu Crippena i Ethel Neve. Listy te dotarły również do wszystkich statków
wypływających Z portów. Jeden z nich wpadł w ręce kapitana brytyjskiego statku pasażerskiego
„Montrose”, który 20 lipca zawinął do Antwerpii i tam między innymi wziął na pokład pana Johna
Philo Robinsona i jego syna Johna. Drugiego dnia podróży kapitan Kendall zauważył, że młody
John Robinson zdradza przy stole kobiece maniery. Co więcej, doszedł wolna do wniosku, że
wzajemny stosunek Robinsonów przypomina raczej zachowanie się pary miłosnej niż zachowanie
się ojca i syna. Za pomocą telegrafu bez drutu podejrzeniem tym kapitan podzielił się ze swymi
armatorami w Anglii. 23 lipca naczelny inspektor Dew oraz sierżant Mitchel weszli na pokład
pośpiesznego parowca „Laurentic”. 31 lipca dogonili przed Ouebec’em statek „Montrose” i
zaaresztowali Robinsonów — Crippena i Ethel. Kiedy 10 sierpnia powrócili z dwojgiem więźniów,
nie wiedzieli jeszcze, że Pepper natrafił dwa dni przedtem na „patologiczny ślad”, jaki ostatecznie
miał doprowadzić do zidentyfikowania zwłok.
Blisko trzy tygodnie Pepper zajmował się kawałkiem skóry, który 15 lipca zwrócił był jego
uwagę. Czy był to istotnie kawałek skóry z przedniej strony podbrzusza? Czy blizna odpowiadała
bliznom powstającym wskutek operacji podbrzusza podobnej do tej, jaką przeszła Cora Crippen?
Odpowiedź na to pytanie okazała się tak trudna, że Pepper zasięgnął rady swego byłego ucznia,
Spilsbury’ego. Od roku 1889 Spilsbury poświęcił się za namową Peppera mikroskopii tkanek,
przede wszystkim problemowi tworzenia się blizn. Badanie tworzenia się blizn jako sposób
identyfikacji oraz dowód dawniej odniesionych skaleczeń zajmowało też Devergie’go. Od niego na
przykład pochodziła propozycja tak długiego pocierania lub uderzania starych części skóry, na
których podejrzewano nierozpoznawalne już blizny, póki te blizny nie uwidocznią się jako blade
miejsca w zaczerwienionej skórze. Zajmował się on również kwestią odróżniania blizn
chorobowych od blizn powstałych wskutek skaleczeń. Ale dopiero od czasu wprowadzenia
ulepszonych metod histologicznych zarysowała się możliwość gruntowniejszych studiów w tym
kierunku. Ten teren badań tkwił jeszcze w powijakach, gdy Pepper i Spilsbury badali kawałek skóry
w piwnicy domu Crippena.
Trochę niepewna identyfikacja tkwiących w tym płacie skóry włosów jako sromowych nie
decydowała jeszcze o miejscu, z którego ów płat pochodził. Pewnym dowodem byłoby wyłącznie
znalezienie w tej skórze tkanki mięsnej lub ścięgnistej — charakterystycznej dla powłoki
podbrzusza między pępkiem a sromem. Chodziło przede wszystkim o mięsień zwany „rectus”, czyli
prosty, o parę ścięgien lub rozcięgien oraz o pomniejsze mięśnie połączone z mięśniem prostym.
Całymi dniami Spilsbury preparował, badał pod mikroskopem i porównywał z cięciami normalnej
pokrywy brzusznej, i mógł istotnie udowodnić, że znaleziony kawałek skóry pokrywał środkową
część podbrzusza. Tym samym problem blizny wysunął się na plan pierwszy. Na pierwszy rzut oka
chodziło o zmianę w kształcie podkowy. Ale mikroskopowe badanie skrawków tkanki w okolicy
blizny wykazało, że dwa „ramiona” owej przypominającej podkowę zmiany są całkiem odmiennego
rodzaju. W przypadku jednego „ramienia” chodziło widocznie o zjawisko powstałe wskutek
fałdowania się skóry podczas leżenia w piwnicy. Skóra w obrębie tej fałdy wykazywała bowiem tę
samą normalną strukturę jak dokoła niej. Widoczne były korzonki włosów i przede wszystkim
gruczoły łojowe, które nie występują nigdy w bliznach pooperacyjnych, w nich bowiem tworzy się
zwarta, prawie twarda tkanka pozbawiona włosów i gruczołów. Wzór odciśnięty na kawałku skóry
wokół badanej części przypominał całkowicie wzór materiału kaftanika Cory Crippen. Ten ostatni
został prawdopodobnie wtłoczony w fałdę skóry i przeniósł na nią swój wzór. Zupełnie odmiennie
wyglądało drugie „ramię” owej podkowy, długości 10 cm. Tworzyła je zwarta wąska płaszczyzna
jasnej barwy, rozszerzająca się nieco ku dołowi. Rozszerzenie to zdarza się nieraz przy bliznach
pooperacyjnych przebiegających od pępka w dół; skierowany w dół nacisk wnętrzności powoduje
bowiem często poszerzenie dolnego odcinka blizny. Ale niezachwianym dowodem istnienia owej
blizny była rzecz następująca: wszystkie mikrotomowe skrawki poprzeczne skóry, na prawo i lewo
od owej blizny, ukazywały normalne torebki włosów i gruczoły łojowe, nie było ich jedynie w
samej płaszczyźnie blizny — typowa oznaka chirurgicznego przecięcia skóry i utworzenia się
później tkanki bliznowej, w której nie powstają już ani torebki włosowe, ani gruczoły. W jednym
tylko miejscu w obrębie blizny znalazł Spilsbury pod mikroskopem resztki gruczołów i maleńkich
cząstek tłuszczu. Pepper wiedział jednak jako doświadczony chirurg, że przy zszywaniu ran
operacyjnych górna warstwa skóry dostaje się nieraz w zasięg szwu, po czym cząstki tej górnej
warstwy wrastają w bliznę wraz z resztkami gruczołów. Wiedział także, że w wielu wypadkach przy
tworzeniu się blizn pooperacyjnych znaki od ukłucia igły znikają z czasem zupełnie lub
pozostawiają tylko nikłe ślady. W istocie Spilsbury znalazł pod mikroskopem jedynie maleńkie
ślady ukłuć. 15 września, po niemal ośmiotygodniowej pracy, Pepper i Spilsbury byli przekonani, że
zbadany kawałek skóry pochodzi z pokrywy brzusznej, a blizna, sądząc z jej rodzaju i położenia,
powstała po cięciu stosowanym przy chirurgicznym usuwaniu chorych narządów kobiecych
podbrzusza.
Podczas gdy Pepper i Spilsbury na podstawie żmudnej, drobiazgowej pracy torowali sobie drogę
do tego rozpoznania, Willcox i Luff również nie próżnowali. 20 sierpnia Willcox wykazał za
pomocą metod, którymi zajmiemy się w rozdziale o toksykologii, że znalezione części zwłok
zawierają śmiertelną dozę trucizny roślinnej — hioscyjaminy42. Równocześnie funkcjonariusze
Scotland Yardu, bez przerwy poganiani przez Muira, ustalili, że 1 lub 18 stycznia Crippen zakupił w
firmie Lewis and Burrows pięć gramów hioscyjaminy — ilość, dla której nie miał zastosowania w
swej praktyce. W końcu zaś wyszło na jaw, że Crippen posiadał dwie piżamy w rodzaju tej, jaką
znaleziono przy zwłokach. Firma Jones Brothers dostarczyła Crippenowi w styczniu roku 1909 trzy
takie piżamy. 15 września łańcuch poszlak wydawał się zamknięty dzięki współpracy ze strony
medyczno sądowej z dochodzeniami kryminalistycznymi. Droga, którą miało iść oskarżenie
Ryszarda Muira i Traversa Humphreya, była już wytyczona i miliony ludzi oczekiwały gorączkowo
procesu Crippena, którego początek wyznaczono na dzień 18 października 1910 roku.
Doradca prawny Crippena Artur Newton należał do najbardziej pozbawionych skrupułów
adwokatów londyńskich. Argumentacja, jakiej oczekiwał od oskarżyciela, pozostawiała mu tylko
jedną możliwość obrony twierdzenie, że części zwłok znalezione w piwnicy domu Crippena nie
pochodzą od Cory Crippen, ale były już zakopane w piwnicy, kiedy Crippen wprowadził się tam w
roku 1905. Newton zaufał tej taktyce obronnej, tym bardziej że podobnie jak Alfred A. Tobin —
który podjął się obrony Crippena przed sądem — i wielu innych nie doceniał medycyny sądowej.
Tobin był przekonany, że uda mu się przeciwstawić orzeczeniu Peppera i Spilsbury’ego tyle
wątpliwości innych biegłych, że przysięgli nic będą przykładać wagi do dowodu identyfikacji na
podstawie badań blizny. Dzięki temu wygra najważniejszą część batalii.
Newton znał dobrze dyrektora Instytutu Patologicznego przy London-Hospital, Huberta
Maitlanda Turnbulla, i jego dawnego asystenta Walla. Zwrócił się więc do nich z zapytaniem, czy
nie chcieliby obejrzeć rzekomej skóry Cory Crippen z rzekomą blizną — może im dać po temu
sposobność. Wiedział, że pośród patologów z London-Hospital panowała wrogość w stosunku do
sławniejszych kolegów ze szpitala St. Mary, liczył więc na to, że Turnbull i Wall, mniemając, że
idzie o wyrażenie nie wiążącej opinii, przeciwstawią się orzeczeniu Peppera i Spilsbury’ego. Potem
zaś chciał przygwoździć ich opinię, tak by nie mogli się już wycofać, ich samych zaś przedstawić
sądowi jako biegłych obrony.
9 września obaj lekarze obejrzeli skórę i bliznę. Po pobieżnym zbadaniu oświadczyli
Newtonowi, że ów kawałek skóry nie pochodzi z podbrzusza, lecz z uda, a rzekoma blizna nie jest
w żadnym wypadku blizną, lecz fałdą skóry. Pod pozorem, że ich świadectwo będzie wyłącznie
poufną dyrektywą dla obrońcy, udało się Newtonowi wydobyć od nich pisemne oświadczenie.
Dopiero gdy Turnbull dowiedział się, do czego Newton w rzeczywistości zmierza, uświadomił
sobie powierzchowność swej pracy. 17 października — na dzień przed rozpoczęciem procesu —
poprosił o dalsze mikrotomowe skrawki. Z przerażeniem spostrzegł, że jego twierdzenie, iż skóra
pochodzi z uda, nie da się utrzymać i że również jego argumenty — jakoby nie chodziło tu o bliznę
— są bardzo słabe. Ale było już za późno. Związał się swym orzeczeniem i sądził (jak niegdyś
Thoinot), że jego opinia ucierpi, jeśli przyzna się do błędu.
18 października rozpoczął się proces Crippena. Nikt nie wiedział jeszcze, że właściwym
zwycięzcą będzie młody człowiek Bernard Spilsbury, którego kariera spopularyzowała to nazwisko
w kręgu wszystkich Anglików interesujących się medycyną sądową. 19 października Pepper, a po
nim Spilsbury stanęli za barierką dla świadków jako biegli oskarżenia. Przedstawili przy tym
zakonserwowany w formalinie kawałek skóry.
21 października na tym samym miejscu zjawili się Turnbull i Wall, by obalić opinię Peppera i
Spilsbury’ego. Ich śpiesznie zmontowane argumenty brzmiały: 1. Skóra nie pochodzi z powłoki
podbrzusza. Brak w niej tzw. „inscriptiones tendinae”, to jest ścięgen, które w zakwestionowanej
partii podbrzusza łączą duże, biegnące w dół aż do miednicy, pionowe mięśnie. Dalej, brak w niej
tzw. „linea alba”, która winna przebiegać od piersi w dół do kości łonowej przez zakwestionowany
teren skóry. Wreszcie brak niektórych ścięgien i rozcięgien, również typowych dla okolicy
podbrzusza. 2. Rzekoma blizna nie jest blizną. Nie udało się zauważyć żadnych śladów ukłuć od
szwu pooperacyjnego. Poza tym są tu cząstki gruczołów łojowych i ciałka tłuszczowe, których nic
spotyka się w żadnej bliźnie. Chodzi więc raczej fałdę skóry powstałą na skutek ucisku kaftanika.
Obrońca Tobin dodał jeszcze że Pepper w czasie swych badań wiedział o operacji podbrzusza,
której poddała się Cora Crippen. Blizna, jaką rzekomo znalazł, jest wyłącznie tworem powziętej z
góry opinii.
W chwili wygłaszania owych zarzutów Tobin był jeszcze pełen ufności. Był przekonany, że
dojdzie tylko do sporu opinii, który wywoła zamęt u przysięgłych. Jego ufność wzrosła jeszcze, gdy
Pepper — sam wycofując się na plan drugi — oświadczył, że jego uczeń Spilsbury przeprowadził
decydujące badania mikroskopowe i sarn udzieli odpowiedzi. Kto to taki ów Spilsbury? Co znaczy
dla przysięgłych młody, całkiem nie znany człowiek?
20 października stanął Spilsbury po raz pierwszy, 21 października po raz wtóry za barierką dla
świadków w Old Bailey. Trzydziestotrzyletni podówczas mężczyzna — wysoki, smukły, o świeżej
twarzy, przystojnej, budzącej sympatię i zaufanie, nie przypominał w niczym człowieka
spędzającego większość czasu w kostnicach między zmarłymi. Starannie ubrany, o mocnym,
dźwięcznym głosie, z goździkiem w butonierce — takiego człowieka ujrzeli po raz pierwszy
sędziowie, obrońcy i przysięgli.
Spilsbury, syn wędrującego chemika, nie wykazywał w młodości szczególnych talentów.
Studiował medycynę raczej przez przypadek niż z zamiłowania, chcąc zostać praktykującym
lekarzem. Zamknięty w sobie, bez bliższych kontaktów z kolegami, wyzbyty namiętności, pozornie
także uzdolnień i zainteresowań — takie cechy rzucały się w oczy w czasie studiów. Potem jednak
na wykładach i demonstracjach profesora Peppera oraz ślęcząc nad mikroskopem odkrył Spilsbury,
że jest stworzony na praktykującego lekarza. Urzekła go patologia i histologia. Od roku 1902 oddal
się studiom patologicznym i histologicznym z taką pasją, że zapomniał o egzaminach wymaganych
do uzyskania dyplomu i zdał je dopiero jako dwudziestoośmioletni mężczyzna. Gdy jego
rówieśnicy lekarze zarabiali od dawna, on jako samotny wytrwały pracownik spędzał czas w
kostnicach i laboratoriach, śledząc w tkankach zmiany, jakie uszły nawet oczom Peppera.
Jak pokazała przyszłość, Spilsbury nie był zdobywcą ani bojownikiem, nie dał też medycynie
sądowej nowych impulsów; był to praktyk, człowiek o nieprzeciętnej ostrości widzenia i
doświadczeniu; niezwykle szybko i zręcznie posługiwał się rękami przy sekcjach i już w roku 1910
potrafił na podstawie swego doświadczenia rozpoznać patologiczne zmiany tam, gdzie inni nic
znajdywali ich nawet przy pomocy mikroskopu. Nie był to człowiek o ruchliwym umyśle,
niezwykłego formatu, ale był właśnie tym, kogo potrzebowała wówczas angielska medycyna
sądowa; łączył niepowszednie zdolności patologa z umiejętnością wzorowego, jasnego wyrażania
się oraz wyglądem i niezachwianą pewnością siebie dżentelmena. Taki człowiek musiał sprawiać
wrażenie na sędziach i przysięgłych.
Tobin pierwszy odczuł na sobie, jaka pewność i siła przekonania promieniuje od Spilsbury’ego
za barierką dla świadków. Kiedy Tobin określił go jako ucznia Peppera — który oczywiście musi
wtórować opinii swego mistrza — usłyszał w odpowiedzi: „Fakt, że współpracowałem z doktorem
Pepperem, nie ma absolutnie nic wspólnego z przekonaniem, które tu reprezentuję. Fakt, że w
gazetach czytałem o operacji Cory Crippen, pozostaje bez wpływu na wyniki moich badań. Moja
pozycja jest niezależna i jestem odpowiedzialny wyłącznie wobec własnego poznania, które
uzyskałem na podstawie własnej pracy”.
Potem następowały jeden po drugim ciosy wymierzone w Turnbulla i Walla. Co się tyczy
„inscriptiones tendinae”— czyżby biegłym obrony nie było wiadomo, że nie przenikają one do
skóry, lecz leżą w tej partii, które wyciął morderca? A „linea alba”? Turnbull musi chyba wiedzieć,
że wskazuje ona tylko na miejsce, gdzie pod skórą spotykają się niektóre połączenia ścięgien
między poszczególnymi częściami mięśni brzusznych. W danym wypadku odpowiednie partie
mięśni zostały wycięte wraz z przyczepami ścięgien. Co się zaś tyczy szczególnie typowych
rozcięgien, których brak zauważyli Turnbull i Wall, on gotów jest zademonstrować im owe
rozcięgna w kawałku skóry. I Spilsbury uniósł szczypcami ścięgno do góry i pokazał je
przysięgłym.
Sędzia, lord Alverstone, ze zdziwioną twarzą pochylił się do przodu i spytał Turnbulla, co ma do
powiedzenia w tej sprawie. Turnbull uciekł się do wybiegów. Ale Alverstone napierał groźnie: —
Proszę o jednoznaczną odpowiedź: czy pan znajduje tam to ścięgno czy nie?
— Tak — odparł Turnbull, nie mając wyjścia.
Podobnie Wall, nie widząc wyjścia, przyznał, że zmienił swój pogląd na pochodzenie tej skóry.
„Obecnie — oświadczył — sądzę, że ów kawałek skóry mógł istotnie pochodzić z podbrzusza”.
Jednak nawet po tym pierwszym doświadczeniu ze Spilsburym Turnbull i Wall nadal wzdragali
się uznać, że na skórze znajduje się naprawdę blizna. Spilsbury, nieporuszony, odparł chłodno:
„Mam przy sobie wszystkie mikrotomowe skrawki. Natychmiast każę przynieść mikroskop”.
W istocie przyniesiono mikroskop i Spilsbury objaśnił skupionym wokół niego przysięgłym
każde cięcie w tkance blizny; pokazał im rozmieszczenie torebek włosowych i gruczołów łojowych,
wyjaśnił wędrówkę poszczególnych resztek gruczołów w trakcie zszywania skóry. Wyczerpawszy
wszystkie argumenty, Turnbull próbował uciec się do osobistych napaści w rodzaju tych, że nie
można polegać na młodych ludziach, nie posiadających dostatecznej wprawy w posługiwaniu się
mikroskopem. Ale Muir wśród oklasków na sali zmusił go do milczenia. „Nie mówimy — rzeki —
o ludziach, którzy nie umieją się obchodzić z mikroskopem. Mówimy o ludziach takich, jak pan
Spilsbury”.
22 października, po trwającej zaledwie 27 minut naradzie, ogłosili przysięgli werdykt: winien.
W cztery tygodnie potem, 23 listopada, Crippen zginął na szubienicy. Blizny i dowody
Spilsbury’ego wywołały echo nie tylko w postaci nagłówków w prasie brytyjskiej. Stały się one
punkiem zwrotnym w ustosunkowaniu się angielskiej opinii publicznej do medycyny sądowej.
Dzięki Spilsbury’emu i procesowi Crippena dokonało się w tym względzie to co zapoczątkował
Pepper swymi sukcesami w sprawach farmy Moat, Druce i Devereux. Ów zwrot zaś w opinii
publicznej stanowił w rozwoju medycyny sądowej początek nowego rozdziału, który przez prawie
trzy dziesiątki lat — w pozytywnym i negatywnym znaczeniu — przesłania legendarna postać
Bernarda Spilsbury’ego.

═══════ ♦ ═══════
16. Niecałe trzy lata później, pewnego styczniowego wieczoru w roku 1915 angielski inspektor-
detektyw Artur Neil przeglądał informacje napływające co wieczór z centrali Scotland Yardu do
posterunków policji w poszczególnych dzielnicach Londynu. W tym czasie Neil urzędował w
dzielnicy Kentishtown.
Między raportami znajdowała się kartka z napisem: „Podejrzane wypadki śmierci — do pańskiej
informacji”. Do kartki dołączono kopie paru wycinków z gazet. Jeden z nich pochodził z bardzo
popularnego tygodnika „The News of te World”; jego treść brzmiała: „Podczas śledztwa koronera w
Islington przebadano dziś smutne okoliczności, jakie spowodowały śmierć trzydziestoośmioletniej
Małgorzaty Elżbiety Lloyd z Holloway. Maż denatki oświadczył, że dopiero co wzięli ślub w Bath.
Po przybyciu do Londynu żona skarżyła się na bóle głowy, zaprowadził ją więc do lekarza.
Nazajutrz, w dzień swej śmierci, żona poczuła się lepiej. O godzinie 7.30 wieczorem była w dobrym
humorze i zamówiła sobie kąpiel. Mąż udał się w tym czasie na spacer… Był pewien, że po
powrocie zastanie żonę w salonie. Gdy jej tam nie było, zapytał o Małgorzatę właścicielkę
pensjonatu, w którym wynajął pokój. Oboje udali się do łazienki, która była zupełnie ciemna. Mąż
zapalił gazową lampę i znalazł żonę utopioną w wannie napełnionej do trzech czwartych wodą.
Doktor Bates (lekarz, u którego Małgorzata była uprzednio) oświadczył, że śmierć nastąpiła
wskutek utonięcia. Mrs Lloyd chorowała na grypę. Grypa oraz gorąca kąpiel spowodowała
prawdopodobnie omdlenie…”
Wycinek z tygodnika był świeżej daty. „Inquest”, o którym donosił, odbył się 22 grudnia 1915
roku. Małgorzata Lloyd zmarła 18 grudnia. Dom, w którym zakończyła życie, przy Highgate
Bismarck Road 14, leżał na terenie komisariatu Neila.
Drugi wycinek był o wiele starszy. Pochodził z 14 grudnia 1913 i zawierał sprawozdanie ze
śledztwa koronera, które przeprowadzone zostało 13 grudnia w Blackpool nad Morzem Irlandzkim.
Oto jego treść: „Nagła śmierć młodej kobiety, utonięcie po ataku w gorącej kąpieli. Mrs Smith z
Portsmouth, Kimberley Road 80… zmarła nagle w pensjonacie w Blackpool. Jej mąż… poznał swą
żonę przed trzema miesiącami i poślubił ją przed sześcioma tygodniami. Oboje przybyli do
Blackpool ostatniej środy i wynajęli parę pokojów przy Rcgcnts Road 16. Podczas podróży żona
skarżyła się na ból głowy. Ponieważ po przybyciu do Blackpool nadal nie czuła się dobrze, udała się
w towarzystwie rnęża do lekarza. W nocy z piątku na sobotę wzięła gorącą kąpiel. Kiedy mąż ją
zawołał, nie dała odpowiedzi. Wszedł do łazienki i znalazł żonę martwą w wannie. Doktor Billing
(który ją leczył) sądził, że gorąca kąpiel spowodowała atak serca lub omdlenie, wskutek czego Mrs
Smith utonęła”. Prócz tych wycinków otrzymał inspektor Neil również list od niejakiego Józefa
Crossleya, właściciela pensjonatu, gdzie Mrs Smith utonęła w wannie 13 grudnia 1913. W rok
później Crossley przeczytał przypadkiem notatkę w „The News of the World” o losie Małgorzaty
Elżbiety Lloyd. Zaproponował więc policji, aby zajęła się związkiem zachodzącym pomiędzy
śmiercią w wannie w Highgate a taką samą śmiercią w Blackpool.
W istocie zgodność obu wydarzeń była tak frapująca, że Neil postanowił osobiście zbadać tę
sprawę. Następnego wieczoru udał się na Bismarck Road 14. Dom ów należał do niejakiej Mrs
Blatch. Na pierwszym piętrze znajdowała się sypialnia, łazienka była usytuowana na półpiętrze. 17
grudnia 1914 — opowiadała wynajmująca — Lloyd wynajął sypialnię z łazienką i używalnością
salonu. Zwróciło uwagę gospodyni, że Smith dokładnie obejrzał łazienkę, nim zawarł umowę
najmu. Mrs Blatch opisała Lloyda jako mężczyznę średniego wzrostu, chudego, muskularnego, w
wieku między czterdziestką a pięćdziesiątką, o twarzy pospolitej i bystrym spojrzeniu. Wieczorem
17 grudnia Lloyd zapytał ją o lekarza: jego żona czuła się niedobrze. Mrs Blatch skierowała go do
doktora Batesa. Nazajutrz Mrs Lloyd czuła się dobrze, przed spacerem zamówiła sobie kąpiel na
wieczór. Kiedy o 7.30 wieczorem wróciła z mężem, kąpiel była gotowa. Mrs Blatch poszła do
kuchni, nieco później posłyszała pluśnięcie wody w łazience, w chwilę zaś potem grę na
fisharmonii w salonie. Grać mógł tylko Mr Lloyd, który pozostał prawdopodobnie w salonie
podczas kąpieli żony. Jeszcze później zadzwonił dzwonek u drzwi wejściowych. Na progu stal Mr
Lloyd; oświadczył, że wyszedł kupić pomidory na kolację i zapomniał kluczy. Zaraz potem spytał,
czy jego żona jest już w salonie. Ponieważ salon był pusty, poszedł na górę. W chwilę potem
wzywał pomocy. Kiedy Mrs Blatch pośpieszyła na górę, do łazienki, Lloyd wyciągał właśnie ciało
żony z wanny. Wołał, aby natychmiast wezwać doktora Batesa. Ale Bates nie mógł już pornóc, Mrs
Lloyd nie żyła. Lloyd załatwił jeszcze formalności pogrzebowe, po czym się wyprowadził. Dokąd?
Tego Mrs Blatch nie wiedziała.
Neil obejrzał łazienkę. Jej urządzenie składało się z żelaznej wanny, której dno miało długość
1,25 metra, a góra 1,65 metra. Wydało mu się nieco zagadkowe, w jaki sposób dorosły człowiek
mógł utonąć w tej wannie. Potem odszukał doktora Batesa. Lekarz potwierdził, że Mrs Lloyd była u
niego z mężem. Podczas tej wizyty siedziała całkiem apatycznie, mąż zaś objaśniał mu, na co żona
cierpi. Bates uznał ją za „gorączkującą”i zapisał środek przeciwgorączkowy. Kiedy ifi grudnia
wieczorem wezwano go znowu, było za późno. Nie ulega wątpliwości, że Mrs Lloyd utonęła. Kiedy
wszedł do łazienki, ujrzał na wargach Małgorzaty trochę białej piany. Z pewnością utonięcie
nastąpiło na skutek osłabienia. Neil zaczął ostrożnie rozpytywać, czy lekarz nie zauważył u zmarłej
jakichś śladów użycia przemocy. Bates zaprzeczył: najmniejszego śladu. Kiedy na zlecenie
koronera przeprowadził autopsję, dostrzegł jedynie maleńkie wgniecenie powyżej lewego łokcia;
nikt jednak nic mógłby twierdzić, że jest. to ślad użycia przemocy. Mógł to być wynik kurczowego
ruchu przy ataku serca. „Inquest”zakończył się więc jednoznacznym orzeczeniem: „Śmierć na
skutek nieszczęśliwego wypadku”. Więcej doktor Bates powiedzieć nie mógł. Jedno tylko rzuciło
mu się w oczy: Lloyd nie okazał ani śladu żałości i wybrał najtańszą trumnę. Neil poprosił doktora,
aby go natychmiast zawiadomił, gdyby cokolwiek o Lloydzie posłyszał.
Opuściwszy gabinet lekarza, Neil spotkał sierżanta Dennisona. Ten dowiedziawszy się, że Neil
interesuje się sprawą Lloyda, chciał złożyć meldunek. Znał on niejaką Miss Lokker, właścicielkę
pensjonatu w Highgate. Lloyd chciał najpierw wynająć pokój w jej pensjonacie i obejrzał
pomieszczenia. Najbardziej interesowała go łazienka. Wanna wydawała mu się za mała, chciał się
więc przekonać „czy człowiek może w niej leżeć”, jego zachowanie wydało się Miss Lokker tak
osobliwe, że wyprosiła go z domu.
Po powrocie do biura Neil polecił wszystkim funkcjonariuszom komisariatu tropić Lloyda. Już
w dwadzieścia cztery godziny później, 10 stycznia, otrzymał pierwsze meldunki. W sądzie
spadkowym znajdował się testament Małgorzaty Elżbiety Lloyd, z domu Lofty,, napisany dopiero
18 grudnia, na trzy godziny przed śmiercią. Ustanawiał on jedynym spadkobiercą męża, Jerzego
Józefa Lloyda. Tego samego popołudnia Mrs Loyd zjawiła się w towarzystwie męża w Pocztowej
Kasie Oszczędności w Muswell Hill, by podjąć wszystkie swoje oszczędności. Następny meldunek
donosił, że Lloyd zgłosił się z początkiem stycznia u adwokata, W.T. Daviesa przy Uxbridge Road i
powierzył mu testament zmarłej żony „do dalszego załatwienia”.
W dwa dni potem, 12 stycznia, doktor Bates poprosił inspektora Neila, by .go odwiedził.
Przedłożył Neilowi pismo z Yorkshire Insurance Company w Bristolu. Towarzystwo Asekuracyjne
zapytywało o okoliczności śmierci Mrs Lloyd. 4 grudnia 1914 bowiem Mrs Lloyd, wówczas jeszcze
Miss Lofty (ale już narzeczona Lloyda), ubezpieczyła się na życie w wysokości siedmiuset funtów,
które na wypadek śmierci miały przypaść jej jedynemu spadkobiercy. Neil prosił lekarza, by
zwleka! nieco z odpowiedzią. Teraz był pewny, że jest na tropie niezwykłej afery.
Tego samego jeszcze dnia przesłał policji kryminalnej w Blackpool sprawozdanie ze swych
dochodzeń. Dołączył wycinek z gazety z Blackpool z prośbą, aby tamtejsza policja zasięgnęła na
miejscu informacji. Już 21 stycznia wpłynęła odpowiedź z Blackpool. Zawierała więcej, niż Neil
oczekiwał. 10 grudnia 1913 po południu w pensjonacie państwa Crossley w Blackpool, Regent
Road, zatrzymał się niejaki Jerzy Józef Smith z Portsmouth ze swoją dwudziestopięcioletnią żoną,
tęgą, ale przystojną Alicją z domu Burnham. Smith był najpierw w innym pensjonacie, u niejakiej
Mrs Marden; dowiedziawszy się jednak, że nie ma tam łazienki, zrezygnował i wynajął mieszkanie
u Crossleyów, tu także obejrzawszy wpierw wannę. Łazienka była zainstalowana na I piętrze, nad
kuchnią. Późnym popołudniem tegoż dnia Smith zapytał Mrs Crossley o lekarza twierdząc, że jego
żona niedobrze czuje się po podróży i boli ją głowa. Lekarz, doktor Jerzy Billing, słyszał podczas
badania lekkie, prawie nieznaczne szmery serca. Zaordynował więc nieco heroiny i kofeiny.
Nazajutrz z rana Mrs Smith wyglądała bardzo dobrze i udała się na daleki spacer z. mężem.
Wróciwszy o godzinie 6 wieczorem, zamówiła sobie kąpiel. O godzinie 8 Smith z żoną udali się do
sypialni. Crossleyowie zaś w tym czasie byli w kuchni. Wkrótce potem zauważyli na suficie kuchni
mokrą plamę. Gdy zastanawiali się jeszcze, skąd pochodzi plama, rozległ się dzwonek u drzwi
wejściowych. Przed nimi stał Mr Smith. Oświadczył, że wyszedł jeszcze na chwilę z domu, by
kupić jaja na śniadanie. Kiedy Crossleyowie zwrócili mu uwagę na mokrą plamę na suficie,
pośpieszył na górę. Po chwili krzyknął: „Proszę wezwać natychmiast doktora… proszę wezwać
doktora Billinga… on ją zna!”Doktor Billing zjawił się w ciągu paru minut. W łazience zastał
Smitha podtrzymującego głowę żony nad wodą. Woda sięgała jej do piersi. Ponieważ pani Smith
była bardzo ciężka, z trudem udało się Smithowi i doktorowi podnieść ją z wanny i położyć na
podłodze. Billing nie znalazł żadnego śladu użycia przemocy, zresztą nie badał pani Smith długo.
Potem nie mógł sobie przypomnieć, czy głowa zmarłej znajdowała się u wezgłowia, czy też w
nogach wanny. Koroner, który tego dnia miał jeszcze inny wypadek śmierci, śpieszył się bardzo.
Skonstatował „udar serca w kąpieli — utonięcie wskutek nieszczęśliwego wypadku”. Smith
potargował się z Crossleyami o wysokość czynszu, po czym zniknął.
Raport śledczy policji w Blackpool nie zawierał żadnych danych o obecnym miejscu pobytu
Smitha, były w nim natomiast godne uwagi fakty dotyczące małżeństwa Smitha z Alicją Burnham.
Poznał on Alicję w Southsea, gdzie była pielęgniarką pewnego starszego pana. Rozporządzała
gotówką 27 funtów, ale jej ojciec, Karol Burnham, w Aston Clinton był jej winien sto funtów. W
kilka dni po ich pierwszym spotkaniu, we wrześniu roku 1913, Smith zaręczył się z panną
Burnham, 30 października pobrali się w Southsea. Na dzień przed ślubem narzeczona ubezpieczyła
się na życie na sumę 500 funtów. Zaraz po ślubie Smith zażądał od teścia zwrotu stu funtów wraz z
odsetkami. Jak wielki musiał mieć wpływ na żonę, świadczy fakt, że Alicja groziła ojcu
adwokatem, jeśli nie zwróci długu. 8 grudnia, na dwa dni przed podróżą poślubną do Blackpool,
Alicja Smith zdeponowała w Portsmouth testament na korzyść swego męża. W cztery dni potem
leżała martwa w wannie u Crossleyów.
23 stycznia inspektor Neil zgłosił się u sir Karola Mathewsa, szefa prokuratury. Oświadczył, że
jest przekonany, iż Lloyd i Smith to ta sama osoba — człowiek zabijający żony według pewnego
schematu, by zagarnąć ich majątek. „Wydaje mi się nieprawdopodobne — odparł Mathews — aby
ktokolwiek zamordował dwie żony w wannie. Póki żyję, nie słyszałem o takiej śmierci”. Bądź co
bądź pozostawił Neilowi wolną rękę w dalszych dochodzeniach oraz aresztowaniu Lloyda, jeśli uda
mu się go ująć.
W godzinę potem Neil poprosił Batesa, by udzielił Towarzystwu Asekuracyjnemu pozytywnej
odpowiedzi w sprawie śmierci Mrs Lloyda. Liczył na to, że Smith czy Lloyd (czy też jakkolwiek by
się ów osobnik nazywał) porozumie się z adwokatem Daviesem, u którego zdeponowany był
testament żony, skoro się dowie, że Towarzystwo gotowe jest płacić. Dniem i noc; biuro Daviesa
było strzeżone, i lutego 1915 roku podszedł do drzwi mężczyzna, którego powierzchowność
odpowiadała opisowi Lloyda i Smitha jsjeiJ przystąpił do niego, po czym wywiązał się następujący
dialog:
— Jestem inspektor Neil; czy pan John Lloyd?
— Tak jest.
— Ten sam John Lloyd, którego żona 18 grudnia utonęła w kąpieli przy Bismarck Road w
Highate?
— Tak jest.
— Mam podstawy do przypuszczenia — rzekł inspektor — że jest par identyczny z Jerzym
Smithem, którego żona w roku 1913 utonęła podczas kąpieli w Blackpool w parę tygodni po ślubie.
— Smith? Nie znam żadnego Smitha, nie nazywam się Smith.
— Muszę pana aresztować. Za fałszywe zeznanie w rejestrach Urzędu Stanu Cywilnego.
Aresztowany zwrócił nagle do Neila kanciastą, kościstą twarz: — Och, jeśli tylko z tego powodu
ten cały rwetes, mogę panu od razu powiedzieć, że jestem Smithem.
Neil domyślał się, co zaszło w jego rozmówcy. Wyczuł, że morderca obawiał się, iż został
wykryty. Toteż z ulgą przyznał się do mniejszej winy. W każdym razie Neil osiągnął swój pierwszy
cel: Lloyd-Smith znalazł się z powodu fałszywych zapodań za kratą. Sir Karol Mathews był
zdumiony. Bernard Spilsbury otrzymał polecenie „zajęcia się medyczną stroną tajemniczej sprawy”.
Spilsbury liczył podówczas trzydzieści siedem lat i od ustąpienia Peppera był obok Willcoxa
drugim patologiem Home Office. Ponieważ Willcox specjalizował się coraz bardziej w
toksykologii, Spilsbury przejął wszystkie trudy pracy anatomopatologa. Zamieszkał w Londynie,
aby dniem i nocą być gotowym do autopsji. Do późnej nocy paliła się światło za oknem
najwyższego piętra jego domu, gdzie Spilsbury miał swoje prywatne laboratorium. Rodzina rzadko
tylko go widywała. Jego żona oczekiwała drugiego dziecka i cierpiała przy tym na zapalenie
wyrostka robaczkowego — groziła jej operacja w czasie ciąży. Takie sprawy jednak nie
powstrzymywały nigdy Spilsbury’ego od roboty. Mniej lub bardziej świadomie zaczął pracować nie
tylko jako drugi patolog Home Office i dla londyńskich koronerów, lecz nawiązywał również
wprost kontakty z policją kryminalną. Z zimnych murów kostnic gnało go coś prosto na miejsce
zbrodni. Do największych jego zasług zaliczy się kiedyś fakt, że pouczył funkcjonariuszy Scotland
Yardu o doniosłym znaczeniu obecności lekarza sądowego bezpośrednio na miejscu zbrodni.
4 lutego Spilsbury pojechał na cmentarz w Islington, by wziąć udział w ekshumacji zwłok
Małgorzaty Lloyd. Miał wyjaśnić, czy młoda kobieta utonęła, czy ją utopiono.
Problem „utonięcia” i „utopienia” należał do najstarszych zagadnień medycyny sądowej. Pojęcie
„utonięcia” próbował już zdefiniować w dawnym Rzymie Galen, przyjmując, że ofiary śmierci
przez utonięcie umierają dlatego, że łyknęły za dużo wody i żołądek zanadto się rozdął. Dopiero w
roku 1630 wyjaśnił anatom Sylvius, że śmierć przez utonięcie następuje na skutek wtargnięcia wody
do płuc. Wszyscy koryfeusze medycyny wyśmiali go. Dopiero w XVIII wieku patolog Morgagni
stwierdził na podstawie prób topienia psów i kotów, że płuca po ich śmierci istotnie zawierają
wodnisty śluzowaty płyn. Ale jeszcze w roku 1892 Francuz Cuvillier usiłował zaprzeczyć temu
faktowi, śmiałymi próbami na sobie samym. W roku 1911 wiadomości dotyczące śmierci przez
utonięcie pochodziły od Francuza Brouardela, Austriaków: Hoffmanna, Faltaufa, oraz Polaków
Wachholza i Horoszkiewicza43 a także od Włocha Carrary, Fina Fagerlunda oraz Niemca
Revenstorfa. Ten ostatni zwłaszcza próbował wyjaśnić w licznych eksperymentach, jakie oznaki
odróżniają nagłą, lecz naturalną śmierć pływaka w kąpieli od śmierci przez utonięcie, a tę znowuż
od gwałtownego utopienia. W końcu w związku z tym znów padło pytanie, które postawili już
dawniej Chińczycy: w jaki sposób można poznać, czy człowiek dostał się do wody jeszcze żywy,
czy też już martwy (po ataku sercowym w kąpieli, po wypadku lub, po morderstwie).
Za zewnętrzne objawy utonięcia uchodziły pęcherzyki piany przed ustami i nosem oraz gęsia
skórka, za wewnętrzne — przede wszystkim szczelne wypełnienie płuc powietrzem, balonowate ich
rozdęcie; na temat przyczyn tego ostatniego jeszcze debatowano. Poza tym Austriak Paltauf w
Pradze znalazł pod opłucną krwawe wysięki, powstające prawdopodobnie wskutek pęknięcia
pęcherzyków płucnych. Tchawica i wielkie rozgałęzienia oskrzeli były napełnione pianą.
Najważniejsze jednak wydawały się trzy rozpoznania.
1. Woda i inne „ciecze powodujące utonięcie” dostają się poprzez płuca do tętnic płucnych, a
stąd do lewej komory serca. Dalej woda przedostać się nie może, gdyż krwiobieg zostaje
wstrzymany wskutek śmierci. Na tym terenie jednak krew ulega rozcieńczeniu wodą, która tu
wtargnęła. Jeśli można wykazać owo rozcieńczenie, wówczas pewna jest nie tylko śmierć przez
utonięcie, ale również i fakt, że ofiara dostała się do wody żywa, to znaczy z sercem, które biło.
Brouardel próbował liczyć czerwone ciałka krwi w lewej i prawej komorze sercowej i na podstawie
ich stosunku liczbowego stwierdzić, czy krew w lewej komorze jest rozcieńczona.
2. W wodach znajdują się przeważnie mikroorganizmy zwierzęce i roślinne, widzialne jedynie
pod mikroskopem, przede wszystkim różne rodzaje glonów. Do roku 1904 Niemiec Revenstorf
znalazł w tkance płucnej pod mikroskopem w 95 procentach wszystkich przypadków utonięcia lub
utopienia krzemowe szkielety pierwotniaków, zwanych okrzemkami. Okazało się wprawdzie, że
także u zmarłych, których dopiero po śmierci wrzucono do wody, mogła dostać się do płuc woda, a
z nią okrzemki. Ale wydawało się, że nie przenikały one nigdy do głębszych rejonów płuc. Jeśli
więc u topielca znajdowano w tych rejonach okrzemki, można było na pewno przyjąć, że dostał się
on do wody żywy i utonął.
3. W żołądkach topielców również znajdowała się woda. Jeśli była to woda czysta nie musiało to
jeszcze być dowodem utonięcia. Tu również zachodziły różnice. Pomijając możliwą zawartość
okrzemków, w żołądku topielca tworzyła się mieszanina powietrza, wody i piany, która powstawała
wskutek kurczowej działalności mięśni brzusznych, kaszlu i krztuszenia się. Doświadczenie —
podobnie jak w przypadku płuc — pouczyło, że również u osób, które już martwe dostały się do
wody, może ona wnikać do żołądka. Ale tylko u żyjących, u których ruchy żołądka i jelit są w walce
ze śmierci; szczególnie gwałtowne, woda przedostała się dalej, aż do dwunastnicy. Odkąd w roku
1890 Fin Fagerlund wskazał na tę okoliczność w rosyjskich wówczas Helsinkach, przebadano ją w
wielu krajach i zawsze się sprawdzała.
A więc także jeśli idzie o śmierć w wodzie, udało się stworzyć liczne możliwości diagnostyczne
o tyle, o ile chodzi o zbadanie wypadków śmierci, które zdarzyły się na krótko lub względnie krótko
przedtem. O wiele trudniej było stwierdzić, czy zmarły został jeszcze za życia przemocą wepchnięty
do ‘ wody lub pod wodę. Można było wykazać śmiertelne rany, jeśli morderstwo poprzedziło
zepchnięcie do wody. Ale w przypadku śmierci przez gwałtowne utopienie badanie nastręczało
szczególne problemy. Istniała tu tylko jedna ułatwiająca diagnozę okoliczność: ofiary gwałtownego
utopienia w walce
O życie broniły się rozpaczliwie, z niezwykłą siłą, zmuszającą morderców do mocnych
chwytów, tak że na ich ciałach widniały stłuczenia i zadraśnięcia. Co prawda także samobójcy przy
skoku do wody lub w spóźnionych próbach ratowania się i znalezienia oparcia mogli ulec zranieniu,
toteż czasem rozróżnienie bywało niemożliwe. Mogło tu pomóc jedynie ustalenie okoliczności
zewnętrznych. W każdym razie w przypadku gwałtownego utopienia było się przygotowanym na
znalezienie śladów użycia przemocy.
Toteż kiedy Spilsbury w małym, pustym domu w Summers Lane, Friam Barnet, badał zwłoki
nieszczęsnej ofiary Lloyda-Smitha, szukał on cal po calu oznak gwałtu. Nadaremnie. Poza całkiem
nieznacznym wgnieceniem na łokciu, o którym wspomniał już doktor Bates, Spilsbury odkrył
jedynie dwa maleńkie nabiegłe krwią miejsca z tylnej strony lewego ramienia. Były one gołym
okiem niewidoczne i nie mogły stanowczo służyć jako dowód użycia przemocy. Spilsbury
przebadał całe ciało szukając choćby najdrobniejszego symptomu choroby serca lub układu
krążenia, która mogłaby wyjaśnić nagłą niewydolność krążenia w kąpieli. Nadaremnie. Aby być
całkiem pewnym, wziął próbki narządów do zbadania na skutek utonięcia, choć nie byłyby one zbyt
wyraźne, i raczej można było myśleć o prawie błyskawicznej śmierci. Gdy zawożono zwłoki z
powrotem do grobu, Spilsbury zajmował się problemem, w jaki sposób mogło nastąpić gwałtowne
utonięcie w wannie, bez śladu użycia przemocy. Problem ten zajmował go nadal podczas wspólnej
podróży powrotnej z Neilem. Nim się rozstali, zaproponował zabezpieczenie wanny, w której
umarła Mrs Lloyd. Jeszcze tego samego wieczoru przetransportowano wannę z Bismarck Road do
komisariatu Kentishtown.
Neil i Spilsbury usiłowali możliwe dyskretnie przeprowadzić ekshumację. Ale w ostatnich latach
reporterzy przyzwyczaili się następować Spilsbury’emu na pięty. 5 lutego pierwsze dzienniki
podały wiadomość o tajemniczej autopsji w Islington, a już 7 lutego można było znaleźć we
wszystkich dziennikach historię dwóch morderstw dokonanych w wannie, w Londynie i Blackpool.
Mimo wiadomości napływających co dzień z frontów I wojny światowej nagłówki takie, jak
Oblubienice w wannie rzucały się w oczy. 8 lutego wieczorem z Herne Bay, małego kąpieliska
morskiego w hrabstwie Kent, nadszedł list do inspektora Neila; szef policji w Herne Bay przeczytał
parę sprawozdań o londyńskich gazetach i przesłał Neilowi raport o pewnym wypadku śmierci, jaki
wydarzył się 13 czerwca 1912 roku w Herne Bay. Wypadek ów wykazywał tak widoczną zbieżność
ze znanymi już dwoma wypadkami śmierci w wannie, że szef policji w Herne Bay prosił o
zbadanie, czy i tutaj nic zachodzi pewien związek.
Oto treść raportu z Herne Bay: 20 maja roku 1912 pewien człowiek, nazwiskiem Henry
Williams, wynajął dla siebie i żony domek jednorodzinny przy High Street. Po kilku dniach
Williams — mężczyzna między czterdziestym a pięćdziesiątym rokiem życia — oraz jego żona,
trzydziestoletnia pani Bessie, wprowadzili się do domku. W siedem tygodni później, 9 lipca 1912,
Williams kupił w sklepie z towarami żelaznymi wannę, wynajęty domek nie posiadał bowiem
łazienki.; Williams oświadczył kupcowi, że jego żona nie może dłużej obejść się bez kąpieli. Na
drugi dzień Williams zjawił się z żoną u doktora Frencha twierdząc, że żona uległa atakowi
padaczki. Żona jednak skarżyła się tylko na bóle głowy i doktor zapisał jej brom. 12 lipca w środku
nocy zaalarmowano doktora Frencha, wzywając go na High Street. Williams oświadczył, że żona
miała ponowny atak. Ponieważ było bardzo gorąco, French przypuszczał, że upał wywołał ów atak.
Po południu, o godzinie trzeciej, odwiedził chorą znowu, lecz zastał ją zdrową i świeżą. Był więc
zaskoczony, gdy 13 lipca o ósmej rano znów został zaalarmowany, wręczono mu kartkę od
Williamsa ze słowami: „Obawiam się, że moja żona nie żyje”. French zastał Bessie Williams w
wannie, leżała na plecach, z głową pod wodą. W prawej ręce trzymała mydło, nogi miała
wyprostowane, stopy sterczały z wody nad brzegiem wanny. French ułożył ciało na podłodze i
zastosował sztuczne oddychanie. Bez rezultatu. Bessie Williams nie żyła. French nie zauważył
żadnych śladów użycia przemocy. Koroner, adwokat z Dover, po pobieżnym ,,inqueście”zadowolił
się relacją doktora o atakach epileptycznych i skonstatował: „Śmierć na skutek nieszczęśliwego
wypadku, utonięcia w wannie podczas ataku padaczki”.
W chwili gdy nadszedł ów raport z Herne Bay, Neil wybierał się właśnie do Blackpool, by
przygotować tam Spilsbury’emu autopsję zwłok drugiej żony Lloyda-Smitha, Alicji Smith z domu
Burnham. Zarządził wysłanie paru fotografii Lloyda do Herne Bay z prośbą o przedłożenie jej
wszystkim osobom, które zetknęły się z rzekomym Williamsem, by go w ten sposób
zidentyfikować. 10 lutego Neil i Spilsbury spotkali się w Blackpool. Spilsbury musiał pracować
nocą, by zmylić czujność reporterów. Pierwsza analiza na truciznę w przypadku Małgorzaty
Elżbiety Lloyd wypadła negatywnie, tym samym potwierdziła śmierć przez utonięcie. Ciężkie ciało
Alicji Smith było już bardziej zmienione niż ciało towarzyszki jej losu. Mimo to Spilsbury mógł
dojść do pewnych wniosków. Oto najważniejsze z nich: nie znalazł najmniejszego śladu użycia
przemocy i tylko nieznaczne oznaki utonięcia. Śmierć musiała tu nastąpić jeszcze szybciej niż u
Małgorzaty Elżbiety Lloyd. W narządach krążenia stwierdził jedynie drobną zmianę zastawki
sercowej, która występuje nieraz po schorzeniach stawoworeumatycznych. Była ona jednak tak
nieznaczna, jak u bardzo wielu ludzi, którzy uchodzą za zdrowych, i nie mogła wytłumaczyć
naturalnej śmierci w kąpieli.
Jeszcze bardziej niż w pierwszym wypadku interesował się Spilsbury problemem, w jaki sposób
nastąpiło nagłe utonięcie, nie pozostawiające śladów gwałtu ani wyraźnych oznak uduszenia.
Wymierzył starannie ciało zmarłej i prosił Neila, aby kazał również przewieźć wannę z Blackpool
do komisariatu w Kentishtown. Na posterunku w Blackpool czekał na Neila telefon z Londynu. Neil
dowiedział się, że z Herne Bay nadeszła właśnie wiadomość, iż Williams jest prawdopodobnie
identyczny z Lloydem-Smi-hem. Wszyscy świadkowie stwierdzili natychmiast, że go poznają.
Neil wysłał dwóch swoich detektywów na wybrzeże Kentu. Kiedy 18 lutego przybył tam sam,
trzecie morderstwo w wannie wkrótce jawiło mu się „niby otwarta księga”. Początki tej sprawy były
całkiem podobne do okoliczności dwóch późniejszych morderstw. Brak było tylko jednego:
zawarcia umowy asekuracyjnej. Ale Williams-Smith-Lloyd nie potrzebował jej w tym wypadku.
Kobieta, z którą się ożenił, posiadała spory majątek własny. Latem roku 1910 w Clifton,
przedmieściu Bristolu, zawarł był znajomość z trzydziestoletnią Bessie Mundy. Ojciec pozostawił
jej w spadku 2700 funtów, którymi dysponowali jej krewni. Nie wolno jej było naruszyć kapitału, z
odsetek otrzymywała tylko osiem funtów miesięcznie. Cała reszta odsetek pozostawała do
dyspozycji w razie pilnej potrzeby.
W roku 1910 ta reszta wynosiła 138 funtów i była w każdej chwili do dyspozycji Bessie Mundy.
Jeśli idzie o kapitał, miał on być zwolniony dopiero z chwilą jej śmierci i przejść wówczas na jej
spadkobierców. 26 sierpnia roku 1910 Williams ożenił się z Bessie Mundy i od razu w dniu ślubu
zażądał owych 138 funtów. Otrzymawszy je, ulotnił się i napisał do żony list, w którym twierdził,
że zaraziła go chorobą weneryczną i że nie chce jej więcej widzieć. Bessie nie pojmowała, co się
stało. Żyła znowu życiem kobiety samotnej, młodej i niezbyt atrakcyjnej. W lutym roku 1912
przebywała w pensjonacie w Weston-super-Mare. Tutaj spotkała na ulicy męża, który ją opuścił.
Wydaje się to niepojęte, ale w ciągu paru godzin wybaczyła mu wszystko i pojechała z nim do
Herne Bay. 2 lipca Williams zasięgnął informacji u pewnego adwokata, czy majątek żony może mu
przypaść w udziale jedynie na wypadek jej śmierci. Otrzymał odpowiedź twierdzącą. W sześć dni
potem żona ustanowiła go jedynym spadkobiercą. 9 lipca, w dwadzieścia cztery godziny później,
Williams kupił tanią wannę, w której Hassie zmarła 13 lipca 1912 roku.
Z powodu wojny było Herne Bay okolone fortyfikacjami polowymi i kolczastym drutem. Wśród
tych fortyfikacji leżał cmentarz, toteż z trudem przewieziono zwłoki Bessie Williams do kostnicy.
19 lutego przyjechał Spilsbury. Mimo daleko posuniętej zmiany zwłok znalazł pewien symptom,
który występuje nieraz przy śmierci przez utonięcie: gęsią skórkę. Inne ustalenia wskazywały
również na bardzo szybką śmierć wskutek utonięcia. Serce było w dobrym stanie podobnie jak inne
narządy krążenia, wskutek czego nasuwał się wniosek, że w układzie krążenia nie powstało żadne
uszkodzenie. W przypadku Bessie Spilsbury również nic znalazł najdrobniejszych śladów zranienia,
gwałtownych chwytów łub walki. Starannie wymierzył ciało i po raz trzeci polecił i tę wannę, w
której Bessie Williams znalazła śmierć, przetransportować do Londynu. 23 lutego zwykła, lekko
zardzewiała wanna znalazła się w Kentishtown.
Funkcjonariusze Neila byli tymczasem ustawicznie w drodze, by wyświetlić, kim był w
rzeczywistości Williams-Smith-Lloyd, skąd pochodził i czy nie zamordował i nie ograbił jeszcze
paru kobiet. Z wolna wybadano, że jego prawdziwe nazwisko brzmiało Smith — Jerzy Józef Smith;
urodził się w roku 1872 jako syn agenta ubezpieczeniowego; mając lat dziewięć znalazł się w domu
poprawczym; był oszustem, szwindlerem, złodziejem, bywalcem kilku więzień. Z wolna
występowały z mroku kobiety, które oszukał, zabierając im oszczędności całego ich życia, aby się
potem ulotnić. Przypuszczalnie 2700 funtów Bessie Mundy pchnęło go po raz pierwszy do
morderstwa, ponieważ w inny sposób nie mógł ich uzyskać. Ale chociaż Neil i jego detektywi
pozbierali tak dużo materiału, nie było świadka, który by widział, jak Smith mordował. Nie było
nikogo, kto by przed sądem mógł oświadczyć: oto morderca. A jeśli nie było naocznych świadków
zbrodni, oskarżenie musiało przynajmniej udzielić wyjaśnienia, w jaki sposób Smith topił swoje
ofiary, nie pozostawiając na ich ciałach śladów gwałtu. Żadna ława przysięgłych nie skaże Smitha,
zanim nie otrzyma zadowalającej odpowiedzi na to pytanie.
Mimo licznych trosk rodzinnych Spilsbury zjawiał się w pierwszej połowie marca codziennie w
pomieszczeniu komisariatu w Kentishtown, w którym ustawiono trzy wanny. Miał przy sobie
zawsze listę z wymiarami ciał i wagą ofiar. Wśród jego papierów znaleziono później notatki
wskazujące, w jaki sposób postępował Spilsbury, by uzmysłowić sobie sytuację, w której zginęły
owe kobiety.
Rozwiązanie znalazł pod koniec pierwszego tygodnia marca, gdy raz jeszcze badał wszystkie
możliwe pozycje, jakie może przybrać ciało kobiety o wzroście i wadze Bessie Williams na
wypadek, gdyby naprawdę uległa atakowi epileptycznemu. Pierwsza ofiara Smitha miała 1,70 metra
wzrostu, długość dna wanny zaś wynosiła 1,50 metra. Koniec wanny, w którym leżą nogi, był
stromy, natomiast wezgłowie opadało w dół skośnie.
Pierwsza faza ataku padaczki polega na napięciu i wyprężeniu całego ciała. Przy tym głowa
kąpiącej się nie mogła absolutnie dostać się pod wodę. Przeciwnie, wobec wzrostu Bessie i małych
rozmiarów wanny, jej tułów musiałby zostać wypchnięty ponad skośnym wezgłowiem wanny do
góry. Druga faza ataku polega na gwałtownych ruchach członków, które są na przemian przyciągane
i odpychane. I znowu trudno wyobrazić sobie, w jaki sposób ciało, którego pośladki spoczywają na
dnie wanny, mogłoby dostać się pod wodę. Jeszcze mniejszą możliwość dostania się ciała pod wodę
daje trzecie stadium ataku — ogólne osłabienie i odprężenie. Dysproporcja między wymiarami ciała
ofiary a długością wanny była po prostu za duża. Jeśli doktor French utrzymywał, że głowa zmarłej
leżała pod wodą, nogi zaś były wyciągnięte i sterczały nad wodą w dolnym końcu wanny, to
Spilsbury nie mógł znaleźć żadnego wytłumaczenia sposobu, w jaki ciało Bessie Williams mogło
przybrać takie położenie. Chyba, że… chyba, że… I w tym momencie Spilsbury ujrzał nagle
rozwiązanie.
Istniała tylko jedna możliwość. Williams musiał — udając miłosne igraszki — chwycić kąpiącą
się za nogi, podnieść je i pociągnąć ku sobie nad dolnym końcem wanny. W tej sekundzie ciało
ofiary ześliznęło się siłą rzeczy pod wodę, której szybkie wnikanie do nosa i ust spowodowało szok
i natychmiastową utratę przytomności. Stąd brak wszelkich kontuzji, stąd nieznaczne oznaki
utonięcia i uduszenia.
Spilsbury pośpieszył do swego gabinetu i przestudiował literaturę dotyczącą przypadków nagłej
śmierci przez utonięcie. Nikt prawie nie zajmował się problemem, czy nagłe wniknięcie wody do
nozdrzy i gardła może działać zdalnie na serce lub centralny system nerwowy. Było zaledwie parę
obserwacji tego rodzaju. Ale Spilsbury był pewien, że znalazł rozwiązanie.
Dowiedziawszy się o tym, zaangażował Neil kilka umiejących nurkować pływaczek, których
wzrost i waga odpowiadały wymiarom ofiar Smitha. Był on zdecydowany wypróbować w praktyce
rozwiązanie Spilsbury’ego. Z pomocą pływaczek przebadał najrozmaitsze możliwości siedzenia i
leżenia w trzech wannach oraz różne sytuacje, w których głowa i tułów mogłyby się dostać pod
wodę wskutek użycia przemocy. Okazało się to niemożliwe, chyba przy zaciekłej walce. Nawet
gdyby przemocą nagle wtłoczono głowę ofiary pod wodę, mogłyby jej ręce szukać oparcia na
brzegu wanny lub odpychać napastnika. Ale kiedy Neil chwycił jedną z pływaczek za nogi i nagle
pociągnął je ku sobie, jej tułów i głowa ześliznęły się pod wodę, a ręce nie miały czasu szukać
zaczepienia. W parę sekund potem Neil zauważył z przerażeniem, że jego próbna ofiara się nie
porusza. Wyszarpnął tułów młodej kobiety z wanny i ze strachem ujrzał, że głowa opada jej
chwiejnie na bok. Przez pół godziny Neil, lekarz i sierżant policji walczyli o przywrócenie życia
nieprzytomnej kobiecie. Kiedy w końcu pływaczka odzyskała przytomność, zapamiętała tylko
jedno: w chwili kiedy ześliznęła się pod wodę, woda z szumem wdarła się jej do nosa. W tej samej
chwili kobieta straciła przytomność, doznała szoku, mimo że — w przeciwieństwie do ofiar Smitha
— spodziewała się ataku i — znów w przeciwieństwie do żon Smitha — była mistrzynią w
pływaniu i nurkowaniu. Neil natychmiast zaprzestał dalszych prób. Eksperymentując nieświadomie
na granicy nieumyślnego zabójstwa potwierdził słuszność rozwiązania Spilsbury’ego w sposób
wywołujący potem dreszcz u niejednego z przysięgłych.
22 czerwca roku 1915 Jerzy Józef Smith stanął przed sądem w Old Bailey. Nigdy dotychczas ów
stary czcigodny budynek nie widział takiego tłumu kobiet. Przyszły tu owe samotnice — fizycznie
lub duchowo upośledzone, łaknące miłości — spośród których Smith wybierał swoje ofiary. 30
czerwca zaledwie po dwudziestominutowej naradzie przysięgli uznali Smitha winnym i sędzia
Scrutton skazał go na śmierć przez powieszenie.
Chociaż wydarzenia I wojny światowej uniemożliwiły poznanie niezwykłych okoliczności
sprawy Smitha poza granicami Anglii, wywarły one po wojnie tym większy wpływ na odżywające
badania medyczno-sądowe. Ich posiew zakiełkował po części w nowej dziedzinie medycznej i
medyczno-sądowej, która — wychodząc z zagadnienia śmierci przez utonięcie, poprzez wyniki
badań organicznych — wiodła do tajemniczego fenomenu sterowania ludzkiego ciała przez nerwy.
Umożliwiała ona poznanie lub przynajmniej poczucie odruchów nerwowych, które w sposób
zaskakujący mogą prowadzić do śmierci. Istnieje np. osobliwy wpływ nerwów twarzy lub gałki
ocznej na mózgowe ośrodki oddychania i krążenia oraz nagły zgon mogący nastąpić wskutek
drażnienia tych stref. Albo osobliwy zawiązek między podrażnieniem narządu słuchu a nagłymi
wypadkami utonięcia. Zresztą możliwości stwierdzenia utonięcia i utopienia poszerzyły się
podobnie jak inne dziedziny medycyny sądowej. Mimo to w czterdzieści lat potem lekarze sądowi
wciąż jeszcze poszukiwali lepszych metod stwierdzenia charakterystycznych części składowych
płynu, w którym nastąpiło utonięcie. Doświadczenie kilkudziesięciu lat pouczyło, że pierwotne
przypuszczenie, jakoby wnikanie glonów zielonych lub okrzemków do drobnych rozgałęzień
oskrzeli dowodziło, iż człowiek dostał się do wody żywy i utonął — nie zawsze było słuszne. W
bystro płynącej wodzie okrzemki torują sobie drogę do pęcherzyków płucnych również u ludzi,
którzy dostali się do wody już martwi. Dopiero znalezienie okrzemków w mięśniu serca lub w
wątrobie jest niezbitym dowodem na to, że człowiek, który został wydobyty z wody, naprawdę się
utopił. Stwierdzenie obecności okrzemków w mięśniu sercowym i tkance wątroby wymaga
zniszczenia tych tkanek przez kwasy, które same nie mogły jednak rozłożyć krzemkowego pancerza
glonów, dzięki czemu można wyśledzić owe twory pod mikroskopem.
Również przy rozwiązywaniu problemu rozcieńczenia krwi w lewej komorze sercowej
znaleziono nowe możliwości dowodu z pomocą mikrochemii i chemii fizycznej. Właśnie na tym
terenie w roku 1920 pewien Amerykanin z Ameryki Północnej, obywatel Nowego Świata
uchodzącego dotychczas za nie zapisaną kartę w dziejach medycyny sądowej, zaproponował jedną z
pierwszych nowych metod. Mianowicie badał zawartość soli w krwi serca ludzi, którzy utonęli w
słonych wodach przybrzeżnych Nowego Jorku, i odkrył, że naturalna zawartość soli w lewej
komorze sercowej jest podwyższona. Natomiast przy utonięciu w wodach słodkich zawartość ta
ulega obniżeniu. Badacz ów nazywał się Aleksander O. Gettler — chemik i toksykolog w Chief
Medical Examiner’s Office w mieście Nowy Jork. Jego metoda pozostała w Europie nie znana;
odtrącano ją lub zwalczano.
Ale jakkolwiek osądzono ją w Starym Świecie — bądź co bądź Gettler skierował uwagę na fakt,
że za Oceanem także poczynają działać pewne siły, dzięki którym wśród trudnych do wyobrażenia
warunków zostaje położony kamień węgielny pod amerykańską medycynę sądową

═══════ ♦ ═══════
17. Dziennikarze amerykańscy lubili nazywać pierwszy dziesiątek lat w historii Ameryki
Północnej po I wojnie światowej „dziesięcioleciem bezprawia”. Historia kryminalna Stanów
Zjednoczonych zanotowała wówczas większą ilość zbrodni, którym prasa w pogoni za sensacją
nadała wątpliwie zaszczytny tytuł „zbrodni stulecia”.
Historia jednej z tych zbrodni zaczęła się we wczesnych godzinach rannych, 16 września 1922,
w pobliżu Nowego Brunszwiku, w miasteczku liczącym trzydzieści tysięcy mieszkańców, w stanie
New Jersey. Trudno byłoby o przykład przebiegu śledztwa w sprawie morderstwa lepiej
charakteryzujący otchłań bezcelowości, braku doświadczenia, niewiedzy i bezsensu, w jakiej —
powtórzymy tu za Amerykaninem Williamem Ricketem — pogrążona była medyczna część
kryminalistyki Stanów Zjednoczonych.
Rajmund Schneider, miody robotnik z Nowego Brunszwiku, wraz ze swą piętnastoletnią
przyjaciółką, Pearl Bahmer, owego wrześniowego dnia, około godziny 9.30, poszukiwali
„miłosnego gniazdka”. Wałęsali się po De Russey’s Lane, błotnistej, zadrzewionej uliczce. Przy
skręcie w boczną drogę zauważyła Pearl ciała mężczyzny i kobiety leżące nieruchomo w trawie.
Schneider stwierdził, że oboje nie żyją. Parka pobiegła do najbliższego domu, którego właściciel
zawiadomił telefonicznie główną kwaterę policji w Nowym Brunszwiku. Tam odebrał telefon
porucznik Dwyer i wysiał policjanta, Edwarda Garrigana, na De Russey’s Lane. Po drodze Garrigan
zabrał z sobą swego kolegę, Jakuba Currana.
Na miejscu przestępstwa zastali następujący obraz: zmarły leżał na plecach; ubrany był w czarny
wysoko zapięty surdut duchownego. Twarz zakrywał starannie panamski kapelusz. Gdy policjanci
zdjęli kapelusz, ujrzeli, że zmarły miał okulary. Oczy były zamknięte. Na zgiętym prawym ramieniu
zmarłego spoczywało ciało młodszej od niego kobiety. Twarz jej zakrywał wełniany szal. Na
zwłokach rozsypane były liczne kartki papieru — listy pisane kobiecą ręką. O lewą podeszwę
zmarłego oparty był bilet wizytowy z napisem: „Wielebny Edward W. Hall, kościół Św. Jana
Ewangelisty, Nowy Brunszwik, NJ.”
Garrigan i Curran zaczęli właśnie czytać listy, gdy z Nowego Brunszwiku nadbiegła gromada
ciekawskich. Policjanci dopuścili do tego, że mężczyźni, kobiety i dzieci zadeptali wszelkie ślady,
które mogłyby posiadać jakieś znaczenie. Bilet wizytowy wędrował z ręki do ręki. Jeżeli kiedyś
znajdował się na nim jakiś odcisk palca sprawcy, pokrywały go teraz niezliczone odciski mniej lub
bardziej brudnych palców. Kapelusz panama i szal podnoszono i kładziono z powrotem na twarze
zmarłych. Każdy chciał się przekonać, że faktycznie chodzi o Edwarda Wheelera Halla,
czterdziestojednoletniego pastora kościoła episkopalnego w Nowym Brunszwiku, i Eleanor Mills,
żonę zakrystiana u Św. Jana — znaną wszystkim jako matka córki Szarlotty i jednego syna oraz
jako śpiewaczka w chórze kościelnym Halla.
Tymczasem podporucznika Dwyera w Nowym Brunszwiku interesował trudny problem. Nowy
Brunszwik leżał w Middlesex County, w stanie New Jersey, lecz tuż na granicy sąsiedniego okręgu
Somerset. Miejsce, w którym znaleziono zwłoki, znajdowało się cokolwiek powyżej stu metrów na
zachód od granicy, na terytorium okręgu Somerset. Zmarli leżeli przeto w zasięgu kompetencji
prokuratury sąsiedniego okręgu i morderstwo było sprawą policji z Somerville, siedziby
administracji sąsiedniego okręgu. Po namyśle Dwyer skontaktował się 2 prokuratorem Middlesex
County, Józefem E, Strickerem; śledztwo w sprawie morderstwa wiązało się jednak dla Middlesex
jedynie z wydatkami, a przez to z obciążeniem płatników podatkowych; wydatków tych można by
uniknąć ze względu na miejsce przestępstwa. Stricker zawiadomił przeto także prokuratora w
Somerville, Azariaha Beekmana, wezwał go do podjęcia dochodzeń i polecił Dwyerowi, by odwołał
swoich policjantów.
W ten sposób o godzinie 11.45 przybyli na miejsce przestępstwa: szef policji kryminalnej
Somerset County, Georg Totten, szeryf Conkling i lekarz, William H. Long. Long był
praktykującym lekarzem, dodatkowo zajmował się sprawami higieny, a okolicznościowo
przeprowadzał też nieraz obdukcję zwłok dla koronera okręgu Somerset.
Instytucja koronera dotarła do Ameryki wraz z brytyjskimi pzybyszami. Koronera dla każdego
okręgu wybierano na kilka lat, podobnie jak w Anglii zadaniem jego było przeprowadzanie
dochodzenia w podejrzanych wypadkach śmierci, oglądanie zwłok, przesłuchiwanie świadków
(także i zainteresowanych urzędników policyjnych) oraz ustalanie przyczyny śmierci. Nikt nie
wymagał od koronera umiejętności medycznych lub prawniczych. Stosunkowo rzadko zdarzało się,
by koroner zasięgał rady lekarza i płacił mu za autopsję dwadzieścia — w przypadku zwłok w
daleko posuniętym rozkładzie — czterdzieści dolarów.
Totten nie zdolal odszukać koronera z Somerville, przyprowadził przeto doktora Longa, który
był akurat do dyspozycji. Totten odsunął przynajmniej ciekawskich na bok i przyjrzał się zwłokom.
Gardło Eleanor Mills było rozcięte, poza tym żaden szczegół na zwłokach nie zwrócił uwagi
Tottena. Hall miał na prawej skroni małą ranę, wyglądającą jak wlot pocisku. Szeryf Conkling
nadepnął na łuskę naboju, która uszła uwagi ciekawskich. Totten podniósł bilet wizytowy i polecił
szeryfowi odczytać listy i zabrać łuskę. W jednym z tych listów czytał: „wiem, że są dziewczęta z
lepiej ukształtowanym ciałem, ale to mnie nie obchodzi. Cieszę się największym szczęściem:
znakomitym mężczyzną i głęboko, prawdziwą i wieczną miłością. Moje serce należy do niego, jego
jest moje życie. Chociaż niezbyt piękne moje ciało, choć niezbyt piękna moja skóra — przecież
należę do niego na zawsze…”
Doktor Long zadowolił się stwierdzeniem, że po ranie na szyi Eleanor Mills pełzają czerwie, że
zmarła przeto jeden do dwóch dni wcześniej. Ani nie zbadał ran, ani nie poszukiwał żadnych innych
śladów, które z lekarskiego punktu widzenia mogły mieć znaczenie dla kryminalistyki. Co więcej,
polecił Samuelowi T. Sutphenowi, przedsiębiorcy pogrzebowemu w Somerville, przenieść zwłoki
do Somerville.
Gdy Sutphen przybył o godzinie drugiej na miejsce przestępstwa, roiło się od ciekawskich;
znajdowało się tam co najmniej dwa tuziny reporterów. Niemal każdy znał wielebnego Halla.
Niemal każdy wiedział, że w roku 1911 poślubił Noel Stevens, kobietę o siedem lat starszą od niego
i bynajmniej nie piękną; była jedyną córką Stevensów — najbardziej wpływowej rodziny w Nowym
Brunszwiku. Gdy mówiono o tej rodzinie, nazywano ich „klanem Stevensów”. I oto mąż Frances
Noel Stevens, pastor Św. Jana, leżał zamordowany, ramię w ramię ze swą potajemną kochanką,
żoną swego zakrystiana — wydarzenie jakby stworzone dla zaspokojenia żądzy sensacji i zawiści
małomiasteczkowego faryzeuszostwa.
Gdy przedsiębiorca pogrzebowy Sutphen rozebrał w Somerville zmarłego pastora, wypadła na
podłogę kula. Poprzednio nikt się nią nie zainteresował. Przy rozpinaniu mankietów odkrył Sutphen
podbiegle krwią miejsca na przegubie prawej ręki Halla. Także i temu szczegółowi nie poświęcił
doktor Long uwagi. Co ważniejsze: między oczyma Eleanor Mills znajdował się wlotowy otwór
pocisku. Eleanor Mills zamordowana została przeto nie tylko przez przecięcie szyi, lecz również i
zastrzelona. Ale zajmowanie się tą sprawą nie należało do Sutphena, tym bardziej że wkrótce potem
doktor Long zawiadomił go, iż zwłoki Halla zostaną jednak przeniesione do Brunszwiku. Można się
było domyślić, że adwokat klanu Stevensów, były senator Florence, wyjaśnił prokuratorowi
Beekmanowi, że będzie dla niego korzystniej nie rozdmuchiwać tej sprawy i zwłoki zmarłego
możliwie jak najprędzej przetransportować w pobliże Stevensów.
O siódmej wieczorem zjawił się John V. Hubbard, przedsiębiorca pogrzebowy z Nowego
Brunszwiku, i zabrał zamordowanego do swego wozu. Zwłoki Eleanor Mills pozostały u Sutphena.
Następnego rana jednak zjawił się doktor Long w biurze Supthena i przygotował go na to, że
Eleanor Mills ma także być przetransportowana do Nowego Brunszwiku. Adwokat Stevensów
rozumiał widocznie, że Eleanor Mills musi być również przeniesiona do Nowego Brunszwiku,
jeżeli chce się uniknąć skandalu. Sutphen był przyzwyczajony, że prokuratorzy i koronerzy
stosowali samowolne metody, jeśli w przypadku zwłok chodziło o krewnych ludzi mogących
dodatnio lub ujemnie wpłynąć na ich ponowny wybór. Niemniej dziwił się, że doktor Long wykonał
cięcie na brzuchu Eleanor Mills, otworzył macicę, obejrzał i ponownie zaszył brzuch. Wkrótce
potem przybył do Somerville Hubbard, by przewieźć zwłoki Eleanor Mills do Brunszwiku.
Hubbard był jednocześnie koronerem Middlesex County. Z dawien dawna szeroko stosowaną w
Stanach Zjednoczonych praktyką było wybieranie przedsiębiorców pogrzebowych na koronerów,
ponieważ to „pasowało do takiego interesu”. Hubbard uśmiechał się dwuznacznie i oświadczył, że
ze względu na tych zmarłych nie może przeprowadzić śledztwa. Zwłoki są w takim stanie, że
„muszą iść do ziemi”. Gdy Hubbard przybył ze zwłokami do Nowego Brunszwiku, zastał już tam w
swoim biurze lekarza urzędowego Middlesex County, doktora Cronka. Cronk wręczył Hubbardowi
wypisane już zezwolenie na pochowanie obydwojga zmarłych. Hubbard zrozumiał, że
Stevensonowie nie życzyli sobie żadnych dochodzeń i autopsji. Hubbard nie podniósł żadnego
zarzutu. Oceniał, że pogrzeb Halla będzie się zaliczał do najdroższych i że takich nie oglądał Nowy
Brunszwik od długiego czasu. Gdyby obstawał przy śledztwie, naraziłby się na niebezpieczeństwo
utraty zamówienia. Przypatrywał się też milcząco, jak doktor Cronk otworzył szew na powłoce
brzusznej Eleanor Mills. Cronk zbadał również macicę. Eks-senator Florence, wyjaśnił doktor,
życzył sobie wiedzieć, czy Eleanor Mills była w ciąży — nic więcej. Potem pozostawił oboje
zmarłych przedsiębiorcy, zarazem koronerowi, który rozpoczął balsamowanie.
W poniedziałek, 18 września, pochowano Halla z wielką paradą w rodzinnym grobie Stevensów
na cmentarzu Greenwood w Brooklynie. Wdowa po nim, ociężała, ale czcigodna osoba, kroczyła za
trumną. Pogrzeb Eleanor Mills odbył się na drugi dzień mniej uroczyście. Prócz jej męża Jakuba
Millsa i szesnastoletniej córki, chudej jak szkielet Szarlotty, widziano prawie samych reporterów.
Na trumnie leżał wielki wieniec z imieniem Frances Noel Hall — oczywisty znak pojednania i
życzenia, by smutna afera została jak najprędzej zapomniana.
Szczególne okoliczności morderstwa wzbudziły jednak w całym New Jersey i w Nowym Jorku
ogromne zainteresowanie. Bilet wizytowy u stóp zabitego, stosunek miłosny proboszcza z żoną
zakrystiana, listy miłosne, których treść zapowiadała pewne pikanterie — oto okoliczności mogące
wzbudzać masowe zainteresowanie przez długi czas. Fakt, że w owych dniach .nacjonaliści tureccy
pod przywództwem Kemala Ataturka wymordowali w Smyrnie kilka tysięcy Greków, musiał
ustąpić pierwszeństwa wydarzeniom w Nowym Brunszwiku. Nawet cały wpływ rodziny Steyensów
nie zdołał już przeszkodzić usiłowaniom wyjaśnienia wypadku przez prokuratora Somerville —
Beekmana — i funkcjonariuszy policji. Reporterzy węszyli wielki dramat miłosny i akt zemsty z
zazdrości. Może mordercą był Jakub Mills, może byli to mandatariusze Frances Noel Hall? Zanim
jeszcze policja w Somerville rozpoczęła przesłuchania, reporterzy wyszperali, że oboje
zamordowani zaginęli już wieczorem 14 września, o czym rodziny nie zawiadomiły policji.
Wieczorem 14 września, około godziny 7, Eleanor Mills wyszła z mieszkania, by — jak co tydzień
o tej porze — udać się do Parker Home, przytułku dla nieuleczalnie chorych, w celu śpiewania
cierpiącym. Dziennikarze wykryli, że w rzeczywistości już od lat nie widziano jej w Parker Home.
Ponieważ przytułek położony był w pobliżu De Russey’s Lane, odwiedziny w Parker Home służyły
jej oczywiście za pretekst do spotykania się z Hallem każdego czwartku. Wracała zazwyczaj około
godziny 10 lub 11, jednak gdy Jakub Mills obudził się w nocy z 14 na 15 września, stwierdził, że
łóżko koło niego jest puste. Oczywiście Eleanor Mills używała także innych wykrętów, by sobie
stworzyć sposobność do schadzek z Hallem; do tych pretekstów należały noclegi u jej sióstr. Mills
przypuszczał przeto, że udała się do siostry, i zasnął beztrosko. Ale także następny dzień i noc
minęły w spokojnym oczekiwaniu. Mills oświadczył reporterom, że nigdy w najmniejszej mierze
nie podejrzewał żony o stosunek miłosny. Jego ograniczoność czyniła to twierdzenie nawet
prawdopodobnym. Mimo to reporterzy badali na swoją rękę każdy jego krok od wieczora 14 do
przedpołudnia 16 września. Doszli do przekonania, że Mills nie wchodzi w rachubę jako morderca z
zazdrości.
Tym bardziej skierowali uwagę na Frances Noel Hall, która po pogrzebie zamknęła się w swym
wielkim ekskluzywnym domu, nie przyjmując nikogo. Reporterzy odkryli — także tym razem
wcześniej niż policja — że żona zamordowanego weszła w nocy z 14 na 15 września do swego
domu tylnymi drzwiami. Cały personel domowy przysięgał, że pani Hall tej nocy, gdy mąż jej
zaginął, obudziła swego brata Willie, który mieszkał w jej domu. Oboje udali się do kościoła
przypuszczając, że Hall mógł tam zasnąć. Gdy zastali kościół zamknięty, wrócili do domu,
korzystając z tylnego wejścia. Następco dnia postanowili czekać, by „nie zwracać uwagi”. Luiza
Geist, domowniczka i zaufana pani Hall, oświadczyła, że jej pani nic nie wiedziała o tajemnicach
męża; wszelka myśl o zbrodniczym czynie pod wpływem zazdrości jest fantazją.
Ponieważ mieszkańcy domów w pobliżu De Russey’s Lane twierdzili, że wieczorem w dniu
morderstwa, około godziny 9.30, słyszeli strzały i auta, a także widzieli auta wyjeżdżające bez
świateł, myślano przelotnie, że mordu dokonał Ku-Klux-Klan. Faktycznie w owych czasach jednym
z celów tego osławionego tajnego stowarzyszenia było karanie występków moralnych. W lipcu roku
1921 wielebnego Irwina w Miami wysmarowano smołą i wytarzano w pierzu z powodu
nieobyczajnych kontaktów z członkami jego Kościoła. Istniał szereg podobnych przykładów. Biorąc
to pod uwagę, zrozumiałe było, że grupa Ku-Klux-Klanu mogła była ukarać Halla i Eleanor Mills
za ich niemoralny tryb życia. Ta hipoteza wydawała się jednak reporterom zbyt prymitywna. Nie
wierzyli w niewinność klanu Stevensów.
Zwócili uwagę na głównych członków tego klanu — dwóch braci Frances Noel Hall. Jeden z
nich, Willie Stevens, uchodził z dawna za oryginała. Podobny był do Mulata, a w Nowym
Brunszwiku opowiadano, że jest nielegalnym potomkiem starego Stevensa z jego stosunku z
kolorową kobietą. Jakkolwiek Willie Stevens nie należał do straży pożarnej, chodził chętnie w
mundurze strażackim, który sam wymyślił. Było rzeczą pewną, że posiada rewolwer kalibru 32, ten
sam kaliber miała łuska, na którą nadepnął szeryf Conkling na miejscu zbrodni. Wzbudził też
podejrzenie fakt, że Willie nienawidził swego szwagra, Halla, ze względów finansowych. Natomiast
drugi brat Frances Noel Hall — Henry — był skończonym nowoangielskim dżentelmenem. Cieszył
się jednak opinią wyborowego strzelca. Czy było przeto rzeczą tak bardzo nieprawdopodobną, że
obaj bracia tropili wielebnego Halla i Eleanor Mills, by ich zaskoczyć w intymnej sytuacji i
uratować honor rodziny?
Nacisk prasy stał się tak gwałtowny, że prokurator z Somerville spróbował potem pozbyć się
drażliwej sprawy. Wymyślił następującą teorię: zwłoki zmarłych były zbyt starannie ułożone.
Każdy, twierdził on, musi z tego wywnioskować, że zamordowani zostali na terytorium Middlesex,
a potem zawleczeni na De Russey’s Lane. Przesłał prokuratorowi Strickerowi w Nowym
Brunszwiku materiały dowodowe znalezione na miejscu zbrodniczego czynu: wizytówkę, łuskę
naboju i listy miłosne; natomiast sędzia najwyższy stanu New Jersey, Parker, w tych samych dniach
rozstrzygnął, że sprawa morderstwa ma być prowadzona w Somerville. Tymczasem jednak
prokurator Stricker w Nowym Brunszwiku doszedł do przekonania, że musi zająć się tą sprawą.
Ponieważ w USA publicznie wybierani prokuratorzy potrzebowali głosów do ponownego wyboru,
Stricker sądził, że byłoby zbrodnią dla jego kariery, gdyby pozwolił sobie odebrać sprawę Halla,
która budziła coraz większą sensację. Rozpoczął przeto na własną rękę dochodzenia. W ten sposób
niespodzianie rozgorzało między dwoma prokuratorami współzawodnictwo, które pociągnęło za
sobą wielokrotne podwójne przesłuchania i po dwunastu dniach skończyło się na niczym.
27 września Beekman zaprosił w Somerville dziennikarzy, by oznajmić im — w toku sporu ze
Striekerem — „o przedsięwzięciu nowych kroków o rozstrzygającym znaczeniu”. „Przez dwanaście
dni prowadzono dochodzenia — oświadczył. — Nie znaleźliśmy śladu motywów mordu ani śladu
wskazującego na mordercę”. Potem zapowiedział planowane zarządzenia: „Prosiłem sędziego,
Karola W. Parkera, o zezwolenie na ekshumację zwłok. Autopsja zdradzi nam prawdopodobnie
więcej, niż wiemy dzisiaj”.
Po południu 27 września sędzia Parker podpisał odpowiednie upoważnienie. W dwa dni później
wykopano zwłoki Eleanor Mills i przeniesiono do kostnicy przedsiębiorstwa pogrzebowego Johna
V. Hubbarda. Ponieważ autopsja odbyła się na terytorium Middlesex County, Stricker wymógł, by
udział w autopsji wziął lekarz z Nowego Brunszwiku. Z Somerville przybył doktor Runkle
Hegeman, Nowego Brunszwiku doktor Artur L. Smith, pierwszy — lekarz praktykujący, drugi —
chirurg. Żaden z nich nie miał doświadczenia w dziedzinie patologii, nie mówiąc już o medycynie
sądowej. Wynik otwarcia zwłok był też odpowiedni do tego: rana cięta na szyi zmarłej sięgała aż do
kręgosłupa. Przełyk i tchawica były przecięte. „Obydwie tętnice i żyły — brzmiał dosłownie opis
— które doprowadzają i odprowadzają krew do i od mózgu, były przecięte… Przecięcia szyi
dokonano ostrym nożem. Linia rany ciętej była gładka, nie poszarpana, jak w przypadku użycia
tępego narzędzia”. Hegeman, który zajął się szczególnie głową zmarłej, skonstatował:
„Stwierdziłem, że pani Mills otrzymała trzy postrzały w głowę. Wszystkie strzały przebiły mózg…”
W końcu znalazła się jeszcze mała rana na górnej wardze pani Mills i parę zadrapań na obu
ramionach. Mogło być nowością, że Eleanor Mills trafiona została trzema kulami i że miała
zadrapania na ramionach. Ale w jaki sposób to stwierdzenie i uwaga, iż rana na szyi pochodzi od
cięcia ostrym nożem, mogło Beekmana i gubernatora New Jersey skłonić do entuzjastycznego
twierdzenia w dniu następnym, że po tych oględzinach wyjaśnienie wypadku „ruszy z miejsca”—
pozostało zagadką. Można by to wyjaśnić tylko całkowitym brakiem zrozumienia całego kraju —
jego prawników i funkcjonariuszy policyjnych — czym jest medycyna sądowa, co może zdziałać i
gdzie leżą jej granice.
Prokurator Stricker w Nowym Brunszwiku uważał, że inicjatywa Beekmana zepchnęła go na
drugi plan. 30 września postanowił również przedsięwziąć autopsję, w szczególności sekcję zwłok
Halla. Zwrócił się w tej sprawie do Sądu Najwyższego w Brooklynie, ale spotkała go odmowa. W
ten sposób Beekman osiągnął nowy, chociaż makabryczny triumf: jemu pozwolono ekshumować
zwłoki Halla. Sędziowie z Brooklynu poszli Strickerowi tylko tyle na rękę, że doktor Smith mógł
ponownie wziąć udział w oględzinach zwłok. Piątego października dostarczono do kostnicy zwłoki
Halla. Gdy Hegeman i Smith opuszczali szpital, oznajmił Hegeman czekającym reporterom: „Nie
stwierdziliśmy nic szczególnie nowego. Pastor Hall zabity został kulą, która weszła w jego prawą
skroń, a wyszła po tylnej stronie szyi. Wylot znajdował się o dziesięć centymetrów niżej niż wlot.
Kula przebiła mózg i prawdopodobnie była kalibru 32”. Poza tym stwierdzono kilka
zakrwawionych zadrapań na lewej dłoni i małą ranę poniżej prawego kolana. Mogła powstać od
tępego narzędzia, ale też od upadku na pieniek.
Autopsję Halla przeprowadzono tak samo niefachowo i powierzchownie, jak autopsję zwłok
Eleanor Mills, i tak samo bez rezultatu. Jak długo nie stwierdzono żadnego związku między
warunkami na miejscu przestępstwa; czasem dokonania zbrodni, zarówno jedna, jak i druga
autopsja nic miały żadnego znaczenia.
To, że z początkiem października w ogóle wznowiono prowadzenie sprawy, stało się dlatego, że
generalny oskarżyciel w New Jersey zniecierpliwił się i polecił prokuratorowi w Essex County,
Wilburowi A. Moltowi, wyświetlić wypadek. Uważał on, że człowiek nie pochodzący z odnośnych
okręgów będzie miał większe powodzenie. Mott jednak podchwycił zeznanie świadka, jakie złożyła
pewna kobieta już na kilka dni przedtem, nim objął urzędowanie. Nawet Beekman i Stricker nie
wzięli tego zeznania poważnie. Chodziło o świadka, Jane Gibson, pięćdziesięcioletnią wdowę
prowadzącą na końcu De Russey’s Lane podupadłą hodowlę świń; reporterzy nadali pani Gibson
przezwisko Świniarka. Zeznała ona, że wieczorem 14 września usłyszała hałas i pojechała w jego
kierunku na mule. Na miejscu morderstwa ujrzała w ciemności dwóch mężczyzn i dwie kobiety.
Była kłótnia. Jedna osoba upadła na ziemię. Potem rozległ się szereg wystrzałów, druga osoba
upadła na ziemię. Jakaś kobieta zawołała: „Nie rób tego!” Dwie osoby pozostały. Jedną z nich była
kobieta. Położyła rękę na ramieniu swego męskiego towarzysza i zawołała: „Henry!” To było na
razie wszystko. Ale Henry było to imię brata Frances Noel Hall, tego dobrego strzelca.
Oczywiście reporterzy rzucili się na Jane Gibson i oblegali jej brudny dom. Nie kończące się
pytania dziennikarzy spowodowały coraz dokładniejsze odpowiedzi. Jane Gibson przypomniała
sobie teraz, że kobieta, która zawołała „Henry”, była siwowłosa (tak jak Frances Noel Hall).
Widziała także trzeciego mężczyznę z kędzierzawymi włosami, który przypominał Murzyna (jak
Willie Stevenson). Na zdjęciach zidentyfikowała panią Hall i Willie Stevensa.
Willbur A. Mott uczynił Jane Gibson koronnym świadkiem swego oskarżenia przeciw Frances
Noel Hall i jej braciom. Poza tym zebrał wielką liczbę pogłosek. I tak komendant straży pożarnej z
Nowego Brunszwiku wyjaśnił, że w dniu poprzedzającym znalezienie zwłok Willie Stevens szepnął
do niego tajemniczo: „W naszym domu jest zmartwienie. Będzie wielki krach”. Dwudziestego
listopada roku 1922 Mott wniósł oskarżenie przed Grand Jury (zgromadzenie przysięgłych, przejęte
również z prawa angielskiego. Miało ono rozstrzygać, czy materiał obciążający wystarczy, by
wdrożyć proces przed sądem). Ponad stu reporterów czekało przed budynkiem sądu okręgowego w
Somerville, gdy zebrali się przysięgli. Dzienniki nowojorskie zaangażowały ludzi umiejących
czytać z ruchu warg, którzy obserwowali świadków Motta przez okna i z ich warg mieli odczytywać
wypowiadane słowa. Przysięgli odbywali posiedzenia aż do 28 listopada. Ale wszyscy domownicy
Frances Noel Hall, od Luizy Geist do kierowcy, dostarczyli alibi wdowie i jej bratu Willie’emu.
Henry Stevens miał do dyspozycji niepodejrzanych świadków swego alibi. Potwierdzili oni, że w
czasie morderstwa przebywał w Lavaleltte, miejscowości odległej o pięćdziesiąt mil.
28 listopada przewodniczący ławy przysięgłych oznajmił, że ława nie wysłuchała dostatecznie
jednoznacznych dowodów, umożliwiających wniesienie sprawy morderstwa do sądu. „Daily Home
News” określiła ogólny nastrój tymi słowami: „Obojętne, ile to będzie kosztować i jak długo to
potrwa — ale w żadnym urzędzie nie ma już miejsca dla człowieka, który dopuszcza, by
dochodzenia w tej sprawie zakończyły się w ten sposób”. I w rzeczywistości dzienniki nowojorskie
postarały się, by nie dać spokoju sprawie.
W Nowym Brunszwiku i w Somerville o wypadku tym z wolna zapominano, gdy w lipcu roku
1926 dopiero co założony dziennik Hearsta „Daily Mirror” zaprodukował czytelnikom sensacyjne
sprawozdanie. Dziennik opierał się na wypowiedziach stroiciela fortepianów nazwiskiem Artur S.
Riehl, który około dziesięć miesięcy wcześniej poślubił Luizę Geist, niegdyś pokojówkę Frances
Noel Hall. W lipcu 1926 Riehl wniósł o separację i przy tej sposobności oświadczył, że Luiza Geist
została w roku 1922 przekupiona przez Stevensów. W rzeczywistości wiedziała o podwójnym
morderstwie. Czternastego września 1922 pojechała na De Russey’s Lane razem z panią Hall i
Willie Stevensem i przypatrywała się morderstwu. Phil Payne, naczelny redaktor „Mirror”,
twierdził, że ma wiadomości także o innych przekupstwach i fałszywych zeznaniach, i wzywał
Moore’a, gubernatora New Jersey, by sprawę wznowił. Natychmiast inne dzienniki nowojorskie
rzuciły się znów na ten lemat. Moore nie czuł się na siłach stawiać opór naciskowi i podnieceniu
społeczeństwa. Raz jeszcze zlecił dochodzenia bezstronnemu człowiekowi. Wybór jego padł na
osobistego przyjaciela, adwokata Aleksandra Simpsona.
Gdy Simpson — drobny mężczyzna o wielkich ambicjach — przybył drugiego sierpnia do
Somerville, napotkał „bezprzykładny chaos”. Znaczna część środków dowodowych z roku 1922
zniknęła. Willie Stevens otrzymał z powrotem swój rewolwer. Zniknęły protokoły zeznań
świadków. Trzeciego sierpnia próbował Markus W. Beekman, brat zmarłego tymczasem
prokuratora Somerville, sprzedać „Daily Mirror” protokoły zeznań świadków z roku 1922. Znalazł
je w opakowaniu i przywłaszczył sobie. Wizytówka, która leżała u stóp martwego wielebnego
Halla, zaginęła w „nieprawdopodobny sposób.”. Rzekomy ekspert od daktyloskopii jakoby
wypożyczał tę kartkę. Simpson musiał szukać jej, aż znalazł w archiwum pewnego dziennika.
Oryginalne sprawozdania z autopsji dokonanych przez doktorów Hegemana i Smitha zniknęły.
Pierwszym przedsięwziętym przez Simpsona krokiem był wniosek o ponowną ekshumację
zamordowanych. Angielski dziennikarz Peter Robertson relacjonował później: „Simpson z całą
powagą wyobrażał sobie, że nowa autopsja da mu do ręki jakiś klucz do rozwiązania zawiłego
wypadku. Klucza takiego nie otrzymał, w każdym razie uzyskał jednak potwierdzenie
lekkomyślności i ignorancji, z jaką lekarze spełnili swoje zadanie w roku 1922. Nową autopsję
zlecił Simpson lekarzowi z Nowego Jorku, doktorowi Ottonowi H. Schultze, człowiekowi częścią
poważanemu, częścią znienawidzonemu, ponieważ występował przeciw instytucji koronera.
Prokuratura Nowego Jorku zaangażowała go przed kilku laty jako „asystenta medycznego”. Z
końcem października sekcjonował on zwłoki Halla w Brooklynie. 28 października przybył do
Nowego Brunszwiku i w jakimś garażu badał to, co pozostało z Eleanor Mills.
Gdy Simpson po gorących debatach z ławą przysięgłych wniósł 5 listopada w Somerville
przeciw Frances Noel Hall i jej obojgu braciom skargę o morderstwo — Schultze wystąpił jako
świadek oskarżenia. Wzbudził wielkie zainteresowanie, gdy sporządzoną z gipsu figurkę kazał
wnieść przed balustradę ławy przysięgłych. Figura przedstawiała głowę i część okolicy barku
człowieka i można ją było rozkładać na poszczególne części. Schulze otworzył głowę i pokazał
przysięgłym, jaką drogę przebyły śmiertelne kule. Ale to przedstawienie było tylko „widowiskiem”,
sensacją dla dziennikarzy i obecnych na sali sądowej.
Ważniejsze było co innego. Schultze przedstawił wyniki autopsji Eleanor Mills: „brak górnej
części tchawicy, krtani i języka…”
— Chodziło przeto — zawołał Simpson — o te wszystkie narządy, których używała do śpiewu.
Schultze odparł: — Tak.
— Czy — badał Simpson — Schultze może zapodać, w jaki sposób narządy te zostały usunięte?
— Wycięto je.
Simpson wezwał doktora Hegemana i doktora Smitha na podium świadków. — Dlaczego —
pytał — nie odkryli w roku 1922 tej okoliczności, wówczas prawdopodobnie mogła ona wskazać
sprawcę, który nienawidził narządów głosu Eleanor Mills przyjmując, że oczarowała ona Halla
swym śpiewem. — Simpson musiał „nękać” lekarzy, aż przyznali, że w ogóle nie otwierali jamy
ustnej denatki.
Tym samym Simpson odniósł jeden ze swych małych triumfów. Ale dla procesu było to bez
znaczenia. Podkreślało jedynie fakt, jak dalece brakowało wyobraźni sądowo-medycznej,
jakiegokolwiek pojęcia o znaczeniu medycyny sądowej i współpracy między medycyną a policją.
(Brakowało tego od samego początku). Simpson mógł walczyć jak lew — wszystko daremnie.
Daremne było dramatyczne wystąpienie Jane Gibson, która tymczasem zachorowała na raka.
Wniesiono ją na noszach na salę sądową, by mogła powtórzyć swe zeznania z roku 1922. Krzyknęła
do Frances Noel Stevens: „Mówię prawdę, tak mi, Boże, dopomóż. I pani wie, pani to wie…”
Ale matka Jane Gibson, siedząca między widzami, zawołała jednocześnie: „Ona kłamie, ona
kłamie…!”
Luiza Geist, która rzekomo wyznała mężowi, że widziała klan Stevensów w czasie mordu,
oświadczyła, że nigdy nie uczyniła podobnego wyznania. Alibi obydwu braci Stevensów i Frances
Noel Hall (nazywanej przez reporterów „żelazną wdową”) były nie do obalenia. Trzeciego grudnia
przysięgli uznali za niewinnych troje rodzeństwa, które wydało na obronę 400 000 dolarów.
Sprawa Hall/Mills zapadła w tę bezmierną nicość, w jakiej zaginęło w tamtych latach tyle nie
wyjaśnionych amerykańskich spraw. Nie zaginęła jednak jako przykład sytuacji, w której
znajdowała się medycyna sądowa w Stanach Zjednoczonych jeszcze w latach trzydziestych
dwudziestego wieku.

═══════ ♦ ═══════
18. W tymże roku 1926, kiedy zakończyła się afera Hall/Mills, Amerykanin Ward J. MacNeal
pracował na polecenie National Research Council44 nad dwoma sprawozdaniami dotyczącymi
systemu koronerów w Nowym Jorku. Badał on wprawdzie tylko stosunki w największym mieście
Nowego Świata, ale to, co miał do powiedzenia o systemie koronerów, dotyczyło w znacznie
większej mierze całego kraju. Im dalej od wschodniego wybrzeża, tym trudniejsza wydawała się
sytuacja. Jeśli system koronerów wywołał już taką krytykę w o wiek lepiej uporządkowanych
stosunkach w Anglii, to w Ameryce Północnej —w warunkach niczym nie powstrzymanego
rozwoju — stal się areną jak najbardziej awanturniczych wydarzeń. Sposób, w jaki koronerzy
ustalali przyczyny śmierci człowieka na podstawie przesłuchania świadków, stawał się często
groteską. Na sto niejasnych lub podejrzanych wypadków śmierci, badanych przez koronera w
Nowym Jorku w latach 1868 do 1890, znalazło się tylko osiem takich, w których przedsięwzięto
obdukcję. Gdy brakowało patologów45 — a nie było w ogóle patologów doświadczonych w
medycynie sądowej — wyniki badań prowadziły często na manowce. Przedsiębiorcy pogrzebowi,
pełniący funkcję koronerów, unikali zasadniczo autopsji, bo interes był dla nich ważniejszy —
wreszcie nie chcieli i nie mogli przedkładać krewnym „uszkodzonych nieboszczyków”. Orzeczenia
koronerów zawierały liczne mniej więcej tego rodzaju sentencje: „Nieboszczyk stracił życie na
skutek rany postrzałowej. W jaki sposób, nie wiadomo, ponieważ nie oddano strzału z pistoletu”.
Wśród koronerów w Nowym Jorku, wybranych w latach 1898-1915, było ośmiu grabarzy, siedmiu
zawodowych polityków, sześciu handlarzy nieruchomościami, dwóch fryzjerów, dwóch blacharzy,
jeden rzeźnik, jeden mleczarz, dwóch właścicieli barów i tak dalej. Wyjątkowo wybierani lekarze
byli to pijacy lub ludzie „niewydarzeni”w swym zawodzie. O niektórych koronerach w Brooklynie
krążyła opinia, że wyznaczają wynagrodzenie za przerzucanie na stronę brooklyńską zwłok
topielców, które niemal codziennie niosła rzeka Newton Greek między Brooklynem a Queens,
ponieważ każde dochodzenie przynosiło im piętnaście do pięćdziesięciu dolarów. Takie i tym
podobne stosunki doprowadziły w roku 1877 do takiego wzburzenia ludności w Bostonie, że
odrzucono wszystkich kandydatów na koronerów. Ich miejsce zajęli „medical examiners”46, którzy
musieli być lekarzami-patologami. Ustanawiał ich sam gubernator na okres siedmiu lat, a mieli
badać każdego nieboszczyka, o którym należało sądzić, że zmarł nienaturalną śmiercią. Ponieważ w
opinii publicznej panowała (podobnie jak w Anglii) głęboka awersja do sekcjonowania zwłok,
„medical examiners” mogli przedsiębrać autopsję tylko za zgodą prokuratora. W ten sposób jednak
wtargnęły znów pewne wpływy polityczne; nie miały one jednak wielkiej wagi wobec faktu, że
wreszcie wszystkie podejrzane wypadki śmierci były badane fachowo. Jak słuszne było to, co
zaczęło się w stanie Massachusetts w 1877 roku, wykazało wykrycie licznych morderstw, które
poprzednio pozostawały nie wyświetlone lub które zatuszowano. Niektórzy z owych pierwszych
„medical examiners” wykazali takie awanturnicze cechy, jakimi odznaczało się tak wielu
amerykańskich pionierów także i w innych dziedzinach.
Jednym z najwybitniejszych był doktor Jerzy Burgess Magrath. Urząd, swój jako „medical
examiner” w Bostonie objął w roku 1906. Magrath był dziwakiem i showmanem w całym tego
słowa znaczeniu — wielki, ciężki mężczyzna o płomiennie rudych włosach, z którymi w
późniejszych latach, po ich utracie, konkurowała równie płomienna ruda peruka. Znane były w
mieście jego czarne krawaty artysty, jaskrawe kamizelki i zielonkawe ubrania. Jako kawaler
zajmował mieszkanie nad swym biurem w starym budynku przy Boston Street. Jadał tylko raz na
dzień, ale wtedy gruntownie, i twierdził, że już wysłuchał większości koncertów symfonicznych w
całym Massachusetts. Poza tym jeździł prastarym fordem zwanym Lizzie, na którym umieszczony
był swego rodzaju dzwonek pożarniczy. Gdy jechał na jakieś miejsce przestępstwa lub na oględziny
zwłok, dzwonił na alarm. Magrath uprawiał te pokazy całkiem świadomie. Jednemu z asystentów,
toksykologii, Williamowi F. Boosowi, wyjaśnił: „Bill, pan musi na ludziach wywierać wrażenie, to
pomaga, to pomaga…” Znał wrogie, a co najmniej ignoranckie nastawienie otoczenia do wiedzy w
owych czasach. Abstrahując jednak od kilku dawno zapomnianych Amerykanów, jak J.S.
Stringham i Romain Beck — którzy w latach między 1815 i 1823 daremnie usiłowali uczyć w
Nowym Jorku europejskiej medycyny sądowej — Magrath był pierwszym, który posługiwał się w
Ameryce europejską medycyną sądową. Był nie tylko namiętnym anatomopatologiem. Wcześnie
już reprezentował pogląd, że medycyna sądowa winna sięgać od patologii po ogólną wiedzę
przyrodniczą — z której to rozwojem spotkamy się jeszcze w Europie. W jego notesie widniało
godne uwagi zdanie: „Gdy prawo będzie wymagało od ciebie, byś wystąpił jako świadek, bądź
zawsze człowiekiem nauki. Nie do ciebie należy zemsta za ofiarę, ratunek niewinnego lub
zniszczenie winnego. Twoim wyłącznym zadaniem jest złożyć świadectwo w ramach twej wiedzy i
twoich naukowych możliwości”.
Mimo zaskakujących wyników nowej instytucji w Massachusetts dopiero w roku 1915 stan
Nowy Jork wydał ustawę zwalniającą tam koronerów z urzędu i wprowadzającą na ich miejsce
„medical examiners”. Gdy John Purroy Mitchell objął w roku 1914 urząd burmistrza Nowego
Jorku, stało się to w toku „reformatorskich posunięć”, jakie zdarzały się od czasu do czasu w celu
położenia kresu nadużyciom poprzedniej administracji. Mitchell zlecił Wallsteinowi, jednemu ze
swych urzędników, ponowne zbadanie systemu koronerów w Nowym Jorku. Sprawozdanie
Wallsteina brzmiało: „Koronerzy w Nowym Jorku to połączenie władzy politycznej, nieudolności i
braku odpowiedzialności… Jak bada się nieboszczyków, wynika z wypowiedzi strażników zwłok;
według nich badanie trwające dłużej niż pięć minut jest czymś niezwykłym… Zakres kompetencji
koronerów nowojorskich obejmuje dzieciobójstwo i sprytne trucicielstwo, które nie przedstawia
żadnego ryzyka dla sprawców…”
W wyniku tego sprawozdania wyszła ustawa o lekarzach sądowych. Postanawiała, że od 1 lipca
1918 koronerów ma zastąpić „chief medical examiner”, wspierany przez licznych asystentów.
„Chief medical examiner” i wszyscy jego współpracownicy musieli być doświadczonymi
patologami wyszkolonymi także „w mikroskopii i badaniu krwi”. Zadaniem ich było badanie
wszystkich przypadków śmierci zachodzących „na skutek zbrodniczego użycia przemocy,
nieszczęśliwych wypadków i samobójstw”; dalej wszystkich nagłych zejść przy uprzednio
oczywistym dobrym stanie zdrowia względnie zejść ludzi nie pozostających pod opieką lekarską”.
Główny „medical examiner” miał obowiązek udać się na „miejsce zejścia”. On sam miał
rozstrzygać, czy autopsja jest potrzebna, czy nie; miał obowiązek przeprowadzać autopsję i
meldować prokuratorowi o wszystkich wypadkach gwałtownej śmierci.
Rzecz jasna, że koronerzy nowojorscy bronili się; w końcu chcieli utrzymać swe stanowiska.
Oświadczyli, że system owych „medical examiners” stanie się „rzeźniczym triumfem” lekarzy.
Jeszcze raz nabrali nadziei, gdy burmistrz Mitchell przepadł w wyborach w roku 1917, a jego
miejsce zajął John F. Haylan. Haylan usiłował „zapomnieć” o wydanej w roku 1915 ustawie.
Dopiero zmuszony naciskiem opinii publicznej głównym „medical examiner’em” zamianował
doktora Karola Norrisa, jednego z niewielu lekarzy nowojorskich, posiadających kwalifikacje na ten
urząd.
Wraz z Norrisem wystąpił jednak na arenę człowiek, który położył pierwszy trwały fundament
pod medycynę sądową w Nowym Świecie. Norris — ponad dwa cetnary wagi — urodzony w
Hoboken w roku 1867, olbrzym o głęboko osadzonych ciemnych oczach, ze szpiczastą bródką,
studiował medycynę na Uniwersytecie Columbia, a następnie udał się do Europy. Tam spędził dwa
semestry w Kilonii i jeden semestr zimowy w Getyndze, później, aż do roku 1894, pracował w
Berlinie u króla anatomopatologów, Virchowa. W końcu, od 1894 do 1896, pracował w Wiedniu
przy Edwardzie von Hofmann i przy Kolisce, i nauczył się europejskiej medycyny sądowej w jej
kolebce. W latach od 1904 do 1918 był profesorem patologii i kierownikiem laboratorium
chemiczno-bakteriologicznego w szpitalu Bellevue w Nowym Jorku — od dawna będąc
człowiekiem zamożnym i niezależnym. Z chwilą, gdy objął urząd głównego lekarza sądowego,
ujrzał zniszczenie marzeń, które przyniósł z sobą do ojczyzny z Wiednia. Niemniej było wiele
trudności do pokonania. Politycy usiłowali wciąż na nowo ograniczać kompetencję nowego urzędu.
Norris zużył poważną część swego majątku na zakup urządzeń laboratoryjnych. Jako zdolny
organizator założył Manhattanie centralne biuro, w którym dzień i noc pracowała obsługa telefonu.
Filialne biuro powstało w Brooklynie. Młodsi patologowie pracowali w kostnicach dzielnic
nowojorskich, w Manhattanie, Brooklynie, Bronx, Oueens i Richmond. Inni pełnili służbę
zewnętrzną, stale gotowi przybyć na miejsce każdego śmiertelnego wypadku.
Jednym z najważniejszych współpracowników, których pozyskał Norris, był Aleksander Oskar
Gettler. Urodzony w Wiedniu w roku 1883, przybył do Nowego Jorku jako pięcioletni chłopiec.
Pieniądze, których potrzebował będąc studentem chemii, zarabiał nocami jako bileter na peronie w
Battery. Później przystąpił do pracy w laboratorium Norrisa jako chemik, interesując się szczególnie
biochemią i toksykologią. Gdy w lecie roku 1918 Norris daremnie walczył o środki na własne
laboratorium chemiczne, Gettler objął w szpitalu Bellevue prowadzenie badań chemiczno-
toksykologicznych dla głównego „medical examinera”. Gettler — niski, zamknięty w sobie
człowiek — nie przeczuwał, jakiej roboty się podjął.
Norris działał jak burza, nagle zjawiając się osobiście w miejscach śmierci i przestępstw.
Napotykał urzędników policyjnych, którzy przywykli jeszcze do koronerów-ignorantów nie
mających pojęcia o medycynie. W pamięci urzędników wyryło się na zawsze wrażenie pierwszego
spotkania z brodatym olbrzymem. Ów gigant, w eleganckim wozie z szoferem Charlie
Liebermanem, niezmordowany, spędzający każdy ranek w kostnicy Manhattanu, a w południe, po
wytarciu trzewików, spożywający lunch w jednym z najznakomitszych hoteli na Park Avenue, w
większym jeszcze stopniu niż Magrath miał dane, by stać się postacią popularną w kołach
administracji, sądownictwa i policji, w Nowym Jorku zaś rozpowszechniać elementarne pojęcie o
tym, co znaczy medycyna sądowa.
Począwszy od roku 1918 wpływało rokrocznie do urzędu Norrisa 15 do 20 tysięcy meldunków o
podejrzanych czy niejasnych wypadkach śmierci. Norris i jego asystenci dokonywali czterech do
sześciu tysięcy autopsji rocznie. W ciągu dwunastu miesięcy rozpracowano siedem tysięcy
wypadków gwałtownej śmierci — w jednym roku 338 wypadków śmierci przez zastrzelenie, 120
przez uduszenie, 638 wypadków zatrucia gazem, 446 wypadków utonięcia lub utopienia, 326
wypadków śmierci skutek ognia. Gdy Norris wspominał Wiedeń i porównywał swój tamtejszy
zakres doświadczeń z ową powodzią przypadków zalewających go w Nowym Jorku, wzbierał w
nim gniew, że z tych wszystkich doświadczeń odnosili korzyść tylko jego nieliczni
współpracownicy i nikt więcej. Współpracował wprawdzie ściśle z wydziałami medycznymi
uniwersytetów nowojorskich; tworzyły one wówczas podwaliny pod medycynę amerykańską, która
w kilka lat później miała przeciąć pępowinę łączącą ją z Europą i z biorącej stać się dającą. Ale nie
było zrozumienia i miejsca dla medycyny sądowej, i dla kształcenia lekarzy, którzy by w całym
kraju mogli zdziałać to, co zdziałał Norris w Nowym Jorku.
W rozmowach z dziennikarzami Norris wybuchał od czasu do czasu: „Mamy w tym kraju więcej
inteligencji i kultury niż gdziekolwiek na świecie. Mamy ducha przedsiębiorczości, którego Stary
Świat mógłby nam pozadrościć. Ale jesteśmy niewykształceni, mój stary! (to było obok okrzyku
„Christoforo Colombo” jego ulubionym wyrażeniem) Nazywamy się wolnymi. Ale mamy wolność
robienia z siebie osłów… Jesteśmy — śmieszna rzecz — po prostu krótkowzroczni i głupi…” A
potem: „W każdym wielkim mieście w każdym okręgu (County) powinien być kompetentny
«medical examiner». Musimy zacząć zaraz kształcić młodych lekarzy, którzy poświęcą życie temu
zadaniu…” Norris skarżył się z goryczą na pogląd, że normalni lekarze praktykujący, a nawet
patologowie, mogą być użytecznymi lekarzami sądowymi. „Reflektanci na urząd w sztabie
«examinerów» w Nowym Jorku muszą przejść ciężkie próby. Młody lekarz powinien
przeprowadzić przynajmniej pięćdziesiąt autopsji, zanim będzie mógł rozpocząć pracę jako
asystent, którego początkowo można zatrudnić tylko przy wypełnianiu mało ważnych zadań. A
potem — porównać z tym umiejętność i doświadczenie przeciętnego lekarza…” Norris był
człowiekiem, któremu niełatwo przychodziło okazywać cierpliwość wobec głupoty i braku
rozsądku. Dopiero na rok przed śmiercią, 1934, udało mu się stworzyć przy New York University
College coś w rodzaju „Department of Forensic Medicine”47 . Lekarz europejski Kurt E. Lande,
który w tym czasie przybył do Nowego Jorku i pracował w charakterze głównego „medical
examinera”, pisał w 1936, że w roku 1935 tylko dwóch studentów okazało zainteresowanie
medycyną sądową, a w 1936 tylko jeden. Ale skąd miało się wziąć owo zainteresowanie? Jak
można było zrozumieć korzyść z zajmowania się medycyną sądową, gdy w całym rozległym kraju,
poza Bostonem czy Nowym Jorkiem, nie było żadnych urzędów, żadnej możliwości kariery?
Dlaczego w momencie, gdy rozkwit amerykańskiej medycyny ogólnej otwierał im na oścież
wszystkie bramy, studenci medycyny mieli wybierać zawód szczególny, który — wydawało się —
nie dawał im żadnych szans? Jak mogli w ogóle w dobie coraz większej specjalizacji amerykańskiej
medycyny (o wiele konsekwentniejszej niż europejska) zrozumieć ową specjalną dziedzinę, która w
toku swego długiego europejskiego rozwoju stała się zbiornikiem różnorodnych specjalności — od
patologii do psychiatrii?
Gdy Norris zmarł we wrześniu 1934 na atak serca w sześćdziesiątym siódmym roku życia,
pomysł zatrudnienia „medical examinerów” objął poza Bostonem i Nowym Jorkiem tylko Newark;
Uniwersytet Harwardzki zaczął w roku 1932 organizować insytuty medycyny sądowej. Tak
przedtem, jak i potem koronerzy opanowali większą część Stanów Zjednoczonych. Karol Norris
pozostawił swemu następcy, Tomaszowi A. Gonzalesowi, jego współpracownikom i uczniom — z
Miltonem Helpernem, Morganem, Vance’em, M. Edwardem Martenem na czele — oraz
asystentowi i następcy Gettlera, Karolowi M. Umbergerowi, zadanie, na którego wypełnienie nie
starczyło jednego pokolenia.
Tymczasem w Starym Świecie rozwój szedł dalej swoją drogą.

═══════ ♦ ═══════
19. Edynburg, Buckingham Terrace nr 31, 17 III 1926.
Tam w owym czasie rozpoczęła się afera, dzięki której miał zabrzmieć i wywierać wpływ przez
dziesiątki lat inny motyw przewodni medycyny sądowej.
Buckingham Terrace nr 31 był miejscem zamieszkania rencistki, Marty Merrett, i jej syna
Donalda. Przed południem tegoż 17 marca, o godzinie 9.30, gdy Henrieta Sutherland, dochodząca
pomoc, pracowała w kuchni, usłyszała odgłos strzału. Na krótko przedtem kontrolowała w pokoju
ogień na kominku i widziała przy tym pięćdziesięcioletnią panią domu siedzącą przy stole i piszącą
listy, podczas gdy syn jej Donald siedział po przeciwnej stronie pokoju i przeglądał książkę. Gdy
Henrieta otworzyła drzwi kuchenne, podszedł ku niej osiemnastoletni Donald i, nie objawiając
szczególnego podniecenia, oznajmił: „Rita, moja matka zastrzeliła się”. A zaraz potem:
„Roztrwoniłem jej pieniądze i tym się martwiła…”
Gdy oboje weszli do pokoju, Berta Merrett leżała na podłodze między stołem a sekretarzykiem.
Z rany na głowie ciekła krew. Stołek, na którym siedziała, był przewrócony. Henrieta spodziewała
się, że na sekretarzyku zobaczy pistolet. Pobiegła do najbliższego telefonu. Wkrótce potem przybyli
z ambulansem dwaj konstable — Middlemiss i Izatt — stwierdzili, że Berta Merrett jeszcze żyje, i
polecili odtransportować ją do Królewskiego Szpitala. Middlemiss i Izatt byli przykładem tych
licznych jeszcze w roku 1926 urzędników policyjnych, którym brak było wystarczającego
doświadczenia w sporządzaniu protokołu stanu faktycznego. Nie potrafili potem dokładnie określić,
w jakich okolicznościach zastali ciężko ranną. Co więcej, dawali całkiem sprzeczne wyjaśnienia,
gdzie leżał pistolet. Middlemiss zabrał go wprawdzie, ale potem nie mógł sobie przypomnieć, czy
leżał on na podłodze, czy na sekretarzyku. Nie zabezpieczono odcisków palców. Na stole leżał nie
dokończony list, który pisała Berta Merrett, niewątpliwie ostatnie świadectwo jej myśli. Nie
zwrócono nań uwagi. Dopiero w sieni — już wyniesiono nosze z domu — Middlemiss zapytał
Donalda, co się stało jego matce. Otrzymał odpowiedź: „Kłopoty pieniężne”, i tym się zadowolił.
Ponieważ w Szkocji samobójstwo było karalne, w jakiś czas potem zjawił się w mieszkaniu
Merrettów inspektor-detektyw Fleming. I on również nie zabezpieczył żadnych śladów, na list Berty
Merrett nie zwrócił uwagi (potem list ów został spalony i na próżno go poszukiwano) i zadowolił
się tym, że na sekretarzyku leżały (rozłożone w sposób zwracający uwagę) listy, w których dwa
domy bankowe zawiadamiały Bertę Merrett, że przekroczyła swe konto. Fleming uważał to za
wystarczające dla wyświetlenia samobójstwa. Polecił on Królewskiemu Szpitalowi trzymać ciężko
ranną w pokoju z zakratowanymi oknami, ponieważ w razie wyzdrowienia oczekuje ją akt
oskarżenia.
Tymczasem około rannej krzątali się dwaj lekarze, doktor Bell i doktor Holcomble. Stwierdzili
oni wlot pocisku za prawym uchem. Zdjęcie rentgenowskie wykazało kulę pistoletową w kości
podstawy czaszki, operacja wydawała się niemożliwa, opatrzyli przeto tylko ranę. Następnego dnia
Berta Merrett odzyskała przytomność i chciała się dowiedzieć, co się z nią stało. Ponieważ z
samobójcami nie wolno było mówić o ich wypadku, otrzymała odpowiedź: „Miała pani mały
wypadek”. Nie przestała jednak myśleć o swym zranieniu. Powiedziała do doktora Holcombe:
„Siedziałam i pisałam listy. Syn mój Donald stal koło mnie. Powiedziałam do niego: odejdź
Donaldzie, i nie przeszkadzaj mi! Następnie usłyszałam coś w rodzaju eksplozji — i nic poza tym
sobie nic przypominam…”
Ta wypowiedź wydawała się doktorowi Holcombe bardzo szczególna. Poinformował o niej
inspektora Fleminga i zapytał, czy istotnie chodzi o samobójstwo. Stan pani Merrett jest tak
niepokojący, że w krótkim czasie może nie będzie sposobności, by ją wypytać. Fleming jednak nie
przedsięwziął niczego. Pewnej przyjaciółce, nazwiskiem Berta Hill, chora powiedziała: „Nie
miałam żadnego wypadku. Pisałam list do pani Anderson i pistolet wypalił za moim uchem”. Berta
Hill zapytała: „Czy miałaś pistolet w ręce?” Odpowiedź brzmiała: „Nie”.
24 marca przyszła do lecznicy siostra Berty Merrett, Eliza Penn. Chora wyjaśniła jej, że siedziała
przy stole, gdy w jej głowie nastąpiła eksplozja: „Tak jakby to Donald do mnie strzelał”. Potem
prosiła siostrę, by się zatroszczyła o Donalda. Wczesnym rankiem 1 kwietnia Berta Merrett zmarła.
Gdy Eliza Penn „zatroszczyła się” o Donalda, odkryła okoliczności, „które nią głęboką
wstrząsnęły”. Natychmiast po odwiezieniu matki do szpitala Donald zaangażował tancerkę z
„Dunedin Palais de Dance” i zabrał ją do domu. Kupił wielki motocykl (Eliza Penn nic miała
pojęcia, skąd wziął pieniądze) i z dwiema dziewczynami wybrał się do Londynu. Stan matki
interesował go tylko tyle, że pytał, czy jeszcze żyje, czy już umarła. Na podłodze w pokoju znalazła
się wystrzelona łuska, której Fleming nie zauważył. W sypialni Donalda leżało pudełko z 38
nabojami tego samego typu. Na zapytanie ciotki o te naboje Donald odparł, że kupił kiedyś pistolet,
by strzelać do królików. Matka jednak odebrała mu broń.
Eliza Penn nigdy nie mogła szczególnie pogodzić się ze sposobem, w jaki Berta wychowywała
syna. Usprawiedliwiała siostrę tylko tym, że John Alfred Merrett, awanturniczy obieżyświat,
którego Berta poślubiła w roku 1907, pozostawił ją z synem samą. Teraz dowiedziała się, że Donald
nie pokazał się w szkole od szeregu miesięcy, lecz zabrał niejaką Nelly Christy z „Dunedin Palais
de Dance” i dawał jej kosztowne prezenty. Na to wszystko Berta Merrett była widocznie ślepa.
Eliza Penn zadawała sobie pytanie, skąd Donald brał pieniądze na te eskapady. Nie musiała długo
czekać na odpowiedź.
W spuściźnie jej siostry pozostał testament, w myśl którego niewielkim majątkiem tej ostatniej
zarządzać miał kurator publiczny na rzecz Donalda. Gdy opiekun objął ów zarząd, stwierdził, że w
ostatnich tylko miesiącach przed śmiercią Berty Merrett Donaldowi wypłacono z jej rachunków w
bankach Clydesdale i Midland 457 funtów, w szczególności na podstawie czeków podpisanych
przez Bertę Merrett. Wszystkie jednak podpisy zostały sfałszowane przez Donalda. 15 marca bank
Clydesdale zawiadomił Bertę Merrett, że jej konto jest wyczerpane. Prawdopodobnie Donald
przejął ten list i wyrównał rachunek sfałszowanym czekiem na bank Midland. Przez to jednak konto
w banku Midland zostało przekroczone i 17 marca przyszło do Buckingham Terrace pismo z
upomnieniem. Eliza Penn wyraziła jednak wątpliwość, czy i ten list trafił do rąk zmarłej. Coraz
bardziej umacniało się w niej podejrzenie, że Donald przejął i ten list i zrozumiał, że czas
fałszerstwa skończyl się definitywnie. Podejrzewała, że Donald zamordował matkę i upozorował
samobójstwo.
Jesienią 1926 podstaw do podejrzeń, że Berta Merrett została zastrzelona zez własnego syna,
nagromadziło się tyle, że „procurator fiscal” (w Szkocji w przeciwieństwie do Anglii gra on
podobną rolę jak prokurator na kontynencie) podjął sprawę. 29 listopada aresztowano Donalda pod
zarzutem puszczania w obieg fałszywych czeków i zamordowania swej matki.
To były początki sprawy Merrett aż do momentu, gdy w sam środek afery wkroczyła medycyna
sądowa.

═══════ ♦ ═══════
20. Od czasów Devergie’ego medycyna sądowa zajmowała się szczególnie problemem ran
postrzałowych. Zbadanie tego problemu należało do wielkiego kompleksu urazów powstających
wskutek ciosów ostrą lub tępą bronią, pchnięcia, uderzenia lub upadku. Studia koncentrowały się na
określonych zagadnieniach głównych. Chodziło o ustalenie, czy i w jakich warunkach rany
postrzałowe są śmiertelne. Dalej chodziło o rozróżnienie wlotu i wylotu pocisku, ponieważ z tego
można było wysunąć pewne wnioski co do przebiegu morderstwa, usiłowania zabójstwa czy
samobójstwa. Sondowano poza tym kanały postrzałowe, ponieważ przedłużenie linii, jakimi one
biegły, prowadziło w pewnych okolicznościach do miejsca, z którego oddano strzał. Wreszcie nie
mniej chodziło tu o bardzo ważną kwestię, jak dalece można wywnioskować z rany postrzałowej
odległość, z której strzał został oddany. Mianowicie już bardzo wcześnie okazało się, że na
podstawie badania rany można dać odpowiedź na pytanie, czy chodzi o morderstwo, czy o
samobójstwo. Należało przy tym koniecznie ustalić, czy strzał oddano z dużej, czy z małej
odległości, czy wreszcie z bezpośredniego pobliża. Nigdy nie można było przyjąć samobójstwa, gdy
strzał został oddany z odległości poza zasięgiem samobójcy. Były wprawdzie poszczególne
przypadki, gdy na przykład samobójca umocował karabin w ustalonej pozycji, stanął w pewnej
odległości na linii strzału i uruchomił spust przy pomocy sznura. Tego rodzaju przypadki stanowiły
jednak wyjątek. We wszystkich pozostałych przypadkach ustalenie odległości, z jakiej oddano
strzał, miało rozstrzygające znaczenie.
Przy każdym strzale przed wylotem broni powstaje płomień, którego działanie zależy od rodzaju
broni i siły naboju. Gdy strzał oddano z odległości nic większej niż 30 centymetrów, odzież, włosy
czy skóra są dokoła wlotu przypalone. Rzeczywiście już Edward von Hofmann przekonał się w
Wiedniu, że te oznaki należy tu bardzo dokładnie rozróżniać. Przez dziesiątki lat uważano otarcie
naskórka dokoła wlotowej rany postrzałowej, przypominające garbowaną skórę, za oparzenie i
oceniano je jako „oznakę strzału z bliska”.
Hofmann wykazał jednak, że chodzi o całkiem coś innego: każdy pocisk wdzierający się w skórę
wywoływał zadraśnięcie, wgniatając przy tym górną warstwę skóry. To zadraśnięcie powodowało
brązowe zabarwienie skóry; całkiem identyczne można stwierdzić przy strzałach z dużej odległości.
Nadto można było jednak stwierdzić prawdziwy rąbek oparzeliny, szczególnie wtedy, gdy kula
przeszła przez odzież. Ludzie tacy, jak Tardieu, Brouardel, Strassmann czy Hofmann potrafili często
na podstawie samej woni spalenizny rozstrzygnąć, czy chodziło o strzał z bliskiej odległości. W
każdym razie jednak należało przykładać większą wagę do innego znaku szczególnego. Po każdym
strzale wraz z kulą opuszczają lufę nie spalone cząsteczki ładunku prochu. Jeśli strzał oddano z
małej doległości, te cząsteczki prochu trafiają bezpośrednio w skórę. Zależnie od odległości
uderzenie może być tak silne, że cząsteczki prochu wnikają w skórę. Przy strzałach z odległości
około 50 cm dawały się one dobrze rozpoznać. Nie mniejsze znaczenie posiadały znaki szczególne
spowodowane przez dym powstający przy wybuchu prochu i wychodzący z lufy przy strzale; kształt
dymu był rozmaity zależnie od długości lufy — raz stożkowaty, raz w formie grzyba. W każdym
razie dym w postaci sadzy osiadał na obszarze rany wlotowej. Ten „obszar sadzy” był najsilniejszy
przy odległościach 2 do 12 centymetrów. Nie było jednak stałych reguł. Szczególne warunki
powstawały tam, gdzie wylot broni bezpośrednio przyłożony był do celu. Proch i sadzę znajdowano
wc wnętrzu kanału postrzałowego; poza tym wdzierały się do kanału gazy wybuchowe, podnosząc
skórę od wewnątrz.
Do czasu pierwszej wojny światowej medycyna sądowa stworzyła sobie system doświadczalny,
przy pomocy którego potrafiła rozróżnić strzały z daleka od strzałów z bliska. Od tego czasu jednak
wynalazek tak zwanych prochów bezdymnych i sporządzanie tzw. amunicji nitro— lub sinoxyd48
stworzyło nowe problemy. Działanie płomienia prawie ustało. Rozpryskiwanie resztek prochu
zmalało i cząsteczki stawały się mniejsze. Natomiast sadza pochodząca ze spalenia prochu nie
wykazała większych zmian.
Jesienią 1926, gdy William Horn, „procurator-fiscal”, oskarżył Donalda Merretta o
zamordowanie matki, medycyna sądowa poszukiwała właśnie nowych niezawodnych
sprawdzianów oceny odległości strzału. Było jeszcze w użyciu wiele starej broni z amunicją
ładowaną prochem dymnym. Ale liczba nowoczesnych karabinów, pistoletów i rewolwerów z
amunicją bezdymną stale wzrastała. Ulepszona amunicja wymagała stosowania bardziej
finezyjnych metod dowodowych.
Gdy William Horn zajął się śmiercią Berty Merrett, stwierdził wkrótce, że nie posiada żadnych
przekonywających dowodów morderstwa. Jedynym świadkiem czynu był sam oskarżony. Inspektor
Fleming zaniechał wypytania Berty Merrett — która mimo rany głowy przypomniała sobie
widocznie wypadki — jak również zaprotokołowania jej wyjaśnień. W ten sposób Horn zdany był
na pośrednie zeznania lekarzy i krewnych, którzy przed sądem nie mieli mieć znaczenia jako
pełnowartościowi świadkowie. Istniały bardzo silne podejrzenia, ale nie dowody. Pozostawał dowód
z poszlak materialnych. Ale tu zemściło się niedbalstwo Fleminga i konstablów. Najbardziej fatalna
była utrata listu, który Berta Merrett pisała przed śmiercią. Prawdopodobnie jego treść
wystarczałaby do ustalenia, czy pisząca myślała o samobójstwie, czy nie. Po zbadaniu akt Horn nie
widział innej drogi, jak tylko zwrócić się o pomoc do medycyny sądowej.
Może uda się wykazać, że kanał postrzałowy w głowie denatki nie mógł powstać od jej
własnoręcznego strzału, a może odległość strzału będzie jednocześnie przemawiać przeciw
zranieniu własnej ręki. W aktach znalazł Horn dokument, który niezbyt dodał mu otuchy.
Pierwszego kwietnia Harvey Littlejohn, profesor medycyny sądowej na uniwersytecie w
Edynburgu, sekcjonował zwłoki Berty Merrett. W jego protokole można było przeczytać, że za
prawym uchem zmarłej „stwierdzono dobrze opatrzoną wlotową ranę postrzałową”. Odnośny kanał
rany nie prowadził w poprzek głowy, lecz silnie ku przodowi i lekko ku górze. Około dwa do dwóch
i pół centymetra za wlotem kula utkwiła w podstawie czaszki. Infekcja pourazowa doprowadziła
później do śmiertelnego zapalenia opon mózgowych. Rozstrzygające zdanie protokołu brzmiało:
„Nie można było ustalić, z jakiej odległości broń wypaliła, czy z odległości kilku centymetrów, czy
z większej. Co się tyczy położenia rany, możliwe jest orzeczenie, że chodzi tu o samobójstwo.”
Protokół nie zawierał przeto nic pocieszającego dla Horna. W roku 1926 Harvey Littlejohn
uchodził za najpoważniejszego lekarza sądowego w Szkocji. Od roku 1906 był kierownikiem może
najbardziej słynnej katedry medycyny sądowej w Wielkiej Brytanii i następcą równie sławnego
ojca, Henryka Littlejohna. Jego ojciec był autorem licznych kąśliwych powiedzonek, jak na
przykład: „Załóżmy się, że dziewice Edynburga mogę wywieźć na Arthur’s Seat49 w jednych
taczkach”. Harvey Littlejohn odziedziczył nie tylko ostry język. Również medycynę sądową
„wyssał z mlekiem matki”.
Przy rozpoczęciu swych działań Horn nie wiedział, że Littlejohn od czasu uzyskania pierwszych
wiadomości o szczególnym trybie życia Donalda Merretta zwątpił w trafność swych własnych
wniosków. Wątpliwości jego wzrosły, gdy w lipcu zetknął się z doktorem Bellem i doktorem
Holcombe, obu lekarzami, którzy opiekowali się Bertą Merrett. Obydwaj byli przekonani, że nie
było samobójstwa. Oświadczyli, że po przywiezieniu Berty Merrett nie stwierdzono ani śladu
spalin, ani śladu zaczernienia od prochu czy sadzy prochowej. Znali te oznaki z poprzednich
wypadków samobójczej śmierci i natychmiast by je zauważyli. Littlejohn czuł, że w wieku
sześćdziesięciu pięciu lat popełnił jeden z tych błędów, przed którymi zawsze przestrzegał swych
studentów — błąd z góry powziętej opinii. Fakt samobójstwa przyjął za tak pewny, że nie przyszło
mu na myśl już w kwietniu zapytać lekarzy o znamiona strzału z bliskiej odległości. Littlejohn, od
lat dręczony chorobą żołądka, astmą i bronchitem, widział w błędzie swym oznakę upadku sił, nie
widział jednak sposobu naprawy zaniedbania. W ciągu ostatnich dwudziestu lat oglądał co najmniej
pięćset wypadków samobójstwa przez zastrzelenie, ale podobnie jak liczni — jeśli nie większość
lekarzy sądowych jego pokolenia — nie zajmował się nigdy bronią palną. Opinie o broni leżały
przez długi czas poza zakresem medycyny i — jak zobaczymy w jednym z następnych rozdziałów
— uważane były za sprawę rusznikarzy. Dopiero młodsi lekarze sądowi, przede wszystkim od
pierwszej wojny światowej, wobec rosnącej ilości ran postrzałowych zaczęli także studiować broń,
która wywoływała te rany. Do tych młodszych lekarzy sądowych należał uczeń Littlejohna —.
Sydney Smith. Urodzony w Nowej Zelandii, przybył Smith w roku 1908 do Edynburga. Był to
młody człowiek bez środków, ale niezwykle przedsiębiorczy; chciał studiować medycynę, co też
osiągnął, a następnie przypadkowo, z powodu stypendium, znalazł się wśród asystentów Littlejohna
i w ten sposób stał się lekarzem sądowym.
Od roku 1917 pracował jako kierownik instytutu medycyny sądowej rządu egipskiego w Kairze.
Przez jedną noc zetknął się z wypadkami zbrodni, jakich nie znalazłby w całej Szkocji. Tysiące
morderstw dokonanych i usiło-wanych rozpracował w ciągu lat wraz ze swymi asystentami. Był
obdarzony wyobraźnią i ruchliwy, dysponował w roku 1926 takimi laboratoriami, jakie nie istniały
w całej Anglii i Szkocji, oraz doświadczeniami daleko większymi od doświadczeń Littlejohna. W
lecie roku 1926 Smith, wówczas czterdziestotrzyletni mężczyzna, wybrał się na urlop do
Edynburga. Przy sposobności odwiedził Littlejohna, który w swym kawalerskim domu rozmyślał
rozgoryczony o sprawie Merretta. Ledwie usłyszał o problemie Littlejohna, zaproponował mu
rozwiązanie.
Ze Smithem jako pionierem sądowej znajomości broni palnej spotykamy się jeszcze później.
Tutaj należy tylko nadmienić, że w owym czasie miał w Egipcie do czynienia z wielką liczbą
morderstw, usiłowań morderstw i samobójstw z najróżniejszej broni palnej, zarówno najstarszej, jak
i najnowszej. W roku 1925 ukazała się jego pierwsza książka Medycyna sądowa i toksykologiczna
50
, która przez swój niezwykły sposób wprowadzenia do medycyny sądowej znajomości broni
palnej i innych spraw technicznych zyskała uznanie wszystkich fachowców. Smith wyciągnął
wnioski z coraz słabszego i przez to coraz trudniejszego do wykazania działania strzałów z bliska.
W przypadku wymagających ustalenia odległości strzału stosował strzelanie próbne z broni użytej
do przestępstwa i takąż amunicją do ludzkiej skóry, którą dysponował stale w dostatecznej ilości,
gdyż dostarczano mu jej z kairskiej kliniki. Skutki, które można było stwierdzić przy strzelaniu
próbnym z różnych odległości, pozwalały nawet, gdy użyto nowoczesnej broni, rozstrzygnąć o
odległości strzału — z daleka czy z bliska — oraz, czy chodziło o morderstwo, czy też
samobójstwo. Długie doświadczenie nauczyło jednak Smitha, że te porównania były tylko wtedy
niezawodne, gdy użyto nie tylko dokładnie takiej samej broni, lecz także amunicji takiej jak w
przypadku odnośnego morderstwa czy samobójstwa. Przy rewolwerach bębenkowych było nawet
wskazane strzelanie z tej samej komory bębenka, z której strzelał morderca czy samobójca.
Wydawało się to nieprawdopodobne, ale tak było rzeczywiście: właśnie jeśli chodzi o sadzę
prochową — każda broń, każdy wcześniej czy później sporządzony nabój z tego samego gatunku
amunicji zostawiał różne ślady na obszarze wlotu kuli.
Smith wywiedział się, czy Littlejohn dysponuje pistoletem, z którego pochodziła kula w głowie
Berty Merrett, oraz czy są jeszcze naboje w magazynku broni lub inne zapasy amunicji, które
posiadał Donald Merrett. Littlejohn przytaknął.
Na to oświadczył Smith: „Uważam to za morderstwo. Dlaczego nie zrobi pan kilku prób z
bronią? Proszę sprawdzić, czy strzały z bliskiej odległości pozostawiają ślady na skórze.”
Smith odjechał do Kairu. Littlejohn z wahaniem posłuchał jego rady. 6 sierpnia rozpoczął w
Insytucie Medycyny Sądowej próby strzelania. Rewolwer Merretta był tanim fabrykatem
hiszpańskim, a wystrzelane naboje nosiły napis Eleys Smokeless Cartridges51. Littlejohn strzelał
początkowo do zwilżonego białego papieru. Strzelał z odległości 1,25; 2,5; 5; 7,5; 15; 22,5; i 30 cm.
Przy odległościach od 1,25 do 7,5 cm występowały silne zaczernienia od osadu prochowego i mniej
lub więcej liczne śladywtłoczenia ziarenek prochu. Dopiero przy odległości 22,5 centymetra ślady
te zaczynały blednąc. Amunicja zwala się wprawdzie bezdymną, ale bynajmniej nie należała do
typu nowoczesnych naboi „sinoxyd”. Ślady dawały się rozpoznać nawet gołym okiem. Littlejohn
pamiętał, że doktor Holcombe i doktor Bell oczyścili ranę Berty Merrett. Mył przeto starannie
swoje kartki papieru. Przy tym okazało się, że niektóre zaczernienia i ślady wtłoczenia ziarenek
prochu dają się zmyć. Niektóre jednak utrzymały się, pozostawały widoczne dla oka i dopiero po
kilku dniach po stale powtarzanym zabiegu dawały się usunąć. Ślady, które rewolwer Donalda
Merretta wywoływał przy strzałach z bliska — Littlejohn był teraz tego pewny — nie dały się przy
tego rodzaju zabiegach łatwo usunąć tak, by dwaj doświadczeni w sprawach samobójstw lekarze
mogli je przeoczyć.
18 sierpnia Littlejohn zawiadomił prokuratora o wynikach swych eksperymentów i przyznał, że
w kwietniu cały ten problem nie dość dokładnie przestudiował. Obecnie jest przekonany, że
samobójstwo musi się wykluczyć. Pozostawała jedna możliwość: morderstwo. Donald Merrett
musiał zastrzelić swoją matkę, podczas gdy pochylona nad stołem pisała swój ostatni list. Jej słowa
„nie przeszkadzaj mi” nie dadzą się niczym tak łatwo wyjaśnić, jak tylko faktem, że Donald
przystąpił do niej od tyłu i zaraz potem strzelił. Przez to wyjaśniał się także kierunek kanału
strzałowego — w przód i w górę.
Horn przewidywał, że zmiana poglądów Littlejohna zachęci każdego obrońcę do podania w
wątpliwość jego wiarygodności. Zapytał, czy Littejohn będzie miał coś przeciw temu, by powołać
jeszcze drugiego biegłego. Myślał o Johnie Glaisterze, profesorze medycyny sądowej na
uniwersytecie w Glasgow. Littlejohn zrozumiał myśl Horna. Pogłębiło to jeszcze rozgoryczenie z
powodu jego własnej zawodności. Glaister podobnie jak Smith należał do nowego, młodszego
pokolenia, w którego awansie Littlejohn dostrzegał zbliżający się swój własny kres. Jednak zgodził
się. Po dłuższych przygotowaniach Glaister przybył 8 grudnia do Edynburga. Wraz z Littlejohnem
powtórzył eksperymenty z 6 sierpnia. Prócz papieru użyli oni tym razem świeżej skóry z ludzkiego
uda tuż po amputacji w uniwersyteckiej klinice chirurgicznej. Próby dały wyniki takie same jak
sierpniowe, a może nawet jeszcze bardziej przekonywające. Okazało się, że równie niemożliwe jest
całkowite usunięcie z ludzkiej skóry śladów wtłoczenia ziarenek prochu i osadu prochowego. 10
grudnia Glaister przesłał swoje sprawozdanie prokuratorowi. 13 stycznia nadeszło z kolei
ostateczne orzeczenie Littlejohna. W ponurym nastroju oczekiwał on specjalnego wezwania od
Horna, nim napisał protokół.
Gdy Littlejohn pracował nad swym sprawozdaniem, dowiedział się, że obrońca Donalda
Merretta, Craigie Aitchison, pozyskał sir Bernarda Spilsbury’ego jako biegłego. Otoczonemu istną
legendą patologowi, który w Anglii występował tylko z ramienia oskarżenia, wolno było w Szkocji
działać także z ramienia obrony. Jeśli czynił to w danym wypadku, oznaczało, że jest zdecydowany
przeciwstawić się Littlcjohnowi całą powagą swej osobowości. Co za perspektywa dla wątpiącego
w siebie w duchu, ale przeświadczonego o słuszności swej sprawy chorego człowieka w
Edynburgu! Spotkanie z najzagorzalszym przeciwnikiem, który może złamać jego karierę — to
może ostatnia walka jego życia!
Proces przeciw Donaldowi Merrettowi rozpoczął się 1 lutego przed Sądem Najwyższym przy
Parliament Square w Edynburgu. Lord Alness był sędzią, sześć kobiet i dziewięciu mężczyzn —
przysięgłymi. Gdy Donald Merrett znalazł się na ławie oskarżonych — dobrze wyglądający, duży,
barczysty i ponad swój wiek rozwinięty — robił wrażenie tak chłodnego i nie zainteresowanego
człowieka, jakby nie chodziło o jego życie. Od 1 do 3 lutego przesuwali się świadkowie oskarżenia
— od inspektora Fleminga poprzez Elizę Penn po doktora Bella i doktora Holcombe. Zeznania
Fleminga były dla oskarżenia raczej balastem niż pomocą. Natomiast to, co zeznali o
wypowiedziach umierającej Berta Hill, Eliza Penn, doktor Bell i doktor Holcombe było bardzo
doniosłe. Obrońca Merretta, Aitchison, dobrze wiedział, dlaczego uczynił wszystko, by podważyć
zeznania tych świadków. Opanował wszystkie stopnie krzyżowego przesłuchania, od bardzo
uprzejmych pytań do brutalnego straszenia włącznie. Twardy i zacięty, walczył o podważenie
zeznań Bella i Holcombe’a o wyglądzie rany. Ale obydwaj lekarze obstawali przy swoich
wyjaśnieniach. Oczywiście, przyznali, nie są lekarzami sądowymi, lecz chirurgami. I żaden
doświadczony w ranach postrzałowych lekarz sądowy nie widział rany w ciągu pierwszych dni. Ale
nie był to ich błąd, lecz błąd policji, która zaniechała sprowadzenia natychmiast lekarza sądowego
na miejsce przestępstwa. Wyjaśnili, że rana krwawiła i została przez nich oczyszczona. Ale
oświadczyli, że niemożliwe było, by oznaki rany postrzałowej z bliska uszły ich uwagi. Na tym
rnusial sir Aitchison poprzestać.
3 lutego wybiła rozstrzygająca godzina. Littlejohn wystąpił jako główny świadek oskarżenia.
Był widocznie cierpiący. Ale po kilku pytaniach i odpowiedziach stało się jasne, że jest
zdecydowany zebrać ostatnie siły, by stanowczo obstawać przy swym przekonaniu. Punkt po
punkcie wyłożył, jak doszedł do swych badań i jak dojrzały ich wyniki.
Aitchison notował każde jego słowo. Przed adwokatem piętrzyły się dzieła z dziedziny
medycyny sądowej, między nimi ilustrowany tom Forensic Medicine Littlejohna, przede wszystkim
jednak Forensic Medicine and Toxicologhy Sydneya Smitha. Aitchison zgłębił trudny materiał, by
przygotować grunt do wystąpienia Bernarda Spilsbury’ego.
Zaczął więc od krzyżowego przesłuchania Littlejohna. Zapytał, czy to prawda, że sam Littlejohn
napisał przedmowę do książki Sydneya Smitha?
— Tak, prawda.
— Można przeto przyjąć, że Littlejohn ocenia w swych wywodach książkę jako wartościową i
potrzebną?
— Oczywiście, można.
— A więc — oświadczył Aitchison — przeczytałem jeden ustęp z tej książki uwzględniającej
najnowsze wyniki badań: „Badający musi sobie uświadomić, że amunicja do broni automatycznej
jest zawsze wypełniona prochem bezdymnym i brak śladów oparzenia i osmolenia spotyka się
bardzo często przy samobójczych strzałach z bliska”.
Littlejohnowi nietrudno było odeprzeć atak. Zapronował adwokatowi, by czytał dalej i wskazał
kilka zdań widniejących cokolwiek niżej. Tu mianowicie zaznaczył Smith, że nie da się ustalić reguł
i że raczej w każdym poszczególnym przypadku należy zdać się na eksperymenty z odnośną bronią
i amunicją. On (Littlejohn) wykonał te eksperymenty i one pouczyły go, że tak zwany bezdymny
proch z amunicji Merretta pozostawiał wyraźne ślady.
Aitchison próbował jeszcze innych cytatów. Littlejohn jednak, którego blada twarz nabierała z
wolna kolorów, wykazał obrońcy, że operuje przestarzałymi podręcznikami. Ich autorzy jeszcze nie
rozumieli, że amunicja bezdymna nie od razu była taką. Rozstrzygającą była i jest próba praktyczna.
Wobec tego Aitchison spróbował innego sposobu. Oświadczył: jeżeli Littlejohn przyjmuje, że
przy użyciu bezdymnego prochu także powstają ślady, jak się ma sprawa z odpornością tych śladów
na zmywanie? Littlejohn zezwoli mu zapewne zacytować coś z jego własnej książki Forensic
Medicine, wydanej w roku 1925. Zapewne nie zakwestionuje tego, co sam napisał.
Naturalnie Littlejohn nie zwalczał swych własnych słów.
— Dobrze — ciągnął Aitchison — na stronie 120 w swej książce pokazuje Littlejohn ilustracje
przedstawiające ranę wlotową samobójcy przed i po oczyszczeniu. Przy tym autor napisał: „Osad
sadzy prochowej można zmyć przy pomocy gąbki”. Czy Littlejohn obstaje przy tym zdaniu?
Littlejohn przystał i zaproponował, aby także i w tym wypadku Aitchison czytał dalej, nie
opuszczając niczego, co autor napisał. Mianowicie jest tam napisane, że da się zmyć sadzę
prochową, ale nie małe wtłoczone w głąb ziarenka prochu. Polecił obrońcy obejrzeć przez lupę
drugą ilustrację na stronie 120. Z pewnością odkryje sam na tej ilustracji rozpryski prochu.
Aitchison walczył z zajadłością o to, by wymóc na Littejohnie ślad przyznania, że w tych czy
innych okolicznościach istnieje przecież możliwość zniszczenia śladów strzału z bliska przez
krwawienie czy zmywanie. Ale wszelki trud był daremny. Z wytrwałością pobłażliwego
nauczyciela powtarzał Littlejohn, że sadzę prochową można często z łatwością usunąć, podczas gdy
nie odnosi się to wtłoczonych, lecz nie spalonych ziarenek prochu. Jego eksperymenty wykazały, że
istnieje sadza prochowa dająca się usunąć, ale zdarza się także dokoła rany zaczerniona strefa,
której nie można zupełnie usunąć. Tak jakby wiedział, co czeka go w starciu ze Spilsburym,
powtarzał z niezachwianą konsekwencją, że rozstrzygający jest tylko eksperyment. Przy tym
eksperymencie znacznie rozstrzygające zaś ma użycie tej samej broni i amunicji. Inne eksperymenty
nie mają wartości. W końcu Aitchison skapitulował.
Glaisterowi nie pozostało nic innego, jak podkreślić słowa Littlejohna. Teraz wszystko zależało
od tego, co zaprezentuje Spilsbury, czy i m. w Edynburgu zafascynuje przysięgłych, tak jak
zafascynował ich w wielu angielskich procesach.
Przez wiele dni oskarżyciel zajmował się defraudacjami Donalda Merretta, po czym, 7 lutego,
Spilsbury wszedł na podium świadków.
Minęło pięć lat od czasu przyjęcia Spilsbury’ego do stanu szlacheckiego. Miał obecnie lat
pięćdziesiąt i wrósł już w rolę nieomylnego, któremu przysięgli wierzyli bezwarunkowo. Od roku
1922 pomnożył swą wiedzę i doświadczenie przez okrągło pięć tysięcy dalszych sekcji. W roku
1925 jednak przechodził pewnego rodzaju kryzys.
W grudniu 1924 roku zaginęła bez śladu dwudziestotrzyletnia stenotypistka londyńska, Elsie
Cameron. Wiedziano jedynie o niej, że chciała odwiedzić swego narzeczonego, niejakiego Normana
Thorne. Thorne prowadził w Crowborough, w hrabstwie Sussex, mizerną farmę kurzą. W parę
tygodni później znaleziono ciało dziewczyny na terenie kurzej farmy. Głowy i nóg brakowało.
Thorne przyznał wówczas, że zwłoki Elsie poćwiartował i zagrzebał. Elsie zjawiła się u niego, by
go zmusić do małżeństwa, on jednak odmówił. Potem Elsie pozostała w jego chacie sama, podczas
gdy on pojechał do innej dziewczyny. Gdy wrócił, zastał Elsie powieszoną na belce dachu chaty. W
obawie, że uczynią go odpowiedzialnym za jej śmierć, pogrzebał zmarłą.
Spilsbury zbadał szczątki i stwierdził pewną ilość obrażeń. W okolicy szyi odkrył jedynie kilka
naturalnych fałdów skórnych, natomiast żadnych oznak tego, by Elsie kiedykolwiek została
powieszona lub powiesiła się. Sytuacja wydawała mu się tak oczywista, że nie przedsięwziął
żadnych badań mikroskopowych i nie sporządził żadnych wycinków fałdów skóry. Jego wniosek
brzmiał: dziewczyna została zbita i zmarła na skutek szoku. Twierdzenie Thorne’a, że powiesiła się
sama, jest kłamstwem. Obrońca Thorne’a, Curtis Bennett, zmobilizował kilku innych lekarzy-
patologów. Między nimi byli: Robert Bronte, Irlandczyk, który przez długi czas pracował jako
lekarz sądowy z ramienia rządu irlandzkiego, jak również David Nabarro, patolog z Great Ormond
Street Hospital w Londynie.
W połowie lutego, cztery tygodnie po Spilsburym, lekarze ci zbadali jeszcze raz ekshumowane
szczątki Elsie Cameron, sporządzili mikroskopowe preparaty partii szyjnych i oświadczyli, że
rozpoznanie histologiczne wykazuje odgniecenia, które należy tłumaczyć powieszeniem. Nie
kwestionowali, że pozostałe uszkodzenia powstały za życia Elsie Cameron, natomiast sądzili, że nie
mogły spowodować jej śmierci. Ich zdaniem dziewczyna usiłowała się powiesić, by wstrząsnąć
sumieniem Thorne’a. Thorne odciął umierającą i zawlókł ciało na łóżko. Przy tym powstały różne
uszkodzenia.
Teraz Spilsbury sporządził również mikroskopowe wycinki i oświadczył przed sądem, że
histologiczne badanie okolicy szyi wobec spóźnionego czasu jest całkowicie bezowocne. Jego
wycinki wskazują, że na skutek silnego nawodnienia grobu wszelkie ślady krwi zostały z komórek
wypłukane. Zapewniał, że Bronte i Nabarro uznali resztki gruczołów skórnych za miejsca nabiegłe
krwią.
Możliwe, że Spilsbury miał słuszność. Od Brontego różnił się większą starannością, od Nabarra
— specjalistyczną wiedzą lekarza sądowego. Znał zmiany w tkankach zwłok, które leżały w ziemi
przez wiele miesięcy, podczas gdy doświadczenia patologii ogólnej opierały się prawie wyłącznie
na sekcjach osób świeżo zmarłych. Pogląd Spilsbury’ego opierał się na specjalnych badaniach, jakie
lekarze sądowi przeprowadzali właśnie w tamtych czasach. Rodzaj uszkodzeń, jakie powieszona
mogła sama sobie zadać walcząc ze śmiercią, został tak samo zbadany, jak zranienia powstałe na
skutek nieostrożnego odcięcia denatki. Zajęto się także śladami, które stryczek pozostawił na belce.
Na belce dachowej chaty Thorne’a nie znaleziono najmniejszego śladu. W końcu jednak stanęło na
tym: Spilsbury, ufając, że nikt nie zakwestionuje jego sądu ustalonego na podstawie oględzin,
zaniechał sporządzenia mikroskopowych wycinków przy pierwszym badaniu.
W procesie Thorne’a sędzia szablonowo wyjaśnił przysięgłym: opinia Spilsbury’ego jest bez
wątpienia najlepsza i należy ją podtrzymać. Sędziowie uznali Thorne’a winnym i został
powieszony. Ale zanim do tego przyszło, wyczuwało się publiczny bunt przeciw dominującej roli,
w jaką wrósł Spilsbury. Jeszcze przed wydaniem wyroku obrońca Thorne’a zawołał do ławników:
„Gdy słuchaliście wielkiego sir Bernarda Spilsbury’ego, czy oczekiwaliście, że można by
przedłożyć również inne opinie? Jakież to tragedie możliwe są w takim wymiarze sprawiedliwości,
który zdaje się na dokładność czy omylność jednego człowieka… Możemy uznać wybitne
stanowisko jakiegoś poszczególnego człowieka w jego dziedzinie, ale stąd daleka jest droga do
poglądu, że to, co ten jeden człowiek powie, nie pozostawia miejsca dla błędu…”
W toku tego publicznego buntu przeciw monopolistycznej pozycji Spilsbury’ego ukazały się
artykuły np. w „Law Journal”, gdzie napisano: „Thorne może słusznie przypuszczać, że skazał go
sąd posłuszny człowiekowi o najsłynniejszym nazwisku”.
Gdy Spilsbury przybył teraz do Edynburga, był mimo tego doświadczenia daleki od okazywania
zwątpienia w siebie. Zjawił się tak pewny siebie i roztaczając wokół atmosferę takiej pewności, jak
niegdyś. Spojrzenia wszystkich przysięgłych były skierowane na niego, gdy ukazał się na podium
świadków, z czerstwą, stanowczą twarzą i z nieodłącznym goździkiem w klapie. To więc był ten
sławny człowiek! To był jego głos, jego słowa zrozumiałe dla każdego.
Spilsbury słyszał o eksperymentach w Edynburgu i dlatego również zarządził próby. W tym celu
skontaktował się z Robertem Churchillem, londyńskim rusznikarzem o międzynarodowej sławie.
Spilsbury rozpoczął: „Eksperymenty przeprowadzono przy użyciu automatycznego pistoletu, w
miarę możliwości podobnego do broni użytej w odnośnym wypadku. Mieliśmy opis, wybraliśmy
przeto broń o tej samej długości lufy i tego samego kalibru. Wyszukaliśmy też naboje, które
możliwie jak najbardziej odpowiadały opisowi nabojów użytych w danym przypadku”.
Większość obecnych wydawała się tak dalece ulegać wpływowi legendarnej postaci
Spilsbury’ego, że nieliczni tylko zrozumieli, iż tym zdaniem wydał już on wyrok śmierci na wartość
swych eksperymentów: broń, której użył, wykazywała bardzo niepewne podobieństwo do broni
Merretta: nie nadawała się przeto do eksperymentów porównawczych. To samo dotyczyło amunicji.
Ale kto wiedział o tym? Wszyscy zasłuchani byli w opis przebiegu eksperymentów Spilsbury’ego,
które prowadziły do wyników całkowicie sprzecznych z wynikami Littejohna.
Zarówno Spilsbury, jak Churchill strzelali naprzód do papieru, a potem do ludzkiej skóry,
uzyskując przy tym jedynie słaby, bez trudu dający się zmyć osad sadzy prochowej i cząsteczek
prochu, gołym okiem niezauważalny. Zatem zdaniem Spilsbury’ego silne krwawienie i przemycie
rany wystarczyło, by zniknął osad prochu. Słaby ślad, jaki powstał dokoła rany wlotowej w czasie
samobójstwa Berty Merrett — jak sądził Spilsbury — nie przetrwał prawdopodobnie nawet
transportu rannej do szpitala.
Spilsbury mówił dalej, że nie polegał tylko na eksperymentach przeprowadzonych w Londynie,
ale wykonał eksperymenty także w Edynburgu, używając przy tym oryginalnej broni Merretta; co
prawda strzelał nie oryginalną amunicją, lecz nabojami nabytymi w Londynie. Strzelał też tylko do
papieru, nie zaś do skóry, i nie zlecił żadnych prób dotyczących możliwości usunięcia śladów
prochu. Każdy uważny słuchacz musiał się zastanowić, gdy Spilsbury oświadczył, że eksperymenty
w Edynburgu spowodowały „o wicie większe zaczernienie” niż próby w Londynie. Już przeto
użycie oryginalnej broni (bez oryginalnej amunicji) doprowadziło do odmiennych wyników.
Na pytanie Aitchisona, czy między Londynem a Edynburgiem były pewne różnice odnośnie do
łatwości, z jaką ślady dały się usunąć, Spilsbury mimo to odpowiedział: — Powiedziałbym: nie!
Również na pytanie Aitchisona: Może pan przez to powiedzieć, że eksperymenty w Edynburgu
potwierdziły wnioski końcowe, jakie powziął pan w Londynie? — odparł: — Nie zmieniły one
moich wniosków końcowych.
Uwagi oskarżyciela nie uszła nieudolność eksperymentów Spilsbury’ego. Usiłował wykazać ją
w ogniu krzyżowego przesłuchania. Zapytał, czy Spilsbury nie przyłączy się do opinii, że
eksperymenty porównawcze powinny być przeprowadzone przy użyciu oryginalnej broni i
amunicji. Odpowiedź brzmiała: — Naturalnie.
Oskarżyciel ciągnął dalej: — Próby z ludzką skórą przeprowadzał Spilsbury przy pomocy
londyńskiej broni i amunicji.
Spilsbury potwierdził.
— Czy — pytał oskarżyciel — wobec takiego stanu rzeczy nie zechce on za podstawę swego
orzeczenia przyjąć raczej eksperymentów Littlejohna? — Spilsbury zwlekał przez chwilę ze swoim
„nie”. Jedynym ustępstwem, jakie osiągnął oskarżyciel, było oświadczenie Spilsbury’ego, że
prawdopodobnie można także wziąć pod uwagę eksperymenty edynburskie.
To oświadczenie jednak było dla przysięgłych bez znaczenia. Gotowi byli przyjąć za podstawę
swego orzeczenia wypowiedź Spilsbury’ego uważanego za najwyższy autorytet. Aitchison to
wywęszył. — Nie potrzebuję — zawołał do nich — przypominać wam, że w tym wypadku
otrzymaliśmy pomoc sir Bernarda Spilsbury’ego, opartą na wielkim doświadczeniu. Nie zamierzam
spierac się co do tego, że profesor Littlejohn i profesor Glaister są ludźmi wybitnymi. Ale nie
waham się oświadczyć, że ani w Wielkiej Brytanii, ani w Europie nie ma w dziedzinie medycyny
sądowej nazwiska, które można by zrównać z nazwiskiem sir Bernarda Spilsbury’ego*. Odnośnie
do wyniku dowodów medycznych stwierdzam, że przemawiają one wybitnie na korzyść
oskarżonego.
* Czytelnik zauważył zapewne, że” genialny” Spilsbury nie umiał nawet myśleć logicznie, a wszyscy razem, nie wyłączając stron,
zastępców i sądu, dali — się biegłym zasugerować wywodami, nie mającymi dla sprawy istotnego znaczenia, których biegli uczepili
się w konkurencyjnej walce zawodowej. Nawet dla laika jest jasne, że odległość, z jakiej oddano strzał, w niczym nie mogła
przyczynić się do wyjaśnienia sprawy. Samobójca zazwyczaj strzela do siebie z bezpośredniej bliskości, morderca może strzelać z
różnych odległości, ale w konkretnym wypadku stwierdzono, że w chwili gdy padł strzał, podejrzany stal tuż koło denatki. W obu
wypadkach wchodził w rachubę tylko bliski strzał. Dla rozstrzygnięcia przeto istotne były inne poszlaki, a z punktu widzenia
medycyny sądowej kierunek kanału postrzałowego, a przede wszystkim umiejscowienie rany wlotowej. Samobójca najczęściej
notorycznie strzela w skroń, czasem w usta lub pod brodę. Na 25 000 autopsji, jakie przeprowadził Spilsbury, zapewne nie spotkał on
ani jednego przypadku, w którym samobójca strzelił sobie w tył głowy. Mamy tu zarazem przykład, jak wygląda wymiar
sprawiedliwości, gdy sąd zamiast dochodzić prawdy materialnej szuka motywów dla wyroku (przyp. tł.).

8 lutego ława uznała Donalda Merretta winnym sfałszowania czeków. Zarzut morderstwa
odrzuciła orzeczeniem: „Nie udowodnione”.
Gdy Sydney Smith usłyszał w Kairze o wyniku sprawy, oświadczył: Jeszcze posłyszymy o
młodym Merretcie…” Littlejohn zapewne nic więcej nic słyszał o Merretcie. Zmęczony, zmarł w
kilka miesięcy później, w sierpniu 1927. Sydney Smith wyjechał z Kairu, aby objąć w Edynburgu
katedrę po zmarłym.
Spilsbury także nie dożył dnia, który przyznał słuszność Littlejohnowi, a jemu jej odmówił. 19
grudnia 1947 znaleziono podówczas już siedemdziesięcioletniego starca bez życia w jego
laboratorium przy londyńskim uniwersytecie. Po dalszych dwudziestu latach pracy bez
wypoczynku, po 25000 autopsji, zebraniu skarbu doświadczenia, którego nie udało się ująć w jedno
dzieło naukowe jemu, praktykowi, sam położył kres swemu życiu przy pomocy gazu. Dotknięty
nieszczęściami, po dwóch udarach mózgu, przygnębiony świadomością, że opuściła go sprawność
umysłu, dobrowolnie wybrał przedwczesną śmierć.
W siedem lat później, 16 lutego 1954, w lesie w pobliżu Kolonii znaleziono nad Renem zwłoki
mężczyzny, który po drugiej wojnie światowej przybył do Niemiec Zachodnich z wojskami
brytyjskimi. Wykorzystywał swą pozycję wojskowego dla prowadzenia licznych podejrzanych
interesów. Przyjaciele znali go pod imieniem Ronalda Chesneya. Był to tenże sam Donald Merrett.
Po odbyciu kary więzienia za fałszowanie czeków został posiadaczem dziedzictwa po dziadku w
wysokości 50 tysięcy funtów i przybrał nazwisko Chcsneya. Jego urokowi uległa siedemnastolatka,
poślubiła go i była na tyle mądra (albo krótkowzroczna), że zabezpieczyła do swego osobistego
użytku w formie dożywocia sumę 8400 funtów. Resztę przepuścił Chesney w ciągu kilku lat, po
czym żył z szantażu, kradzieży i oszustw. Na przemian siedział w więzieniu, to znów przebywał na
wolności. W czasie wojny dał nura do brytyjskiej marynarki i wykorzystywał do przemytu statek
którym dowodził. Gdy w latach pięćdziesiątych skończyły się w Niemczech czasy mętnych
interesów, przypomniał sobie o majątku, który ongiś pozostawił swej żonie. Żyła od dawna w
separacji z nim, prowadząc wraz ze swą matką prywatny dom starców w Ealing. W lutym roku
1954 Merrett-Chesney postanowił zamordować swą żonę, by wejść w posiadanie jej majątku.
Zaopatrzył się w paszport na inne nazwisko, odwiedził naprzód żonę pod prawdziwym nazwiskiem,
potem wrócił do Niemiec, by zaraz następnej nocy polecieć do Anglii z fałszywym paszportem.
Potajemnie udał się do domu starców i utopił swą żonę w wannie. Gdy niespodziewanie natknął się
na swą teściową, zabił ją po gwałtownej walce. Z krwawymi plamami na ubraniu, z ranami na
ramionach i rękach odleciał z powrotem do Kolonii. Sąsiedzi widzieli jednak postawnego,
czarnowłosego mężczyznę. W kilka dni później Scotland Yard był na jego tropie.
W przekonaniu, że tym razem mu nie ujdzie, sam się zastrzelił. Zanim to jednak uczynił, wyznał
przed swymi przyjaciółmi, że jest Donaldem Merrettem i przed przeszło dwudziestu pięciu laty
zastrzelił w Edynburgu swą matkę.
Chociaż w roku 1927 nie można było przewidzieć takiego końca — przecież sprawa Merretta
była bodźcem dla medycyny sądowej. Studiowano dokładniej problem ran postrzałowych,
gromadziły się nowe spostrzeżenia. Gdy w roku 1912 Juliusz Kratter opublikował swój Podręcznik
medycyny sądowej52 , opis ran postrzałowych zajmował sześć stron (na 608 stron całości). Okrągło
pięćdziesiąt lat później nie można było omówić inaczej całości wiadomości z tego zakresu, jak tylko
pisząc osobną książkę na ten temat. Trudno było pominąć badania nad oddziaływaniem wszelkich
możliwych rodzajów ran postrzałowych na ludzkie życie. Gdy niegdyś za absolutnie śmiertelne
uważano tylko drążące postrzały serca, niektóre postrzały głowy, brzucha i płuc, jak również
zranienia wielkich naczyń krwionośnych — zbadanie systemu nerwowego pouczyło, że nawet
draśnięcia mogą wskutek podrażnienia wegetatywnego systemu nerwowego spowodować śmierć
wskutek szoku. Badania zdumiewająco długiej sprawności ciężko rannych przeprowadzano na
równi z badaniami kanałów postrzałowych przy pomocy promieni rentgena, przy czym poznano, że
kanały te wcale nie zawsze przebiegają prosto, lecz wewnątrz ciała mogą różnie zbaczać. Minął już
czas, gdy badano tylko gołym okiem lub mikroskopem rany postrzałowe na znamiona wlotu i
wylotu strzałów z daleka czy z bliska; jako uzupełnienie doszły tutaj analizy spektroskopowe,
chemiczne i biochemiczne. Francuzi: Ivanov, Herissel, Hausser, Grillon i Piedelievre, jak również i
Niemcy: Mueller, Elbel, Schoental i Krauland, wreszcie Rosjanie: Molczanow i Skopun spędzili
cale lata, a nawet cale dziesiątki lat na specjalnych badaniach. Gdy niegdyś widziano przy ranie
wlotowej tylko „rąbek otarcia naskórka”, teraz przy pomocy nowych, subtelniejszych metod
odkryto także „rąbek zabrudzenia”. Powstawał on dlatego, że kula zbierała z lufy broni brud i oliwę
i ocierała ją albo o przestrzelone ubranie, albo skórę. Powiększone zdjęcia uwydatniały ciągle
rozprzestrzenianie się sadzy prochowej i jej drogę po opuszczeniu broni. Reakcje chemiczne
umożliwiały jak najdokładniejsze orzeczenie — jeśli o to chodziło — dotyczące rozróżnienia
śladów strzałów bliskich i dalekich; stary proch czarny zawierał saletrę i siarkę, nowy proch
bezdymny azotowy — związki nitrowe. W nowoczesnej amunicji bezkorozyjnej, która prawie nie
pozostawiała śladów, znajdował się ołów. I lekarze sądowi nauczyli się wykazywać nikłe ślady tych
materiałów w ranach, w szczególności nie tylko ich obecność, lecz i ilość. Ze skupienia ich osadów
można było wywnioskować odległość, z jakiej strzelano. Tak jak rozpatrywanie wielowarstwowej
kwestii uduszenia lub śmierci w wodzie — badanie ran postrzałowych przebyło również drogę od
prymitywnej obserwacji mikroskopowej do bardzo subtelnej analizy chemicznej i fizycznej.

═══════ ♦ ═══════
21. W historii medycyny sądowej, która osiągała swój szczytowy punkt rozwoju w coraz innym
kraju, Niemcy wysunęły się znów na pierwszy plan z końcem roku 1929. Reprezentantem tego
rozwoju był tym razem Kockel, który w ciągu trzydziestu lat, jakie upłynęły od jego skromnych
początków w Lipsku, stał się w niemieckiej medycynie sądowej przewodnikiem na polu postępu.
Czego nauczył raz jeszcze każdego obserwatora przypadek Merretta: konieczności
jednoczesnego policyjnego i sądowo-lekarskiego stwierdzenia stanu faktycznego na miejscu
przestępstwa i bezpośredniej współpracy medycyny sądowej z policją — o to właśnie walczył
Kockel tak samo energicznie, jak domagał się włączenia do medycyny sądowej także
niemedycznych, ale ważnych dla kryminalistyki dziedzin wiedzy przyrodniczo-techniczncj.
Prawdopodobnie fakt, że Kockel posiadał niezwykle uzdolnienia rzemieślnicze, skierował go na
drogę, na której zostały przekroczone granice właściwej medycyny. Nowe techniczne metody
medycyny sądowej sięgały — od badania broni palnej poprzez analizę śladów pyłu i wszelkiego
rodzaju śladów biologicznych — aż do porównywania włókien tkanin i porównywania pisma. Jak
niegdyś stoczono w Austro-Węgrzech pewnego rodzaju walkę między ściśle patologiczną a bardziej
encyklopedyczną formą medycyny sądowej — z toksykologią i psychiatrią włącznie — tak teraz
walczył Kockel o nowoczesną niemiecką medycynę sądową, która przy wyświetlaniu przestępstw
powinna się posługiwać najróżnorodniejszymi środkami pomocniczymi — przyrodniczymi i
technicznymi. Kockel miał przeciwników, kiórzy chcieli utrzymać medycynę sądową w
tradycyjnych granicach. Ale posiadał też dość zwolenników. I mógł być pewny, że najbliższa
przyszłość należy do niego, choćby nawet w dalekiej przyszłości metody przyrodniczo-techniczne
zyskały taki własny ciężar gatunkowy, że rozwinęłyby się z nich samodzielne specjalności. Lecz
taki rozwój nie dał się jeszcze przewidzieć.
Z drugiej strony to, co dotyczyło bezpośredniej współpracy z policją kryminalną, wyjaśnił
Kockel — nie bez podstaw — na wykładzie w czasie 16. posiedzenia Niemieckiego Towarzystwa
Medycyny Sądowej i Socjalnej w Grazu we wrześniu roku 1927: „Wiadomo, że wpływ policji
szybko wzrasta we wszystkich kwestiach związanych z wymiarem sprawiedliwości. Policja stała się
czynnikiem, z którym musimy się liczyć (…) Zawarcie układu z policją kryminalną w sprawie
dopuszczenia ważnych dla nas dochodzeń odnośnie do stanu faktycznego uważam za potrzebne
(…)” W latach trzydziestych byli ludzie o temperamencie i dalekowzroczności Kockla, którzy
spowodowali, że „medycyna sądowa na miejscu przestępstwa” stała się czymś oczywistym przy
wyświetlaniu morderstwa. Takim człowiekiem w rodzaju Kockla był berliński lekarz sądowy,
profesor Kurt Strauch, który przekonał najpopularniejszą międzywojenną postać berlińskiej policji
kryminalnej — prawie trzy cetnary ważącego radcę kryminalnego Ernesta Gennata — że domeną
medycyny sądowej są nie tylko kostnice i laboratoria, lecz winna ona wysunąć się na „front”. Mógł
sobie profesor Strauch żywić obrzydzenie do białych kitlów, pracować (jak Spilsbury) w starych
marynarkach, ale zaznajomił zwykłego funkcjonariusza berlińskiej policji kryminalnej ze światem
medycyny sądowej i jej możliwościami. To samo dotyczy młodszego Waldemara Weinmanna o
bardziej ugruntowanej wiedzy. Około roku 1930 — w czasie gdy spośród policji berlińskiej, jak
również londyńskiej i paryskiej, wyłonił się szereg sławnych osobistości w świecie kryminalistyki
— sporządził on dla samochodu Berlińskiej Komisji Badania Morderstw lekarski bagażnik
zawierający wszystko, czego lekarz sądowy potrzebował do badań na miejscu przestępstwa. Tutaj
działał duch Kockla.
To było tło epizodu, którego początek przypadł na 30 listopada 1929, w Instytucie Medycyny
Sądowej Uniwersytetu Lipskiego. Około południa zgłosił się tam agent wielkiego niemieckiego
zakładu ubezpieczeń „Nordstern”. Prosił on Kockla o rozmowę w poufnej i naglącej sprawie: w
kaplicy Cmentarza Południowego leży człowiek, którego pogrzeb ma się właśnie odbyć za godzinę.
Personalia zmarłego brzmiały: Eryk Tetzner, kupiec z Lipska, urodzony w roku 1903. Z danych
policji i prokuratury w Regensburgu wynikało, że Tetzner 27 listopada w podróży służbowej w
zielonym wozie marki opel wpadł na słup kilometrowy na szosie nr 8. Wóz zapalił się, z siedzenia
kierowcy wydobyto całkowicie spalony tors Tetzncera. Prokurator w Regensburgu zezwolił na
pogrzebanie zwłok.
Jeśli chodzi o zakład ubezpieczeń, problem leżał w tym, że Tetzner ubezpieczył się od wypadku
na horrendalną na owe czasy sumę 145 000 marek niemieckich nie tylko w zakładach „Nordstern”,
lecz także w „Vaterlundisch”i „Allianz”. Umowy ubezpieczeniowe zawarte zostały dopiero przed
paru tygodniami. Wdowa po Tetznerze, Emma Tetzner, z domu Georgi, zgłosiła pretensje o
odszkodowanie bezpośrednio po śmierci swego męża. Ogólnie biorąc, były to okoliczności, które w
każdym towarzystwie ubezpieczeniowym muszą budzić podejrzenia. Przedstawiciel towarzystwa
ubezpieczeniowego oświadczył, że istnieje możliwość, iż Tetzner był chory na serce i zmarł na udar
serca. Na myśl przychodzi jednak także samobójstwo. W każdym razie po zawziętych sporach
wymógł od wdowy zgodę na sekcję zmarłego. Obecnie prosi imieniem „Nordsterna” o dokonanie
tej sekcji. Nie ma już możliwości przewiezienia zwłok do instytutu Kockla; sekcja jest możliwa
tylko w kaplicy na cmentarzu.
Jak przeważna część lekarzy sądowych, tak i Kockel w ciągu swego życia rozwinął w sobie
upodobanie do spraw makabrycznych. Mimo obiadowej pory zgodził się i wraz ze swym gościem
pojechał na Cmentarz Południowy. W trumnie — jak później napisał — leżały: „silnie zwęglony
tułów, przy którym jeszcze trzymały się kręgi szyjne z podstawą czaszki, górna część obydwu ud,
dolny koniec stawu prawego uda i części ramion. Poza tym przy zwłokach znajdowała się część
mózgu wielkości pięści (…) Mimo iż wobec przedstawionego stanu zwłok autopsja zdawała się
beznadziejna (…) stosunkowo łatwo było ustalić ze względu na tors, że chodzi o szczątki
mężczyzny. Męska cewka moczowa, jakkolwiek zwęglona, była jeszcze dobrze zachowana.
Włosów na głowie już nie znaleziono, bo brakowało całej uwłosionej części głowy”.
Kawałek mózgu znajdował się w uderzająco dobrym stanie. Dlaczego? Kockel zrazu nie
znajdował wyjaśnienia. W jamie ustnej, w krtani i w zachowanych częściach tchawicy nie
stwierdził żadnego osadu sadzy. Serce zawierało niewiele zgęszczonej krwi. Prawy dolny płat
płucny był dobrze zachowany. Kockel zabrał krew z serca i płat płucny do szklanek i zapakował to
do torby. Przy badaniu zachowanych kości zdziwił się. Były tak niezwykle słabe i tak bardzo
przypominały lekki kościec kobiecy, że mogły wzbudzić wątpliwość, czy rzeczywiście miano do
czynienia z kośćcem męskim. Zdziwienie Kockla wzrosło, gdy przepiłował dobrze utrzymaną
główkę stawową lewego przedramienia. Bez trudu rozpoznał chrząstkę pośrednią, jaką znajduje się
tylko u młodocianych w obrębie nasad kości długich; w dalszym rozwoju człowieka zanika ona
około dwudziestego, najpóźniej w dwudziestym drugim lub dwudziestym trzecim roku życia.
Kockel raz jeszcze upewnił się u swego towarzysza, ile lat miał Tetzner. Odpowiedź brzmiała:
„dwadzieścia sześć”.
Jakiej był postury?
Urzędnik ubezpieczeniowy zajrzał do swych akt i odpowiedział: „bardzo krzepki, wzrostu metr
siedemdziesiąt, barczysty, krępy, niewielka nadwaga.”
Z przedsionka dochodziły właśnie przyciszone głosy żałobnego zgromadzenia, gdy Kockel
tylnymi drzwiami opuścił kaplicę. Kiedy kroczył w kierunku wyjścia z cmentarza, przypomniał
sobie mimo woli przypadek, który od sierpnia roku 1928 interesował nie tylko policję kryminalną,
ale także profesora Ernesta Giese, dyrektora Instytutu Medycyny Sądowej uniwersytetu w Jenie. 1
stycznia roku 1928 trzydziestodwuletni kupiec Henryk Alberding z Fuldy pożegnał się z żoną i
pojechał do teatru we Frankfurcie. Od tego czasu zniknął. Z początkiem lutego policja kryminalna
w Fuldzie otrzymała list nadany 7 lutego na poczcie w Regensburgu. Pochodził on od Alberdinga.
Twierdził on, że list rzucił przez okno w nadziei, że ktoś go nada. Sam znajduje się w mocy dwóch
konkurentów handlowych, przyłapanych przez niego na handlu narkotykami. W czasie jazdy do
Frankfurtu ogłuszyli go i uprowadzili. Na wypadek, gdyby kiedyś znaleziono jego zwłoki, należy
odpruć podszewkę jego prawego rękawa. Prawdopodobnie w tym miejscu będzie miał możliwość
ukrycia dalszych wiadomości. W siedem miesięcy później, 23 sierpnia 1928, w gęstwinie świerków
w lesie Wittmannsgereuth kolo Saalfeld znaleziono męski szkielet. Widoczny był przestrzał głowy,
nogi były odrąbane, ubranie osmalone. Na kości prawego palca serdecznego obrączka ślubna z
grawerunkiern: „M.T.1920”, w kieszeni kamizelki kieszonkowy zegarek z napisem: „A. Alberding,
Fulda”. W podszewce prawego rękawa marynarki natrafiono na osmalony list z pismem
Alberdinga. Zawierał zdania: „Muszę się teraz przygotować na swą ostatnią podróż. Gdyby mi…się
coś przydarzyło, proszę natychmiast zawiadomić policję kryminalną w Fuldzie. Mój adres: Henryk
Alberding, Fulda, Marktstrasse 24”.
Zaledwie uwiadomiono wdowę po Alberdingu o śmierci jej męża, wniosła ona w dwóch
zakładach ubezpieczeń na życie roszczenia o sumę 60 000 marek niemieckich. Powołała się przy
tym na dwie polisy ubezpieczeniowe, ważne, dopiero od września roku 1927. Tymczasem profesor
Giese w swym jenajskim instytucie zajmował się szczątkami zmarłego. Na podstawie rozwoju
kręgosłupa ustalił, że w żadnym wypadku nie ma się do czynienia z mężczyzną
trzydziestodwuletnim, lecz dwudziesto-, najwyżej dwudziestodwuletnim. Jednocześnie anatom z
Getyngi, profesor Stadtmuller, wykazał nową metodą, że nie mógł to być Alberding: posłużył się
fotografiami żyjącego Alberdinga, sporządzając na przezroczystym papierze dokładne rysunki
kształtu czaszki Alberdinga naturalnej wielkości i nakładając na odpowiednie rysunki znalezionej
czaszki. Różnice między kształtem obydwu czaszek były uderzającym dowodem, że szkielet nie
należał do Alberdinga.
Jakkolwiek Alberdinga nadal nie odnaleziono, nie było prawie wątpliwości, że został zabity
jakiś obcy, by wobec towarzystw ubezpieczeniowych upozorować śmierć Alberdinga.
(Tu należy opowiedzieć, jaki był wynik zdarzenia: w roku 1934 w czasie potajemnych
odwiedzin w Fuldzie odkryto Alberdinga pod łóżkiem w jego sypialni i w 1935 został on zasądzony
na śmierć za morderstwo. Zamordowanego nie zidentyfikowano nigdy.)
Tę w roku 1929 jeszcze zupełnie nie wyjaśnioną sprawę przypomniał sobie Kockel. Przed
wyjściem z cmentarza zapytał niespodzianie, czy przedstawiciel towarzystwa ubezpieczeniowego
jest przekonany, że są to zwłoki Eryka Tetznera. Urzędnik zrazu nie zrozumiał. Sam chciał się
dowiedzieć, czy Kockel w to wątpi.
Kockel odparł: — Zapewne. Ale definitywnie wypowiem się dopiero po południu.
W tym czasie medycyna sądowa zajmowała się już od stu lat różnymi formami spalenia i śmierci
wskutek spalenia. Jednym z najbardziej głośnych epizodów w przeszłości była śmierć hrabiny
Görlitz w Darmstadcie; 13 czerwca 1847 znaleziono hrabinę spaloną w jej prywatnych
apartamentach. Prócz heskiego lekarza okręgowego, Graffa, zajmował się zagadkowym wypadkiem
śmierci taki słynny naukowiec, jak chemik Justus Liebig z Giesen. Miewał on długie dyskusje o
możliwości „samospalenia”. Rozumiano przez to pożar, jaki mógłby powstać po spożyciu przez
denata dużej ilości alkoholu, przy zbliżaniu płomienia do wydychanego powietrza, i byłby
podsycany tłuszczem ciała. To wyobrażenie należało do bajek starszej medycyny sądowej. Liebig
odrzucił wprawdzie możliwość samospalenia, ale ani on, ani inni znawcy nie potrafili z
medycznego punktu widzenia wykazać, że hrabina została uduszona przez swego służącego, a
dopiero następnie spalona, by zatrzeć ślady przestępstwa. Dopiero przyznanie się służącego
doprowadziło do wyjaśnienia przestępstwa.
Straszliwa śmierć w płomieniach wielu ludzi w czasie pożaru wiedeńskiego Ringtheater w roku
1882 stała się, szczególnie dla Edwarda von Hofmanna, bodźcem do zajęcia się identyfikacją
spalonych ludzi, a także skutkami oparzenia u poszczególnych osób. Od tego czasu medycyna
sądowa wciąż stykała się z problemem oparzeń i śmierci od płomienia — z jednej strony przy
orzeczeniach dla ubezpieczeń społecznych, z drugiej — przy wyjaśnianiu przestępstw. Rosła wciąż
liczba prac na temat przypadkowej śmierci od płomienia, morderstwa przez spalenie i wskutek tak
zwanego pożaru morderczego, w którym morderca, tak jak na przykład w wypadku z Görlitz,
próbuje zatuszować swój czyn ogniem. Dokładne rozróżnienie między tymi możliwościami stało się
ważnym zadaniem badań.
Wielkie znaczenie posiadało przy tym odkrycie, że ludzie żywi, narażeni na ogień, wdychają
sadzę, którą da się stwierdzić w krtani, w tchawicy i w pęcherzykach płucnych. Jeszcze bardziej
rozstrzygające okazało się zbadanie, że tlenek węgla powstający przy każdym spalaniu jest także
wdychiwany, przeto w przypadku spalonych żywcem musi dać się wykazać we krwi.
Niezmierna liczba przypadkowych śmierci i samobójstw, datująca się od wprowadzenia w
połowie XIX wieku gazu świetlnego zawierającego dwutlenek węgla, nauczyła medycynę sądową
śledzić obecność dwutlenku węgla we krwi zmarłych. Między tlenkiem węgla a barwnikiem
czerwonych ciałek, hemoglobiną, istnieje niezwykła „wzajemna siła przyciągania”. Jest ona
silniejsza aniżeli między barwnikiem krwi a potrzebnym do życia tlenem. Można powiedzieć, że
tlenek węgla wypiera tlen z barwnika krwi i powoduje śmierć przez wewnętrzne uduszenie, jeśli
trujący gaz działa przez czas dłuższy. Na tej właściwości zbudowała medycyna swoją metodę
wykrywania obecności tlenku węgla we krwi. Czerwone zabarwienie barwnika krwi zawierającego
tlenek węgla jest trwalsze niż czerwone zabarwienie barwnika nasyconego tlenem. Gdy
wystawiamy krew badaną na zawartość tlenku węgla na działanie określonych chemikaliów,
normalny, zawierający tlen barwnik szybko przybiera barwę brunatną, natomiast barwnik
zawierający tlenek węgla pozostaje czerwony.
Jednak badanie krwi przy pomocy analizy spektralnej było jeszcze ważniejsze niż próby
chemiczne. Utleniona hemoglobina i barwnik krwi zawierający dwutlenek węgla powodują w
spektroskopie powstawanie linii które dają się rozróżnić jednoznacznie. Gdy ponadto podda się
obydwa barwniki pewnym chemicznym reakcjom, linie barwnika zawierającego tlen zmieniają się
w widmie, natomiast linie zawierające tlenek hemoglobiny — nie. Badana krew musi jednak
zawierać najmniej dwadzieścia procent tlenku węgla, by zdradzić trujący gaz w badaniu
spektroskopowym. Dopiero w roku 1921 udało się Austriakowi W. Schwarzacherowi wykazać
spektrofotometrycznie znacznie mniejszy ilościowo procent dwutlenku węgla we krwi.
Tego rodzaju badania były jeszcze w toku, gdy 30 listopada około godziny trzeciej Kockel
wrócił do swego instytutu. Tam natychmiast rozpoczął badanie zabranej we flaszce krwi z serca na
zawartość tlenku węgla. Zastosował wszystkie metody chemiczne i spektroskopowe. Wszystkie
dały negatywne wyniki. Kockel utwierdził się w podejrzeniu, że nieboszczyk na Cmentarzu
Południowym nie był Erykiem Tetznerem. Ponieważ w drogach oddechowych nie było sadzy, a we
krwi tlenku węgla, zmarły nie mógł już żyć ani oddychać, gdy wóz się zapalił. Czy nie zachodziło
tu podobieństwo do przypadku Alberdinga? Czy Tetzner, rzekomo zmarły, nie zamordował jakiegoś
obcego i nie spalił go w swym wozie, by uchodzić za zmarłego i przy pomocy swej żony wejść w
posiadanie sumy ubezpieczeniowej?
Kockel usiłował ustalić, czy (jak początkowo ostrożnie się wyraził) z dużym
prawdopodobieństwem nieznany zmarły padł był ofiarą jakiejś przemocy, nim został spalony. Tym
samym Kockel wkroczył w inny obszerny teren medycyny sądowej, o którym już wielokrotnie
mówiliśmy, a którego przebadanie stało się właśnie w latach trzydziestych ośrodkiem świadomej
celu pracy wielu lekarzy sądowych — od Kurta Walchera w Niemczech do Piedelievre’a we
Francji, Kernbacha w Rumunii, od Balotta i Domeniciego we Włoszech po Orsósa na Węgrzech.
Celem było tu ustalenie z większym stopniem pewności niż dotychczas, czym różnią się obrażenia
zadane człowiekowi za życia od zadanych świadomie lub przypadkowo po śmierci. Gdy Kockel
sporządził mikroskopowe wycinki przyniesionych z cmentarza Południowego części płuc i położył
je pod mikroskopem, spostrzegł, że części najmniejszych płucnych naczyń krwionośnych zatkane
były jasnowodnistymi kroplami w formie kiełbasek. Innymi słowy, zaobserwował embolię —
zatory tłuszczowe, czyli zatkanie naczyń krwionośnych, w szczególności płucnych, tłuszczem
własnego ciała. Już dziesiątki lat wcześniej chirurdzy i anatomopatologowie zwrócili uwagę, że —
szczególnie pod wpływem tępych uderzeń zadanych człowiekowi, po złamaniach kości czy
uszkodzeniach czaszki, przy pobiciu, czasem nawet tylko przy wstrząsie, tłuszcz wdziera się z
tkanki tłuszczowej do krwi. Z prądem krwi dostaje się do prawej komory sercowej, a stamtąd do
płuc. Skutkiem tego jest zatkanie małych naczyń płucnych, co w licznych wypadkach prowadzi do
unieruchomienia obiegu krwi i do śmierci. Jeżeli krążenie było dość silne, porywało cząstki tłuszczu
do innych części ciała, między innymi do nerek i mózgu. Embolia tłuszczowa następowała czasem
w ciągu niewielu sekund, zawsze jednak była skutkiem jakiejś formy zewnętrznego gwałtu. Co
prawda Włoch Mario Carrara już w roku 1898 wskazał na to, że także przy śmierci wyłącznie na
skutek spalenia stopiony z powodu wysokiej temperatury tłuszcz może wtargnąć do płuc. W
przypadku świeżo zmarłych, którzy dostali się do ognia, jest również możliwe wtłoczenie tłuszczu
do płuc pod wpływem powstającego ciśnienia pary. Ale większość lekarzy sądowych była pewna,
że tego rodzaju „wtargnięcie tłuszczu” daje się odróżnić od prawdziwej embolii i że prawdziwa
embolia w płucach jest zawsze oznaką ciężkiego tępego obrażenia, jakie odniósł spalony, zanim
poddany został działaniu ognia. W ten sposób 30 listopada Kockel doszedł do wniosku, że zmarły z
cmentarza Południowego według wszelkiego prawdopodobieństwa został zamordowany, zanim go
spalono.
Tymczasem zapadł wieczór. Kockel postanowił jednak natychmiast poinformować lipską policję
kryminalną. W toku swej pracy — stosownie do wytkniętego celu — nawiązał bliskie kontakty z
policją. Odwiedził przeto zastępcę kierownika lipskiej policji kryminalnej, radcę kryminalnego von
Kriegern, z którym pozostawał w szczególnie bliskich stosunkach. Silą własnego przekonania
przezwyciężył Kockel początkowy sceptycyzm Kriegerna. Tezy, które Kriegernowi przedstawił,
brzmiały: 1. Zmarły nie jest Tetznerem. 2. Chodzi o nieznanego człowieka, który został
zamordowany, a następnie spalony. 3. Mordercą był prawdopodobnie Tetzner, który usiłował
popełnić oszustwo asekuracyjne. 4. Niemożliwe, by części ciała, których brak zwłokom na
cmentarzu Południowym — górna część głowy, łydki i stopy — zniknęły na skutek pożaru. Części
głowy zostały usunięte prawdopodobnie dlatego, że wykazywały śmiertelne obrażenia. Inne części
ciała odciął morderca być może dlatego, że znajdowały się na nich charakterystyczne cechy, które
by natychmiast zdradziły, że nie może chodzić o Tetznera. Prawdopodobnie odnaleziono by je,
gdyby natychmiast wezwano lekarza sądowego na miejsce przestępstwa. W każdym razie należy
jeszcze raz przeszukać okolicę miejsca zbrodniczego czynu w celu znalezienia brakujących części
ciała. 5. Tetzner zapewne ukrył się i będzie usiłował wejść w porozumienie ze swą żoną.**
** Czytelnik zapewne zauważył, że z prawniczego punktu widzenia tezy Kockla pod 1, 2, 3 i 5 nie są przesłankami, lecz
wnioskami, a raczej przypuszczeniami opartymi bynajmniej nie na prawidłowej ocenie jego badań laboratoryjnych, lecz na istotnej
poszlace, jaką stanowi brak części ciała. Gdyby wypadek automobilowy istotnie się zdarzył, wyniki badań mogły być identyczne:
wstrząs czy urazy, niekoniecznie bezpośrednio śmiertelne, mogły spowodować embolię w ciągu kilku sekund — czas zbyt krótki na to,
by konający mógł wchłonąć dającą się wykazać ilość tlenku węgla, czy sadzy. Na dojście do wniosku, że pożar kilkunastu czy nawet,
kilkudziesięciu litrów benzyny nie zdoła strawić bez reszty kości goleni i stóp, nie trzeba nawet analiz. Do wniosku tego powinna była
dojść sama policja, a że nie doszła — to przykład niedołęstwa. Poza tym mamy tu też przykład, że biegli często wmawiają sobie i
władzom, że ich badania są niesłychanie ważne. (przyp. tł.).

Jeszcze tej samej nocy Kriegern zarządził nadzór nad mieszkaniem Emmy Tetzner. Gdy 1
grudnia dowiedział się, że Emma Tetzner uderzająco często korzysta z telefonu sąsiedniej rodziny,
zlecił nadzorowanie tego połączenia. Jednocześnie wysłał oddział poszukiwawczy na miejsce
katastrofy. Oddział przyniósł jedynie wiadomość, że komisarz żandarmerii Pfeiffer, który pierwszy
przybył na miejsce pożaru, odkrył dobrze zachowaną część mózgu znalezioną przez Kockla przy
autopsji, mianowicie w odległości półtora metra od strony wozu przeciwległej do siedzenia
kierowcy. Kriegern przekazał tę zdumiewającą wiadomość Kocklowi, który przyjął ją z gniewem,
ponownie zwracając uwagę na zaniedbanie dochodzeń sądowo-medycznych na miejscu.
Wkrótce potem Kriegern otrzymał meldunek policji kryminalnej z Ingolstadt. Od 22 listopada
leżał w szpitalu w Ingolstadt czeladnik ślusarski Alojzy Ortner. Zeznał, że 21 listopada zatrzymał go
jakiś automobilista, proponując mu miejsce w swoim zielonym oplu. Przed Ingolstadt nieznajomy
stwierdził, że ma jakiś defekt w przekładni, i prosił Ortnera, by wszedł pod wóz i dokręcił jakieś
śruby. Gdy Ortner wypełznął spod wozu, otrzymał dwa uderzenia w plecy i w głowę. Udało mu się
stanąć na nogach. Przy tym zauważył, że napastnikiem był początkowo tak przyjazny kierowca
wozu. Zmagał się z nim, w końcu udało mu się wyrwać i uciec do lasu. Wobec faktu, że Tetzner
jechał także zielonym wozem, Kriegern zastanawiał się, czy przypadkiem tym kierowcą nie był
Tetzner. Czy wyszukał sobie Ortnera jako ofiarę? Czy jego zamach nie udał się, bo Ortner był za
silny?
O ósmej rano 4 grudnia funkcjonariusz, któremu zlecono nadzór telefonu u sąsiadów pani
Tetzner, usłyszał, że zgłoszono rozmowę ze Strasburga. Zgłaszający przedstawił się jako Sranelli.
Żądał połączenia z Emmą Tetzner. Urzędnik włączył się i zawiadomił, że pani Tetzner jest
nieosiągalna; będzie w domu dopiero o szóstej po południu. Sranelli może się ponownie zgłosić o
tej porze; wtedy rozmowa z panią Tetzner na pewno dojdzie do skutku. Szybko ustalono, że
rozmowę prowadzono z kabiny telefonicznej głównego urzędu pocztowego w Strasburgu. Radca
kryminalny von Kriegern prosił Surete o nadzorowanie urzędu pocztowego, poleciał specjalnym
samolotem do Strasburga i przybył w samą porę, żeby zaaresztować nieznajomego, który mienił się
Sranellim, gdy ów wkrótce po godzinie szóstej wszedł do kabiny. Zaskoczenie było tak wielkie, że
Sranelli przyznał, iż jest Erykiem Tetznerem. Wieczorem złożył zeznania. Od września 1929, tak
podał do protokołu, planował wejście w posiadanie wielkiej sumy pieniężnej za pomocą oszustwa
asekuracyjnego, przy czym zamiast niego samego miał spłonąć jakiś nieznajomy. Po zawarciu
małżeństwa w roku 1927 miał początkowo kawiarnię w Oschatz. Ale jego pragnienie, by tą drogą
dojść szybko do majątku, nie spełniło się. W roku 1929 sprzedał kawiarnię, przesiedlił się wraz z
żoną do Lipska, zużył większą część sumy sprzedażnej i w końcu wpadł na pomysł oszustwa
asekuracyjnego. Zawarłszy większą ilość umów ubezpieczeniowych, zaczął polować na
odpowiednią ofiarę. Tetzner przyznał, że 21 listopada zwabił do swego auta czeladnika
ślusarskiego, Ortnera, i usiłował go zabić. Gdy 26 listopada wyruszył znowu, by polować na ofiarę,
żonę swą poinstruował: na wypadek, gdyby tym razem plan się udał, miała otrzymać telegram z
opisem ubrania ofiary. Przy badaniu zwłok miała zidentyfikować to ubranie jako jego własne. Jej
następne zadanie olcgało na podjęciu sum ubezpieczeniowych. W pewnych odstępach czasu on sam
miał się zgłaszać telefonicznie pod fałszywym nazwiskiem i w końcu ustalić miejsce spotkania za
granicą. 27 listopada spostrzegł na szosie do Regensburga wędrującego młodzieńca. Wygląd
nieznajomego nie odpowiadał wprawdzie jego własnemu. Obcy był słabowity i znacznie młodszy.
Ale po doświadczeniu z Ortnerem Tetzner wolał wybrać ofiarę nie dorównującą mu pod względem
fizycznym. W czasie jazdy do Regensburga chłopiec zasnął. Tetzner wjechał ostrożnie na słup
kilometrowy, a gdy chłopiec obudził się, wyjaśnił mu, że wydarzyła się tylko mała kraksa. Potem
oblał wóz benzyną z rezerwowego kanistra i rzucił płonącą zapałkę na stopień. Gdy wóz stanął w
płomieniach, uciekł.
Radca kryminalny Kriegern rozmówił się z Kocklem. Ten oświadczył, że przyznanie się uważa
za fałszywe. Stwierdzenie embolii tłuszczowej przemawia przeciw takiemu przedstawieniu sprawy
przez Tetznera. Kockel obstawał przy tym, że nieznajomy nie zginął na skutek ognia, lecz już
wcześniej wskutek użycia siły. Za tym przemawiają nie tylko jego medyczne ustalenia, lecz także
wyniki dochodzeń policyjnych. W jaki sposób na przykład zmarły znalazł się na siedzeniu
kierowcy, skoro spał na siedzeniu obok niego i tam miał zostać spalony?
Radca kryminalny von Kriegern wciąż od nowa przesłuchiwał Tetznera. Ale dopiero w kwietniu
1930 roku, gdy Kockel złożył pisemną opinię, Tetzner zmienił nagle swoje pierwsze zeznanie.
Kriegern dał mu czas, by się zaznajomił z wynikami orzeczenia. Było oczywiste, że Tetzner po
namyśle zrozumiał, że zjawisko embolii jest faktycznie ważkim środkiem dowodowym przeciw
niemu. Z początkiem maja prosił, by go doprowadzić do sędziego śledczego. Oświadczył mu:
„Moje dotychczasowe przyznanie się było fałszywe”. Potem ciągnął dalej: „W ciemnościach
nocnych przed Bayreuth przejechał czeladnika rzemieślniczego. Znalazłszy go bezprzytomnego na
szosie, wsadził go do swego wozu, gdzie wkrótce potem czeladnik zmarł. W tej chwili przyszło mu
na myśl użycie nieznajomego jako ofiary do planowanego oszustwa. Posadził go za kierownicą i
podpalił wóz”.
Nowe przyznanie Tetznera było niewątpliwie dobrze przemyślane. Wyjaśniało embolię i
osłabiało podejrzenie, że naprzód zamordował on swą ofiarę. Wypadek drogowy był w każdym
razie lżejszym przestępstwem.
Prokuratura lipska, w pewnej mierze bezradna i bez wiedzy Kockla, zwróciła się do dyrektora
Instytutu Medycyny Sądowej w Erlangen, Hansa Molitorisa, prosząc go o zajęcie stanowiska w
całej tej sprawie. Molitoris zagłębił się w przesłanych mu aktach. Nie będąc sam obznajomiony z
wypadkiem, nie badając narządów oddechowych, bez analizy krwi z serca na stopień i zakres
embolii, wydał orzeczenie, w którym oświadczył, że prawdopodobieństwo przemawia za tym, iż
pierwsze przyznanie Tetznera, dotyczące spalenia żywcem człowieka, jest prawdziwe. Cytował na
to przykłady z najrozmaitszych dzieł naukowych; że także w spalonych żywcem sadza nie
znajdowała się w drogach oddechowych, natomiast w płucach był tlenek węgla. Co się tyczy
embolii, wskazał na przypadki, w których także podczas śmierci wskutek samego spalenia stopiony
tłuszcz dostał się na skutek ciśnienia pary do płuc.
Gdy Kockel zaznajomił się z tym orzeczeniem, zbudziła się w nim cała pasja, do jakiej był
zdolny. Jeszcze po trzech latach można ją było odczuć w sprawozdaniu, jakie napisał o wypadku
Tetznera: „Tej opinii należy się przeciwstawić, ponieważ wydanie osądu o tak skomplikowanym
przypadku musiało w równej mierze bazować zarówno na dokładnej znajomości cytowanych w
piśmie doświadczeń, jak i na bardzo dokładnym uwzględnieniu szczegółów oględzin zwłok i
miejsca przestępstwa, jak się to praktykuje w niemieckiej medycynie sądowej…”
By wykazać, jak małe znaczenie ma medyczno-sądowa teoria bez starannego powiązania z
realiami czynu, potrzeba było tylko kilku pytań: jeśli ofiara Tetznera została spalona żywcem, w
jaki sposób kawałek świeżego mózgu niewątpliwie pochodzący z czaszki zmarłego, dostał się na
skarpę gościńca półtora metra od siedzenia kierowcy, po przeciwnej stronie zamkniętego wozu?
Gdzie podziały się członki, których brakowało zwłokom, a które nie mogły ulec zniszczeniu tylko
na skutek działania ognia? Czy było jakieś inne wyjaśnienie oprócz tego, do którego musiało się
dojść przez odkycie embolii, w szczególności gwałtowne zabicie ofiary na zewnątrz samochodu i
usunięcie zdradzieckich członków, jak: rozbitej pokrywy czaszki, przy czym Tetzner zgubił lub
przeoczył kawałek mózgu?*
* Jak widać, same realia, bez dodatkowych badań, wystarczyły, by dojść do tego samego wniosku (przyp. tł.).

17 marca 1931 rozpoczął się w Regensburgu proces przeciw Erykowi i Emmie Tetznerom.
„Oskarżony — utrzymywał Kockel — spalił zwłoki człowieka poprzednio ciężko zranionego i
ogłuszonego. Prawdopodobnie człowiek ten zmarł w okolicznościach, które Tetznerom wydawały
się o wiele okrutniejsze niż spalenie żywcem”. Kilka dni później sąd zasądził Tetznera na karę
śmierci z powodu mordu rabunkowego. 2 czerwca, po odrzuceniu prośby o ułaskawienie, Tetzner
wyznał przynajmniej częściowo prawdziwy przebieg czynu. Już w Reichenbachu zabrał
wędrownego czeladnika. Gdy ten opodal Norymbergi uskarżał się na zimno, owinął go silnie
kocem, tak że stał się bezradny i następnie się udusił. Tetzner jednak zakończył słowami: „Profesor
Kockel ma całkowitą słuszność, tak sobie myślałem w czasie całego przewodu”.
W trzy lata później, 19 stycznia 1934, Kockel zmarł na raka tchawicy. W tym czasie medycyna
sądowa bardziej niż kiedykolwiek przedtem mozoliła się nad zgłębieniem problemów embolii i
opracowaniem metody, która potrafiłaby wykazać, czy spalony żył jeszcze w chwili spalenia, czy
był już trupem. Okazało się przy tym, że tlenek węgla może się jeszcze dostać do krwi zmarłych,
dostaje się tam poprzez skórę. Tlenek węgla wykryty w naczyniach krwionośnych bliskich skóry
nie może służyć jako dowód, że był wdychiwany w czasie pożaru. Tylko odkrycie tlenku węgla w
krwi serca było tego dowodem. Poza tym przede wszystkim prace Austriaka Breiteneckera w latach
1936-37 ulepszyły ilościową metodę spektrofotometryczną wykrywania tlenku węgla we krwi,
stwarzając możliwość rozróżnienia między nieszczęśliwym wypadkiem a morderstwem. Później, w
latach 1941 i 1943, Szwed Wolff i Amerykanin Gettler stworzyli jeszcze bardziej czułe metody
chemiczne. Metodą Wolffa można było stwierdzić obecność tlenku węgla także w zaschniętych
plamach krwi. Potem doszła nauka na podstawie nocnych bombardowań w drugiej wojnie
światowej: sadza spalinowa dodawała się także u zmarłych aż w głąb oskrzeli, nigdy jednak do ich
najcieńszych zakończeń, tzw. alveoli (pęcherzyków płucnych); jeśli tam znaleziono sadzę,
stanowiło to dowód, że była ona wdychiwana za życia. W ciągu tych lat medycyna sądowa
dowiedziała się na podstawie wielu obserwacji, jakie rodzaje uszkodzeń zadanych człowiekowi
przed spaleniem w morderczych zamiarach da się ustalić nawet jeszcze po spaleniu. Na przykład
przy zadławieniu było to możliwe na podstawie bruzdy z zadzierzgnięcia, podczas gdy złamanie
krtani, uchodzące od dziesiątków lat za szczególnie wyraźne znamię uduszenia i powieszenia, może
powstać także na skutek gwałtownego działania ognia, bez uprzedniego uduszenia czy powieszenia.
Roztrząsanie problemu, o ile embolię należy uważać za oznakę użycia siły przed śmiercią, nie
ustało. Konieczne rozróżnienie między właściwą embolią a wdarciem się tłuszczu wskutek
działania gorąca wymagało wciąż nowych badań. Wnioskowanie wsteczne o użyciu przemocy
przed śmiercią było łatwe tylko wtedy, gdy w małych naczyniach krwionośnych płuc stwierdzono
zaczopowanie substancją mózgową albo komórkami wątroby.
W trzydzieści lat po śmierci Kockla medycyna sądowa poszukiwała nowych możliwości
rozróżniania w zachowaniu się włókien elastycznych tych części ludzkiej tkanki łącznej, która jej
nadaje elastyczność. Elastyczne włókna wydawały się w dużej mierze zniszczone, gdy człowiek
jeszcze oddychał przed śmiercią wskutek spalenia.
Otworzyły się nowe drogi i powstały nowe wątpliwości. Szeroko rozpościerało się pole
możliwości błędów, których unikało się tylko przez dokładność, ostrożność i wyważenie wszystkich
medycznych i niemedycznych wyników kryminalistycznych dochodzeń.

═══════ ♦ ═══════
22. W następnym dziesięcioleciu po wypadkach w Lipsku można było poznać po wielu
przykładach z dziedziny kryminalistyki, że medycyna sądowa coraz bardziej posługuje się metodą
„encyklopedyczną”, którą opracowali tacy ludzie, jak Kockel. Prawdopodobnie jednak niewiele
było przykładów, które by do tego stopnia uwydatniały sięganie kryminalistyki w dziedzinę nauki
przyrodniczej i techniki oraz urzeczywistniały ideał współpracy patologiczno— medyczno—
przyrodniczo— technicznej, jak wydarzenia wokół wyjaśnienia zabójstwa dziecka w szkockim
mieście Aberdeen w roku 1934.
Sceną, na której rozpoczął się ten dramat, był trzypiętrowy dom czynszowy przy Urquhart Road
na północy od rzeki Dee — ponury, małomiasteczkowy, bez żadnej ozdoby — taki, jaki niejednej
cause celebre53 dodawał pikanterii. Po obu stronach wąskiej klatki schodowej leżały poszczególne
mieszkania, składające się z kuchni i sypialni. Toalety znajdowały się na korytarzu; w podwórcu
szarzały w jednym szeregu — jedne przy drugich — pralnia i szopy na węgiel dla każdego z
lokatorów.
Po południu 20 kwietnia 1934 roku z domu tego zniknęło dziecko, Helena Priestly, ośmioletnia
jedyna córka lakiernika Johna Priestly i jego żony Agnieszki. Priestly’owie zajmowali mieszkanie
na pierwszym piętrze domu po prawej stronie schodów. O godzinie 12.15 Helena wróciła ze szkoły
odległej zaledwie o kilka minut drogi. W kwadrans później zjadły wraz z matką obiad — mięso,
ziemniaki, chleb z masłem i wypił filiżankę herbaty. W końcu o 13.30 Helena udała się do piekarni,
oddalonej o kilka minut drogi na rogu Urquhart Road i Hunter Place, by kupić chleb. Gdy o 13.50
nie wróciła jeszcze do domu, a nadchodził czas popołudniowych lekcji, Agnieszka Priestly, coraz
bardziej zaniepokojona, udała się do piekarni. Helena kupiła chleb, wzięła bon kasowy i udała się w
drogę powrotną. Od tego czasu minęło jednak okrągło piętnaście minut. Matka, w nadziei, że
dziecko mogło się udać do szkoły, pobiegła na Kingstreet. Nikt tam Heleny nie widział. Agnieszka
Priestly, zaalarmowawszy różnych znajomych i swego męża, udała się na posterunek policji.
Inspektor-zwiadowca Taylor zajął się wypadkiem około godziny piątej. Zaopatrzył się w opis
Heleny. Ubranie jej składało się z sukiennej spódniczki, jerseyowego puloweru, niebieskiej
czapeczki, czarnych pończoch, haleczki i ciemnoniebieskich majteczek. Przy pierwszych
poszukiwaniach Taylor natknął się na szkolnego kolegę Heleny, Ryszarda Suttona. Ten twierdził, że
widział w południe Helenę z jakimś zaniedbanym mężczyzną. Wskutek tego śledztwo poszło w
całkiem fałszywym kierunku, aż Sutton przyznał, że wymyślił całą historię. Niemniej Taylor miał
dom przy Urquhart Road stale na oku. Kilku konstablów przeszukało pralnię i szopy na węgiel.
Priestly’owie objeżdżali na zmianę w aucie policyjnym ulice tej dzielnicy, by wypatrywać dziecka;
czasami zmieniali ich sąsiedzi. Noc z 20 na 21 kwietnia była zimna i deszczowa, poszukiwań
jednak nie przerwano. Sąsiedzi powracali na zmianę, by się ogrzać herbatą. Przy tym niektórzy
odwiedzali także ustęp na parterze, w wykuszu pod dolnym podestem schodów, bezpośrednio obok
drzwi na podwórze. Jeszcze o 4.30, gdy właśnie świtało, William Topp mieszkający na parterze na
lewo zastał wykusz pusty. W pół godziny potem, o piątej, powrócił inny sąsiad Priestlych,
nazwiskiem Porter, z jazdy poszukiwawczej i wszedł do klatki schodowej. Spojrzenie jego padło na
worek, którego koniec wystawał spod schodów. Podbiegł, dotknął zawartości i zaalarmował dom.
W worku leżała Helena — zabita.
Po dwudziestu pięciu minutach przybyli inspektor Taylor, nadinspektor policji Gordon,
konstable Cole i Westland oraz doktor Robert Richards. Richards sprawował urząd lekarza
policyjnego w Aberdeen oraz wykładał na uniwersytecie medycynę sądową. Wąska klatka
schodowa pełna była ludzi. Konstable musieli naprzód utorować drogę, by Richards mógł otworzyć
worek. Pierwsze, co mu wpadło w oczy: worek był zupełnie suchy. Wobec mocno deszczowej
pogody było przeto nieprawdopodobne, by przyniesiono go z zewnątrz do domu. Gdy
sfotografowano worek, Richards wyjął małe zwłoki. Helena leżała na prawym boku. Już na
pierwsze wejrzenie spostrzegł Richards, że stało się coś strasznego. Szepnął do Gordona, że dziecko
zostało zgwałcone. Na majteczkach widać było nie tylko wiele krwi; były także żółtawe plamy,
których pochodzenia nie dało się od razu wyjaśnić. Ciało było zimne i zesztywniałe. Plamy
pośmiertne znajdowały się na zewnętrznej stronie lewego i na wewnętrznej prawego uda. Helena
musiała przeto leżeć pierwotnie na lewym boku i dopiero później, gdy krew ściekła, ułożono ją w
innej pozycji. W prawej ręce tkwił kawałek bonu kasowego, który otrzymała w piekarni. Między
zębami Heleny tkwiły kawałki żużla. Żużel znajdował się także w jej włosach. Usta oblepione były
dokoła miałem zmieszanym z popiołem węglowym.
Około godziny 6 poprzez gęsto stłoczony tłum przeniesiono Helenę do kostnicy policyjnej w
Aberdeen. Gordon i Taylor pozostali. Zajęli się jeszcze raz kwestią, w jaki sposób worek z zabitym
dzieckiem mógł dostać się pod podest schodów między godziną 16.30 a 17. Nikt w domu nie
słyszał skrzypienia, jakie wywoływało każde otwarcie drzwi na podwórze. Przed domem jednak był
stały ruch: o 16.30 robotnicy miejscy zaczęli w pobliżu domu roboty kanalizacyjne. O 16.45
mleczarz wyszedł z sąsiedniego domu do pracy. Nikt nie widział żadnego mężczyzny ani kobiety
niosącej czy wiozącej worek. Coraz bardziej narzucała się Gordonowi myśl, że zwłoki dziecka
musiały się już znajdować w domu, zanim w sprzyjającej chwili, na krótko przed godziną 17,
zaniesiono je na miejsce, gdzie zostały odkryte.
Stwierdzenie Richardsa, że dziecko zostało zgwałcone, prowadziło do wniosku, że jako sprawca
wchodzi w rachubę tylko mężczyzna. A mężczyzna ten według wszelkiego prawdopodobieństwa
znajduje się wśród mieszkańców domu. Jeszcze przed południem rozpoczął Taylor ostrożne badanie
męskich mieszkańców domu. Prócz Johna Priestly było ich tylko pięciu: Topp i Donald,
mieszkający ze swymi żonami na piętrze, Mitchell, Coull i Hunt na wyższych kondygnacjach. Koło
południa pracę jego przerwało zgłoszenie się dekarza nazwiskiem Munro, który w południe 20
kwietnia pracował w sąsiednim domu i około godziny 2 słyszał przerażony krzyk dziecka. To
zeznanie utwierdziło Taylora w przekonaniu, że morderstwo zostało dokonane w domu, w którym
mieszkali Priestly’owie.
Tymczasem procurator-fiscal zlecił sześćdziesięciopięcioletniemu profesorowi patologii w
uniwersytecie w Aberdeen, Teodorowi Shennanowi, dokonanie sekcji zwłok. Richards, młodszy o
lat dwanaście, asystował. Główne pytania, jakie dwaj lekarze sobie postawili, brzmiały: Jaka była
przyczyna śmierci Heleny? Kiedy Helena zmarła? Czy przyczyną śmierci było zgwałcenie? Na
pytanie „kiedy” było stosunkowo łatwo odpowiedzieć. Żołądek dziecka pełny był nie strawionego
pokarmu. Tylko niewielka ilość jego zawartości przeszła do dwunastnicy. Naczynia limfatyczne
jelita, wsysające pokarm, by wprowadzić go w ciało, zaczynały dopiero się rozszerzać. Shennan
wywnioskował, że dziecko zostało zabite około godziny po swym ostatnim posiłku. Skoro w dniu
20 kwietnia Helena skończyła swój obiad około godziny 1, morderstwo musiało zostać dokonane
około 2.
Płuca dziecka wykazywały wszelkie oznaki uduszenia. Szyja, przełyk i tchawica ujawniały
jednak dziwną kombinację zjawisk. Na zewnętrznej skórze szyi znajdowały się liczne zagniecenia,
przemawiające za uduszeniem ręką. Jednocześnie głęboko w tchawicy odkrył Shennan części
zrzuconej treści żołądka. Wdarcie się treści żołądka musiało prowadzić do uduszenia Patolog zrobił
jeszcze inne odkrycie. Obnażył grasicę, która (jak przyjmowano) odgrywa szczególną rolę w wieku
dziecięcym w rozwoju kości i gruczołów płciowych. Grasica była u Heleny Priestly powiększona
znacznie ponad normę, a doświadczenie uczyło, że u dzieci z tego rodzaju powiększeniem
zmniejszona jest odporność na infekcję i różnego rodzaju zewnętrzne wpływy. Przede wszystkim
takie dzieci miały skłonność do omdleń; już nieznaczny wstrząs mógł doprowadzić do omdlenia
podobnego do śmierci. Gdy Shennan i Richards badali podbrzusze dziecka, by wyciągnąć
dokładniejsze konkluzje co do domniemanego zgwałcenia, zrobili zaskakujące odkrycie. Majteczki
dziecka były rozerwane. Łono przy bliższym zbadaniu przedstawiało obraz, jakiego obydwaj
lekarze nie widzieli przy żadnym wypadku zgwałcenia. Gwałtowny krwotok z pochwy i odbytu
pokrył część majteczek skrzepłą krwią. Obaj lekarze odnieśli wrażenie, że w narządy podbrzusza
wepchnięto z wielką siłą jakiś szeroki, twardy przedmiot. Przez tylną ścianę pochwy przebity był
otwór do jelita. Tylna ściana jelita wykazywała zranienia ostrym przedmiotem. Było niemożliwe, by
takie uszkodzenia spowodować mógł członek mężczyzny, w najlepszym wypadku można było
pomyśleć o bardzo silnym, niezwykle wielkim palcu o długich paznokciach, raczej jednak o grubym
narzędziu. Shennan równie dobrze jak Richards wiedział, że istnieją formy męskiej perwersji
mogące prowadzić do takich okropności.
Cały ten obraz wydawał się jednak zbyt sztuczny. Poszukiwali w uszkodzonych narządach, w
odzieży i na całym ciele śladów spermy.
Badanie śladów nasienia męskiego należało do najdawniejszych usiłowań medycyny sądowej.
Francuz Albert Florence, urodzony w roku 1851, opracował pierwszy test, przy pomocy którego
dają się rozpoznać tego rodzaju ślady. Polega on na tym, że sperma przy oddziaływaniu na nią
nasyconym roztworem jodu w jodku potasu tworzy rombowate kryształy, kształtu igiełek. Później,
po odkryciu promieni ultrafioletowych, okazało się, że plamy nasienia pod tymi promieniami
przeświecają błękitnawo. Z biegiem czasu stwierdzono jednak, że podobnie fluoryzuje wiele innych
substancji, na przykład skrobia. Niemniej badanie promieniami ultrafioletowymi wykazywało
plamy, które mogły pochodzić od spermy, potem jednak należało je dokładnie ustalić.
Rozstrzygające było przy tym odkrycie komórek nasiennych pod mikroskopem. U zmarłych
stwierdzano je z pewnością po dwóch, trzech dniach, ale czasem nawet jeszcze po tygodniach.
Shennan i Richards przeprowadzili badania jeszcze za pomocą lampy kwarcowej i mikroskopu.
Nie wykryli najlżejszego śladu spermy. Gdy obydwaj lekarze usiłowali uzgodnić między sobą
zaskakujące wyniki, Shennnan przypomniał sobie szczególny wypadek sprzed kilku lat: kobieta po
popełnionym na dziewczynie morderstwie usiłowała upozorować męskiego sprawcę, powodując
ciężkie uszkodzenia podbrzusza, jakie występują przy zgwałceniach. Zupełnie jednak zakłócał mu
tę myśl fakt, że urazy na podbrzuszu Heleny zadane zostały za życia dziecka. W okolicy ran
nastąpił silny wylew krwi, co wedle doświadczeń Shennana nie mogło było nastąpić, gdyby
obrażenia zadane zostały po śmierci. Z drugiej strony obrażenia musiały być zadane dziecku na
krótki czas przed śmiercią. Dowód na to widział Shennan w tym, że przy mikroskopowym badaniu
zranionych części nie znalazł śladu reakcji pourazowej, takiej, jaka bardzo szybko powstaje w
żywej tkance, na przykład często już w kwadrans po zranieniu powstają dokoła skupienia białych
ciałek krwi. Shennan musiał przeto przyjąć, że w chwili zranienia dziecko jeszcze żyło.
Przypuszczenie, że morderstwo miało być zakamuflowane sfingowanym zgwałceniem, traciło przez
to prawdopodobieństwo.
Shennan i Richards wciąż na nowo kontrolowali swe odkrycia. Natknęli się przy tym na
okoliczność, że majteczki dziecka były przesycone moczem. Mimowolne wypróżnienie pęcherza
było częstym zjawiskiem towarzyszącym uduszeniu lub zadławieniu. Przesycona moczem była
tylko oderwana i oddzielona część majteczek. Jednak krew z urazów podbrzusza, która wsiąkła w tę
część bielizny, nie dotarła już do części oderwanej. Z tego wynikał z niejakim
prawdopodobieństwem wniosek, że nagłe wypróżnienie pęcherza było następstwem aktu duszenia,
przed rozdarciem bielizny i gwałtownym zranieniem.
W dniach 23 i 24 kwietnia Shennan i Richards sporządzili dwa protokoły. Zasadnicze było tu
stosunkowo dokładne ustalenie czasu śmierci i stwierdzenie, że ów czyn niekoniecznie musiał być
popełniony przez mężczyznę. Nadinspektor Gordon i inspektor Taylor urobili sobie tymczasem
dokładny obraz wszystkich mieszkańców domu, w którym popełniono morderstwo. Po kolei musieli
skreślać z listy możliwych sprawców wszystkich męskich mieszkańców. Tylko jednego mężczyzny
i jego rodziny przez cały czas nikt nie widział i nie brali oni także udziału w poszukiwaniach:
fryzjera Aleksandra Donalda, mieszkającego na parterze po prawej stronie klatki schodowej z
trzydziestoośmioletnią żoną i dziesięcioletnią córką. W nocy, o godzinie 4 lub 5, a więc w czasie,
gdy znaleziono worek ze zwłokami Heleny Priestly, sąsiedzi widzieli światło w kuchni Donaldów.
Aleksander Donald zjawił się w drzwiach swego mieszkania dopiero około 6.30. Z tępą twarzą
zapytał jednego z konstablów, co nowego zaszło. Konstabl odpowiedział: „Znaleziono ją w worku”.
Po czym Donald zniknął znowu w swoim mieszkaniu.
Donald był ewidentnie człowiekiem małomównym, tępo uprawiającym swoje rzemiosło.
Okoliczność ta niewiele mówiła. Często w takich bezmyślnych naturach czaiły się zwyrodniałe
instynkty. Żona Donalda była poprzednio kucharką w jakimś hotelu w Banchory. Pomawiano ją o
skłonność do wybuchów gniewu. Opowiadano, że pewnego razu ukręciła w Banchory łby
wszystkim kurom hotelowym jedynie dlatego, że szef ją zganił. Poza tym była to kobieta średniego
wzrostu, o silnych, wielkich rękach: robiła wrażenie tak samo małomównej, jak jej mąż. Zdawała
się mieć tylko jedno zainteresowanie: swą dziesięcioletnią córkę Jeannie Reid. Kazała ją kształcić w
tańcu i sama szyła dla niej liczne baletowe sukienki, w których dziecko występowało w małych
przedstawieniach. Poza tym Jeannie Donald prawie nie rozmawiała z sąsiadami, nawet ich nie
pozdrawiała.
24 kwietnia Taylor przeprowadził dość uciążliwą rozmowę z Aleksandrem Donaldem, w czasie
gdy jego żony nie było w domu. Może wynikało to z ograniczoności Donalda, że w końcu udzielił
wiadomości, które wzbudziły pierwsze istotne podejrzenie Taylora. Taylor dowiadywał się o noc z
20 na 21 kwietnia. Chciał wiedzieć, czy Donaldowie nic, zupełnie nic nie słyszeli z wielkiej wrzawy
w klatce schodowej. Donald odparł z ociąganiem: A jakże. Słyszeli wrzawę z łóżka. Żona wówczas
zażądała, by zobaczył, co się tam stało. Ale on się nie ruszył. Na to ona odpowiedziała: „Słyszysz,
to jest głos pani Joss. Krzyczy, że została zgwałcona…” Donald i na to się nie poruszył, lecz odparł:
„Jaki cel ma wychodzenie do tych podnieconych ludzi…”
Więcej Taylor się nie dowiedział. Ale słowa Jeannie Donald: „Słyszysz, 10 jest głos pani Joss.
Krzyczy, że została zgwałcona…”, nie dawały mu spokoju. W tym czasie Donald był na korytarzu,
stał obok nadinspektora Gordona, gdy doktor Richards szepnął do niego, że dziecko zostało
zgwałcone. Nikt nie mógł zawołać: „Ona została zgwałcona…” I faktycznie, nikt tak nie wolał.
Skąd przeto Jeannie Donald wiedziała o faktycznym stanie dziecka? Gdy Taylor 24 kwietnia
dowiedział się, że sprawcą mogła być także kobieta, jego domysły zmieniły się w uporczywe
podejrzenie.
Przed południem 25 kwietnia we środę o godzinie 11 nadinspektor Gordon, inspektor Taylor i
konstabl Westland zadzwonili do drzwi mieszkania Donaldów. Jeannie Donald była w domu sama.
Gordon wyjaśnił, że chodzi tylko o zwyczajne przepytanie. Z tego przepytania jednak zrobiło się
przesłuchanie trwające trzynaście godzin, aż do dwunastej w nocy. Przez cały czas Jeannie była
chłodna i nieporuszona. Odpowiedzi dawała bez wahania. Złożyła następujące wyjaśnienie: 20
kwietnia o 13.10 lub 13.15 w południe poszła jak co tydzień na targ. Tam kupowała pomarańcze i
jaja, podała ceny, jakie za nie płaciła. Bezpośrednio potem, opowiadała dalej, odwiedziła sklep
tekstylny Raggy Morissona. Opisała materiały, które jej pokazano. Wybór jej nie odpowiadał. Gdy
w powrotnej drodze skręciła na Urquarth Road, zauważyła kilka kobiet stojących na rogu, wśród
nich płaczącą panią Priestly. Nie zważała na to, lecz weszła do domu. W mieszkaniu zaczęła
prasować, przy czym spojrzała na zegar. Było dziesięć albo piętnaście minut po drugiej. Dopiero o 4
po południu, gdy skończyła prasować, opowiedziała jej Jeannie Reid, że Helena zniknęła. O 17.20
udała się ze swą córką na próbę tańca do Beach Pavilion. Tam pozostała do 11 w nocy. Potem
wróciła do domu i natychmiast położyła się do łóżka.
Nadinspektor Gordon kazał pewnemu sierżantowi sprawdzić te zeznania. Dowiedział się przy
tym szczegółów, które skłoniły go do wątpienia w ich prawdziwość. Na przykład ceny pomarańcz i
jaj nie zgadzały się z podanymi przez panią Donald. 20 kwietnia żądano innych cen; ceny Jeannie
Donald odnosiły się do cen targowych z poprzedniego tygodnia. Sklep Raggy Morrisona był w dniu
20 kwietnia zamknięty, kiedy Jeannie rzekomo wybierała tam materiały. Zgadzało się, że pani
Priestly stała płacząc na rogu ulicy z kilku kobietami. Ale ani ona, ani inne kobiety nie mogły sobie
przypomnieć, że widziały Jeannie Donald. Spojrzenie przez frontowe okno mieszkania Donaldów
wyjaśniło Gordonowi, że stamtąd można obserwować róg ulicy — Jeannie Donald mogła widzieć
kobiety na tym rogu, nie opuszczając mieszkania.
O godzinie 9 wieczorem Gordon zapytał Donaldów, czy mają coś przeciw temu, żeby sobie
obejrzał pewne szczegóły ich mieszkania. Nie podnieśli sprzeciwu. Wobec tego Taylor z jednym
konstablem przeszukali kuchnię. Pod zlewem była podłoga z linoleum. Dało się na niej rozpoznać
wgniecenia, które mogły pochodzić od nóg wielkiej skrzyni na węgiel lub popiół. Jeannie Donald
utrzymywała, że nie posiadają żadnej skrzyni na popiół, ale córka jej wygadała się i powiedziała, że
zawsze tam stała skrzynia na popiół. Skoro na zwłokach Heleny znaleziono żużel i popiół,
oznaczało to dalszy moment obciążający. Poza tym znalazło się tylko kilka podejrzanych plam na
linoleum pod szafką kuchenną. Sprowadzono doktora Richardsa wozem policyjnym. Zrobił na
miejscu wstępną analizę na krew, która wypadła pozytywnie, oświadczył jednak, że definitywne
rozpoznanie będzie mógł przeprowadzić dopiero w laboratorium. Wszystkie poszlaki łącznie
wydawały się Gordonowi wystarczające do aresztowania obojga Donaldów w nocy około godziny
12. Jeannie Donald powiedziała z twarzą zupełnie spokojną: „Ja tego nie zrobiłam”.
Rankiem 26 kwietnia przy badaniu laboratoryjnym Richards stwierdził, że plamy, które badał,
nie pochodzą z krwi. Ale pozostałe okoliczności były — jak powiedziano — dostatecznie ważkie,
by Donaldów nadał przetrzymywać w areszcie. Aleksandra Donalda zwolniono, gdy dokładniejsze
badania wykazały, że przez cały dzień 20 kwietnia pracował, nie mógł przeto sam wziąć udziału w
morderstwie. Natomiast Jeannie Donald pozostała w areszcie. Ponieważ zaprzeczała niewzruszenie,
a wszystkie istniejące momenty obciążające nie wystarczały do wniesienia przeciw niej aktu
oskarżenia, w dniu 30 kwietnia procurator-fiscal zwrócił się do profesora Sydneya Smitha w
Edynburgu. Prosił o posłużenie się jakąkolwiek medyczną czy przyrodniczą metodą, by wyjaśnić
popełnione na Helenie Priestly morderstwo.
W ciągu sześciu lat, jakie upłynęły od chwili, gdy Smith objął w Edynburgu katedrę medycyny
sądowej, zdobył on sobie sławę sięgającą daleko poza granice Szkocji. Należał do ludzi, którzy
ważyli się wystąpić przeciw legendzie Spilsbury’ego, nie umniejszając przez to jego historycznych
zasług. Dopiero przed kilku miesiącami, w listopadzie 1933 Smith wrócił z procesu na wyspie
Jersey. Oskarżony był tam doktor Avarne o dokonanie niedozwolonego zabiegu na przyjaciółce
pewnego hotelarza. Oskarżony twierdził, że dziecko było martwe już w łonie matki, dlatego musiał
operować. Na podstawie preparatów Spilsbury stwierdził, że dziecko musiało żyć. (Spilsbury był
biegłym z ramienia oskarżenia.) Smith i Alec Burne, jeden z czołowych ginekologów londyńskich,
wykazali mu błąd; Avarne został uniewinniony. W czasie powrotnej podróży do Anglii Spilsbury
nie zamienił ze Smithem ni słowa. Brakowało mu tego, co cechowało Smitha: zrozumienia
szerokich obszarów ludzkiej omylności.
Smith przybył do Aberdeen 30 kwietnia. Helena Priestly została tymczasem pochowana. Ale po
obszernych dyskusjach z Gordonem, Shennanem i Richardsem oraz zbadaniu preparatów
mikroskopowych Smith zgodził się z opinią Shennana, iż nie ma tu przypadku rzeczywistego
zgwałcenia. Drobna okoliczność w dochodzeniach Gordona skłoniła go do wysnucia teorii o
przebiegu zbrodniczego czynu. W dniu 29 kwietnia Gordon dowiedział się, że Helena Priestly
wymyśliła dla Jeannie Donald przezwisko „orzech kokosowy”. Często, przebiegając pod drzwiami
mieszkania Donaldów, dziecko wołało: „kokos, kokos”.
Teoria Smitha brzmiała następująco: w południe 20 kwietnia w powrotnej drodze po zakupieniu
chleba Helena Priestly przebiegła znowu pod drzwiami Donaldów, wołając: „kokos!” Przypadkowo
Jeannie Donald znajdowała się blisko drzwi, otwarła je i schwytała dziecko. Prawdopodobnie nie
stało się nic więcej prócz tego, że gniewnie potrząsnęła nią chwyciwszy za barki. Jednak chwyt jej
silnych rąk wystarczył, by odznaczające się dużą grasicą dziecko popadło w głębokie omdlenie.
Przerażona pani Donald wciągnęła pozornie nieżywe ciało do swego mieszkania. Przypuszczając,
że dziecko nie żyje, a ona jest morderczynią, rozpaczliwie myślała o wybiegu. Wpadła przy tym na
myśl, by upozorować zgwałcenie. Podniosła sukienkę dziecka, rozdarła majteczki i wetknęła albo
swój mocny palec, albo jakieś haczykowate narzędzie kuchenne w ciało dziecka. Ból wyrwał
dziecko z omdlenia. Zakrzyczało. To był ten krzyk, który usłyszał dekarz. Teraz dopiero ogarnęła
Jeannie Donald nieopanowana panika. Nie widziała żadnego innego wyjścia jak ostateczne zabicie
dziecka. Zadusiła je. Przy tym pozostało niejasne, czy Helena w momencie duszenia już zadławiła
się przez wciągnięcie przy oddechu zwymiotowanej treści żołądka, czy wtedy się po prostu udusiła.
Po śmierci dziecka Jeannie Donald wsadziła zwłoki do paki na popiół. Tam zawalały się popiołem i
żużlem. W nocy, gdy mąż i córka spali, wsadziła zwłoki do worka i w sprzyjającej chwili wyniosła
je na klatkę schodową.
Teoria Smitha pokrywała się ze wszystkimi orzeczeniami i wynikami dochodzeń. Ale wciąż
jeszcze teoria nic stanowiła dowodu. Gdyby jednak udało się Smithowi wykazać, że ciało Heleny
Priestly od południa 20 kwietnia znajdowało się w jakiejkolwiek chwili w mieszkaniu Donaldów,
jego zadanie zostałoby rozwiązane. Istniały w tym kierunku dwie możliwości. W mieszkaniu
Donaldów należało szukać przedmiotów, które Helena miała na sobie lub przy sobie i które po jej
śmierci zniknęły: jej czapeczka, spódniczka, chleb z konsumu, oderwana część bonu kasowego,
który ściskała w ręku. Jeśli Jeannie Donald (jeżeli była morderczynią) miała dość czasu, by swoje
mieszkanie wysprzątać i wyczyścić, nie było zbyt wielkiej nadziei znalezienia tych przedmiotów.
Tym bardziej ważne były poszukiwania małych śladów, które Jeannie Donald mogła przeoczyć:
krew dziecka, zwymiotowana treść żołądka, włosy, może typowe włókna z jej odzienia. Wywrócony
worek, w którym Helena została znaleziona, mógł wykazać ślady, których pochodzenie dawało się
powiązać z mieszkaniem Donaldów: żużel, popiół albo jakiekolwiek drobne cząsteczki materiałów
typowych dla gospodarstwa domowego. Największą nadzieję jednak pokładał Smith w
okoliczności, która jeszcze nikomu w Aberdeen nie przyszła na myśl. Zranienia na podbrzuszu
Heleny, wskutek których nastąpiło połączenie między jelitem a pochwą, musiały spowodować
zakażenie krwi z tych ran bakteriami z jelita. Istniało wiele rodzajów bakterii jelitowych, czasami
znajdował się między nimi bardzo rzadki gatunek.
Smith przyjął jako pewnik (zawsze z założeniem, że Jeannie Donald była morderczynią), że
krew z ran dostała się na podłogę mieszkania i że Jeannie Donald ja wytarł. Istniała przeto
możliwość, że jedna z jej ścierek była zabrudzona bakteriami jelitowymi.
Później Smith oświadczył: „Nie odkryliśmy ani spódniczki, ani czapeczki dziecka, ani
przedmiotu, którym zostało ono zranione. W odpadkach w piecu znaleźliśmy strzępek papieru; w
swej strukturze i pod względem mikroskopowego składu zgadzał się on z bonem kasowym, który
dziecko miało w ręku; zielona kreska na jednej stronie pokrywała się z zieloną linią na bonie. Ten
mało znaczący przedmiot dowodowy (…) nie został jednak spożytkowany (…) Worek był
ordynarnym workiem jutowym z napisem «Boss». Poleciłem ustalić (…) że sprowadzony został z
Kanady z ładunkiem zboża. Stąd można było prześledzić jego drogę naprzód do Londynu, potem do
kupców w Glasgow, a w końcu do Aberdeen (…) Bardzo prawdopodobnie, że chłop, mieszkający w
pobliżu jednego z braci Donald, nabył jeden z worków. Wyszło na jaw, że brat ten przywoził
czasami w workach ziemniaki dla pani Donald. Ale i to nie było wystarczającym dowodem (…) We
wnętrzu worka znaleźliśmy około dwóch garści wypłukanego żużlu (…) Żużel z worka porównano
pod mikroskopem z próbkami żużlu z różnych mieszkań w domu, gdzie popełniono morderstwo.
Posłałem je do badania rentgenologicznego do muzeum górnictwa. Tam przemieniono je także w
popiół, zbadano za pomocą analizy spektralnej i mikroskopowej na zawartość czynników
chemicznych dla stwierdzenia, czy zawiera on składniki typowe dla próbek z mieszkania Donaldów
— wszystko bez skutku. Żużel z worka zmieszany był z drobnymi ilościami kurzu, włókien ze
szmat i pakuł, jakie znajdują się w każdym gospodarstwie domowym, poza tym z kilku włosami
ludzkimi i zwierzęcymi (…)”
Od czasów Lacassagne’a wielu lekarzy sądowych trudziło się ostatecznym rozwiązaniem
problemu rozróżniania włosów, identyfikacji na podstawie włosów, a przede wszystkim ich
porównania. Istniało wiele możliwości badania natury mikroskopowej i chemicznej; szczegółami
zainteresujemy się w dalszej części naszej opowieści. Wiosną roku 1934 wciąż jeszcze nie udało się
rozwiązać powyższego problemu, ponieważ na głowie tego samego człowieka znajdowano włosy o
różnej strukturze. Możliwe było odróżnienie włosów ludzkich od zwierzęcych i włosów ludzi
dorosłych od dziecięcych. Względnie niezawodną identyfikację dawało się przeprowadzić
wówczas, gdy włosy jakiegoś człowieka wykazywały niezwykle właściwości, albo gdy poddano je
działaniu chemicznemu. Ondulacja włosów na przykład powodowała spiralny skręt, co mogło mieć
znaczenie przy identyfikacji włosów kobiecych. John Glaister zajmował się przez wiele lat sądowo-
lekarskim badaniem włosów i w roku 1931 opublikował na ten temat obszerną pracę. Z inicjatywy
Sydneya Smitha przesłano przeto wszystkie próbki włosów, które udało się znaleźć w worku albo w
mieszkaniu Donaldów, do Glaistera w Glasgow. Jeannie Donald otrzymała nową szczotkę do
włosów; w ten sposób można było dyskretnie uzyskać próbki jej włosów. 30 maja trzeba było
ekshumować Helenę, ponieważ Glaister potrzebował także próbek włosów dziecka. Niezależnie od
Glaistera sam Smith zajmował się przez szereg tygodni porównywaniem włosów. W swym
pamiętniku mówi potem o włosach, które znalazły się w worku: „Włosy ludzkie nie pochodziły od
dziecka, były grubsze, innej barwy, o nierównomiernej, rzucającej się w oczy strukturze; wielu
wyraźnie widocznych skrętach, były bowiem niedbale ondulowane. O tyle, o ile mogę ocenić,
włosy w worku zgadzały się aż do najdrobniejszych szczegółów z włosami pani Donald (…)”
Jednocześnie z badaniem włosów Smith prowadził badania ścierek i wszelkich materiałów do
czyszczenia pochodzenia tekstylnego, które można było znaleźć w mieszkaniu Donaldów. Przez
cały maj przeszukiwano wciąż na nowo mieszkanie. Podniesiono części podłogi, wycięto paski
linoleum, zabrano wszystkie miotły, myjki, wiadra, naczynia, szczotki, materace, pokrywki, ścierki,
szczoteczki do paznokci i zębów, wypróżniono rurę zlewu.
„Materiał szmat do czyszczenia — pisze dalej Sydney Smith — składa się przeważnie z
rozmaitych zwyczajnych włókien: wełny, bawełny, jedwabiu, do których dochodzą
charakterystyczne dla każdego gospodarstwa włókna z ubrań, dywanów i tym podobne. W
szmatach i próbkach kłaków, które udało się znaleźć w worku, mogliśmy rozróżnić wielką ilość
włókien, między nimi bawełnę, len i jutę różnego zabarwienia — czerwone, brunatne, różowe,
zielone, żółte i purpurowe (…) W sumie ustaliliśmy około dwustu włókien różnego typu, które
porównaliśmy z częściami włókien z materiałów do czyszczenia i kłaków z mieszkania Donaldów
(…) Porównywaliśmy je wedle długości, szerokości i kształtu. Porównywaliśmy budowę ich
poszczególnych komórek, ich barwę i skład farby. Dodatkowo określaliśmy skład chemiczny farb
przy pomocy analizy spektralnej i reakcji chemicznej. Wyszło przy tym na jaw, że ogółem
dwadzieścia pięć rozmaitych włókien z mieszkania Donaldów zgadzało się z włóknami części
materiałów do czyszczenia we wnętrzu worka. Dla porównania sprawdzono czyściwo z wielu
innych mieszkań (…) Nigdzie nie mogliśmy stwierdzić takiej serii zgodności (…)”
By nie zdawać się tylko na własny sąd, Smith zapewnił sobie pomoc kierownika laboratorium
kontrolnego tekstyliów w Bradford, Józefa Barra. Z końcem czerwca Smith i jego współpracownicy
doszli do przekonania, że są na właściwym tropie i na podstawie porównania włókien uzyskali
przekonywający związek między ofiarą a mieszkaniem Donaldów.
W tym czasie stało się jasne, że największa nadzieja Smitha, iż bakterie dostarczą nieodpartych
dowodów, spełniła się. Ponieważ Smith nie przypisywał sobie dostatecznych wiadomości
bakteriologicznych, wysłał naprzód bieliznę Heleny Priestly i wszystkie ślady krwi, jakie
znaleziono na jej ciele, do Edynburga, mianowicie do Tomasza Jonesa Mackie’ego, profesora
bakteriologii na tamtejszym uniwersytecie. Mackie, czterdziestosześcioletni, zarówno pełen zapału,
jak doświadczony mikrobiolog, zabrał się do wykonania postawionego mu zadania z największym
osobistym zainteresowaniem. Próbki przesłanego materiału przeniesiono na pożywki i utworzono
tam charakterystyczne kultury. Wkrótce okazało się, że Smith miał słuszność: krew Heleny Priestly
była zakażona bakteriami z wnętrzności. Przez to nie osiągnięto jeszcze nic rozstrzygającego.
Rozstrzygnięcie zapadło dopiero, gdy Mackie odkrył niezmiernie rzadką kulturę bakterii. W
ubiegłych latach zakładał sto pięćdziesiąt razy hodowle bakterii jelitowych i ani razu nie znalazł
szczepu, który żył w jelitach Heleny Priestly. Drugie rozstrzygnięcie zapadło wówczas, gdy Smith
polecił wysłać do Edynburga wszelkie szmaty do mycia i czyszczenia z mieszkania Donaldów.
Znowu Mackie założył kulturę bakterii. Na osobistych przedmiotach Jeannie Donald odkrył jedynie
zwyczajną florę bakteryjną. Ale potem rozwinął się nagle niezwykły szczep bakterii. Pochodził on
ze ścierki do mycia i czyszczenia i odpowiadał dokładnie równie rzadkiemu szczepowi z jelit i krwi
Heleny Priestly.
Gdy Mackie w dniu 22 czerwca przedłożył końcowe sprawozdanie, Smith był pewny, że wykrył
niezaprzeczalny związek między zmarłą a miejscem, gdzie została zabita. Mimo iż bardzo był
skłonny do wątpienia i zachowywania ostrożności — tu zbiegło się zbyt wiele argumentów
kryminalistycznych i naukowych, by można jeszcze było żywić wątpliwości.
16 lipca Jeannie Donald stanęła przed sądem, nie w Aberdeen, lecz w Edynburgu. W Aberdeen
wzburzenie było tak wielkie, że zachodziła obawa wywarcia wpływu na werdykt przysięgłych. W
sądzie zasiadło dziesięć kobiet i pięciu mężczyzn, oskarżona teraz, w czasie całego postępowania,
wydawała się również zupełnie nie poruszona tym, co się dzieje. Tylko dwukrotnie można było
zauważyć ślad wewnętrznego wzruszenia: po raz pierwszy, gdy przesłuchiwano jej córkę jako
świadka, po raz drugi, gdy sąd uznał ją winną morderstwa na Pielenie Priestly. Została zasądzona na
śmierć, złagodzono jej karę na dożywotnie ciężkie więzienie, a po dziesięciu latach zwolniono.
Sprawa Jeannie Donald była jakby od początku do końca stworzona po to, by stać się
klasycznym przykładem owej drogi, na którą w obu dziesiątkach lat przed drugą wojną światową
weszła znaczna część medycyny sądowej. Droga ta wiodła przez jej dawne domeny — patologię,
toksykologię, poprzez psychiatrię sądową i medycynę specjalną na obszary nauk przyrodniczych,
do chemii, fizyki, mikrobiologii, a zarazem do bezpośredniego związania się z kryminalistyką.
Sydney Smith, sam zaliczający się do najbardziej wszechstronnych lekarzy sądowych w okresie
tamtych dwudziestu lat, był istotnie człowiekiem, który poszedł już krok dalej. Jak zobaczymy w
następnej części niniejszej książki, przyrodniczo-techniczne możliwości kryminalistyki znajdowały
swoich pionierów nie tylko w obrębie medycyny sądowej; domeną tych możliwości były także
laboratoria chemiczne, techniczne i prywatne wszelkiego rodzaju. W obrębie samej medycyny
sądowej jednak takie działy, jak toksykologii czy badanie krwi, rozrosły się tak niepomiernie, że
mogli je opanować w zupełności tylko specjaliści. Tym, co popychało ludzi takich jak Kockel w ich
dążeniu do rozszerzania zakresu medycyny sądowej — była obawa przed rozproszeniem. Było
pełne przeczucia zrozumienie, że w przyszłości tylko najściślejsza współpraca może dać wyniki.
Przyświecała mu przy tym idea uczynienia z medycyny sądowej pewnego rodzaju zbiornika. Tu
miało gromadzić się wszystko to, co w różnych dyscyplinach stwarzało możliwości wyświetlenia
przestępstwa.
Sydney Smith poszedł już krok naprzód. Widział (w latach drugiej wojny światowej widział to
jeszcze wyraźniej), że mnogość wymienionych możliwości prędzej czy później rozsadzić musi
zakres i pojemność medycyny sądowej. Nie myślał już o zgromadzeniu wszystkich sił pod jednym
dachem, lecz raczej o medycynie sądowej jako o instrumencie koordynacji. On, który wiedział o
toksykologii więcej niż niejeden chemik, on, który opanował całkowicie balistykę sądową, czuł, że
tylko gwałtowny rozwój medycyny, który rozpoczął się w latach czterdziestych, da jej wiele
nowych metod, lecz może także postawić medycynę sądową wobec nowych wątpliwości i
problemów; nawet w jej bezpośrednim, medycznym zakresie wielostronna współpraca ze
specjalistami podstawowych badań medycznych i licznych innych działów specjalnych będzie
musiała stać się niezbędną. Wkrótce nikt nie będzie potrafił sam opanować wszystkich ważnych dla
sądu działów medycyny, nie mówiąc już o metodach przyrodniczo-technicznych. Zadanie lekarza
sądowego widział Smith w koordynacji specjalistów doskonalonych wciąż dla celów
kryminalistyki. Tylko w tego rodzaju współdziałaniu dostrzegał szansę opanowania problemów,
które wskutek postępu wiedzy piętrzyły się przed medycyną sądową.

═══════ ♦ ═══════
23. Robotnik rolny Sidney Tiffin, który 21 października 1949 roku w godzinach południowych
przepychał łódź przez bagienny teren w Essex, w pobliżu Tillmgham w Anglii, nie wiedział jeszcze,
że da bodziec do niezwykłej sprawy kryminalnej. W burzliwym rozwoju medycyny po zakończeniu
drugiej wojny światowej sprawa ta miała wykazać przykładowo, w jaki sposób ten właśnie rozwój
ujawnił nierozwiązane problemy i w jakiej mierze zmusza on medycynę sądową do wciąż nowych
wysiłków i dalszej specjalizacji.
W owych godzinach południowych 21 października spojrzenie Tiffina padło na jakiś dziwny
tłumok płynący leniwą odnogą Black River. Początkowo Tiffin sądził, że chodzi o „rękaw”54
zgubiony przez samolot Royal Air Force55. Zbliżywszy się jednak poznał, że jest to wielki tłumok
zawinięty w zasznurowany koc. Otworzył go i w parę chwil potem ujrzał z przerażeniem ludzki
tułów. Głowy i nóg brakowało. Z tułowia zwisała skrwawiona koszula i resztki niebieskich spodni.
Nadinspektor policji w Fssex, Totterdell, dowiedział się w godzinę później o strasznym
znalezisku i zwrócił się do Scotland Yardu o pomoc. Stamtąd przyjechał do Tillingham nadinspektor
MacDougall. Z powodu przypływu tułów zmarłego można było zabezpieczyć i przewieźć do
kostnicy w Chelmsford dopiero następnego rana. Stamtąd MacDougall zadwonił do Londynu,
prosząc o przysłanie lekarza sądowego. Potem powrócił na bagna, by poszukać brakującej głowy i
nóg. Sztormowe wiatry omiatały moczary, czyniąc poszukiwania torturą. Po paru godzinach
MacDougall musiał zaprzestać poszukiwań.
Gdy MacDougall, całkowicie przemoczony, przybył znowu do Chelmsford, zastał lekarza
sądowego już przy pracy. Nazwisko jego brzmiało Francis E. Camps. Należał do małej grupki
londyńskich lekarzy sądowych, którzy zluzowali erę Spilsbury’ego. W owych czasach jedną z
najtęższych głów był Keith Simpson, niezwykle subtelny, nerwowy, wrażliwy i nadzwyczajnie
czynny docent medycyny sądowej w szkole medycznej przy Guy’s Hospital, pierwszy profesor
medycyny sądowej na londyńskim uniwersytecie. Sławę jego ugruntowała rozstrzygająca rola, jaką
odegrał w wyjaśnieniu tak niezwykłych przestępstw, jak sprawa Dobkina w 1942, „sprawa
mordercy wigwamowego” Sangrela, również w 1942 roku, i sprawa truciciela Haigha wiosną 1944
roku. Simpson miał jeszcze odczuć wpływ ery Spilsbury’ego. Gdy zjawiał się w kostnicy ze swymi
nowoczesnymi instrumentami, niektórzy woźni uważali, że „świat się kończy, skoro wzdraga się on
używać przestarzałego instrumentarium Spilsbury’ego”. Podobnie jak Spilsbury, był Simpson
zwolennikiem ścisłej współpracy z policją, ale także naukowcem wysokiej klasy, walczył o
zakładanie instytutów medycyny sądowej, jeszcze nieznanych w Londynie. Dopiero w roku 1942
zbudował zaczątki takiego instytutu w Guy’s Hospital w pomieszczeniu, które odstąpił rnu chemik i
toksykolog Ryffel, ściśle mówiąc w jednym pokoju tak małym, że nie można było „zakręcić kotem
trzymanym za ogon”. Z nim razem wystąpili londyńscy lekarze sądowi Francis E. Camps,
wykładowca medycyny sądowej w London Hospital, i Donald R. Teare. Camps, stateczny i
spokojny, kurząc fajkę powiadomił MacDougalla o wyniku swej pierwszej inspekcji.
Tułów prawdopodobnie należał do człowieka ważącego bez mała dwa cetnary, wysokości
szacunkowo około 170 cm. Z doświadczenia, że skóra i paznokcie topielców oddzielają się w
określonym czasie, wywnioskował Camps, że tułów musiał pozostawać w wodzie co najmniej 21
dni. Oceniał, że wrzucono go do wody mniej więcej 48 godzin po śmierci. Na piersi topielca
znajdowało się sześć ran kłutych. Poza tym zmarły miał w wielu miejscach złamane żebra i kości, w
każdym razie jednak dopiero po śmierci. Camps zaproponował ściągnięcie skóry z rąk i jak
najszybsze odesłanie jej do głównego inspektora Cherrilla w dziale daktyloskopii Scotland Yardu.
Nadinspektor Totterdell wyjechał naprzód do Londynu, podczas gdy Camps kończył pracę. Gdy
spotkał się z MacDougallem w Londynie, oczekiwała go już wiadomość, że Cherillowi udało się po
wstrzyknięciu gliceryny pod skórę palców uzyskać odbitki daktyloskopijne zdatne do użytku.
Ponadto w kartotece Scotland Yardu znalazł odpowiadające odbitki. Chodziło o człowieka
nazwiskiem Stanley Setty, który w roku 1928 zasądzony został za oszukańcze bankructwo na
osiemnaście miesięcy więzienia. Setty liczył czterdzieści siedem lat i pochodził z Bagdadu, jego
pierwotne nazwisko brzmiało Sulman Seti. Do Anglii przybył w roku 1903 z rodzicami,
handlarzami dywanów. Ostatnio grał bardzo niewyraźną rolę na londyńskiej giełdzie starych wozów
przy Warren Street; było to tło, na którym załatwiał swoje rzeczywiście wielkie interesy. Do tych
podejrzanych interesów należał, jak przypuszczano, obrót fałszywymi bonami na benzynę i
sprzedaż starych samolotów krajom Bliskiego Wschodu.
Od 4 października ów Setty o mięsistej twarzy, który nosił jedwabne koszule i wpadające w oczy
krawaty, i należał do najbardziej znanych postaci na Warren Street, zniknął. Następnego dnia
rodzina jego siostry, zamieszkała wraz z nim w luksusowym apartamencie przy Lancaster Gate,
zameldowała o jego zniknięciu na posterunku policji przy Albany Street. 4 października Setty
sprzedał jeszcze samochód i zrealizował czek na tysiąc funtów w dwustu pięciofuntowych
banknotach w Yorshire Penny Bank. Głównemu inspektorowi Jamiesonowi, który zajmował się
sprawą meldunków o zaginionych, udało się ustalić numery banknotów. 5 października rano
znaleziono wóz Setty’ego przed jego garażem na Cambridge Terrace, z tkwiącym w stacyjce
kluczykiem. Poza tym brakowało wszelkich śladów Setty’ego. Od 6 października gazety londyńskie
rozpowszechniały wszelkiego rodzaju dociekania o przyczynach jego zniknięcia.
Obecnie, wieczorem 22 października, czas dociekań minął. Setty’ego znaleziono —
niewątpliwie ofiarę morderstwa. Ale równocześnie powstało pytanie, w jaki sposób tułów Setty’ego
dostał się do bagna Essexu?
Tegoż wieczora przywieziono szczątki Setty’ego na Wydział Medyczny Uniwersytetu
Londyńskiego, gdzie już oczekiwał Camps. Sekcja wykazała, że do morderstwa użyto obosiecznej
broni, długości co najmniej 10 cm. Pchnięcia mogły dosięgnąć Setty’ego w pozycji leżącej,
siedzącej i stojącej; kanały ran robiły wrażenie tak „przesadnych”, że musiało się przyjąć, iż ciało
Setty’ego było przewracane w różnych kierunkach, gdy dosięgały go ciosy sztyletu. Jedno
pchnięcie przebiło zupełnie lewy płat płuca blisko arterii; musiało to spowodować silne krwawienie,
możliwe, że krwotok, i tym sposobem doprowadziło do szybkiej śmierci. Dziwnym trafem ręce i
ramiona Setty’ego nie wykazywały żadnych obrażeń, spotykanych tak często w walce obronnej.
Przy oddzielaniu ud i kręgów szyjnych użyto cienkiej piłki, której ząbki zdradzały nieregularność.
Camps poprosił o pomoc anatoma Dixona Boyda. Dopiero na zdjęciach rentgenowskich ukazały się
w całym rozmiarze uszkodzenia kości: wszystkie żebra, szczelina kości łonowej i kość krzyżowa
były połamane. Potwierdziło to przypuszczenie, że te uszkodzenia nastąpiły dopiero po śmierci na
skutek rozbicia, jak przy upadku z wielkiej wysokości.
Rankiem 23 października, gdy Camps i nadinspektor MacDougall stali w hallu Medical Hospital
School, Camps rzekł mimochodem: „Złamania kości przypominają mi autopsję lotników i
spadochroniarzy z czasu ostatniej wojny, których spadochrony się nie otwarły i którzy z wielkiej
wysokości wpadli do wody. Brzmi to fantastycznie, ale — czy byłoby jednak możliwe, że tutaj
usiłowano usunąć zwłoki przy pomocy samolotu…” MacDougall poinformował natychmiast swego
przełożonego, głównego nadinspektora Beveridge’a. Ten miał na tyle fantazji, że podchwycił myśl
Campsa. MacDougall rozpoczął dochodzenia w portach lotniczych zachodniej Anglii. Już
następnego dnia, 24 października, przyszedł meldunek z Elstree, prywatnego lotniska w
Harfordshire. 5 października, a więc w dzień po zniknięciu Setty’ego, młody człowiek nazwiskiem
Donald Hume z Londynu, Golders Green, 620 B Finchley Road, wynajął tam samolot sportowy G-
AGXT, aby polecieć do Southend. W Elstree znano Hume’a jako byłego lotnika wojskowego. W
poprzednim roku częściej wynajmował samoloty. Dozorca samolotów Davey przypomniał sobie, że
Hume zaniósł ze swego auta do samolotu dwa wpadające w oczy pakunki. Większy z nich ustawił
Hume na siedzeniu drugiego pilota. MacDougall wyjechał natychmiast do Elstree z kocem i
sznurami służącymi jako opakowanie tułowia i przesłuchał Daveya. Koca dozorca nie rozpoznał,
ale przypomniał sobie sznur. Interesujące było odkrycie przez MacDougalla licznych krwawych
plam na siedzeniu drugiego pilota. Wobec tego Beveridge postanowił obserwować Hume’a, poza
tym sprawdzić, co robił on od czwartego października. Wynik był godny uwagi. 5 października
między czwartą a piątą po południu, na dwie i pół godziny przed zachodem słońca, Hume
wystartował z Elstree. Wbrew swemu zwyczajowi zostawił swego ulubionego psa Tony w Elstree,
w wynajętym samochodzie. Powiedział, że wróci przed zapadnięciem ciemności. Wylądował jednak
dopiero około 18.30 w Southend, gdy ciemności już zapadły. Hume uchodził w Elstree za
niepewnego lotnika, przede wszystkim w nocy był niemal bezradny. Nikt się przeto nie dziwił, że
odłożył powrotny lot do Elstree do następnego dnia. Uderzające było jedynie to, że psa, którego
poza tym niemal rozpieszczał, pozostawił w zamkniętym samochodzie przez całą następną noc i
przedpołudnie 6 października. Z Southend pojechał Hume taksówką do Londynu około 7.30 i
zajechał o 8.30 na Finchley Road. Następnego przedpołudnia udał się inną taksówką do Elstree, by
odebrać wynajęty samochód i psa. Tamtejszy główny inżynier Yeoman zauważył, że Hurne wyjął z
wozu niezwykle ciężki pakunek owinięty w wojskowy koc i przeniósł go do swego austera G-
AGXT. Hume ustawił pakunek na siedzeniu drugiego pilota i wystartował. W trzy godziny później
wylądował — znowu nie w Elstree, lecz na lotnisku w Gravesend. Powiedział, że pobłądził, i
pojechał taksówką do domu. Zapłacił pięciofuntowym banknotem. Następnego dnia prosił
kierownictwo lotniska, by kazało odholować austera z Gravesend.
Wszystkie te okoliczności mogły obudzić podejrzenie. Czy Hume był uwikłany w morderstwo
Setty’ego? Czy, być może, zwabił Setty’ego do swego mieszkania przy Finchley Road, zabił,
zapakował zwłoki, a następnie wykorzystał swe możliwości jako lotnik, by części zwłok rzucić do
kanału La Manche? Wywiad o przeszłości Hume’a i o jego trybie życia umocnił podejrzenie.
Najbardziej ważkie było stwierdzenie, że Donald Hume znał się z Settym.
Życiorys Hume’a mógł również budzić wszystko inne, tylko nie zaufanie. Wiele z tego, co
urzędnicy Beveridge’a dowiedzieli się od konfidentów w Soho, mogło nie dać się udowodnić,
jednak ogólny obraz był dostatecznie niepokojący. Hume miał lat trzydzieści. Był nieślubnym
synem nauczycielki, która go umieściła w przytułku. Od dzieciństwa dręczyło go wyobrażenie, że
jest upośledzony przez swe nieślubne pochodzenie. Uważał, że ma prawo zemścić się na
społeczeństwie i „brać od społeczeństwa to, co mu się podoba, nic w zamian nie dając”. Jakkolwiek
dostał czułych opiekunów i posadę elektryka, nigdy nie pracował regularnie. Jako osiemnastolatek
kradł auta bez wyboru, eksploatował je gruntownie, a wraki pozostawiał gdziekolwiek na skraju
ulicy. Żądny również przygód, zgłosił się dobrowolnie pod fałszywymi personaliami do Royal Air
Force i został przyjęty. W kilka miesięcy później zwolniono go. Pozorną przyczynę stanowiło
zapalenie opon mózgowych, na które zachorował. Ale już przedtem okazał się niezdolny do
sprostania wymogom stawianym pilotowi lub strzelcowi pokładowemu. Następnie sprzedawał na
czarnym rynku kradziony spirytus apteczny z małym dodatkiem dżinu jako „Finlinson’s Old
English Gin”. Gdy wyschło źródło spirytusu, wypłynął jako alarmowy w zakładach lotniczych. Tam
wywołał fałszywy alarm i, gdy personel znajdował się w schronach przeciwlotniczych, zrabował
zapasy kantyny. Później nabył za pięć funtow mundur lotnika i od roku 1942 występował w
rozmaitych składnicach lotniczych jako pilot officer Don Hulme, by za pomocą sfałszowanych
papierów odbierać zapasowe części silników i nielegalnie je sprzedawać. Gdy został przyłapany,
trafił w Old Bailey na łagodnego sędziego, który zasądził go z zawieszeniem kary na dwa lata.
Hume wykorzystał trudne warunki lat wojennych i i powojennych. Produkował tastry i sprzęt
elektryczny, założył warsztaty w Londynie i Hay-on-Wye, podejrzewano go o udział w bandach
złodziejskich; nosił drogie ubrania i jeździł kosztownymi samochodami. Był stałym gościem
najdroższych nocnych klubów, wynajął sześciopokojowe mieszkanie na dwu kondygnacjach, tzw.
maisonette, przy Finchley Road i poślubił elegancką Cynthię, córkę urzędnika bankowego. Nie
pytała o pochodzenie jego zasobów pieniężnych. W roku 1947, gdy kończyły się lata biedy i
zaczęło się normalne życie i wymagania co do jakości i niezawodności, Hume znowu pozostał na
łodzie. W owym czasie poznał Setty’ego i prawdopodobnie zaprzedał mu się jako pomocnik do
wszelkiego rodzaju podejrzanych interesów, by móc dalej prowadzić życie w stylu, do jakiego
przywykł.
Konfidenci twierdzili, że Hume brał udział w sprzedaży starych samolotów wojskowych do
Afryki Północnej. Tyle mówiły dochodzenia, gdy znalazł się taksówkarz, który wieczorem 5
października odwiózł Hume’a z Southend do Londynu. Hume zapłacił mu pięciofuntowym
banknotem, który był jeszcze w posiadaniu tego taksówkarza. Banknot miał numer z serii tych,
które Setty miał przy sobie przed samym zniknięciem.
Wczesnym rankiem 27 października o 7.30 Jamieson zjawił się w mieszkaniu Hume’a, by go
tymczasowo aresztować. Napotkał silnego młodego człowieka o gęstych czarnych włosach, mocno
zarysowanych kościach jarzmowych, drwiąco ściągniętych w dół kącikach ust i przenikliwych,
zimnych oczach. Główny nadinspektor pisał później: „Jest to przerażająca rzecz — aresztowanie w
sprawie zbrodni gardłowej i odstawienie na posterunek policji. Widziałem, jak załamywali się przy
tym najbardziej aroganccy ludzie. Hume wydawał się zupełnie nieporuszony…”.
Początkowo usiłujący zaprzeczyć wszystkiemu, Hume oświadczył potem: Owszem, znał
Setty’ego. Owszem, niósł pakunki do samolotu. Opowie przeto, co się rzeczywiście działo. A oto
początek protokołu zeznań Hume’a:
„Jestem żonaty i mieszkam z moją żoną Cynthią i moim trzymiesięcznym synem przy Golders
Green. W czasie wojny służyłem przez osiemnaście miesięcy w Royal Air Force; mam dyplom
pilota i od dziesięciu miesięcy jestem członkiem United Services Flying Club… Od kilku lat
pozostawałem w stosunkach handlowych z handlarzami przy Warren Street. Między nimi był
niejaki pan Salvadori. Opowiadałem im, że umiem latać. Przy sposobności zapytano mnie, czy
mógłbym przewieźć pewne osoby do Włoch lub Belgii”. Po czym Hume ciągnął: w piątek 30
września zagadnął go w biurze Salvadoriego człowiek nazwiskiem Mac. Ten przedstawił go
drugiemu obcemu nazwiskiem Gree. Hume opisał obydwu ze wszystkimi szczegółami. Mac
zapytał, czy Hume chciałby zarobić pieniądze. Hume potwierdził i podał Macowi swój numer
telefonu. W niedzielę, 2 października, Mac zapytał telefonicznie, czy Hume mógłby na krótki czas
wynająć samolot. Hume znowu potwierdził. W trzy dni później, 5 października, Mac zatelefonował
ponownie i zawiadomił Hume’a, by miał samolot w pogotowiu. Mac przyjedzie do niego „ze
zleceniem”. Hume zamówił samolot i wynajął wóz bez kierowcy, aby pojechać do Elstree. Między
drugą a trzecią po południu zjawili się w mieszkaniu Hume’a Mac, Gree i trzeci nieznajomy, który
się przedstawił jako Roy. Gree i Roy mieli po pakunku. Mac mówił o klockach do drukowania
fałszywych bonów na benzynę, które to klocki miały się znajdować w tych pakunkach. Hume miał
polecieć przez kanał i wrzucić je do morza. Mac bawił się przy tym pistoletem. Hume otrzymał
sześć banknotów pięciofuntowych. Oznajmiono mu, że o ósmej wieczorem przyjadą znowu i
zapłacą dalszych 50 funtów. Hume opisał także wielkość obydwu pakunków. (Opis jego pokrywał
się z otrzymanym z Elstree). Obydwa zapakowane były w karton i papier. Hume umieścił je w pace
na węgiel za kuchnią. Około godziny 15.30 Hume załadował pakunki do wynajętego wozu i
pojechał ze swym psem na lotnisko. Dalsza historia Hume’a pokrywała się ze sprawozdaniem z
Elstree. Nowe było tylko jego oświadczenie, że prowadził samolot na wysokości 300 m nad
Kanałem i wyrzucił pakunki około czterech lub pięciu mil przed Peers w Southend. Ponieważ przy
wynajmowaniu samolotu podał, że potrzebuje go, by polecieć do Southend, wylądował tam i w
końcu pojechał do Londynu, ponieważ było za ciemno na lot powrotny. Taksówkarzowi zapłacił
jednym z banknotów pięciofuntowych, które otrzymał od Maca. Przed drzwiami mieszkania
Hume’a wynurzył się z ciemności Mac i groźnie oświadczył, że Hume wraca o wiele za późno.
Zażądał, by następnej nocy zrzucił dalszy pakunek nad Kanałem. Wreszcie uzgodniono, że Hume
następnego dnia poleci z pakunkami nad Kanałem. Pakunek znajdował się w wozie parkującym po
przeciwnej stronie ulicy. Mac i Roy przynieśli go do mieszkania Hume’a i wstawili do paki na
węgiel. Hume kontynuował dosłownie: „Następnego ranka, mniej więcej o jedenastej, zaniosłem
pakunek do wozu z pomocą pracownika garaży, Soundersa. Na schodach dochodził z pakunku
bełkotliwy szmer. Myślałem, że wewnątrz może być ludzkie ciało (…). Rano przeczytałem, że Setty
zginął. I nagle przyszło mi na myśl, że w pakunku mógł być zasznurowany Setty. Pakunek owinięty
był w koc wojskowy i zawiązany sznurkiem”.
Następna część wyjaśnień Hume’a również pokrywała się z dochodzeniami w Southend,
Gravesend i Elstree. Nowe były tylko szczegóły, w jaki sposób Hume wypchnął ciężki pakunek z
samolotu nad Kanałem. Rankiem 7 października Hume przeczytał w dzienniku numery banknotów,
które Setty ostatnio miał przy sobie. Ku swemu przerażeniu stwierdził, że banknoty, które otrzymał
jako wynagrodzenie, miały numer tej serii. Zakończył: „W niedzielę 23 października przeczytałem,
że część ciała Setty’ego znaleziono w Essex. Wkrótce potem, około jedenastej, zadzwonił telefon…
Człowiek, który się mienił Royem, zgłosił się i zapytał, czy już czytałem dzienniki. Zagroził:
«Spodziewam się, że nie myślisz, paplać. Masz żonę i dziecko». Od tego czasu nie słyszałem więcej
o tych ludziach”.
„Zeznanie” Hume’a pokrywało się tak dokładnie z dotychczasowym wywiadem, że Beveridge i
MacDougall mimo skrajnego niedowierzania „nie mogli przejść nad nim do porządku”. Jeszcze raz
zażądali dokładnego opisu trzech obcych. Hume opisał każdy żądany szczegół i oświadczył:
„Musicie wybadać ludzi z Warren Street”. Ponieważ Hume na podstawie własnego sprawozdania
był podejrzany co najmniej o udział w usunięciu Setty’ego choćby nawet nieświadomie, pozostawał
przeto w areszcie. Jamieson i gromada innych urzędników udali się tego samego dnia na
poszukiwanie Maca, Gree i Roya. Znaleźli Salvadoriego, w którego biurze rzekomo Hume poznał
Maca. Salvadori jednak oświadczył, że nigdy nie spotkał ludzi w rodzaju Maca, Gree czy Roya. W
całej dzielnicy Warren Street nikt nie wiedział, kim oni mogą być. Przetrząśnięcie wszystkich barów
i klubów nocnych, w których bywają takie podejrzane typy, nie dało rezultatu. MacDougall doszedł
do przekonania, że Mac, Gree i Roy nigdy nie istnieli, lecz wymyśleni zostali przez mądrze
kalkulującą wyobraźnię Hume’a.
Kilku urzędników założyło kwaterę w mieszkaniu Hume’a, uzasadniając swoją obecność tym, że
chcą bronić Cyntii Hume przed ewentualnymi represjami tajemniczych nieznajomych. Przeszukali
wszystko, by znaleźć odbitki palców Setty’ego. Przesłuchali planowo wszystkie osoby, które weszły
do mieszkania w dniach 4 do 6 października lub miały styczność z Hume’em. Nic znaleźli ani śladu
odbitek placów Setty’ego. Cyntia Hume oświadczyła, że nigdy nie widziała Setty’ego w swym
mieszkaniu, a tym bardziej 5 października nie zauważyła tam żadnych niezwykłych wydarzeń. 5
października przebywała przeważnie w pokojach sypialnych drugiego piętra przy swym chorym
dziecku i koło południa odwiozła je do lecznicy. 6 października przebywała przeważnie w lecznicy.
Poza tym interesami Hume’a nigdy się nie zajmowała. Mimo to było trudno wytłumaczalne, że w
jej mieszkaniu dokonano morderstwa, poćwiartowano i zapakowano zwłoki, a ona nic z tego nie
zauważyła. Zdjęcia Setty’ego pokazano wszystkim sąsiadom. Żaden z nich nie przypomniał sobie,
by kiedykolwiek widział go przy Finchley Road. Żaden ze współlokatorów domu nie słyszał w nocy
na 5 października lub 5 października niezwykłych odgłosów, jakiejś walki, upadku lub wleczenia
ciężkiego ciała. Nie zauważyli wcale żadnych podejrzanych postaci, jak Mac, Gree i Roy. Potem
jednak Jamieson odkrył pierwszą lukę. Natknął się na panią Stride, dochodzącą, która w środę
każdego tygodnia sprzątała mieszkanie Hume’a. Przychodziła regularnie około drugiej i pracowała
do piątej po południu. We środę 5 października weszła także na kondygnację mieszkalną składającą
się z hallu, większego pokoju i położonej na lewo jadalni z przylegającą kuchnią. Ku jej zdziwieniu
zniknął dywan z pokoju. Hume oświadczył, że przed południem oddał dywan do czyszczenia i
farbowania. Chciał wykorzystać tę sposobność, by na nowo zapuścić podłogi we wszystkich
pokojach z wyjątkiem linoleum w hallu. Wreszcie polecił pani Stride zakupić nowe ścierki do
zmywania, bo stare się zużyły. Następnie zniknął w kuchni na godzinę i zamknął drzwi za sobą.
Potem ukazał się z dwoma pakunkami pod pachą i opuścił mieszkanie. Pani Stride nie zauważyła
żadnych mężczyzn, którzy, jak twierdził Hume, tegoż popołudnia mieli przynieść pierwsze dwa
pakunki do jego mieszkania.
Wkrótce potem znalazł Jamieson w garażu Saundersa robotnika nazwiskiem Stadden. Przed
południem 6 październiki Hunie polecił mu zapuścić podłogi. Stadden rozpoczął pracę w południe.
Cokolwiek później Hume prosił go, by mu pomógł w przenoszeniu pakunków do jego wozu. Hume
próbował nieść pakunek sam, ale doszedł tylko do schodów. Był to wielki tłumok wagi cetnara,
zawinięty w koc i obwiązany sznurkiem. Hume zabronił ujmować ten tłumok inaczej jak tylko za
sznurek. Hume musiał sprowadzić wóz z ulicy do tylnego wejścia do domu, by skrócić drogę
transportu. Dziwne było, że w czasie tej krótkiej jazdy Stadden musiał przysiąść się do niego w
wozie, jakby Hume obawiał się zostawić go samego z pakunkiem na schodach.
Więcej materiału obciążającego MacDougall i Jamieson na razie nie znaleźli. Ale wystarczyło
go, by umocnić podejrzenie, że Hume sam był mordercą i ukrywał się za wspaniale zmyśloną
historią. Czy zabił Setty’ego, który z jakichś powodów niepostrzeżenie odwiedził go wieczorem 4
października? Czy wskutek tego zbrodniczego czynu pozostały tak rozlegle plamy krwi na dywanie
i na podłodze w kondygnacji mieszkalnej, że z tego powodu Hume kazał przefarbować dywan i na
nowo zapuścić podłogi? Czy ukrył zabitego w komórce na węgiel i w południe 5 października
poćwiartował, w czasie gdy żona jego zajęta była dzieckiem, a dochodząca pracowała na zewnątrz?
29 października Francis E. Camps otrzymał polecenie szukania w całym mieszkaniu Hume’a
śladów krwi i resztek mączki kostnej, jaka pozostaje przy piłowaniu kości. Część pracy przejął
doktor Henry Smith Holden, dyrektor laboratorium medycyny sądowej Scotland Yardu. Historią
lego laboratorium i jego stosunkiem do medycyny sądowej zajmiemy się w jednym z następnych
rozdziałów. Tu trzeba tylko nadmienić, że Holden był chemikiem i posiadał szczególne
doświadczenie w dziedzinie sądowo-lekarskiego badania krwi, które od czasu Uhlenhutlia samo
narzuciło tyle problemów, że stało się specjalną dziedziną — serologią sądową. Największym dla
niej bodźcem było odkrycie, że krew krwi nierówna, lecz istnieją różne „grupy krwi”. Rozróżnienie
grup krwi A, B, AB i 0, jak również wzrastająca ilość czynników krwi umożliwia wysuwanie ze
śladów krwi znamiennych sądowo-lekarskich wniosków. Sekcja Setty’ego ustaliła przeto, że Setty
posiadał grupę krwi 0. Ponieważ serologią sądową i jej rozwojem jako specjalnej gałęzi wiedzy
zajmiemy się w osobnym rozdziale, w danym wypadku zadowolimy się powyższymi uwagami.
Holden i Camps wykonali pracę nader starannie. Na odwrotnej stronie oczyszczonego i
farbowanego dywanu pokojowego odkrył Holden plamę o wymiarach 30 x 22 cm. Pochodziła od
krwi. Jednak na skutek czyszczenia i farbowania dywanu było niemożliwe ustalenie rodzaju i grupy
krwi. Dalsze ślady krwi odkrył Holden na trzech drewnianych deskach podłogi, tuż obok drzwi do
mieszkania. Teraz zbadanie było możliwe: chodziło o krew ludzką. Dalsze ślady ludzkiej krwi
wykazało linoleum w hallu. Podłoga jadalni składała się ze świeżo zapuszczonych desek, których
powierzchnia nie wykazała już żadnych śladów. Natomiast szpary między deskami zawierały o
wiele więcej śladów. Między sześcioma deskami znaleziono krew ludzką grupy 0. W końcu Camps
kazał zerwać całą podłogę. Badanie przestrzeni między deskami a powałą położonego niżej
mieszkania dostarczyło co najmniej filiżanki rozbryzganej, zakrzepłej krwi grupy 0. Kuchnia i
węglarka nie wykazywały żadnych śladów krwi, natomiast ściana klatki schodowej i linoleum w
łazience dostarczyły tylko tak nikłych śladów, że nie dało się ustalić, czy chodzi o krew ludzką.
Dokładne ustalenie czasu, z jakiego pochodziła krew, nie było już możliwe. Kilka testów jednak
wskazywało na co, że jest ona jeszcze bardzo świeża.
Nie było wątpliwości — w całej dolnej części mieszkania rozlano znaczne ilości krwi ludzkiej i
przedsięwzięto usilne próby jej usunięcia. Na gładkich powierzchniach kuchni i komórki na węgiel
usiłowania te odniosły skutek. Na linoleum w hallu mimo zadanego solne trudu ślady pozostały.
Stąd można było wywnioskować, że pierwotny rozmiar kałuż i plam krwi był znacznie większy.
Camps i Holden próbowali ustalić ilość krwi, która musiała zostać rozlana po to, by pozostało
jeszcze tyle skrzepłej krwi, ile znaleziono pod deskami podłogi. Kazali ułożyć kawałek podłogi
odpowiadającej podłodze w jadalni Hume’a. Następnie wylali pół litra świeżej krwi i kontrolowali
w różnych odstępach czasu, ile z tego zgromadzi się pod podłogą i skrzepnie. Po długotrwałych
eksperymentach doszli do wniosku, że potrzeba było co najmniej półtora litra krwi, by wytłumaczyć
ilość krwi pod dylowaniem; nie uwzględniono przy tym krwi, która dostała się na dywan, na deski
podłogi pokoju, na podłogę łazienki i hallu. Ilość ta wykluczała wszelkie możliwe próby
wyjaśnienia Hume’a, że chodzi o krew przypadkowo rozlaną, na przykład na skutek krwotoku z
nosa. Powała umożliwiała przeciekanie w dużych ilościach wylanej na nią krwi użytej do prób.
Jeśli w ramach zeznań Hume’a istniało wyjaśnienie śladów krwi w jego mieszkaniu, to tylko
takie, że krew pochodzi z pakunków i tłumoków, w których — jak sam przypuszczał — były
zapakowane zwłoki Setty’ego. Jeżeli jednak pakunki mogły przepuszczać tak wiele krwi, musiały
być także mocno krwią zawalane. O tym jednak Hume nie mówił ni słowa. Nie zauważyli także
niczego takiego pani Stride i Stadden. Dalej, pakunki i tłumoki musiały być po kolei przenoszone
do pokoju, do hallu, do jadalni lub wleczone przez te pomieszczenia. Przy przesłuchaniu Hume’a
także nie było o tym mowy. Znacznie bliższe prawdy było przypuszczenie, że tylko Hume
zamordował Setty’ego w swym mieszkaniu, ciężkie, krwawiące ciało wlókł przez hali, jadalnię i
kuchnię, pozostawiając przy tym wszędzie krwawe ślady.
Beveridge podejrzewał przy pierwszym przesłuchaniu, gdy policja nic jeszcze nie wiedziała o
krwawych śladach, że Hume z piekielną zręcznością wybadał to, co w policji wiedziano, by wedle
lego zmyślić swą historię. Postanowił przeto w porozumieniu z oskarżycielem, Christmasem
Humphreysem, zataić odkrycie krwawych śladów i nie dać Hume’owi sposobności do wymyślenia
sobie uzupełnienia swych opisów, które by wyjaśniło także ślady krwi, nie ukazując go jako
mordercy. Jedyna możliwość uwikłania go w sprzeczności polegała na możliwie niespodzianym
skonfrontowaniu go z faktem znalezienia krwi. Niemniej liczyli się także z tym, że Hume ma w
pogotowiu jakąś uzupełniającą opowieść.
Dlatego Humphreys zasięgnął informacji u Campsa i Holdena, czy ze znalezienia krwi dadzą się
wysunąć dalsze wnioski, nieodparcie wskazujące na to, że morderstwo musiało zostać dokonane w
mieszkaniu Hume’a i gdzie indziej dokonane być nie mogło. Jak na przykład — pytał — wygląda
sprawa z krzepnięciem krwi? Przypominał sobie, że czytał w dziele z zakresu medycyny sądowej, iż
krew ze zwłok traci zdolność krzepnięcia. Jak było możliwe w tych okolicznościach, że krew pod
podłogą jadalni Hume’a była skrzepła, jeżeli pochodziła z pakunków z częściami zwłok zmarłego,
który na dłuższy lub krótszy czas przedtem został zamordowany poza mieszkaniem? Jeśli chodzi o
tłumok z tułowiem, upłynęło w najlepszym wypadku dziesięć godzin od śmierci Setty’ego, możliwe
jednak, że i dwadzieścia cztery godziny; przeto krew jego nie była już krzepliwa. Czy nie ma tu
podstawy do absolutnie definitywnego dowodu, że historia Hume’a jest: wymysłem i zakrzepła
krew w jego mieszkaniu mogła pochodzić tylko z zamordowanego tam Setty’ego?
Dwa lub trzy dziesiątki lat wcześniej Camps i Holden mogli byli z czystym sumieniem
odpowiedzieć, że fakt krzepnięcia krwi może dać klucz do udowodnienia winy Hume’a. W latach
1935 do 1938 Niemiec Walcher i Francuz Piedelievre ustalili między innymi, że krew ze zwłok traci
zdolność krzepnięcia w kilka godzin po śmierci. (Walcher ustalił ten okres na sześć godzin). Ale co
wtedy jeszcze wydawało się jasne i proste, wówczas, w roku 1949 było całkiem niepewne. Zasada,
że krew wylana do momentu śmierci na ogół krzepnie, krew ze zwłok natomiast już nie krzepnie
względnie traci zdolność krzepnięcia w stosunkowo krótkim czasie, nie dała się już utrzymać wobec
nowych, dość sprzecznych ustaleń. Coraz subtelniejsze badania procesów biologicznych i
chemicznych w ciele ludzkim wykazały, że krzepliwość krwi nawet u żywego człowieka jest
procesem bardzo skomplikowanym, o tak wielu jeszcze nie znanych czynnikach, że Berthold
Mueller, jeden z przodujących niemieckich lekarzy sądowych, uskarżał się w roku 1953: „W miarę
wzrastania naszej wiedzy przypadki stają się raczej bardziej skomplikowane niż uproszczone”.
Jeszcze wielekroć trudniejszy był problem krzepliwości krwi ze zwłok. Po powolnej śmierci w
trakcie wycieńczającej choroby dawno już znajdowano krew skrzepłą obok płynnej. Przy szybkiej,
a więc także gwałtownej śmierci, napotykano natomiast przeważnie krew płynną. W roku 1897
donosi Brouardel, że krew powieszonych w ciągu pierwszej godziny po śmierci krzepła, a potem
znowu stawała się płynna. Potem stwierdzenia jego znów poszły w zapomnienie, dopiero w okresie
po drugiej wojnie światowej doszło ponownie do odkrycia wspomnianej przez Brouardela
okoliczności, a zarazem, do wykrycia jeszcze bardziej zawiłych szczegółów. Niemcy: Schleyer,
Berg, Klein, Rosjanie, jak Judin, Bagdassarow, Guliajew, stwierdzili wiele nowych faktów. Dla
radzieckich badań krwi powstał nowy bodziec po hiszpańskiej wojnie domowej. Potrzeba zmuszała
do stosowania krwi ze zwłok do transfuzji. Te transfuzje były nie tylko zaskakująco pomyślne, ale
prowadziły także do wielostronnego poznania zachowania się krwi ze zwłok. Okazało się, że krew
zmarłych nagłą śmiercią w przeważnej ilości wypadków krzepnie w krótszy lub dłuższy czas po
śmierci, by potem znowu się upłynnić. Na ogół krew ze zwłok wydawała się mieć większą
odporność na krzepnięcie niż krew żywych. Na podstawie czasowego przebiegu krzepnięcia czy
niekrzepnięcia nie dało się jednak ustalić reguł. Ponowne upłynnienie początkowo skrzepłej krwi ze
zwłok mogło wedle doświadczeń radzieckich nastąpić w ciągu trzydziestu minut, ale także dopiero
po trzech dniach. Krzepnięcie czy niekrzepnięcie zależało prawdopodobnie od rodzaju członków
czy narządów, z których pochodziła krew. Wpływać na to miała jednak także znaczna liczba
procesów fizjologicznej i biochemicznej natury, zachodzących przed, podczas albo po śmierci, które
to procesy przy każdym rodzaju śmierci przebiegają odmiennie. Nie było pewnego wyjaśnienia,
dlaczego krew z serca pozostaje płynna przy szybko następującej śmierci, a przy powolnej krzepnie.
Istniały różne wyjaśnienia tej okoliczności; myślano o nadmiarze hamującego krzepliwość kwasu
węglowego, spowodowanego na przykład przy uduszeniu przez brak tlenu, albo po prostu
wyobrażano sobie, że pewne procesy chemiczno-biologiczne przy nagłej śmierci jeszcze przez
pewien czas toczą się dalej, przy powolnym umieraniu zanikają przed śmiercią. Podczas gdy
Niemiec Klein na podstawie szeregu badań określił czas, w którym krew ze zwłok jest krzepliwa,
do dwóch godzin — istniały również radzieckie sprawozdania, wedle których krzepliwość
utrzymywała się pięć, sześć i więcej dni. Prawdopodobnie obydwa wyniki były trafne, ponieważ
zachodziły różne okoliczności. Niemiec Schleyer stwierdził w krwi obwodowej, a więc w krwi
pochodzącej z zewnętrznych części ciała, różne co do trwania fazy krzepliwości. Ze swych
obserwacji wyciągnął wniosek, że po szybkiej śmierci krew wprawdzie była krzepliwa, ale nie
krzepła naprzód, by potem się znowu upłynnić, lecz od początku była płynna, a później, po
krótszym lub dłuższym czasie, traciła krzepliwość. Niemiec Steffen Berg natomiast stwierdził
początkowe krzepnięcie, po czym następowało upłynnienie. Wszystkie stwierdzenia mogły
uchodzić jedynie za prowizoryczne. Wszystko jeszcze było w toku. Lekarze sądowi i serolodzy
szukali dopiero dróg, które mogły prowadzić do odgadnięcia tajemnic procesu krzepnięcia.
Sprawozdania z wielu wspomnianych tu badań jeszcze nie istniały, gdy Camps i Holden
postawili sobie pytanie, czy na podstawie krzepnięcia krwi mogą znaleźć dowody przeciwko
Hume’owi. Obydwaj obznajomieni byli z pracami Anglika MacFarlane’a z lat 1946 do 1948, jak
również z wynikami badań radzieckich. Przejrzeli też jeszcze raz wszystkie naukowe publikacje, jak
te były dla nich dostępne. Były one zgodne co do tego, że krew po szybkiej śmierci, jaką poniósł
Setty, pozostaje płynna albo znowu się upłynnia. Ten fakt był korzystny dla Hume’a, gdyby
uzupełnił swe zeznania i oświadczył, że krew wypłynęła z pakunków czy z tobołu w jego
mieszkaniu. Natomiast nie było żadnej pewności w kwestii, jak długo krew ze zwłok krzepła i kiedy
straciła krzepliwość. Wiele wyników badań naukowych przemawiało wprawdzie za tym, że krew ze
zwłok zachowuje zdolność krzepnięcia tylko przez kilka godzin. To bardzo mocno obciążało
Hume’a i zarówno Camps, jak i Holden byli przekonani, że sprawa tak się faktycznie przedstawiała.
Ale wiedzieli aż za dobrze, że bezcelowe jest operowanie wobec sądu tego rodzaju naukowym
argumentem. Każdy zręczny obrońca wystąpiłby z przeciwnym przedstawieniem stanu rzeczy, które
by czyniło wiarygodnym fakt, że krew Setty’ego zachowała krzepliwość przez szereg dni, ponieważ
w tej kwestii nie było pewności. Nie miało przeto sensu w ogóle czynić sprawy krzepliwości
przedmiotem postępowania dowodowego.
18, 19 i 20 stycznia 1950 roku Christmas Humphreys zabrał głos jako oskarżyciel w procesie
przeciw Donaldowi Hume przed trybunałem nr 1 w Old Bailey. Oskarżył go, że wieczorem 4
października lub następnej nocy w mieszkaniu swym zamordował Stanleya Setty’ego, jego zwłoki
poćwiartował, zapakował w trzy pakunki i 5 oraz 6 października wyrzucił z samolotu do Kanału.
Brytyjski dziennikarz John Williams tak opisuje oskarżonego: „Dzięki swym gęstym czarnym
włosom i okrągłej świeżej twarzy robił wrażenie młodszego mężczyzny. Ale jeśli zimny blask jego
oczu był w owych dniach nieco przygaszony, to usta i linie nad jego gęstymi brwiami pozwalały
domyślać się zaciętości”. Nie trwało długo i Hume dostarczył dowodu swej zaciętości i wielkiej
wyobraźni. Przez trzy dni powoływał Humphreys swych świadków; począwszy od dozorcy
samolotów w Elstree, poprzez panią Stride, aż do najrozmaitszych osób z Warren Street, które nigdy
nie widziały jakiegoś Maca, Gree czy Roya. Ale właściwym ciosem oskarżenia niewątpliwie było
zjawienie się Francisa E. Campsa i Henry S. Holdena i przeprowadzenie dowodu na znalezione
ślady krwi. Była to absolutna niespodzianka. „Hume stał w ławie oskarżonych — tak opisuje John
Williams — z rękami na barierce. Wydawał się tak opanowany, jak zawsze. Ale wewnętrznie
narastało w nim podniecenie. To był triumf oskarżenia…” Podniecenie oskarżyciela nie było
mniejsze. Czuł on dosłownie ciężar rozstrzygającego pytania: czy teraz uda się Hume’owi
mistrzowskie pociągnięcie — rozbudowanie jego opowieści tak, że wytłumaczyłaby ona znalezienie
krwi w taki sposób, jakby on sam nie miał podnieść ręki na Setty’ego? Humphreys, Camps i Holden
nie musieli czekać długo; wnet — z zapartym ze zdumienia oddechem i rozgoryczeniem —
zrozumieli, że Hume znalazł odpowiedź. Gdy jego obrońca Levy wezwał go za barierkę świadków,
powtórzył naprzód swoją historię aż do wieczora 5 października, gdy Mac, Gree i Roy przynieśli
wielki tłumok do jego mieszkania i położyli w komórce na węgiel. Dotychczas była to ta sama
historia. Ale tylko dotychczas.
— Co pan zrobił z tym pakunkiem? — zapytał Levy. — Co pan zrobił, gdy mężczyźni wyszli?
— Udałem się do węglarki — odparł Hume — by przestawić pakunek na drugą stronę. Gdy go
podniosłem, posłyszałem bełkotliwy szmer, a na podłodze ujrzałem kałużę krwi.
Humphreys przymknął na chwilę oczy. Potem wychylił się daleko w przód, by nie pominąć
żadnego słowa, nawet drobnostki, jaka w dalszych wyjaśnieniach Hume’a mogła się przydać jako
punkt zaczepienia. W zimny i opanowany sposób Hume oświadczył, że wówczas opanowała go
„chrześcijańska trwoga”. Znalazł krew w pokoju, gdzie poprzednio stał tłumok, i wytarł ją.
Następnego ranka uczynił pierwszą próbę wyniesienia tłumoka z mieszkania i umieszczenia go w
wozie. Doniósł go do szafy kuchennej, a potem do jadalni. Przy tym tłumok otworzył się z jednej
strony i wylała się wielka ilość krwi. Przebiegł także przez hall. Wytarł krew, skrępował tobół jedną
z sukien swej żony i owinął w koc. Jeszcze raz wszystko powycierał i wyczyścił kuchnię i komórkę
na węgiel. Dopiero wtedy przyszedł robotnik z garażu, który w owym dniu miał zapuszczać
podłogę; potem Hume prosił go, by mu pomógł przy transporcie tobołu. Robotnik wcale krwi nie
zauważył. Później nastąpiła znana historia o jeździe na lotnisko w Southend.
Humphreys czuł zmyślone z zimną krwią kłamstwo. Podniecony, usiłował w krzyżowym
przesłuchaniu uwikłać Hume’a w sprzeczności. Daremnie. Uderzył w jedyną lukę, jaką Hume
zapomniał wypełnić: historia Hume’a z tobołem nie wyjaśniała plamy krwi na dywanie pokojowym.
Dywan ten, niewątpliwie powalany krwią właśnie 5 października, odniesiony został do pralni. Skąd
pochodziła krew na tym dywanie, jeśli nie wskutek morderstwa popełnionego na Setty’m w pokoju?
Ale Hume nie dał się zachwiać. Lodowato odparł, że dla tej plamy sam nie ma wyjaśnienia. Czy
przy dokładnym, przeszukaniu wielu mieszkań nie znajdzie się na licznych dywanach śladów krwi,
których pochodzenia nikt nie zna? O ile mu wiadomo, nie jest nawet pewne, czy chodzi o krew
ludzką. W każdym razie Camps i Holden nic takiego nie udowodnili.
Przy każdej odpowiedzi Hume’a Humphreys umacniał się w gniewnym przekonaniu, że ów
kłamie. Ale był wobec tego kłamstwa bezradny, a Holden i Camps nie mogli dostarczyć mu
żadnych materiałów dowodowych. Gdy Humphreys skończył krzyżowe przesłuchanie, wiedział, że
rozstrzygający pojedynek przegrał. Wszystko, co jeszcze nastąpiło, miało drugorzędne znaczenie.
Obojętne było, że Levy powołał kilku świadków z Paryża, którzy spotkali się tam z nazwiskami
Mac, Gree i Roy. Nieważne było, że Donald R. Teare jako świadek oskarżenia wyjaśnił, że jest
nieprawdopodobne, by Hume przepiłował kości Setty’ego, nie zaalarmowawszy sąsiadów.
„Niemożliwe jest — wyjaśnił świadek Teare na podstawie swego doświadczenia jako patolog —
dyktowanie sekretarce w czasie, gdy się rozpiłowuje zwłoki”. Wszystko to były drugorzędne
punkty. Rozstrzygające było to, jak wyraził się jeden ze sprawozdawców, że „jedyny świadek
zbrodniczego czynu, krew zabitego, nie mówiła nic jednoznacznego”.
W szóstym dniu procesu, 23 stycznia, przysięgli udali się na naradę. Gdy wrócili do sali,
przewodniczący oznajmił głosem, z którego przemawiała udręka człowieka, czującego, że Hume
jest kłamcą, ale kłamstwa nie można mu dowieść: ława nie jest w stanie pogodzić się co do wyroku.
Humphreys zażądał wprawdzie natychmiast złożenia i zaprzysiężenia nowej ławy. Ale wiedział, że
także ta nowa ława niełatwo rozstrzygnie inaczej. Zdecydowany nie pozwolić Hume’owi wymknąć
się całkowicie, chwycił się środka, który podsunął sam Hume w chwili, gdy przyznał, że wielki
tłumok krwawił. Przez to wprawdzie uniknął wyroku śmierci, ale zarazem wyznał, że świadomie
współdziałał w usunięciu zamordowanego. Humphreys wniósł przeto oskarżenie o współudział w
morderstwie. Na zapytanie, czy przyznaje się, czy nie przyznaje do winy, Hume nie miał innego
wyboru, jak tylko przyznać się. Sędzia Sellers zasądził go na dwanaście lat więzienia. Następnego
dnia Hume rozpoczął odbywanie kary w Dartmoor.
„Cała Anglia — pisał później sprawozdawca „Sunday Pictorial”, Victor Sims — czuła, że Hume
kłamał, by ratować swą głowę”. Nie brakowało głosów zrozumienia, że Camps i Holden mogliby
dostarczyć dowodów winy, gdyby ich wiedza dała im do dyspozycji niezawodną podstawę.
Oburzona pisała literatka Rebeka West: „Co się tyczy biegłych lekarzy, to najlepiej, gdyby tym
razem pozostali w domu…” To był jeden z tych momentów, gdy Camps z głębokim
rozgoryczeniem odczuł granice, przed którymi stała medycyna sądowa jeszcze po stu latach pracy
naukowej. Nigdzie nie uwydatniło się to wyraźniej jak w referacie, który 23 listopada 1950 wygłosił
Camps na temat sprawy Setty’ego w towarzystwie sądowo-lekarskim w Londynie. Przy całym
naukowym chłodzie przemawiało przez niego przekonanie, że Hume był winien, a zarazem
poczucie własnej bezradności. „Pytanie, kto zabił Setty’ego — zakończył — pozostanie
prawdopodobnie na zawsze przedmiotem spekulacji.” Nie przeczuwał jeszcze w owej chwili, że
wnet jedno z najbardziej niezwykłych i cynicznych wyznań w historii kryminalistyki jeszcze raz
postawi sprawę Setty’ego w jaskrawym świetle i da odpowiedź na pytanie, kto był mordercą
Setty’ego.
We wczesnych godzinach rannych 1 lutego 1958 zwolniono Hume’a z Dartmoor
przedterminowo. W cztery miesiące później, 1 czerwca 1958, ukazała się angielska gazeta
niedzielna „Sunday Pictorial” z uderzającym nagłówkiem: „Wstrząsające wyznanie Donalda
Hume’a: zamordowałem Setty’ego i uszedłem bezkarnie!” Z początku wydawało się to
niewiarygodne, potworne — ale to był fakt: niezdolny do prowadzenia obywatelskiego życia,
zwiedziony cynizmem i chciwością, Hume sprzedał dziennikowi za dwa tysiące funtów prawdziwą
historię morderstwa popełnionego na Settym. Wiedział dokładnie, że żaden sąd angielski nie może
wezwać go do odpowiedzialności z powodu przestępstwa, które już było przedmiotem sądowej
rozprawy.
Przyznanie się Hume’a, przed opublikowaniem dokładnie sprawdzone, było jedynym
potwierdzeniem przebiegu zbrodni, jaki wynikał z dochodzeń sądowo-medycznych i
kryminalistycznych. Po upadku swoich zakrojonych na szeroką skalę powojennych przedsięwzięć
Hume został pomocnikiem Setty’ego w jego podejrzanych interesach. Ukradł auto i przemycał broń
za granicę. Setty płacił mu dobrze, ale widział w nim tylko „bękarta”, małego łajdaka z wielkim
pyskiem. Nienawiść Hume’a do swego pracodawcy z powodu poniżającego traktowania wzrosła w
roku 1949 do ostateczności. Gdy Setty wieczorem 4 października 1949 odwiedził Hume’a — nie
spostrzeżony — w jego mieszkaniu, nienawiść ta rozpłomieniła się z powodu drwiącej uwagi. W
dzikim szale chwycił Hume sztylet i pchnął Setty’ego. Setty za późno usiłował odepchnąć go
nogami. Upadł na dywan i tu odniósł śmiertelne rany. Wszystko to odbyło się w ciągu niewielu
minut. Nawet zasłony w oknach nie były opuszczone. Gdy było po wszystkim, Hume zawlókł
ciężkie zwłoki przez pokój do jadalni, stąd do kuchni, a w końcu do komórki na węgiel, do której
jego żona nigdy nie wchodziła z powodu obawy przed myszami. Przy tym dużo krwi wyciekło na
podłogę; na dywanie w jadalni widniała wielka plama. Ostrożnie wytarł Hume krew z podłogi i
usiłował wyczyścić dywan. Udało się, ale niezupełnie. W końcu Hume powycierał wszystkie
przedmioty, których Setty dotykał lub mógł dotknąć, i tak usunął jego odciski palców. Potem zszedł
na dół na ulicę, by usunąć citroena Setty’ego, który tam parkował. Zawiózł auto do Cambridge
Terrace News. Tam pozostawił je w ciemności, pobiegł pieszo do Avenue Road, znalazł taksówkę,
pojechał kawałek drogi, a resztę odbył znowu pieszo. Nikt go nie widział, gdy koło 11 wszedł do
swego mieszkania. Potem starą piłą i nożem kuchennym oddzielił głowę i nogi Setty’ego.
Okropne dzieło dokonało się prędzej i łatwiej, niż można było przypuszczać. Głowę zapakował
do pustego pudła z fabryki konserw Heinza, nogi pokaleczone sztyletem do innego kartonu, tułów z
ramionami owinął naprzód w filc, a potem w wojskowy koc.
Gdy dochodząca, pani Stride, zjawiła się następnego ranka, Hume już dawno załatwił swą
robotę: oczyszczona została starannie komórka na węgiel i kuchnia, dywan wyniesiony do
czyszczenia i farbowania i wydane polecenie zapuszczenia podłogi. Ani z pakunków, ani z tobołu
nie sączyła się krew; tobół tylko nieco nawilgnął, tak że Hume polecił robotnikowi Staddenowi, by
chwytał tylko za sznur. Ponieważ czas naglił, Hume nie dość daleko wyleciał nad Kanał. Tylko ten
błąd spowodował, że tułów popłynął na wybrzeże Essexu. Trzy tygodnie do czasu swego
aresztowania wykorzystał Hume, by przeprowadzić dalsze czyszczenie swego mieszkania. W końcu
był przekonany, że usunął ostatni ślad morderstwa. Dopiero gdy poznano numery banknotów, które
Setty miał przy sobie, zrozumiał, że nie uniknie aresztowania. Wtedy zajął się wymyślaniem swego
pierwszego wielkiego kłamstwa: historii z Makiem, Gree i Royem. Odkrycie śladów krwi było dla
niego straszną niespodzianką. Ale to zmusiło go do spłodzenia drugiego wielkiego kłamstwa, a czy
to kłamstwo — pytał — nie udało mu się po mistrzowsku?
Gdy ukazało się bezprzykładne cyniczne wyznanie Hume’a, już opuścił on Anglię. W Zurychu
podawał się za kanadyjskiego pilota-oblatywacza nazwiskiem Bird i pełnymi garściami wydawał
pieniądze. Gdy w roku 1959 dokonał napadu rabunkowego na Bank Przemysłowy w Zurychu,
zranił kasjera i zasztyletował taksówkarza, został ujęty i zasądzany na dożywotnie ciężkie
więzienie.
Jego przyznanie oznaczało dla Humphreysa, Beveridge’a i jego funkcjonariuszy spóźnione
usprawiedliwienie. Dla Campsa i Holdena jednak było pod dwoma względami znamienne. Z jednej
strony wykazywało, że ich badania i wnioski były bezbłędne. Ale właśnie ta pewność tym
boleśniejszym czyniła fakt, że ostatni dowód rozbił się o resztę niepewności, której nie mogły
wyeliminować badania krzepnięcia krwi i innych procesów występujących po śmierci.

═══════ ♦ ═══════
24. W roku 1840 opublikowało jedno z najstarszych czasopism sądowo-medycznych, „Henkes
Zeitschrift fur die Staatsarzneikunde”, listę ludzi, którzy pracę całego swojego życia poświęcili
medycynie sądowej. Lista zawierała dwadzieścia dwa nazwiska. Ci, którzy je nosili, żyli we Francji,
w krajach niemieckich, we Włoszech, w Austrii i w Szkocji, przeto w Europie — centrum
ówczesnego świata. Sto lat później, u progu drugiej połowy dwudziestego stulecia, opublikowały
liczniejsze czasopisma sądowo-lekarskie nowe listy, usiłując zarejestrować instytuty medycyny
sądowej i lekarzy sądowych całego świata. Ale już im się to nie udało. Wykazy te zawierały tysiące
nazwisk, a „świat” nie oznaczał już tylko Europy, lecz całą zamieszkaną ziemię. Mimo to owe
wykazy nie były bynajmniej kompletne. Możliwe, że kraje, w których znajdowała się kolebka
medycyny sądowej, wciąż jeszcze miały największy udział w badaniach; praktycznie biorąc, choć
Paryż, Lyon czyli Lille, Berlin, Lipsk, Monachium, Heidelberg, Kolonia, Erlangen czy Hamburg,
Wiedeń, Graz czy Innsbruck, Mediolan, Rzym, Neapol czy Palermo, Edynburg czy Glasgow
posiadały — jak poprzednio — międzynarodową rangę jako ośrodki pracy medyczno-sądowej,
kraje te były jednak tylko częścią o wiele szerszego świata medycyny sądowej. W ciągu
dziesiątków lat powstały w samej Europie liczne nowe warsztaty i placówki badawcze medycyny
sądowej, które często przewyższały starsze nowoczesnością pomysłów i wyposażenia
instrumentalnego. Znajdowały się one w Zurychu, Bazylei, Bernie i Genewie, jak równeż w
Brukseli, Liège, Madrycie, Walencji, Barcelonie, w Atenach, Stambule, Lublanie, a także w
Budapeszcie, Bukareszcie, Krakowie, Łodzi, Helsinkach, Kopenhadze, Oslo, Sztokholmie,
Moskwie, Leningradzie, Londynie i Leeds. Ale dopiero za oceanem i na innych kontynentach
widoczne było rozprzestrzenienie się medycyny sądowej. Istniały instytuty badawcze medycyny
sądowej w Teheranie, Pekinie i Szanghaju, w Tokio, Fukuszimie, Hiroszimie, Hokkaido, Osace,
Kumanocie i Nagasaki; były w Brisbane w Australii i w Aukland na Nowej Zelandii, w Manili na
Filipinach, w Kairze i w Johannesburgu w Afryce. W tym celu należało ogarnąć wzrokiem całą
Amerykę Południową — od Buenos Aires i La Plata w Argentynie ku Montevideo w Urugwaju, od
Santiago i Concepcion w Chile ku Caracas w Wenezueli, od Bogoty w Kolumbii do Sao Paulo,
Bahii, Rio de Janerio, Belo Horizonte i Santa Catarina — w Brazylii, a nawet wzrok musiał sięgać
jeszcze dalej, do Quebecu i Montrealu w Kanadzie, a w końcu do Bostonu, Cleveland, Nowego
Jorku, Baltimore, San Francisco, Los Angeles — w Stanach Zjednoczonych.
Ale właśnie Stany Zjednoczone zajmowały wciąż pozycję outsidera. Okrągło trzydzieści lat po
śmierci Karola Norrisa walka między „medical examiners” a koronerami — między zrozumieniem
znaczenia medycyny sądowej dla kryminalistyki a przekonaniem, że każdy lekarz może wykonać
pracę kryminalistyczną — wciąż jeszcze była nie rozstrzygnięta. Tylko siedem dalszych
amerykańskich stanów przyjęło wielokrotnie wypróbowany w Nowym Jorku system „medical
examiners”. Tylko pięć stanów zniosło wybieralność koronerów i ustawowo postanowiło, że
wszyscy koronerzy muszą być lekarzami. W przeważającej części kraju o obliczu medycyny
sądowej wciąż jeszcze decydowali koronerzy.
W roku 1950 na siedemdziesięciu koronerów w Wisconsin jeszcze trzydziestu trzech było
przedsiębiorcami pogrzebowymi — jak w „dziesięcieleciu bezprawia”. A jednak koronerzy nie byli
już tacy jak niegdyś. Rosnący wpływ następców Morrisa, od Gonzalesa do Vance’a, zmusił
rozsądnych wśród nich do wzięcia w swoje ręce reformy systemu koronerów. Henry W. Turkel,
koroner z San Francisco, dysponował możliwościami w zakresie sądowo-medycznym, jakich mógł
mu pozazdrościć niejeden lekarz sądowy Starego Świata. To samo dotyczyło koronerów z Los
Angeles. Tak jak Gonzales czy Helpern w Nowym Jorku wykładali studentom medycyny w salach,
które za czasów Narrisa były jeszcze puste, podobnie i patologowie ze sztabów koronerów z San
Francisco i Los Angeles — ludzie tacy jak Newbarr, Myers czy Carr — ugruntowali wiedzę na
uniwersytetach w Kalifornii. Allan R. Moritz, który założył instytut medycyny sądowej przy
Uniwersytecie Harvarda i każdego miesiąca zbierał w Bostonie urzędników policyjnych z całego
kraju, by im dobitnie przedstawić znaczenie medycyny sądowej. Russel Fisher w Baltimore czy
Theo Curphy w Long Island zmierzali do tego samego celu. Ale wszystkie te jednostki były
hamowane przez tradycyjną rywalizację „counties” (hrabstw) i przestarzałe ustawy. Wiedzieli, że
europejski rozwój medycyny sądowej nie da się przeszczepić do ich własnego kraju, lecz z walk i z
udręki musi wyłonić się własny system, który w toku stabilizacji społecznej Stanów Zjednoczonych
wcześniej czy później zapłodni także medycynę sądową świata, tak jak z roku na rok w coraz
większej mierze czyniła to medycyna ogólna i podstawowe badania lekarskie. Bez wątpienia w
ciągu jednego stulecia medycyna sądowa stała się nauką ogarniającą cały świat. Ale jej
rozprzestrzenianie się to był dopiero jeden aspekt. Ważniejszy był aspekt drugi: ciągle usiłowanie
coraz większego dostosowania się i coraz większy rozwój problemów kryminalistycznych i
socjalnych z jednej, a świata lekarskiego z drugiej strony. Od najdawniejszych czasów medycyna
sądowa nauczyła się dwóch rzeczy: walczyć i przeobrażać się. Przez cały ten okres musiała walczyć
o to, by swej „matce”— medycynie unaocznić znaczenie zadań szczególnych: utworzenia pomostu
między medycyną po jednej a wymiarem sprawiedliwości i kryminalistyką po drugiej stronie. Kiedy
indziej usiłowała z powodzeniem zjednoczyć w sobie całą lekarską, przyrodniczą, a w końcu i
techniczną wiedzę, konieczną do wypełnienia zadania wobec kryminalistyki, i przetworzyć tę
wiedzę dla swych własnych celów, przebadać i rozwinąć. Teraz, w połowie wieku, medycyna
ponownie znalazła się w nowej epoce, gdy wymagania kryminalistyki przekroczyły wszystkie
niegdyś znane rozmiary, a jednocześnie zasięg badań medycznych, przyrodniczych i technicznych
tak się rozszerzył, że groził albo rozsadzeniem ram medycyny sądowej, albo — w dziedzinie
przyrodniczo-technicznej — już jej ramy rozsadził.
Obraz tej sytuacji cechowały momenty, które zaznaczyły się już w sprawie Jeannie Donald i
Hume’a — sukces na zasadzie pełni metod w najróżnorodniejszych dyscyplinach, a zarazem
niepowodzenia, wątpliwości i zrozumienie luk we wiedzy. Tam, gdzie medycyna sądowa już nie
mogła być zbiornicą wszystkich wiadomości, narzucała się sama przez się idea koordynacji, którą
dostrzegał Sydney Smith w roku 1934. Można by ją było zrealizować, gdyby wcielono do
większych i wielkich instytutów medycyny sądowej na świecie specjalne wydziały dla wszystkich
dziedzin medycyny. Należało wejść na tę drogę, którą szedł Duńczyk Knut Sand w instytucie
medycyny sądowej Kopenhadze, stwarzając „wielką radę sądowo-lekarską”; składała się ona ze
specjalistów wszystkich zawodów medycznych i przyrodniczych Uniwersytetu Kopenhaskiego i
zbierała się pod przewodnictwem Sanda w każdym przypadku nasuwającym trudne problemy
kryminalistyczne. Zgodnie zresztą z tym co w swej ocenie dalszych perspektyw medycyny sądowej
pisał Fritz Reuter — jeden z najzdolniejszych następców Edwarda von Hofmann i Albina Haberdy
— na zakończenie cytując słowa Goethego:
„Zawsze zmierzaj do całości, a jeśli sam nie możesz być całością, przyłącz się do całości jako
służebne ogniwo”.
[„Immer strebe zum Ganzen und kannst du selber kein Ganzes werden, als dienendes Glied
schliess an ein Ganzes dich an! (J. W. Goethe, Vier Jahreszeiten. Herbst 45 (przyp. tł.)]

p piwiarni (przyp. tł.)


23 Rozprawa o medycynie sądowej i higienie społecznej (przyp.tl.)

24 System całkowitej policji medycznej (przyp. tl.)


25 Autor używa tu określenia „farmacja państwowa”(Staatsarzneikunde), co w większości państw europejskich odpowiada nazwie:
„medycyna urzędowa”albo publiczna czy państwowa (przyp. tl.)
26 Kodeks postępowania śledczego (przyp. tl.)
27 Medecine Legale, theorique et pralique
28 Gerichtliche Leichenoffungen
29 Praklisches Handbuch der gerichtlichen Medizin
30 De la mensuration des os longs des membres dans ses rapports sous l’antropologie, la cliniąue et la medecine judiciaire (przyp.
tł.)
31 Prawdopodobnie autor pomylił się w datach (przyp. tl.).
32 Eine Methode zur Unterscheidung der verschiedenen Blularten, insbesondere zum differentialdiagnostischen Nachweis des
Menschenblutes (przyp. tł.)
33 Reakcja dająca możność wykrywania krwi ludzkiej nawet to starych plamach (przyp. tł.)
34 Gegenwartiger Stand des Blutnachweises (przyp. tł.)
35 faktycznie chodzi tu jednak o zadławienie (przyp. tł.)
36 La pendaison, la strangulation et la suffocalion
37 La pendaison, la sirangulalion, la suffocalion, la submersion (przyp. tł.)
38 wilkołak, potwór (przyp. tł.)
39 „Annales d’hygiene publique et de la medecine legale” (przyp. tł.)
40 Późniejsze badania nie potwierdziły wartości tej metody diagnostycznej (przyp. tł.)

41 Principle and Practlice of Medical Jurisprudence (przyp.tl.)


42 hioscyjaminum — scopolaminum hydrobromicnm; bromowodorek skopolaminy (przyp. tł.)
43 mieszkających w Krakowie profesorów medycyny sądowej (przyp. tł.)
44 Narodowa Rada Śledcza (przyp. tł.)
45 (ang.) „pathologist”; słowo to określało w Anglii i w Stanach Zjednoczonych lekarza, zajmującego się anatomią patologiczną
(sekcje zwłok) i analityką (laboratorium przyszpitalne).
46 (ang.) lekarze urzędowi (przyp. tł.)

47 (ang.) Wydział Medycyny Sądowej (przyp. tł)

48 (ang.) nowoczesna amunicja nie korodująca lufy

49 niewysokie wzniesienie na skraju Edynburga (przyp. tl.)


50 Forensic Medicine and Toxicology
51 (ang.) Bezdymne Naboje Eleya (przyp. tł.)

52 (niem.) Lehrbuch der gerichtlichen Medizin ( przyp. tł.)

53 (fr.) sławnej sprawie (przyp. tł.)


54 lotniskowy wskaźnik kierunku wiatru (przyp.tł.)
55 Królewskie Siły Lotnicze (przyp. tł)
III. WYDOBĄDŹCIE TRUCIZNĘ Z UKRYCIA, czyli DROGI i
BEZDROŻA TOKSYKOLOGII SĄDOWEJ

1. Z początkiem roku 1840 tylko niewielu ludzi znało nazwisko młodej,


dwudziestoczteroletniej Francuzki Marii Lafarge.
Parę miesięcy później było ono na ustach wszystkich, nie tylko w Paryżu, Londynie,
Berlinie, Wiedniu czy Rzymie, lecz także w Petersburgu i Nowym Jorku. Maria Lafarge,
oskarżona o otrucie małżonka, osiągnęła sławę światową.
Jak w wielu innych wypadkach, tak i tu mogło wydawać się zagadkowe, dlaczego
śmierć prostego człowieka (bo takim był Karol Lafarge) w Le Glandier — mało ważnej
miejscowości na francuskiej prowincji — poruszyła świat. Czy powodem tego była
tajemnicza, błyskotliwa młoda kobieta, którą Lafarge przywiózł z Paryża do Le
Glandier? Czy też fakt, że trucicielki zawsze fascynowały w chorobliwy sposób swoje
otoczenie? Czy przyczyny należało szukać jedynie w tym, że proces Marii Lafarge
wysunął na forum ówczesnego świata nową naukę — naukę o truciznach, czyli
toksykologię? Wiele milionów ludzi dowiedziało się po raz pierwszy o tym, że przed
sądem przesunęli się lekarze i chemicy; podjęli oni próbę wydarcia zwłokom tajemnicy
trucizny, która miała spowodować śmierć. Nowa wiedza, która wyrosła dzięki ogólnemu
rozwojowi chemii, wydawała się tak tajemnicza, jak jej owiany atmosferą morderstwa
przedmiot badań. Może chodziło tutaj o wzajemne oddziaływanie. Zafascynowanie
morderstwem za pomocą trucizny i osobą trucicielki przydało pojawieniu się tej nauki
makabrycznego blasku, który przyciągał uwagę mas. Ale nie zmieniało to w niczym
faktu, że właśnie toksykologia znajdowała się w centrum zainteresowania się świata
sprawą Marii Lafarge, jak również światowych sporów, które rozpętała.
Ale zacznijmy zgodnie z porządkiem wydarzeń. Karol Lafarge był prostackim
młodym mężczyzną lat około trzydziestu, synem nie mniej „grubo ciosanego”
odlewnika, który na terenie dawnego klasztoru kazał zbudować piece odlewnicze i
doszedł do majątku. Gdy ojciec jego umarł, Karol Lafarge poślubił córkę zamożnego
pana de Beaufort i zużył jej posag na rozbudowanie swej odlewni. Jeszcze w czasie tej
rozbudowy żona jego zmarła. Od początku 1839 roku piece odlewnicze stały
bezczynnie, Lafarge’a cisnęli wierzyciele. Jedyne wyjście z rozpaczliwego położenia
widział w nowym bogatym małżeństwie. Pośrednikowi matrymonialnemu w Paryżu
zlecił poszukiwanie odpowiedniej kobiety. Jak cała jego natura, metody jego starań
wolne były od skrupułów. Podawał się za przemysłowca — właściciela posiadłości w
rodzaju zamku na prowincji. W sierpniu roku 1839 nawiązał w końcu kontakt z
opiekunami dwudziestoczteroletniej sieroty nazwiskiem Maria Capelle. Maria
(Fortunata) Capelle była córką niezbyt zamożnego, ale chorobliwie dumnego i
ambitnego pułkownika, który służył pod Napoleonem. Po śmierci jego i jego żony
opiekunowie, zamożni, ale bynajmniej nie bogaci mieszczanie paryscy, wysłali
dziewczynę do bardzo dobrych szkół, gdzie zetknęła się z córkami arystokracji i
plutokracji. Tam, pełna niezdrowej dumy i pychy swego ojca, zaczęła wszelkimi
sposobami — kłamstwem i oszukiwaniem siebie — pozorować przed otoczeniem
pochodzenie z bogatej rodziny, by ją traktowano na równych prawach. Po wyjściu ze
szkoły pogrążała się coraz głębiej w świecie ułudy i samołudzenia. Nie będąc ani piękną,
ani dość bogatą, z rosnącym rozgoryczeniem patrzyła, jak jej szlachetnie urodzone
przyjaciółki wychodzą za mąż i mieszkają w zamkach. Na krótko przedtem, zanim Karol
Lafarge zjawił się w Paryżu, towarzyszyła szkolnej przyjaciółce, zamężnej z wicehrabią
de Leautaud, na zamku. W czasie pobytu Marii zniknęła biżuteria jej przyjaciółki i
wicehrabia de Leautaud prosił szefa Sûreté, Allarda, o przeprowadzenie dochodzenia.
Allard doszedł przy tym do wniosku, że tylko jedna osoba mogła wchodzić w rachubę
jako złodziejka: Maria Capelle. Wicehrabiemu podejrzenie to wydawało się tak
nieprawdopodobne, że powstrzymał Allarda od aresztowania Marii i zezwolił jej bez
przeszkód wrócić do Paryża. Tam przyjęli ją opiekunowie wiadomością, że znalazł się
zamożny zalotnik.
Gdy Maria ujrzała Karola Lafarge’a, wydawał się jej pospolity i odpychający. Ale
jego oświadczenie, że jest właścicielem zamku, wystarczyło, by stłumiła swe
rzeczywiste uczucia. Bez wahania zgodziła się na natychmiastowe małżeństwo.
Bezpośrednio potem niedobrana para w towarzystwie służącej Klementyny opuściła
Paryż. Aż do przybycia do Le Glandier Maria marzyła, że wreszcie zostanie panią
zamku i będzie mogła przyjmować koleżanki odpowiednio do swego stanu.
Rozczarowanie było bezgraniczne: Le Glandier była to smutna okolica, brudne ulice,
zamiast zamku na pół rozwalone budynki klasztorne; ponure, wilgotne, brudne,
całkowicie zaniedbane, pełne szczurów, które w biały dzień biegały po pokojach. Maria
trafiła na krewnych, chłopów, ich brak kultury napełnił ją wstrętem; ci zaś odnosili się
do obcej z Paryża z głęboką nieufnością. Zamiast spodziewanego bogactwa czekał na nią
niepokojący ciężar długów. Pierwszej nocy po przybyciu Maria zamknęła się z
Klementyną w jednej z nędznych sypialń i napisała do męża list, w którym
rozpaczliwymi słowami zaklinała go, by jej natychmiast zwrócił wolność. Jeśli się nie
zgodzi, zażyje arszenik. Truciznę miała przy sobie. List był wynikiem konfrontacji jej
świata marzeń z rzeczywistością. Dopiero po wielu dniach zaczęła się uspokajać.
Lafarge, naciskany przez wierzycieli, gotów był do każdej ofiary, jedynie nie do
zwrócenia żonie wolności. Zobowiązał się „nie tknąć” jej jako żony. Obiecywał odnowić
mieszkanie, postarał się o wierzchowca i o służbę.
W ciągu następnych tygodni Maria pisała do swych krewnych i przyjaciół listy, które
wobec jej rzeczywistego położenia mogły wywołać zdumienie: wychwalała z
uniesieniem szczęście, jakie znalazła w Le Glandier. Zdawało się, że dostosowuje się do
swego losu i podejmuje jedynie na nowo starą grę łudzenia i samoułudy. Przepisała
całkiem niespodzianie część swego niewielkiego majątku na Lafarge’a i napisała listy
polecające, z którymi pojechał on do Paryża, by tam wystarać się o pieniądze mające go
ostatecznie uwolnić z rozpaczliwego położenia. Przed odjazdem Lafarge’a w grudniu
1839 Maria zapisała mu nagle, bez żadnego umotywowania, cały swój majątek na
wypadek swej śmierci i zażądała, by Lafarge wzajem, jako spadkobierczyni, zapisał jej
swój, w szczególności posiadłość Le Glandier. Lafarge spełnił jej życzenie, bez jej
wiedzy jednak sporządził jednocześnie drugi testament, który tę samą własność
zapewniał jego matce.
W czasie, gdy Karol przebywał w Paryżu i tam fałszował dalsze listy polecające
Marii, Maria pisała do niego listy mówiące o namiętnej do niego miłości. Jako dowód tej
miłości posłała mu swój portret namalowany przez młodą współmieszkankę domu w Le
Glandier, Annę Brun. W końcu poprosiła teściową o upieczenie małych placków
świątecznych, by Karol nie był pozbawiony w Paryżu rodzimego świątecznego
pieczywa. Mężowi zapowiedziała pisemnie wysłanie placków i powiadomiła go, że na
znak swego przywiązania będzie spożywała te same ciasta co on.
16 grudnia wysłano z Le Glandier paczkę z pieczywem, 18 nadeszła do Lafarge’a do
hotelu „L’Univers”. Zawierała jednak nie zapowiedziane małe placki, które upiekła
matka Lafarge’a, lecz jedynie jeden duży. Lafarge wszakże nie zwrócił na to uwagi i
zjadł kawałek. Wkrótce potem zwijał się w boleściach, „wymiotował i czyściło go”.
Jeden dzień przeleżał w łóżku, obezwładniło go straszne osłabienie. Ponieważ w owych
czasach podobna do cholery biegunka była czymś pospolitym, Lafarge zrezygnował z
wezwania lekarza. Rzekomo zepsuty placek został zniszczony.
Gdy 3 stycznia Karol wrócił do Le Glandier, wciąż jeszcze czuł się słaby i chory.
Zebrał jednak 28000 franków, a przekonanie, że może wyrównać najbardziej uciążliwe
długi, pozwoliło mu zapomnieć o cielesnych niedomaganiach. Maria przyjęła go
serdecznie, ułożyła do łóżka i ugościła dziczyzną i truflami. Bezpośrednio po jedzeniu
znowu napadła go „paryska choroba”. Zwymiotował i miał straszliwe boleści. Jeszcze w
nocy wezwano Bardou — lekarza domowego; ten jednak również uwierzył w „cholerę”.
Nie powziął też żadnego podejrzenia, gdy Maria poprosiła go o receptę na arszenik.
Potrzebny był jej, jak oświadczyła, do wytępienia szczurów, które w nocy zakłócały
spokój choremu.
Następnego dnia stan Lafarge’a pogorszył się. Dręczyły go kurcze łydek, straszliwe
pragnienie i zwracał wszystko, cokolwiek mu podano. Wszyscy domownicy i wielu
krewnych zgromadzili się dokoła jego łoża: Maria i jej służąca Klementyna, matka
Lafarge’a, jego siostry, jego młoda kuzynka Emma — jedyna w rodzinie, która żywiła
dla Marii sympatię, nawet podziw — Anna Brun, malarka, oraz Dionizy — sekretarz i
zarazem służący Karola. Maria podawała choremu napoje i lekarstwa, zwłaszcza jeden
środek — gumę arabską, której rzekomo sama chętnie używała i nosiła przy sobie w
małym pudełeczku malachitowym. 10 stycznia wezwano drugiego lekarza, Massenata.
Również on uwierzył w cholerę i zaordynował dla wzmocnienia jaja rozkłócone w
mleku. Gdy Maria przygotowywała napój, Anna Brun zauważyła, że ze swego
malachitowego pudełeczka wyjęła biały proszek i zmieszała go z mlekiem. Na pytanie
malarki, co Maria domieszała do lekarstwa, otrzymała odpowiedź, że chodzi o cukier z
kwiatu pomarańczy. Nieco później Anna Brun znalazła szklankę, z której chory wypił
tylko kilka łyków, i zauważyła na powierzchni mleka pływające białe grudki. Wydawało
jej się podejrzane, że cukier się nie rozpuścił.
Na skutek niepewnego zrazu podejrzenia pokazała grudki doktorowi Jardou. Ten
skosztował językiem i poczuł palący smak, ale beztrosko wyjaśnił, że chodzi
prawdopodobnie o wapno, które z sufitu wpadło do mleka. To wyjaśnienie jednak
wydawało się malarce tak niewiarygodne, że resztę mleka zamknęła w szafie. Od tej
chwili obserwowała Marię, gdzie tylko mogła. Zauważyła przy tym, że Maria ukradkiem
wsypała biały proszek do zupy chlebowej ugotowanej przez matkę Lafarge’a. Po
pierwszym łyku chory krzyknął: „Och, Mario, co mi dajesz, pali jak ogień!”Anna Brun
schowała także resztę zupy i zawiadomiła w końcu matkę Lafarge’a, jego siostry i
kuzynkę Emmę o swym podejrzeniu.
Wieczorem 12 stycznia zimowa burza szalała wokół starych murów Le Glandier.
Wilki wyły, deszcz szumiał. Trudno sobie uprzytomnić nastrój, jako zapanował w starym
domu od chwili, gdy do trwogi o życie chorego dołączyło się palące podejrzenie, że
może on być ofiarą własnej żony. Matka Lafarge’a i jego siostry przycupnęły obok siebie
w pokoju chorego, podczas gdy kuzynka Emma pobiegła do Marii, by ją powiadomić,
jakie niesłychane podejrzenie wyrażono pod jej adresem. Nieufność wzrosła, gdy
służący Lafarge’a, Dionizy, opowiedział kobietom przebywającym w pokoju chorego, że
Maria wysłała 5 stycznia ogrodnika Alfreda, a 8 stycznia jego samego do aptekarza
Eyssartiera w Lubersac celem zakupienia arszeniku z powodu plagi szczurów. Alfredowi
dala w tym celu receptę doktora Bardou, on sam nie otrzymał żadnej recepty, ale udało
mu się nabyć w Brive sześćdziesiąt cztery grany56 arszeniku. Truciznę oddał Marii.
Matka Lafarge’a padła na kolana przy łożu swego syna i zaklęła go, by nie jadł żadnej
potrawy, którą mu poda jego żona.
Jedyną osobą, która w całym tym przerażeniu i zamieszaniu wydawała się
niewzruszona — była Maria Lafarge. Weszła do pokoju chorego z wysoko podniesioną
głową. Kazała zawołać ogrodnika Alfreda. Ten potwierdził, że Maria wręczyła mu
zarówno arszenik, który sam zakupił, jak i nabyty przez Dionizego, z poleceniem, by
sporządził pastę na szczury. I tak się stało. Reszta trucizny byki jeszcze w jego
posiadaniu. Jeszcze raz nieufność została rozwiana. Ale gdy siostra Lafarge’a, Amena,
następnego dnia, 13 stycznia, znalazła biały osad w szklance wody z cukrem, którą
Maria przygotowała dla chorego, podejrzenie wróciło. Podczas burzy i deszczu, po
strasznej jeździe trudnymi do przebycia drogami, w nocy z 13 na 14 stycznia przybył do
Le Glandier trzeci lekarz, Lespinasse. Przedstawione objawy cierpień Lafarge’a
przekonały go, że chory jest zatruty. Tylko arszenik, oświadczył, wywołuje te objawy.
Jest jednak za późno, by ratować umierającego. Kilka godzin później, wczesnym
rankiem 14 stycznia, Lafarge zmarł.
Podniecenie w Le Glandier było nie do opisania. Znowu wydawało się, że jest tylko
jedna osoba zachowująca godność i spokój: Maria Lafarge. Gdy dokoła rozchodziła się
wiadomość, że otruła swego męża, ona w swym pokoju, wraz ze służącą Klementyną,
zajmowała się swą toaletą. Włożyła, grubą żałobę, uporządkowała papiery i przesłała
notariuszowi testament Lafarge’a (nie wiedząc, że jest nieważny). Kuzynka Emma była
jedyną osobą z rodziny, która chciała do pokoju Marii wejść i została wpuszczona.
Targana wątpliwościami dziewczyna opowiedziała, że szwagier Lafarge’a jest w drodze
do Brive, by zawiadomić sędziego pokoju i jego żandarmów. Wciąż jeszcze podziwiała
Marię, mimo to obawiała się, że w oskarżeniach przeciw niej może być ziarnko prawdy.
W chwili nieuwagi Marii zabrała malachitowe pudełeczko, obawiając się, że może
zawierać arszenik i obciążyć ją. Był to czyn nie przemyślanej młodzieńczej gorliwości.
W tym samym czasie ogrodnik Alfred w przystępie paniki zakopał w odległej części
ogrodu resztę arszeniku, znajdującą się jeszcze w jego posiadaniu.
Taka była sytuacja, gdy 15 stycznia przybył do Glandier sędzia pokoju, Moran, z
Brive ze swym pisarzem Vicantem i trzema żandarmami. Wobec dzielnego, ale przez
prowincjonalną nieśmiałość w stosunku do paryżanki hamowanego człowieka wystąpiła
Maria Lafarge z tak głębokim smutkiem, że zrazu opanowało go uczucie, iż spotkał
niesłusznie obwinioną. Z wahaniem słuchał oskarżeń rodziny i gromadził materiał
dowodowy, który zabezpieczyła Anna Brun: mleko z jajami, zupę chlebową, wodę z
cukrem i to, co zwymiotował chory. Moran włożył wszystko niedbale do kosza. Po
krótkim przesłuchaniu Alfred zdradził miejsce, gdzie zakopał arszenik. Zdradził także
coś więcej; wcale nie dopiero 5 stycznia — zeznał wówczas — otrzymał od Marii
Lafarge arszenik, by sporządzić pastę na szczury, ale już w połowie grudnia, po jej
pobycie w Lubersac. Szczury zresztą unikały jego nasty. Można ją znaleźć jeszcze
wszędzie, gdzie była założona. Moran kazał zebrać pastę i wysłał jednego żandarma do
Lubersac, by przesłuchał aptekarza Eyssartiera.
Żandarm wrócił z wiadomością, pod której wrażeniem postawa Morana wobec Marii
Lafarge zmieniła się całkowicie. 12 grudnia 1839 roku Maria rzeczywiście zakupiła
większą ilość arszeniku. 12 grudnia, a zatem kilka dni przed wysłaniem paczki z
ciastem, po której otrzymaniu Lafarge tak nagle zachorował w Paryżu. Co więcej, 2
stycznia 1840 Maria ponownie zjawiła się w Lubersac i prosiła o arszenik „na szczury”.
2 stycznia, a więc w przeddzień powrotu Lafarge’a z Paryża.
Teraz Moran, sam powziąwszy mocne podejrzenie, wezwał lekarzy którzy
opiekowali się Lafarge’em. Dopiero w środę 16 stycznia Bardou, Massenat i Lespinasse
przybyli do Le Glandier. Moran polecił im dokonać sekcji zwłok zmarłego i ustalić
przyczynę śmierci. Potem zaskoczył ich oświadczeniem, że od przyjaciół dowiedział się,
iż w Paryżu udało się ostatnio przy pomocy chemicznych metod wykazać arsen nie tylko
w potrawach, lecz także w zwłokach zmarłego. W szczególności profesorowie Dewergie
i Orfila osiągnęli w tej dziedzinie zdumiewające wyniki. Moran zapytał, czy panowie
lekarze wiedzą o tym i mogą zastosować odpowiednie badania chemiczne w wypadku
Lafarge’a. Było oczywiste, że Bardou, Messenat i Lespinasse popadli w głębokie
zakłopotanie, ale byli zbyt dumni, by przyznać swą ignorancję. Po burzliwej naradzie
Lespinasse oświadczył, że oczywiście golowi są w Brive wykonać odpowiednie badania.
Zamierzali jedynie wciągnąć kolegów: Lafosse’a i d’Albaya, ponieważ ci posiadali
doświadczenie chemiczne. W taki sposób i w tym momencie pojawiła się oto
toksykologia, która miała wciągnąć na swą orbitę miliony ludzi po obu stronach
Atlantyku.

═══════ ♦ ═══════
2. Musimy się cokolwiek cofnąć, by w tym historycznym momencie przedstawić
sytuację, w jakiej znajdowało się to, co się zwie toksykologią.
„Wydobądźcie truciznę z ukrycia, pokażcie ją, a powiesimy tę kobietę!”— zawołał
równo sto lat wcześniej Henry Fielding — człowiek, który w Londynie stworzył
instytucję „Bow-Street-Runners”. Zawołał tak, gdy sąsiedzi oskarżyli pewną wdowę o
otrucie swego męża. Ale „Bow-Street-Runners” nie znaleźli trucizny ani w domu
wdowy, ani nie dało się wykazać, by obwiniona kiedykolwiek ją nabyła. Pozostałaby
przeto jedynie możliwość wykrycia trucizny w jej zmarłym małżonku. Ale żaden z
lekarzy, których Fielding polecił wypytać, nie potrafił tego uczynić.
W owych dniach minęło właśnie trzydzieści lat od czasu, gdy sławnyholenderski
klinicysta Hermann Boerhaave wierzył, że udało mu się ustalić, iż rozmaite trucizny „w
stanie gorącym lub zamienione w parę” wydzielają również rozmaitą woń. Proponował
przeto, by podejrzane o truciznę substancje kłaść na rozżarzonych węglach i badać ich
zapach. Boerhaave był pierwszym, który próbował radzić sobie z problemem wykazania
trucizny drogą chemiczną. Jeżeli w ogóle usiłowano znaleźć sposób wykrywania
trucizny, to dotychczas czynili to tylko lekarze sądowi przy sekcji zwłok. Wszyscy oni
dalecy byli jeszcze od rozczarowującego poznania wieku dziewiętnastego i
dwudziestego, że — abstrahując od nielicznych przypadków — na podstawie zmian
patologicznych zwłok wysnuć niezawodny wniosek co do zatrucia jest niemożliwe.
Nieliczne wyjątki dotyczyły trucizn o zdecydowanie żrącym działaniu, jak na przykład
kwasy, które powodują widoczne zniszczenia tkanek, jak również kilka trucizn
wywołujących stan zapalny, na przykład niebezpieczny proszek miłosny, „mucha
hiszpańska”, powodujący wyraźne zmiany, w szczególności uszkodzenie nerek.
Od czasów starorzymskich lekarze, prawnicy i organa policyjne miały nader mętne
pojęcie o objawach zatrucia. Wskutek fatalnej mieszaniny nieudolnej obserwacji i
zabobonu za otrutego uchodził ten, którego zwłoki były „sczerniałe lub pokryte
plamami” albo „brzydko woniały”. Zwyczajne zmiany pośmiertne uważali starożytni za
oznakę śmierci na skutek otrucia. Ale było już czystym przesądem przyjmowanie, że
serce otrutego poddane działaniu ognia jest niezniszczalne.
Cóż dziwnego, że Henry Fielding, jeden z pierwszych pionierów kryminalistyki,
pośród tego chaosu wykrzyknął rozpaczliwie: „Wydobądźcie truciznę z ukrycia!” Nie da
się nawet ocenić, ile ludzi za czasów Fieldinga niepostrzeżenie zginęło od trucizny w
Londynie, nie mówiąc już o Wielkiej Brytanii — podobnie we Francji, Hiszpanii,
Włoszech i w krajach niemieckich, na obszarach Rosji, Azji czy obu Ameryk. Wszystko
to były ofiary zabójstw, zabójstw masowych, lekarskiej ignorancji, szerokiego
stosowania trucizn przez lekarzy czy przypadkowego kontaktu z nie znanymi jeszcze
substancjami trującymi. Od najwcześniejszych czasów ciągnął się poprzez historię
łańcuch otruć i przestępstw trucicielskich. Grek Arystoteles i Rzymianin Celsus znali
nieliczne trucizny roślinne, jak cykoliata, czyli lulek (blekat). Najbardziej obznajomieni
byli jednak z trucizną metaliczną — arsenem — który w następnych wiekach stał się
trucizną nad truciznami, choć prócz niego antymon (zawarty w emetyku), rtęć, a w
końcu fosfor zbierały okrutne żniwo śmierci w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu.
Począwszy od ósmego stulecia, gdy Arab Geber w swej alchemicznej kuchni czarownic
sporządził z arsenu biały proszek arszenikowy, bezwonny i bez smaku proszek ten stał
się bezprzykładnym narzędziem zbrodni. To, co w narodzie działo się wskutek
trucicielstwa arsenem, pozostało mniej lub więcej ukryte na skutek nieudolności policji.
W pamięci jednak zachowano morderstwa pojedyncze i masowe na francuskich dworach
królewskich i książęcych w czternastym wieku i w następnych stuleciach, pod
panowaniem książąt włoskiego pochodzenia i papieży owej epoki. Truciciel papież
Aleksander VI Borgia i jego syn Cezar żyli nadal w pamięci ogółu, podobnie jak ponura
postać Teofanii di Adamo, która w siedemnastym wieku swą ,,aqua tofana” (roztwór
białego arszeniku) nie tylko sama mordowała, lecz sprzedawała ten śmiertelny napój
niezliczonym trucicielom i trucicielkom. To samo odnosi się do Marii Magdaleny,
markizy de Brinvilliers, która w tym samym stuleciu sama mordowała przy pomocy
roztworu arszeniku i uprawiała handel swą „eau admirable” . Biały arszenik zyskał tak
straszną sławę, że zwano go w końcu „poudre de succession”57.
Wiadomo, że arszenik, bezwonny i bez smaku, można łatwo podać w zupie,
pieczywie czy napojach. Prawie każdy wiedział też, że objawy, jakie wywołuje arszenik,
prawie nie różnią się od najbardziej rozpowszechnionej choroby tamtych czasów,
,,cholera nostras”, że policja czy sędzia nie posiadają żadnych środków, by udowodnić
nieodparcie, że ofiara zmarła na skutek zatrucia arszenikiem, jeśli sprawca sam się nie
zdradził, zbyt jawnie nabywając truciznę, albo gdy świadkowie zaobserwowali otrucie.
Na przełomie XVIII i XIX wieku, przeto w czasie gdy aparaty policyjne Europy
przybrały już pewien kształt, a Vidocq rozpoczął swą karierę, taki człowiek jak Georg
Adolf Welper, fizyk miejski w Berlinie, uważał, że zwłoki ludzi zmarłych na skutek
zatrucia arszenikiem nie ulegają zepsuciu. Johann Daniel Metzger, profesor medycyny
sądowej w uniwersytecie w Królewcu, opisał sine plamy na skórze jako typowe
następstwo zatrucia. Mimo to na przełomie tegoż wieku dał się odczuć pierwszy wpływ
na toksykologię zbliżającej się wielkiej epoki nauk przyrodniczych, a szczególnie
chemii.
Około roku 1775 Karol Wilhelm Scheele, urodzony w Strahlsundzie, zatrudniony
jako aptekarz w szwedzkiej miejscowości Köping, uczynił zasadnicze spostrzeżenie.
Scheele stwierdził, że arszenik przez dodanie chloru lub wody królewskiej zmienia się w
kwas arsenowy. Gdy kwas ten zetknie się z metalicznym cynkiem, powstaje niezwykle
trujący gaz o woni czosnku. W ten sposób Scheele wynalazł gaz — arsenowodór —
który wkrótce osiągnął istotne znaczenie w toksykologii. Około dziesięciu lat później
światowej sławy twórca homeopatii, Samuel Hahnemann, wykrył, że arszenik w
podejrzanych substancjach płynnych, między innymi w treści żołądka otrutych, opada
jako żółtawy osad, jeżeli dodać do nich nieco kwasu solnego oraz siarkowodoru.
Siarkowodór stał się także niezbędnym odczynnikiem przy wykrywaniu trucizn
metalicznych.
W roku 1787 Johann Daniel Metzger — ten, który w określaniu plam pośmiertnych
tak bardzo się jeszcze mylił — zaobserwował ciekawe zjawisko. Gdy na węglu
drzewnym rozgrzał substancję podejrzaną o zawartość arszeniku i nad powstającymi
parami trzymał płytkę miedzianą, płytka ta w razie obecności arsenu pokrywała się białą
warstewką arszeniku. Jeżeli nasypie się arszeniku do szklanej probówki z dodatkiem
węgla drzewnego i ogrzeje probówkę aż do rozżarzenia się węgla, pary arszeniku,
przechodząc przez węgiel, zamieniają się z powrotem w arsen, który osadza się na
górnych, chłodniejszych ścianach probówki w postaci czarnych i brunatnoczarnych
plam, tak zwanych „zwierciadeł”.
Wszystko to były początki, pierwsze wypady w świat trucizn, którego bezmiaru nie
widział nikt i widzieć nie mógł. Inny znów Niemiec, Valentin Rose, asesor Kolegium
Medycznego w Berlinie, podjął w roku 1806 pierwsze próby wykrycia arsenu także w
ludzkich narządach, szczególnie w jelitach i w ścianach żołądka, w przypadku gdy sama
treść żołądka nie wykazywała już obecności arsenu, ponieważ trucizna „ze ścian żołądka
została już zresorbowana”. Rose rozdrobnił żołądek otrutego na kawałki i gotował w
wodzie destylowanej. Uzyskaną papkę poddawał kilkakrotnemu sączeniu. Potem
zadawał ją kwasem azotowym, ponieważ uważał, że kwas potrafi zniszczyć „materię
organiczną”, a więc sam żołądek, a pozostawić poszukiwaną substancję trującą.
Wreszcie przez dodanie wodorotlenku potasu i wody wapiennej Rose uzyskiwał osad,
który suszył i za przykładem Daniela Metzgera umieszczał wraz z węglem drzewnym w
szklanej probówce. W razie obecności arszeniku przy powolnym podgrzewaniu tworzyło
się metaliczne zwierciadło zdradzające arsen.
Kilka lat potem droga rozwoju toksykologii prowadziła z Niemiec do Francji. Tutaj
miał zdobyć zaszczytny tytuł „praojca toksykologii” Mateusz Józef Bonawentura Orfila
nie tylko przez swoje badania i odkrycia, ale o wiele bardziej dzięki zdolności
porządkowania i sprawdzania rozproszonych doświadczeń. Gdy dwudziestosześcioletni
Orfila wydał w roku 1813 pierwszą część swego dwutomowego dzieła Traktat o
truciznach… czyli toksykologia ogólna58, w całej Europie zwrócili na nie uwagę lekarze,
prawnicy i urzędnicy policyjni, którzy mieli do czynienia z truciznami. Oto ukazało się
dzieło o międzynarodowym znaczeniu, obejmujące wszystko, co w tym czasie
wiedziano o truciznach.
Orfila (urodzony na wyspie Minorce w roku 1787, przez ojca przeznaczony
właściwie do służby w hiszpańskiej marynarce handlowej), wkrótce uległ swemu
wcześnie obudzonemu zamiłowaniu do chemii i medycyny i początkowo studiował w
Walencji i w Barcelonie. Przez dodatkowe studiowanie prac takich ludzi, jak Lavoisier i
Berthollet, poczuł wkrótce swą wyższość nad hiszpańskimi nauczycielami, którzy wciąż
jeszcze głosili dawno przebrzmiałe tezy o czterech podstawowych żywiołach świata:
ogniu, ziemi, powietrzu i wodzie. Ciągnęło go do Paryża. W roku 1811 został tam
doktorem medycyny. Bez środków, ale gnany palącą ciekawością tajemnic chemii,
urządził sobie w swym mieszkaniu przy Croix des Petits Champs laboratorium i oddawał
się coraz bardziej poznawaniu trucizn. Jako dwudziestoczteroletni mężczyzna
opublikował prywatne wykłady na temat chemii trucizn. Wykłady te dzięki
eksperymentom na zwierzętach stały się swego rodzaju sensacją, jego wspomniane
dzieło o truciznach, którego drugi tom ukazał się w roku 1815, również wywołało
sensację. W 1817 pojawiło się drugie dzieło: Elementy chemii stosowanej w medycynie
i sztukach59. W 1819 Orfila był już profesorem chemii medycznej (później sądowej) na
uniwersytecie paryskim. W latach 1821 do 1823 wyszło dalsze dzieło, Lekcje medycyny
prawniczej 60. Od tego czasu uchodził za pierwszego eksperta Europy w zakresie trucizn,
mimo że równocześnie zajmował się medycyną sądową, której był jednym z
najważniejszych pionierów. Jego sława i ogromna, często bezwzględna, ambicja
wyniosły go w roku 1831 jako dziekana na szczyty paryskiego wydziału medycyny.
W związku z aktualną sytuacją znaczna część pracy Orfili poświęcona była arsenowi.
Zebrał i przebadał wszystko, co uzyskano na polu doświadczeń we Francji i poza jej
granicami. Na otrutych psach wykazał, że arsen z żołądka i jelit przedostaje się do
wątroby, śledziony, nerek, a nawet nerwów. Gdy przeto w żołądku nie znaleziono już
trucizny, obecność arsenu zdradzały jeszcze wątroba, śledziona i inne narządy. Orfila
ulepszył metodę Valentina Rosego. Tak długo poddawał działaniu saletry tkankę ludzką
czy zwierzęcą, aż ta została zupełnie zwęglona. Im większe było zniszczenie materii
tkankowej, która wchłonęła truciznę, tym łatwiejsze i pełniejsze było wykazanie arsenu.
To samo odnosiło się do badania treści żołądka i jelit, która czasami zawierała tak wiele
składników białkowo— tłuszczowych, że nie chciały one „uwolnić” arsenu. Tu
zawodziła metoda Hahnemanna, siarkowodór nie powodował opadania żółtawego osadu.
Co więcej — znajdowano składniki żółci pod wpływem siarkowodoru wytwarzające
osad rozpuszczalny w amoniaku, uchodzący za arsen tam, gdzie żadnego arsenu nie
było.
Pojawiła się olbrzymia wzbierająca i opadająca fala błędów i możliwości błędów,
towarzysząca zarówno rozwojowi toksykologii, jak i medycyny sądowej. Orfila zażądał,
by przy wykrywaniu arsenu każdy żółty osad, nawet rozpuszczalny w amoniaku, został
ponownie przebadany. Dla niego obecność arsenu była stwierdzona wówczas, gdy żółty
osad wytworzył w rozżarzonej probówce metaliczne zwierciadło i gdy za pomocą
odczynników wykazano, że to zwierciadło rzeczywiście zawiera arsen.
Chociaż Orfila osiągnął wielki postęp, wciąż napotykał granice, których nie mógł
przekroczyć, i zagadki, których nie umiał rozwiązać. Okazało się, że u niektórych
zwierząt, jakie truł arszenikiem na oczach swych uczniów, mimo wszelkich usiłowań
niemożliwe było odnalezienie trucizny — nawet w narządach. Dlaczego? Gdzie leżała
przyczyna? Czy trucizna zmieniała się w ciele? Czy też w niektórych przypadkach
wskutek „wymiotów i czyszczenia” tak wiele zostało wydalone przed śmiercią, że
pozostały tylko nikłe ślady, trucizny, których nie dało się wykazać dotychczasową
metodą? Trzeba przeto było szukać innych metod, które zdradzić miały nawet
najbardziej wątły ślad arsenu.
Prawdopodobnie Orfila był tylko wielkim kompilatorem i eksperymentatorem, ale
nie właściwym odkrywcą, skoro to nie on wynalazł tę nową metodę, lecz Jakub Marsh
— nieznany angielski chemik Królewskiego Arsenału Brytyjskiego w Woolwich koło
Londynu — który rozpił się z rozpaczy nad swym ubóstwem.
Jakub Marsh liczył lat czterdzieści dwa, gdy w roku 1832 miał do czynienia z
morderstwem przez otrucie. Niedaleko od Woolwich, w Plumstead, zamożny farmer
Georg Bodle zmarł w szczególnych okolicznościach. Wymioty, bóle brzucha,
czyszczenie, osłabienie mięśni poprzedziły jego śmierć. Pierwsze objawy choroby
wystąpiły po wypiciu kawy na śniadanie. Także żona jego, córka, głuchoniema wnuczka
i służąca Zofia Taylor cierpiały na bóle brzucha, ale wyzdrowiały.
Sędzia pokoju Slace i miejscowy konstabl, Morris, natychmiast powzięli podejrzenie.
Z własnego doświadczenia znali stosunki na farmie Bodle’a. Osiemdziesięcioletni
zmarły sprawował rzeczywiście tyrańską władzę. Syn jego John Bodle (zwany średnim
Johnem), który ze swoją rodziną wegetował jak parobek, z niecierpliwością i
rozgoryczeniem czekał na śmierć starego. A wnuk zmarłego, „młody John”, żył z dnia
na dzień jak nicpoń, wiecznie bez pieniędzy.
Gdy służąca Zofia Taylor zeznała, że tego rana, gdy stary nagle zachorował, „młody
John” zjawił się na farmie i nalegał (czego nigdy przedtem nie czynił), żeby przy studni
napełnić wodą garnek na kawę, podejrzenie sędziego pokoju umocniło się, tym bardziej
że Slace dowiedział się o pewnej rozmowie „młodego Johna” z matką. Padły tam słowa:
„Chciałbym, żeby stary umarł. Mielibyśmy wtedy parę tysięcy funtów rocznie”.
Bezpośrednio potem dowiedziano się, że aptekarz na Powis Street, Mr Evans, w
poprzedzającym tygodniu dwukrotnie sprzedał „młodemu Johnowi” arszenik jako
„truciznę na szczury”.
Slace, zaliczający się do postępowo myślących sędziów pokoju swego czasu, kazał
opieczętować garnek na kawę, a chirurgowi Butlerowi przeprowadzić sekcję zwłok
zmarłego. Kawę i wnętrzności starego Bodle’a doręczono Jakubowi Marshowi, który
zajmował się właściwie udoskonalaniem hamulca odrzutu dla dział okrętowych. Nie
było jednak innego chemika do dyspozycji. Studiował on metody wykazywania arsenu,
opracowane w Niemczech. W kawie jak również w treści żołądka napotkał cechy
arszeniku: żółty osad i rozpuszczanie się tego osadu w amoniaku. Udało mu się też w
toku przewodu sądowego przekonać przysięgłych, że zachodzi wypadek trucicielstwa, i
„młody John” został oskarżony o morderstwo. Na rozprawie głównej, która rozpoczęła
się w Madistone 12 grudnia 1832 znana niechęć brytyjskiej opinii publicznej do policji i
„naukowych dowodów” odniosła jednak zwycięstwo. Dla przysięgłych „żółty osad”,
siarkowodór, amoniak — były niezrozumiałymi pojęciami, zalatującymi kuchnią
czarownic. Chcieli arszenik „zobaczyć”. Wśród histerycznej radości widowni
uniewinnili oskarżonego. W dziesięć lat później uwolniony, który tymczasem skazany
został za oszustwo na siedem lat więzienia, a za szantaż na deportacje do kolonii,
przyznał się do morderstwa popełnionego na swym dziadku. Jakub Marsh został jednak
w swej dumie chemika przez werdykt uniewinniający tak głęboko urażony, że jeszcze w
grudniu roku 1832 postanowił wynaleźć metodę, za pomocą której można by niezbicie
uwidocznić arszenik, tak by najbardziej prymitywny przysięgły musiał go zauważyć.
W bibliotece arsenału Marsh napotkał prace Karola Wilhelma Scheelego, zmarłego
przed czterdziestu siedmiu laty aptekarza z Köping, na temat wytwarzania się gazowego
arsenowodoru. Tok myślowy, jaki Marsh stąd wyprowadził, był w końcu tak prosty, że
ludzie tacy jak Orfila nigdy nie mogli się w duchu nadziwić, dlaczego sami na to nie
wpadli. Gdy do płynu zawierającego arsen dodać cokolwiek kwasu siarkowego lub
solnego, a poza tym cynku, pod wpływem chemicznej reakcji cynku z kwasem wydziela
się wodór. Ten wodór jednak łączy się z arsenem (ze wszystkimi związkami arsenu) w
arsenowodór, który wytwarza się w formie gazu. Gaz ten przepuszczony przez rurkę i
rozgrzany, rozpada się ponownie na wodór i arsen, metaliczny zaś arsen musi dać się
uchwycić i zebrać.
Marsh kazał zrobić szklaną rurkę w kształcie litery U. Jeden jej koniec był otwarty,
natomiast drugi zakończony był szpiczastą szklaną dyszą. W części rurki zakończonej
dyszą zawiesił kawałek cynku, otwartą zaś część rurki wypełnił płynem przeznaczonym
do badania rozpuszczonym kwasem (podejrzany płyn lub wyciąg z treści żołądka). Gdy
płyn zetknął się z cynkiem, nawet najdrobniejsze ślady arszeniku wystarczały, by
wytworzył się arsenowodór uchodzący przez dyszę. Uchodzący gaz zapalano; nad
płomieniem Marsh trzymał zimną miseczkę porcelanową. Metaliczny arsen osadzał się
na porcelanie w postaci czarniawych plam. Proces ten można było kontynuować tak
długo, aż ostatni ślad arsenu wydzielił się z badanej cieczy i zgromadził na porcelanowej
miseczce. W toku dalszego rozwoju metoda ta okazała się tak niesłychanie czuła, że
później drobna ilość — tysięczna miligrama — arszeniku dodana do badanej cieczy była
jeszcze widoczna w postaci lustra arsenowego. Gdy Jakub Marsh podał do wiadomości
pierwszą koncepcję swego odkrycia w październiku 1836 roku w „Edinburgh
Philosophical Journal”, sam nie przypuszczał, że wykrył sposób, który podbije całą
toksykologię i jako metoda wykrywania arsenu zdobędzie nieśmiertelność.
Orfila (przy całej swej skłonności do próżności, żądzy sławy i tyranii) był na tyle
dalekowzroczny, że jeden z pierwszych uznał znaczenie aparatu Marsha. W Paryżu
rozgorzało współzawodnictwo w wydzieraniu arszenikowi dalszych tajemnic przy
pomocy nowego aparatu. Lekarze i chemicy, jak Devergie, Olivier, Baruel i Raspail,
współzawodniczyli z Orfilą, który pierwszy usunął trudności, jakie wyłoniły się przy
zastosowaniu metody Marsha podczas badania wyciągów z żołądka, wątroby, śledziony i
innych narządów. Tego rodzaju wyciągi z narządów, nie oczyszczone z białka, tłuszczu i
„innej materii”, pieniły się i w ten sposób zakłócały powstawanie gazu. Orfila uzupełnił
swą metodę spalania przez zastosowanie kwasu azotowego, który niszczył nawet
szczególnie oporne „organiczne substancje” i dostarczał materiału badawczego o
możliwie jak największej „czystości”.
Ogólne podniecenie ogarnęło paryskich chemików, gdy w roku 1838 okazało się, że
aparat Marsha podczas doświadczeń z roztworami próbnymi zawierającymi arsenu,
wytwarzał mimo to lustro arsenowe. Raspail i Orfila znaleźli z ulgą wyjaśnienie.
Wykryli, że cynk i kwas siarkowy, których używali, zawierały ślady arsenu. Niezmierne
rozpowszechnienie arsenu w całej przyrodzie, czym jeszcze w sto lat później mieli
zajmować się toksykolodzy i co miało postawić ich przed zagadką, stało się przestrogą.
Należało oczywiście uważać, by przy każdym dochodzeniu otrucia przebadać wpierw
same odczynniki na zawartość arsenu w celu uniknięcia fatalnych fałszywych wniosków.
Nadeszły nowe dramatyczne momenty, gdy doświadczenia przy pomocy aparatu Marsha
coraz częściej ujawniały arsen tam, gdzie się go nie spodziewano. Chemik Couerbe
przebadał kości zmarłych, którzy na pewno nie ulegli zatruciu arsenem, i znalazł arsen.
Wypowiedział alarmujące stwierdzenie, że tak rozpowszechniony arsen (jakkolwiek w
drobnych ilościach) jest naturalnym składnikiem ludzkiego ciała. Chodziło o ślady
arsenu, a te dały się wykazać tylko w kościach, tak że nie miało to znaczenia przy
wykrywaniu trucizny w innych narządach. Czy jednak rzeczywiście stanowiły one
naturalny składnik, czy też wywiązywały się po śmierci na skutek procesów
chemicznych?
Nie dość na tym — wytworzyła się nowa niepokojąca sytuacja, gdy przebadano glebę
na zawartość arsenu. Aparat Marsha wykazał, że gleba w wielu miejscach zawiera arsen,
przede wszystkim na kilku paryskich cmentarzach. Skoro jednak ziemia cmentarna
zawierała truciznę, czy trucizna nie mogła przeniknąć do pochowanych tam zwłok i przy
ekshumacji w razie podejrzenia o trucicielstwo spowodować niebezpiecznych mylnych
wyroków? Czy aparat Marsha, wynaleziony w celu udowodnienia trucicielom winy, nie
powoduje nowego zamętu? Czy w końcu nie dostarczył mordercom i ich obrońcom
argumentów, przy pomocy których mogą kwestionować obecność trucizny w swoich
ofiarach?
Orfila przystąpił z całym zapałem i ambicją do pracy, by znaleźć wyjaśnienie. Ze
szpitala Św. Ludwika, z kostnic paryskich uczniowie jego znosili mu kości zmarłych i
Orfila znalazł potwierdzenie tego, co stwierdził Couerbe. Istniało coś takiego jak
„naturalny” arsen. Ale tym się nie zadowolił. Czy nie chodziło tu o arsen, którym
zmarłych w szpitalu Św. Ludwika leczono na raka i choroby weneryczne? Czy zmarli
jedli chleb z ziarna nasyconego arszenikiem? Czy chodzi nie o naturalny składnik, lecz
po prostu o to, że w przyrodzie jest tyle arsenu, iż przy wielu okazjach wchłania się
ślady trucizny i z czasem gromadzi się ona w kościach, nie wywołując cierpień ani nie
powodując zgonu wskutek zatrucia? Orfila postarał się o kości z departamentu Somme,
gdzie praktykowano impregnowanie arsenem nasion, i rozpoczął nowe eksperymenty,
zakrojone na szeroką skalę. Jeszcze gorliwiej zajął się problemem gleby cmentarnej.
Stwierdził arsen na cmentarzu Montparnasse, na rolach obsiewanych pszenicą nasyconą
arszenikiem. Ale arsen stale zmieniał się w arsenian wapna nierozpuszczalny w wodzie,
chyba przeto przez wilgotną ziemię nie mógł dostać się do zwłok. Pod wpływem tego
Orfila doszedł do przekonania, że arsen z ziemi cmentarnej nie może przedostać się do
zwłok, szczególnie gdy trumny nie są uszkodzone. Nie mógł przypuszczać, że te
problemy jeszcze w sto lat później nie zostaną definitywnie rozwiązane — ale na
zakończenie swych poszukiwań ustalił tezę, która dowiodła jego dalekowzroczności.
Wobec zagadek przyrody, z którymi się co dzień spotykamy, zaleca się w każdym
przypadku ziemię w okolicy grobu przebadać na obecność arsenu Jeśli znajdzie się
arsen, to rozstrzygając, czy mógł on przedostać się do zwłok, należy rozważyć stan
trumny i możliwość zetknięcia się zwłok z ziemią, ponadto należy ocenić rozmiary
zwierciadeł arsenowych przy badaniu ziemi i narządów zwłok. Jeśli zwierciadła
arsenowe przy badaniu ziemi są duże a przy badaniu zwłok małe, nie można wykluczyć
możliwości przedostania się arsenu. Okoliczności stanowią o wszystkim, samo
stwierdzenie — o niczym.
Taka była sytuacja toksykologii, kiedy w dniu 16 stycznia 1840 roku sędzia śledczy w
Le Glandier, Moran, wydał polecenie przeprowadzenia badań na zawartość arszeniku,
który miał uśmiercić Karola Lafarge. Nadszedł moment, gdy odkrycie Marsha osiągnęło
światową sławę i znalazło się w polu widzenia światowej opinii publicznej.

═══════ ♦ ═══════
3. Kroniki niewiele przekazują na temat okoliczności, w jakich lekarze d’Albay,
Massenat, Bardou, Lafosse i Lespinasse rozpoczęli w Brive poszukiwania trucizny. Ale
sprawozdanie, jakie złożyli sędziemu śledczemu w dniu 22 stycznia 1840 roku, mówiło
za siebie.
Lekarze zadowolili się wyjęciem ze zwłok Lafarge’a żołądka, zawiązawszy go na
obu końcach grubym sznurem, by zapobiec wyciekaniu jego treści. Potem śmiertelne
szczątki zmarłego pochowano na cmentarzu w Reynac. Prócz żołądka lekarze zbadali
wszystkie te substancje, które sędzia pokoju Moran zabezpieczył w La Glandier.
Jakkolwiek od roku 1836 upłynęły już cztery lata, wieść o odkryciu Jakuba Marsha
jeszcze nie dotarła na prowincję. Wszystko, co lekarze znaleźli w paru starych
książkach, z których dowiadywali się o sposobach wykrywania arsenu — to opisy
metod, jakie między innymi Hahnemann i Rose opracowali dziesiątki lat wcześniej.
W mleku z jajami, zupie chlebowej i słodzonej wodzie powstał po dodaniu roztworu
siarkowodoru „obfity żółty osad, rozpuszczalny w amoniaku”. Lekarze stwierdzili przeto
obecność arszeniku w pokaźnej ilości. W „wymiocinach” zmarłego pojawiło się tylko
lekko żółtawe zabarwienie. Z tego wywnioskowano, że ilość arsenu jest zbyt mała, by
dała się wykazać. Część treści żołądka i samego pokrajanego żołądka Massenat i
Lespinasse poddali działaniu kwasu azotowego, dodali do wody siarkowodorowej i
znowu otrzymali słynny żółty osad. Osad ten i węgiel wprowadzili do szklanej rurki i
rozżarzyli rurkę. Ale ich sprawozdanie z tego eksperymentu zamykało się słowami: „…
nastąpiła eksplozja, ponieważ przez nieostrożność zamknęliśmy hermetycznie rurkę i
dlatego nie mogliśmy uzyskać wyniku”. Niemniej stwierdzili, że płyn zawarły w żołądku
i sam żołądek „wykazał obecność arszeniku”, a „śmierć Karola Józefa Poush Lafarge’a
była wynikiem zatrucia arszenikiem”. Zbadanie pasty na szczury i arszeniku zakopanego
przez ogrodnika Alfreda dało niespodziany wynik. W obu wypadkach nie znaleziono
arszeniku, lecz również biały, ale nieszkodliwy proszek: sodę.
Sędzia śledczy miał już liczne podstawy do podejrzewania Marii Lafarge, tak więc
sprawozdanie lekarzy coraz bardziej utwierdzało go w przekonaniu o jej winie.
Szczególnie interesował go fakt, że trucizna na szczury ogrodnika Alfreda nie zawierała
arsenu. Czyż nie nasuwała się myśl, że Maria Lafarge użyła prawdziwego arszeniku, by
zamordować swego męża, a nieświadomemu ogrodnikowi wręczyła sodę i mąkę?! Jeśli
Moran żywił w ogóle wątpliwości, zniknęły one 24 stycznia. Tego dnia wpadło mu w
ręce malachitowe pudełeczko, w którym Maria Lafarge rzekomo przechowywała
nieszkodliwą sproszkowaną gumę arabską. Kuzynka Lafarge’a Emma po kilku dniach
wewnętrznej walki zdecydowała się oddać żandarmom pudełeczko, które zabrała, by
chronić podziwianą Marię. Lespinasse ogrzał część zawartości pudełka na rozżarzonych
węglach. Wywiązał się silny zapach czosnku. Lespinasse był przekonany, że pudełeczko
zawierało pokaźną ilość arszeniku.
25 stycznia w Le Glandier zjawili się żandarmi, zaaresztowali Marię i odstawili ją
wraz ze służącą Klementyną do więzienia w Brive. Następnego dnia wszystkie dzienniki
francuskie umieściły pierwsze obszerne sprawozdania o otruciu w Le Glandier.
Przybrani rodzice Marii, przerażeni, polecili wybitnemu adwokatowi paryskiemu tych
czasów, maitre Pailletowi, by wszelkimi środkami bronił Marii przed niezrozumiałym
dla nich oskarżeniem o morderstwo.
Zanim jednak Paillet i jego asystent Bac przystąpili do pracy, nastąpiła nowa
niespodzianka. Wicehrabia de Leautaud na skutek sprawozdań w dziennikach
przypomniał sobie kradzież brylantów na swym zamku. Podejrzenie, jakie szef Sûreté ,
Allard, wyraził pod adresem Marii, nie wydawało mu się już tak absurdalne. Zażądał
rewizji w mieszkaniu w Le Glandier, i nie trzeba było wielkich wysiłków, by znaleźć
klejnoty, które zniknęły. W konfrontacji z faktem oskarżona z dystyngowaną
uprzejmością przyznała się do posiadania klejnotów. Twierdziła jednak, że hrabina
Leautaud powierzyła jej brylanty z poleceniem spieniężenia; hrabina szantażowana przez
swego tajemnego kochanka nazwiskiem Clave potrzebowała pilnie pieniędzy. Historyjka
Marii Lafarge okazała się wkrótce jednym z tych wymysłów, jakie stały się jej drugą
naturą. Jeszcze w czasie przygotowań do procesu o otrucie, z początkiem czerwca, Maria
stanęła przed sądem w Brive pod zarzutem kradzieży. Potrafiła tak doskonale
przedstawić się jako niesłusznie prześladowana, że wiele dzienników wzięło jej stronę,
określając hrabinę de Leautaud jako prawdziwą winowajczynię. Sąd, nie ulegając
wpływom, skazał Marię jako złodziejkę na dwa lata więzienia. To wydarzenie — epizod
właściwie uboczny — przyczyniło się do tego, że sprawa Lafarge’a stała się znana
daleko poza granicami Francji. Na długo przed rozpoczęciem procesu o morderstwo,
mającego odbyć się nie w Brive, ale w Tulle, wszystkie pokoje gościnne w Tulle i
okolicy zostały wynajęte.
Z całej Europy przybyli dziennikarze i ciekawscy, by ujrzeć Marię Lafarge przed
sądem.
Trzeciego września 1840, w upalny dzień, kompania żołnierzy obstawiła budynek
sądowy, by powstrzymywać tłumy. Ci, których wpuszczono, gapili się z ciekawością na
oskarżoną, która w głębokiej czerni mimo upału, z flaszeczką do wąchania w ręku,
weszła na salę sądową. Od samego początku stworzyła tak ujmujący obraz niewinności,
że widzowie podzielili się na dwa stronnictwa, z których jedno przekonane było o braku
jej winy.
Mowa oskarżyciela Decousa rozpoczęła wielki dramat. Motywy, które skłoniły Marię
do zamordowania męża, leżały dla niego jak na dłoni. Prymitywny człowiek, który już w
Paryżu tak odpychająco na nią działał, stał się dla niej nieznośnym ciężarem, gdy
poznała prawdziwe stosunki w Le Glandier. Jeśli nie miała żałośnie spędzić całego życia
w Le Glandier i wyzbyć się swych dumnych marzeń, musiała się od niego uwolnić. Już
po kilku dniach rozpoczęła przygotowania, by go uśmiercić. Odgrywała przed
Lafarge’em i otoczeniem z wolna budzącą się miłość, by zapobiec późniejszym
podejrzeniom. Testament żony był pociągnięciem szachowym, by po śmierci męża wejść
w posiadanie Le Glandier, zrobić z niego odpowiednią do swego stanu posiadłość
wiejską, a potem zdobyć sobie dystyngowanego męża.
Podróż Lafarge’a do Paryża dała pierwszą sposobność do usiłowania otrucia.
Upieczone przez matkę Lafarge’a pieczywo świąteczne zamieniła Maria na zatruty
placek i ten posłała do Paryża. Prócz Marii tylko Klementyna zajmowała się
pakowaniem ciasta, a ta była swej pani bez reszty oddana. Spożycie jednego jedynego
kęsa wystarczyło, by Lafarge zachorował z objawami, jakie wywołuje zatrucie
arszenikiem. Niestety, reszta ciasta została w Paryżu zniszczona. W każdym razie
usiłowane morderstwo w Paryżu nie udało się, ponieważ Lafarge połknął za mało
trucizny. Potem oskarżona znów próbowała nabyć arszenik. Próba nie udała się, ale
Maria posiadała jeszcze dość arszeniku, by przyprawić nim ucztę powitalną
przygotowaną na jego powrót. Zachorował na nowo. 4 stycznia potrafiła zdobyć receptę
na cztery grany arszeniku. W parę dni później udało jej się przy pomocy służącego,
Dionizego, nabyć jeszcze większą ilość arszeniku. Truciznę oddała ogrodnikowi
Alfredowi z poleceniem sporządzenia z niej trującej pasty na szczury. W rzeczywistości
jednak dała Alfredowi sodę sproszkowaną, natomiast prawdziwy arszenik, schowany w
malachitowym pudełeczku, nosiła przy sobie i mieszała do napojów męża, aż zmarł po
dziesięciodniowej walce ze śmiercią.
„Na szczęście — zakończył Decous — dochodzenie w sprawach o otrucie zyskało
ostatnio rewelacyjną pomoc dzięki rozwojowi wiedzy chemicznej. Prawdopodobnie
oskarżona nie stałaby tu przed sądem, gdyby nauka w cudowny sposób nic stworzyła
możliwości wykazania trucizny nawet tam, gdzie dotychczas była dla nas ukryta —
mianowicie w ofiarach, w zwłokach. Nastała nowa era — wolał Decous — nowa era
ścigania przestępstwa. Przedstawiciele tej nowej ery, wykształceni w chemii lekarze z
Brive, zjawią się przed panami sędziami i przysięgłymi i dopomogą zwyciężyć
sprawiedliwości”.
Mimo tych słów oskarżyciela sprawa Lafarge’a nie stałaby się dramatyczną premierą
toksykologii, gdyby i tu przypadek nie odegrał swej kierowniczej roli. Przypadek polegał
na tym, że maitre Paillet, główny obrońca Marii, był jednocześnie adwokatem Orfili,
który stał się w Paryżu „królem toksykologii”.
Paillet szybko połapał się, że przeciw jego mandantce istnieje wiele podstaw do
podejrzeń, największe jednak niebezpieczeństwo leżało faktycznie w możliwości
wykazania trucizny w zwłokach Lafarge’a. Gdyby takie dowody przekonały sędziów i
przysięgłych — niewiele nadziei pozostawało Marii Lafarge. Gdyby jednak udało się
obalić ich wiarygodność, Maria Lafarge byłaby prawdopodobnie uratowana.
Gdy tylko Paillet dotarł do szczegółowych danych o wynikach chemicznych badań w
Grives, udał się do Orfili w poszukiwaniu jego rady. A Orfila dostarczył mu broni, do
której Paillet wtedy się zapalił.
Nietrudno przyszło to Orfili. Czy z każdego wiersza sprawozdania nie dało się
wyczytać ignorancji i niedbastwa lekarzy z Brive? Żółte osady rozpuszczalne w
amoniaku? Orfila pokazał Pailletowi w swym laboratorium żółte osady, które nie
zawierały ni śladu arsenu. Pokazał mu, że nawet osad metalicznych luster w
rozżarzonych rurkach nic jeszcze nie mówi, jeśli nie poddać go dalszym próbom na
obecność arsenu. Rozżarzona rurka eksplodowała w Brive, nim w ogóle doszło do
utworzenia lustra arsenowego. Kto w takich okolicznościach waży się twierdzić, że
znalazł arsen? Tego rodzaju twierdzenie byłoby herezją już przed wynalezieniem
słynnego aparatu Jakuba Marsha, Teraz jednak, w roku 1840, nie znać nawet aparatu
Marsha i chcieć bez niego wykazać arsen — to ignorancja. Później Orfila ujął na piśmie
swą krytykę postępowania w Brive i opinię tę oddał do dyspozycji Pailleta.
Tym sposobem Paillet był dobrze przygotowany, kiedy po południu 3 września
doktorzy d’Albay i Massenat w uroczystej czerni weszli na salę sądową, by złożyć
sprawozdanie z badań. Na krótko przed rozpoczęciem rozprawy przypadek oddał w ręce
obrońcy świadka, który obserwował niewyobrażalne niedbalstwo, z jakim traktowano
„materiały doświadczalne” ze zwłok Lafarge’a w Brive. Nie uważano nawet za
potrzebne przechowywać żołądka Lafarge’a w naczyniu. Pisarz sędziego śledczego
przechowywał go przez kilka dni w szufladzie swego biurka, zanim lekarze rozpoczęli
badania; nie przeszkadzał mu nawet smród zgnilizny.
Wkrótce d’Albay i Massenat mieli sposobność zaprezentować się publiczności, która
po raz pierwszy, nie bez lekkiego dreszczyku, dowiedziała się, jak pokrajano żołądek
Lafarge’a i „wydobyto” truciznę.
Paillet przysłuchiwał się im prawie z satysfakcją. Ledwie skończyli, powstał i
kompletnie zaskoczonych zasypał pytaniami: czy Orfila jest dla nich kimś? —
Oczywiście, czytali dzieła Orfili. — A więc — zawołał Paillet: — Jakie dzieła?
Zapewne dzieła, które ukazały się przeszło dwadzieścia lat wcześniej? Czy uszło uwagi
panów lekarzy, że w tym czasie dokonała się rewolucja? Czy panowie słyszeli kiedy o
niejakim Jakubie Marshu i jego aparacie do wykrywania arsenu?
Sędziowie, przysięgli i publiczność patrzyli ze zdziwieniem, gdy Massenat,
pobladłszy, przyznał, że nazwisko Marsh jest mu nie znane. A więc Paillet odczytał,
akcentując każde słowo, sprawozdanie Orfili, w którym ten obwiniał lekarzy z Brive o
ignorancję i niedbalstwo, i zażądał powołania Orfili do Tulle.
Przez chwilę panowało przygniatające milczenie, potem nagle wybuchnął aplauz.
Przewodniczący trybunału, de Barny, z trudem tylko przywrócił porządek. Stało się
oczywiste to, co twierdził oskarżyciel: problem naukowego wykazania trucizny stał się
punktem centralnym procesu, ale w całkiem innym sensie, niż oczekiwał Decous. Z
pobladłą twarzą zażądał Decous przerwy w rozprawie. Gdy ją podjęto, już się opanował.
Oświadczył, że w zupełności godzi się na nowe chemiczne badania, zgodnie z zasadami
panów Orfili i Marsha. Oskarżyciel jednak nie uważa za konieczne trudzić naukowca z
Paryża. Właśnie zlecił powołać obydwu aptekarzy Dubois (ojca i syna) i chemika
Dupuytrena z Limoges. Ci trzej gotowi są niezwłocznie wykonać nowe badania.
Paillet protestował bezskutecznie. Ponownie zażądał powołania Orfili. Prowincja
wystarczająco wykazała swą nieudolność. Sąd przychylił się do wniosku oskarżyciela.
Wezwano obydwu Dubois i Dupuytrena i zlecono im dokonanie ponownych analiz.
Dobrze przeto — zawołał Paillet — z napięciem zatem oczekuję wyjaśnienia, czy
panowie d’Albay i Massenat w ogóle pozostawili jakąś część materiału
doświadczalnego, jakiego domaga się Orfila przy wszystkich badaniach na truciznę, by
umożliwić dalsze analizy. Prawdopodobnie zużyli wszystko.
Massenat, jeszcze roztrzęsiony z powodu poniesionej klęski, z oburzeniem wyprosił
sobie atak ze strony Pailleta. Kazał wnieść na salę sądową skrzynię, w której zawarte
były wszystkie materiały zarówno „przebadane”, jak i „odstawione”. Ku złośliwemu
zadowoleniu Pailleta przyznać musiał jednak, że nie potrafi wymienić naczyń, w których
znajduje się jeszcze nie przebadana treść żołądka. Zmuszony był wezwać na pomoc
Bardou i Lespinasse’a. Dopiero po długiej debacie zdołali oddać Dubois i Dupuytrenowi
właściwe naczynia. Panowie z Limoges udali się natychmiast w powrotną drogę, by nie
tracić czasu.
Proces toczył się dalej, ale było jasne, że teraz uwaga skierowana była na dalszy
rozwój badań chemicznych. Widzowie z podnieceniem oczekiwali wyniku nowych
badań.
Wreszcie 5 lutego Dubois i Dupuytren zjawili się w Tulle. Gdy weszli na salę
sądową, nikt nie przeczuwał jeszcze, że — jak określono w jednym z dzienników —
„przynieśli z sobą sensację”. Stary Dubois, w uroczystej, nieco prowincjonalnie
wyglądającej czerni, wyciągnął naukę z klęski lekarzy. Po pierwsze wręczył sądowi
połowę materiału doświadczalnego „na wypadek, gdyby potrzebne były dalsze
eksperymenty”. Potem złożył swoje sprawozdanie. W Limoges skoncentrowano się na
badaniu żołądka i treści żołądka. Dubois wygłosił wykład o aparacie Marsha, chwaląc
jego niezmierną czułość (przy czym jednak przemilczał, że zarówno on, jak i jego
koledzy sami po raz pierwszy zmontowali aparat i posłużyli się nim bez najmniejszego
doświadczenia).
Po tym przygotowaniu Dubois z uroczystą obiecującą miną zwrócił się do
przysięgłych: — Zastosowaliśmy — oznajmił — większą liczbę metod, w pierwszym
rzędzie te, jakie obserwowano przy pracy pana Orfili. Opisał, jakie materiały
doświadczalne zostały zwęglone, jak dokładnie wedle przepisu Orfili biegli uzyskali
wyciągi i wprowadzili do aparatu Marsha. — Potem ciągnął podniesionym głosem: —
Mimo naszej wielkiej uwagi, choć badania nasze sięgały do najdrobniejszych
szczegółów, nie uzyskaliśmy żadnego wyniku… Nie uzyskali wyniku, jakkolwiek
wyciąg z żołądka i jego treści aż całą godzinę badali w aparacie Marsha, nieustannie
wystawiając aparat na działanie ognia. Wynik był taki — z naciskiem powiedział Dubois
— że przedłożony nam materiał nie zawierał ani cząsteczki arszeniku…!
Ten moment protokół sądowy komentuje uwagą: „Te wnioski końcowe wywołały
nieopisane poruszenie w audytorium… Madame Lafarge wstała składając ręce i oczy
wznosząc ku niebu”. Sztafety z wiadomością o wyniku dochodzeń spieszyły do
najbliższego urzędu telegraficznego w Bordeaux. Toksykologia nieodwołalnie
figurowała w nagłówkach dzienników. Paillet „ronił łzy triumfu”.
Triumfował jednak przedwcześnie. Dla oskarżyciela klęska wprawdzie była
niespodzianką, ale w ciągu poprzednich dni zadał on sobie trud przestudiowania pism
Orfili i Devergie’ego, by uzbroić się na wszelki wypadek. Wiedział o tym, że w pewnych
przypadkach zatrucia arszenikiem nie udało się wykazać trucizny w żołądku, natomiast
udało się to w wątrobie i w innych narządach. Zanim Paillet w nastroju zwycięzcy
połapał się, co się kroi, Decous przy pomocy kilku pytań uwikłał w spór starego Dubois i
ekspertów, którzy pierwszy raz badali truciznę z Brive. Ci po raz drugi wskutek
sprawozdania Dubois poczuli się dotknięci w swej dumie zawodowej. Kilka uwag
Dubois podrażniło Massenata i na odwrót; było to dostatecznym powodem oburzenia się
oskarżyciela. Wykrzyknął: „Tu szukamy prawdy, a nie zaspokojenia miłości własnej.
Chcemy wiedzy wyłącznie dla celów wymiaru sprawiedliwości”. Czy ekspertom
wiadomo, że w Paryżu — gdy badanie żołądka i jego treści nie daje żadnych wyników
— szuka się trucizny w wątrobie i w innych narządach? Obojętne, czy Massenat lub
Dubois znali ten fakt, żaden z nich nie był skłonny przyznać się do tego rodzaju
niewiedzy. Natychmiast zgodzili się, gdy Decous z psychologicznym mistrzostwem
zaproponował, by biegli z Brive i Limoges współpracowali przy badaniu dalszych
narządów Lafarge’a, podejmując trzecią próbę wykrycia prawdy. Wierzy on — tak
oświadczył Decous — że powołani są do odkrycia tej prawdy i że zachodzi potrzeba
wezwania Paryża do pomocy. Do tego wymagana jest jednak ekshumacja zwłok
Lafarge’a, wyjęcie wszystkich jeszcze nie zbadanych narządów i oddanie ich ekspertom.
Zbyt późno Paillet usiłował przeszkodzić oskarżycielowi. Po co nowe badania —
argumentował. Usiłował wykazać, że wyniki pierwszych i drugich eksperymentów są
tylko pozornie sprzeczne. Gdyby lekarzom z Brive nie eksplodowała probówka, bez
wątpienia również ustaliliby, że nie było żadnego arszeniku, tak samo jak panowie z
Limoges. Jednak tak sformułowane argumenty Pailleta spowodowały, że
przewodniczący przychylił się do wniosku Decousa.
„Lawina nowych nauk — napisał tego dnia pewien sprawozdawca z Paryża —
ruszyła. Nie zatrzyma się, póki prawda nie wyjdzie na jaw…”
Eksperci udali się do Le Glandier, proces zaś wlókł się w dosłownym znaczeniu. Sąd
usiłował wyjaśnić, w jaki sposób zatruty placek dostał się do paczki wysłanej do Paryża i
po co w malachitowym pudełeczku oskarżonej znajdowała się trucizna. Maria zaklinała
się, że jest niewinna, nie umiała jednak wyjaśnić, w jaki sposób zatruty placek dostał się
do Paryża, trucizna zaś do jej pudełeczka malachitowego, jeżeli ona sama tego nie
uczyniła. Ale zyskała burzliwe oklaski, gdy głosem męczennicy zapewniła, że w tym
kierunku być może żywi jakieś podejrzenie, ale nie chce go wyjawić, ponieważ nie chce
nikomu sprawić takich cierpień, jakie ona sama, lekkomyślnie oskarżona, musi znosić.
W gruncie rzeczy jednak każdy czekał na wynik trzeciej analizy.
Także lekarze z Brive wyciągnęli wnioski ze swych poprzednich doświadczeń. Każdy
u narządów wyjętych ze zwłok Lafarge’a włożyli tym razem do „czystych naczyń”.
Pospiesznie przestudiowali najnowsze publikacje Orfili. Nie zapomnieli pobrać próbek
gleby cmentarnej i opisać stanu trumny.
8 września powrócili do Tulle i polecili wnieść na salę dwie obwiązane sznurem paki,
„by sąd mógł się przekonać o prawidłowym stanie materiałów”. W protokole sądowym
znajdujemy uwagę: „Stół z pakami otoczyły panie, z których najodważniejsze w chwili
otwarcia pak nie mogły ukryć przerażenia, przedtem zwycięsko pokonywanego przez
nieodpartą ciekawość. Na wniosek biegłych postanowiono, że analiza chemiczna ma być
przeprowadzona poza Pałacem Sprawiedliwości. Obydwa wejścia (…) będą strzeżone
przez posterunki…” Wyniku analiz spodziewano się 9 września.
Jeszcze jeden dzień i jeszcze jedna noc! Czy doświadczenia potwierdzą to, co
znaleźli aptekarze z Limoges: nie ma arsenu? Niewinność Marii Lafarge? Wciąż jeszcze
przypiekało słońce, chmury pyłu zalegały nad ulicami Tulle… W końcu przed
południem 9 września ukazali się lekarze i aptekarze z Dupuytrenem na czele. „Głęboka
cisza — nadmienia protokół sądowy — napięta uwaga. Wszystkie spojrzenia zwrócone
na panią Lafarge zachowującą zupełny spokój. Pan Dupuytren składa sprawozdanie…”
Zespół lekarzy i chemików spalił wątrobę Lafarge’a i poddał przygotowaniom
potrzebnym do uzyskania płynnego wyciągu. Dupuytren długo zatrzymywał się przy
opisie poszczególnych czynności. Potem jednak figurowało zdanie, które wyzwoliło z
napięcia oskarżyciela, sędziów, przysięgłych, obrońcę i widzów: „Ten sam płyn
wprowadziliśmy do aparatu Marsha i nie otrzymaliśmy żadnego śladu arszeniku…”
Znowu niech przemówi protokół sądowy, by przedstawić wpływ, jaki wywarło zdanie:
„Ogólne poruszenie… długotrwałe oznaki zadowolenia. Pani Lafarge pochyla się z
uśmiechem ku swemu obrońcy, który, mniej niż ona panując nad swym nastrojem, czuje,
jak łzy ściekają mu po twarzy”.
Następnie Dupuytren i jego koledzy w sposób zwykły poddali przygotowaniom
części śledziony, płuc, serca, jelit i mózgu i wprowadzili do aparatu Marsha. Dupuytren
powtórzył: „Nie znaleźliśmy ani śladu arszeniku”. Massenat dodał z uznaniem: „Dziś
posługiwałem się nową metodą przy pomocy aparatu Marsha i — tak jak moi koledzy —
doszedłem do całkowitego przekonania, że nie było żadnej trucizny…” Wobec tych
wyników biegli zrezygnowali w ogóle z przebadania jeszcze próbek gleby na truciznę.
Paillet zawołał z nieopisanym zadowoleniem, że wobec tego cały nieboszczyk został
poddany analizie i nie znaleziono ani atomu arszeniku. Ani atomu arszeniku! Do tego
wyniku można było dojść już parę miesięcy wcześniej i nigdy nie byłoby żadnego
procesu Marii Lafarge. Z nowinami natychmiast zapoznała się ulica, rozległy się okrzyki
zadowolenia, pędziły nowe sztafety. Wszyscy, łącznie z Pailletem, byli pod tak mocnym
wpływem nowych wyników, że o truciźnie wykrytej w czasie pierwszych dochodzeń w
napojach, jakie Maria Lafarge przygotowała dla „swego małżonka, zdaje się, zupełnie
zapomniano. Ale oskarżyciel o tej truciźnie nie zapomniał. W chwili, która, zda się,
przypięczętowała jego klęskę, wrócił do tej sprawy. Obojętne, czy chodziło tylko o
ripostę, czy stało się to z przekonania i głębokiej, nie dającej się obalić wiary w winę
oskarżonej, zażądał, by napoje i zawartość malachitowego pudełeczka Marii Lafarge
również poddać „doświadczeniom przy pomocy aparatu Marsha”. Paillet z lekkim
sercem zgodził się. Triumf, który dopiero co przeżył, wprowadził go w stan takiej
euforii, że było dla niego pewne, iż oskarżyciela czeka całkowita klęska. Wydawało mu
się rzeczą niewątpliwą, że biegli z Brive, którzy teraz przyznali się do swych błędów,
pomylili się też przy badaniu napojów i zawartości malachitowego pudełeczka. Znaleźli
arszenik tam, gdzie żadnego arszeniku nie było! Z tego względu, że dla tych nowych
badań nie trzeba było żadnych długotrwałych przygotowań, jak przy przeprowadzeniu
analizy narządów, sprawdzenie można było przeprowadzić w ciągu kilku godzin.
Rozprawę przerwano, a w protokole zanotowano: „Pani Lafarge wychodzi niezmiernie
podniecona i czarującym uśmiechem zda się dziękować zgromadzonym, którzy tak
wyraźnie okazywali jej swą sympatię”.
Jeszcze jeden krótki okres napięcia. Ale tego napięcia nie można było porównać z
poprzednim. „Lafargistów” ogarnęło pewnego rodzaju upojenie. Po południu sąd zebrał
się ponownie, by wysłuchać biegłych.
Gdy weszli, twarze ich były dziwnie ponure. Dubois senior zawahał się przez chwilę,
zanim przemówił. Potem niepewnym głosem zaczął sprawozdanie, a to, co miał do
powiedzenia, uczyniła jego niepewność zrozumiałą: on i jego koledzy znaleźli wszędzie
arszenik. Samo tylko mleko z jajami zawierało go tyle, że — jak to z trudem przyznał
Dubois — można nim było „otruć co najmniej dziesięć osób”.
Oskarżyciel gwałtownym ruchem poprawi! się na krześle. „Ten wynik — zawołał —
uzasadnia moją wytrwałość.” Pierwsi „lafargiści”, ochłonąwszy, zasypali go wrogimi
okrzykami. Decous nie pozwolił się zbić z tropu. Poczuł znowu grunt pod nogami.
Ciągnął: „Trwam w przekonaniu, że ta kobieta zamordowała swego męża. Gdy metody
naukowe ponownie doprowdziły do sprzeczności, obowiązkiem sądu jest wyczerpać
wszelkie możliwości.” Oskarżyciel domagał się sprowadzenia z Paryża Orfili i
powierzenia mu ostatecznego rozstrzygnięcia. Sama obrona wielokrotnie domagała się z
pasją Orfili. Teraz przeto zapewne nie przeciwstawi się własnemu żądaniu. Paillet
rzeczywiście nie miał innego wyboru, jak zgodzić się. Ale zrobił to w mocnym
przekonaniu, że Orfila, którego metody zastosowali w końcu biegli z Brive i Limoges,
nie znajdując w zwłokach nawet śladu arszeniku, również potwierdzi negatywny wynik.
Co więcej, spodziewał się, że Orfila wyjaśni niezrozumiałe wykrycie trucizny w
napojach. Wśród ogólnego niepokoju konny posłaniec opuścił Tulle. Gnał do Bordeaux,
by stamtąd telegraficznie zaprosić Orfilę do Tulle. 12 września Orfila zapowiedział swe
przybycie na 13.
Rzeczywiście zjawił się rankiem owego dnia pospieszną pocztą z Paryża. Zażądał, by
w jego doświadczeniach wzięli udział jako świadkowie wszyscy biegli, którzy
dotychczas pracowali w sprawie Lafarge. Przejął też materiał doświadczalny i
odczynniki biegłych, aby nie było powodu do podejrzenia, że przywiózł z Paryża
zawierające arsen odczynniki.
W czasie pracy w jednej z sal Pałacu Sprawiedliwości wszystkie drzwi były
zamknięte i strzeżone. Orfila przeprowadzał badania przez całą noc z 13 na 14 września.
Na zewnątrz nie przeciekła żadna wiadomość. Napięcie wyzwoliło się protestami przed
budynkiem sądowym. W końcu, późnym popołudniem 14 września, Orfila znowu
wszedł na salę sądową. Obydwaj Dubois, Dupuytren oraz lekarze z Brive weszli za nim
z opuszczonymi głowami.
Przychodzimy — oświadczył Orfila — zdać… sądowi sprawę. Potem, po kilku
wstępnych uwagach, usłyszano zdania, które sparaliżowały na sali wszelkie poruszenia:
Udowodnię: po pierwsze, że w zwłokach Lafarge’a znajduje się arszenik; po wtóre:
arszenik ten nie pochodzi ani z odczynników, których użyliśmy, ani z ziemi otaczającej
trumnę; po trzecie, że znaleziony przez nas arszenik nie jest też składnikiem naturalnym,
jaki znajduje się w każdym ludzkim organizmie…”
Paillet podparł głowę obu rękami, niezdolny pojąć, że ten śmiertelny cios zadał mu
Orfila — „jego” Orfila. Z trudem pojmował to, co ów dalej relacjonował. Orfila zrobił
wyciąg z wszystkich pozostałości żołądka i treści żołądka i wprowadził do aparatu
Marsha. Wkrótce ukazały się wyraźne lustra arsenowe. Próba z tlenkiem srebra
wykazała, że faktycznie chodzi o arsen. Następnie ze wszystkich istniejących jeszcze
części pozostałych narządów, od wątroby do mózgu, przygotowano wyciąg i zbadano.
Aparat Marsha wykazał znowu małe, ale niewątpliwe lustra arsenowe. W końcu Orfila
zwęglił przy pomocy saletry wszystkie resztki pozostałe na sączkach przy sporządzaniu
wyciągów. Z powstałego z nich wyciągu udało mu się uzyskać jeszcze dwunastokrotnie
więcej arsenu niż w poprzednich doświadczeniach.
Badanie próbek ziemi nie wykazało żadnych śladów arsenu. Arsen przeto żadnym
sposobem nie mógł przeniknąć do zwłok z ziemi cmentarnej.
Ponieważ naturalny arsen ludzkiego organizmu znaleźć można tylko w kościach, lecz
nie w innych narządach, w sprawie Lafarge’a jest to bez znaczenia.
Orfila zakończył, że jeśli chodzi o wyniki lekarzy i aptekarzy z Brive i Limoges, to
pierwsze badania przeprowadzone zostały przestarzałymi metodami. Aparat Marsha
jednak, użyty później, jest tak czułym przyrządem, że niewprawny analityk początkowo
często dochodzi do ujemnych wyników. Wystarczy, jak to robili jego poprzednicy,
wystawić tylko rurkę na zbyt ostry płomień, by odpędzić z niej arsen, w postaci gazu,
zamiast dać mu sposobność osadzenia się.
Przewodniczący sądu, de Barny, postawił jedno jedyne pytanie: czy Orfila uważa
lustra arsenowe za tak duże, że można przyjąć otrucie. Orfila odparł, że jest to pytanie,
na które można dać odpowiedź tylko w związku z wszystkimi innymi okolicznościami,
objawami zachorowania, faktem kupna trucizny i istnieniem zatrutych napoi. Wtedy
oczywiście łatwo można na nie odpowiedzieć.
Na krótko przed godziną siódmą Orfila opuścił salę sądową. De Barny obawiał się
napaści „lafargistów” i polecił kilku żandarmom towarzyszyć chemikowi dla ochrony aż
do pospiesznej poczty do Paryża. Ale wstrząs, jaki wywołały oświadczenia Orfili, zrazu
wszystkich obezwładnił. Protokół zdawał się wszystkich obecnych wprawiać w
osłupienie. Paillet niezdolny był do złożenia oświadczenia. Maria Lafarge po raz
pierwszy straciła panowanie nad sobą. Doszła jeszcze z powrotem do więzienia wśród
dodających jej odwagi okrzyków. Ale tam załamała się tak, że proces trzeba było
przerwać na przeciąg dwóch dni.
Paillet uważał, że nie ma sensu raz jeszcze odwoływać się do jakiegoś innego
eksperta, by wzbudzić wątpliwości co do orzeczenia Orfili, którego on sam sławił jako
największy autorytet; jeden jednak z miejscowych adwokatów, Lachaud — Paillet
posługiwał się nim jako drugim asystentem — zapałał gwałtowną miłością do Marii
Lafarge i z własnej inicjatywy wysłał pospiesznego gońca do Paryża. Prosił Franciszka
Raspaila, który był nie tylko chemikiem, lecz i politykiem, i jako liberał często
krzyżował szpady z konserwatywnym Orfilą, nie unikając żadnej dyskusji z królem
toksykologii, by natychmiast przybył do Tulle. Ale był to krok daremny. Raspail
wprawdzie posłuchał wezwania, ale gdy wyjechał z Paryża, proces był już w końcowej
fazie.
Paillet usiłował w rozpaczliwym przemówieniu udowodnić, że Maria Lafarge jest tak
szlachetną naturą, że w duszy jej nie ma miejsca nawet na myśl o morderstwie. Gdy z
ulicy dochodziły do sali wściekłe okrzyki, domagające się, by zaczekać na przybycie
Raspaila z Paryża, sędziowie i przysięgli wieczorem 19 września udali się na naradę. W
godzinę później uznali Marię Lafarge winną. Gdy zapadła noc, o godzinie 11.30
ogłoszono wyrok. Brzmiał: „Dożywotnie ciężkie roboty”.
W tym samym czasie Raspail przybył do Tulle. Oczekiwał go tłum „lafargistów”;
grozili posłańcowi, bo zbyt późno sprowadził Raspaila. Sam Raspail nic więcej nie mógł
przedsięwziąć, jak tylko zbadać lustra arsenowe, które mu chętnie pokazano, i wracać do
Paryża. Nie wywarł żadnego wpływu na los Marii Lafarge. Król Ludwik Filip zamienił
wyrok na dożywotnie więzienie. W październiku przewieziono Marię do Montpellier.
Tam przebywała przez dziesięć lat i napisała pamiętniki. Rozchorowała się ciężko na
płuca i w końcu została zwolniona. W kilka miesięcy później zmarła, do końca
utrzymując, że jest niewinna. Tymczasem Bac, asystent obrońcy, Pailleta, który sam
długo wierzył w jej niewinność i czynił wszystko, aby ją ratować, oświadczył później,
oceniając dramat Marii Lafarge w chwili jej śmierci: „Myślcie o niej tak źle, jak tylko
potraficie. Ale i wtedy jeszcze nie będziecie prawdopodobnie myśleć wystarczająco źle”.
W pierwszych latach po procesie współcześni dalecy byli jeszcze od obiektywnej
oceny. Walka między „lafargistami” a „antylafargistami” szalała dalej. Opublikowano
wiele polemik i książek we Francji i w różnych krajach Europy. Tytuły ich świadczyły, z
jaką pasją zderzały się przeciwieństwa. Po jednej stronie mówiono: „Chytra złodziejka
diamentów i straszliwa trucicielka”, po drugiej: „Maria Lafarge — niewinna”.
Ponieważ jednak kwestia wykrycia trucizny i nowa nauka — toksykologia — były
centralnym punktem procesu, stanowiły one także przedmiot następnych walk. Tam,
gdzie sam proces jeszcze ich nie uświadomił opinii światowej, stało się to dzięki tym
gwałtownym sporom. W okresie wielkich poszukiwań tego, co nie znane i nie zbadane,
przypadających właśnie na pierwszą połowę XIX wieku, liczni lekarze, chemicy i
farmaceuci spoglądali ku tajemniczej, wywołującej zacięte spory dziedzinie —
toksykologii. Młodzi chemicy napływali do Paryża, by zostać uczniami Orfili i innych
francuskich toksykologów.
Rozpoczął się wiek naukowej toksykologii sądowej.

═══════ ♦ ═══════
4. Już w chwili gdy rozpoczynał się wielki rozwój toksykologii sądowej, badacze
trucizn przeczuwali owo nieubłagane prawo, któremu ta nauka miała podlegać jeszcze
sto lat później, w większym nawet stopniu niż medycyna sądowa. Nauczyli się rozumieć,
że każdy krok naprzód przynosił wprawdzie wyniki, ale także otwierał perspektywę
nowych, jeszcze nie wyjaśnionych tajemnic; co więcej — gdy rozwiązali zagadkę jednej
grupy trucizn, ich własna mistrzyni — wiedza przyrodnicza — wykrywała lub nawet
tworzyła wciąż nowe trucizny.
Już Orfila — niezależnie od trucizn metalicznych i mineralnych — zwrócił uwagę na
znane od tysięcy, a co najmniej od setek lat niektóre trucizny roślinne. Ale gdy
usiłowania wykrycia arsenu (mniej więcej w tym samym okresie), antymonu, ołowiu,
rtęci, fosforu, siarki i wielu innych metaliczno— mineralnych trucizn przyniosły mu
wielki, epokowy sukces — początkowo drobna grupa znanych trucizn roślinnych
stworzyła własny wielki, pełen tajemnic świat.
Zapoczątkował ten rozwój niemiecki aptekarz Serturner, gdy w roku 1803
wyodrębnił z opium morfinę. Kilkadziesiąt lat później przyrodnicy i farmaceuci
wyosobniali stale wzrastającą ilość trucizn, przede wszystkim z roślin egzotycznych.
Ponieważ wszystkie te trucizny miały charakter zasadowy, otrzymały nazwę alkaloidów.
Wszystkie alkaloidy roślinne oddziaływały na system nerwowy łudzi i zwierząt w
małych dawkach jako lekarstwo, w większych — jako absolutnie śmiertelna trucizna.
W roku 1818 Cavetou i Pelletier wyodrębnili z wroniego oka61 (kulczyba) morderczą
strychninę. W 1820 Desosse znalazł w korze drzewa chinowego chininę, a Runge w
kawie kofeinę. W roku 1826 Giesecke odkrył w cykucie koniinę. W 1828 Possel i
Reimann wydzielili z tytoniu nikotynę, w 1831 Mein uzyskał atropinę z wilczej jagody.
Blisko dwa tysiące alkaloidów roślinnych czekało jeszcze na odkrycie, od kokainy,
hioscyjaminy i kolchicyny aż do akonityny. Dopiero po pewnym czasie pierwsze
alkaloidy dotarły z małych laboratoriów i pracowni uczonych do lekarzy, chemików i
aptekarzy, a w końcu do szerszych warstw. Wynikało samo przez się, że wpierw lekarze
stosowali je nie tylko dla leczniczego, ale także zabójczego ich działania. Wkrótce
jednak trucizny dostały się także w ręce innych ludzi — skutkiem tego była stale rosnąca
liczba morderstw i samobójstw. Każde morderstwo, każde samobójstwo zarazem
pouczało, że trucizny roślinne zabijały, nie pozostawiając w zabitym — jak arsen czy
inne metaliczno-mineralne trucizny — dających się wykazać śladów.
15 listopada 1823, trzęsąc się z oburzenia, przed sądem przysięgłych w Paryżu
podniósł się z krzesła francuski prokurator generalny, de Broe. Było to w dniu jego
mowy oskarżycielskiej przeciw młodemu jeszcze paryskiemu lekarzowi, doktorowi
Edme Castaingowi, oskarżonemu o otrucie dwóch pacjentów i przyjaciół, który, z twarzą
wyrażającą pewność siebie i rękami skrzyżowanymi na piersi, siedział na ławie
oskarżonych. „Gdyby ustawa w przypadku otrucia — wołał de Broe — uważać chciała
za nieodzowne analityczne wykazanie trucizny, musielibyśmy dodać do ustawy karnej
nowy paragraf. Paragraf ten musiałby brzmieć: ponieważ trucizny roślinne nie
pozostawiają żadnych śladów, morderstwo za pomocą trucizny roślinnej pozostaje
bezkarne… W przyszłości moglibyśmy zapewnić trucicieli: mordercy, nie używajcie
arszeniku i żadnych trucizn metalicznych. Pozostawiają ślady. Używajcie trucizn
roślinnych! Trujcie waszych ojców, trujcie matki, trujcie całe rodziny, a spadek będzie
należał do was. Nie lękajcie się niczego! Wasz zbrodniczy czyn pozostanie bezkarny.
Nie ma corpus delicti, ponieważ znaleźć go nie można…” Z pasją, załamującym się
głosem ciągnął de Broe: „Nikt już nie będzie bezpieczny, jeśli tak straszliwy przykład
trucicielstwa pozostanie bezkarny”.
Trudno byłoby policzyć lekarzy, których od 10 do 14 listopada 1823 wypytano jako
biegłych oskarżenia przeciw doktorowi Edme Castaingowi. Wśród nich byli ludzie
należący do sławnych przedstawicieli świata lekarskiego, jak profesorowie Magendie
czy Laennec, który wszedł do historii medycyny jako wynalazca stetoskopu. Pytanie
interesujące wszystkich brzmiało: czy doktor Edme Castaing, lat dwadzieścia siedem,
zabił obydwu swych przyjaciół — braci Hipolita i Augusta Ballettów — przy pomocy
nowego lekarstwa, morfiny, by wejść w posiadanie ich majątku?
Ustalono, że Hipolit 5 października 1822 w swym paryskim mieszkaniu
(pielęgnowany wyłącznie przez Castainga) umarł w pełni zdrowia. Ustalono, że
Castaing, poprzednio gnębiony długami, nagle 14 października wyrównał wszystkie
długi, pożyczył swej matce 30 000 franków, a za 10 000 franków zakupił akcje.
Stwierdzono, że brat Hipolita, August, zmarł 2 czerwca 1823 w hotelu „Téte Noire” w
Saint-Cloud (również pielęgnowany przez Castainga) po nagłych wymiotach, przy
objawach wewnętrznego niepokoju, obezwładniającego znużenia; plus chorego był
ledwo wyczuwalny, a źrenice niezwykle zwężone.
Jednak wszystkie usiłowania paryskich lekarzy i chemików: Chaussiera, Pelletana,
Lhermiera, Sagalasa, Magendie’go, Vauquelina i Barruela, by w resztkach treści żołądka
Augusta wykryć morfinę — zawiodły. Sprawozdanie, które przedłożyli 15 lipca 1823,
było jedynie dowodem niemożności wykrycia alkaloidu roślinnego. Przez
odparowywanie, sączenie, nasycanie magnezją czy przez rozpuszczanie w alkoholu
próbowali oni otrzymać z treści żołądka wyciąg i językiem próbowali goryczy. Gorycz
morfiny wydawała im się najlepszym kryterium jej wykrycia. Dla porównania smaku
posługiwali się roztworem morfiny w wodzie z małym dodatkiem alkoholu etylowego.
Nie stwierdzili jednak żadnej goryczy i stosownie do tego złożyli 15 lipca sprawozdanie.
Generalny prokurator de Broe pogodził się z tym, że wykazanie roślinnej trucizny —
morfiny — metodami chemicznymi jest niemożliwe. Ale gdy 10 listopada 1823 zaczął
się proces przeciw Castaingowi, de Broe spodziewał się otrzymać od biegłych lekarzy
przynajmniej wyjaśnienia co do sposobu oddziaływania morfiny na człowieka — w
jakiej dawce jest ona śmiertelna, jakie wywołuje objawy i czy zjawiska chorobowe przed
śmiercią Augusta Balletta odpowiadały takim objawom. Prócz Chaussiera, Vauquelina,
Lhermiera, Magendie’go, Barruela, Segalasa i Pelletana polecił przeto wezwać — także
jako biegłych — doktorów i profesorów: Laenneca, Pigache’a, Michela, Petita i Balzaca,
naprawdę całą śmietankę paryskiego świata lekarskiego. A jednak zjawienie się tych
lekarzy przed sądem jedynie jeszcze bardziej uwydatniło powszechną ignorancję i
bezradność wobec alkaloidów roślinnych.
W przyszłości w oparciu o doświadczenia miało się okazać, że mimo indywidualnie
uwarunkowanych różnic jeden gran morfiny może już być śmiertelny. Śmierć na skutek
zatrucia morfiną występowała zazwyczaj, jak to było w przypadku Augusta Balletta,
wśród wymiotów, znużenia, ociężałości, utraty przytomności, porażenia centralnego
układu nerwowego — czasami także wśród gwałtownych kurczów. Jako jeden z
najpewniejszych objawów zatrucia morfiną uchodzić będzie kiedyś wyraźne zwężenie
źrenic. Człowiek taki, jak profesor Laennec, oświadczył natomiast trzeciego dnia
procesu, 13 listopada, że niektórzy ludzie mogą znieść 100 gran morfiny, gdy inni giną
już przy dawce 10 gran. Segalas uważał 8 gran za dawkę śmiertelną. Pigache uważał, że
należy podkreślić zwężenie źrenic, które uderzyło go u konającego Augusta Balleta.
Magendie zgadzał się z nim. Stary Chaussier i jego zwolennicy natomiast twierdzili, że
zatrucie morfiną wywołuje stałe rozszerzenie źrenic, a więc coś wręcz przeciwnego. Gdy
de Broe zwrócił mu uwagę na tę sprzeczność, Chaussier odpowiedział uprzejmie, że być
może, ale tamci dwaj nie posiadają jego doświadczenia. „Nie pytam o to, co sądzą moi
koledzy, mówię na podstawie własnego długiego doświadczenia”.
Reasumując: makabryczne, dwa dni trwające widowisko, pełne omyłek, niewiedzy i
bezradności, co Castaingowi i jego obronie pozwoliło z coraz większą pewnością
oczekiwać wyroku. Nic dziwnego, że de Broe z pasją zwrócił się do przysięgłych: „Nie
poddajcie się wpływowi ignorancji lekarzy i chemików. Myślcie o przygniatającym
brzemieniu innych dowodów i nie zachęcajcie innych morderców, by szli za przykładem
Castainga”.
Gdy wieczorem 17 listopada 1823 przysięgli uznali doktora Edme Castainga winnym
morderstwa popełnionego na Auguście Ballecie, zwyciężył de Broe. Ale wyrok śmierci
na Castainga nie przeszkodził temu, że o tym popisie bezradności wobec trucizn
roślinnych, jaki dali lekarze i chemicy w przypadku tego morderstwa, dowiedziano się
naprzód w Paryżu, następnie we Francji, a wkrótce potem w całej Europie. Przekonanie,
że trucizn roślinnych po śmierci ofiary nie da się wykryć, utrwaliło się nawet w
świadomości szerokich mas. Nikt się nigdy nie dowiedział o liczbie ofiar zmarłych bez
rozpoznania z powodu trucizn roślinnych, jeszcze na długi czas po połowie
dziewiętnastego wieku, na skutek niewiedzy, omyłek lekarzy i w nie mniejszym stopniu
dlatego, że mordercy zręczniejsi byli niż Castaing i unikali stwarzania poszlak.
Do roku 1850 udało się wprawdzie toksykologom znaleźć kilka chemicznych
odczynników, przy pomocy których można było wykazać obecność alkaloidów, jeśli
były one w stanie czystym lub „we względnie czystym roztworze”. Tanina, chlorek rtęci
i inne odczynniki powodowały w tego rodzaju roztworach wyraźne zmętnienie lub osad.
Po wielu próbach odkryto także kilka odczynników, które w obecności określonych
alkaloidów wywoływały charakterystyczne zabarwienie. Na przykład, gdy zadać roztwór
morfiny kwasem azotowym, wówczas przybiera on barwę czerwoną. Ale gdzie i kiedy w
podejrzanych przypadkach śmierci można spotkać czystą substancję trucizny roślinnej?
Gdzie i kiedy można znaleźć jeszcze truciznę w napojach łub podobnych roztworach?
Prawie zawsze alkaloidy roślinne ukryte były głęboko w zwłokach, wprowadzone do
narządów zmarłego, w „żywą materię”, o której tak często mówił Orfila. I wciąż na
nowo stawano wobec niemożności wyodrębnienia trucizny roślinnej z tej materii, tak jak
to się udało w przypadku arsenu i innych trucizn metaliczno-mineralnych. Gdy
niszczono „materię organiczną” w ten sposób, jak działo się to z arsenem, ulegały
zniszczeniu także alkaloidy roślinne.
Jeszcze w roku 1847 starzejący się Orfila skarżył się w spokojnej chwili — po
nieprzejrzanej serii eksperymentów na zwierzętach otrutych przez niego alkaloidami
roślinnymi — że rozszyfrowanie tajemnicy przyczyny śmierci ofiar trucizn roślinnych
prawdopodobnie nigdy nie będzie możliwe. Nie mógł wiedzieć, że tylko trzy lata
dzieliły jego i jemu współczesnych od odkrycia, które bardziej jeszcze niż aparat Marsha
zrewolucjonizowało toksykologię i zdobyło przez to nieprzemijające znaczenie.

═══════ ♦ ═══════
5. Było późne popołudnie 21 listopada 1850 roku, gdy proboszcz gminy Bury,
położonej między belgijskimi miastami Mons i Tournai, stanął wobec dziwnej grupy
gości — trzech dziewcząt i młodego mężczyzny. Proboszcz rozpoznał ich natychmiast,
gdy nieśmiało i niespokojnie wyszli z cienia w światło lampy: Gilles — furman,
Émerence Bricourt — pokojówka, Justyna, Thibaut i Wirginia Chevalier — panny do
dzieci. Wszyscy należeli do personelu zamku Bitremont położonego w pobliżu. Dręczeni
wyrzutami sumienia, prosili proboszcza o radę. Poprzedniego dnia, 20 listopada po
południu, w starym, murami i fosą chronionym zamku wydarzyło się coś, co ich
wszystkich napełniło trwogą.
To, co Émerence Bricourt miała do zakomunikowania, było w ogóle dość niezwykle
— niezwykłe, nawet jeśli chodziło o zamek Bitremont, który ludności Hainaut znany był
od dawna jako miejsce rozpustnego życia. Wielu okolicznych mieszkańców wierzyło, że
prawdą było to, co opowiadano — iż ledwie trzydziestoletni pan zamku, hrabia Hipolit
Visard de Bocarmé, karmiony był w młodości przez lwicę i z lwim mlekiem wyssał całą
dzikość zwierzęcej mamki.
Bocarmé był synem holenderskiego namiestnika Jawy i jego żony, Belgijki. Matka
wydała go na świat na pełnym morzu, na pokładzie fregaty „Eurimus Marinus”, w czasie
burzliwej podróży do wschodniej Azji. Późniejszy pobyt w Stanach Zjednoczonych,
gdzie ojciec Hipolita próbował handlu tytoniem i myślistwa, sprawił, że młodzieniec do
pewnego stopnia zdziczał. Po powrocie do Starego Świata wpojenie mu umiejętności
czytania i pisania kosztowało wiele trudu. W końcu jednak panicz zainteresował się
naukami przyrodniczymi i objął zarząd zamku Bitremont.
By polepszyć swe położenie majątkowe, Bocarmé pojął w roku 1843 za żonę
mieszczankę Lidię Fougnies, gdyż przypuszczał, że dysponuje ona znaczącymi środkami
pieniężnymi. Ojciec Lidii był aptekarzem w Peruwelz — samolubnym dziwakiem, który
dwoje swych dzieci, Lidię i chorowitego syna imieniem Gustaw, wychował tak, by
„dążyli wzwyż”, szczególnie do tytułów szlacheckich. Dopiero po ślubie hrabiego
Bocarmé z Lidią wydało się, że majątek rodziny Fougnies był grubo przeceniony.
Ówczesna hrabina otrzymała zaledwie roczną rentę 2000 franków, nawet w przybliżeniu
nie wystarczającą na ekstrawaganckie wymagania hrabiowskiej pary. W ciągu kilku lat
Bitremont stało się miejscem bezprzykładnie złej gospodarki: hałaśliwe zabawy, hulanki,
polowania i gromady służby — z drugiej strony rosnący ciężar długów. Sceny bijatyk
między hrabią a hrabiną występowały na przemian z wybuchami wzajemnej
namiętności. Po śmierci starego Fougnies renta hrabiny wzrosła do 5000 franków
rocznie, ale już i to było tylko przysłowiową kroplą w morzu. Pozbycie się za bezcen
posiadłości wiejskiej było jedyną możliwością pokrycia najbardziej uciążliwych długów.
W roku 1849 tę możliwość wykorzystano. Sytuacja stała się tak rozpaczliwa, że
Bocarmé pożyczał z oszczędności służby. Ostatnią nadzieją pary hrabiowskiej była
śmierć brata Lidii, Gustawa, który był głównym dziedzicem spadku. Gdyby zmarł
bezżenny, hrabina zostałaby jego spadkobierczynią.
Gustaw był ciężko chory po amputacji podudzia, poruszał się tylko o kulach, liczenie
na jego śmierć nie było przeto nieuzasadnione. Nagle jednak wiosną 1850 roku rozeszła
się wieść, że Gustaw zamierza się żenić. Faktycznie wydało się, że zakupił zamek
zubożałej rodziny szlacheckiej i zaręczył się z jego właścicielką, panną de Dudzech. Od
początku listopada 1850 było prawic pewne, że zaślubiny obojga są kwestią krótkiego
czasu — a tym samym załamanie się wszelkiej nadziei pary Bocarmé na majątek
Gustawa Fougnies.
Ale owego wieczora 21 listopada, kiedy proboszcz z Bury przysłuchiwał się w swej
małej izdebce nieskładnemu i przerażającemu sprawozdaniu Émerence Bricourt,
Gustawa Fougnies od dwudziestu czterech godzin nie było wśród żywych. Już nie mógł
się ożenić. Umarł.
Od południa 20 listopada zwłoki jego leżały w komórce Émerence, z bliznami na
wargach i z czarnymi spalonymi ustami.
Historia Émerence brzmiała następująco: Przed południem 20 listopada posłaniec
oznajmił parze Bocarmé, że Gustaw koło południa zjawi się w zamku, by zawiadomić
krewnych o zamierzonym małżeństwie. Potem zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
Zazwyczaj dzieci pary hrabiowskiej wraz ze swymi bonami brały udział w posiłkach w
wielkiej sali jadalnej, lecz owego dnia zostały wygnane do kuchni. Po przybyciu
Gustawa sama hrabina podawała potrawy. Na krótko przed zapadnięciem wczesnego
zmierzchu Émerence usłyszała z sali odgłos, który brzmiał tak, jakby ktoś upadł na
podłogę. Bezpośrednio potem Gustaw Fougnies krzyknął zduszonym głosem: „Ah, ah,
pardon, Hipolit…” Émerence skoczyła do sali, ale wpadła na hrabinę, która pospiesznie
zamknęła drzwi za sobą. Hrabina pobiegła do kuchni i powróciła do sali z naczyniami
pełnymi gorącej wody. Bezpośrednio potem zawołała Émerence i furmana Gillesa na
pomoc. Oświadczyła: „Gustaw nagle zachorował. Pójdźcie pomóc. Zdaje mi się, że
umarł. Apopleksja”.
Służący zastali Gustawa leżącego bez życia na podłodze sali. Hrabia Bocarmé
natomiast był w stanie gwałtownego podniecenia. Mył zakrwawione ręce. Polecił
Gilles’owi przynieść z piwnicy ocet winny ze specjalnej beczki i rozebrać zmarłego.
Wlewał szklankami ocet w usta zmarłego Gustawa Fougnies i polecił zlać także octem
ciało nieboszczyka. Hrabina zaniosła ubranie swego brata do pralni i wrzuciła je do
wrzących mydlin. Przez cały ten czas Gilles’owi wciąż kazano polewać zmarłego octem
winnym. Potem Gilles zaniósł zwłoki do komórki Émerence i położył na jej łóżku.
Pół nocy zużyła hrabina na szorowanie mydłem podłogi w jadalni, gdzie Gustaw
zmarł, kule jego naprzód wymyła, potem spaliła. Wczesnym rankiem zjawił się hrabia z
nożem, by zeskrobać powierzchnię desek. Czynności te trwały do południa. Dopiero po
południu para hrabiowska zupełnie wyczerpana udała się do łóżka, a pod wieczór służba
ochłonęła i udała się w drogę do Bury. Byli tam i zadali proboszczowi pytanie: „Na
miłość Chrystusa, co mamy robić?”
Było wielką ulgą dla proboszcza, że zwolniony został od odpowiedzi na to pytanie.
Właśnie Émerence skończyła swe sprawozdanie, gdy pisarz gminny zjawił się z
wiadomością, że sędzia śledczy z Tournai zapowiedział swe przybycie na dzień
następny. Pogłoski, że Gustaw Fougnies zmarł nienaturalną śmiercią, dotarły aż do
Tournai. Sędzia śledczy wprawdzie nie wierzy tym pogłoskom, ale z obowiązku musi
wdrożyć krótkie śledztwo.
Późnym popołudniem 22 listopada przybył sędzia śledczy Heughebaert z trzema
żandarmami, chirurgami: Marouzé, Zoude’em i Cosse’em, oraz protokolantem Bury.
Wątpliwości Heughebaerta co do pogłosek były tak wielkie, że pozostawił żandarmów w
Bury, a udał się na zamek tylko z lekarzami i protokolantem. Tam jednak wątpliwości
jego szybko zmieniły się w skrajną podejrzliwość. Bocarmé kazał powiedzieć, że jest
nieobecny. Długo trwało, zanim się zjawił. Komin w sali jadalnej pełen był popiołu, w
którym można było rozróżnić resztki spalonych książek i papierów. Na podłodze leżały
zeskrobane wióry. Niechętnie zaprowadzono Heughebaerta do zmarłego. Hrabina
wzbraniała się odsunąć zasłony zaciemniające pokój. Sam sędzia śledczy wpuścił
światło i spojrzenie jego padło natychmiast na obrażenia na twarzy Gustawa Fougnies.
Bocarmé bezskutecznie usiłował ukryć krwawe plamy i rany na swych rękach. Sędzia
śledczy mówił później: „Krew zaczęła we mnie kipieć”. Polecił lekarzom zbadać zwłoki
zmarłego na miejscu, by ustalić, czy zmarł naturalną śmiercią.
Lekarze kazali zanieść Gustawa Fougnies do wozowni zamkowej. W dwie godziny
później złożyli sprawozdanie z wyniku swych badań, Stwierdzili całkiem zdrowy mózg,
nie było mowy o apopleksji. Natomiast w ustach, na języku, szyi i żołądku powstały tak
znaczne nadżerki, że lekarze doszli do wniosku, iż Gustaw Fougnies zmarł na skutek
wlewania mu jakiegoś gryzącego płynu. Uważali za możliwe użycie kwasu siarkowego.
„Śmierć została spowodowana — oświadczyli — przez długotrwale straszliwe boleści,
jakie wywołały nadżerki ust i przełyku”.
Heughebaert kazał pobrać wszystkie narządy zmarłego, które mogły mieć znaczenie
przy chemicznym badaniu użytego kwasu. Sam był świadkiem, jak lekarze włożyli do
naczyń język, przełyk, żołądek, jelita wraz z ich treścią, ponadto płuca i wątrobę, zalali
wszystko czystym alkoholem i zapieczętowali. Protokolantowi i jednemu z żandarmowi
zlecono niezwłoczne przewiezienie naczyń do Tournai. Pozostali dwaj żandarmi
zaaresztowali hrabiego i hrabinę Bocarmé.
Natychmiast po powrocie do Tournai Heughebaert wynajął wóz z rączymi końmi,
załadował materiały do badań i z tym pospieszył do Brukseli, do szkoły wojskowej,
która od roku 1840 zatrudniała profesora chemii, jego nazwisko zaś znane było sędziemu
śledczemu z przypadkowej lektury jakiegoś czasopisma chemicznego. Brzmiało ono:
Jean Servais Stas.
Stas liczył lat trzydzieści siedem, gdy Heughebaert zlecił mu czynność, której
wykonanie miało mu przynieść nieprzemijającą sławę. Z urodzenia Flamandczyk, syn
miasta Leuven, studiował Stas pierwotnie medycynę i chemię w swym mieście
ojczystym. Wiedza tamtejszego profesorach chemii, van Monsa, wkrótce już mu jednak
nie wystarczała. Na poddaszu domu rodzinnego Stasa powstało małe laboratorium,
którego przyrządy Stas sam wykonał. Między innymi znajdowała się waga z metalu,
szkła i laku, na której można było ważyć w miligramach. Wagi tej strzegł Stas do końca
swego życia jak talizmanu. W tym laboratorium na poddaszu, stał się Stas odkrywcą
floryzyny. To osiągnięcie dało wielkiemu chemikowi szwedzkiemu, Barzeliusowi,
okazję do wypowiedzi: „Trzeba zwrócić uwagę na tego chemika, który debiutuje taką
pracą”. Podobnie jak wielu jego współczesnych, udał się Stas w roku 1835 do Paryża, do
takich ludzi, jak Orfila, Gay-Lussac, Arago i Dumas. Wzbudził zainteresowanie Dumasa
i jemu zawdzięczał to, że będąc prawie bez środków, mógł blisko cztery lata pracować w
laboratorium, w którym otworzył się dla niego cudowny świat chemii. Tam odważył się
poprawić Barzeliusa, który początkowo fałszywie określił ciężar atomowy węgla.
Stas — od młodości drobny, szczupły, o temperamencie nerwowo wrażliwym,
zniszczył w Paryżu zdrowie. Choroba jelit, prawdopodobnie skutek niedostatku i
nieregularnego odżywiania, dotknęła go i dręczyła aż do końca jego dni. Ale gdy z
pomocą Dumasa w roku 1840 przeprowadził się do Brukseli jako profesor chemii,
dysponował wiedzą, jakiej nie posiadał żaden inny belgijski chemik w owych czasach.
Laboratorium szkoły wojskowej w stolicy Belgii było wprawdzie niedostatecznie
wyposażone i niemiecki chemik Liebig starał się o powołanie Stasa do Niemiec, Stas
pozostał jednak wierny swemu krajowi i po raz drugi urządził sobie własne
laboratorium, początkowo przy rue de Champs w Ixelles. Później wynajął przy rue de
Joncker w Saint-Gilles mały domek, który od piwnicy aż po strych stanowił wyłącznie
laboratorium i w którym jednocześnie z bezprzykładną skromnością mieszkał i w końcu
przyjmował królów i ministrów.
Owego dnia, gdy Heughebaert przybył do Brukseli, Stas pracował jeszcze przy rue de
Champs. I tu w okresie od początku grudnia do końca lutego udało mu się drugie
epokowe odkrycie w dziedzinie toksykologii: podstawowa metoda wykrywania trucizn
roślinnych także w zwłokach.
Nikt nie żywił najmniejszego podejrzenia, że Gustaw Fougnies mógł zostać zabity
przy pomocy alkaloidów roślinnych, gdy Stas przejął materiały doświadczalne z
Bitremont. Heughebaert przekazał pogląd lekarzy na zabójstwo przy pomocy kwasu
siarkowego.
Ponieważ trucizny żrące były w tym czasie dostatecznie zbadane, Stas mógł bez
trudu stwierdzić, że o zatruciu kwasem siarkowym nie może być mowy. Jak przeważna
część współczesnych kolegów, z braku innych metod wykrywania wielokrotnie badał
smak oraz woń środków chemicznych i ich par. Gdyby polegał na powonieniu, można
było w najlepszym razie przypuścić użycie kwasu octowego. Gdy Stas wypowiedział to
przypuszczenie, Heughebaert opowiedział o myciu i polewaniu zmarłego octem
winnym. Wówczas po raz pierwszy powziął Stas podejrzenie, że wielka ilość octu miała
służyć tylko do zatarcia śladów czy działania innej trucizny. Niemniej pracę swą podjął
przede wszystkim w tym celu, by w ustach i przewodzie pokarmowym zmarłego
wykazać kwas octowy. Podejrzenie, jakie żywił, kazało mu jednak postępować z taką
ostrożnością, jaką potomność trudno może sobie wyobrazić. Zbyt często doświadczył,
jak łatwo trucizny rozpadają się wskutek podniesionej temperatury i pod działaniem
powietrza, zanim się je uchwyci. By z posiadanych substancji niczego nie zmarnować
lub bezpowrotnie nie zniszczyć, przeprowadzał przeważnie odparowanie czy destylację
w skomplikowanych zamkniętych aparatach.
Treść żołądka, jelit i pęcherza, jaką mu oddano zmieszaną z alkoholem, składała się z
czarniawoszarej kwaśnej papki. Połowę z tego Stas oddzielił i schował dla ewentualnych
późniejszych badań. Drugą zmieszał z wodą użytą do przemycia przewodu
pokarmowego, wielokrotnie filtrował roztwór, podgrzewał i destylował. Uzyskał w ten
sposób płyn o zabarwieniu brunatno-czerwonym. Z tego pobrał większą ilość próbek.
Jedną część odparował do gęstości syropu. Wydzielał się przy tym wyraźny ostry zapach
octu. Gdy jednak Stas dalsze dwie próbki zadał ługiem potasowym, nagle przerwał
pracę. Płyn wydzielał słabą woń, przypominającą mocz mysi. Z tą wonią jednak w
ubiegłych łatach spotykało się wielu chemików, gdy mieli do czynienia z koniiną,
trującym alkaloidem cykuty. Podejrzenia Stasa, że kwas octowy służyć miał jedynie do
zamaskowania morderstwa przy pomocy bardziej tajemniczej trucizny, nasiliło się. A
jeżeli Gustaw Fougnies został otruty trucizną roślinną? A jeśli w zmarłym ukryta jest
jedna z tych trucizn, których dotychczas nigdy nie udało się wykazać w zwłokach, nawet
w treści wnętrzności zmieszanych z „organiczną materią”? A jeśli przypadek
naprowadził go tutaj na ślad jakiegoś alkaloidu?
Od tego momentu Stas dzień i noc przebywał w laboratorium, nie spuszczając z oka
swych zlewek, tygli, odczynników i probówek.
Następną część płynu z badanych doświadczalnych porcji roztworzył większą ilością
świeżego alkoholu, przefiltrował, odlał, dodał wody, przesączył ponownie i zagęścił
przesącz aż do lepkiej konsystencji. Pozostałość zmieszał z roztworem nadmanganianu, i
nagle wydzielił się znowu ten szczególnie uderzający, szybko przemijający zapach. Tym
razem był jednak ostrzejszy, kłujący i odurzający. Dotychczas znano tylko dwa alkaloidy
roślinne, które czasem zdradzały się przez swą woń: koniinę i nikotynę, niezmiernie
trujący składnik tytoniu; wystarczało 50 miligramów, by zabić człowieka w ciągu kilku
minut. Czy jednak ulatniający się, klujący zapach, który Stas poczuł, nie przypominał
wyraźnie woni nikotyny?
Zarysowała się ewentualność, która zrazu wydawała się Stasowi tak nowa, niezwykła
i zuchwała, że bronił się przed nią. Ale nie dała się po prostu odrzucić: czy to była
nikotyna? Czy Gustaw Fougnies zmarł od nikotyny?
Częścią uzyskanego wyciągu próbnego napełnił Stas flaszkę i dodał czystego eteru.
Wstrząsnął i powstałą emulsję pozostawił w spokoju, aż oddzielił się eter. Oddzielił
połowę wyciągu eterowego i w małej miseczce pozostawił do wyparowania. Ostatecznie
pozostał brązowawy pierścień o wyraźnej woni tytoniu. Gdy Stas drobnej jego cząstki
dotknął językiem, poczuł palący smak tytoniu, który rozprzestrzenił się po całej jamie
ustnej i utrzymywał się przez wiele godzin. Po dalszym wytrząsaniu części substancji
próbnej z eterem, co prowadziło wciąż do tego samego wyniku, zmieszał masę roztworu
z zawartości żołądka, jelit i pęcherza, która była dla niego materiałem wyjściowym, z
ługiem potasowym. Do roztworu, który był zasadowy, dodał taką samą część eteru i
wytrząsnął, aż powstała emulsja. Tym razem jednak daremnie czekał na oddzielenie się
eteru. Dopiero gdy stwierdził, że w roztworze znajdują się jeszcze resztki „materii
organicznej” i usunął je przez przemywanie i sączenie z wodą i alkoholem, udało się
oddzielić eter. Ponieważ oczywiście eter w poprzednich próbach wchłonął substancję o
palącym smaku tytoniu, Stas powtórzył sześć razy wytrząsanie z eterem, by z całą
pewnością uzyskać domniemany alkaloid, u tym samym truciznę. Za każdym razem po
odparowaniu uzyskiwał oleistą substancję ze wszystkimi smakowymi i zapachowymi
właściwościami nikotyny.
By się upewnić, iż rzeczywiście uzyskał nikotynę, poddał oleistą substancję reakcjom
chemicznym wypróbowanym od czasu wykrycia nikotyny przez różnych farmakologów
na czystej substancji alkaloidu. Gdy na przykład pręcik szklany zwilżony w kwasie
solnym zbliżyć do nikotyny, tworzą się wyraźnie białe dymy. Gdy nikotyna zetknie się z
kwasem azotowym, zmienia się w gęstą żółtą masę. Stas nie zadowolił się znanymi
odczynami. Mieszał czystą nikotynę z najrozmaitszymi chemikaliami, otrzymywał
osady, kryształy, zmiany barw i porównywał z działaniem, jakie te same chemikalia
wywierają na oleistą substancję uzyskaną z treści wnętrzności Gustawa Fougnies. Za
każdym razem reakcje zgadzały się całkowicie.
Dopiero wtedy (był już 28 listopada) Stas wypełnił fiolkę oleistym wyciągiem i
zaopatrzył ją w napis: „nikotyna z narządów Gustawa Fougnies”. Fiolkę tę przesłał
Heughebaertowi do Tournai. W załączonym piśmie zalecił sędziemu śledczemu wszcząć
dochodzenie, czy hrabia lub hrabina Bocarmé zajmowali się kiedyś nikotyną lub weszli
w jej posiadanie oraz prosił o powiadomienie go o wyniku.
Heughebaert otrzymał przesyłkę Stasa 30 listopada. Natychmiast z oddziałem
żandarmów udał się do Bitremont, kazał przeszukać wszystkie pomieszczenia i
ponownie zaczął przesłuchiwać służbę. Cokolwiek umysłowo ograniczony ogrodnik
Deblicqui zeznał, że w ciągu lata i jesieni 1850 roku pomagał hrabiemu w sporządzaniu
wody kolońskiej. W tym celu Bocarmé zakupił wielką ilość liści tytoniowych i
przerabiał je w swym laboratorium zawierającym wiele aparatów i urządzonym w pralni
pałacowej.
Tytoń do sporządzania wody kolońskiej? — dziwił się Hcughebaert. Tak, tytoń,
zapewniał Deblicqui, wiele liści tytoniowych. Okazało się, że hrabia, zwłaszcza w
okresie od 28 października do 10 listopada, dzień za dniem, a czasem także i w nocy,
pracował w pralni, by z soku tytoniowego otrzymać wodę kolońską. 10 listopada
zamknął tę wodę kolońską w szafie w sali jadalnej. W dzień później wszystkie aparaty
destylacyjne i kolby szklane używane w czasie pracy zniknęły z pralni. Sam hrabia
musiał się zająć wyniesieniem ich, albowiem nie zlecono tego ani ogrodnikowi, ani
nikomu ze służby.
Przeszukanie całego zamku przez żandarmów i samego Heughebaerta początkowo
nie pozwoliło natrafić na ślad jakichś przyrządów laboratoryjnych. Natomiast sędzia
śledczy otrzymał od furmana Gilles’a inną ważną wskazówkę. W lutym 1850 Bocarmé
podróżował do Gandawy, by odwiedzić tam pewnego profesora chemii. Gilles nic więcej
nie wiedział. Heughebaert natychmiast pojechał do Gandawy i wypytywał wszystkich
chemików, jacy byli w Gandawie. W końcu natrafił na profesora Loppersa, który
wykładał w tamtejszej szkole przemysłowej. Loppers przypomniał sobie: od lutego
bieżącego roku odwiedzał go wielokrotnie pewien pan z Bury, którego opis zgadzał się z
wyglądem Bocarmégo. Przedstawiając się jednak podał nazwisko Berant i pod tym
samym nazwiskiem pisał wielokrotnie listy do Loppersa.
We wszystkich listach zajmował się wyłącznie problemem ekstrakcji nikotyny z liści
tytoniowych.
Gdy Bocarmé-Berant po raz pierwszy odwiedził Gandawę, oświadczył Loppersowi,
że przyjeżdża z Ameryki. Jego krewni mieszkający tam cierpią bardzo wskutek napadów
Indian, którzy zatruwają swe strzały truciznami roślinnymi. On chciałby zapoznać się z
wszystkimi znanymi truciznami roślinnymi, by ewentualnie pomóc swym krewnym.
Chciałby wiedzieć, czy zdarza się, że trucizny roślinne nie pozostawiają w zatrutym
dających się wykryć śladów. Gdy Loppers odpowiedział twierdząco, Berant pożegnał
się, ale jeszcze w tym samym miesiącu powrócił do Gandawy.
Tym razem oświadczył Loppersowi, że Indianie sporządzają wyciąg z liści tytoniu,
który w ciągu kilku minut powoduje śmierć. W Europie wyciąg ten zwie się nikotyną.
Chciałby sam spróbować wytworzyć taki wyciąg, by studiować jego działanie. Loppers
wyjaśnił Berantowi metodę otrzymywania nikotyny i polecił mu kotlarza
Vandenberghe’a oraz aptekarza Vanbenkelera w Brukseli jako dostawców potrzebnych
naczyń i aparatów. Vandenberghe i Vanbenkeler potwierdzili wobec sędziego śledczego,
że do listopada przesłali do Bury sto dwadzieścia różnych naczyń i aparatów. W maju
Bocarmé po raz trzeci przyjechał do Gandawy, by pokazać Loppersowi pierwszą próbkę
nikotyny, jaką uzyskał. Wyciąg był nieczysty. Do października jednak Bocarmé zrobił
tak wielkie postępy, że pokazał w Gandawie pierwszą porcję czystej nikotyny i
oświadczył, że udało mu się otruć nią koty i kaczki.
Gdy Heughebaert w ciągu kilku dni jeździł z Bury do Tournai, Gandawy, Brukseli,
Gandawy, Bury, a w końcu 2 grudnia znowu do Brukseli, by poinformować Stasa o
wynikach swych wywiadów, Stas ani przez chwilę nie pozostawał bezczynny. Uzyskał
jasny pogląd na zasadę metody, za pomocą której po raz pierwszy udało mu się
wyśledzić alkaloid roślinny we wnętrznościach zamordowanego. Następnie zajął się
wykrywaniem nikotyny także w narządach Fougniesa, w szczególności w wątrobie,
płucach, w języku i w krtani. Raz wynaleziona metoda Stasa dala się teraz łatwo
wyjaśnić.
Wszystkie trucizny roślinne „zachowujące się jak substancje zasadowe” są
rozpuszczalne zarówno w wodzie, jak i w alkoholu. Natomiast wszystkie składniki
organizmu ludzkiego, od białka i tłuszczu począwszy, do celulozy treści żołądka i jelit
nie są rozpuszczalne ani w wodzie, ani w alkoholu, ani w obydwu razem. Jeśli zmiesza
się narządy lub ich treść (po rozdrobnieniu i przerobieniu na papkę) z wielką ilością
alkoholu z dodaniem kwasu, to zakwaszony alkohol może wtedy przeniknąć masę
badanej substancji, wydzielając i wiążąc z sobą zasadowe trucizny — alkaloidy.
Taka była sytuacja wyjściowa, w której przypadkowo znalazł się materiał
doświadczalny Stasa na skutek przechowywania go w alkoholu, a także polewania
zmarłego kwasem octowym. Gdy nasyconą alkoholem papkę przenieść na sączek i
odsączyć (alkohol), to poza cukrem, śluzem i innymi substancjami ciała
rozpuszczalnymi w alkoholu rozpuszcza on trujące alkaloidy, pozostawiając wszystkie
składniki tkanek, które są nierozpuszczalne w alkoholu. Gdy pozostałość z sączka
wielokrotnie zmieszać ze świeżym alkoholem i powtarzać sączenie tyle razy, aż alkohol
więcej nie przyjmie z pozostałości, lecz przechodzi czysty — można być pewnym, że
większa część trujących alkaloidów, jakie znajdowały się w papce organicznej, przeszła
do alkoholu. Jeżeli teraz przesącz alkoholowy odparować do gęstości syropu, syrop ten
zadać wodą i powstały roztwór wielokrotnie przesączyć, to na sączku pozostaną także
składniki tkanek, na przykład tłuszcz i inne materiały nierozpuszczalne w wodzie,
podczas gdy woda „zbierze” alkaloidy dzięki ich rozpuszczalności w wodzie. By
otrzymać jeszcze czystsze roztwory poszukiwanych trucizn, w większym stopniu wolne
od organicznych substancji, można i trzeba było (co sobie Stas wkrótce uświadomił)
uzyskany wodnisty wyciąg jeszcze raz odparować, na nowo zaciąć alkoholem i wodą, aż
w końcu powstał produkt rozpuszczający się zarówno w alkoholu, jak i wodzie. Ten
roztwór był wciąż jeszcze kwaśny i kwas wiązał alkaloidy roślinne w roztworze. Jeżeli
jednak dodać substancji alkalizującej, jak na przykład ług sodowy lub potasowy,
alkaloidy wydzielają się z roztworu. Można rzec — zostają uwolnione.
W chwili gdy Stas swój próbny roztwór zmieszał z ługiem potasowym, natrafił po raz
pierwszy na przelotną woń alkaloidu, a później na jednoznacznie ostry zapach nikotyny.
By oddzielić uwolnione trucizny roślinne z alkalicznego roztworu, w którym się
znajdowały, potrzebował w końcu jakiegoś rozpuszczalnika, który przy wytrząsaniu
łączył się przejściowo z wodą w emulsję, a po odstaniu znowu od niej oddzielał.
Pomysłowość Stasa kazała mu przy tym sięgnąć po eter, który, zaczynając od Ameryki,
zdobył sobie właśnie sale operacyjne świata jako środek do narkozy. Eter był lżejszy od
wody, przez wytrząsanie mieszał się z nią, a potem znowu oddzielał. W toku tego jednak
wchłaniał uwolnione alkaloidy roślinne. Gdy przesączyło się eter z dużą ostrożnością lub
pozwoliło mu wyparować na miseczce, to w końcu pozostawał wyciąg zawierający
poszukiwany trujący alkaloid, jeśli takowy tam był obecny.
Tę zawierającą alkaloid substancję dało się jeszcze dalej czyścić, a potem chodziło o
to, by ustalić przy pomocy odczynów chemicznych lub innych sposobów, jakie należało
jeszcze opracować, rodzaj roślinnej trucizny.
Na przełomie listopada i grudnia roku 1850, gdy Stas obmyślał tę metodę, nie mógł
jeszcze wiedzieć, że umożliwi dzięki niej toksykologom wykrycie i wyodrębnienie
wszystkich ważnych alkaloidów roślinnych (później także innych trucizn), począwszy
od atropiny z wilczej jagody, aż do delfininy z „ziela Stefana”62, jak zwano trujące
nasienie modrzeńca. Nie mógł przeczuwać, że dzięki niewielkiemu uzupełnieniu
postępowania analitycznego przez dodanie w ostatniej fazie chlorku amonu i
zastosowanie chloroformu oraz alkoholu amylowego zostanie wydobyty z zakamarków
ludzkich tkanek także najważniejszy alkaloid opiumowy — morfina.
Gdy Heughebaert 2 grudnia wszedł (z nowymi ważnymi wiadomościami) do
laboratoium Stasa w Ixelles, ternu ostatniemu udało się właśnie wykazać truciznę —
nikotynę — także w „masywnych” narządach zwłok, w szczególności w wątrobie i w
języku Gustawa Fougnies. Była to tak wielka ilość nikotyny, że wystarczyłaby „do
zabicia wielu ludzi”.

Wszystko, co sędzia śledczy zakomunikował o przygotowywaniu nikotyny przez


hrabiego Bocarmé, było dla Stasa potwierdzeniem jego osiągnięcia. To co teraz
nastąpiło, było tylko pracą uzupełniającą, ale mogło mieć także znaczenie i torować
drogę przyszłej współpracy nauki z czysto kryminalistycznymi dochodzeniami.
Heughebaert przekazał Stasowi kilka sztuk odzieży zamordowanego i siedem desek
dębowych, które kazał wypiłować z podłogi sali jadalnej w Bitremont w miejscu, gdzie
Gustaw Fougnies padł na nią martwy. Badanie odzieży wypadło negatywnie, ponieważ
zbyt starannie została wyprana. Na deskach podłogi znalazły się niewątpliwie ślady
nikotyny. 7 grudnia zbadał Stas spodnie, które nosił ogrodnik Deblicqui w czasie, gdy
pomagał hrabiemu Bocarmé w sporządzaniu rzekomej „wody kolońskiej”. Poplamione
były nikotyną. 8 grudnia Heughebaert i jego żandarmi napotkali w ogrodzie zamkowym
zakopane szczątki kotów i kaczek, na których Bocarmé wypróbował trujące działanie
nikotyny. Badanie tych szczątków wykazało obecność „lotnego alkaloidu z wszystkimi
cechami nikotyny”. 27 lutego podjął Stas ostatnią serię swych badań. Zabił psa przez
wprowadzenie mu do pyska nikotyny. W podobny sposób zabił drugiego psa.
Natychmiast jednak po zgonie wlano mu do pyska kwas octowy. Pierwszy eksperyment
wykazał, że nikotyna nie wywołuje żadnych typowych nadżerek. Drugi eksperyment
natomiast doprowadził do takich samych czarno podbarwionych nadżerek, jakie
znaleziono u Gustawa Fougnies. Hrabia prawdopodobnie rzucił Gustawa na podłogę i
przytrzymywał, podczas gdy hrabina wlewała truciznę do ust swego brata. Ten bronił się
gwałtowniej, niż się spodziewano. Doszło do zranienia, nikotyna zaś rozprysła się
dokoła. Ta okoliczność była przyczyną, która skłoniła małżonków Bocarmé do zdjęcia i
wyprania odzieży zmarłego, przede wszystkim jednak do zastosowania kwasu octowego,
by usunąć widoczne ślady trucizny.
A wreszcie w kilka dni po ostatnim doświadczeniu Stasa żandarmi Heughebaerta
znaleźli za jedną z drewnianych wykładzin sufitów zamkowych w Bitremont tak długo
ukrywane aparaty, którymi posługiwał się hrabia Bocarmé przy sporządzaniu nikotyny.
Gdy w trzy miesiące później, 27 maja, rozpoczął się proces przeciw hrabiemu i
hrabinie Bocarmé przed sądem przysięgłych w Mons, oskarżyciel, de Marbaise, stał na
tak pewnym gruncie, że sprawa była dla oskarżonych z góry przegrana. Gdy wobec
przedłożonych dowodów oboje nie mogli zaprzeczyć, że zamordowali Gustawa
Fougnies przy pomocy nikotyny, wyglądali jak dwie zaszczute kreatury, które się
wzajemnie oskarżały. Hrabina przyznała, że była pomocna w przygotowaniu i dokonaniu
morderstwa na swym bracie. Zwalała jednak całą winę na swego męża, którego
brutalnemu przymusowi uległa. Hrabia przyznał się do przygotowania trucizny, usiłował
jednak ratować się twierdząc, że gromadził nikotynę we flaszce z wina, by ją zabrać z
sobą w podróż do Ameryki. Przez nieszczęśliwe przeoczenie żona jego zamieniła
flaszki, gdy 20 listopada po jedzeniu chciała poczęstować Gustawa Fougnies.
Wszystkie próby obrony były daremne. Przysięgli potrzebowali tylko jednej godziny,
by wydać orzeczenie o winie hrabiego. Gdy hrabina ku oburzeniu ludności została
uniewinniona, to tylko dlatego, że przysięgli nie śmie”„damy” posiać na szafot.
Wieczorem 19 lipca 1851 Hipolit Visard de Bocarmé zginął na szafocie w Mons.
Oto był epilog sprawy Bocarmé.
Wykryciem nikotyny Jean Servais Stas zdobył sobie nieśmiertelność w świecie
chemii i toksykologii.

═══════ ♦ ═══════
6. Nieśmiertelność? Stas rzeczywiście zdobył sobie nieśmiertelność. Chociaż jego
metoda została ulepszona i uzupełniona, chociaż Niemiec Fryderyk Juliusz Otto,
profesor chemii w Brunszwiku, rozszerzył możliwości badania tą metodą — to jeszcze w
połowie dwudziestego wieku metoda Stasa była podstawowym sposobem wykrywania
trujących alkaloidów.
Gdy po zakończeniu procesu Bocarmé zaznajomiono się z odkryciem Stasa,
rozpoczął się nowy rozdział naszej historii. Skoro wykrycie alkaloidów stało się
wszędzie możliwe, nasunęło się zagadnienie opracowania dalszych niezawodnych metod
identyfikacji wszystkich trucizn znajdujących się w ekstrakcie uzyskanym metodą Stasa.
Wielu chemików w Niemczech, Francji, Anglii, Rosji, Szwecji, a także we Włoszech
podjęło już poprzednio wszczęte poszukiwania mniej lub bardziej swoistych odczynów
dla poszczególnych trucizn roślinnych. Tysiące eksperymentów w ciągu dziesięcioleci
doprowadziło do odkrycia wielu odczynników, które w reakcji z określonymi
alkaloidami wytwarzały równie określone, typowe dla poszczególnych alkaloidów
zabarwienia.
Pionierami w tym zakresie byli tacy ludzie, jak Dragendorff, Husemann, Marquis,
Fröhde, Ollivier, Mecke, Mayer, Wagner, Sonneschein, Erdmann, Keller, Merck, Vitali i
Pellagri.
Niektóre z tych nazwisk związały się z określonymi odczynnikami lub określonymi
testami, jakie można było przeprowadzić z tymi odczynnikami, i również stały się
nieśmiertelne. Mówiło się wkrótce o „odczynniku Mecka”, „Marquisa”, „Fröhdego”czy
„Mandelina”, a rozumiało przez to kwas siarkowy z selenowym, kwas siarkowy z
formaliną, kwas molibdeno— czy wandynosiarkowy. Gdy dodać na przykład
„odczynnik Mecka” do uzyskanego metodą Stasa wyciągu zawierającego morfinę,
powstaje zabarwienie oliwkowozielone, które zmienia się w błękitnawofioletowe, a
później w oliwkową zieleń z czerwoną obwódką. Zadawanie ekstraktu zawierającego
heroinę „odczynnikiem Mecka” wywołuje barwę jasnoniebieską z zielonkawym
otokiem, która później przechodzi w oliwkową zieleń. „Odczynnik Marquisa” w
obecności morfiny, heroiny, kodeiny powodował wytworzenie barwy fioletowej,
określając dzięki temu całą grupę trucizn roślinnych. Obecność innej grupy zdradzała się
przez odczyn, który wszedł do historii toksykologii pod nazwą testu Yitalego. Mieszano
wyciąg uzyskany metodą Stasa z kwasem siarkowym, odparowywano i uzyskaną
substancję mieszano z węglanem potasu. Jeśli przy tym pojawiło się blękitnofioletowe
zabarwienie, oznaczało to niewątpliwą obecność atropiny, hioscyjaminy lub hioscyny. W
celu wykrycia poszczególnych alkaloidów tej grupy powstały specjalne odczyny.
Laboratoria stały się miejscem wspanialej gry barw.
Dla wykrywania samej tylko morfiny istniał w końcu dobry tuzin reakcji.
Najważniejsza prawdopodobnie z nich nosiła imię swego odkrywcy, Pellagriego. W tym
teście morfina zdradzała się jaskrawoczerwoną barwą, gdy badaną substancję
rozpuszczano w dymiącym kwasie solnym, dodano kilka kropli stężonego kwasu
siarkowego i odparowano. Gdy później dodano rozcieńczonego kwasu solnego, węglanu
sodu i nalewki jodowej, czerwień zmieniała się w zieleń.
Podczas tych wszystkich reakcji barwnych zachodziły reakcje, których początkowo
nie dało się wyjaśnić. Dopiero w sto lat później, gdy rozpoznano skomplikowaną
chemiczną strukturę poszczególnych alkaloidów, takie wyjaśnienie można było
przynajmniej przeczuwać. Ale liczne wielostronne próby pozwoliły toksykologom w
różnorodności gry barw wykryć pewną prawidłowość. W końcu tylko niewielu
alkaloidów nie dało się zidentyfikować za pomocą reakcji barwnych. Do nich należała
akonityna. Przy ostrożnym jednak próbowaniu językiem wywoływała tak wyjątkowe,
kłująco-obezwładniające uczucie, że pomylenie jej z innym alkaloidem zdało się
niemożliwe. Natomiast inne alkaloidy nie zdradzały się nawet przy takim badaniu
organoleptycznym. Luka w możliwościach identyfikowania tego rodzaju alkaloidów czy
innych trucizn roślinnych zmuszała ponownie do szukania nowych metod.
W trzynaście lat po przełomowym odkryciu Stasa w roku 1863 Paryż cesarza
Napoleona III stał się widownią pierwszego wielkiego zabójstwa przez otrucie, w
którym wykazano truciznę roślinną przy pomocy nowych metod. Tym zabójstwem
rozpoczyna się także nowy dramatyczny rozdział naszej historii.
Młoda wdowa francuska, de Pauw, i młody lekarz, doktor Couty de la Pommerais —
ofiara i morderca. Nazwiska obojga były we Francji przez wiele miesięcy, od grudnia
1863 do czerwca 1864, na wszystkich ustach. Wraz z nimi także nazwisko wówczas
czterdziestopięcioletniego profesora medycyny sądowej w Paryżu, Ambrożego Tardieu,
o którym wspomnieliśmy już w rozdziale o medycynie sądowej.
„Miałam tylko lekki atak cholery. Ale doktor de la Pommerais powiedział mi, że
wyzdrowieję w ciągu dwudziestu czterech godzin”. To były ostatnie słowa, które
wypowiedziała pani de Pauw rankiem 17 listopada w dniu swej śmierci — w każdym
razie ostatnie słowa, które świadkowie mogli z pewnością przekazać. Kilka godzin
później zmarła w wyniku krótkiej choroby, która nastąpiła nagle w nocy z 16 na 17
listopada. Zaczęło się od bólu żołądka i wymiotów. Potem przyszło „straszne osłabienie
mięśni”. Gdy sąsiedzi zastali chorą skąpaną w pocie, wezwali doktora Blascesa i doktora
Gaudinota, lekarzy tej dzielnicy. Uderzyła ich przede wszystkim akcja serca. Bicie serca
było gwałtowne, przerywane, chwilami niedosłyszalne. Gaudinot podejrzewał perforację
żołądka. Pani de Pauw nie pozwoliła na zabiegi i zażądała wezwania doktora de la
Pommerais.
Wobec tego obydwaj lekarze opuścili mieszkanie. Wkrótce potem zjawił się
Pommerais, dobrze się prezentujący elegancki człowiek lat dwudziestu ośmiu, i pozostał
z chorą sam. Sąsiedzi i ciekawscy zgromadzili się przed domem. Większość z nich znała
młodego lekarza. Od jakiegoś czasu, mniej więcej od roku 1861, bywał w domu wdowy.
Wówczas, przybywszy z Orleanu, osiadł w Paryżu jako lekarz homeopata i opiekował
się śmiertelnie chorym mężem pani de Pauw. Wkrótce po jego śmierci pani de Pauw,
pozbawiona środków, została kochanką Pommerais’go. Potem Pommerais ze względów
finansowych zawarł małżeństwo z panną Dubiczy i odsunął się od pani de Pauw. Od
paru miesięcy jednak znowu widywano go u niej. Wszystko razem zwyczajna historia.
Mężczyzna miał kochankę, ożenił się z posażną damą, a po pewnym czasie powrócił do
swej kochanki. Ze wszech miar pospolity przypadek. Co więcej? Dopiero poprzedniego
wieczora Pommerais przebywał dłużej w mieszkaniu wdowy. Przy pożegnaniu w
dobrym nastroju odprowadziła go aż do drzwi.
Wkrótce po godzinie trzeciej Pommerais wyszedł na ulicę z opuszczoną głową i
zawiadomił oczekujących, że pani de Pauw właśnie zmarła na cholerę. Wystawił już
świadectwo zgonu i zajmie się pogrzebem. Dalszy ciąg nastąpił w sposób nie zwracający
uwagi, w ramach małomieszczańskich uroczystości pogrzebowych na Cmentarzu
Południowym.
Pani de Pauw i Pommerais nie staliby się nigdy głównym podmiotem cause celebre,
gdyby szef paryskiej Sûreté , Claude, rankiem 20 listopada nie otrzymał anonimowego
listu. Nieznany autor listu zaproponował Claude’owi, by zajął się kwestią, czy niejaki
doktor de la Pommerais nie był ze względów finansowych zainteresowany śmiercią
wdowy de Pauw.
Claude polecił pewnemu urzędnikowi zebrać informacje o Pommerais’m. Dla niego
była to sprawa zwyczajnej rutyny. Ale trzeba było skończyć z rutyną, gdy Claude
otrzymał wiadomość o wynikach dochodzenia. Zmarła była w paryskich towarzystwach
ubezpieczona, i to na niezwykle wysoką sumę 550000 franków. Co więcej: de la
Pommerais przedłożył właśnie towarzystwom ubezpieczeniowym prawomocne ostatnie
rozporządzenie zmarłej. Postanawiała, że na wypadek jej śmierci sumę ubezpieczeniową
należy wypłacić młodemu lekarzowi, by mógł się zatroszczyć o jej dzieci. Co do
osobistej sytuacji Pommerais’go, to wprawdzie w krótkim czasie rozbudował sobie
znaczną praktykę, uchodził jednak za pozera, hazardzistę i gracza znajdującego się stale
w kłopotach pieniężnych. Przydomek „de la” sam sobie nadał. Teściowa jego, pani
Dubiczy, tak mało miała do niego zaufania, że udział majątkowy swej córki trzymała
pod kontrolą. W dwa miesiące jednak po weselu pani Dubiczy, po kolacji u swego
zięcia, zachorowała i w ciągu kilku godzin zmarła. Zwolniony przez jej śmierć majątek
żony uratował Pommerais’go od bankructwa. Ale od połowy 1863 roku lekarz ponownie
znalazł się w kłopotach finansowych. Na nowo począł odwiedzać swą byłą kochankę.
Wkrótce potem dokonano ubezpieczenia na życie, pierwsze składki zapłacił Pommerais i
ze swą kochanką zjawił się u pewnego adwokata, by złożyć tani testament, w którym on
sam ustanowiony został użytkownikiem sum ubezpieczeniowych.
Wśród lekarzy, którzy przed zawarciem umów ubezpieczeniowych badali stan
zdrowia pani de Pauw, znajdowały się współczesne sławy jak Nélaton i Velpeau. Jeszcze
późnym latem 1863 potwierdzili doskonały stan zdrowie ubezpieczonej. Wkrótce jednak
po dokonaniu ubezpieczenia sąsiedzi w nocy usłyszeli ciężki upadek na schodach
prowadzących do mieszkania pani de Pauw. Następnego rana wdowa była obłożnie
chora i skarżyła się na wielkie boleści „we wnętrzu”. Wezwano Nélatona i Velpeau, nie
mogli jednak ustalić żadnych „uszkodzeń”— jak się wyrazili Przy tje sposobności
zapoznali się z Pommerais’em. Zwrócił on uwagę zdumionego Nélatona, że musi
przygotować towarzystwo ubezpieczeniowe na rozwój ciężkiej choroby wewnętrznej u
wdowy. Nélaton przyjął jego jego młodzieńcze niedoświadczenie za dobrą monetę. Pani
de Pauw wróciła też niespodzianie szybko do zdrowia, aż do nocy z 16 na 17 listopada,
gdy zaczęła się jej śmiertelna choroba.
Claude zainteresował się tym szczególnym przypadkiem i postanowił sam zająć się
dalszym prowadzeniem tej sprawy. Zanim jednak doszło do tego, odwiedziła go 26
listopada niejaka pani Ritter. Przedstawiła się jako siostra zmarłej i oświadczyła, że
dłużej nie może ukrywać pewnych przeżyć osobistych. Po upadku pani de Pauw ze
schodów pelna troski odwiedziła swą siostrę. Ku jej bezgranicznemu zdumieniu rzekoma
chora wyznała jej, że wcale chora nie jest. Jej przyjaciel Pommerais rzucił ze schodów
pełny worek, by sąsiedzi mogli potwierdzić odgłos upadku. Pommerais jest wynalazcą
genialnego planu, który uwolni ją od wszelkich finansowych trosk do końca życia.
Pomógł jej w zawarciu większej liczby umów ubezpieczeniowych na życie. Teraz z jego
pomocą pozoruje poważne, zagrażające życiu choroby. Gdy towarzystwa
ubezpieczeniowe dojdą do przekonania, że jest nieuleczalnie chora, przedłoży się im
propozycję zamiany ubezpieczenia na życie na ubezpieczenie rentalne, ktore jej zapewni
dochód miesięczny w wysokości 500 franków. Towarzystwa przyjmą propozycję tym
chętniej, że na podstawie doświadczenia wolą płacić renty przez prawdopodobnie krótki
czas, niż w przypadku śmierci olbrzymie sumy ubezpieczeniowe. Skoro tylko sprawa
renty zostanie definitywnie załatwiona, ona poczuje się znowu rześka jak ryba i będzie
korzystać z finansowego zabezpieczenia.
Pani Ritter oświadczyła, że przerażona ostrzegała siostrę przed takimi kombinacjami.
Przerażenie jej jeszcze wzrosło, gdy dowiedziała się o testamencie. Prosiła siostrę, by się
zastanowiła, że Pommerais może z niej zrobić nie tylko chorą, ale i zabić, by stać się jej
spadkobiercą. Ale siostra była całkowicie po stronie Pommerais’go.
W listopadzie 1863 Claude jeszcze nie wyobrażał sobie, że toksykologia stanie się
kiedyś nieodzowną pomocnicą w codziennej pracy kryminalistycznej, tak niezbędną, że
pół wieku później powstało we Francji jedno z pierwszych w świecie chemicznych
laboratoriów policyjnych. Ale dzięki przypadkowi Pommerais’go okazał się on, jak
Heughebaert, prekursorem przyszłej ścisłej współpracy między kryminalistyką a nauką.
Natychmiast po odwiedzinach pani Ritter przekonał sędziego śledczego, Goneta, o
konieczności ekshumacji zwłok zmarłej i stwierdzenia czy nie zmarła przez otrucie.
Zlecenie analizy trucizny otrzymał Ambroise Tardieu.
Tardieu i jego asystent, Roussin, wzięli się do pracy 30 listopada, trzynaście dni po
śmierci wdowy de Pauw. Nie stwierdzili żadnych wewnętrznych obrażeń. Wszystkie
narządy, w szczególności serce, były zdrowe. Ani cholera, ani perforacja żołądka nie
mogły spowodować śmierci. Tardieu wziął się przeto do szukania trucizny. Gdy on
przeprowadzał badania na zawartośc arsenu, antymonu, innych metalicznych lub
mineralnych trucizn, Claude polecił niespodzianie aresztować Pommerais’go i
zrewidować jego dom. Jego ludzie znaleźli przy tym dziwne listy miłosne wdowy do
lekarza, przede wszystkim jednak niezwykle duży jak na homeopatę zbiór trucizn i
trujących leków: wielkie ilości arszeniku, sublimatu, strychniny, akonityny, atropiny i
innych trujących alkaloidów, a także i cyjankali, kwasu pruskiego, sproszkowanych liści
naparstnicy i digitaliny.
W dniu 10 grudnia Claude osobiście zaniósł Ambroise Tardieu zbiór trucizn
Pommerais’go i zabezpieczoną korespondencję. Przez dziesięć dni czekał teraz na wynik
analizy trucizn — nadaremnie. Przynaglał go rosnący niepokój i pragnienie zdobycia
pewności. Zastał Tardieu i jego asystentów wśród dymiących naczyń i szklanych słojów
w laboratorium paryskiego uniwersytetu. Byli w przygnębionym nastroju. Zastosowali
wszystkie metody wykrywania mineralno-meralicznych i lotnych trucizn — z wynikiem
ujemnym. Od szeregu dni zajęci byli badaniem na alkaloidy roślinne. Tardieu sporządził
liczne wyciągi metodą Stasa i poddał wszystkim znanym reakcjom barwnym. Reakcje
nie dostarczyły jednak najmniejszej wskazówki co do określonej trucizny roślinnej.
Tylko gorycz była tak wyraźna, że Tardieu nie mógł się pozbyć przekonania, iż musi
chodzić o truciznę roślinną, dla której jeszcze nie odkryto reakcji barwnej.
Tardieu uskarżał się, że policja kryminalna, nie mówiąc o zwykłej policji, nie ma
najmniejszego pojęcia o pracy toksykologicznej. W przeciwnym przypadku nie
zadowoliłaby się oddawaniem zwłok toksykologom i oczekiwaniem od nich cudów.
Raczej powinna szukać gruntowniej we wszelkich możliwych miejscach przestępstw
śladów przydatnych dla badań toksykologicznych. Jego praca byłaby wielokrotnie
lżejsza, gdyby w każdym przypadku „miał do dyspozycji wymiociny” zmarłych lub
ślady na podłodze. Zawierałyby one więcej trucizny, niż on może wydobyć włok
zmarłego. Gdy Claude, jeszcze bardziej zaniepokojony brakiem wyników analizy,
pożegnał się, Tardieu nie miał jeszcze zupełnie pojęcia, co ma teraz przedsięwziąć.
Pierwsza inspekcja zbioru trucizn de la Pommerais’go nic mu nie pomogła. Zbiór
zawierał takie mnóstwo alkaloidów, że wszelkie możliwości wchodziły w grę. Na
dołączone listy miłosne Tardieu zrazu nie zwracał uwagi, ponieważ wydawały mu się
bez znaczenia dla jego pracy, a Claude w ogólnym przygnębieniu zapomniał mu zwrócić
uwagę na pewne zawarte w nich zdania, które mogły mieć znaczenie dla toksykologa.
Dopiero w dwa dni później, 12 grudnia, po ujemnych wynikach wszystkich innych
zabiegów, postanowił część uzyskanego wyciągu z narządów — jak się później wyraził
— „wprowadzić wprost do krwiobiegu wielkiego silnego psa, by się przekonać, czy
dadzą w ogóle jakieś trujące skutki”. Tardieu przypomniał sobie, że właśnie Stas
przedsiębrał podobne eksperymenty jedynie dla potwierdzenia identyczności alkaloidów
oznaczonych na innej drodze, sporządził więc mieszaninę różnych ekstraktów i zrobił
zastrzyk z pięciu gran tej mieszaniny. Potem kontrolowano dokładnie wszystkie reakcje
psa.
Początkowo serce psa biło normalnie i przez dwie i pół godziny nic się nie działo,
zupełnie nic. Potem nagle zwierzę zwymiotowało i wyczerpane legło na podłodze. Serce
biło niespokojnie i chwilami przestawało. Po sześciu i pół godziny liczba uderzeń serca
zmniejszyła się do czterdziestu pięciu. Oddech psa stał się płytki i ciężki. Stan ten trwał
dwanaście godzin. Potem pies zaczął przychodzić do siebie.
Działanie wyciągu nie było przeto śmiertelne, ale Tardieu nie miał wątpliwości, że
zawierał on truciznę i że chodzi o truciznę działającą na serce. Co go jednak najmocniej
podnieciło, to zgodność z objawami, na które cierpiała wdowa de Pauw podczas swej
śmiertelnej choroby.
Teraz Tardieu jeszcze raz zbadał aptekę de la Pommerais’go. Tym razem przy
badaniu listy zapasów trucizn wzrok jego spoczął na pozycji „digitalina”. Chodziło tu o
wyciąg z płatków czerwonej naparstnicy, której lecznicze działanie w chorobach
sercowych odkrył w roku 1775 angielski lekarz wiejski, Withering. Działanie to jednak
skuteczne było przy zastosowaniu niewielkich ilości. Przy zażyciu większej dawki
digitaliny po początkowych stanach podniecenia następował bezwład mięśnia sercowego
i śmierć. Znowu przeto istniała zgodność z objawami chorobowymi u zmarłej wdowy.
Podejrzenie Tardieu wzrosło, gdy stwierdził, że Pommerais 11 czerwca nabył cały gram,
19 czerwca zaś dwa gramy digitaliny. Z tych ilości w dniu rewizji znaleziono tylko
piętnaście centygramów. Dziewiętnaście dwudziestych zakupionej ilości brakowało.
Podejrzenie stało się prawie pewnością, gdy Tardieu przejrzał treść listów, do których
początkowo nie przywiązywał wagi. Teraz zrozumiał, dlaczego Claude wręczył mu je.
Zawierały kilka zdań, w których była mowa o digitalinie. W ostatnich tygodniach przed
śmiercią wdowa de Pauw zawiadomiła swego kochanka całkiem nawiasowo, że z porady
„nielekarskich znajomych” zażyła digitalinę, by się „podniecić”. Tym bardziej zwracało
to uwagę, że w żadnym innym miejscu w listach nigdy nie było ani słowa o sprawach
medycznych.
Po krótkim namyśle Tardieu wstrzyknął część pozostałej z apteki Pommerais’go
digitaliny do krwiobiegu innego doświadczalnego psa. Z większym jeszcze napięciem
niż za pierwszym razem obserwowano zachowanie się zwierzęcia. Dokładnie po
dwunastu godzinach zwierzę zdechło. Objawy: wymioty, niepokój, osłabienie mięśni,
nieregularność, a w końcu zahamowanie akcji serca. Tardieu był teraz przekonany, że
wdowa de Pauw zmarła na skutek zatrucia digitaliną i że de la Pommerais wybrał tę
właśnie truciznę roślinną, ponieważ prawdopodobnie wiedział, że wykazanie jej uchodzi
jeszcze za niemożliwe. Poza tym powstało w nim podejrzenie, że sam Pommerais skłonił
swą zaślepioną kochankę pod jakimś pozorem, aby w swych listach napisała do niego o
zażyciu digitaliny. Prawdopodobnie zamierzał zabezpieczyć się na wypadek, gdyby
jednak wbrew oczekiwaniom udało się znaleźć truciznę w zwłokach. Listy miały
udowodnić, że pani de Pauw lekkomyślnie i bez jego wiedzy zażyła trujące lekarstwo.
Tardieu był jednak na tyle doświadczony, by wiedzieć, że jego osobiste przekonanie
nie stanowi żadnego dowodu. Wyciągi ze zwłok zmarłej nie zdołały zabić pierwszego
psa doświadczalnego. „Trucizna przeto — będzie argumentował de la Pommerais — nie
mogła też zabić pani de Pauw.” Tardieu postanowił powtórzyć swe eksperymenty na
żabach, ponieważ farmakologowie wykryli, że serca żab najlepiej się nadają do
wypróbowywania lekarstw sercowych i wyciągnięcia pewnych wniosków odnośnie do
ich działania na człowieka.
Ale nim zdołał rozpocząć nowe badania, nastąpiło jedno z wydarzeń, które w
niniejszej opowieści już nieraz stawiały nas wobec problemu przypadku czy zrządzenia
losu. Późnym wieczorem 12 grudnia na zlecenie Claude’a zjawił się urzędnik Sûreté i
przyniósł kilka opieczętowanych paczek. Gdy Tardieu je otworzył, znalazł w nich: 1.
deski z podłogi sypialni pani de Pauw, stamtąd, gdzie znalazły się wymiociny zmarłej i
jeszcze teraz zdradzały się przez plamy; 2. zeskrobane części z innych miejsc podłogi,
gdzie również były wymiociny.
Na skargi Tardieu z 10 grudnia Claude zareagował, jak na owe czasy, w godny uwagi
sposób. Raz jeszcze dokładnie zbadał pokój, gdzie wdowa zmarła, i znalazł sposób, by
dostarczyć mu to, czego się ów domagał tak gorzkimi słowami.
Jeszcze tej samej nocy Tardieu wziął się do badania nowych materiałów
dowodowych. Spodziewał się, że same tylko wysuszone resztki wymiocin zawierają
większą ilość trucizny niż uzyskane wyciągi z narządów. „Wychodząc z tego założenia
— tak brzmiało jego późniejsze sprawozdanie — że zanieczyszczenia, jakie padają na
podłogę, gromadzą się przeważnie w szparach między dwiema deskami, eksperci
zeskrobali starannie osiadłą na obydwu krawędziach desek częściowo jeszcze wilgotną
masę i dodali ją do zeskrobanej z powierzchni desek. Materiał ten zmieszali z
wyskrobkami, jakie im już w takim stanie dostarczono.” Po dodaniu czystego alkoholu,
przefiltrowaniu, przemyciu i odparowaniu otrzymał Tardieu płynny wyciąg.
Tardieu odsłonił cięciami serca trzech żab i „utrzymywał je w stanie wilgotnym”.
Ilość uderzeń serca była u wszystkich zwierząt prawie równa. Wynosiła 40 do 42
uderzeń. Pierwszej żabie nic nie podano, drugiej wstrzyknięto podskórnie sześć kropel
roztworu jednego centygrama czystej digitaliny na 5 gran wody. Trzecia żaba otrzymała
w ten sam sposób 5 gran wyciągu uzyskanego z wymiocin.
To, co nastąpiło, usunęło wszelkie wątpliwości Tardieugo, że wdowa de Pauw zmarła
zatruta digitaliną. Serce żaby nie poddanej zabiegowi biło regularnie przez pół godziny,
natomiast serce tej, która otrzymała digitalinę, i serce tej, która otrzymała wyciąg z
wymiocin, zachowywały się jednakowo: po sześciu minutach liczba uderzeń serca
spadła od 20 do 30 uderzeń. Po dziesięciu minutach serca zaczęły bić nieregularnie. Po
31 minutach obydwa stanęły.
By się ostatecznie upewnić, Tardieu powtórzył eksperyment. Pracował nad tym przez
dwa tygodnie. 29 grudnia 1863 prosił w końcu Claude’a o dostarczenie mu dalszego
materiału doświadczalnego z pokoju, w którym pani de Pauw zmarła. Tym razem
chodziło o części podłogi, „na które nie mogły upaść wymiociny”. Pochodziły z podłogi
pod łóżkiem. I tutaj sporządził wyciąg z „zeskrobków”. Zrobił to, by zapobiec zarzutom,
że farba podłogi zawiera być może śmiertelną truciznę, działającą jak digitalina. Wyciąg
nie wykazał najlżejszego działania na żaby. Potem Tardieu oddał sędziemu śledczemu,
Gonetowi, swe orzeczenie, w którym twierdził, że wdowa de Pauw z całą pewnością
zmarła na skutek otrucia. A potem ciągnął: „Wszystko każe nam przypuszczać, że
wdowa de Pauw uległa zatruciu digitaliną”.
Tardieu przypuszczał, że jego orzeczenie skłoni obrońcę de la Pommerais’go, równie
mądrego jak zręcznego mecenasa Lachauda, do bardzo energicznego podania w
wątpliwość wykrywania trucizny roślinnej metodą fizjologiczną w doświadczeniach ze
zwierzętami. Gdyby Tardieu miał możność spojrzeć w przyszłość dalej niż
siedemdziesiąt lat, mógłby ze spokojem oczekiwać ataków Lachauda, gdyż
doświadczenia trzech ćwierci wieku potwierdziły jego pionierską pracę. Mianowicie w
roku 1938 w Brukseli pięćdziesięcioletnia wdowa Maria Aleksandra Becker stanęła
przed sądem oskarżona o jedenastokrotne morderstwo digitaliną i została zasądzona na
dożywotnie więzienie. Analizy trucizn u większości jej ofiar dokonali wybitni
toksykolodzy, farmakolodzy i fizjolodzy pod kierunkiem brukselskiego lekarza
sądowego Firquita. Mogli korzystać ze wszystkich wyników, jakie osiągnięto od czasów
Tardieu. Uczeni tacy, jak Henryk Kiliani, który w roku 1863 był jeszcze dzieckiem,
znaczną część swego życia poświęcili studiowaniu tajemnic digitaliny. Stwierdzono
szybki proces rozkładu trucizny, który szczególnie utrudniał wyodrębnienie digitaliny ze
zwłok osób otrutych, i wciąż uznawano, że najkorzystniejszą metodą zidentyfikowania
trucizny jest badanie wymiocin, przeto sposób, który już Ambrożemu Tardieu pomógł do
sukcesu. Imieniem Kilianiego nazwano odkrytą tymczasem barwną reakcję chemiczną.
Ale gra barw od błękitu indygo do niebieskozielonej występowała tylko wtedy, gdy
użyto tak dużej ilości digitaliny, jaka z powodu silnego działania minimalnych dawek w
przypadkach morderstwa nigdy nie występowała. Gdy biegli przedłożyli wyniki swych
analiz sądowi, opierali się nie na reakcjach chemicznych, lecz na wynikach takich
samych „fizjologicznych eksperymentów na żabach”, jakie w grudniu 1863 roku
przedsięwziął Tardieu.
Wiosną 1864, gdy zaczął się proces przeciw doktorowi Couty de la Pommerais,
Tardieu był jednak jeszcze samotny. I nie mylił się oczekując gwałtownych ataków
obrony. Lachaud atakował metody Tardieu z całym zapałem, do jakiego był zdolny.
Gdzie była trucizna, która miała zabić panią de Pauw? Gdzie był choć miligram
trucizny? Gdzie ją można zobaczyć, stwierdzić? Gdzie ukazała się choć jedna z tych
barwnych reakcji, które — o czym wiedzą toksykologowie — zdradzają trucizny
roślinne? Nic się nie ukazało. Tardieu wie, oświadczył Lachaud, że nie ma i nie potrafił
pokazać sądowi nawet jednej reakcji barwnej. Ale jego pycha nie pozwala mu spocząć.
Wszedł na drogę, która — jeśli chodzi o winę lub niewinność, życie lub śmierć — jest
tak myląca, że przeraża. Jakiego zuchwalstwa trzeba, by z żab, tak, z żab! — przenosić
wyniki na istotę ludzką! Jakie lekceważenie zlożności i różnorodności natury! Tardieu
może bez litości zarżnąć setki zwierząt doświadczalnych, nie przekona jednak żadnej
myślącej istoty, że można stawiać na równi serce żaby z sercem człowieka. Może
sporządzić setki „ekstraktów” z nieszczęśliwej zmarłej i wstrzyknąć swym żabom. Ale i
tym nie przekona on żadnego sędziego ani przysięgłego, że w zmarłej znajduje się
tajemnicza digitalina. Podniesionym głosem zawołał Lachaud: Jeśli jest dobrze
poinformowany, istnieje pogląd, że trucizny roślinne powstanie swe zawdzięczają
rozpadowi białka roślinnego. Czy pan Tardieu pomyślał przez sekundę o tym, że w
zwłokach, jak u pani de Pauw, dokonuje się także rozkład białka i przez gnicie mogą
powstać trucizny, które nic nie mają wspólnego z jego digitaliną, ale mordują jego żaby?
Tym Tardieu nie zajmował się. Ale zrobią to za niego sąd i przysięgli.
Burzliwy atak Lachauda nie uratował de la Pommerais’go od uznania go winnym i
stracenia w dniu 9 czerwca 1864 roku. Nie udał się, ponieważ Tardieu truciznę otrzymał
wcale nie ze zwłok zmarłej, lecz z wymiocin jeszcze żyjącej. Nie udał się, bo
najgenialniejszy pomysł obrońcy — jak się to aż nazbyt prędko miało okazać —
zagadnienie spontanicznego powstawania w zwłokach trucizn podobnych do roślinnych
— podziałał w czasie procesu tak groteskowo, że nikt nie mógł się do tego pomysłu
przychylić. Sprawiał wrażenie fantastycznego tworu umysłu obrońcy, szukającego
rozpaczliwie możliwości odciążenia oskarżonego. Co prawda, był on jednak czymś
więcej. O ile mało miał wspólnego z nową metodą biologicznego wykrywania obecności
trucizny i jej fundamentalnego znaczenia, o tyle w dużym stopniu był zwiastunem
szokującego faktu — faktu, który zmagania toksykologów z truciznami roślinnymi
pogrążył w ciężkim kryzysie, w głębokiej przepaści zwątpienia.
═══════ ♦ ═══════
7. W południe 13 marca 1882 w Old Bailey w Londynie adwokat Montagu Williams
wygłaszał jedno z najbardziej doniosłych przemówień w swej karierze. Wszystkie
spojrzenia skierowane były na rosłego, silnego mężczyznę: spojrzenia przysięgłych,
oskarżyciela, sir Herschella, sędziego, sir Henry Hawkinsa, gęsto stłoczonych widzów i
zaledwie trzydziestoletniego mężczyzny na ławie oskarżonych, którego twarz, upiornie
blada, otoczona była ciemnym zarostem. Był to doktor Jerzy Henryk Lamson, oskarżony
o to, że 3 grudnia 1881 zabił przy użyciu akonityny swego sparaliżowanego
osiemnastoletniego szwagra, Percy’ego Johna. W nie mniejszym stopniu postać
Wiliamsa ściągała na siebie spojrzenia obydwu biegłych toksykologów — doktora
Tomasza Stevensona, profesora chemii i medycyny sądowej w Guy’s Hospital, i doktora
Augusta Dupré z Westminster Hospital, którzy stwierdzili, że przy badaniu zmarłego
natrafili na alkaloid wykazujący wszystkie cechy właściwe akonitynie.
Od lat żaden londyński proces o morderstwo nie zwabił tak wielkiej liczby widzów,
przede wszystkim kobiet. Może dlatego, że znowu lekarz oskarżony był o morderstwo
przy pomocy tajemniczej trucizny, a może ze względu na osobliwą postać samego
Lamsona. Syn angielskiego pastora, brał w roku 1876 jako chirurg udział w wojnie
turecko-serbskiej i na Bałkanach stal się morfinistą. Po powrocie daremnie usiłował
zadomowić się w Anglii. Niemal każdy znal już tymczasem w Londynie dotychczasowy
życiorys Lamsona: jego powrót w roku 1878, ożenek z najmłodszą z czworga sierot,
którym rodzice pozostawili niewielki majątek, zainwestowanie posagu żony w praktykę
lekarską w Bournemouth, załamanie się praktyki, zadłużenie i chwilowy ratunek na
skutek nagłej śmierci szwagra Herberta, którego majątek rozdzielono pozostałemu
rodzeństwu, a więc także żonie Lamsona; ostateczną ruinę finansową w roku 1881 i
ucieczkę Lamsona do Ameryki. Każdy znał historię jego powrotu, wiedział o
ustawicznej pogoni za morfiną, próbach uzyskania pożyczki od zamężnej starszej siostry
jego żony na Isle of Wight, o jego drugiej podróży do Ameryki, ponownym powrocie i
braku mieszkania dla siebie i żony, w końcu o jego sprowadzeniu się do hotelu Nelsona
w Londynie i o oszustwach czekowych, którymi próbował zdobyć pieniądze na pokrycie
rachunków hotelowych. Proces punkt po punkcie naświetlał życie Lamsona aż do 3
grudnia 1881, gdy zmarł jego szwagier Percy.
Bezsporne było, że istniał motyw morderstwa: rozpaczliwe położenie finansowe.
Lamsonowi pozostała tylko jedna możliwość — śmierć szwagra, który miał obie nogi
bezwładne i spędzał życie w fotelu na kółkach w internacie szkolnym Blenheim w
Wimbledonie. Gdy Percy zmarł, część jego majątku przypadła pozostałemu rodzeństwu,
to jest w połowie żonie Lamsona. W poprzednich dniacli procesu okoliczności śmierci
Percy’ego przytaczane były niezliczoną ilość razy. Zaczęły się niespodziewanym listem
Lamsona do szwagra, w którym na początku grudnia 1881 doktor zawiadamiał go, że
zamierza ze swą żoną wyjechać do Paryża i chciałby Percy’emu złożyć wizytę
pożegnalną.
Wieczorem 3 grudnia Lamson zjawił się w Wimbledonie — blada, chuda,
wycieńczona postać. Mr Bedbrook, kierownik szkoły, zaprowadził go do Percy’ego i
pozostał świadkiem całych odwiedzin. Bedbrook poczęstował Lamsona wiśniakiem
(sherry). Ten poprosił, by do wiśniaku dodał mu cukru, wyjął z kieszeni już pokrajany
placek, z którego dał po jednym kawałku Percy’emu i Bedbrookowi, a trzeci wziął sobie.
Resztę placka położył na stole. Wszyscy trzej zjedli po kawałku ciasta. Lamson
opowiedział o swej ostatniej podróży do Ameryki, wyjął z kieszeni kilka kapsułek, które
nazwał „amerykańskim wynalazkiem ułatwiającym zażywanie lekarstw”, i wręczył je
Bedbrookowi, nadmieniając, że właściwie dla niego je przyniósł, na wypadek gdyby
jego uczniowie musieli łykać gorzkie lekarstwa.
Potem Lamson otworzył jedną z tych kapsułek, napełnił cukrem z miseczki na stole i
śmiejąc się wręczył Percy’emu z zachętą, by pokazał Bedbrookowi, jak łatwo można
połknąć laką kapsułkę. Zaraz potem Lamson pożegnał się, uzasadniając to obawą przed
spóźnieniem się na najbliższy pociąg do Londynu.
A potem zaczęły się dziać rzeczy straszne. Ledwie upłynęło dziesięć minut od
wyjścia Lamsona, a już Percy John dosłownie się kończył. Zwymiotował, miał wrażenie,
że się dusi. Nastąpiły napady strasznego niepokoju, tak że kilku współuczniów musiało
przytrzymywać chorego w łóżku. Lekarz domowy, doktor Berry, i wezwany do pomocy
jego kolega, doktor Little, byli bezradni. O godzinie 9.30 bóle nasiliły się. Uczucie
zimna powodowało dreszcze u chorego. Potem Percy miał przerażające uczucie, jakby z
ciała ściągano mu skórę. Cierpienia jego były tak straszliwe, że doktor Little
wielokrotnie podawał mu morfinę. O godzinie 11.20, po kilku godzinach męczarni,
chory zmarł.
Dokonana przez lekarzy Bonda, Berry’ego i Little’a autopsja zwłok nie wyjawiła
poza lekkim przekrwieniem płatu płucnego żadnej nieprawidłowości, która by mogła
wyjaśnić straszliwą śmierć Percy’ego. W końcu doktorowi Bondowi pozostało tylko
jedno wyjaśnienie: zatrucie alkaloidem roślinnym. Z konieczności podejrzenie padło na
Lamsona. Zachorowanie Percy’ego nastąpiło zbyt szybko po jego wizycie. Zbyt
podejrzane były manipulacje Lamsona z kapsułkami. 4 grudnia wezwano inspektora
policji, Fullera, który dokonał oględzin pokoju zmarłego, zabrał resztę ciasta, wiśniaku i
cukru. Inspektor Butcher ze Scotland Yardu poszukiwał Lamsona. Ten rzeczywiście
wyjechał do Francji. Fakt ten umocnił istniejące podejrzenie, które stało się prawie
pewnością, gdy na skutek sprawozdań prasowych zgłosił się sprzedawca z pewnej
apteki. Zatrudniony był w londyńskiej firmie Allen and Hanbury przy Lombard Street i
przypomniał sobie, że 24 listopada sprzedał Lamsonowi 2 grany atropiny, gdy ów podał
swe nazwisko i sprzedawca stwierdził, że figuruje on na liście lekarzy. Butcher zgłosił to
głównemu nadinspektorowi, Williamsonowi. Ten natychmiast wysiał sierżanta Mosera
do Paryża, by tam śledził Lamsona. Zanim jednak Moser przybył do Paryża, Lamson
wrócił niespodzianie do Londynu i ku zdziwieniu Butchera zjawił się w Scotland
Yardzie, oświadczając, że łączy się go ze straszliwą śmiercią szwagra, lecz jego nie
obciąża go jednak żadna wina. Dlatego natychmiast wrócił, by wykazać swą niewinność.
Wyraźnie był pod działaniem morfiny i mówił w pewnego rodzaju oszołomieniu. Gdy go
aresztowano, inspektor Butcher znalazł w jego bagażu podróżnym książkę zawierającą
opis działania trucizn roślinnych.
Jeśli w Anglii w owym czasie odbywały się badania toksykologiczne, to — tak samo
jak ekspertyzy patologiczno-sądowo-lekarskie — przeprowadzano je z inicjatywy władz
oskarżycielskich przez sekretarza stanu dla spraw wewnętrznych.
Prawie zawsze chodziło tu jedynie o poszczególne zlecenia wydawane lekarzom
sądowym lub profesorom chemii zajmującym się toksykologią. Tym razem prócz
doktora Dupré wybór padł na doktora Tomasza Stevensona, który w roku 1878 w wieku
lat czterdziestu został następcą profesora Alfreda Taylora w Guy’s Hospital. Stevenson,
syn farmera z Yorkshire, o umysłowości raczej superkonserwatywnej, nie sprzyjał
bynajmniej nowościom. Ale w licznych procesach o trucicielstwo wykazał staranność,
również w nadchodzących ostatnich dwudziestu latach XIX wieku miał współpracować
w rozwiązywaniu szczególnie skomplikowanych przypadków w swym prowizorycznym,
więcej niż przestarzałym laboratorium.
8 grudnia Stevenson i Dupré prócz resztek wiśniaku, placka i cukru otrzymali
zapieczętowane słoje z żołądkiem, treścią żołądka, wątrobą, śledzioną, nerkami i
pęcherzem zmarłego. Doktor Stevenson uzyskał metodą Stasa wyciągi, które wydzielały
silne osady w reakcji z ogólnymi odczynnikami alkaloidowymi. Specyficzne odczynniki
na morfinę wykazały nikłe ślady tej trucizny. Pochodziła ona od zastrzyków
wykonanych przez doktora Little i w żadnym wypadku nie wyjaśniała przyczyny śmierci
Percy’ego. Stevenson badał przeto dalej. Nie znalazł ani śladu atropiny, której zakup
przez Lamsona wydawał się ustalony. Stevenson jednak w czasie swej pracy wyrobił
sobie szczególną (i niebezpieczną) umiejętność kosztowania trucizn. Około
pięćdziesięciu trucizn roślinnych wypróbował „na smak” i smak określonych alkaloidów
był mu tak dobrze znany, że często identyfikował je, zanim zdradziły je odczyny barwne.
To odpowiadało jego skłonnościom do przestarzałych metod badania, z czasów, gdy nie
było jeszcze reakcji barwnej. W przypadku Lamsona skłonność ta się przydała. Gdy
poczuł na języku typowe działanie akonityny, nie wiedział jeszcze, że pracownik apteki
Allen and Hanbury sprostował swe zeznanie. Przy badaniu ksiąg okazało się, że
Lamsonowi 24 listopada sprzedano nie atropinę, lecz akonitynę.
Stevenson zastosował wszystkie możliwe odczynniki alkaloidowe z wynikiem
ujemnym. Widział tylko jedną możliwość: dla akonityny w roku 1881 wciąż jeszcze nie
było żadnego chemicznego odczynu (i miało nigdy nie być). Dla pewności Stevenson
poszedł za przykładem Tardieu. Przeprowadził doświadczenia na zwierzętach.
Oryginalną akonitynę, używaną przez niektórych lekarzy jako kojący bóle newralgiczne
środek do zewnętrznego nacierania, jak również część wyciągu ze zwłok wstrzyknął
białym myszom. Myszy zdechły w ciągu trzydziestu minut wśród bardzo podobnych
objawów. Najbardziej wpadającym w oko był ich wielki niepokój. W tym samym czasie
Stevenson dowiedział się o nowym zeznaniu pracownika apteki. Ponieważ w handlu
były różne rodzaje akonityny, podjął dalsze badania porównawcze przy użyciu swych
wyciągów i oryginalnej nalewki firmy Allen and Hanbury. Teraz działanie u różnych
zwierząt było dokładnie takie samo. W końcu Stevenson przeprowadził jeszcze
doświadczenie wykazujące, że łatwo było tych kilka miligramów akonityny, które
wystarczały do zabicia, wprowadzić do jednej z pustych kapsułek amerykańskiego
lekarstwa i na oczach świadków wypełnić ją cukrem, być może, by usunąć wybijający
się smak trucizny. Czwartego dnia procesu przeciw Lamsonowi, 11 maja, Stevenson i
Dupré przedłożyli wyniki swych badań.
Napór publiczności w tym dniu groził wyważeniem drzwi. Ciekawi byli dowiedzieć
się, co przedsięweźmie Montagu Williams jako obrońca Lamsona w krzyżowym
przesłuchaniu Stevensona, by podważyć coraz bardziej przygniatający ciężar dowodów
przeciw jego mandantowi — dowodów, dla których wyniki analizy Stevensona
stanowiły kropkę.
Williams nie zawiódł pełnych wielkiego napięcia oczekiwań, jakkolwiek widzowie
nie od razu mogli zorientować się, dokąd zmierza, kiedy obrońca po dłuższym
przesłuchaniu Stevensona oświadczył: Stevenson jest przeto mocno przeświadczony, że
w zwłokach Percy’ego Johna znalazł trujący alkaloid i że Percy zmarł na skutek zatrucia
akonityną.
Stevenson potwierdził.
Williams ciągnął: Stevenson jest oczywiście zaznajomiony z najnowszym rozwojem
wiedzy. Zapewne znane mu są też ostatnio opublikowane odkrycia, przede wszystkim
przez toksykologów włoskich. Wzbudziły one tak wielkie zainteresowanie, że żaden
toksykolog nie mógł być wobec nich obojętny, niewątpliwie także i Stevenson, choćby,
no nawet nie wziął ich pod uwagę. Czyżby rzeczywiście nie wiedział, co wykazali
wspomniani toksykologowie? Że w zwłokach zmarłych, którzy nigdy nic mieli
styczności z alkaloidami roślinnymi, wytwarzają się wyłącznie na skutek procesu
gnilnego substancje alkaliczne, a więc alkaloidy, które reagują dokładnie tak samo, jak
alkaloidy roślinne? Czyżby Stevensonowi nie był znany fakt, że w najnowszych czasach
odkryto we Włoszech przypadki, w których toksykologowie przyjęli te nieroślinne
alkaloidy za roślinne i spowodowali oskarżenie o morderstwo w sprawach, w których w
rzeczywistości żadnego morderstwa nie popełniono?*
* Gdyby Stevenson był bystry, to nawet nec znając wyników najnowszych badań, byłby z miejsca odpowiedział, że
w konkretnym przypadku nie mogły jeszcze nastąpić procesy gnilne wytwarzające alkaloidy organiczne. Percy zmarł 3
grudnia (zima), biegli otrzymali 8, a więc w niecałe pięć dni po śmierci, materiał niewątpliwie pobrany przed
pogrzebem i zabezpieczony przed gniciem, jak się to zawsze praktykuje (przyp. tł.).

Z każdym zdaniem było coraz bardziej oczywiste, dokąd Williams zmierza.


Rozporządzał bronią tak nową, tak zaskakującą, jakiej nikt nie mógł oczekiwać, nawet
przypuścić.
Wobec coraz groźniej spiętrzającego się materiału obciążającego Lamsona Williams
szukał jakiejś możliwości podania przynajmniej w wątpliwość niezawodności wykrycia
trucizny. W tym celu zwrócił się o radę do profesora Tildy’ego, londyńskiego
toksykologa o mniejszej sławie niż Stevenson. Tildy, który często informował obrońców,
wyspecjalizował się w śledzeniu postępów nauki, które nawykli do powodzenia
prominenci swej profesji często niezbyt starannie obserwowali. Założył się, że
Stevenson nie zajmował się bieżąco nowym zjawiskiem, tzw. alkaloidami trupimi, i że
przy nieoczekiwanym ataku zdradzi niepewność i przez to wzbudzi wątpliwość w
przysięgłych. Poza tym był przekonany, że nowe zjawisko faktycznie podważa
niezawodność wszystkich dotychczasowych metod oznaczania alkaloidów roślinnych.
Poinformował o tym dokładnie Williamsa.
Już w roku 1865 chemik Marquardt uzyskał ze zwłok zmarłych niewątpliwie
naturalną śmiercią wyciągi alkaliczne, które wykazywały zaskakujące pokrewieństwo z
alkaloidem roślinnym — koniiną, trucizną cykuty. Woń tych substancji przypominała
mocz mysi. Pod działaniem kwasu fosforowo— molibdenowego wydzielały one osad, w
którym tworzyły się kryształy pryzmatyczne, przez swe żółtawe zabarwienie łudząco
podobne do kryształów powstających w obecności koniiny. Od tego czasu najrozmaitsi
chemicy zajmowali się tym dziwnym zjawiskiem i określili te substancje jako „alkaloidy
— trupie”.
Główny jednak bodziec do badania tych „organicznych alkaloidów” wyszedł od
Franciszka Selmiego, który, zaczynając jako aptekarz, doszedł do stanowiska profesora
chemii farmaceutycznej w uniwersytecie w Bolonii. W roku 1878 opublikował swą
pracę O ptomainach i alkaloidach trupich i ich znaczeniu w toksykologii, zajmującą się
wyłącznie obszernymi badaniami w tej nowej dziedzinie.
Między innymi Selmi opisał dwa włoskie przypadki otrucia, w których specjaliści z
dziedziny chemii zostali całkowicie wprowadzeni w błąd przez nowe alkaloidy.
Pierwszy przypadek dotyczył niespodziewanej śmierci generała Gibbone w
południowych Włoszech. Chemicy, którym zlecono analizę na zawartość trucizny —
oświadczyli, że znaleźli delfininę — trujący alkaloid ostróżki. Tylko fakt, że nie było
żadnego motywu przestępstwa, spowodował, że sąd zażądał od Selmiego drugiej
ekspertyzy toksykologicznej. Selmi sporządził z narządów zmarłego generała wyciągi,
które faktycznie dawały specjalną reakcję na delfininę. Gdy jednak oryginalną delfininę i
części wyciągu wstrzyknął żabom, napotkał istotne różnice. Wyciągi powodowały
wprawdzie zatrzymanie akcji serca, występujące przy użyciu prawdziwej delfininy, ale
nie w fazie rozkurczowej, lecz skurczowej. Delfmina nigdy nie działała w ten sposób. To
skłoniło Sclmiego do powtórzenia wszystkich odczynów identyfikacyjnych — do
przebadania i szukania nowych odczynów, które byłyby typowe dla oryginalnej
delfininy, by je wypróbować na alkalicznych wyciągach ze zwłok. Stwierdził, że
delfmina reaguje przez tworzenie pewnych określonych osadów po dodaniu odczynnika
podsiarczynu złotowo-sodowego i innych chemikaliów. Gdy jednak te same reakcje
zastosował do swych alkaloidów ze zwłok, osadu nie było. Selmi osiągnął w końcu taki
wynik, że generał Gibbone na pewno nie został otruty delfininą, lecz po jego śmierci
wytworzył się „alkaloid organiczny” (zwierzęcy). Ten alkaloid dawał reakcje, jakie
zachodziły także przy badaniu na delfininę, i mógł prowadzić do strasznych pomyłek.
Jeszcze bardziej istotny okazał się drugi przypadek kryminalny, w którym chodziło o
śmierć wdowy nazwiskiem Sonzogno w Cremonie. Tu również wysunięto podejrzenie o
morderstwo. Władze oskarżycielskie w dwanaście dni po śmierci kazały chemikom
zbadać zwłoki. Ci stwierdzili, że znaleźli morfinę. Ponieważ oskarżyciel także i w tym
wypadku nie mógł znaleźć żadnych podstaw do podejrzeń, zlecił drugą analizę
chemikom z Mediolanu i Brescii. Ci ustalili, że niewątpliwie jest obecny alkaloid, ale na
pewno nie morfina. Selmiemu zlecono wydanie rozstrzygającej opinii. Początkowo
znowu stanął w obliczu faktu, że wyciągi z narządów zmarłej istotnie dawały wiele
reakcji barwnych, uchodzących za typowe dla morfiny. Gdy jednak zastosował test
Pellagriego na morfinę, wynik był zdecydowanie negatywny. Nie wykrył żadnych
śladów morfiny, a próba z doświadczalnymi żabami wykazywała tak duże odchylenie od
znanej reakcji na morfinę, że nie mogło być najmniejszej wątpliwości: w zwłokach
rzekomo zamordowanej nie było śladu morfiny, lecz znowu alkaloid „organiczny”
spowodował niebezpieczną pomyłkę. Później Selmi stwierdził, że przede wszystkim
przy pomocy reakcji Pellagriego można najlepiej stwierdzić, czy mamy do czynienia z
morfiną, czy nie.
Ogólnie biorąc, Selmi zdemaskował błędy dzięki niezwykle dokładnej pracy. Ale za
każdym toksykologicznym badaniem na alkaloidy roślinne czaiła się możliwość
popełnienia podobnych pomyłek. Pod wrażeniem prac Selmiego włoskie Ministerstwo
Sprawiedliwości powołało w roku 1880 specjalną komisję i zleciło jej naukowe zbadanie
problemu trupich alkaloidów, by usunąć niepewność. Niepewność ta jednak wywarła
tymczasem wpływ na toksykologów europejskich i wzbudziła rosnące zainteresowanie.
Ale dokładnie ta sama niepewność pozwoliła Montagu Williamsowi w dniu 11 maja
w ciszy panującej na sali sądowej w Old Bailey stawiać pytania Stevensonowi. Po kilku
pytaniach i odpowiedziach stało się jasne, że Stevenson posiada bardzo powierzchowną
znajomość prac na temat alkaloidów organicznych, mimo że ukazały się one na
kontynencie — jeśli w ogóle ją posiada. Niepewnie przyznał: Tak, niektórzy europejscy
toksykologowie twierdzą, że alkaloidy trupie dają takie same reakcje co trucizny
roślinne. Ale on Selmiego nie zna. Języka włoskiego nie rozumie. Musiał przyznać, że
nie może utrzymywać, iż stwierdzone przez europejskich toksykologów łudzące
podobieństwo między alkaloidami trupimi a roślinnymi nie odpowiada prawdzie. Musiał
też przyznać, że nie może powiedzieć, iż nie ma alkaloidu trupiego, który by dawał na
języku taki sam smak, jaki daje akonityna. Zapędzony w ślepy zaułek wycofał się
stwierdzając, że osobiście w toku swych prac badał wiele zwłok i nie natrafił na żaden
naprawdę trujący alkaloid trupi. Osobiście też nigdy i nigdzie nie stwierdził smaku,
który by można pomylić ze smakiem akonityny. W końcu powtórzył, że nie zamierza
zwalczać obserwacji europejskich, ale to wszystko jest sub iudice63 i całkowicie
niepewne.
Montagu Williams mógł być zadowolony z wyników z 11 maja. Przez
niespodziewany cios udało mu się wnieść na salę sądową w Old Bailey powszechną
niepewność, która powstała w świecie toksykologów, i już wyglądającej na beznadziejną
sprawie swego klienta dać okruch nadziei. To właśnie sprawiło — jak wspomniano na
początku — że przysłuchiwano mu się z tak niezwykłym napięciem, gdy w południe 13
maja wstał, by wygłosić swą wielką mowę obrończą w sprawie Lamsona.
Williams przemawiał w ciągu dwu dni posiedzeń, 13 i 14 maja. Jeden z
kulminacyjnych momentów jego przemówienia nastąpił już pierwszego popołudnia, gdy
obróciwszy się twarzą wprost do przysięgłych, błagalnym głosem oświadczył:
„Przypominam wam, że zwróciłem się do doktora Stevensona z zapytaniem, czy badania
nad powstawaniem trujących alkaloidów trupich są mu dobrze znane. Odparł, że śledził
odnośne prace. Cała kwestia jest jednak niepewna i nie rozstrzygnięta”. Cokolwiek
chrapliwy głos Williamsa (dokładnie w cztery lata później zachorował na raka krtani)
stał się jeszcze o parę tonów wyższy i bardziej błagalny, gdy ciągnął: „Gdy przeto stan
wiedzy i opinia lekarzy w tej kwestii są całkowicie niejasne, tu mimo to musi być
rozstrzygnięta ta sama kwestia odnośnie do oskarżonego. Skoro doktor Stevenson
przyznaje wobec was, że problem jest nie rozstrzygnięty muszę was wezwać, byście go
starannie przemyśleli. Jeśli w zwłokach samorzutnie powstają trujące alkaloidy,
przypominam wam, że w danym wypadku upłynęło sześć dni, nim zaczęto badać zwłoki
zmarłego na obecność trucizny. Jeśli ten fakt będziecie mieli przed oczyma, czy możecie
wtedy dojść do pewnego wniosku, że nieboszczyk zmarł na skutek zatrucia akonityną?
Gdy staniecie wobec tego problemu, musicie starannie rozróżnić to có jest pewne, od
tego, co do czego nie posiadamy żadnej pewności. Jeśli chcecie dojść do konkluzji, że
nieszczęśliwy zamordowany został przez podacie akonityny, decyzja wasza musi być
wolna od wszelkich możliwych wątpliwości. Czy zostało to niezbicie udowodnione?
Czy wasze orzeczenie nie powinno brzmieć jak znana w Szkocji formuła: «nie
udowodniono»?”
Nikt nie wiedział, jak wiele nadziei żywił w tym momencie Williams odnośnie do
swego klienta. Ostatecznie zdawał sobie sprawę, że pozostałe dowody mocno obciążają
Lamsona. To, że Williams wzbudził niebezpieczne wątpliwości, wynikało w sposób
oczywisty z przemówienia oskarżyciela: „Słyszeliście — zwrócił się do przysięgłych —
że wyniki ekspertyzy lekarskiej i naukowej określono jako czystą spekulację. Jeżeli
podzielacie ten punkt widzenia, każdy będzie miał możność zniszczyć życie bliźniego.
Potrzebuje tylko wybrać mało znaną truciznę, a będzie zupełnie pewny bezkarności”.
Zdania Herschella przypominały słowa, którymi niespełna sześćdziesiąt lat wcześniej
generalny oskarżyciel de Broe zwrócił się do przysięgłych w sprawie Castainga*.
* Wobec stwierdzenia u zwierząt, którym podano akonitynę i wyciąg ze zwłok, takich samych objawów jak u
Percy’ego, logika mówi, że w grę mogła zachodzić przede wszystkim akonityna (przyp. tł.)

Czternastego marca, po trwającej trzy kwadranse naradzie, sąd przysięgłych wydał


rozstrzygnięcie w sprawie Lamsona. Uznał go winnym. Sędzia Hawkins ogłosił wyrok
śmierci. Ale wkrótce stało się jasne, że przysięgli wyłączyli ekspertyzę i orzeczenie swe
oparli wyłącznie na innych dowodach i — jak wykazało przyznanie się Lamsona na
cztery dni przed egzekucją — słusznie.
Jeśli jednak zapytać o znaczenie sprawy Lamsona dla historii toksykologii, to
polegało ono na tym, że w wyniku sensacyjnego, w różnych krajach obserwowanego
procesu ukazały się groźne chmury zwątpienia i niepewności, które nagromadziły się
nad osiągnięciami toksykologii i cale dziesiątki lat trwającą pracą nad nimi. Dziesięć lat
później jedna z najbardziej sensacyjnych spraw kryminalnych Ameryki uwydatniła
wszystkie wątpliwości i niejasności jeszcze bardziej, ale też pobudziła do wysiłków, by
położyć wreszcie kres epoce niepewności.

═══════ ♦ ═══════
8. Nowojorski lekarz Robert W. Buchanan, Greenwich Village, 267 West Eleventh
Street, miał zaledwie trzydzieści lat, gdy w roku 1892 stal się bohaterem niezwykłej
sprawy kryminalnej. Był Szkotem, jednym z tego niepowstrzymanego strumienia
przybyszów, który wciąż nową masą ludzką napełniał tygiel dwumilionowego Nowego
Jorku, zaludniając kulisy, za którymi rozgrywały się wydarzenia posiadającej tak wiele
aspektów ery policyjnej głównego inspektora Byrnesa.
W maju 1892 Ike White, reporter nowojorskiego dziennika „World”, zaskoczył
swych czytelników pierwszymi sensacyjnymi sprawozdaniami; odnosiły się one do
tajemniczego usiłowania otrucia, którego ofiarą padła w dniu 23 kwietnia 1892 o
kilkadziesiąt lat starsza od doktora Buchanana — jego żona Annie. 7 czerwca jeden z
detektywów Byrnesa, Artur A. Carey, zaaresztował doktora Buchanana w jakiejś
nowojorskiej kawiarni. Byrnes i Carey — który w siedemnaście lat później, gdy
prezydentem policji był Bingham, został szefem krótko urzędującej nowojorskiej
komisji do spraw morderstw — odegrali jednak tylko uboczną rolę w wyświetlaniu
wypadku. Rozstrzygających wyjaśnień dostarczył White; dał przy tym nowy przykład
niezwykłej roli, jaką w dziedzinie kryminalistyki odgrywało dziennikarstwo zarówno w
złym, jak i w dobrym znaczeniu.
Z początkiem maja 1892 przebywał White w biurze nowojorskiego koronera
Ludwika Schultzego, „polując na sensacje”. Tutaj był świadkiem odwiedzin starszego,
mało atrakcyjnego mężczyzny. Przybywał on z Newark, nazywał się Smith i rzucił na
doktora Buchanana podejrzenie o zamordowanie żony.
Do końca 1890 roku Smith „opiekował” się dziewczętami z domu publicznego
należącego do przeszło pięćdziesięcioletniej otyłej damy nazwiskiem Annie Sutherland.
Doktor Buchanan, którego kobiety i alkohol interesowały bardziej niż praktyka, był
stałym gościem tego przedsiębiorstwa. Po kolei zajmował się wszystkimi dziewczętami.
W połowie 1890 jednak zaczął nagle nadskakiwać o wiele od siebie starszej, przekwitłej
i (jak Smith przyznał) „ordynarnej” szefowej owego domu. Smith, który w końcu poczuł
się zagrożony w swej pozycji, zasięgnął informacji o doktorze Buchananie. Wedle nich
Buchanan przybył w roku 1887 z Halifaxu w Nowej Szkocji do Nowego Jorku, by
otworzyć praktykę. Wraz z nim przybyła jego młoda żona Helena, z którą ożenił się w
Halifaxie. Praktyka Buchanana w Greenwich Village rozwijała się zrazu dobrze. Ale
rozwiązłość młodego doktora doprowadziła po pewnym czasie do jej upadku, a w końcu
także do rozwodu z żoną. Helena Buchanan wróciła do Halifaxu.
Wiadomości, jakie Smith uzyskał, obudziły w jego nieufnej duszy podejrzenie, że
znajdujący się w finansowych kłopotach doktor zamierza omotać Annie Sutherland,
która poza domem publicznym posiadała w gotówce 10 000 dolarów. Obawy Smitha
sprawdziły się, gdy Annie jesienią 1890 sprzedała dom publiczny (przez co Smith
pozbawiony został chleba), 27 listopada ustanowiła doktora Buchanana swym
generalnym spadkobiercą, a w dzień później została panią Buchanan i przeprowadziła
się do Nowego Jorku. Bez wątpienia groteskowa para i groteskowa historia. Smith
oświadczył jednak, że ma świadków na wszystkie swe twierdzenia. Chodziło o dwóch
pijackich kumpli doktora Buchanana — Michała Macombera właściciela ulubionej
knajpy Buchanana w Dziesiątej ulicy, i pewnego awanturnika nazwiskiem Doria,
również stałego gościa w knajpie Macombera. Ci dwaj — poza Buchananem — byli
jedynymi osobami, które 26 kwietnia 1892, po niespełna półtorarocznym małżeństwie,
towarzyszyli Annie Buchanan w jej ostatniej drodze na cmentarz Greenwood w
Brooklynie.
Smith poradził, koronerowi, by posłuchał, co Macomber i Doria mogą opowiedzieć o
małżeństwie Buchanana, gdy się ich poczęstuje dostateczną ilością trunków. Małżeństwo
to było nieprzerwanym ciągiem wściekłych sprzeczek. Annie Buchanan groziła stale
mężowi, że nie da mu więcej ani centa, jeżeli „nie będzie jej szanował jak rzeczywistej
małżonki”. Po pewnym czasie Buchanan zaczął uskarżać się przed swymi przyjaciółmi,
że jego żona stała się morfinistką i wkrótce umrze, jeżeli nie porzuci tego nałogu. Smith
oświadczył, że gotów jest przysiąc, iż Annie Sutherland nigdy nie zażyła nawet odrobiny
morfiny. Wnioskował, że zmarła nie na skutek nałogu, lecz że zabił ją Buchanan, by
samemu rozporządzać jej majątkiem. Doktor McIntyre, który zajmował się Annie
Buchanan, gdy 22 kwietnia nagle zachorowała i zaledwie w dwadzieścia cztery godziny
później zmarła w Greenwich Village, podał wprawdzie jako przyczynę śmierci
„apopleksję”, ale godną uwagi cechą lekarzy — są pomyłki.
Nienawiść Smitha do Buchanana była tak oczywista, że koroner Schultze nie
poświęcił uwagi jego oskarżeniom. Reporter White natomiast podzielił podejrzenia
Smitha, ponieważ słowo „morfina” przypomniało mu inny przypadek otrucia, które
wykrył w roku 1891 i mimo początkowego oporu policji i prokuratora skierował do
sądu. Chodziło o zabójstwo przy pomocy morfiny, popełnione 1 lutego 1891 przez
dwudziestotrzyletniego nowojorskiego studenta medycyny Carlyle Harrisa, którego
ofiarą była potajemnie przez niego poślubiona dziewiętnastoletnia uczennica, Helena
Potts. Owego majowego dnia, w którym zaczął obserwować doktora Buchanana,
upłynęło dopiero kilka tygodni od czasu, gdy Carlyle Harris zasądzony został na śmierć.
White zrazu nie przeczuwał, jak ściśle sprawa Harrisa powiązana była ze sprawą
Buchanana.
Harris, wnuk poważanego nowojorskiego profesora medycyny Benjamina McCready,
młody intelektualista ze skłonnością do przygód seksualnych, zdołał „uczynić sobie
powolną” piękną Helenę Potts, wychowaną w surowym mieszczańskim domu.
Ożeniwszy się z nią, zataił to małżeństwo, ponieważ obawiał się gniewu dziadka. Gdy
matka Heleny Potts dowiedziała się o małżeństwie i towarzyszących mu
okolicznościach, z uwagi na mieszczańską reputację zaczęła nalegać na Harrisa, by
małżeństwo ujawnił. Kiedy nacisk z jej strony stał się coraz gwałtowniejszy, z
początkiem 1891 Harris, który już dostatecznie zakosztował wdzięków swojej młodej
żony, postanowił się jej pozbyć. Było mu bardzo na rękę, że żona skarżyła się na
bezsenność. Jakkolwiek był jeszcze studentem, wypisał receptę na sześć kapsułek
lekarstwa, z którego każda miała zawierać 4 1/6 gran chininy i 1/6 gran morfiny.
Chodziło o zwykłe zlecenie i, swobodnie traktując zawód aptekarza, firma McIntyre i
Synowie, przy Sixth Avenue, sporządziła kapsułki.
Cztery z tych sześciu kapsułek dał Harris 20 stycznia swej żonie, mieszkającej w
Instytucie Comstocka dla młodych dam w Nowym Jorku, zalecając jej, by każdorazowo
przed udaniem się na spoczynek zażyła jedną. Dwie kapsułki zatrzymał, rzekomo by w
rękach Heleny nie było zbyt wielu medykamentów. Wieczorem 31 stycznia o pół do
jedenastej Helena zbudziła się i uskarżała na odurzenie i ociężałość członków. W
godzinę później straciła przytomność. Lekarz szkolny E. P. Fowler osłupiał, gdy ujrzał w
oczach Heleny źrenice zmniejszone do rozmiarów główki od szpilki (w owym czasie
najbardziej znana cecha zatrucia morfiną). Wszelkie usiłowania utrzymania Heleny przy
życiu przy pomocy atropiny i kofeiny chybiły. Przed południem 1 lutego o godzinie 11
Helena zmarła.
Koroner Schultze dokonał oględzin zwłok. Przebieg choroby i zwężenie źrenic
wskazywały zbyt jednoznacznie na zatrucie morfiną, by Schultze mógł przejść nad tym
do porządku. Ale faktyczne tło wydarzeń było jeszcze nie znane, a wskutek powszechnej
w Nowym Świecie skłonności koronerów, sędziów i prokuratorów do oszczędzania
publicznym kasom kosztów analiz chemicznych początkowo zrezygnowano z dalszych
dochodzeń. Odegrała przy tym rolę także ta okoliczność, że matka zmarłej przemilczała
intymny stosunek między Harrisem i Heleną i twierdziła, że córka jej od dzieciństwa
chorowała na serce. Dopiero później miało się ujawnić, że twierdzenie to było
kłamstwem, by stworzyć podstawę przyjęcia naturalnej przyczyny śmierci i uniknięcia
śledztwa, które musiałoby „skalać mieszczańską uczciwość” Heleny. Przez swe
kłamstwo matka stworzyła koronerowi pożądaną podstawę do oświadczenia, że zachodzi
tylko fatalny wypadek. Albo aptekarz przy sporządzaniu kapsułek popełnił błąd i dawka
morfiny była za wielka, albo wbrew zaleceniu Harrisa Helena zażyła więcej niż jedną
kapsułkę i serce jej nie wytrzymało podwójnej dawki morfiny. Śmiertelne szczątki
Heleny pochowano 7 lutego 1891.
Kilka miesięcy później, 21 maja, Ike White w „World” dostarczył nowojorczykom
sensacji dnia. Wpadł na tajemnicze tło afery, zmusił matkę Heleny Potts do przyznania
się do fałszywych zeznań, zdemaskował życie miłosne Harrisa, opisał ze wszystkimi
szczegółami objawy walki Heleny ze śmiercią i wymusił od prokuratora okręgowego
Nicolla oraz jego następcy Francisa E. Wellmanna zarządzenie ekshumacji zwłok
zmarłej i powierzenie analizy na obecność trucizny jedynemu poważnemu
toksykologowi, jakim w roku 1891 dysponował Nowy Jork, doktorowi Rudolfowi
Witthausowi. Witthaus stwierdził obecność morfiny we wszystkich narządach, jakie mu
przekazano. Wobec tego Harris został aresztowany i oskarżony, że zamordował swoją
żonę, napełniając jedną z kapsułek, jakie jej dał jako środek nasenny, śmiertelną dawką
morfiny, którą jako student medycyny mógł nabyć z łatwością. Sporządzenie kapsułek
dla Heleny rozmyślnie zlecił aptece, by mieć świadków, że były nieszkodliwe. Jedną
kapsułkę jednak napełnił śmiertelną dawką morfiny i razem z trzema nieszkodliwymi dał
swej żonie. Jeżeliby Helena Potts zażyła dawkę śmiertelną — pozostałe musiały się
okazać nieszkodliwymi. Gdyby jednak Helena zażyła zatrutą kapsułkę jako ostatnią ze
swego zapasu, to obydwie kapsułki, które Harris przezornie sobie zatrzymał i aż nazbyt
chętnie oddał oskarżycielowi, miały stanowić świadectwo nieszkodliwości jego
zamiarów. 4 stycznia 1892 zaczął się proces przeciw Harrisowi i po długotrwałych
dyskusjach przed sędzią Smythem zakończył się wyrokiem śmierci.
Jak wspomniano, od tego czasu upłynęło dopiero kilka tygodni i wszystkie szczegóły
tego wzbudzającego sensację procesu tkwiły jeszcze bardzo dokładnie w pamięci
White’a, gdy 3 maja 1892 zaczął się interesować doktorem Buchananem. Bardzo szybko
znalazł potwierdzenie tego, co mówił Smith. W sądzie spadkowym przejrzał testament, a
Macomber i Doria pod wpływem alkoholu okazali się bardzo rozmowni. Donieśli, że
Buchanan opuścił Nowy Jork, by odpocząć po perypetiach swego małżeństwa.
Dokąd jednak wiodła ta podróż, obydwaj nie wiedzieli. Gdy jednak White poprosił
jednego z kolegów w Halifaxie o zasięgnięcie wiadomości o dawnym życiu Buchanana,
otrzymał informację, która zrazu zaparła mu oddech: mianowicie Buchanan zatrzymał
się w Nowej Szkocji i 16 maja ponownie poślubił swoją pierwszą, rozwiedzioną żonę.
Obydwoje zamierzali wkrótce powrócić do Nowego Jorku, gdzie — jak się mówiło w
Halifaxie — „na Buchanana czeka wielki spadek”.
Od tej chwili White był pewny, że czeka na niego wielka sensacja. Umocnił się w
tym przekonaniu, gdy po raz drugi skłonił Macombera i Dorię do mówienia. Doria
przypomniał sobie zajście, które wywarło na nim wielkie wrażenie, rzeczywistego
znaczenia tego faktu jednak nie przeczuwał. W lipcu, w nocy po ogłoszeniu wyroku na
Carlyle Harrisa, Buchanan zjawił się u Macombera. Wywnętrzał się chełpliwie,
określając przy tym Harrisa jako durnia, ponieważ „pozwolił się złapać”. Doria
opowiadał dosłownie: „Doktor mówił, że przy morderstwie za pomocą morfiny można
ujść bezkarnie. Każdemu kwasowi odpowiada zasada, na każdą akcję jest reakcja. Ale
niech mnie diabli wezmą, jeśli wiem, co doktor przez to rozumiał…”
Teraz White udał się do doktora McIntyre, który przed śmiercią opiekował się Annie
Buchanan. Ze zrozumiałych względów McIntyre był powściągliwy, gdy White naciskał
nań, by przemyślał, czy jego diagnoza: „udar”, nie mogła polegać na omyłce i czy nie
zauważył objawów zatrucia morfiną. Lekarz jednak stał się bardziej przystępny, gdy
dowiedział się o wypowiedziach Buchanana co do Harisa. Przyznał, że pewne objawy
dokładnie odpowiadały zatruciu morfiną. Ale ani przez chwilę nie było rozstrzygającego
objawu — zwężenia źrenic. Dlatego pozostał przy diagnozie „wylewu krwawego w
mózgu”. Tego rodzaju wylewy często wywołują objawy podobne jak przy zatruciu
morfiną. Przy krwotokach w okolicy „mostu”, określonej części mózgu, może dojść
nawet do zwężenia źrenic. Zapewne White przypomina sobie, że ten niezwykły objaw
odegrał rolę w procesie przeciw Harrisowi.
White pamiętał. Obrońca Harrisa, trzydziestotrzyletni adwokat William Travers
Jerome, który jako uczeń w Amherst przez dłuższy czas studiował chemię, wszystkimi
sposobami starał się udowodnić, że Helena Potts nie musiała bezwarunkowo umrzeć na
skutek zatrucia morfiną. Sławni lekarze z Nowego Jorku i Filadelfii, dr Woods i dr
Roosevelt, wkroczyli na salę sądową, by poświadczyć tezę, że przy drobnych zmianach
w „moście” występuje takie zwężenie źrenic, jakie doktor Fowler zauważył u Heleny
Potts.
Przez to jednak nie mógł zmienić faktu, że w narządach zmarłej znaleziono morfinę,
wzbudził jednak u przysięgłych taką niepewność, że zastępca oskarżyciela Wellmann
natrudził się mocno, by tę niepewność przełamać.
Jak powiedziano, White bardzo dokładnie pamiętał ten wypadek. A doktor McIntyre
dodał, że istnieją także inne powody powstawania zwężenia źrenicy. Nie ma natomiast
żadnego wyjaśnienia, jeśli przy prawdziwym zatruciu morfiną brakuje tego objawu.
McIntyre nie znał też żadnego lekarstwa, które by przy tego rodzaju zatruciu morfiną
mogło zapobiec czy ukryć zwężenie źrenic. Uwagi Buchanana były dla niego
niezrozumiałe.
Było to wieczorem 18 maja. Późną nocą White raz jeszcze udał się do knajpy
Macombera. Tam dowiedział się, że Buchanan powrócił i siedzi w barze.
Pierwsze spotkanie White’a z człowiekiem, którego uważał za mordercę,
rozczarowało go. Buchanan był małym niepozornym mężczyzną o zwiędłej skórze i
zaczerwienionych oczach za okularami w złotej oprawie. White fundował liczne kolejki
w nadziei, że lekarz w postępującym stanie opilstwa wtrąci jakieś zdradzające go uwagi.
Lecz nie stało się nic takiego. Natomiast spojrzenie White’a w ciągu jednej decydującej
o losie doktora sekundy, poprzez trzymany w ręce kieliszek i okulary Buchanana, padło
na jego oczy: źrenice Buchanana robiły wrażenie niezwykle wielkich i rozszerzonych.
White’a natychmiast naszło wspomnienie o chorym na oczy koledze, który często musiał
odwiedzać okulistę i wracał stale z nienaturalnie rozszerzonymi źrenicami. Lekarze
zakrapiali oczy kolegi atropiną, by ułatwić badanie dna oka.
Przeskok myśli White’a, jaki natychmiast nastąpił, wydawał się jemu samemu
nieprawdopodobny i zgoła fantastyczny. Ale nie mógł się już pozbyć pytania, czy tu nie
należy szukać wyjaśnienia tajemniczych słów Buchanana. Czy Buchanan nie zakroplił
atropiną oczu swej umierającej żony, by zapobiec kurczeniu się źrenic? Czy to była jego
tajemnica?
Pod jakimś pozorem White pożegnał się i pospieszył do niejakiej pani Crouch, która
pielęgnowała Annie Buchanan w czasie jej krótkiej choroby. Raz już przesłuchał ją, nie
dowiadując się od ograniczonej kobiety niczego użytecznego. Ale teraz chciał
odpowiedzi tylko na jedno określone pytanie, a pani Crouch z bezmyślną prostotą
oświadczyła, że Buchanan wielokrotnie wchodził do pokoju chorej żony, pochylał się
nad nią i zakrapiał jej oczy jakimś lekarstwem.
Świt zastał White’a w biurze Ludwika Schultzego. Po doświadczeniach w sprawie
Harrisa wystarczyło sprawozdanie White’a, by Schultzego wyrwać z jego opieszałości.
Naczelny inspektor Byrnes otrzymał polecenie, by kazał obserwować Buchanana, a 22
maja ekshumowano zwłoki zmarłej z cmentarza Greenwood i przewieziono na badania
do Instytutu Carnegie’ego. Tego samego dnia detektyw Carey, który śledził Buchanana
od 19 maja, stracił go z oczu. Lekarz widocznie powziął podejrzenie i ukrył się. Carey
odnalazł ślad., dopiero gdy zwrócił uwagę na pewnego mężczyznę nazwiskiem Hood,
który od 18 kręcił się w pobliżu grobu Annie Buchanan w Greenwood. Gdy go
zaaresztował, Hood przyznał, że Buchanan zlecił mu, by go natychmiast ostrzegł, gdyby
otwarto grób jego żony. Znał także kryjówkę Buchanana w East Twenty Ninth Street.
Carey następował znowu na pięty Buchananowi, aż do przedłożenia pierwszego
sprawozdania o wynikach autopsji.
Sprawozdanie w jednej sprawie dostarczyło pewności: Annie Buchanan w żadnym
wypadku nie zmarła na skutek udaru. Podobnie jak w sprawie Carlyle Harrisa, zlecenie
następnego badania na obecność trucizny skierowano do jedynego w Nowym Jorku
wchodzącego w rachubę człowieka: doktora Rudolfa Witthausa. Gdy 7 czerwca
zawiadomił o wyniku swych analiz, potwierdził obecność śmiertelnej dawki morfiny i
zakrapianie oczu atropiną uznał za możliwe, Buchanana aresztowano i przewieziono do
wielkiego więzienia „Tombs” w Nowym Jorku. Mimo iż w danej chwili wina Buchanana
wydawała się dowiedziona, w rzeczywistości wszystko, co się do tego momentu
wydarzyło, stanowiło tylko preludium „dramatu toksykologii”, który się na zawsze
związał z nazwiskiem Buchanana.
„Nowy Jork wstrzymał oddech”, pisał „World”, gdy rankiem 20 marca 1893 zaczął
się proces Buchanana. Jako oskarżyciele zjawili się DeLancey, Nicoll, James W.
Osborne i Francis L. Wellmann. Za stołem sędziowskim zasiadł „recorder”64 Smyth.
Obrońcami Buchanana byli Karol W. Brooks oraz William O’Sullivan. Prawie nikt nie
znał Sullivana. Pięć tygodni później, 26 kwietnia, gdy proces miał się ku końcowi,
nazwisko jego było na ustach wszystkich. Sprawa Buchanana stała się kamieniem
węgielnym jego kariery właśnie z powodu tego „toksykologicznego spektaklu”, który po
mistrzowsku zainscenizował!
Sullivan był poprzednio lekarzem, zanim zdecydował się na zawód obrońcy. Przez
pół roku zapoznawał się z całym piśmiennictwem fachowym o alkaloidach i ich
wykrywaniu. Na czele dzieł, które studiował, były publikacje Francesco Selmiego z
Włoch. Sullivan postanowił wykorzystać dla swego mandanta alkaloidy trupie i na
oczach naiwnych i zawsze wrażliwych na dramatyczne widowiska przysięgłych
„zniszczyć” dowód stwierdzenia morfiny, jaki przedstawi oskarżyciel za pośrednictwem
swego świadka, doktora Witthausa.
Plan bitwy O’Sullivana był gotowy, zanim zaczął się proces. Przypadek pomógł mu
znaleźć pomocnika, profesora chemii uniwersytetu w Michigan, Wiktora C. Vaughana.
Vaughan także natknął się na badania Selmiego i raczej z chęci wybicia się niż z
sumienności przedsięwziął szeroko zakrojone eksperymenty na gnijących narządach
zwierzęcych, by odkryć dalsze alkaloidy trupie. Przy tym, jak się przypadkowo
dowiedział O’Sullivan, stwierdził w resztkach trzustki trupi alkaloid, który poza sześciu
innymi odczynami na morfinę przy odczynie Pellagriego (jak się wyraził Vaughan) „z
mniejszą lub większą dokładnością dawał również te same reakcje barwne, co morfina”.
O’Sullivan był obznajomiony nie tylko z poglądami naukowymi Selmiego, w myśl
których odczyn Pellagriego okazał się najważniejszym odczynem na morfinę. Był także
świadkiem wypowiedzi doktora Rudolfa Witthausa jako biegłego w procesie Harrisa i
dokładnie znał metody, jakimi posługiwał się Witthaus dla wykazania morfiny. Obrońca
Harrisa William Travers Jerome nie pominął wówczas niczego, by podważyć wyniki
analizy Witthausa. Energicznie, z chęci imponowania raczej niż z sumienności, zajął się
alkaloidami trupimi ze zwłok i faktycznie dał słuchaczom pojęcie o bezgranicznej
różnorodności trucizn i pułapkach, których toksykologowie muszą się wystrzegać. Ale
Witthaus był świetnie uzbrojony. Zastosował wszystkie odczyny, jakie w ogóle istniały
dla morfiny, a poza tym dla pewności przedsięwziął doświadczenia biologiczne na
żabach. Żaden z badaczy trupich alkaloidów nie wykrył nigdy materiału, który by dawał
więcej niż trzy lub cztery odczyny na morfinę. Na pierwszy plan jednak wysunął
Witthaus test Pellagriego i oświadczył, że jest to najpewniejsza metoda rozróżniania
między morfiną a mylącymi substancjami ze zwłok. W końcu Jerome zmuszony był
ustąpić.
O’Sullivan mógł z całą pewnością oczekiwać, że Witthaus w nadchodzącym procesie
przeciw Buchananowi wystąpi nie tylko z innymi znanymi testami, lecz zastosuje także
test Pellagriego jako posiadający szczególną wartość dowodową. W danej chwili (taki
był jego plan bitwy) zaatakuje, powoła Vaughana jako świadka na zawodność także i
testu Pellagriego i pobije druzgocąco Witthausa jego własną bronią.
W dniu gdy Witthaus wystąpił jako biegły z zakresu toksykologii przeciw
Buchananowi, liczył lat czterdzieści siedem — dziwna, nieduża postać, ze zbyt wielką w
stosunku do ciała prawie łysą głową, z rudawym wąsem, bokobrodami, o
jasnoniebieskich oczach za grubymi szkłami. Życiowe doświadczenia uczyniły zeń
cynika, a jego skłonność do wybuchów gniewu czyniła stale obcowanie z nim
prawdziwą próbą cierpliwości. W tym czasie jednak, gdy w Nowym Świecie naukowcy
spotykali się z lekceważeniem, należał on do najbardziej wykształconych ludzi w
Nowym Jorku. Już jako młodzieniec urządził sobie pierwsze laboratorium chemiczne w
stajniach swego ojca, następnie na Uniwersytecie Columbia i w Sorbonie w Paryżu
studiował chemię i medycynę. Od roku 1876 pracował jako profesor chemii i fizjologii
na Uniwersytecie Miasta Nowy Jork, a jego książki na temat chemii i toksykologii, które
publikował od roku 1879, zwracały także uwagę w Europie.
Witthaus również wyciągnął naukę z procesu Harrisa i przygotował się jeszcze lepiej
niż zazwyczaj. Wykazanie morfiny w licznych narządach zmarłej Annie Buchanan
metodami chemicznymi i fizjologicznymi było tak dokładne i rozległe, iż dla
toksykologów w późniejszym okresie w ogóle nie ulegało wątpliwości, że Annie
Buchanan zmarła wskutek zatrucia morfiną, niczym innym, tylko morfiną. Ale Witthaus
nie miał jeszcze wiadomości o odkryciach, jakie chciał zrobić Vaughan. Toteż stosownie
do stanu międzynarodowych badań odnośnie do tego punktu przypisywał także w swej
wypowiedzi szczególną wartość wynikom testu Pellagriego w procesie Buchanana.
Niczego nie przeczuwając, stał się jednak przez to współaktorem widowiska, jakie
O’Sullivan tak starannie zaplanował.
O’Sullivan świadomie zachował swoje przedstawienie na zakończenie przesłuchań
biegłych i przesłuchania krzyżowego. Swój wielki atak przygotował zręcznie; gdy w
czasie krzyżowego przesłuchania wciąż na nowo podkreślał w dyskusji rolę alkaloidów
trupich, które można pomylić z morfiną — czynił to tak dosadnie i często, że nawet
najbardziej ograniczony przysięgły musiał pojąć, o co chodzi. Potem wstał i skierował
do Witthausa na pozór niewinne pytanie co do rodzaju poszczególnych testów, jakie
Witthaus zastosował: Husemanna, Fröhdego, próbę z chlorkiem żelazowym, z kwasem
jodowym i azotowym, przede wszystkim jednak test Pellagriego.
Przysięgli słyszeli —— tak sądził — że tak zwany test Pellagriego ma całkiem
szczególne znaczenie dla wykazania morfiny. Czy Witthaus nie zechciałby tego jeszcze
raz potwierdzić?
Witthaus potwierdził.
Słyszeliśmy dalej — ciągnął — że szczególnie test Pellagriego nadaje się do tego, by
ustalić, iż faktycznie znaleziono morfinę, a nie alkaloid trupi, działający podobnie jak
morfina.
Witthaus uczynił zastrzeżenie, że w każdym wypadku zależy to od wielu testów, ale
w zasadzie potwierdził.
Pięknie, oświadczył O’Sullivan, jeżeli dobrze zrozumiał, przy teście Pellagriego
powstaje nie dające się przeoczyć fluoryzujące purpurowe zabarwienie, które przechodzi
w wiśniowe. Zapytał Witthausa, czy tak jest. Witthaus znowu potwierdził.
A czy reakcja ta występuje tylko wówczas — O’Sullivan chciałby wiedzieć — gdy
obecna jest prawdziwa morfina?
Witthaus zastrzegł się, że występuje w przypadku kodeiny. Ale kodeina nie da się
wydzielić metodą Stasa, tylko przez wytrząsanie z eterem, podczas gdy morfinę
wyosabnia się za pomocą chloroformu i alkoholu amylowego. Pomylenie jednego z
drugim jest niemożliwe. W tym znaczeniu test Pellagriego jest typowy dla morfiny.
— Tylko dla prawdziwej morfiny?
— Tak, tylko dla morfiny.
— A jak to jest możliwe, że trupi alkaloid daje te same reakcje? Odpowiedź
Witthausa brzmiała, że dotychczas nigdzie na świecie tego nie stwierdzono.
A więc, ciągnął O’Sullivan znacząco, powołam profesora Wiktora C. Vaughana za
barierę świadków.
Wystąpienie Vaughana miało skutek zaskakującego ataku, a wszystko, co nastąpiło
później, stało się — patrząc wstecz — makabrycznym widowiskiem niezwykłego
rodzaju. Vaughan rozłożył na stole swe probówki i flaszki z wyciągami i odczynnikami.
Tymczasem O’Sullivan kierował zręcznie swoje pytania na jego prace o trupich
alkaloidach. Wreszcie, gdy przygotowania Vaughana miały się ku końcowi, zapytał, czy
odczyny przeprowadzone dla oskarżenia z pewnością wykazały w wyniku morfinę i czy
raczej nie mogły być pomylone wskutek obecności alkaloidów trupich.
Vaughan zaprzeczył pierwszemu, a przytaknął drugiemu pytaniu.
O’Sullivan ciągnął:
— Czy Yaughan może zgodzić się z twierdzeniem, że szczególnie test Pellagriego
daje pewność, iż faktycznie znaleziono morfinę, a nie substancję gnilną?
Vaughan zaprzeczył: — Nic ma tej pewności.
— A więc test Pellagriego może także prowadzić do fatalnych pomyłek?
— Tak, może.
— Czy Vaughan jest w stanie udowodnić możliwość pomyłek biegłych w
oskarżeniu?
— Tak, może.
— Przeto niech to uczyni.
Rzadko na sali sądowej panowała tak bezwzględna cisza, jak w chwili, kiedy
Vaughan pokazał wyciąg alkaliczny, który — wedle jego słów — uzyskał z trzustki
gnijącej przez parę tygodni.
Ponadto, jak oświadczył, doda do wyciągu z trzustki człowieka, który nigdy nie miał
kontaktu z morfiną, pięć miligramów morfiny i podda badaniu testem zastosowanym
przez biegłego oskarżenia, w szczególności testem Pellagriego. Dla porównania
przeprowadzi te same testy na produktach gnilnych bez dodania morfiny. Udowodni, że
nastąpią przy tym te same zjawiska barwne — także bez morfiny. Vaughan rozpoczął od
testu z chlorkiem żelazowym, który — jak wiedział każdy doświadczony toksykolog —
w obecności morfiny dawał czysto niebieską barwę. W probówce Vaughana powstała
niebieskawa zieleń. Vaughan jednak stwierdził, że w literaturze barwę reakcji określa się
raz jako niebieską, raz znowu niebieskozieloną. Przysięgłym wyjaśnił, że w każdym
razie chodzi o taką samą barwę w obu substancjach porównawczych. To jest
rozstrzygające. Przy odczynie Husemanna zasady postępowania przewidują zmieszanie
badanej substancji ze stężonym kwasem siarkowym, następnie podgrzewanie przez pięć
minut do 100°-105°, następnie zadanie kwasem azotowym. Wtedy powstaje barwa
ciemnofioletowa, przechodząca w czerwoną i pomarańczową. Vaughan zadał swoje
roztwory porównawcze kwasem siarkowym i powiedział: „Właściwie materiał badany
powinien być ogrzany, ale nie jest to bezwzględnie konieczne. Nie mamy tutaj także
potrzebnych urządzeń”. Bez dłuższego wahania dodał kwasu azotowego. W probówkach
powstała niebieskawa zieleń, w żadnym przypadku nie fiolet. Ale Vaughan wyjaśnił fakt,
że w reakcji Husemanna utworzona barwa szybko zanika. Mówił o „prędko zanikającym
fiolecie” i zaakcentował, że chodzi o wytworzenie jednakowych barw w obu
probówkach — w probówce z morfiną i w naczyniu zawierającym wyciąg z materii
rozłożonej gnilnie. Reakcja Fröhdego nie dala przewidzianej gry barw od fioletu do
niebieskiej i żółtej, lecz brudnopomarańczową. Vaughan jednak oświadczył, że brudna
barwa to jest fiolet, i nic dał się tym zbić z tropu, gdy Wellmann skoczył i krzyknął:
„Zdaje mi się, że cierpię na daltonizm”. Vaughan obstawał przy fiolecie, a niepewność
przysięgłych na skutek podobieństwa barw w probówkach była już tak wielka, że
uwierzyli Vaughanowi, natomiast stracili już wszelkie zaufanie do pewności dowodu z
barw. Co oznaczało dla ich niewprawnych oczu, gdy odczyn z kwasem azotowym
zamiast pomarańczowej czerwieni, która miała przejść w barwę żółtą, od razu dawał
nieokreśloną żółtą barwę, wiadomo. W ten sposób został przygotowany grunt do
przeprowadzenia generalnego ataku przeciw odczynowi Pellagriego.
Zanim Yaughan go rozpoczął, O’Sullivan raz jeszcze wbił w pamięć przysięgłym, że
reakcja Pellagriego wedle twierdzenia oskarżenia zdradza obecność morfiny, gdy
wytworzy się jaskrawopurpurowa barwa, która przejść winna w wiśniową. Profesor
Vaughan pokaże, że jego wyciąg ze zgniłych tkanek wywoła dokładnie te same barwy
bez śladu morfiny.
Ku nie ukrywanemu zdumieniu Witthausa Vaughan przeprowadził reakcję
Pellagriego w sposób, który dla wszystkich, przez lata całe uzyskanych doświadczeń
stanowił policzek. Przepis wymagał, by badany wyciąg poddać działaniu stężonego
kwasu siarkowego i solnego, a następnie odparować w wodzie. Vaughan zadowolił się
dodaniem kwasu solnego i zrezygnował z odparowania. Ale na wyjaśnienia i protesty
było za późno.
W krótki czas potem reporterzy wypadli ze sali, by swym czasopismom oznajmić
wielką sensację dnia. Czysty wyciąg Vaughana ze zgniłych tkanek wywołał przy
odczynie Pellagriego jaskrawoczerwone zabarwienie; podobne wywołała morfina w
naczyniu porównawczym. Nie ma wątpliwości: alkaloidy trupie można pomylić z
morfiną! Pewność testu Pellagriego sprowadzona została do absurdu. Autorytet
Witthausa i całe stwierdzenie obecności trucizny zostały zachwiane. Dziennikarze,
przysięgli i widzowie mieli dowód przed oczyma: czerwień, jaskrawa czerwień*
* Wszyscy razem nie grzeszyli bystrością: Vaughan uzyskał alkaloid dający reakcję podobną do morfiny tylko z
trzustki, Witthaus stwierdził istnienie wielkiej ilości trucizny dającej reakcję na morfinę we wszystkich narządach.
Pominąwszy stwierdzony fakt, że Annie Buchanan nie zmarła na udar mózgu, oraz inne poszlaki, a nawet
nieprawidłowe przeprowadzenie doświadczenia przez Vaughana, o czym niżej — gdyby Witthaus czy prokurator
zażądali stwierdzenia i udowodnienia, że wyciągi z innych narządów zawierają alkaloidy o reakcjach podobnych do
morfiny, byliby z miejsca obalili efekt przedstawienia (przyp. tł.)

Wieczorem tego dnia prócz kilku osób wszyscy sądzili, że oskarżenie przegrało
swoją sprawę przeciw doktorowi Buchananowi. Brooks i O’Sullivan triumfowali i być
może zatriumfowaliby ostatecznie, gdyby w ciągu następnych dni nie popełnili fatalnego
błędu. Po procesie Harrisa panowało w Nowym Jorku przekonanie, że Harris ostatecznie
został uznany winnym dlatego, że z porady obrony nie wystąpił jako świadek we własnej
sprawie. To wywołało wrażenie, że Harris obawiał się krzyżowego przesłuchania przez
prokuratora. Brooks w chwili triumfu chciał tego rodzaju wrażenia uniknąć. Polecił
Buchananowi wystąpić w charakterze świadka we własnej sprawie. Jaki błąd przez to
popełnił, zrozumiał, gdy było już za późno. Buchanan — odpychające, płaszczące się
indywiduum — nie potrafił wzbudzić sympatii. Przede wszystkim nie był dostatecznie
silny, by oprzeć się bezlitosnemu krzyżowemu przesłuchaniu, jakiemu poddał go Francis
E. Wellmann (jeszcze mocno zagniewany z powodu klęski na polu toksykologii).
Uwikłał się w liczne sprzeczności i kłamstwa, które unicestwiły wrażenie poprzedniego
„spektaklu naukowego”. Mimo to, gdy przysięgli zebrali się na osobności 25 kwietnia na
naradę, potrzebowali pełnych dwudziestu ośmiugodzin, by uznać go winnym.
Adwokaci Buchanana walczyli o jego życie jeszcze przez dwa lata w różnych
instancjach i w tej walce wielokrotnie pobrzmiewała znowu teza, że toksykologiczny
dowód oskarżenia jest bez wartości. Na wniosek obrony na cmentarzu w Greenwood
zakopano królika na wiele miesięcy. Znów próbowano dowodów, że same przez się
tworzą się substancje podobne do morfiny. Ale tym razem żadne usiłowania nie
doprowadziły do skutku. Nie mogły doprowadzić, tymczasem bowiem Witthaus,
rozzłoszczony przedstawieniem, jakie zainscenizował O’Sullivan, wykazał i udowodnił
błąd i niedokładność Vaughana, w szczególności to, że używał on przy sporządzaniu
swych wyciągów gnilnych zanieczyszczonego alkoholu amylowego i dzięki temu
wywoływał wprowadzającą w błąd grę barw.
2 lipca 1895 na doktorze Buchananie został wykonany wyrok śmierci.

═══════ ♦ ═══════
9. Wieści o zajściach w czasie procesu Buchanana rozeszły się tymczasem po całym
świecie. Przy całym lekceważeniu osiągnięć i niezawodności nauki amerykańskiej stały
się decydującym bodźcem do podjęcia definitywnych wysiłków w celu wyjaśnienia
problemu wykazywania alkaloidów i ostatecznego usunięcia pozostałych wątpliwości.
W ciągu obydwu dziesięcioleci na przełomie wieku jasne się stało, że wiele opowiadań o
wprowadzaniu w błąd przez alkaloidy trupie odnieść należało po pierwsze do
niechlujstwa lub powierzchownej obserwacji reakcji barwnej; po wtóre, że w ogóle
znalezienie organicznych alkaloidów w wyciągach uzyskanych przy prawidłowym
zastosowaniu metody Stasa było prawie niemożliwe; po trzecie: gdyby to raz jeszcze
miało się przydarzyć, to zastosowanie co najmniej sześciu reakcji barwnych, a w razie
potrzeby dalszych testów biologicznych, absolutnie uniemożliwiłoby pomylenie
alkaloidów roślinnych z trupimi.
Ważniejsze było jednak, że w poszukiwaniu niezawodnych metod wykrywania
toksykologia postawiła pierwsze kroki na drodze, która w drugim ćwierćwieczu XX
stulecia miała doprowadzić do zdumiewających wyników.
W czwartek 20 października 1910 roku, pewnego decydującego dnia procesu przeciw
doktorowi Crippenowi, przed barierą świadków w Old Bailey stanął doktor William
Henry Willcox — z jego nazwiskiem spotkaliśmy się już w rozdziale o medycynie
sądowej — by złożyć zeznanie o truciźnie znalezionej w szczątkach Cory Crippen.
Chodziło o hioscynę, jeden z trzech alkaloidów roślinnych (atropina, hioscyna i
hioscyjamina), które wprowadzone do kociego oka, wywołują wyraźne rozszerzenie
źrenicy, a w tak zwanym odczynie Vitalego wytwarzają również wyraźną barwę
fioletową. Podczas poszukiwania tajemniczej trucizny w śmiertelnych szczątkach Cory
Crippen, a trwało ono wiele tygodni (od 22 lipca do 20 sierpnia), Willcox zastosował
naprzód dawno wypróbowane reakcje. Ale gdy ten krępy mężczyzna — który miał dać
medycynie sądowej o wiele więcej twórczych impulsów niż Stevenson — doszedł do
kulminacyjnego punktu swych zeznań, użył po raz pierwszy całkiem nowych, a
przynajmniej w Londynie nie znanych, pojęć. Mówił o krystalizacji i punktach topnienia
alkaloidów
Willcox nie był tak „błyskotliwym” świadkiem jak Spilsbury w swojej dziedzinie. W
późniejszym okresie, sam z siebie pokpiwając, twierdził, że jego osiągnięcia przed
sądem w istocie odnieść należy do tego, że robił wrażenie głupca, a nie był nim. Tak i
teraz nowe pojęcia pojawiające się w prymitywnych zdaniach zaledwie pozwalały
zrozumieć, jakie perspektywy otwierają się na przyszłość.
Willcox zadał wyciągi zawierające alkaloid, uzyskane metodą Stasa (po uprzednim
wypróbowaniu na oku kota), roztworem bromku potasu. Taka metoda powodowała w
przypadku wielu alkaloidów tworzenie się osadu i kryształów, które były różnego
kształtu przy poszczególnych alkaloidach i można było je rozróżnić pod mikroskopem.
Atropina i hioscyjamina dawały kryształy w formie igiełek, hioscyna natomiast
przybierała kształt kulistych kropel.
Tym sposobem udało się Willcoxowi stwierdzić w swych wyciągach truciznę —
hioscynę.
Identyfikacja krystalograficzna — były to pierwsze kroki na zupełnie nowej drodze.
Wprawdzie już Stas próbował zidentyfikować nikotynę na podstawie tworzenia się
kryształów, Amerykanin Wormley ogłosił sprawozdanie w roku 1895 z podobnych prób,
ale dopiero teraz ta metoda wzbudziła większe zainteresowanie.
Ale nie dość na tym. Po raz pierwszy ludzie zainteresowani dowiedzieli się o innym
nowym sposobie postępowania. Polegało ono na tym, że alkaloidy po skrystalizowaniu
można było stopić przez podgrzewanie. W szczególności proces topnienia zaczynał się
przy dokładnie określonych temperaturach lub w zakresie temperatur, które dla wielu
alkaloidów były tak różne, że można było zidentyfikować trucizny na podstawie
temperatury punktu ich topnienia lub na podstawie zakresu ich topliwości.
I tak Willcox w krzyżowym przesłuchaniu przez obrońcę Crippena — Tobina —
zeznał, że punkt topnienia atropiny zadanej chlorkiem złota znajduje się przy 148°
Celsjusza, punkt topnienia hioscyjaminy — 160°, a hioscyny — 190°. W danym
wypadku nie zastosował oznaczania punktu topnienia, ponieważ uzyskana ilość trucizny
była niewystarczająca. Ale to w niczym nie przeszkadzało, że w owym momencie
przyszłość dała znać o sobie. Gdy Tobin spróbował raz jeszcze powołać się na
niebezpieczeństwo pomylenia trucizny roślinnej z alkaloidem trupim, odniósł taki skutek
jak ktoś, kto nie widzi znaków czasu. Willcox stał mocno na pewnym gruncie —
niepewność minionych dziesięcioleci po różnorodnych wysiłkach, błędnych drogach,
błądzeniu i zwątpieniach została stopniowo przezwyciężona. Praca w dalszych pięciu
dziesięcioleciach doprowadziła do metod wykrywania alkaloidów, o jakich nie tylko
odkrywcy reakcji barwnych nigdy nawet marzyć nie mogli, lecz jakich nawet nic
wyobrażał sobie William Henry Willcox.
Rozwój ten nastąpił wraz z rozwojem chemii i przemysłu farmaceutycznego, który w
drugiej ćwierci XX wieku począł — po wyosobnieniu alkaloidów roślinnych —
wytwarzać sztuczne syntetyczne środki, podobne w swym leczniczym, lecz także i
trującym, działaniu do alkaloidów roślinnych lub nawet znacznie je przewyższające.
W roku 1939 farmakologowie Eisleb i Schaumann odkryli syntetyczny środek —
dolantynę, jednoczącą w sobie działanie naturalnych alkaloidów, atropiny i morfiny. Pod
nazwami demmerol, petidyna, dolsal, meperryna, piridosal rozpoczęła dolantyna swój
zwycięski pochód dokoła świata jako środek leczniczy, lecz także jako nowa możliwość
zatruć przypadkowych, umyślnych i nieumyślnych. W czasie drugiej wojny światowej
chemicy Ehrhardt i Bockmühl wynaleźli w zakładach farbiarskich w Hoechst nad
Menem syntetyczny produkt polamidon, który wielokrotnie przewyższał przeciwbólowe
działanie morfiny. Jako amidon, adanon, dolofina, phisepton, miadon, heptalgina,
butalgina, petalgina również bardzo szybko rozpowszechnił się w całym świecie.
Dolatyna i polarnidon jednak to tylko dwa wśród licznych innych syntetycznych
środków, które powstały w rozrastających się laboratoriach Europy i
wyemancypowanego tymczasem, pod wielu względami przewyższającego Europę
Nowego Świata — wszystkie zarazem lecznicze i trujące, działały i reagowały podobnie
jak alkaloidy.
Do starych trucizn roślinnych przyłączyła się prawdziwa powódź „alkaloidów
syntetycznych”. Rosła jeszcze dalej, gdy w roku 1937 wyprodukowano pierwszą
antyhistaminę, syntetyczny lek przeciw chorobom alergicznym, od astmy do skórnej
egzemy. W ciągu kilku lat liczba tych substancji wzrosła do dwóch tysięcy, z których co
najmniej kilka tuzinów znalazło szybko rosnące rozpowszechnienie jako lekarstwa (i
potencjalne trucizny). Były to także „sztuczne alkaloidy”, i nikt by nie wyliczył ich nazw
— od atosilu i neobridalu, przez avil i sandosten, aż do teforenu i dipheminy. Wszystkie
te nowe środki zmusiły w końcu toksykologów sądowych do wyścigu w walce między
syntezą nowych trucizn a rozwojem nowych metod ich wykrywania.
Stasowska metoda wykrywania alkaloidów nigdy nie straciła swego znaczenia.
Została tylko udoskonalona, dzięki czemu w wielu przypadkach osiągnięto czystość
wyciągów w stopniu nie znanym jeszcze za czasów Willcoxa. Reakcje barwne także
nigdy nie straciły swego znaczenia. Liczba ich raczej rosła, w miarę jak skokami
przybywało trucizn. W roku 1955 istniało trzydzieści metod stosowanych do
identyfikacji morfiny. W coraz rozleglejszej dziedzinie reakcji barwnych pracowali
przede wszystkim Anglicy, Kanadyjczycy, Amerykanie, Niemcy, Francuzi, Szwedzi i
Chińczycy: Fulton, Thomis, K.K. Chen, Shu-Sing-Chen, C. G. Farmilo, K. W. Bentley
czy P. Besnard.
Identyfikacja alkaloidów na zasadzie określenia punktu topnienia rozwijała się nadal
dzięki takim ludziom, jak Austriacy: Fischer, Brandstetter i Reimers, bardzo zasłużony
Ludwik Kofler, zmarły w 1951 roku profesor farmakologii w Innsbrucku. Kofler
zbudował mikroaparat do oznaczania punktów topnienia, w którym badane substancje
można stapiać pod mikroskopem i jednocześnie odczytywać na termometrze temperaturę
topnienia.
W tym samym okresie gwałtowne postępy poczyniła także identyfikacja alkaloidów
na podstawie formy krystalicznej. Przede wszystkim Anglik E.G.C.Clarke zgromadził w
Londynie zbiór nie mniej niż pięciuset form krystalicznych różnych alkaloidów, by
umożliwić szybkie porównanie pod mikroskopem nieznanych substancji. Wypróbowano
blisko dwieście odczynników chemicznych, przy pomocy których można było wywołać
krystalizację alkaloidów zawartych w roztworze. Pionierami tej pracy byli
W.F.Whitmore, J. Travell, P. Duquenois, L. Levi, F. Lüdy Tenger, A.E. Hawkins, G.
Bachmann, G.H. Wagenaar, A.D. Marsico, H. Wachsmuth. Trzeba było tylko paru kropel
badanego wyciągu. Jedna kropla o objętości 0,05 mililitra wystarczała do
przeprowadzenia pięciuset różnych testów.
Punktem wyjścia najbardziej istotnego postępu była jednak dziedzina, która w
połowie XX wieku zdobywała sobie coraz więcej miejsca w toksykologii: fizyka. Od
czasów gdy Niemcy Robert Wilhelm Bunsen i Gustav Kirchhoff w roku 1859
zapoczątkowali rozwój, który doprowadził do analizy spektralnej przy pomocy
widzialnych i niewidzialnych promieni oraz ich zastosowania w medycynie sądowej —
upłynęło okrągłe sto lat. W roku 1895 dzięki odkryciu promieni rentgenowskich doszedł
nowy rodzaj promieni, jak się okazało, również wytwarzających widmo. Już w roku
1912 niemiecki fizyk i laureat Nagrody Nobla M. von Laue zwrócił uwagę na to, że
kryształy substancji chemicznych można zastosować jako pryzmaty dla promieni
rentgenowskich. Gdy na tego rodzaju kryształ skierować promienie rentgena to —
zależnie od jego rodzaju — część promieni zostaje ugięta w tak charakterystyczny
sposób, że można stąd wyciągnąć wnioski odnośnie do rodzaju danego kryształu.
Przed rokiem 1914 i podczas pierwszej wojny światowej rozwinęli metodę analizy
struktury kryształów za pomocą promieni rentgenowskich angielscy laureaci Nobla —
W.L. i W.H. Braggowie, holenderski laureat Nobla P. Debye, pracujący w Berlinie, a
następnie w Stanach Zjednoczonych, oraz jego szwajcarski kolega P.Scherrer. Później
zarejestrowano charakterystyczne właściwości, jakie wykazują tysiące
wykrystalizowanych substancji chemicznych, poddanych analizie strukturalnej. Dopiero
jednak w latach 1949, 1950, 1952 i 1955 toksykologowie L.T. Anderson, C. Rosenblum,
C. Marion, C.E. Hubley, L. Lewi i C.G. Farmilo zrozumieli znaczenie spektroskopii w
podczerwieni i nadfiolecie dla identyfikacji wielu alkaloidów z wyciągów Stasa. W tym
samym czasie inni toksykologowie, jak Duńczyk T.Y. Huang czy Belg G. Lacroix,
zwrócili uwagę na doniosłe znaczenie rentgenowskiej analizy strukturalnej w
toksykologii. Umożliwiała ona proste i szybkie rozpoznanie wielu kryształów
alkaloidów, a tym samym i alkaloidów. Amerykanie W. W. Barnes, B. Marvin, Gabarino
i Shepard przodowali w rozwoju metod analiz i zebrali charakterystyczne cechy
rozpoznawcze, które umożliwiły identyfikację znacznej ilości alkaloidów przy pomocy
rentgenowskiej analizy strukturalnej.
Przez to jednak prawdopodobnie nie dokonał się jeszcze najbardziej znamienny
postęp. Charakteryzowały go dziwnie brzmiące słowa: „kolumnowa” czy „bibułowa”
chromatografia. Triumfalnemu wejściu tej metody analizy do toksykologii utorował
drogę przede wszystkim Anglik A.S. Curry.
W roku 1906 rosyjski botanik Cwiet zainteresował się wodnymi wyciągami z roślin,
zawierającymi barwne składniki. Jeden z tych wyciągów przepuścił przez „kolumnę”—
rurkę wypełnioną zawiesiną kredy. W wyniku tego kreda zaabsorbowala barwnik z
roztworu. W górnej części tej kolumny kredowej powstała warstwa zmieszanych barw,
w której zebrały się wszystkie barwniki, podczas gdy z dolnego końca tej kolumny
wypływał czysty wodnisty rozpuszczalnik wyciągu roślinnego. Potem jednak stało się
coś znacznie bardziej zaskakującego. Gdy Rosjanin w dalszym ciągu nalewał z góry
wodę do rurki, strefa barwna przesuwała się ku dołowi rurki. Ale nie w całości. Barwniki
rozdzieliły się i wyraźnie oddzielnie „zatrzymały się” na różnych wysokościach owej
kredowej kolumny. Ponownie zalewane wodą, przesuwały się ku dołowi i pojedynczo
wypływały.
Cwiet odkrył możliwość rozdzielania w prosty sposób mieszaniny różnych substancji
i rozłożenia na ich poszczególne składniki. Ta metoda rozdzielania otrzymała nazwę
„analizy chromatograficznej”, od greckich słów „chroma”— barwa i „grafein”— pisać.
Odkrycie to popadło w zapomnienie, aż Niemiec Ryszard Kuhn z początkiem lat
trzydziestych odkrył tę metodę na nowo w Heidelbergu. Okazało się, że
najróżnorodniejsze substancje chemiczne dadzą się rozdzielić na składniki przy pomocy
chromatografii i że w ten sposób można zidentyfikować poszczególne składniki. Jeśli te
składniki były bezbarwne, ich umiejscowienie w „kolumnie” można rozpoznać przy
pomocy promieni nadfioletowych lub odczynników wywołujących określone
zabarwienie, jak przy analizach toksykologicznych.
W końcu okazało się, że kolumna da się zastąpić przez bibułę do sączenia, w której
składniki badanych substancji rozdzielają się w ten sam sposób. W okresie 1950-1960
toksykologia opanowała tę nową metodę. W zakresie wykrywania alkaloidów
chromatografia papierowa stała się (tak się przynajmniej wyraził Anglik Clark)
„najdonioślejszym wydarzeniem od czasów Stasa”. Prócz Anglika Curry’ego, Niemców
— J. Zandera i H. Simmlera, Brazylijczyków — E.D. Moaresa i E.T.M. Palma,
Amerykanina K. Genesta, Szwajcarów — J. Budnego i H. Schumachera,
współzawodniczyło z sobą w latach 1950 do 1960 wielu innych uczonych, by z tej
chromatografii bibułowej uczynić podstawową metodę wykrywania alkaloidów. Odkryte
w ciągu stulecia odczynniki barwiące stały się środkiem, przy pomocy którego nawet
najdrobniejsze ilości bezbarwnych alkaloidów, wydzielone w bibule do sączenia, dały
się uwidocznić i rozpoznać.
Gdy w ten sposób chromatografia bibułowa włączyła się w system metod
toksykologii, pogoń za alkaloidami roślinnymi i mnogością ich syntetycznych następców
zakończyła swą przeszło stuletnią historię. A jednak — czymże była ta pogoń, jeśli nie
jednym interesującym nas tu aktem w dramacie ludzkich trudów, pomyłek, triumfów,
nowych błędów i nowych triumfów. Wprawdzie chodziło o akt rozstrzygający, który
współdecydował o rozwoju całej toksykologii sądowej. Ale jednak był to tylko jeden akt
w dramacie jej całej historii.
Gdy toczyły się zmagania z alkaloidami, toksykologia nauczyła się rozpoznawać
działanie rozlicznych innych trucizn i umożliwiać ich wykrywanie. Z tak niegdyś małej
ilości trucizn metaliczno-mineralnych w wieku chemii i przemysłu powstał niekończący
się, jeśli chodzi o liczbę i rozpowszechnienie łańcuch. Sięgał on od związków manganu,
żelaza, niklu i miedzi aż do talu. Poprzez środki piorące, trucizny owadobójcze czy
lekarstwa dostały się one do milionów rąk. Z małej grupy trucizn gazowych, jak na
przykład kwas pruski, powstała również nieprzejrzana ich masa. Na czele gazów
trujących stał wciąż jeszcze tlenek węgla, który rokrocznie pochłaniał tysiące ofiar. Po
nim szedł cały szereg, od siarkowodoru i dwusiarczku węgla aż do trójchloroetylenu,
wyłącznie substancje trujące, które również pod wieloma postaciami dostały się w ręce
ludzi. To samo odnosiło się do mnóstwa kwasów i ługów, od siarczanu metylowego do
kwasu salicylowego — składnika leku przeciwbólowego i przeciwgorączkowego,
aspiryny, która zdobyła sobie cały świat i, tuż za tlenkiem węgla i po barbituranach,
przez dziesiątki lat zajmowała trzecie miejsce wśród trucizn używanych przez
samobójców.
Żaden obserwator całego tego rozwoju nie mógłby zaprzeczyć, że z początków
dokonanych przez działających po omacku wczesnych pionierów rozrosła się poważna
wiedza. A mimo to po wszystkich trudach, wszystkich triumfach i wszystkich
osiągnięciach już od XIX wieku rodziło się wielkie pytanie: czy wystarczy wykazać
obecność trucizny w wydzielinach, we krwi, w tkankach ludzi żywych lub zmarłych dla
rozpoznania, czy chodzi o ofiarę trucicielstwa, samobójstwa, zatrucia zawodowego czy
lekami? Czy wystarczy, jak się niekiedy zdarzało, oszacować z grubsza ilość znalezionej
trucizny, by z tego również z grubsza wyciągnąć wnioski co do ilości, jaką wchłonęła
ofiara? Czy nie znajdą się metody, by można było także dokładnie oznaczyć ilości
wykazanej trucizny? Czyż nie tam znajdował się wielki cel — ukoronowanie wszystkich
wysiłków?
═══════ ♦ ═══════
10. Gdy 4 grudnia 1911 naczelny inspektor Scotland Yardu, Alfred Ward, aresztował
londyńskiego agenta ubezpieczeniowego Fryderyka Henry Seddona w jego domu przy
Tollington Park 63, oświadczył: „Aresztuję pana z powodu otrucia arszenikiem Elizy
Marii Barrow”.
Raz jeszcze, po upływie okrągło siedemdziesięciu lat, arszenik zjawił się na arenie
naszej historii. Od chwili, gdy bramy więzienia zaniknęły się za Marią Lafarge, nigdy
nie ustała walka wokół problemów zatrucia arszenikiem. Upłynęło zaledwie pięćdziesiąt
lat od czasu, gdy angielski lekarz sądowy i toksykolog Alfred Swaine Taylor w
najwyższym stopniu naraził swą sławę na skutek błędu w sensacyjnej sprawie
arszenikowej.
W roku 1842 niemiecki chemik Hugo Reinsch z Zweibrucken opublikował nową
metodę wykrywania arsenu. Polegała na zalaniu roztworów, w których podejrzewano
obecność arsenu, kwasem solnym i doprowadzeniu do wrzenia. Po czym wkładano do
roztworu cienką siatkę z miedzianego drutu. Jeśli w roztworze był arsen, osadzał się na
miedzi w postaci stalowoszarego osadu. Gdy w roku 1859 druga (zaślubiona w bigamii)
żona angielskiego lekarza, doktora Smethursta, zmarła w podejrzanych okolicznościach,
Taylor zanalizował metodą Reinscha zwymiotowaną przez nią w agonii treść i w
postępowaniu wstępnym zaklinał się, że znalazł arsen. Zanim jednak zaczął się właściwy
proces, musiał się przyznać do błędu. Wedle obowiązujących od czasu Orfili zasad
zbadał wprawdzie użyty kwas solny na zawartość arsenu, nigdy jednak nie wpadł na
myśl — Reinsch także nie wpadł na nią — że i miedź może zawierać domieszkę arsenu.
Ku swemu przerażeniu Taylor stwierdził, że arsen, który — jak sądził — wykrył,
wprowadzony został do badanej substancji z jego własną siatką z miedzianego drutu.
W dwadzieścia lat później Franciszek Leopold Sonneschein, profesor chemii w
Berlinie i autor jednego z najbardziej cenionych podręczników chemii sądowej, popełnił
podobny błąd. 6 maja 1875 w Babimoście, miasteczku w Poznańskiem (wówczas pod
zaborem pruskim (przyp. tł.), zmarła młoda, dotychczas zupełnie zdrowa żona aptekarza
Speicherta. Podejrzewano aptekarza, że otruł swoją żonę. Sonneschein ustalił na
podstawie analizy „bardzo wyraźne ślady arszeniku” i spowodował przez to zasądzenie
Speicherta na śmierć (a w dalszym przebiegu sprawy na dożywotnie więzienie). Dopiero
po latach — Sonneschein tymczasem zmarł — wydało się, że znowu, tym razem
wskutek użytego do badania siarkowodoru, wkradł się arsen do orzeczenia. Jeśli chodzi
o siarkowodór, panowało przekonanie, że się z arsenowodorem wzajemnie wykluczają.
W roku 1879 jednak wykazał niemiecki chemik Robert Otto, że siarkowodór także może
zawierać arsen, a w roku 1886 O. Jacobsen pokazał, jak można oczyścić siarkowodór od
takich domieszek.
Chmury niepewności, gromadzące się przez tak wiele lat nad sprawą wykrywania
alkaloidów, także w przypadku trucizn metalicznych wciąż pojawiały się na horyzoncie.
Problemy, które już Orfila starał się rozwiązać, zyskiwały na nowo aktualność. Czy
jednak w ludzkim ciele znajduje się naturalny arsen? A jeśli nie, to czy człowiek nie
wchłania codziennie z tysiąca źródeł arsenu, który „sumuje się” w poszczególnych
narządach i może prowadzić do fałszywych wniosków?
W roku 1898 lekarz dermatolog Edward Schiff zwrócił uwagę na to, że w ludzkich
włosach zdumiewająco często można znaleźć arsen. Zalecał, by w przypadkach zatrucia
przy badaniu nie pomijać tego.
Gdy na przełomie stulecia blisko sześć tysięcy ludzi zatruło się w Manchesterze
arsenem, królewska brytyjska komisja ustaliła, że w browarach używano glukozy, przy
której sporządzeniu wkradł się arsen. Komisja natknęła się przy tym na różne inne środki
żywności zawierające arsen: proszek do pieczenia, słód, ocet, marmolada, chleb,
słodycze zabarwione substancjami zawierającymi arsen. Znalazła także arsen w
niektórych zielonych malowidłach ściennych i w tapetach. Tapety takie powodowały u
mieszkańców wyraźne objawy zatrucia arsenem. Komisja potwierdziła, że nawet we
włosach znajdują się niewielkie ślady arsenu, w szczególności arsen przedostaje się do
włosów w krótkim czasie po rozpoczęciu zatrucia arszenikiem (wówczas myślano o
trzech tygodniach). Można było go wykryć zrazu tuż przy skórze. Ponieważ włosy w
ciągu miesiąca rosną około półtora cm, w miarę wzrostu włosów arsen przedostaje się
coraz wyżej.
Im bliżej na zewnątrz, a dalej od skóry znajduje się wykryty we włosach arsen, tym
dawniej nastąpiło zatrucie. Jeżeli wykryto arsen tylko na jednym odcinku włosów, bliżej
czy dalej od skóry głowy, można było wnioskować, że przedostawanie się arsenu było
jedynie przejściowe. Jeśli napotkano w obrębie włosów więcej oddzielonych od siebie
odcinków, wskazywało to na powolniejsze, wielokrotnie przerywane zatruwanie
arsenem.
Wciąż na nowo wysuwała się na pierwszy plan kwestia zawartości arsenu w ziemi
cmentarnej. Z biegiem czasu przyjął się pogląd Orfili, wedle którego arsen znajdował się
w ziemi w postaci arsenianu wapnia, którego nie można rozpuścić w wodzie deszczowej
„czy w innej wilgoci ziemi”. Wskutek tego przedostanie się arsenu do pochowanych
zwłok wydawało się niemożliwe a już zupełnie było niemożliwe przenikanie przez
prawie wcale nie uszkodzone trumny. Dopiero gdy śmiertelne szczątki wejdą później w
bezpośrednią styczność z zawierającą arsen ziemią, nie jest wykluczone, że arsen
znajdowany w zwłokach pochodzi nie z zatrucia, lecz przeniknął do zwłok z zewnątrz.
By na wszelki wypadek uniknąć pomyłek, stało się w końcu regułą, że przy
wszystkich ekshumacjach pobierano próbki ziemi z wierzchu, i ze spodu, z lewej i z
prawej strony trumny, poza tym także z kilku miejsc cmentarza, mniej czy więcej
oddalonych od badanego grobu. Jeżeli próba Marsha wykazała w ziemi — pobranej
przede wszystkim nad trumną — większą ilość arsenu niż w samych zwłokach, nie
można było całkowicie wykluczyć, że arsen dostał się do zwłok z zewnątrz. Jeżeli
natomiast ziemia cmentarna nie zawierała wcale arsenu lub bardzo mało, zmarły
natomiast miał go dużo, wydawało się pewne, że mamy do czynienia z otruciem, a
nawet, że arsen dostał się do ziemi ze zwłok.
Co jednak oznaczało „dużo”? Co oznaczało „mało”? Czy wszelkie próby
oszacowania nie mogły być zawodne? Czy nie zależało od ostrości wzroku lub wyczucia
każdego poszczególnego chemika?
W świecie, w którym — jak się wydawało — istnieje wszędzie arsen, coraz
wyraźniej domagano się większej dokładności przy wykrywaniu tej trucizny; żądano
metody, która by umożliwiła, nawet w drobnych ułamkach miligrama, ustalenie: ile
arsenu może przedostać się do organizmu nie stanowiąc niebezpieczeństwa; ile arsenu w
rzeczywistości zawierała ziemia cmentarna, a ile zwłoki lub włosy; ile arsenu pozostało
w zwłokach zmarłego, który w agonii zrzucił duże ilości trucizny. Po rozwiązaniu
kwestii „co” coraz bardziej narzucało się pytanie „ile”.
Tak przedstawiała się sytuacja, gdy naczelny inspektor Ward 4 grudnia 1911 roku
aresztował Fryderyka Henryka Seddona w jego domu przy Tolington Park 63. Eliza
Barrow, kobieta, której śmiercią obciążano Seddona, była to osoba
czterdziestoośmioletnia, korpulentna, umysłowo ograniczona. Dzięki spadkowi i
skąpstwu doszła do niewielkiego majątku, na który składały się dom, papiery
wartościowe, gotówka i klejnoty. Do lipca 1910 roku mieszkała ze swym siedmioletnim
siostrzeńcem Ernestem Grantem w domu swego kuzyna Vonderahe, niezbyt daleko od
Toliington Park, zajęta głównie strzeżeniem swych pieniędzy i oskarżaniem Vonderahe’a
o czyhanie na spadek po niej. Wynikały stąd kłótnie. Gdy w lecie 1910 Eliza Barrow
dowiedziała się, że w domu Fryderyka Seddona jest do wynajęcia drugie piętro za 12
szylingów tygodniowo, porzuciła Vonderahe’ów i wraz ze swym siostrzeńcem
zamieszkała u Seddona.
Fryderyk Henryk Seddon był to niski mężczyzna o zimnych oczach, prawie łysy;
jeżeli posiadał jakiś wybijający się rys charakteru, to była nim chciwość. Jako inspektor
okręgowy „London and Manchester Insurance Company” w ciągu dwudziestu lat dorobił
się domu i rocznego dochodu 400 funtów. Miał żonę i pięcioro dzieci, lecz rodzina
niewiele go interesowała. Miał tylko jedną namiętność — pomnażanie swego majątku.
Pod tym względem wykazywał oczywiste pokrewieństwo duchowe z Elizą Barrow.
W każdym razie dążenie do większych zysków przyczyniło się w krótkim czasie do
nawiązania specyficznego rodzaju stosunku między Seddonem a Elizą Barrow. Już 14
października przepisała Miss Barrow na Seddona swe „papiery indyjskie” wartości 1600
funtów w zamian za zapewnienie jej tygodniowej renty do końca życia; z takiej renty
obiecywała sobie większy zysk i pewność niż z samych papierów wartościowych. 9
czerwca następnego roku wszedł Seddon także w posiadanie należącego do Elizy
Barrow domu czynszowego. Tytułem wzajemnego świadczenia podwyższył rentę do
trzech funtów tygodniowo. Gdy w lecie 1911 Birkbeck Bank zarządzający majątkiem
Elizy Barrow popadł w kłopoty, Eliza pod wpływem Seddona podjęła całą swą gotówkę
w wysokości 400 funtów i razem z klejnotami przechowywała ją w swej sypialni. W tym
czasie cały jej majątek znajdował się w ręku Seddona lub w jego domu. W krótki czas
potem, 26 sierpnia 1911, córka Seddona Maggie kupiła w firmie Thorley paczkę papieru
arsenowego jako truciznę na muchy. W kilku dni później Eliza Barrow zachorowała na
„wymioty, rżnięcie w brzuchu i czyszczenie”. Lekarz z sąsiedztwa, doktor Sworn,
skonstatował „zakaźną biegunkę” i zaproponował chorej, by udała się do szpitala. Ze
skąpstwa odmówiła jednak i oddała się pod opiekę pannie Seddon. Przez dwanaście dni
powoli umierała w łóżku, które dzieliła ze swym małym siostrzeńcem. W nocy z 13 na
14 września Eliza Barrow krzyknęła tak głośno, że słychać było na parterze: „Umieram”.
Seddon jednak uważał za zbędne wezwanie jeszcze raz lekarza. Czekał w korytarzu, aż
chora zmarła. Zaraz potem udał się na przeszukiwanie jej pokoju. Później twierdził, że
znalazł tylko 10 funtów. Ale właśnie jego pracownicy widzieli, jak we wczesnych
godzinach rannych liczył sztuki złota. Z jednym pierścionkiem zmarłej zjawił się u
jubilera, polecając usunięcie wygrawerowanego imienia matki Elizy Barrow. Poczynił
wielkie wpłaty do banków i udał się do doktora Sworna, który, nie oglądając więcej
zmarłej, wystawił mu świadectwo zgonu. Jako przyczynę śmierci podał „zakaźną
biegunkę”. W końcu Seddon zatroszczył się o szybki pogrzeb, nie zawiadamiając
jedynych krewnych zmarłej, Vonderahe’ów. Wybrał najtańszy grób i zażądał (oraz
otrzymał) od przedsiębiorcy pogrzebowego 12 szylingów za pośrednictwo w tym
interesie.
16 września na cmentarzu w Finchley zamknął się grób nad nędzną trumną Elizy
Barrow. W sześć dni później Seddonowie wyjechali na wybrzeże na wypoczynek.
Tymczasem Vonderahe’owie dowiedzieli się o śmierci swej krewnej W nadziei na
objęcie spadku Vonderahe udał się do Toliington Park. Gdy zastał dom zamknięty,
powstało w nim pierwsze podejrzenie. Dziewięć dni później zastał Seddona w domu.
Ten zawiadomił go, że spadek po Elizie Barrow wynosi dziesięć funtów. On (Seddon)
wyłożył na pogrzeb i utrzymanie siostrzeńca 11 funtów i szyling i 10 i pół pensa, tak że
Vonderahe, jeśli chce wejść w posiadanie spadku, winien mu jest przeszło funt. Poza tym
jest jedynie trochę odzieży i mebli, których wartość wynosi około 16 funtów. Gdy
Vonderahe dowiadywał się o dom, papiery wartościowe i banknoty, Seddon wykazał mu,
że prawidłowo wszedł w posiadanie domu i akcji, a należne świadczenia wzajemne,
rentę, również prawidłowo wypłacał aż do śmierci Elizy Barrow. Co do majątku w
gotówce, to jest on tylko wymysłem.
Pełen nieufności Vonderahe 10 października pojechał jeszcze do Scotland Yardu.
Naczelny inspektor Ward i sierżanci detektywi Cooper i Hayman otrzymali polecenie
przeprowadzenia wywiadu. Do 10 listopada stwierdzili tyle podejrzanych okoliczności,
że 15 listopada na zlecenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Bernard Spilsbury
dokonał ekshumacji zwłok zmarłej. Skoro żadne oznaki nie wskazywały na to, by Eliza
Barrow zmarła śmiercią naturalną, zlecono dalsze badania na obecność trucizny
Willcoxowi, którego nazwisko po aferze Crippena było jeszcze na ustach wszystkich.
Dla Willcoxa nie przedstawiało żadnych trudności stwierdzenie przy pomocy aparatu
Marsha, że zwłoki i włosy zmarłej zawierają arsen w śmiertelnych ilościach. Nie było
wątpliwości: Eliza Barrow zmarła na skutek ostrego zatrucia arsenem.
W czasie tej analizy Willcox — już od dawna — myślał o wkroczeniu na nowy teren
toksykologii; w dziedzinę dokładnego oznaczania ilości trucizn. Odkąd w procesie
Crippena wzbudził zainteresowanie wskazanymi przez siebie nowymi metodami
wykazywania alkaloidów, nęciła go ta nowa dziedzina. A przypadek Seddona jego
zdaniem nadawał się do poczynienia w tym kierunku kroków, które — przynajmniej w
Londynie — były nowe. Celem jego było oznaczenie z nie znaną dotychczas
dokładnością ilości znajdującej się w zmarłym trucizny, a przez to nadanie większej
Wagi dowodom toksykologicznym. Należało przeto opracować dokładną metodę
ilościowego oznaczania arsenu.
29 listopada Willcox osobiście udał się do hali, gdzie przechowywano zwłoki, i
bardzo dokładnie je zważył. W swym laboratorium zważył wszystkie przyniesione już
tam narządy. Wynik był taki, że zwłoki Elizy Barrow po ekshumacji prawdopodobnie
ważyły około 60 funtów, podczas gdy ostatnia jej ustalona za życia waga wynosiła 140
funtów.
Do tej pory zważenie ilości arsenu osadzającego się jako lustro arsenowe przy
badaniu trucizny aparatem Marsha okazało się prawie niemożliwe. Ilościowo „nie dał się
on uchwycić”. WiIIcox sądził, że teraz znalazł sposób oznaczenia ilości arsenu.
Prawdopodobnie było możliwe przeprowadzenie aparatem Marsha setek procesów
badawczych z setkami różnych ilości czystego arszeniku i wytworzenie z każdej z nicli
odpowiadającego ich ciężarowi lustra arsenowego. Gdy osadzone w probówce lustro
arsenowe zatopić, można by użyć je jako wzorca porównawczego z lustrami arsenowymi
powstałymi przy analizie trucizn. Jeśli posiada się dostateczną ilość wzorców
porównawczych dla masy od jednego miligrama do jednej dwóchsetnej miligrama
arszeniku, prawdopodobnie możliwe jest przez tego rodzaju porównanie uzyskanie
nieosiągalnej poprzednio dokładności przy — określaniu masy lustra arsenowego
utworzonego podczas analizy trucizny.
Mozolnie pracując sporządził Willcox kilkaset „luster porównawczych”. Następnie
rozpoczął badanie poszczególnych narządów Elizy Barrow.
* utrata wagi 80 funtów (140-60) dotyczyła prawie wyłącznie części miękkich, kości
bowiem znacznie mniej tracą na wadze, przyjęty przeto stosunek 2 : 5 wydaje się błędny
(przyp. tł.)
Zważył cały żołądek i otrzymał ciężar 105 g. Potem oddzielił kawałek tkanki
żołądka, ważący 0,525 g, a więc jedną dwóchsetną całej wagi. Tę cząstkę tkanki poddał
próbie Marsha, otrzymał lustro arsenowe i przez porównanie ze swymi lustrami
wzorcowymi ustalił zawartość arszeniku. Tę ilość pomnożył przez 200 i doszedł do
wyniku, że zawartość arszeniku w całym żołądku wynosiła 7,3 miligrama. W ten sposób
postępował z wszystkimi innymi narządami i ustalił: wnętrzności — 41 mg, wątroba —
11,13 mg i tak dalej. Trudniejsze było postępowanie przy ustalaniu zawartości arsenu w
skórze, w kościach i w mięśniach. Willcox nie mógł ważyć się na zniszczenie całych
zwłok zmarłej, wypreparowanie wspomnianych części i oddzielne zważenie. Poddał na
przykład cząstkę mięśnia wagi 6 g analizie porównawczej i stwierdził, że zawierała 1,30
mg arsenu. Ponieważ jednak nie dało się ustalić łącznej wagi mięśni, brakowało
dokładnych danych dla mnożenia. Ostatecznie Willcox przyjął zasadę opartą na
doświadczeniu, że waga mięśni człowieka wynosi dwie piąte wagi ogólnej. Jeśli w
momencie badań przyjął jako ciężar ogólny 60 funtów, musiał zawartość arsenu w swej
sześciogramowej próbce mięśni pomnożyć przez dwa tysiące, by uzyskać ciężar arsenu
we wszystkich mięśniach. W ten sposób doszedł do wniosku, że w mięśniach
znajdowało się 67,2 mg arsenu. Przy badaniu włosów przypadało przeciętnie 0,18 mg
arsenu na 100 g włosów. Willcox postanowi! jednak nie uwzględniać w ogólnym
bilansie włosów, skóry i kości. Obliczenie wagi na zasadzie dokładnie zanalizowanych
narządów dało już 131,57 mg — dostateczny dowód śmiertelnego zatrucia. Nie
uwzględnione ilości arsenu traktował Willcox jako rezerwę, którą mógł się posłużyć w
przypadku, gdyby obrońca Seddona wyśledził w jego analizie braki, które uszły jego
uwagi.
Willcox słusznie przewidywał, co go czekało. W momencie, gdy Seddon i podejrzana
o współudział jego żona 4 marca 1912 roku zasiedli na ławie oskarżonych w Old Bailey,
zaczął się jeden z najgwałtowniejszych pojedynków toksykologicznych w ramach
medycyny sądowej, jakie kiedykolwiek stoczono w Londynie. Obrońcą Seddona był
Edward Marshall Hall, bardzo gorliwy i pod względem medycznym najbardziej
doświadczony bojownik wśród londyńskich adwokatów owego czasu. Gdy przyjął
obronę Seddona, wyraził się: „To jest najbardziej ponura sprawa, z jaką kiedykolwiek
miałem do czynienia”. Wbrew swemu nawykowi nie wierzył tym razem w niewinność
swego klienta. Mimo to walczył tak, jakby bronił niewinnego. Głównym celem jego
zarówno mądrej, jak i świadomej celu strategii stał się w czwartym, piątym i ósmym
dniu procesu Willcox. Hall przygotował się starannie pracował do kresu sił.
7 i 8 marca 1912 zaczął „krzyżowe przesłuchanie” Willcoxa. Hall miał w pogotowiu
dwie strzały, jak potem przyznał Willcox, obydwie niespodziewane, z których przede
wszystkim druga omal śmiertelnie nie trafiła przeciwnika. Hall był na tyle mądry, by
wiedzieć, że nie potrafi obalić obliczeń Willcoxa. Potrafił natomiast ukazać parę słabych
miejsc, które Willcox dziwnym trafem przeoczył. Dobrze więc — zaczął Hall — w
zeznaniach Willcoxa jako świadka słyszeliśmy, w jaki sposób obliczył on ogólną ilość
arsenu. Stwierdzone wartości swych poszczególnych analiz pomnożył, i to przez
wysokie mnożniki, w przypadku nerek 60, żołądka 200, mięśni —2000. Marshall Hall
zwrócił się do Willcoxa z zapytaniem, czy trafnie te cyfry powtórzył.
Willcox potwierdził.
Marshall ciągnął: Willcox przecież dokładnie zdaje sobie sprawę, że najmniejszy błąd
przy określaniu wagi na skutek mnożenia powiększa się w nieskończoność i może dać
fatalnie fałszywe wyniki?
Willcox potwierdził.
A więc, ciągnął Marshall, będzie mówił o mięśniach. Tutaj Willcox pomnożył przez
2000 ilość trucizny znalezionej w sześciu gramach mięśni, ponieważ łączny ciężar zwłok
zmarłej Elizy Barrow wynosił 60 funtów i Willcox zastosował podstawową zasadę,
wedle której waga mięśni wynosi dwie piąte łącznej wagi ciała.
Tak, zgadza się.
Dotąd dobrze. Czy jednak Willcox nie przeoczył czegoś ważnego? Ciało Elizy
Barrow ważyło kiedyś 140 funtów, teraz tylko 60. Duża utrata wagi nastąpiła wskutek
wyparowania wody z ludzkich tkanek. Mięśnie jednak zawierały o wiele więcej wody
niż inne narządy ciała.
Willcox potaknął: To się także zgadza.
A więc — na to Marshall Hall — skoro mięśnie zawierały więcej wody, musiały
także więcej stracić na wadze niż inne narządy. Czy przeto podstawowa zasada, że
wynoszą one dwie piąte wagi ciała, nie straciła podstaw? Czy mnożnik Willcoxa, 2000,
nie dał w wyniku fałszywej wartości? „Jestem pewny — zawołał Marshall Hall — że to
pan przeoczył robiąc obliczenia, przeoczył pan utratę wody”.
Willcoxowi nie pozostało nic innego, jak przyznać się do błędu. Nie obalał on w
żadnym razie podstaw jego pracy, ponieważ przesunięcie stosunków wagi w istocie nie
miało znaczenia i ponieważ wielu części trucizny nie uwzględnił. Ale był to jeden z tych
momentów w historii toksykologii, gdy mądrzy, a zarazem wykształceni adwokaci
udzielali toksykologom niezapomnianych lekcji, a tym samym dawali bodziec do
dalszych postępów nawet wówczas, gdy celem ich było tylko poderwanie zaufania
przysięgłych do biegłych. Ten cci osiągnął Marshall Hall bez wątpienia, choć na razie
tylko w niewielkiej mierze. Lecz jeszcze nie skończył. Mówił teraz o ilościach arsenu,
jakie Willcox stwierdził badając włosy Elizy Barrow. Marshall Hall przestudiował
dokładnie sprawozdanie komisji śledczej z Manchesteru z roku 1906. Wszystkie
szczegóły miał dokładnie w pamięci, Willcox natomiast nie był przygotowany.
— W tej części włosów, która była najbliżej skóry, znalazł pan jedną osiemsetną
miligrama arszeniku?
Willcox odparł: — Tak.
— A ile pan stwierdził w części najodleglejszej od skóry?
— …około jednej czwartej tego!
Z kolei Hall przedstawił wyniki komisji manchesterskiej. Willcox twierdzi, że Eliza
Barrow zmarła na skutek ostrego zatrucia arszenikiem, a więc trucizny, jaką otrzymała w
ostatnich dwóch tygodniach przed śmiercią. Jak jednak można pogodzić ostre zatrucie z
ustaleniami komisji, skoro nawet na samych końcach włosów Elizy Barrow znalazł się
arsen? Skoro potrzeba było wielu tygodni, by arsen przy zatruciu dostał się do cebulek
włosowych, a dziesięć miesięcy na przykład, by dotarł do 15. centymentra włosów, jak
można przeto wyjaśnić, że w ciągu czternastu dni dostał się aż na koniec włosów Elizy
Barrow? Marshall Hall zapytał, czy w tych okolicznościach nie należy przyjąć, że Eliza
Barrow już przed rokiem wchłonęła arszenik?
W pierwszej chwili Willcox zaskoczony milczał. Potem bezradny i zmieszany odparł:
„Wcześniej niż przed rokiem…”
Prawdopodobnie Hall osiągnąłby jedyny w swym rodzaju triumf, gdyby nie stał się
ofiarą własnej skrupulatności i usiłowania, by przysięgłym wbić do głowy, o co chodzi.
Przez to, że nie skończył krzyżowego przesłuchania, lecz rzucał Willcoxowi pytanie za
pytaniem, dał mu sposobność przemyślenia sprawy. I w czasie, gdy Willcox odpowiadał
na pytanie Marshalla Halla, stanęło mu nagle przed oczyma rozwiązanie zagadki. Włosy
Elizy Barrow leżały w krwawej wydzielinie ze zwłok. Co prawda przemył je starannie
wodą. Od dziesiątków lat mycie uchodziło za niezawodny sposób usuwania arsenu
pochodzącego nie z ciała, lecz z zewnątrz, na przykład z ziemi cmentarnej. Wciąż
jeszcze odpowiadał Willcox na pytania pewnego zwycięstwa Halla, lecz myślą bawił
gdzie indziej. Myśl jego krążyła wokół jedynego problemu: czyżby mycie nie było dość
staranne? Czy arszenik dostał się do włosów wraz z cieczami ciała? Tak musiało być!
Z najbliższej sposobności skorzystał, by do odpowiedzi wpleść swoje uwagi: „Nie
ma czynnika, o którym bym nie wspomniał, a który mógłby wywrzeć wpływ na moje
rezultaty. Włosy leżały w trumnie i nasiąknęły mniej lub więcej cieczami ze zwłok”.*
* Willcox miał czas sprawę przemyśleć, ale myśleć nie umiał. W zamkniętej przestrzeni grobu ubytek płynów ciała
powodujący obniżenie jego wagi nie nastąpił przez wyparowanie, lecz tuycieknięcie, a wraz z tym ubytek
odpowiedniej ilości arsenu. Na to powinien był wpaść choćby w chwili, gdy przyszło mu na myśl, że włosy nasiąkły
arsenem właśnie z tej wydzieliny. Poza tym stwierdzona zaiuarlość trucizny tak dalece przewyższała dawkę
śmiertelną, że było niemożliwe, by Eliza Barrow mogła z nią żyć przez rok i nie zdradzać żadnych objawów zatrucia
(przyp. tł.)

Marshall Hall przez chwilę wstrzymał oddech. Potem odparł gniewnie że jest to tylko
konstrukcja ex post.
Po zakończeniu jednak krzyżowego przesłuchania Willcox natychmiast udał się do
szpitala Św. Marii. Tam kłębek włosów zmarłego, całkowicie wolny od arsenu, włożył
do cieczy z trumny Elizy Barrow. Następnego poniedziałku, 11 marca, skontrolował
zawartość arsenu we włosach. Wynik był jednoznaczny: włosy nasiąkły arsenem. Tylko
przemycie acetonem zdołało usunąć truciznę.
Willcox dowiódł swojej racji. Arsen we włosach Elizy Barrow dostał się do nich z
zewnątrz, a nie poprzez zwłoki. Wobec krótkiego okresu zatrucia i rychłej śmierci nie
mogło to nastąpić.
12 marca oskarżyciel znowu wezwał Willcoxa za barierę świadków. Atak Marshalla
załamał się ostatecznie.
Wystąpienie Seddona jako świadka obnażyło bezlitośnie jego zimną, jeśli szło o
pieniądz, przed niczym się nie cofającą naturę. W dwa dni później sąd przysięgłych
wydał orzeczenie. Brzmiało, jeśli chodzi o Seddona: „winien”, jeśli chodzi o jego żonę:
„niewinna”. 18 kwietnia 1912 Seddon zginął na szubienicy w więzieniu w Pantonville.
Marshall przeprowadził walkę z całą możliwą błyskotliwością, ale ją przegrał.
Usiłowanie Willcoxa, by wtargnąć w dziedzinę zwaną „analizą kwantytatywną” czy
„ilościową analizą trucizn”, przeszło próbę ogniową. Mimo to atak Halla podziałał na
Willcoxa i na dalszy rozwój toksykologii ilościowej. Wskazał źródła pewnych błędów,
których nie wolno było przeoczyć.
Od czasu zasądzenia Seddona nie ustały mozolne zmagania o praktyczne metody
ustalania ilości trucizny w podejrzanych materiałach. Z wynalezienia sposobu ustalania
ilości arsenu rozwinęły się sposoby ustalania ilości innych znanych i nowo
występujących trucizn. Każda metoda ustalania wagi czy masy elementów względnie
różnego rodzaju substancji, która już istniała lub powstała w nadchodzącym pięcioleciu
na gruncie chemii i chemii fizycznej, prędzej czy później weszła do toksykologii.
Zaczęło się od kolorymetrii. Jej punktem wyjściowym było to, że wiele substancji
organicznych i nieorganicznych tworzyło barwne roztwory lub tak jak alkaloidy dawało
się przeprowadzić w mniej czy więcej zabarwione roztwory. Zabarwienie było tym
intensywniejsze, im większa była zawartość procentowa substancji barwiącej.
Sporządzano próbne roztwory z najróżniejszych ilości i stężeń znanych substancji i
porównywano intensywność barw z zabarwieniem roztworów o nieznanym stężeniu.
Porównania (zrazu wzrokowo, potem aparatami o nastawianych dokładnie urządzeniach
porównawczych) umożliwiały obliczenie nieznanego stężenia badanych związków.
Prócz kolorymetrii zastosowano inny rodzaj analizy objętościowej, czyli
miareczkowej. Polegał na tym, że potrzebne były określone ilości odczynników
chemicznych, by w rozpuszczonej substancji wywołać pewną reakcję, na przykład
wytworzenie się osadu. Dzięki dodaniu kilku kropel barwnika możliwe było
uwidocznienie momentu zakończenia reakcji. W chwili zakończenia reakcji następowała
także zmiana barwy. Przy ustalaniu zawartości czy stężenia rozpuszczonej substancji
badanej dolewano w końcu ostrożnie odczyniika chemicznego, kropla po kropli, aż
nastąpiła zmiana barwy. Ilość odczynnika potrzebna do wywołania takiego efektu dała
się dokładnie zmierzyć, a z tej ilości można było znowu obliczyć stężenie czy zawartość
badanego roztworu. I ta metoda okazała się skuteczna w służbie toksykologii, powiodła
swej wartości także przy ilościowym oznaczaniu arsenu. Ilości trucizny w lustrach
arsenowych, rozpuszczonych w jodku potasowym lub jodomonochlorku, oznaczone za
pomocą miareczkowania, można było o wiele dokładniej ustalić, niż to potrafił zrobić
Willcox przez wzrokowe porównanie doświadczalnych luster zawierających różne ilości
arsenu.
Oznaczanie ilości metalicznych trucizn, jak antymon, niejednokrotnie dało się
przeprowadzić metodą elektrolizy. Ta metoda wywodziła się z doświadczenia, że sole
metaliczne w roztworach wodnych rozpadają się, a mianowicie na jony metaliczne o
ładunku dodatnim i pozostałe jony kwasowe o ładunku ujemnym. Jeżeli w tego rodzaju
roztworze zanurzyć dwie elektrody platynowe i przepuścić przez roztwór prąd stały, to
dodatnio naładowane jony metalu wędrują do ujemnej elektrody (katody), podczas gdy
ujemnie naładowane jony kwasowe — do dodatniej elektrody (anody). Przy
dostatecznym dopływie prądu metale zostają całkowicie uwolnione z tego roztworu
solnego i osadzają się w formie nalotu na katodzie. Gdy zważyć czystą katodę przed
rozpoczęciem analizy, a następnie po zakończeniu próby wydzielania metalu, ilość
metalu da się oznaczyć dokładnie na podstawie różnicy ciężaru.
Użyteczną dla ilościowego oznaczania trucizn stała się także analiza spektralna. Jeśli
przy jakościowym oznaczaniu trucizn analiza ta zapoczątkowała wprost rewolucyjny
rozwój, to nie mniejszą rolę odegrała przy oznaczaniu ilości trucizn. Typowe dla
substancji trujących linie widma w zakresie widzialnym, ultrafiolecie i podczerwieni
można było zmierzyć pod względem intensywności. Z tego wynikały wnioski o stężeniu
lub masie.
Ludzie tacy jak Willcox dożyli jeszcze ilościowego oznaczania trucizn w widmie
spektralnym przy pomocy aparatu fotograficznego, ale już nie doczekali
zdumiewającego rozwoju, jaki zaczął się w połowie stulecia. Spektrofotometr, który
miał już wielkie znaczenie dla lekarzy sądowych, przy oznaczaniu najdrobniejszych
śladów tlenku węgla, umożliwił także oznaczanie najbardziej nikłych śladów trucizn.
Fotometry rejestrowały linie spektralne badanej substancji przy pomocy aparatów
elektronicznych, przekazywały otrzymane wartości maszynie liczącej, umożliwiając
oznaczanie ilości wielu metali, a tym samym i wielu trucizn, i to w ciągu kilku minut.
Fotometry płomieniowe powstały na tej zasadzie, że linie widmowe wytwarzane przez
płomień zmieniają się w charakterystyczny sposób, gdy rozpylać w płomieniu wodny
roztwór określonej substancji chemicznej. Powstające linie spektralne można również
rejestrować i mierzyć, na przykład przy badaniu próbek ziemi na obecność trucizn
metalicznych przy pomocy fotokomórek.
Im bliżej było połowy wieku, tym bardziej zwiększała się pod wpływem tych nowych
metod znajomość problemów, które dla takich ludzi, jak Orfila i jego następcy, były
jeszcze nierozwiązalne. Możliwość ilościowego ustalenia nawet znikomych śladów
rozświetliła wreszcie mroki tak długo spornej kwestii naturalnej zawartości arsenu w
ciele ludzkim. Arsen był obecny rzeczywiście, nie tylko w kościach. Znajdował się we
krwi, w mózgu, w sercu, płucach, wątrobie, nerkach, śledzionie i w mleku. Był we
włosach i paznokciach każdej istoty ludzkiej, nawet gdy nigdy nie miała kontaktu z
arszenikiem względnie substancjami lub lekarstwami zawierającymi arsen. Ale te
naturalne ilości były tak niezmiernie małe, że pozwalały się wyrazić tylko w jednostkach
masy, jakich za czasów Orfili w ogóle nie dało się zważyć: gamma-milionowe części
grama. Liczne obliczenia przeciętnej naturalnej zawartości arsenu w człowieku
wykazały, że wynosi ona jedną dziesięciomilionową wagi ciała. Naturalna zawartość
arsenu we włosach wahała się między 0,24 a 3,8 gamma na jeden gram włosów. U ludzi,
którzy zawodowo mieli kontakt z arsenem, jak u winogrodników chroniących swe grona
przed szkodliwymi owadami przy pomocy środków zawierających arsen, te ilości były
większe, jak również u ludzi spożywających wiele morskich żyjątek, na przykład
homarów. Zamiast normalnej ilości 67 do 102 gamma arsenu w moczu, u
winogrodników stwierdzano 285 gamma [w litrze].
Opanowanie ilościowego oznaczania trucizn, nawet ich znikomych śladów,
wykazało, że w czasie długich zmagań o stwierdzenie arsenu nic rozstrzygano błędnie,
gdy u zdrowego poprzednio człowieka — na podstawie obecności większej ilości
arsenu, dającej się oznaczyć w miligramach — wnioskowano o śmiertelnym zatruciu.
Możliwość oznaczania nawet najmniejszych ilości arsenu we włosach ludzi zmarłych
wskutek otrucia lub w podejrzanych okolicznościach pokazała, że przy dopływie dużych
ilości arsenu często arsen można było stwierdzić w cebulkach włosowych już po pięciu
dniach. Przez to, że w licznych eksperymentach podawano zwierzętom doświadczalnym
przez dłuższy czas dokładnie określone ilości arsenu i później w najrozmaitszych
miejscach włosów równie dokładnie określano ilości znalezionego arsenu, dało się
udowodnić, że włosy istotnie stanowią rodzaj miernika dla każdorazowej dawki trucizny.
Warunkiem używania tej skali było uprzednie przemycie włosów kwasem solnym,
alkoholem i acetonem, by wykluczyć możliwość przedostania się trucizny z zewnątrz.
Po takim zabiegu pozostały arsen zawsze okazywał się trucizną, która z wnętrza ciała
przewędrowała do włosów, i ustalenie tej ilości zdradzało rodzaj, czas działania i stopień
zatrucia.
Badanie ziemi tymi nowymi metodami wykazało, że arsen jest w niej znacznie
bardziej rozpowszechniony, niż poprzednio przyjmowano. 50 procent zasobów ziemi
zawierało 5 do 10 miligramów na kilogram, 20 procent — powyżej 10 miligramów, 30
procent — poniżej 5 miligramów. Przede wszystkim bogata w arsen była gleba, a
zawartość arsenu w niej pomnażała się przez stosowanie zawierających arsen środków
do zwalczania szkodników i sztucznego nawożenia. Sztuczne nawozy mogły
spowodować wzbogacenie w arsen ziemi nawet odległej od nawożonych pól. Ale tysiące
prób laboratoryjnych, w których chodziło o ustalenie ilości arsenu rozpuszczonego w
najróżnorodniejszych rodzajach ziemi przez deszcz i wody gruntowe, dały, z drugiej
strony, taki rezultat, iż sądzi się, że w grę wchodzą bardzo niewielkie ilości.
Wielokrotnie przesączano wodę deszczową przez rurki napełnione próbkami gleby z
cmentarzy i oznaczano arsen w wodzie w dolnej części rurki. Wyniki czyniły teorię o
zwiększaniu się ilości trucizny w pochowanych zwłokach wskutek przenikania
związków arsenu z ziemi coraz mniej prawdopodobną, należało jednak pilnie uważać
przy ekshumacji zwłok zmarłych, których trumny były już zniszczone, by do badanego
materiału nie przedostała się ziemia zawierająca arsen i nie zafałszowała wyników
analizy.
Około połowy wieku ustalono z pewnością, że „naturalny” czy „w naturalny sposób
nabyty” arsen w ciele ludzkim da się wyraźnie odróżnić od dawek trujących. We
wszystkich przypadkach zatruć arsenem, przy których bezpośrednio po śmierci
przeprowadzono analizę toksykologiczną, nie było już więcej nierozwiązalnych
problemów czy poważnych wątpliwości. Ale także w przypadkach, gdy ekshumację
spowodowało podejrzenie o otrucie, powstałe w krótszy czy dłuższy czas po śmierci,
pojawiający się problem przedostania się arsenu z ziemi wydawał się ostatecznie
wyjaśniony i opanowany. Zdawało się, że stwierdzono, iż wody nie mogą rozpuścić
znacznych ilości arsenu z ziemi i przepoić nimi zwłok, zdawało się, że zostało
wykazane, iż wielkie ilości arsenu w zwłokach bezwarunkowo nie mogą pochodzić z
ziemi, gdy ta zawierała tylko drobne ilości arsenu. I uchodziło za definitywnie
stwierdzone, iż praktykowane od dawna pobieranie próbek ziemi i dokładne oznaczanie
ilości zawartego w niej i w zwłokach arsenu eliminuje błędne rozstrzygnięcia. Przyjęto
za pewnik, że wszelki arsen, jaki dostał się do włosów, a raczej „na” włosy przez
bezpośrednią styczność z ziemią lub zawierającą arsen cieczą, da się usunąć
nowoczesnym sposobem przez mycie włosów kwasem i acetonem. Uchodziło za
sprawdzoną regułę, że nie dający się wymyć arsen we włosach pochodzi z organizmu i
zależnie od ilości określa rodzaj i rozmiar zatrucia.
Tylko tu i ówdzie spotykano się z opinią toksykologa, który twierdził co innego. I tak
zakopano raz nie zawierające arsenu włosy w ziemi i po dłuższym czasie zbadano
znowu. Okazało się przy tym, że arsen w żaden sposób nie dał się zmyć. Z drugiej strony
profesor Sydney Smith z Edynburga natknął się w latach 1933/34 na dziwny fakt, że z
roztworu zawierającego tylko nikłe ślady arsenu włosy są w stanie zmobilizować i
wchłonąć go tyle, że jego stężenie w nich w końcu o wiele przewyższa stężenie w
otaczającym płynie. Ale te ustalenia pozostawały w sprzeczności z wielokrotnymi
doświadczeniami tak dalece, że uważano je „za potwierdzenie reguły”.
W początkach drugiej połowy XX wieku możliwości ilościowego oznaczania trucizn
osiągnęły taki rozwój, jakiego pokolenie toksykologów z czasów Willcoxa nie mogło
nawet sobie wyobrazić. A wciąż jeszcze dawały znać o sobie nowe możliwości
wykrywania trucizn. Doświadczenia badaczy atomu bardzo rychło stały się użyteczne
we wszystkich gałęziach wiedzy i zaczęły także być interesujące dla toksykologii
sądowej: kilku toksykologów, przede wszystkim we Francji, podjęło pierwsze próby
wykrywania trucizn metalicznych i ich ilości metodą radiologiczną. Ich eksperymenty
odnosiły się przede wszystkim do arsenu we włosach; przy pomocy strumienia
neutronów czyniono go radioaktywnym, potem mierzono promieniowanie i ze stopnia
tego promieniowania wnioskowano o danej ilości arsenu.
Mimo iż rozległe było pole rozwoju toksykologii ilościowej, jednakże postęp w
metodach wykrywania arsenu był przykładowy dla wyniku, jaki osiągnięto w tej
dziedzinie w ciągu kilkudziesięciu lat. Rozstrzygnięcie o tym, czy człowiek padł ofiarą
zatrucia arsenem, czy nie — wydawało się wedle ludzkiej oceny pozbawione cienia
wątpliwości.
Wobec takiej sytuacji wiosną 1952 jak grom z jasnego nieba podziałało wydarzenie,
jedno z tych, które w dziejach toksykologii wielokrotnie postawiły tę naukę w
jaskrawym świetle opinii publicznej, poddały surowemu egzaminowi i zmusiły do
nowych stwierdzeń. Było to w południowo-zachodniej Francji, w Poitiers. Fakt ten
zniszczył dotychczasową pewność i pouczył, że jednak istnieje granica wiedzy, za którą
czekają nowe zagadki i wątpliwości.
Ośrodkiem zainteresowania w tej sprawie była kobieta oskarżona o zamordowanie za
pomocą arszeniku nie mniej niż dwunastu osób. Nazwisko jej brzmiało: Maria Besnard,
z domu Devaillaud.
Nazwano ją „czarną wdową z Loudun”.

═══════ ♦ ═══════
11. 21 lipca 1949, w dniu swego aresztowania, Maria Besnard, z domu Devaillaud,
miała lat pięćdziesiąt trzy; była to chłopka i zamożna rentierka we wspomnianym
miasteczku Loudun. Raczej mała niż średniego wzrostu, o twarzy przedwcześnie
postarzałej, w sposób cokolwiek prowincjonalny umalowanej, ruchliwe oczy ukryte za
grubymi okrągłymi szkłami, wąskie wargi — w każdym szczególe postać przeciętna —
kopia francuskich kobiet z francuskiej prowincji Vienne, okolicy pełnej ruin z czasów
rzymskich, z wioskami i miasteczkami, rozdrobnioną własnością ziemską, z biednymi
chłopami, dzierżawcami, rzemieślnikami, gdzie ludzie znali jeden drugiego, gdzie
chowano majątek w pończosze, gdzie wino, gospoda, dobre jedzenie, miłość i plotki
wypełniały czas wolny po pracy.
I właśnie plotki nadały bieg sprawie Marii Besnard ciągnącej się przez wiele lat.
Plotki zaczęły się w sposób typowy dla małego miasteczka — od żony poczmistrza,
madame Pintou.
Gdy 25 października 1947 roku po krótkiej chorobie zmarł Leon Besnard, małżonek
Marii Besnard, madame Pintou opowiedziała jednemu ze swych „przyjaciół”,
właścicielowi ziemskiemu Augustowi Massipowi, że Leon Besnard na krótko przed
śmiercią powiedział jej, iż żona go truje. Wyraził to podejrzenie — opowiadała pani
Pintou — w chwili, gdy Maria Besnard odprowadzała do drzwi obydwu lekarzy, którzy
go leczyli, doktora Gallois i doktora Chauvenela, a zaprzyjaźniona żona poczmistrza
została sama z umierającym. August Massip, mieszkający wraz z dwoma umysłowo
upośledzonymi braćmi w walącym się — poza kilku polowymi łóżkami z siennikami,
stertą starej odzieży i brudnych naczyń kuchennych — niemal pustym domu w swym
majątku, doniósł o opowiadaniu żony poczmistrza policji kryminalnej w Poitiers. Tam
wysłuchany został przez zaledwie dwudziestopięcioletniego sędziego śledczego Piotra
Rogera. On i inspektorzy Sûreté, Nocquet, Chaumier i Normand, nadali bieg sprawie
Besnard, która toczyła się przez czternaście lat.
Historia musi przyznać Rogerowi, że nawet ułamek szczególnych wypadków wokół
osoby Marii Besnard, na których trop wpadł, był wystarczający, by podejrzewać truciznę
i zabójstwo. Pierwsze śledztwo nie doprowadziło jednak daleko, albowiem żona
poczmistrza wycofała się i zaprzeczyła, jakoby podejrzewała Marię Besnard, że ta jest
morderczynią. Ale byli też inni mieszkańcy Loudun, którzy również powzięli
podejrzenie. W gospodarstwie Besnarda pracował w maju 1947 niemiecki jeniec
wojenny lat około dwudziestu, nazwiskiem Dietz. Mówiono, że jest kochankiem starszej
o lat trzydzieści Marii Besnard. Wedle zeznań Leon Besnard miał się raz wyrazić, że nie
jest już panem domu, lecz sługą swego parobka. Do czasu przybycia młodego Niemca
niepokoiła mieszkańców Loudun powódź anonimowych listów o nieprzyzwoitej treści.
Listy porównał doktor Edmund Locard, wybitny pionier naukowej kryminalistyki z
Lyonu (z którym spotkamy się jeszcze później) z próbkami pisma Marii Besnard. Locard
ustalił, że autorką listów była Maria Besnard; jak pouczają niezliczone przykłady w
historii kryminalistyki, źródło swe miały w niezaspokojonym popędzie seksualnym.
Maria Besnard wprawdzie zaprzeczała uporczywie, jakoby była autorką podejrzanych
listów. Przemawiało jednak przeciw niej to, że potok anonimowych pism urwał się z
chwilą, gdy Niemiec Dietz rozpoczął służbę.
Inspektor Nocquet nabrał przekonania, że tu można znaleźć motyw możliwego
morderstwa na Leonie Besnard: opętana miłością Maria Besnard usunęła swego męża,
by móc bez przeszkód żyć z młodym Niemcem. Po śmierci męża odbyła ze swym
parobkiem kilka dłuższych podróży samochodem marki „Simca”, a gdy Dietz w maju
1948 powrócił do Niemiec, pozostawała z nim w kontakcie i osiągnęła wreszcie to, że w
roku 1949 znowu zjawił się w Loudun, rzekomo, by tu przy jej pomocy ułożyć sobie
egzystencję, czego w ojczyźnie nie udało mu się zrobić.
Takie postępy poczyniły dochodzenia, gdy 16 stycznia 1949 zmarła
osiemdziesięciosiedmioletnia matka Marii Besnard, Maria Ludwika Devaillaud, z domu
Antigny, mieszkająca od roku 1940 w domu Besnarda. Marię Ludwikę Devaillaud także
leczył doktor Gallois, który przy śmierci Leona Besnarda zrazu stwierdził atak wątroby,
potem podejrzewał, że chodziło o anginę pectoris, a w końcu na podstawie badania
moczu o uremię, a więc skonstatował dosyć niejasne naturalne przyczyny śmierci. W
styczniu 1949 panowała w Loudun złośliwa epidemia grypy. Gdy chora w krótkim
czasie straciła przytomność i wywiązało się jednostronne porażenie, wywnioskował
lekarz upadek sił na skutek grypy, po której nastąpił wylew krwawy w mózgu. W
każdym razie śmierć starej kobiety stała się iskrą zapalną, która tlący się dotychczas
podziemny żar zmieniła w widoczny pożar. Inspektor Nocquet dowiedział się, że zmarła
zasypywała swą córkę wyrzutami z powodu jej stosunku z Niemcem i jego planowanego
powrotu. Nocquet podejrzewał przeto, że po zgładzeniu męża Maria Besnard zabiła
także swą matkę, by bez przeszkód móc dawać folgę swym skłonnościom seksualnym.
Nocquetowi udało się nakłonić żonę poczmistrza Pintou do przełamania dotychczasowej
powściągliwości. W jak najbardziej przekonujący sposób opisała ona ostatnie godziny
Leona Besnarda, jego przypadłości żołądkowe, wymioty i swój dialog z umierającym:
„Ot, co mi znowu dali!”— „Kto? Niemiec?”„Nie, Maria… Mieliśmy jeść zupę.
Widziałem jakiś płyn na moim talerzu. Na to Maria nalała zupy. Zjadłem i natychmiast
zwymiotowałem”. Gdy Nocquet przy tej sposobności dowiedział się, że Maria wynajęła
nieco podejrzanego prywatnego detektywa z Paryża, nazwiskiem Loccident, a ten
usiłował zastraszyć madame Pintou, ostatnie jego wątpliwości zniknęły. Dwa dni
później, 9 maja, zarządzono w Poitiers ekshumację zwłok Leona Besnarda i przebadanie
ich na obecność trucizny. Ekshumację zlecono lekarzom: doktorowi Seta i doktorowi
Guillonowi, oraz grabarzowi Morrinowi, a ekspertyzę doktorowi Jerzemu Beroudowi,
dyrektorowi technicznemu laboratorium policyjnego w Marsylii, cieszącemu się od
dziesiątków lat na południu i południowym zachodzie Francji wielkim poważaniem.
Nazwisko to stało się znane także poza granicami Francji dzięki wydanej w 1938 książce
Zarys kryminologii i policji naukowej65 . Części zwłok, które już przeszło półtora roku
spoczywały w ziemi, zamknięto w słojach, oznaczono i przewieziono do Marsylii.
Doktor Beroud przekazał swe orzeczenie do Poitiers. Sprawozdanie brzmiało, że w
wyniku ilościowej i jakościowej analizy w zwłokach Leona Besnarda stwierdził od 11 do
39 miligramów trucizny na kilogram tkanek, ilość tak wielką, że musiała być uważana za
dowód śmiertelnego zatrucia arsenem. Wobec tego Roger zarządził ekshumację zwłok
matki Marii Besnard. Badania Berouda wykazały nie mniej niż 58 miligramów arsenu na
kilogram tkanek narządów.
21 lipca inspektorowie Nocquet i Normand zjawili się w Loudun i zawieźli Marię
Besnard i Dietza do Poitiers, do Rogera. Maria Besnard opisała potem z dużą dozą
nienawiści, lecz w sposób oryginalny, młodego sędziego śledczego: „Miał niezwykle
wielką głowę i patrzył na mnie jak przez sito do sałaty”.
Zjawienie się chłopki z Loudun i jej niewzruszenie odpychający chłód nie bardzo
mogły wzbudzić sympatię Rogera. Po dłuższym przesłuchaniu kazał Marię Besnard jako
więźnia pozostającego w śledztwie przewieźć do więzienia Pierre-Levee. Dietza poddał
ostrej indagacji. Gdy Niemiec uporczywie zaprzeczał wszelkim miłosnym stosunkom z
Marią Besnard, pozostawił go tymczasowo na wolnej stopie. To, co Dietz zrobił potem,
było wprawdzie zrozumiale, ale nie bardzo mogło rozproszyć ponure chmury podejrzeń
o morderstwo, gromadzące się nad Marią Besnard. Dietz nie czekał na nadejście do
Loudun swoich dokumentów personalnych, które w związku z jego powrotem do Francji
znajdowały się w Paryżu, lecz nocą przeszedł przez granicę francuską do Niemiec, by
już więcej nie wrócić.
Dochodzenia, które wszelkimi sposobami prowadził Roger, ujawniły coś niemal
potwornego: szereg w najwyższym stopniu podejrzanych wypadków śmierci w obrębie
rodziny Besnard, ale także u sąsiadów i u przyjaciół tej rodziny. W miarę postępu tych
dochodzeń cofano się w czasie coraz dalej i dalej, aż do roku 1927. Wkrótce po
pierwszej wojnie światowej dwudziestotrzyletnia wówczas Maria Besnard (córka
małorolnego Piotra Eugeniusza Devaillaud z Saint-Pierre-de-Maille) poślubiła swego
kuzyna Augusta Antigny, robotnika rolnego. Oboje sprowadzili się jako dozorcy do
zamku de Martins. August Antigny zmarł w roku 19295 jak stwierdzono wówczas, na
suchoty. Ale po ekshumacji Antigny’ego mimo upływu dwudziestu dwóch lat Beroud
stwierdził w szczątkach zmarłego 60 miligramów arsenu na kilogram tkanek — a więc
znowu dowód śmiertelnego zatrucia arszenikiem.
W roku 1929 Maria Besnard poślubiła swego drugiego męża, Leona Besnard, i
wstąpiła przez to na pierwszy szczebel drabiny socjalnego awansu. Besnard posiadał w
Loudun dom, wytwórnię powrozów i posiadłość na wsi. Maria Besnard nie urodziła mu
dzieci, ale okazała się dobrą gospodynią i równie świadomą celu, jak wyrachowaną
pomnożycielką majątku. Besnard żył w jawnej nieprzyjaźni ze swymi rodzicami
mieszkającymi w bezpośrednim sąsiedztwie. Nie zapomniał im, że preferowali jego
siostrę Łucję. Nieprzyjaźń swą przeniósł także na innych krewnych. Maria Besnard
przeszła jednak do porządku nad tą wrogością i osiągnęła to, że cioteczna babka jej
męża, wdowa Ludwika Lecomte, ustanowiła ją w swym testamencie swą dziedziczką
obok siostry Besnarda, Łucji. Wkrótce potem, 22 sierpnia 1938, Ludwika Lecomte
zmarła. Liczyła co prawda ponad osiemdziesiąt lat.
O objawach zatrucia arszenikiem niczego nie było wiadomo. Jednak badanie
toksykologiczne szczątków śmiertelnych przez doktora Beroud wykazało 35
miligramów arszeniku na kilogram tkanek, a ponadto ustalono, że Maria Besnard często
przebywała przy łożu śmiertelnym zmarłej i posyłała wino Ludwice Lecomte.
W dwa lata później, 2 września 1940 roku, zmarła babka Besnarda, wdowa Gouin.
Była to jedyna krewna, od której Besnard — jak sam mówił — zaznał dobroci. Był jej
jedynym spadkobiercą. Maria Besnard i jej mąż na krótko przed śmiercią babki
odwiedzili tę również wiekową panią. Także odnośnie do jej śmierci nie było
dokładnego lekarskiego świadectwa. Mimo to 23 sierpnia 1949 zarządzono ekshumację.
Pozostało już tylko nieco kości i szczątków tkanek, które wykazały tak drobne ślady
arsenu, że oskarżenia o zabójstwo nie dało się uzasadnić.
Tym bardziej podejrzane był toksykologiczne orzeczenie, gdy Roger kazał
ekshumować zwłoki ojca Marii Besnard, Piotra Devaillaud, zmarłego 15 maja 1940
roku. Jako przyczynę śmierci podano udar mózgu. Maria Besnard podczas śmierci nie
była obecna w domu swego ojca. Analiza trucizny wykazała jednak 30 miligramów
arsenu na kilogram tkanek. Maria Besnard odziedziczyła spadek po ojcu; wtedy jej
matka przeprowadziła się do domu Besnarda w Loudun.
Już 19 listopada 1940 zmarł dalszy krewny, teść Marii Besnard, Marceli Besnard,
którego ta ostatnia bardzo często odwiedzała mimo nieprzyjaźni między jej mężem a
ojcem. Także i tym razem Maria nie była obecna przy łożu chorego. Stary człowiek
cierpiał od lat na wzrastające objawy porażenia, a lekarz domowy, doktor Delaroche,
stwierdził udar i uwiąd starczy. Beroud znalazł jednak w ekshumowanych zwłokach 38
miligramów arsenu na kilogram tkanek. Wskutek tego wypadku śmierci Besnardowie
odziedziczyli 227 734 franki.
W kilka tygodni potem poszła za mężem teściowa Marii, Maria Ludwika Besnard, w
wieku sześćdziesięciu sześciu lat. Jej śmiertelna choroba trwała dziewięć dni; doktor
Delaroche postawił diagnozę: zapalenie płuc. Maria Besnard opiekowała się teściową do
końca. Jedna połowa spadku przypadła Łucji Besnard, druga, łącznie 262 325 franków,
Besnardom. Roger, który w każdym przypadku śmierci musiał podejrzewać
trucicielstwo, kazał w osiem lat po śmierci ekshumować zwłoki Marii Ludwiki Besnard.
Beroud stwierdził 60 miligramów arsenu na kilogram ticanek.
Znowu upłynęło tylko kilka tygodni do nowego wypadku śmierci. 27 marca 1941
znaleziono czterdziestopięcioletnią siostrę Leona powieszoną w jej domu rodzinnym.
Dokładniejszych dochodzeń poniechano, jakkolwiek samobójstwo nasuwało kilka
zagadek. Łucja była bardzo pobożną katoliczką. Z drugiej strony jednak ciężko znosiła
samotność po śmierci matki. Gdy obecnie Beroud stwierdził w szczątkach zmarłej 30
miligramów arsenu na kilogram tkanek, samobójstwo wydawało się jeszcze dziwniejsze
niż w roku 1941. Roger powziął podejrzenie, że Leon Besnard współdziałał w otruciu
naprzód swych rodziców, a potem siostry, i powiesił ją, by upozorować samobójstwo.
Później — przypuszczał Roger — sam Besnard padł ofiarą morderczej żądzy swej żony,
w chwili gdy zmieniły się motywy i z morderczyni z chciwości stała się morderczynią z
namiętności.
Lista podejrzanych wypadków śmierci zdawała się nie mieć końca. 14 lipca 1939
zmarł sąsiad Besnardów, sześćdziesięciopięcioletni cukiernik Tóussaint Rivet. Jako
przyczynę śmierci podano „uwiąd”. Żona jego, Blanka Rivet zwróciła się do Besnardów
o pomoc w zarządzaniu swoim małym majątkiem. W końcu sprowadziła się do nich i
przepisała na nich własność — swój własny dom — w zamian za małą rentę dożywotnią.
Jednak już 27 grudnia 1941 zmarła. Za przyczynę śmierci uchodziły również „suchoty”.
Chorą opiekowała się Maria Besnard. Gdy Roger kazał dostarczyć części zwłok obojga
Rivetów do Marsylii i poddać analizie, w obu przypadkach wykryto 18 miligramów
arsenu na kilogram tkanek.
Ale i teraz jeszcze nic skończyła się seria śmierci. W maju 1941 roku dwie leciwe
kuzynki Besnarda, Paulina i Wirginia Lalleron, szukały w jego domu schronienia. W
czasie wkraczania niemieckich wojsk do Francji uciekły ze swego domu w Les Trois
Moutiers. Paulina nosiła swą gotówkę w pasku wokół ciała. Gdy 1 lipca 1941 Paulina
zmarła (zdaniem doktora Gallois „na skutek starczej uremii”), siostra jej obstawała przy
tym, by spadkobierczynią wspólnego majątku ustanowić Marię Besnard. Już 9 lipca
1941 poszła za siostrą.
Analizy toksykologiczne Berouda stały się teraz rutyną (być może ze szkodą dla
nich). Wynik brzmiał: 48 miligramów arsenu na kilogram tkanek narządów u Pauliny, 24
do 30 u Wirginii Lalleron. Znowu wchodziły w grę takie ilości trucizny, z których
Rogerowi trudno było wysnuć inny wniosek niż: śmierć przez otrucie arszenikiem.
Momentami przemawiającymi przeciw winie Marii Besnard były: po pierwsze fakt,
że poza panią Pintou — a ta była świadkiem tylko „ze słyszenia”— nie było nikogo, kto
by mógł stwierdzić zakup arszeniku przez Marię, mieszanie arszeniku z potrawami i
podawanie ich którejś z ofiar; po wtóre fakt, że prawie w żadnym wypadku nie
zaobserwowano ostrego czy chronicznego zatrucia arszenikiem. Przeciw pierwszemu
argumentowi można było przywołać fakt, iż Maria Besnard nie była pierwszą w historii
morderczynią, która postępowała tak ostrożnie, że nie było przeciw niej żadnego
dowodu ze strony świadków. Przeciw drugiemu argumentowi — fakt, że ilość otruć,
które wskutek niedoświadczenia czy braku spostrzegawczości lekarzy domowych nigdy
nie zostały wykryte, była nieprzejrzana.
Mimo to Roger starał się uniknąć wniesienia oskarżenia opartego tylko na
poszlakach. W ciągu trwającego dwa lata śledztwa wstępnego nie poniechał żadnej
próby, by skłonić Marię Besnard do przyznania się. Posługiwał się przy tym takimi
sposobami, jakie szczególnie za czasów Gorona należały do klasycznych i
najskuteczniejszych metod Sûreté (i nigdy ich całkiem nie poniechano). W celi Marii
Besnard umieścił więc kobiety-szpiclów. Ale czujna nieufność i zaciętość więźniarki czy
też jej niewinność ustrzegły ją przed zdradzieckimi wzmiankami. Niewątpliwie część
siły do stawiania oporu czerpała Maria Besnard z faktu, że obrony jej podjął się jeden z
najpoważniejszych adwokatów paryskich. Wkrótce po swym aresztowaniu Maria
zabezpieczyła sobie pomoc poważnych adwokatów — Rene Hayota i Ducluzeau.
Wskutek ciągle wzrastającego zainteresowania, jakie wzbudziła ta sprawa, zajęli się
także kobietą z prowincji czołowi adwokaci paryscy, stale poszukujący sensacyjnych
afer. Sam Rene Hayot przywiózł w końcu do Poitiers gwiazdę swego zawodu, kawalera
Legii Honorowej, Alberta Gautrata z rue Marboeuf.
Prawdopodobnie już przed swymi odwiedzinami u Marii Besnard Gautrat postanowił
nie pozwolić, by wymknął mu się ten niezwykły przypadek. Dawno zdawał sobie sprawę
z tego, że oskarżyciel musi prowadzić dowód przeważnie z poszlak toksykologicznych, a
z doświadczenia wiedział, że nic łatwiejszego niż wygranie zbliżającego się procesu,
jeśli uda mu się na podstawie wypróbowanych wzorów podważyć dowody
toksykologiczne. Gautrat zasięgnął już w Marsylii informacji o pracy Berouda i sądził,
że uda mu się „Berouda wysadzić z siodła”. O jego dokładnym przygotowaniu się
świadczy uwaga, jaką wypowiedział, gdy Maria Besnard z wściekłością wyraziła się o
marsylskich toksykologach: „Niech pani nie mówi źle o swych wrogach, bo wrogowie
panią uratują”.
Gdy po odwiedzinach w Poitiers Gautrat podjął się obrony Marii Besnard, jej
odporność i wola wypierania się winy do ostatka albo obronienia swej niewinności
zdwoiła się (a to oznaczało uwikłanie się jej w niemal nieprawdopodobną sieć
przypadków, zrządzeń losu, nieporozumień, kłamstw i pogłosek).
20 lutego 1952 w Pałacu Sprawiedliwości w Poitiers rozpoczął się proces Besnard.
Czerwone togi przewodniczącego Vavarda i sędziów, jak oskarżona sama się potem
wyraziła, podziałały na nią jak „krew”, gdy wprowadzono ją odzianą w czarny, obszyty
futrem płaszcz, z hiszpańskim szalem na głowie i ramionach. Stojąco, chwilami z
lodowatym uśmiechem, słuchała odczytywanych punktów oskarżenia. Najpierw
nastąpiła mała przygrywka przypominająca aferę Lafarge. Marię Besnard oskarżono o
bezprawne podjęcie wypłat renty za jedną ze zmarłych krewnych i pokwitowanie
fałszywym nazwiskiem. Wyrok opiewał na dwa lata więzienia i grzywnę 50000 franków.
Jak wspomniano, była to przygrywka, ale równocześnie umyślna gra, bardzo nadająca
się do tego, by rzucić głęboki cień na charakter oskarżonej. Dopiero polem, następnego
dnia, wielka walka rozpoczęła się z chwilą wystąpienia świadków oskarżyciela Giraud.
Każdy uważny widz zorientował się wkrótce, że wszystkie bezpośrednie zeznania
świadków, z wyjątkiem pani Pintou, nie miały istotnego znaczenia. Niewątpliwie na
skutek nagromadzenia się plotek i pogłosek powstał obraz oskarżonej, w którym można
się było doszukać i znaleźć rysy chytrej, na zimno rachującej morderczyni. Ale ani jedno
zeznanie nie posiadało wartości dowodowej. Wiele z nich mogło raczej obudzić
wątpliwości, czy oskarżona od czysto technicznej strony miała możliwość popełnienia
kilku z tych morderstw. Gdy jednak tylko wynurzyła się taka wątpliwość, oskarżyciel i
przewodniczący sądu wskazywali na jednego człowieka: doktora Berouda. On wykazał
truciznę, był jednym z najbardziej znanych toksykologów w południowej Francji. W jaki
sposób dostała się trucizna do zwłok, jeśli nie z ręki mordercy? A jeśli została owym
zmarłym podana, to przez kogo, jeśli nie przez Marię Besnard, która we wszystkich tych
wypadkach odniosła korzyść, jak chciwiec zmierzający do zdobycia pieniędzy i majątku
lub jako miłośnica?
22 lutego wciąż rozbrzmiewało nazwisko: Beroud, Beroud, Beroud. Zanim jeszcze w
ogóle zjawił się na sali sądowej, jego nazwisko zyskiwało coraz większe znaczenie.
Wieczorem 22 lutego wszystkie oczekiwania skoncentrowały się na następnym dniu,
kiedy to rano Beroud miał złożyć świadectwo o wykryciu trucizny.
Opieszałe zachowanie się Gautrata i Hayota w ciągu obydwu pierwszych dni
wywołało pewne zdziwienie. Możliwe były tylko dwa wnioski. Albo jako stołeczni
adwokaci przystępowali do tego prowincjonalnego procesu ze zbytnim lekceważeniem i
z pewnością siebie, albo też całej tej grze pogłosek i oskarżeń nie przypisywali
większego znaczenia i czekali tylko na koronnego świadka — toksykologa — by z nim
skrzyżować szpady. Co drażniło obserwatorów w Poitiers,to pogoda i obojętność, z jaką
Gautrat zdał się oczekiwać dnia 23 lutego. Sprawiała wrażenie spokoju przed burzą — i
nie tylko to. Była to już jednak ostatnia cisza przed burzą.
Pozostało nie wyjaśnione, w jaki sposób Gautrat wszedł w posiadanie korespondecji
między Rogerem a Beroudem z roku 1949, jak również pewnych notatek
laboratoryjnych z Marsylii. W każdym razie były w jego posiadaniu. Zarówno sposób, w
jaki Gautrat zrobił z nich użytek, jak i cały proces wykazały, że Gautrat nie potrafił nie
tylko usilnie pracować i po mistrzowsku wejść w tok naukowego przyrodniczego
myślenia, lecz również w wyborze środków okazał się człowiekiem pełnym rozmachu,
nie lękającym się tanich efektów, ale raczej umiejącym świadomie je wykorzystać.
23 lutego przed południem Beroud wszedł na salę sądową przeciskając się przez
czekający w podnieceniu tłum. Był to mężczyzna ciemnowłosy, ciężki i barczysty; robił
wrażenie cokolwiek nieruchawego, i Maria Besnard pisała o nim złośliwie: „Nie
wyglądał zbyt inteligentnie, ale w stosunku do swych głupstw i błędów stosunkowo
szanownie”. Wystąpienie Berouda tłumaczyła w niemałym stopniu szczególnie wielka
różnica poziomu między rozwojem nauki w Paryżu a jej stanem w znacznej części
prowincji, przy czym wyjątki — jak rozwój medycyny sądowej w Lyonie — tylko
potwierdzały regułę. Beroud należał do starszej generacji, życie spędził na południu i,
podobnie jak wielu ludzi z jego pokolenia, prócz toksykologii zajmował się licznymi
dziedzinami przyrodniczymi i technicznymi kryminalistyki, aż do znawstwa pisma
włącznie.
Gdy wystąpił teraz, opisując swą rozległą pracę, zdradził się ze swoim brakiem
błyskotliwości na polu sądowym. W suchych słowach odtwarzał obraz ciągnących się
miesiącami wydarzeń, w ciągu których odbywały się wciąż nowe ekshumacje,
przeważnie w Loudun. Słoje z badanymi substancjami krążyły tam i z powrotem między
Loudun a Marsylią, z setkami cząstek lub resztek narządów zmarłych pochowanych
przed krótszym lub dłuższym czasem. Wymagania stale się mnożyły. Wszystkie badania
na arszenik przedsięwziął Beroud aparatem Marsha, a ilość trucizny oznaczał
przeważnie metodą, która zyskała rozgłos dzięki wystąpieniu Willcoxa w procesie
Seddona. Ale stosował także kolorymetrię. W ostatnich trzydziestu latach wielokrotnie
posługiwano się w jego laboratorium tymi konserwatywnymi metodami. Beroud nie
żywił żadnych wątpliwości, że ilości arsenu, jakie ustalił w zwłokach, są trafne w
ramach drobnych odchyleń, których nie da się uniknąć przy wszelkich ustaleniach
ilościowych. Badał też liczne próbki ziemi pobranej dokoła grobów na zawartość
rozpuszczalnych w nich związków arsenu i doszedł do wniosku, że ilość tych związków
arsenu była zbyt mała, by wyjaśnić obecność tak niezwykłych ilości arsenu w zwłokach.
Beroud wykazał, że nie jest bezgranicznie zaślepiony, lecz ogranicza się do swego
zawodu, albowiem na podchwytliwe pytanie przewodniczącego: „Czy może pan
stwierdzić, że arszenik podała zbrodnicza ręka?”— odparł odmownie: „O nie. Czegoś
takiego nigdy nie mógłbym twierdzić. To, co powiedziałem, ogranicza się wyłącznie do
tego, że znalazłem w zwłokach arszenik”.
W tej sekundzie Beroud nie przeczuwał jeszcze, że wkrótce stanie się ofiarą szeregu
trików sądowych, które Gautrat zastosował z szatańskim mistrzostwem, jakby to były
uderzenia topora, od których cały gmach toksykologicznej analizy musi się rozlecieć. W
rzeczywistości Beroud padł ofiarą nie tylko tych trików, lecz także przeoczeń swoich
własnych i kilku swoich współpracowników. Można było wziąć mu za złe, że w swych
analizach nie posługiwał się najnowszymi metodami. Ale pozostało co najmniej sporne,
czy trzymanie się przezeń dziedziny, którą opanował, rzeczywiście było złem. Jak się
potem okazało, wyniki Berouda nie tylko nie zostały obalone najnowszymi metodami,
lecz potwierdzone. Zło, którego faktycznie Beroud się dopuścił, było innego rodzaju: nie
przestrzegał dokładności i drobiazgowości w pracy laboratoryjnej aż do
najdrobniejszych szczegółów, a przede wszystkim zaniedbał biurokratycznego systemu
rejestrowania i kontroli, bez którego laboratorium w okresie masowych badań prędzej
czy później musiało stracić ewidencję stale rosnącego nawału analiz.
Gautrat rozpoczął od przesłuchania lekarzy, doktora Sety i Guillona, którzy na
cmentarzu w Loudun pobrali potrzebne do badań części narządów ze zwłok i
zapieczętowali w słojach przeznaczonych dla Marsylii.
— Jestem przekonany — oświadczył niezwykle przyjaźnie — że pracowaliście ze
skrajną ostrożnością, policzyliście wszystkie słoje i zarejestrowaliście zanim wysłano je
do Marsylii…
— Oczywiście — odparł Seta — pracowaliśmy z największą starannością.—Dodał,
że jest to konieczne, by do laboratorium dotarły tylko właściwe przedmioty badań.
Gautrat wziął ze swego stołu kilka list i rozdał je między sędziów przysięgłych i
dziennikarzy.
Nie wie właściwie, oświadczył, jak wobec okoliczności przedstawionych przez
doktora Setę określić ma pewne sprawy, o których teraz musi powiedzieć. Oczywiście
chodzi tu o pewnego rodzaju tajemnicę. Jeżeli panowie porównają wykazy, które
sporządził doktor Seta nad grobem, z wykazami doktora Berouda odnośnie do
przedmiotów jego badań, stwierdzicie, że w Marsylii zarejestrowano i zbadano znacznie
więcej słoi z częściami zwłok w sprawie Besnard, niż w ogóle z Loudun ich wysłano.
Gdyby chcieć wykluczyć możliwość, że liczba słoi sama się pomnożyła w drodze do
Marsylii, to pozostałby jedynie wniosek, że w laboratorium doktora Berouda słoje z
materiałem do badań zamieniono z materiałem odnoszącym się do innych spraw
kryminalnych i — że tak powiem — wpadły one do sprawy Besnard. Może doktor
Beroud wyjaśni tę tajemnicę.
Beroud był tak zaskoczony tym niespodziewanym atakiem, że nie znajdował słów,
lecz bezradnie rozglądał się dokoła.
„Niech się pan uspokoi, doktorze — ciągnął Gautrat z ironiczną wyrozumiałością, za
którą czaił się lwi pazur — w tak wielkiej instytucji, jak pańska, może zajść coś takiego.
Codziennie otrzymuje pan wiele słoi z materiałem badawczym. Ponieważ te naczynia
stoją na regałach, łatwo mogą się pomieszać. Wystarczy, by pańscy asystenci raz tylko
byli nieuważni”. Teraz łagodny głos Gautrata stal się nagle ostrzejszy: „Jeżeli wykazy z
Loudun wśród śmiertelnych szczątków, na przykład madame Gouin, wymieniają tylko
włókna mięśni, żadnych natomiast części wnętrzności, a pańskie sprawozdanie z badania
wypadku pani Gouin mówi o znalezieniu wielkich ilości arsenu w jej wnętrznościach, to
musiała tu zajść zamiana z częściami innych zwłok”.
Beroud, coraz bardziej bezradny, zdjął okulary i przetarł oczy szarą chustką. Gautrat
jednak nie zamierzał dać mu czasu do namysłu. „W pańskim sprawozdaniu z analizy —
ciągnął Gautrat, a głos jego stał się jeszcze bardziej podniesiony i groźny — znajduję
dane o arsenie wykazanym we włosach Toussaint Riveta. Toussaint jednak był łysy. To
wydaje mi się nową tajemnicą. Zdawałoby się, że mamy tu nową zamianę z głową
jakiegoś nie znanego nam nieboszczyka z pańskiego instytutu. W pańskich
sprawozdaniach z analiz jest w końcu protokół z badania jednego oka wdowy Ludwiki
Lecomte. W listach sporządzonych przy ekshumacji tej pani nigdzie nie ma mowy o
takim oku. Trudno byłoby zresztą mówić o tym. Wdowa leżała w ziemi jedenaście lat, a
oko ludzkie, które by przetrwało tak długi czas, należałoby dopiero znaleźć…”
Atak Gautrata nie miał bynajmniej tak wielkiego znaczenia, jak się wydawało w
pierwszym momencie zaskoczenia. Było to tylko kilka niezgodności napotkanych przy
drobiazgowym porównywaniu list — niezgodności, które jednak wobec setek
poszczególnych materiałów do badań nie miały istotnego znaczenia dla ogólnego
wyniku. Wykorzystane zostały w pierwszym rzędzie, by na sali wywołać wrażenie, że
cała praca odbyła się pod znakiem nieporządku i dezorganizacji, i że zbadano obce
zwłoki zamiast zwłok zmarłych z Loudun. Gautrat wiedział, że swemu zaskoczonemu i
pod względem umysłowym nie dorastającemu przeciwnikowi z Marsylii nie może dać
sposobności, by to wrażenie znowu zatrzeć.
Wobec takiego stanu rzeczy — uderzył znowu — on pozwoli sobie zapytać, czy
znaleziony arsen w ogóle pochodzi ze zwłok, a nie na przykład ze słoi, jakie Beroud
postawił do dyspozycji celem transportu badanych przedmiotów. Innymi słowy, pytam,
czy słoje były czyste i wolne od arsenu? — Beroud opanował się już na tyle, że
podniesionym głosem, szczerze przekonany, zaprotestował przeciw temu podejrzeniu.
— A więc — pytał Gautrat — naczynia były każdorazowo sterylizowane i
oczyszczone, zanim wysłano je do Loudun…
— Oczywiście — zawołał Beroud.
— Aha — rzekł Gautrat. — Muszę przeto panu powiedzieć, że nie zgadza się to z
moimi informacjami.
Gautrat powołał przedsiębiorcę pogrzebowego Morina na świadka. Morin
oświadczył, że niektóre naczynia wróciły z Marsylii całkiem brudne, a nadto w Loudun
także nie zostały wyczyszczone. Można mieć wątpliwości, czy Morin był w tym
wypadku właściwym świadkiem, i dziwić się należy, dlaczego Gautrat nie wypytał o to
bardziej kompetentnego lekarza, doktora Setę, którego na krótko przedtem przedstawił
jako wzór dokładności. Równie niezrozumiałe było, dlaczego Beroud ze swej strony nie
zażądał przesłuchania doktora Sety, lecz jak obezwładniony (tak się wyraził jeden z
dziennikarzy) „dał się zapędzić w kozi róg”. Niepokój na sali wzrastał. Zaświeciły
lampy błyskowe, powiększając zakłopotanie Berouda.
Gautrat wiedział jednak lepiej niż ktokolwiek na sali, jak niepewny jest grunt, po
którym się poruszał, i że musi pozostać w ofensywie, by się ten grunt nie zapadł. Wziął
kopie listów i rozdał je. Ma on tutaj — wyjaśnił — kilka interesujących listów dra
Berouda do sędziego śledczego Rogera. Swobodnie wyciągnął jedno z pism, tak jakby to
był tylko jeden przykład z wielu. Potem wezwał Berouda, by powiedział, czy do Rogera
napisał następujące zdanie — tak czy nie? I Gautrat przeczytał: „Gdyby moje
sprawozdanie z analizy nie zadowalało pana, proszę mnie zawiadomić, bym mógł
dokonać potrzebnych zmian…”
Stało się jasne, że teraz celem jego ataku nie była już dokładność Berouda, lecz jego
uczciwość. Imputował mu, że badania swe dostosował do życzeń sędziego śledczego.
Głębokie oburzenie pozwoliło Beroudowi opanować na chwilę zmieszanie. Drżącym
głosem zapytał, jak to możliwe, by taka korespondencja mogła się dostać w ręce
obrońcy. Z twarzą nabiegłą krwią krzyknął, że nie fałszuje żadnych sprawozdań.
Oczywiście nic innego nie miał na myśli, jak tylko zmiany stylistyczne, by ułatwić
sądowi zrozumienie trudnego materiału. Ale obliczony na zimno przez Gautrata posiew
podejrzenia, że Beroud wykonywał rozkazy sędziego śledczego, nie dał się unicestwić
oświadczeniami i wyjaśnieniami, choćby nawet najbardziej słusznymi. Gautrat
oświadczył: „Mnie wystarcza to jedno zdanie… i sądzę, że innym też”. I niezwłocznie
przeszedł do następnego ataku. Czy – pytał — Beroud przyznaje, że napisał do sędziego
śledczego następujące zdanie; mianowicie to zdanie, że po trwających dziesiątki łat
doświadczeniach Beroud potrafi rozpoznać gołym okiem tworzące się w aparacie
Marsha lustra metalowe jako lustra arsenowe i odróżnić od luster metalicznych, jakie
powstają w tymże aparacie, jeśli obecna jest inna trucizna metaliczna — antymon. Czy
Beroud napisał to zdanie — tak czy nie?
Beroud przyznał się do tego zdania i usiłował wyjaśnić je, ale Gautrat nie dopuścił go
do słowa: Beroud zapewne i teraz obstaje przy tym oświadczeniu.
Było niejasne, co mogło skłonić Berouda do tego rodzaju wywodów. W okresie
studiów Berouda niektórzy toksykolodzy faktycznie nabrali wielkiej wprawy w
rozróżnianiu arsenu od antymonu i przy sposobności znajdywali zadowolenie w
imponowaniu studentom tą sztuką. Nigdy jednak na podstawie takich spostrzeżeń nie
wydali opinii, która mogła decydować o życiu i śmierci. Niewątpliwie tak samo i
Beroud, i jego (świadomie wyrwane z kontekstu) zdanie było tylko wyrazem ludzkiej
słabości, podkreśleniem swego doświadczenia wobec sędziego śledczego, który co do
wieku mógł być jego uczniem. Prawdopodobnie i Gautrat wiedział, że nie było ono
niczym więcej, i że nie może zostawić Beroudowi czasu na wyjaśnienia cytatów ze
swoich listów.
Tak — oświadczył Beroud — przy tym zdaniu on obstaje. Znowu chciał coś dodać,
chciał wyjaśnić to zdanie. Ale Gautrat jak sztukmistrz nagle podniósł sześć tych
nadtopionych probówek szklanych, w których zawarto dla celów porównawczych lustra
antymonowe i arsenowe.
„A więc — zawołał, wyciągając do Berouda fiolki — proszę nam wyjaśnić, w
których znajduje się arsen, a w których antymon.”
Według wszelkiego prawdopodobieństwa gra Gautrata chybiłaby, gdyby miał do
czynienia z człowiekiem mniej prowincjonalnym i o mniejszych zahamowaniach niż
Beroud. Inny byłby odrzucił ten pokaz i zacytowane zdanie umieścił we właściwym
kontekście. Ale na to potrzebna była osobowość dorównująca umysłowo ruchliwości i
błyskotliwości, z jaką działał Gautrat, a nie człowiek już przybity, wolno reagujący, w
swej czci i dumie zraniony. W momencie gdy Beroud pozwolił sobie narzucić fiolki w
— typowej dla swej sytuacji — błędnej reakcji fałszywej dumy i wpadł w pułapkę
Gautrata, był zgubiony. Prawdopodobnie w chwili spokojnego skupienia byłoby mu się
udało gołym okiem odróżnić arsen od antymonu. Ale teraz, w chwili, najwyższego
podniecenia, wobec urągliwie oczekujących spojrzeń całej sali…?
Ze spoconym czołem Beroud patrzył na fiolki. Potem trzy z nich oddał Gautratowi i
oświadczył, że zawierają arsen, podczas gdy pozostałe lustra pochodzą z antymonu.
Oczy Gautrata zabłysły. „Doktorze Beroud — rozległ się jego głos po sali — powiem
panu coś w zaufaniu. Ani jedna z tych fiolek nie zawiera arsenu. Wszystkie zawierają
antymon. Tu jest potwierdzenie laboratorium, przez które otrzymałem te fiolki.” Szeroko
rozłożywszy ręce, zwrócił się do sędziów i przysięgłych i zawołał z gryzącą drwiną:
„Oto mają panowie dowód, że doktor Beroud jest fachowcem, którego analizom można
zaufać”.
Przez chwilę panowała cisza. Potem podniosła się fala śmiechu. Doktor Beroud opadł
na krzesło; przewodniczący Favart prosił o spokój, a gdy wezwanie nie odniosło skutku,
przerwał posiedzenie. Gdy Beroud opuszczał Pałac Sprawiedliwości, podniecony upadł
na podłogę i zranił się tak ciężko, że na następnym posiedzeniu musiał go zastąpić jeden
z jego asystentów, doktor Medaille. Ale dyskusja na temat wykazania trucizn przez
Marsylię już była zakończona.
Bez wątpienia nikt lepiej nie wiedział niż sam Gautrat, że rozegrał scenę, która
bardzo mało mówiła o znalezieniu czy nieznalezieniu arsenu przez Berouda.
Niewątpliwie wiedział, że poszczególne błędy w prowadzeniu wykazów tak samo
niewiele zmieniły w ogólnym orzeczeniu, co i zeznanie, iż kilka słojów pośród wielu
setek nie było sterylizowanych, lub to, że Beroud dał się uwikłać w eksperyment
pamiętający młodzieńcze lata toksykologii. Chwilowe osiągnięcia Gautrata były
osiągnięciem wyszkolonego w Paryżu intelektu. Jak bardzo sam był świadomy granic
swego teatralnego zagrania, pokazało to, że po swym triumfie wcale nie nalegał na
wydanie wyroku. Natychmiast zgodził się, gdy sąd pod pierwszym wrażeniem powstałej
niepewności zaproponował powołanie nowych biegłych i zlecił im przeprowadzenie
całkiem nowej analizy. Mógł to jednak uczynić z lekkim sercem, ponieważ na podstawie
swego zasobu doświadczenia wiedział lepiej niż sąd w Poitiers, że druga ekshumacja
zmarłych, z których większość tak długo leżała już w ziemi, tylko w bardzo korzystnych
okolicznościach może dać materiały do badań, umożliwiające przeprowadzenie
bezbłędnej analizy na truciznę. Podważenie czy dyskwalifikacja pierwszej analizy, która
mu się powiodła — to w historii toksykologii bardzo rzadko dawało się naprawić. A
Gautrat liczył na to, że w nowej analizie odkryje słabe strony i błędy, które pozwolą mu
obalić jej wiarygodność.
Nazwiska nowych rzeczoznawców mianowanych przez sąd w Poitiers brzmiały:
Rene Fabre, E. Kohn-Abrest, Fienryk Griffon i Rene Piedelievre. Żaden z nich nie
pracował na prowincji. Wszyscy czterej należeli do najbardziej znanych lekarzy
sądowych i toksykologów, jakich Paryż mógł przedstawić w roku 1952.
Z nazwiskiem Piedelievre spotkaliśmy się już: znany był daleko poza Francją jako
lekarz sądowy. Rene Fabre, lat sześćdziesiąt trzy, rozpoczął karierę w roku 1919 jako
główny aptekarz słynnego szpitala Neckera. Od roku 1931 był profesorem toksykologii
na uniwersytecie w Paryżu, a od 1946 dziekanem Wydziału Farmaceutycznego. Kohn-
Abrest, chudy brodaty mężczyzna u progu starości, całe życie przepracował jako
toksykolog. W końcu Henryk Griffon, najmłodszy, pracował jako kierownik Wydziału
Toksykologicznego paryskiej Prefektury Policji. Jego imię wiązało się z pierwszymi
próbami wciągnięcia badań atomowych w służbę ilościowego i jakościowego
wykrywania trucizn. Grupa ta potrzebowała dwóch lat, by poczynając od ekshumacji
zmarłych w Loudun przeprowadzić wymagane badania.
Tym razem Piedelievre sam nadzorował ekshumację zmarłych. Dostojny siwowłosy
siedemdziesięcioletni komandor Legii Honorowej zainstalował się w centralnej kaplicy
cmentarza w Loudun. Każdą poszczególną przeznaczoną do badania część materiału
przynoszono do Piedelievre’a i najstaranniej ją rejestrowano. Starał się uniknąć
jakiegokolwiek błędu. Ku jego zdziwieniu (a zadowoleniu Gautrata) okazało się, że przy
ponownym chowaniu zmarłych po pierwszej ekshumacji pracowano bardzo niedbale.
Staranność Sety, którą Gautrat tak chwalił i wygrał przeciw Beroudowi, ukazała się w
bardzo wątpliwym świetle. Nikt o tym nic myślał, że mogłaby nastąpić ponowna
ekshumacja. Kości udowe większości zmarłych włożono po prostu do jednego grobu.
Niemożliwe było ustalenie, do kogo poszczególne kości należały. To sarno dotyczyło
resztek narządów, które tak wymieszano z ziemią, że oddzielenie ich było niemożliwe.
Piedelievre wiedział aż nadto dobrze, że w takich przypadkach Gautrat natychmiast
wysunie argument, iż wszelki znaleziony arsen pochodzi z ziemi. Opieczętował liczne
próbki ziemi z najróżniejszych warstw gleby cmentarza w Loudun, by raz jeszcze
przebadać je na zawartość arsenu.
W tym często makabrycznym świecie medycyny sądowej Piedelievre stał się
wielkością. Nawet polubił makabrę. Ale nigdy przedtem nie spotkał się z tak skrajnym
przypadkiem, z tyloma zwłokami zmarłych, które po dziesięć lat i dłużej leżały w ziemi i
z których pozostały tylko drobne szczątki. Jedynie w przypadku kilku zmarłych było w
ogóle możliwe zbadanie części zwłok na obecność arsenu. U innych można było już
tylko próbować analizy włosów — a więc tego spichlerza arsenu, odnośnie tło którego
obowiązujące zasady toksykologii stwierdzały, że może on dostarczyć najważniejszych
wskazówek co do rodzaju, stopnia i czasu trwania zatrucia arsenem.
Resztki narządów i część próbek ziemi przewieziono do laboratorium profesora
Kohn-Abresta, skórę z głów i próbki włosów jak również pozostałą ziemię — do
laboratorium Henryka Griffona w Paryżu. Gautrat, dokładnie poinformowany o stanie
materiału badawczego, oczekiwał z ufnością dalszego rozwoju wypadków. Ale już w
krótki czas po rozpoczęciu analiz dowiedział się, że mimo wszelkich trudności wyniki
bynajmniej nie wypadały pomyślnie dla Marii Besnard. Kohn-Abrest, pracujący
zarówno przy pomocy aparatu Marsha, jak i najnowocześniejszej analizy spektralnej,
osiągnął wynik dochodzący do 20 miligramów na kilogram tkanek — przeto rezultat,
który wobec małej ilości badanych substancji musiał uchodzić za potwierdzenie
orzeczeń Berouda. Jeszcze bardziej alarmujące były informacje, jakie Gautrat otrzymał z
laboratorium Griffona: we włosach Leona Besnarda Griffon ustalił ilość arsenu
przekraczającą czterdziestoczterokrotnie normalną zawartość arsenu.
Gautrat czuł, że nieco zachwiała się jego pewność. Jak zmora przygniatało go
wyobrażenie, że przy wznowieniu procesu Kohn-Abrest, Fabre i Griffon mogą
potwierdzić w zwłokach „zmarłych Marii Besnard” wysoką zawartość arsenu z całą
powagą swego paryskiego autorytetu i nie dać mu żadnej możliwości powtórzenia
taktyki, jaka okazała się tak skuteczna przeciw Beroudowi. Dowiedział się, że Griffon
przy oznaczaniu zawartości arsenu we włosach zastosował jedną z metod fizyki
atomowej; nie przeczuwał jednak, że ta właśnie okoliczność pomoże mu powtórzyć
teatralny trik, jaki zastosował przeciw Beroudowi. Wprawdzie nie porzucił jeszcze
nadziei na znalezienie słabych punktów, ale na wszelki wypadek przygotował się na to,
że tym razem będzie musiał zaakceptować wykazanie obecności arsenu i przygotować
inną taktykę obrony. Nasuwała się ta sama taktyka, jaką już za czasów Orfili stosowali
adwokaci, polegająca po prostu na przyjęciu nie dającego się już obalić stwierdzenia
obecności arsenu w zwłokach; natomiast należało bronić tezy, że trucizna nie pochodzi z
ręki mordercy, lecz że dostała się tam z ziemi cmentarnej.
Zrazu Gautrat nierad był i tej taktyce. Dowiedział się, że biegli sądowi starannie
przykładali się do pracy, by z góry wytrącić mu z ręki wszelką możliwą broń. Griffon
podjął na szeroką skalę przesączanie próbek ziemi z Loudun. Ustalił, że w ziemi
niewątpliwie był arsen, ale albo nie rozpuszczał się on w wodzie wcale, albo rozpuszczał
się minimalnie. Rene Truhaut, profesor farmacji i toksykologii w Paryżu, uczeń i
współpracownik Fabre’a, zakopał w roku 1952 pod nadzorem policji kłębek włosów o
dokładnie uprzednio zmierzonej zawartości arsenu na cmentarzu w Loudun, w miejscu
szczególnie bogatym w arsen, dokładnie na takiej głębokości, na jakiej pochowani byli
„zmarli Marii Besnard”. Przy kontroli w roku 1953 wyszło na jaw, że podczas gdy włosy
zmarłych zawierały niezwykle wysoką ilość arsenu, zawartość arsenu w zakopanym
kłębku włosów po upływie czasu dłuższego niż rok praktycznie w ogóle się nie zmieniła.
W tym stanie rzeczy nie można było oczekiwać pomyślnych wyników obrony na
podstawie twierdzenia, że arsen w zwłokach zmarłych pochodzi z ziemi w Loudun.
Gautrat jednak nie zrezygnował z tego i nie mógł zrezygnować, bo nie widział żadnej
innej możliwej drogi obrony. W tym położeniu bez wyjścia poszedł w końcu za
przykładem, jakiego dostarczyło wielu najwybitniejszych obrońców w sprawach
karnych. Przyłożył się sam do studiowania literatury fachowej o toksykologicznym
znaczeniu arsenu z ziemi — i z końcem roku 1953 rozpłynęły się nagle chmury, jakie
zdawały się gromadzić nad Marią Besnard.
Gautrat natknął się na publikacje kilku naukowców, których działalność dotyczyła
właściwie tylko peryferii toksykologii. Nie byli to rzeczywiści toksykologowie, lecz
biologowie i lekarze interesujący się biologią. Pierwsi, na których prace Gautrat natrafił,
nazywali się Henryk Ollivier i Lepeintre. Pierwszy z nich był
pięćdziesięciosiedmioletnim lekarzem, szefem laboratorium Wydziału Medycznego w
Paryżu i wykładowcą biologii; drugi, Lepeintre, kierownikiem Laboratorium Kontroli
Wody Pitnej dla stolicy.
Przy badaniu wody zawierającej arsen przypadek doprowadził obu do stwierdzenia,
że w ziemi zachodzą nie znane jeszcze procesy, wskutek których zawarty w ziemi arsen
staje się rozpuszczalny w ilości znacznie większej, niż toksykologowie dotychczas
uważali za możliwe. Te procesy oczywiście nie miały związku z procesami czysto
chemicznymi, które wyłącznie mieli na myśli toksykologowie badając rozpuszczalny
arsen. Były one raczej natury biologicznej i pozostawały w bezpośrednim związku z
działaniem bakterii w glebie. Gautrat dowiedział się, że istnieją różnorodne bakterie
glebowe, które jednak, jeśli chodzi o przemianę materii, można połączyć w dwie wielkie
grupy: bakterie, które — podobnie jak człowiek — dla procesów życiowych potrzebują
tlenu — te zwą się aerobowymi [tlenowcami] — i takie, które mogą istnieć bez tlenu,
energię potrzebną dla swych procesów życiowych czerpiąc z procesów fermentacyjnych,
przy czym rozstrzygającą rolę odgrywa wodór [beztlenowce].
Ollivier i Lepeintre przeprowadzili pouczające eksperymenty. Gdy określone
anaerobowe mikroby wprowadzili do ziemi zawierającej arsen, a więc ziemi, która przy
praktykowanych przez toksykologów badaniach kontrolnych przez przesączanie wodą
deszczową nie oddawała rozpuszczalnego, arsenu, wówczas arsen rozpuszczał się w
zaskakującej ilości i ulegał przenoszeniu przez wodę. Gdy do takiej ziemi dodano
bakterie tlenowców, arsen pozostawał nierozpuszczalny. Wszędzie tam, gdzie w ziemi
zachodziły procesy gnilne i fermentacyjne na skutek działalności beztlenowych
drobnoustrojów, istniały dotychczas nie przewidziane możliwości obfitego
rozpuszczania arsenu z ziemi. Gdzie jednak było więcej procesów gnilnych i
fermentacyjnych niż w okolicy grobów?
Gautrat ucieszył się w duchu, gdy czytał dalej, że ujawniły się szczególne związki
między beztlenowcami a ludzkim włosem, ponieważ beztlenowce na cmentarzach —
bynajmniej nie zawsze, ale w niektórych miejscach — czerpały potrzebny do życia
wodór ze związków siarkowych zawartych we włosach zmarłych. Tam, gdzie
występowały te skomplikowane procesy, arsen wędrował na zasadzie pewnego rodzaju
wymiany wprost do włosów, tak jakby dotarł tam z organizmu otrutych poprzez cebulki
włosowe, i nie dawał się już usunąć przez przemywanie. Wszystkie koncepcje, jakie
reprezentowali Ollivier i Lepeintre, były pomysłami outsiderów. Nie twierdzili też, by
zgłębili zapoczątkowane problemy. Jedno natomiast zostało niezaprzeczalnie wykazane
— znaczna rozpuszczalność arsenu w wodzie i przechodzenie do włosów na zwłokach
zmarłych osób, dokonujące się wskutek działalności mikrobów ziemnych. Same procesy
były jeszcze całkiem nieokreślone. Mogły się odbywać w jednym grobie, a w innym,
położonym tuż obok — nie. Ale spotkanie się z tym zjawiskiem było dla Gautrata
poszukiwanym przezeń błyskiem w ciemnościach. Tu wreszcie miał materiał, za pomocą
którego mógł obudzić wątpliwości względem oficjalnej toksykologii jako nauki i wobec
tez Fabre’a, Kohn-Abresta i Griffona. Więcej nie chciał. I więcej nie potrzebował.
Gautrat nawiązał łączność z Ollivierem i Lepeintre’em. Za ich pośrednictwem znalazł
drogę do dwóch dalszych lekarzy i biologów. Właśnie przeprowadzili oni podobne
doświadczenia, byli gotowi przeprowadzić dalsze eksperymenty i wystąpić jako
świadkowie obrony. Chodziło o profesora Jeana Keillinga z francuskiego Instytutu
Narodowego dla Rolnictwa i profesora Pawła Leona Trufferta, który mimo swych
sześćdziesięciu pięciu lat był równie zapalonym, co nieprzekupnym badaczem nowej
dziedziny. Dzięki swej sławie jako paryski klinicysta i kawaler Legii Honorowej był
najważniejszym wśród nowych sprzymierzeńców Gautrata.
Zdawało się, że Gautrat ma szczęśliwą passę. Wkrótce bowiem po pierwszych
rozmowach z Pawłem Leonem Truffertem ujrzał na horyzoncie nowy promień światła.
W jego posiadaniu znalazło się to, czego tak długo i daremnie poszukiwał — dokładne
informacje o metodzie, jaką stosował Henryk Griffon przy oznaczaniu ilości arsenu we
włosach „zmarłych Marii Besnard”.
W tej chwili świat fizyki atomowej był dla Gautrata, jak i dla ogółu współczesnych,
księgą zamkniętą na siedem pieczęci. Udał się przeto na poszukiwanie naukowców w
dziedzinie atomów, od których spodziewał się informacji odnośnie do eksperymentów
Griffona, czy nie zawierają one jakiegoś źródła błędów. Jeśli uda mu się dowiedzieć o
nich (a mocno na to liczył), Gautrat widział już, jak Griffon bezradnie szamoce się w
jego sieci. W końcu znalazł dwóch doradców w osobach fizyków Lebretona i Deroberta.
Od nich dowiedział się, że metoda wykrywania arsenu w kościach czy włosach przy
pomocy ich radioaktywności bez wątpienia posiada wielką przyszłość, a przede
wszystkim zorientował się, o co w ogóle chodzi.
W normalnym stanie arsen nie jest radioaktywny, nie wysyła żadnego
promieniowania. Daje się jednak uaktywnić przez wprowadzenie go do reaktora
atomowego i bombardowanie go tam neutronami — drobnymi cząstkami atomu
pozbawionymi ładunku elektrycznego. Atomy arsenu przyłączają neutrony i zmieniają
się w substancję promieniotwórczą; natężenie jej promieniowania można zmierzyć
licznikami Geigera-Mullera (jak każde inne promieniowanie radioaktywne). Jeśli się
przeto chce zbadać włosy na zawartość arsenu, wkłada się je do reaktora. Jeśli we
włosach znajdował się arsen, zmienia się on w radioaktywny izotop, a jego
promieniowanie da się zmierzyć. By zmierzyć ilość zawartego arsenu, wkłada się
jednocześnie do tego samego reaktora próbkę arsenu o dokładnie określonej wadze,
uaktywnia się arsen i mierzy jego promieniowanie. Przez porównanie pomiarów można
zarazem ustalić nieznaną ilość arsenu we włosach. Jeżeli na przykład znana ilość arsenu
da w liczniku Geigera 1000 „impulsów”, a nieznana 1500 „impulsów”, to nieznana ilość
jest półtora raza większa od wzorcowej.
Trudność całego postępowania leży w określeniu, jak długo substancja, w której
poszukuje się arsenu, musi być poddana bombardowaniu neutronami w reaktorze
atomowym. Promieniowanie każdego pierwiastka radioaktywnego powstaje przez
rozpad jego atomów. Pierwiastki te dadzą się rozróżnić według stopnia szybkości, z jaką
dokonuje się ten rozpad. Może się dokonać w minutach, ale może też trwać tysiące lat.
Początkowo dla nie wtajemniczonych, a zatem i dla Gautrata, najdziwniejszą rzeczą
była jednostka miary czasu rozpadu — czas połowicznego rozpadu. Przez to rozumie się
czas, w którym każdorazowo rozpada się połowa atomów pewnego pierwiastka. Dla
radioaktywnego arsenu na przykład wynosi on 26 ½ godziny; oznacza to, że w ciągu 26
½ godziny połowa jego atomów rozpada się. Z pozostałej połowy rozpada się w
następnych 26 ½ godzinach znów połowa i tak dalej, aż do ostatecznej przemiany w
pierwiastek nie promieniujący.
Gdy na odwrót, chcemy uczynić jakąś substancję radioaktywną i skłonić ją do
promieniowania, należy przy pomocy czasu połowicznego rozpadu obliczyć
najkorzystniejszy okres potrzebny do tego, by odnośny materiał w reaktorze atomowym
dostatecznie „naładować”. Ostatnio okazało się, że dla arsenu wystarcza czas
połowicznego rozpadu, a więc przetrzymanie w reaktorze przez 26 ½ godziny do
następnego pomiaru.
Przy tym jednak od razu nasunął się nowy problem. Włos ludzki w którym chce się
wyśledzić arsen, zawiera z natury pewną ilość innych składników, które przez
przetrzymanie w reaktorze również mogą stać się radioaktywne. Ich promieniowanie
musi zakłócać pomiar arsenu i w pewnych okolicznościach doprowadzić do zupełnie
fałszywych wyników. Włos zawiera na przykład węgiel, tlen i wodór, poza tym liczne
ślady innych pierwiastków, jak wapń, miedź, srebro, potas, magnez i sód.
Promieniowanie radioaktywne tych pierwiastków nie jest niebezpieczne dla pomiaru
arsenu jeśli ich czas połowicznego rozpadu różni się znacznie od czasu połowicznego
rozpadu arsenu. Na przykład magnez rozpada się tak szybko, że po upływie dwóch
godzin już nie promieniuje. Czas połowicznego rozpadu wapnia wynosi natomiast 164
dni, jest więc znacznie dłuższy od czasu, w jakim mierzy się promieniowanie arsenu.
Niebezpieczne są natomiast pierwiastki, dla których czas połowicznego rozpadu jest
bliski czasowi połowicznego rozpadu arsenu, na przykład sód — 18 godzin, czy potas —
12 i pół godziny. Grożących tu niebezpieczeństw jeszcze nie opanowano. Uczono się
właśnie uniknąć ich dzięki wspomnianemu najkorzystniejszemu czasowi
przetrzymywania w reaktorze. Przede wszystkim jednak czyniono próby usuwania — w
drodze chemicznej — z włosów zawierających arsen pierwiastków zakłócających, zanim
przystąpiono do pomiaru promieniowania arsenu. Z chwilą, gdy próbki włosów
opuszczały reaktor atomowy, zadawano je takimi chemicznymi odczynnikami (o których
wiadomo, że eliminują sód, potas i inne wchodzące w grę substancje), między innymi
kwasem solnym i siarkowodorem.
Znajomość tych zasad, jakkolwiek pouczająca i interesująca, była dla Gautrata tylko
przygrywką. Od chwili, gdy dowiedział się, że analiza aktywacyjna arsenu przedstawia
jeszcze trudności i zawiera nie wyjaśnione problemy, wzrosła jego nadzieja, że wykaże
Griffonowi jakieś zaniedbania, błędy, przedwczesne wnioski, choćby bardzo małe. I
rzeczywiście nie potrzebował długo czekać na spełnienie swych nadziei.
Lebreton i Derobert zwrócili mu uwagę, że Griffon bez wątpienia popełnił jeden błąd,
który należy do kardynalnych błędów każdego toksykologa. Obojętne, co go do tego
skłoniło — lekkomyślność czy pycha — by rozwój metody aktywacyjnej w przypadku
Besnarda związać ze swym nazwiskiem, w każdym razie nie czekał na zakończenie
stadium rozwoju i wypróbowanie nowej metody. Wyniknął stąd błąd, na który musiał
wpaść każdy znawca. Włosów Leona Besnarda nie poddał Griffon napromieniowaniu
neutronami w reaktorze atomowym przez 26 ½ godziny, lecz tylko przez 15. Przez to
„doskoczyło”, jak się wyraził Derobert, niebezpieczne dla dokładnego pomiaru
promieniowanie sodu. Nie musiało to spowodować bezwzględnie fałszywych wyników.
Stwarzało jednak możliwość pomyłki.
Gautrat uradował się po raz drugi. Z końcem roku 1953 dla pewności zwrócił się
jeszcze do kilku angielskich fizyków atomowych i lekarzy sądowych. Potwierdzili to, co
już wiedział.
Gdy 15 marca 1954 nastał czas wznowienia procesu przeciw Marii Besnard, Gautrat
czul się tak mocny, jak nigdy przedtem. Nie żywił żadnych wątpliwości, że wygra także
tę nową bitwę.
Większą część czasu oczekiwania spędziła Maria Besnard w więzieniu w Poitiers,
jednak w lipcu 1953 przeniesiona została do Bordeaux, ponieważ Bordeaux zostało
wyznaczone na forum drugiej rozprawy.
Tym razem oskarżycielem był prokurator Steck, przewodniczącym trybunału
Porquery de Boisserin, człowiek zewnętrznie szorstki, ale wewnętrznie zrównoważony.
Obydwaj nie przeczuwali, jaka walka ich czeka. Steck był przekonany, że teraz
dysponuje biegłymi w dziedzinie toksykologii, których świadectwa nie da się zachwiać.
Wszyscy potwierdzali obecność śmiertelnych ilości arszeniku w dwunastu zwłokach.
Stwierdzali, że te ilości pod żadnym warunkiem nie mogły dostać się do zwłok z ziemi
cmentarnej.
Sprawozdania prasowe od roku 1952 rozbudziły publiczne zainteresowanie Marią
Besnard i jej sprawą do tego stopnia, że 15 marca 1954 Bordeaux stało się punktem
zbornym osób ciekawych i dziennikarzy ze wszystkich części świata.
Jako prolog odbył się po raz drugi ciągnący się całymi dniami przemarsz świadków
obciążających z prowincji Vienne. Dostarczył on równie mało uzasadniających
dowodów jak w czasie pierwszej rozprawy — znowu był to tylko potok pogłosek i
opisów charakteru, czyniących z Marii Besnard osobę niesympatyczną, chciwą,
wyrachowaną, pod względem seksualnym niemal anormalną, ale jeszcze nie
morderczynię.
Gautrat, Hayot i młoda atrakcyjna adwokatka z Bordeaux prowadzili mniej lub
więcej głośne, mniej lub więcej gwałtowne utarczki z licznymi świadkami.
Utarczki te jednak stanowiły, jak w roku 1952, tylko hałaśliwą, bezowocną uwerturę
przed rozstrzygającym aktem, w którym Maria Besnard — blada i chora po długim
pobycie w więzieniu, stale jednak pełna przyczajonej czujności — całkowicie zeszła na
drugi plan, a na scenie zapanowała walka z rzeczoznawcami i walka rzeczoznawców
między sobą.
Gautrat wystrzegał się zdecydowanego wystąpienia przeciw stwierdzeniom trucizny
przez Kohn-Abresta i Fabre’a. Ich opinia i jasność ich wywodów były zbyt
przekonujące, by zdołał odnieść sukces. Nie potrzebował go też. Swój z diabelską
zawiścią wyostrzony sztylet zwrócił wyłącznie przeciw Henrykowi Griffonowi, którego
potem Maria Besnard, żywiąca głęboką pogardę dla każdego, kto występował przeciw
niej, opisała jako „komiczną rybkę”. „Nogi długości siedmiu centymetrów, a reszta
stosownie do tego. Był bardzo niski. Miał niemiły wygląd, był wysokiego o sobie
mniemania, każdego uważał za zero. Był zbyt młody, by się z doświadczenia nauczyć”.
Być może, że charakterystyka pióra Marii Besnard nie całkiem mijała się z prawdą;
przynajmniej w pewnym stopniu wyjaśniała niepotrzebne starcie, w jakie Griffon,
zresztą wybijający się poważnymi pracami, wciągnął siebie i oskarżyciela; próżność,
ogromna pycha, przesadna pewność siebie, a w końcu swobodnie pojmowane poczucie
odpowiedzialności młodszej generacji, która w czasie wojny i okupacji niemieckiej
utraciła wiele ze swej uczciwości i sumienności — to wszystko mogły być fakty
wyjaśniające. Musiał przyjąć oświadczenie przewodniczącego ostatniej rozprawy, że
jego sposób pracy pozostawił niemiłe wrażenie. Cała nonsensowność starcia uwypukliła
się potem, gdy okazało się, że zastosowanie niedojrzałych metod radiologicznych było w
ogóle niepotrzebne. Dodatkowe dochodzenia stwierdziły, że Griffon wprawdzie
pospieszył się z rozstrzygnięciem i nie pracował z największą starannością, ale szczęście
mu sprzyjało. Jego oświadczenie, że we włosach zmarłych z Loudun stwierdził
śmiertelne ilości arsenu, okazało się słuszne. Te same wyniki mógł jednak osiągnąć już
wypróbowanymi, nie dającymi się zakwestionować konserwatywnymi metodami, jakimi
pracowali Fabre i Kohn -Abrest. Wiele przemawiało za tym, że tylko żądza sławy, chęć,
by być pierwszym i zaimponować wynikami wiedzy o atomach, naraziła go na atak
Gautrata. Resztę mogła faktycznie spowodować jego pewność siebie, która
prawdopodobnie nie pozwoliła mu przypuścić, by adwokat mógł go zaatakować w
trudnej dziedzinie fizyki atomowej.
Jakkolwiek rzecz się miała, adwokat starannie przygotował grunt dla swego ataku,
gdy przed sądem i przysięgłymi wygłosił wykład o fizyce atomowej i metodzie badania
radioaktywności. Sprzyjało mu to, że sam jako laik musiał się zagłębić w obcej
dziedzinie i wiedział, jak uczynić ją zrozumiałą dla laików.
Dopiero gdy mógł założyć, że został zrozumiany, gdy każdy z przysięgłych na pewno
wiedział, co oznacza 15 czy 26 ½ godziny czasu połowicznego rozpadu, przystąpił do
ataku, obwinii Griffona, że w lekkomyślny sposób przyjął nieprawidłowy czas
,,bombardowania” w reaktorze atomowym i przez to jego wyniki są pozbawione
wartości.
Zaskoczenie wywołane jego atakiem było tak wielkie, że oskarżyciel, pobladły,
wpatrywał się w Griffona. Przewodniczący, sędziowie i przysięgli pochylili się daleko
do przodu, by nie uronić ni słowa.
W pierwszej chwili Griffon, choć również już podniecony, zareagował z poczuciem
wyższości naukowca, który niefachowcowi nie przyznaje prawa, mieszania się w jego
dziedzinę. Gautrat jednak nie pozwolił wpłynąć na siebie tą postawą. Dokładnie
wyczuwając słabe miejsca przeciwnika, trzymał się istoty swego ataku — szczegółu,
przynajmniej dla laika, najbardziej znaczącego: czy Griffon poddał w reaktorze
jądrowym włosy promieniowaniu przez 26 ½ czy przez 15 godzin? Czy był to czas
prawidłowy, czy nie? Czy istniało niebezpieczeństwo pomyłki, czy nie? Griffon pozwolił
wymóc na sobie wyjaśnienie, że jego metoda jest tak nowa, iż wśród ekspertów
oczywiście istnieją różnice zdań, że można być różnego zdania o takim czy innym
sposobie postępowania.
Gautrat wyczuwał, jak w tej chwili na sali sądowej budzi się oczekiwana wątpliwość.
Czuł, że podniecenie Griffona wzrasta i prze go do pełnego oburzenia wybuchu.
Powtórzył: „Czy czas napromieniowania przez 15 godzin był obrany mylnie, czy nie?”
Jeszcze z trudem panując nad sobą Griffon odparł, że nie ma żadnego „mylnie”, lecz
tylko różne opinie na temat, co jest ,,niesłuszne”czy „słuszne”. Ale w kilka chwil potem
nastąpiła eksplozja. Prawdopodobnie i Griffon czuł, jak dokoła niego wzrasta
wątpliwość i nieufność. Być może było to zupełnie niemożliwe do zniesienia dla
człowieka, który przybył do Bordeaux, by zbierać pochwały jako biegły, i który
tajemniczymi środkami, przy pomocy fizyki atomowej, pogrążył Marię Besnard, a
chybi! Tylko wskutek świadomej celu akcji laika, posługującego się szczegółowymi
pytaniami, które sprawiały wrażenie na publiczności. Griffon zaczął bić pięściami w
stół:
— Chce pan mnie pouczać! — krzyknął. — Chce pan tu odgrywać fachowca?
— Nie — zimno odparł Gautrat. — Ale panowie Lebreton i Derobert są fachowcami.
— Odczytał Griffonowi, co mniemają o zaufaniu do wyników jego pracy. Pomachał
orzeczeniem obydwu fizyków francuskich i odczytał jego treść. — Oni są biegłymi! —
dodał i ciągnął: — A tu napisane, co w angielskim ośrodku atomowym sądzą o pańskiej
pracy. — Odczytał opinię Anglików krytykującą przedwczesne wnioski Griffona.
— Anglicy nie są w tej dziedzinie miarodajni — z wściekłością wtrącił Griffon —
nie mają żadnego doświadczenia w badaniu radioaktywności arsenu.
— Wobec tego — lodowato zakończył Gautrat — zalecam panu udać się do Anglii i
udzielić Anglikom pouczenia.
Twarz oskarżyciela stała się bezbarwna. Nieprzytomnie patrzył na widowisko, jakie
się przed nim rozgrywało. Biegli pracowali przez dwa lata. Spodziewał się, że praca ta
nie zawiera żadnych słabych punktów, których Gautrat zdołałby dosięgnąć swoim
ostrym sztyletem. A teraz — teraz przypatrywał się bezradnie, jak nieprzewidziane
niedbalstwo i nieopanowanie jednego człowieka dało Gautratowi możliwość posiania
szatańskiej wątpliwości, jaka już w roku 1952 obezwładniła oskarżenie.
Gdy Gautrat poniechał Griffona, osiągnął już wszystko, co zamierzył w pierwszej
części swej obronnej strategii: ponownie zachwiane zostało zaufanie do samych analiz
na obecność trucizny. Uśmiechnął się drwiącym, pewnym zwycięstwa uśmiechem do
Marii Besnard, której wąskie, szare wargi również rozciągnęły się w uśmiechu. Uczynił
to zdając sobie sprawę, że główny atak jeszcze go czeka i najostrzejsze strzały tkwią
jeszcze w kołczanie.
Trucizna w zwłokach — dużo czy mało, tak czy nie — co to w ogóle znaczy. Tymi
słowami rozpoczął główny swój atak. Nikt nigdy nie widział arszeniku w posiadaniu
Marii Besnard, nikt nigdy nie zauważył, by któremuś ze zmarłych podawała truciznę.
Biegli oskarżenia stwierdzili, że trucizna mogła się dostać do ofiar tylko z cudzej ręki.
Ale więcej niż sto lat zajmują się toksykolodzy problemem, czy arsen znajdujący się w
każdej glebie rozpuszcza się w wodzie i przedostaje do zwłok zmarłych. Ci jednak
zaprzeczyli, bo przy całych swych studiach zapomnieli, że gleba jest elementem żywym,
w którym rozgrywają się miliony procesów, jakich jeszcze nikt nie zna. Zaprzeczyli tej
możliwości także w stosunku do zmarłych z Loudun. Przez dwa lata przesączali wodę
deszczową z Loudun i badali w niej zawartość arsenu. Ale zlekceważyli wyniki wiedzy,
rozwijającej się dopiero — podobnie jak wiele innych nauk, których rozwój jeszcze
przed kilku laty uchodził za niemożliwy — naukę o procesach życiowych w glebie.
Może jest pierwszym, który w tej historycznej godzinie powołuje przed trybunał sądowy
przedstawicieli tej nauki jako świadków. Ale pewny jest, że w przyszłości nie będzie
procesu, w którym po prostu przejdzie się do porządku nad wynikami badań tych ludzi.
Wnosi o przesłuchanie panów Olliviera, Lepeintre’a, Keillinga i Trufferta.
Kto później czytał sprawozdania z następnych dni procesu Marii Besnard, był w
rzeczywistości świadkiem wtargnięcia nowego fermentującego czynnika w nieco
skostniałą dziedzinę toksykologii — wtargnięcia, którym Gautrat po mistrzowsku
pokierował.
Gautrat postępował z najwyższą ostrożnością. Wiedział, że jego świadkowie:
Ollivier, Lepeintre czy Keilling, są poważnymi ludźmi, brak im jednak blasku sławy,
który by sąd przysięgłych skłonił ostatecznie do dania wiary ich tezom. Posłużyli mu
tylko do tego, by przygotować grunt, na którym wystąpić miał Leon Truffert, z całym
swym dostojeństwem członka Akademii Nauk i kawalera Legii Honorowej, i zapewnić
mu zwycięstwo. Wypowiedzi Olliviera, Lepeintre’a i Keillinga o znaczeniu
drobnoustrojów glebowych przy rozpuszczaniu arsenu glebowego stały się sensacją. Jak
wszystko, co rewolucyjnie nowe, fascynowały, zmuszając do przysłuchiwania się nawet
tych obserwatorów i dziennikarzy, którzy tylko z trudem lub wcale nie mogli iść za
tokiem naukowych sporów rzeczoznawców.
„Zafascynowaniu ich eksperymentami nie mógł się nikt oprzeć — pisał angielski
sprawozdawca Armand Steel — kto tylko ma wyczucie niezbadanych tajemnic tego
świata, bo przecież mogły one zachwiać toksykologicznymi pojęciami stulecia”.
Rzeczywiście doszło do takiego zachwiania.
Oskarżyciel po raz wtóry spostrzegł , że został zaskoczony, uderzyło go to jak piorun
z jasnego nieba, ale nie tylko jego, lecz także biegłych, którzy — bez doświadczenia czy
argumentów — stanęli wobec konfrontacji z outsiderami i ich nowymi tezami. Jeśli szło
o Olliviera, Lepeintre’a czy Keillinga, oskarżyciel mógł posłużyć się jeszcze próbą
ośmieszenia ich poglądów jako mylnych nauk typowych outsiderów. Keillinga określił
jako „partyzanta nauki”. W chwili jednak, gdy na salę sądową wszedł Truffert jako
śwjadek, takie próby stały się bezprzedmiotowe. Jak oczekiwał Gautrat, rozbiły się o
sławę, stanowisko i postawę Trufferta.
W pełnym napięcia milczeniu przysłuchiwała się cała sala sądowa sprawozdaniu
Trufferta — spokojnemu, rzeczowemu i powściągliwemu. Gdyby zebrać jego
najważniejsze wywody, brzmiałyby one następująco: Tak, na podstawie jego badań nie
da się zaprzeczyć, że drobnoustroje glebowe, szczególnie żyjące w ziemi cmentarnej,
wywierają nieobliczalny wpływ na rozpuszczalność arsenu i jego podziemną wędrówkę
do zwłok i włosów. Przez działalność drobnoustrojów arsen często może tak mocno
związać się z włosami, że nie da się go już usunąć przez proces przemywania, któremu
w toksykologii zaufano. Co więcej kilka z jego eksperymentów wykazało, że arsen,
który przewędrował z ziemi na skutek działalności drobnoustrojów, może się osadzić w
różnych oddzielonych od siebie częściach włosów, jak gdyby to był arsen z organizmu,
który wyrósł wraz z włosami. Tym samym pogląd naukowy, że obcy arsen przenika
włosy w całości i da się odróżnić od działania na włosy arsenu z ustroju, stracił swe
absolutne znaczenie. A w końcu: na skutek działalności drobnoustrojów możliwe jest, że
zawartość arsenu w jakimś ciele czy włosach wielokrotnie przewyższy zawartość arsenu
w otaczającej ziemi. Przez to powstały wątpliwości co do dotychczasowej zasady, że
można uważać za niemożliwe przejście arsenu z otoczenia zmarłego, jeśli to otoczenie
zawiera o wiele mniej arsenu niż zwłoki.
Truffert zakończył z ujmującą skromnością: jego badania nie są zakończone. Stoimy
dopiero na początku nowej dziedziny badań i potrzebny jest: czas. Ale sumienie zmusza
go do stwierdzenia już teraz z całą pewnością: dotychczasowych teorii naukowych o
rozpuszczalności i nierozpuszczalności arsenu w ziemi nie można już uważać za
niezłomne. Możliwości, że wielkie ilości arsenu w zwłokach zmarłych z Loudun
pochodzą z ziemi cmentarnej, nie da się wykluczyć na podstawie dotychczasowych
wyników. Mówi oczywiście tylko o możliwości, ale i ta, choćby była najmniejsza i
nieokreślona, wystarcza, by przemawiać za oskarżoną i na jej korzyść sprawę
przesądzić.
Gdy Truffert skończył, oskarżyciel patrzył na Fabre’a i Kohn-Abresta w oczekiwaniu
pomocy. Spojrzenie jego wyrażało wezwanie, by zajęli stanowisko i określili teorię
Trufferta, która podkopywała fundament oskarżenia jako nie dający się utrzymać przy
życiu płód spekulatywnego umysłu. Ale Fabre i Kohn-Abrest znajdowali się u kresu
długiego życia, które ich, toksykologów, nauczyło nigdy nie wykluczać możliwości
błędu i nie zapominać nigdy o niezmierzonej różnorodności przyrody i jej
możliwościach. Żywili głębokie wątpliwości. Byli usposobieni bardzo sceptycznie, ale
gdy sąd wezwał ich do wyjawienia swojej opinii, obydwaj oświadczyli, że po prostu nie
potrafią zadać kłamu staranności, dokładności i ewentualnej prawdziwości wyników
badań i eksperymentów Trufferta. Kohn-Abrest dodał, że istnieje tylko jedna droga, a
mianowicie poddać dokładnym naukowym badaniom świeżo wyłonioną problematykę,
która ma oczywiście wielką doniosłość dla toksykologii.
31 marca 1954 roku drugi proces przeciw Marii Besnard znalazł się dokładnie w tej
fazie, w jakiej skończył się pierwszy — wśród zwątpień i niepewności. Gautrat nie
wahał się ni chwili, by ten moment wykorzystać. Rozłożywszy ręce, zawołał do sądu i
przysięgłych, że nic nie ma przeciw propozycji profesora Kohn-Abresta, nic przeciw
dokładnym poszukiwaniom ostatecznej prawdy. Ale jak długo będą trwały te
poszukiwania? Znowu dwa lata albo nawet więcej? Zgodnie z dotychczasowym
doświadczeniem nie można wykluczyć takiej możliwości. Apeluje do ludzkich uczuć,
apeluje do sumienia francuskiego wymiaru sprawiedliwości. Żaden sędzia, żaden
przysięgły nie może podjąć brzemienia związanej z tym odpowiedzialności i kazać Marii
Besnard ciągle czekać w celi więziennej, aż nauka dojdzie do zgodnego przekonania o
jej winie czy niewinności. Wnosi o zwolnienie jej z więzienia. Żąda wolności dla Marii
Besnard do czasu, gdy jej niewinność zostanie wykazana.
Trybunał naradzał się przeszło godzinę, następnie postanowił, że nowa grupa
biegłych ma zbadać zarzuty Trufferta i pozostałych świadków obrony. Marię Besnard
zwalnia się za kaucją 1 200 000 franków do czasu przygotowania nowej opinii biegłych i
ponownej, trzeciej rozprawy.
Było to jedno z najbardziej sensacyjnych postanowień, jakie kiedykolwiek zapadło
we francuskim sądzie. 12 kwietnia Maria Besnard opuściła Bordeux, przez krótki czas
zatrzymała się w Paryżu wspierana przez Gautrata i Hayota, a potem wróciła do
Londynu, do swego starego, tymczasem obrabowanego domu, przez niewielu ludzi
witana, przez wielu unikana, ale zawzięcie walcząca o porządek i utrzymanie swej
własności. I teraz niewiele osób wierzyło w jej niewinność. Jej charakterystyka, jaką
przedstawili odwiedzający ją w regularnych odstępach ciekawscy i dziennikarze, nie
była jednolita. Przeważnie jednak był to obraz kobiety przekonanej o tym, że po tylu
latach i tylu wątpliwościach żaden sąd nie waży się rzeczywiście jej zasądzić, choćby nie
wiadomo jak wątpiono w jej niewinność. Był to obraz morderczyni zawdzięczającej swą
wolność błędom oskarżyciela, błędom i ludzkim słabościom biegłych i wykorzystaniu
tych błędów i słabości przez jej obrońcę w sposób pozbawiony wszelkich skrupułów.
Tymczasem nowy twardy oskarżyciel, Guillemin, walczył, by jednak dowieść winy
uwolnionej i odeprzeć nowe tezy biologiczne, którymi Gautrat rozsadził drugą rozprawę.
Pierwszym jego celem było anulowanie klęski spowodowanej przez Griffona. Mógł
uważać za swe osiągnięcia pozyskanie najsłynniejszego francuskiego fizyka atomowego
Fryderyka Joliot-Curie dla przebadania pracy Griffona i definitywnego usunięcia
wszelkich wątpliwości co do znalezionych trucizn. Urodzony w roku 1900, laureat
Nobla, który w roku 1948 zbudował pierwszy francuski reaktor jądrowy i zorganizował
atomowy ośrodek badawczy, był właściwym odkrywcą tej sztucznej radioaktywności,
jaką posłużył się Griffon przy wykazywaniu arsenu. Joliot-Curie wahał się. Wzdragał
się, nie chciał dać się wciągnąć w owianą skandalem i wątpliwościami aferę Besnard. W
końcu jednak wziął się do pracy, by jako naukowiec zbadać wątpliwości odnośnie do
analizy radiologicznej arsenu i usunąć istniejące źródła błędów. Jego praca trwała wiele
lat. Joliot-Curie potwierdził, że Griffon dopuścił się niedokładności, mimo to jednak z
całą stanowczością stwierdził obecność toksycznych ilości arsenu.
Gdy Joliot-Curie zmarł w roku 1958, jego uczeń Pierre Savel kontynuował jego
pracę. Uzupełnił metodę i potwierdził nieodwołalnie, że włosy zmarłych z Loudun
zawierały śmiertelne ilości arsenu. Joliot-Curie i Savel byli ludźmi, wobec których atak
Gautrata nie miał żadnych szans. O tyle mógł oskarżyciel triumfować.
Guillemin wiedział jednak, że nie da się już wywalczyć rozstrzygnięcia przez samo
tylko ostateczne potwierdzenie wykrycia trucizny. Jeżeli nie uda się odeprzeć
jednoznacznie tezy, że arsen mógł przedostać się do zwłok z ziemi, istotnego atutu
Gautrata, jego sprawa będzie przegrana. Byłaby nawet przegrana, gdyby pozostał tylko
ślad prawdopodobieństwa, że teza Gautrata i twierdzenia jego biegłych świadków mogą
być gdziekolwiek, kiedykolwiek i w jakichkolwiek okolicznościach trafne. Po tylu
latach, po tak wielkim zamieszaniu, żaden z przysięgłych nie będzie skłonny orzec
„winna”, jeżeli choćby najmniejsza wątpliwość będzie gryzła jego sumienie.
Wydawało się to niekiedy niepojęte — ale aż siedem lat, od 1954 do 1961, zmagano
się z problemem obecności arsenu w ziemi cmentarnej w Loudun, jego rozpuszczania i
działalności mikrobów glebowych. Sąd zaangażował trzech rzeczoznawców o
międzynarodowym autorytecie do badań i eksperymentów: jako toksykologa —
profesora Rene Charles’a Truhauta z Paryskiego Uniwersytetu, profesora Alberta
Demolona, a gdy ten zmarł w czasie pracy, siedemdziesięcioletniego profesora
Maurycego Lemoigne’a z Instytutu Pasteura w Paryżu. Demolon i Lemoigne byli
mikrobiologami i specjalistami od badania gleby. Lemoigne kierował w Instytucie
Pasteura oddziałem badania enzymów. Cmentarz w Loudun nie zaznał już spokoju. Nie
tylko Truhaut i Lemoigne zjawiali się w regularnych odstępach czasu celem
przeprowadzania eksperymentów. Także świadkowie Gautrata, od Trufferta do Olliviera,
nic zaniedbywali niczego, by podbudować swoją tezę. Na nowo wykopywano zwłoki,
zakopywano włosy i zwierzęta. Ekshumowano zwłoki zmarłych, którzy nie mieli nic
wspólnego z aferą Besnard i nie zmarli na skutek zatrucia arsenem, i również badano
obecność trucizny. Duży wierny model cmentarza służył rozległym studiom nad
podziemnymi ruchami wody.
Wreszcie w listopadzie 1961 rozgorzała trzecia i ostatnia bitwa. 17 listopada
żandarmi przewieźli Marię Besnard z Loudun do Bordeaux i umieścili w szpitalu
więziennym. 21 listopada, postarzała, ale z niezmiennie stanowczą miną, po raz trzeci
zjawiła się na ławie oskarżonych. Po raz trzeci zaprezentowała się zarówno
nieunikniona, jak niepotrzebna chmara świadków, od pani Pintou do inspektorów
Nocqueta i Normanda. Nie wystąpili tylko ci świadkowie, którzy, jak właściciel ziemski
Massip, tymczasem zmarli. By ujść przed karą za obrazę generała de Gaulle, Massip
wywędrowal do Algierii i — jak ze złośliwą satysfakcją oświadczyła Maria Besnard —
„powrócił w trumnie do Loudun”. Całe to przedstawienie było również bezsensowne, jak
w dwu poprzednich procesach, ale przewaliło się przez scenę, tak jakby w tej ostatniej
walce nie chodziło wyłącznie o rozstrzygnięcie jedynego pytania: czy znalezione w
zwłokach zmarłych z Loudun nie ulegające już wątpliwości ilości trucizny pochodziły z
ziemi cmentarnej, czy taka możliwość może być z absolutną pewnością wykluczona.
Było bez znaczenia, że oskarżyciel powołał nie tylko profesora Savela, lecz raz jeszcze
Kohn-Abrcsta i Piedelievre’a, by uzyskać potwierdzenie obecności śmiertelnej ilości
trucizny. Gautrat nie miał natomiast nic więcej do zaprezentowania, jak tylko kilka z
tych trików, którymi przed wielu laty pobił Berouda. Ale jego skłonność do teatralnych
„wystąpień” i sądowych trików była widocznie zbyt silna, by mógł z tego zrezygnować.
Jeszcze raz operował porównywaniem wykazów zestawionych przy ekshumacjach i
badaniach laboratoryjnych. Tym razem porównywał zapiski sporządzone przez profesora
Piedelievre’a w roku 1952 na cmentarzu w Loudun z protokołami laboratoryjnymi
Henryka Griffona i Savela w sprawie badania włosów w przypadku Leona Besnarda.
Ponieważ Piedelievre mówił w swych zapiskach tylko o skórze z głowy Leona Besnarda,
a nie o włosach, Gautrat odważył się na śmiałe twierdzenie, że przeto nie przesłano do
Paryża żadnych włosów Leona Besnarda. Sądził również, że może wykorzystać fakt, iż
włosy Leona Besnarda, które analizował po raz pierwszy Griffon, a następnie Joliot-
Curie i Savel, miały w sprawozdaniu Griffona długość 60 mm, a Joliot-Curie
zarejestrował długość 75 mm. Twierdził przeto, że nie chodzi o te same włosy. Musiał
przyjąć do wiadomości oświadczenie Piedelievre’a, że włosy ludzkie po śmierci mogą
urosnąć o 25 procent swej długości i że jest samo przez się zrozumiałe, iż razem ze skórą
z głowy Leona Besnarda przesłane zostały do Paryża i włosy. Wezwanie oskarżyciela
pomocniczego, by w końcu zaprzestał tych makabrycznych żartów, uderzyło weń z całą
słusznością — ale już ich nie potrzebował.
Rozstrzygnięcie zapadło w dniach 23 listopada do 1 grudnia, kiedy to na scenę weszli
i opanowali ją Truhaut i ciężka postać sędziego Lemoigne’a ze strony oskarżenia, a
Truffert, Ollivier, Keilling, Lepeintre i doktor Bastisse — ze strony obrony. Maria
Besnard usunęła się zupełnie na drugi plan. Mimo iż chodziło o jej los, w większym
jeszcze stopniu szło o zasadniczy problem toksykologii w przypadku badań zwłok
zmarłych, które przez długi czas leżały w ziemi.
Rene Charles Truhaut bronił tradycyjnej teorii o niemożności wtargnięcia arsenu z
ziemi, w każdym razie nie w ilości, jaką wykazano u zmarłych. Opierał się na licznych
eksperymentach w Loudun. Nie można było zaprzeczyć, że ziemia tamtejszego
cmentarza zawierała arsen, ale jej ilość na kilogram była bez porównania mniejsza niż
ilość arsenu w zmarłych. Truhaut oświadczył, że niemożliwe jest, by te wielkie ilości w
zwłokach mogły pochodzić z drobnego udziału arsenu w glebie. W zmarłych nie
mających nic wspólnego z aferą Besnard, a również pochowanych w Loudun, nie
stwierdził żadnych śladów arsenu — podkreślił — żadnych śladów, jakkolwiek
spoczywały w tej samej ziemi. Marcel Besnard, Ludwika Lecomte i Maria Ludwika
Gouin, troje z prawdopodobnych ofiar Marii Besnard, pochowani zostali tuż obok siebie.
Wszyscy spoczywali w grobie okrągło jedenaście lat. Gdyby arsen wdarł się do nich z
zewnątrz, zwłoki musiałyby zawierać do pewnego stopnia równe ilości arsenu. Ale o
tym nie ma mowy. Podczas gdy w zwłokach Marcelego Besnarda wykazano niezwykle
wielką ilość arsenu, zwłoki Marii Ludwiki Gouin zawierały ledwo jego ślady. Nie, arsen
nie mógł przedostać się z zewnątrz. Wszelkie jego badania przemawiają przeciw temu.
Po Truhaut zjawili się Ollivier, Lepeintre, Keilling, Bastisse, a przede wszystkim
Truffert. W zupełnej ciszy, jaka panowała na sali sądowej, przedstawił on wyniki
ponownych eksperymentów, które potwierdziły, że procesy kierowane przez mikroby i
ich fermenty są nieobliczalne, i zupełnie nie ma prawidłowości, której szukał Truhaut.
Oni również zakopali włosy i badali zmarłych, i potrafili wykazać, że u licznych
zmarłych, pochowanych w tej samej ziemi, bezpośrednio obok siebie, w pewnych
przypadkach wystąpiła działalność mikrobów — prowadząca do rozpuszczalności i
przewędrowania arsenu z ziemi — w innych przypadkach natomiast nie. Na tym samym
cmentarzu w jednym miejscu arsen może być rozpuszczalny przez wodę, w innym
natomiast nie. Na podstawie najnowszych badań amerykańskich i wyników swych prób
w latach 1952 do 1954 Truffert wykazał, że w ogóle stosunek między ilością arsenu w
ziemi a ilością arsenu w zwłokach jest niejasny. Nic w ogóle to nie mówi, czy ilość
arsenu pochodzącego z gleby jest bardzo mała, a w zwłokach bardzo wielka. Z wody, w
której rozpuszczono 0,01 miligrama arsenu, włosy przyjęły, w korzystnych warunkach
mikrobiologicznych, ilość arsenu wynoszącą do 50 miligramów na kilogram, a więc na
podstawie dotychczasowych doświadczeń ilość niesamowitą. Jego nowe eksperymenty
potwierdziły również, że włosy mogły nagromadzić arsen nie tylko ze zwłok, lecz także
z otoczenia, tak że można go było znaleźć w poszczególnych odległych od siebie
odcinkach, szczególnie w pobliżu cebulek włosowych. Prawdopodobnie gra w tym rolę
usadowienie się mikrobów w skórze głowy. Truffert zamknął swój wywód
oświadczeniem, iż błąd dotychczasowych poglądów polega na tym, że niedostatecznie
uwzględniają niezmierną wielorakość przyrody. Mikrobiologia obecnie potrafi lepiej się
ustosunkować do tej wielorakości, jakkolwiek wciąż jeszcze stoi wobec mnóstwa
pozornych sprzeczności. Wyjaśnienie ich jest zadaniem przyszłości. Truffert wreszcie
zwrócił się do Truhauta z prośbą, by odpowiedział na jedno pytanie.
Każdy jasno zdawał sobie sprawę z tego, że będzie to pytanie o szczególnej
doniosłości. Truffert zapytał: „Czy nie zapomniał pan wyciągnąć wniosków z pewnego
eksperymentu, jaki przeprowadził pan w roku 1952?”
Okazało się, że Truhaut w roku 1952 otruł psa i zakopał go na cmentarzu w Loudun.
Gdy po dwu latach psa znowu wykopano i zbadano, Truhaut stanął wobec zagadki,
ponieważ pies nie wykazywał już żadnych śladów trucizny, która go zabiła.
„A więc — powiedział Truffert — czy ma pan wyjaśnienie, gdzie podziała się
trucizna? Nie znalazł jej pan ani w zwierzęciu, ani w otaczającej glebie. Gdzie przeto
zniknęła?”
Truhaut oświadczył, że nie wie.
„A więc — rzekł Truffert — przyznajmy wszyscy, że stoimy wobec zagadki nic
znanego jeszcze świata, jeśli chodzi o zachowanie się arsenu w ziemi i w zwłokach.”
Mówił dalej, że toksykologia w jego przekonaniu nie ma już prawa odpowiadać na
podstawie dotychczasowych zasad na pytanie o przenikanie czy nieprzenikanie trucizny
z ziemi. Musi przyznać, że dotarła do pewnych granic i granice te musi uwzględniać,
dopóki terenu poza tą granicą nie pozna lepiej. Właśnie Truffert w drugim procesie
Besnard przed siedmiu laty spowodował rozstrzygnięcie na korzyść oskarżonej, a
również teraz jego wystąpienie zapoczątkowało rozstrzygającą fazę ostatecznej walki.
Niemniej rozstrzygające w rzeczywistości słowa padły z ust człowieka, któremu jako
biologowi oskarżenie zleciło przebadanie tez Trufferta, z ust profesora Lemoigne. Po
długich wywodach na temat swych badań w Loudun i w Instytucie Pasteura wyrwało się
staremu człowiekowi takie zdanie: „Ogólnie należy powiedzieć … że bakteryjne gnicie
resztek roślinnych i zwierzęcych powoduje rozpuszczanie arsenu. Ale niemożliwe jest
osądzić i powiedzieć, czy w danej ziemi zachodzi, czy nie zachodzi rozpuszczanie
arsenu. Rozstrzygnięcie tego pytania zależy od zbyt wielu czynników, w które nie mamy
jeszcze wglądu …”
Tym oświadczeniem Lernoigne dokładnie potwierdził to, co wypowiedzieli Truffert,
Ollivier, Lepeintre, Keilling i Bastisse — że nie ma jeszcze żadnej absolutnej pewności
co do pochodzenia arsenu i że nie można jednoznacznie zaprzeczyć pochodzeniu arsenu
z ziemi. Należy potwierdzić możliwość takiego pochodzenia, choćby to był tylko ślad
możliwości, i tym samym rozstrzygnąć na korzyść oskarżonej, obojętne, co by się mogło
myśleć o jej winie czy niewinności.
Gautrat, który z napiętą uwagą przysłuchiwał się każdemu słowu zrywając się
zawołał: „To jest koniec sprawy Besnard…”
Oskarżyciel wiedział, że toczy tylko walkę w odwrocie, gdy pełen goryczy
odpowiedział Gamratowi: „Ma pan szczególną właściwość tłumaczenia wszystkiego na
swój sposób. Jak słyszę, różne alternatywy uchodzą uwagi biegłych. Pan jednak chce
wnioskować z tego na korzyść oskarżonej, jakby tylko jedna możliwość, mianowicie
rozpuszczanie się arsenu, była regułą. Można by równie dobrze powiedzieć, że regułą
jest nierozpuszczanie, to znaczy niemożliwość wtargnięcia arsenu dopiero po śmierci…”
Gautrat triumfalnie mu przerwał: „Tak, ale która z tych możliwości zachodzi, tego
pan nie wie. Pan i pańscy eksperci nie potrafią wnieść niepewnego do wyjaśnienia tego
zjawiska. W tej chwili powinien pan przyznać, że nie może pan dłużej podtrzymać
swego oskarżenia.”
Dramat ciągnący się przeszło dziesięć lat był rzeczywiście w przededniu zakończenia.
12 grudnia 1961 sąd z braku dowodów uwolnił Marię Besnard od oskarżenia o
dwunastokrotne morderstwo.

═══════ ♦ ═══════
12. Najważniejszą nauką wynikającą ze sprawy Besnard był nowy pogląd na fakt, że
toksykologii zakreślono granice i że jawnie przyznano, iż takie linie graniczne istnieją.
Sprawa stanowiła przypadek skrajny, ale historia potrzebuje skrajnych przypadków, by
zadziwić, i może nauka ze sprawy Besnard przyszła we właściwym czasie.
W tym roku 1954, gdy na scenie w Bordeaux rozgrywał się drugi akt dramatu
Besnard, wszyscy toksykologowie świata czuli się uwikłani w walkę, która raczej nie
skłaniała ich do samoprzeceniania i do pełnej zadowolenia z siebie bezczynności —
przeciwnie, brutalnie zmuszała ich do dalszych wysiłków.
To, co już zaczynało się w historii alkaloidów — coraz burzliwszy rozwój przemysłu
farmaceutycznego około połowy XX wieku i niemal przytłaczająca swym ogromem
produkcja nowych syntetycznych trucizn i lekarstw, które jednocześnie były truciznami
— unaoczniło toksykologom groźbę najpoważniejszego niebezpieczeństwa.
Niebezpieczeństwo polegało na tym, że ta wzmożona produkcja, dająca w ręce
nieprzeliczonych milionów ludzi wciąż nowe trucizny, stwarza wciąż nowe możliwości
morderstw, samobójstw lub uśmiercania przez niedbalstwo, dosłownie „wymykające
się” toksykologii.
Gdy w roku 1863 Adolf Baeyer, wówczas profesor chemii organicznej w berlińskiej
Akademii Przemysłowej (później profesor w Monachium, podniesiony do stanu
szlacheckiego i laureat Nagrody Nobla), opisał kwas barbiturowy, nie przeczuwał, że
stworzył podłoże dla fali produkcji trujących leków. Sto lat później stanowi ona dla
toksykologów taką zmorę, jak w owych odległych dniach, gdy wyodrębnianie
alkaloidów roślinnych wzbudzało uczucie bezradności wobec powstania nowych trucizn.
Dla określenia nowo odkrytego kwasu wybrał w romantycznym nastroju imię pewnej
przyjaciółki młodości: Barbara. Gdy czterdzieści lat później, w roku 1904, Emil Fischer i
baron Józef von Mering, dwaj inni Niemcy, odkryli, że pochodne kwasu barbiturowego
— barbital i fenobarbital — dadzą się użyć jako środki nasenne, Mering miał podobne
romantyczne skojarzenia. Ponieważ lecznicze znaczenie barbitalu zrozumiał w drodze, w
pobliżu Werony, pierwszemu środkowi nasennemu zawierającemu kwas barbiturowy
nadał nazwę weronalu. Fenobarbital natomiast wszedł do historii nauki o lekach i
truciznach pod nazwą luminalu.
Już w pierwszych latach po ich odkryciu weronal i luminal w dużych dawkach
służyły często jako trucizny samobójcze. Jeden z ich twórców, Fischer, zajmował się
ustalaniem obecności barbituranów, jak nazwano te nowe środki, w moczu otrutych. Ale
dopiero w latach 1924 i 1931 ilość samobójstw przybrała takie rozmiary, że zmusiła do
dokładnego zajęcia się wykrywaniem tych trucizn.
Naprzód, jak przy alkaloidach, opracowano reakcje barwne, które związały się z
nazwiskami odkrywców — Włocha Parriego, Holendra Zwikkera, Niemców Bodendorfa
i Oettela, jak również Amerykanina Koppanyiego.
Wykazanie barbituranów w moczu zmarłych było utrudnione przez to, że niewiele
wiedziano o tym, jak wędrują w ludzkim organizmie środki nasenne. Pewne było tylko,
że podlegają większym czy mniejszym zmianom pod wpływem przemiany materii.
U schyłku lat trzydziestych nie można było w ogóle, nawet w przybliżeniu,
przewidzieć, jakie rozmiary w piętnaście do dwudziestu lat później przybierze produkcja
środków nasennych i uspokajających. Brzemienne w skutki wydarzenia drugiej wojny
światowej i lat powojennych, wciąż rosnące obciążenie człowieka przez wyniszczającą
polityczną i gospodarczą sytuację tak zwanego „wieku atomowego”— to wszystko
miało dopiero przygotować grunt pod rosnące w nieskończoność zapotrzebowanie na
trucizny, które obiecywały uspokojenie skołatanych nerwów. Liczba pochodnych kwasu
barbiturowego i ich nazwy urosła w legion — od allenalu przez amytal, devinal, dormin,
evipan oraz niezliczone inne, aż do mabaralu, nembutalu, noktalu, fanodormu,
sandoptalu i sekonalu. Wrażenie ich mnogości i różnorodności zwiększała jeszcze nie
niniejsza liczba leków, w których barbiturany mieszano również z innymi przeważnie
trującymi substancjami. Gdy toksykologowie w Anglii, w Ameryce i w Niemczech
zachodnich zestawili listy nazw i rodzajów preparatów zawierających kwas barbiturowy
i opisali wygląd poszczególnych preparatów — Emil Wenig, dyrektor Instytutu
Medycyny Sądowej w Erlangen, wyliczył nie mniej niż 265 niemieckich preparatów. W
roku 1948 roczna produkcja światowa preparatów zawierających kwas barbiturowy
osiągnęła aż 300 ton. W jednym takim małym kraju jak Dania, mająca 4,5 miliona
ludności, w dziewięć lat później, w roku 1957, zużyto ich nie mniej niż dziewięć ton. W
Anglii liczba stwierdzonych wypadków samobójstw przy pomocy barbituranów wzrosła
w roku 1954 dwunastokrotnie w porównaniu z liczbą w roku 1938. W lecie 1955 roku
wykrycie zabójstwa dziecka w Anglii uchyliło jednak rąbka zasłony otaczającej
dotychczas możliwość użycia barbituranów jako trucizn nie tylko przez samobójców,
lecz i morderców.
Teatrem wydarzeń był Gosport, południowo angielskie miasteczko nad brzegiem
morza w pobliżu Fortsrnouth, naprzeciw wyspy Isle of Wight. Poza Anglią nikt nie znał
tej miejscowości, aż do roku 1955 także wielu Anglikom była prawie nie znana.
W południe 22 lipca 1955, o godzinie 1.20, doktor Bernard Johnson, lekarz
praktykujący w Gosport wraz ze swym kolegą doktorem Buchananem, przyjął telefon.
Pochodził on ze szpitala marynarki w Haslar; na przeciwległym końcu linii zameldował
się sanitariusz nazwiskiem John Armstrong. Zawiadomił, że jego pięciomiesięczny syn
Terence leży w domu ciężko chory. Jeśli doktor Johnson natychmiast nie zajmie się
dzieckiem, będzie prawdopodobnie za późno. Johnson natychmiast udał się w drogę.
Dla lekarza Armstrongowie nie byli ludźmi nieznanymi. Chodziło o młodziutką,
niedojrzałą parę małżeńską, która sprowadziła się w roku 1954. John Armstrong mógł
mieć lat dwadzieścia sześć, Janet, jego żona, najwyżej dziewiętnaście. Oboje mieli
ponure, popędliwe usposobienia, nie łączyło ich nic więcej prócz zmysłowego pociągu.
Kłócili się, bili, rozchodzili i znowu schodzili. Długów mieli po uszy. W tym chaosie
Janet urodziła troje dzieci: Stefana, Pamelę i w końcu Terence’a. Stefan zmarł w marcu
1954. Tyle wiedział doktor Johnson. Co interesowało go w czasie jazdy, to fakt, że John
Armstrong już ubiegłej nocy telefonował i zgłosił, że Terence jest chory. Ponieważ nie
zaznaczył, że to coś pilnego, kolega Johnsona doktor Buchanan był rano o 9. w
mieszkaniu Armstronga. Dziecko zastał zdrowe i ożywione.
Już o godzinie 1.30 doktor Johnson przybył do Janet Armstrong, przystąpił do wózka
dziecięcego, który stał w sypialni, i stwierdził, że Terence właśnie zmarł. Janet
Armstrong robiła wrażenie cokolwiek podnieconej. Poza tym jednak jej okrągła twarz z
pełnymi wargami nie zdradzała oznak strachu czy żalu. Johnson kazał sobie opisać, jakie
były objawy choroby u dziecka. Po dłuższym wypytywaniu dowiedział się, że Terence i
Pamela już poprzedniego dnia nie czuli się dobrze. Po południu, między czwartą a piątą,
dzieci dostały sucharek z mlekiem i wkrótce potem zwymiotowały. Gdy John Armstrong
wrócił z pracy do domu o godzinie 7, dzieci znowu czuły się dobrze. O godzinie 11
wieczorem uderzyło Janet, że Terence oddycha chrapliwie. Ciało miał zimne i nie można
się go było dobudzić. W końcu John Armstrong był przecież pielęgniarzem. Włożył
palec do gardła Terence’a. Ale malec nie zwymiotował i nie obudził się. Około 12.30
John obłożył dziecko termoforami. Gdy twarz Terence’a przybrała błękitną barwę, John
poszedł do telefonu, by wezwać doktora Buchanana. Doktor Buchanan jednak — jak
twierdziła Janet — ponieważ przeszkodzono mu o tak późnej godzinie, był tak
rozgniewany, że John nie odważył się powiedzieć mu, że musi przyjść natychmiast. Tak
nastał ranek i Terence znowu poczuł się dobrze. Ale koło południa, na krótko po 12, gdy
John przyszedł na lunch, twarz dziecka znowu miała barwę błękitnawą. Oddech zmienił
się całkowicie i znowu nie można się go było dobudzić. Wtedy to ojciec zdecydował się
znowu wezwać lekarza. Tak przedstawiała się historia tępo i nieporadnie opowiedziana
przez Janet. Dlaczego, na miłość boską, pytał Johnson, John nie pobiegł do najbliższej
budki telefonicznej, lecz naprzód pojechał na rowerze sześć mil do swego miejsca pracy
w Haslar i stamtąd telefonował? Janet: Armstrong wzruszyła ramionami. Tego nie wie.
Nie wiedziała nic.
Doktor Johnson nie powziął jeszcze żadnego podejrzenia. Wśród swych pacjentów
miał więcej takich rodzin — nieświadomych, ograniczonych, obdarzonych dziećmi, ale
niezbyt wstrząśniętych, gdy jedno z nich zmarło. Gdy jednak nie mógł ustalić żadnej
przyczyny śmierci, zawiadomił koronera w Gosport. Ten posłał swych asystentów,
Bulleya i Edge’a, do mieszkania Armstrongów. Asystenci zabezpieczyli flaszkę i
poduszkę zmarłego dziecka, na którą ono poprzedniego dnia zwymiotowało, i kazali
przenieść małe zwłoki do kostnicy. W ciągu popołudnia doktor Harold Miller, patolog
szpitalny, otrzymał zlecenie przeprowadzenia autopsji.
Poza błękitnawym zabarwieniem plam pośmiertnych Miller nie odkrył niczego, co
mogłoby wskazywać na określoną przyczynę śmierci. W sąsiedztwie krtani natknął się
na zgniecioną czerwoną łuskę, która mu przypominała skórkę wilczego łyka. Kilka
dalszych skórek znajdowało się w czerwonawo zabarwionym żołądku. W celu
zabezpieczenia skórkę z ust włożył do flaszki z formaliną. Treścią żołądka ze skórką
jagód napełnił drugie naczynie i wstawił jedno i drugie do chłodni. Podejrzewał zatrucie
pokarmowe. Bulley i Edge raz jeszcze wieczorem odwiedzili Armstrongów, by
stwierdzić, czy w zasięgu dziecka nie znajdowały się jagody wilczego łyka. Johna i Janet
zastali przed telewizorem, tak jakby nic nie zaszło. Poza tym w ogrodzie faktycznie
znajdował się krzak wilczego łyka, właśnie owocujący, a John Armstrong oświadczył, że
wózek Terence’a stał pod nim. Oczywiście było możliwe, że brudne, nie myte owoce w
jakiś sposób znalazły się w ustach Terence’a. Naturalnie, było to możliwe. A poza tym:
jagody wilczego łyka są bardzo trujące.
Gdy doktor Miller wysłuchał opowiadania asystentów koronera o tym krzaku, sądził,
że może być pewny rozwiązania problemu. Rankiem 23 lipca jednak, otworzywszy
lodówkę, stwierdził, że czerwona skórka zniknęła z flaszki z formaliną: rozpuściła się i
zabarwiła formalinę na czerwono. W ciągu nocy zniknęły także skórki z treści żołądka;
czerwone zabarwienie formaliny wzmogło się. Zły i bezradny doktor Miller przesłał
obydwa swoje naczynia, flaszkę z mleka i poduszkę do laboratorium chemicznego, które
przeprowadzało badania toksykologiczne dla koronera. Sprawozdanie, które stamtąd
nadeszło, orzekało, że nie dało się stwierdzić żadnego rodzaju zatrucia znanymi
substancjami trującymi. Z rzekomych jagód wilczego łyka nie dało się wykryć żadnych
pozostałości. W żołądku znajdowało się tylko trochę krochmalu kukurydzianego i
czerwony barwnik — eozyna. Przyczyna śmierci Terence’a pozostała nie wyjaśniona. W
końcu także w roku 1955 wciąż jeszcze napotykano dość dużo naturalnych przyczyn
śmierci, które, szczególnie u dzieci, nie pozostawiały żadnych śladów. Dla wszelkiej
pewności inspektor Gates z policji w Gosport udał się jeszcze 26 lipca do mieszkania
Armstrongów. Rozejrzał się i zadał kilka pytań. John Armstrong wywarł na nim
wrażenie wprawdzie prymitywnego, ale kutego na cztery nogi młodzieńca. Lecz ani on,
ani Janet nie uwikłali się w jakiekolwiek sprzeczności.
Być może, że na tym sprawa by się skończyła, gdyby Gates mógł zapomnieć o
odpychającym wrażeniu, jakie na nim wywarł John Armstrong. Z początkiem sierpnia
Gates pojechał do Haslar. Tam przesłuchał przełożonych Armstronga i otrzymał od nich
wyjaśnienia, które bynajmniej nie pomogły mu wyzwolić się od niemiłego uczucia.
Kilka charakterystycznych uwag na temat Johna Armstronga brzmiało: „Nie można na
nim polegać, brudny, niepunktualny, mało rozsądku…”„Niedojrzały chłopak,
obgryzający paznokcie…”„Raczej przeszkoda w szpitalu niż pomoc.” Trzymano go
tylko z braku pielęgniarzy.
Gates wrócił do Gosport, odwiedził doktora Millera i zasięgnął wiadomości, czy
jednak nie było objawów, na podstawie których można by wywnioskować gwałtowną
śmierć. Jako patolog szpitalny, doktor Miller był bardzo zajęty. Dopiero 19 sierpnia, gdy
inspektor ponownie go przesłuchał, patolog odpowiedział, że być może chodziło nie o
rzekome skórki z jagód, lecz o żelatynowe kapsułki z lekarstwa.
Pomarańczowoczerwony odcień zabarwienia przypominał mu kapsułki, w jakich
podawano środek nasenny. Włożył kilka kapsułek sekonalu do kwasu żołądkowego i
stwierdził, że po rozpuszczeniu wytworzyły to samo czerwonawe zabarwienie, jakie
zauważył w żołądku Terence’a. Gates stłumił gniew z powodu przebiegu patologicznych
badań i zapytał, jakie jest działanie sekonalu.
Dowiedział się, że chodzi o bardzo silny środek nasenny, którego działanie
występowało na ogół szybko, ale trwało tylko krótki czas.
Gates chciał się dowiedzieć, czy objawy chorobowe dziecka dają się wyjaśnić
podaniem sekonalu.
Doktor Miller potwierdził. Kilka gram wystarczy, by zabić dziecko. Ale to jest
oczywiście tylko dociekanie. Nigdy jeszcze nie słyszano o morderstwie przy użyciu
barbituranów. Gates jednak nie zaznał spokoju. Zawiadomił swego przełożonego,
nadinspektora Jonesa; ten postanowił wezwać Scotland Yard do pomocy. Następnego
dnia zgłosił się telefonicznie L. C. Nickolls, który od roku 1951 kierował przyrodniczo-
technicznym laboratorium Scotland Yardu (historią tego laboratorium jeszcze się
zajmiemy). Nickolls prosił, by mu natychmiast przesłać do badania znajdujący się w
Gosport materiał. Gates otrzymał stosowne polecenie, ku swemu przerażeniu stwierdził
jednak, że chemik w Gosport obszedł się bardzo hojnie z aserwatami doktora Millera.
Pozostały tylko resztki. Najlepiej zachowana była poduszka zawalana wymiocinami
zmarłego dziecka. 23 sierpnia, okrągło w cztery tygodnie po śmierci Terence’a
Armstronga, Gates sam udał się w drogę do Londynu.
W owym czasie Nickolls pracował nad książką, która miała się ukazać w roku 1956.
Tytuł jej brzmiał: Naukowe dochodzenie zbrodni66 i zawierała ważny, na osobistych
doświadczeniach oparty rozdział o toksykologii: „Najnowsze doświadczenia wykazują
— pisał na wstępie — że środki trujące zmieniają się wraz z nawykami ludności i
lekarstwami”. Wskutek tych zmian toksykologia znalazła się w położeniu, w którym
tradycyjne sposoby wykrywania trucizn już nie wystarczają. Nickolls zajął się
szczególnie środkami nasennymi; w głównej części rozdziału o toksykologii zajmował
się walką z barbituranami, która wówczas bardzo się nasilała. Metoda Stas-Otto
wykazała wprawdzie i w tej walce swoje niemal ponadczasowe znaczenie. Przy jej
pomocy nie tylko alkaloidy, lecz także barbiturany dały się wyosobnić z narządów czy
też z treści narządów zwłok. Ale nowe trucizny w wielu wypadkach różniły się tak
niewiele od składników ustroju, że przy tej stosunkowo mało dokładnej metodzie dawały
się wydzielić tylko wówczas, jeśli zastosowano dodatkowe zabiegi. Już w roku 1946 P.
Valow opracował metodę, przy pomocy której rozkładał kwasem wolframowym tkanki
narządów, by wyodrębnić barbiturany i ich produkty przy przemianie materii. Według
doświadczeń Nicollsa tą metodą pracowało się szybko, ale była ona skuteczna tylko w
przypadku stosunkowo dużej ilości barbituranów. Japończyk Kawahara podjął próbę
rozłożenia substancji ustrojowych, przede wszystkim białka i tłuszczu, w których
szukano barbituranów, w ten sposób, że działał na nie dużą ilością fermentów
trawiących, które jak wydzielina ludzkich gruczołów ślinowych — potrafiły rozłożyć
białko i tłuszcz. Sam Nickolls opracował w końcu własną metodę, przy pomocy której
usiłował usunąć białko i tłuszcz sodą żrącą. Otrzymywał stosunkowo czyste wyciągi,
wyjąwszy przypadki badania mocno zgniłych narządów. W tym przypadku należało
przeprowadzić dalsze oczyszczenie przez sączenie z dodatkiem węgla, octanu ołowiu i
innych substancji. Jak trudny był to problem, widać z tego, że od roku 1948 na całym
świecie usilnie starano się uzyskać możliwie najlepsze jego rozwiązanie.
Co się tyczy identyfikacji poszczególnych barbituranów, zawartych w uzyskanych
wyciągach, to i tu również praca Nickollsa znajdowała się w centrum ówczesnych
badań. Dawne reakcje barwne zostały nieco rozszerzone. Stosowano reakcje: z waniliną
i z dwumetyloaminobenzaldehydem. Wszystkie jednak nie dawały absolutnej pewności,
ponieważ często prócz barbituranów napotykano inne substancje, wywołujące w danym
odczynie podobne zabarwienie. Poza tym trzeba było wielkiego doświadczenia, by
rozróżnić barwy, które powstają w przypadku tego czy innego barbituranu. Były one
bardzo podobne. Jeśli chodzi o sekonal w odczynie z dwu metyloaminobenzaldehydem,
to powstało brutalne zabarwienie z purpurowymi smugami, które po dodaniu alkoholu
zmieniało się w fiolet. Prawie taki sam odczyn uzyskiwano ze środkami nasennymi, jak
nembutal i pentotal. Próbowano radzić sobie, jak przy alkaloidach, przez oznaczanie
punktu topienia. Ale i tu przy poszczególnych barbituranach występowały trudności.
Punkty topnienia pentotalu i amytalu — 155 do 15800 względnie 1560 do 1570 — leżały
tak blisko siebie, że niezawodne ich rozróżnienie było prawie niemożliwe. Co się tyczy
sekonalu, sytuacja była korzystniejsza, ponieważ punkt topnienia 950 był „stosunkowo
odosobniony”. By dokładniej określić punkty topnienia, opracowano „metodę
oznaczania punktu topnienia mieszanin”, której niezawodność Nickolls od lat
wyprobowywał.
Poza tym przy rozróżnianiu posługiwano się — jak przy alkaloidach — badaniami
krystalograficznymi. Przede wszystkim Anglik Turfitt (w oparciu o wstępne prace
Szwajcara Ludy-Tengera) od roku 1948 trudził się skutecznie śledzeniem różnych form
tworzących się kryształów rozmaitych barbituranów i ustalaniem zasad ich rozróżniania.
Duńczycy T. Y. Huang, E. Jolk Hansen i B. Jerstew zastosowali do badania kryształów
rentgenowską analizę strukturalną. Także chromatografia bibułowa okazała się pomocna
w rozróżnieniu szeregu barbituranów dzięki pracom Anglika Curry, Finów —
Tamminena i Leppiinena, Czechów — Većerkovej i Chundeli, Niemca Georga Schmidta
i Amerykanów — Algerie i Coopera. Między innymi jednak znowu przeszkodą był fakt,
że plamy barbituranów na bibule chromatograficznej leżały zbyt blisko siebie, by
możliwe było dostatecznie pewne rozróżnienie. Dotyczyło to na przykład sekonalu,
nembutalu, amytalu i sonerylu. W mieszaninach barbituranów, jakie spotykało się w
wielu środkach uspokajających, możliwe było oddzielenie przez krystalizację. Ale były
też preparaty, jak turmal (mieszanina sekonalu i amytalu), przy których wszelkie próby
oddzielenia chybiały.
Z gorzkiego doświadczenia Nickolls wiedział, że wykrywanie barbituranów było
pracą kryminalistyczną wymagającą tyle specjalnej wiedzy, aparatów i doświadczenia,
że chemicy zajmujący się badaniem trucizn, pracujący w małych laboratoriach w lecie
1958 roku, musieli jeszcze zawieść. Jeżeli materiał przywieziony przez inspektora
Gatesa faktycznie zawierał sekonal, byłby to niepokojący dowód luk, przez które
prześliznąć by się mogła bezkarnie nie dająca się ująć liczba morderstw wskutek otrucia
środkami nasennymi, ponieważ rutyniarska praca licznych laboratoriów nie dorosła do
tego problemu.
Od 23 do 28 sierpnia badał Nickolls aserwaty: formalinę, treść żołądka, wymiociny.
Różne metody zawiodły, ponieważ chemik w Gosport zużył zbyt wiele materiału.
Wielokrotnie ogarniało Nickollsa zwątpienie, czy rzeczywiście w tych materiałach
znajduje się sekonal. Dopiero 28 sierpnia wątpliwości zniknęły: ślady wymiocin na
poduszce zawierały nieco więcej niż 1 miligram sekonalu. Z resztek treści żołądka
wyosobnił Nickolls 20 miligramów. By uzyskać pojęcie o ogólnej ilości sekonalu, jaką
podano Terence’owi Armstrongowi, zaproponował ekshumację zwłok dziecka.
Zezwolono na nią 6 października.
Nickolls wziął się do analizy wyjętych narządów. Proces gnilny nastąpił szybko. Jak
wiadomo z doświadczenia, z powodu szybkiego rozszczepiania się i wydzielania wielu
barbituranów w ciele dziecka mogło znajdować się w najlepszym wypadku kilka
miligramów sekonalu. Najmniejsza nieostrożność w toku wyosabniania mogła
umożliwić wymknięcie się tej skromnej ilości.
Nickolls był jeszcze w trakcie pracy, gdy inspektor Gates ponownie odwiedził szpital
marynarki w Haslarze. Gdyby Nickollsowi udało się definitywnie stwierdzić, że dziecko
zmarło wskutek zatrucia sekonalem, Gates uważał, że najważniejsze jest ustalenie, w
jaki sposób Armstrong wszedł w posiadanie środka nasennego. Nic bardziej
prawdopodobnego niż przypuszczenie, że w Haslarze „posłużył się” tamtejszymi
zapasami leków. Zrazu usiłowania Gatesa były daremne. Dopiero po kilku godzinach
inspektor natknął się na lekarza, który przypomniał sobie, że Armstrong przez wiele
tygodni pełnił nocny dyżur i rozdzielał między chorych środki nasenne.
Jednak dopiero gdy Gates odnalazł siostrę, która jakiś czas przedtem na oddziale
Armstronga zarządzała lekarstwami, inspektor był bliższy celu. Siostra stwierdziła, że w
lutym i marcu 1955 szafkę z trującymi lekarstwami można było otworzyć bez klucza.
Zamek był wyłamany i zniknęło pudełko z 50 kapsułkami sekonalu. Kradzież nie dala
się wyjaśnić. Jedno było tylko pewne: Armstrong miał dostęp do pokoju, w którym
znajdowała się szafka na lekarstwa. Nie był to jeszcze dowód, że on popełnił kradzież.
Ale zawsze…
Październikowe dni leniwie upływały Gatesowi. Nickolls nie pozwolił się ponaglać.
Ale Gates nie pozostawał bezczynny. Teraz interesowała go śmierć drugiego z rzędu
dziecka Armstrongów, Stefana, w marcu 1954. Ku jego zdziwieniu świadectwo śmierci
wystawił osiemdziesięciodwuletni lekarz, który nigdy nie opiekował się Armstrongami.
Gates przypominał sobie nierzadkie przypadki w historii trucicielstwa, w których
sprawcy zwracali się do starych lekarzy o ograniczonej już zdolności myślenia o
potwierdzenie naturalnej przyczyny śmierci. Inspektor stwierdził, że Stefan zmarł wśród
objawów chorobowych uderzająco podobnych do objawów u jego brata Terence’a:
bladość twarzy, senność, trudności przy oddychaniu i nagła śmierć. Nie mniej uderzające
było inne stwierdzenie. W maju 1954 zachorowała także Pamela Armstrong (wówczas
dwuletnia), a mianowicie na śpiączkę połączoną z bladością twarzy i chwilowym
wstrzymaniem oddechu. Lekarz kazał ją przewieźć natychmiast do szpitala, gdzie bardzo
szybko wyzdrowiała.
Dochodzenia Gatesa przebiegały pomyślnie do tego momentu, gdy w połowie
października oczekiwana z napięciem analiza Nickollsa nadeszła do Gosport. Z
narządów dziecka mimo niekorzystnych warunków wyosobnił Nickolls 3 miligramy
sekonalu. Z jego własnych szerokich doświadczeń wynikało, że dziecko musiało
otrzymać 3 do 5 kapsułek sekonalu, każda po 80 miligramów, na to, by pozostała taka
ilość sekonalu, jaką łącznie stwierdził. Oznaczało to dawkę bezwzględnie śmiertelną.
Jeszcze tego samego dnia, 16 października, nadinspektor Jones i Gates zjawili się u
Armstrongów celem przesłuchania ich. Ustalili naprzód dokładny przebieg wypadków w
dniu śmierci Terence’a Armstronga, zanim zaczęli mówić o sekonalu. Więc jak to było?
24 lipca o 4.30 po południu: Terence otrzymał sucharek i mleko i zwymiotował na
poduszkę (w wymiocinach znajdował się sekonal). Kto znajdował się wówczas w
pobliżu dziecka? Janet Armstrong, nikt więcej. Tego samego dnia o 7 wieczorem: John
Armstrong przyszedł do domu; Terence ciężko oddychał, był zimny i nie dało się gu
obudzić. Nocą o 12.20: twarz Terence’a zbladła niepokojąco. John zatelefonował do
doktora Buchanana, ale zadowolił się tym, że przyszedł on dopiero następnego dnia
rano. 22 lipca rano: John pojechał do pracy do Haslar. Godzina 8.40: doktor Buchanan
zastał dziecko zdrowe i normalne. 12.15: John Armstrong powrócił do domu na lunch.
Dziecko znowu oddychało ciężko, było śpiące i nie dało się rozbudzić. Godzina 1 lub na
krótko przed pierwszą: John zdecydował się raz jeszcze wezwać lekarza. Tak bardzo mu
się nie spieszyło, że naprzód pojechał rowerem sześć mil do Haslaru. Stamtąd dopiero o
1.20 zawiadomił doktora Johnsona. Dziesięć minut później doktor Johnson zastał
dziecko martwe.
Taki był przebieg wypadków.
— Dokładnie? — dowiadywał się Jones.
— Tak, dokładnie!
— Nie ma żadnych zastrzeżeń?
— Nie.
— Nikt poza tym nie wchodził do domu? Nikogo nie było koło Terence’a?
— Nie, nikt!
Teraz wreszcie Jones zadał rozstrzygające pytanie: jak przeto wyjaśnią
Armstrongowie, że w zwłokach Terence’a znaleziono śmiertelną dawkę sekonalu? Jones
oczekiwał z napięciem skutku swego pytania. Ale oboje Armstrongowie patrzyli na
niego tępym wzrokiem. Janet stwierdziła w końcu, że nie wie, co to jest sekonal. John
jako pielęgniarz, gdyby nawet był ograniczony, nie mógł zaprzeczyć, że zna sekonal. Ale
mimo braku inteligencji posiadał jednakże dostateczną znajomość prawa, by odmówić
wszelkich wyjaśnień, „zanim nie rozmówi się ze swym adwokatem”.
Jones i Gates opuścił dom w przekonaniu, że pozostawiają dwoje winowajców.
Otrzymali zarządzenie ekshumacji zwłok Stefana Armstronga, jakkolwiek na
telefoniczne zapytanie Nickolls oświadczył, że ze względu na właściwości barbituranów
odkrycie po tak długim czasie jakichkolwiek śladów uważa za niemożliwe. 17
października Gates towarzyszył Johnowi Armstrongowi na cmentarz, by (zgodnie z
przepisami) był on obecny przy ekshumacji. Przy bramie cmentarnej Armstrong
zatrzymał się na chwilę, spojrzał na Gatesa i powiedział: „Po tak długim czasie z małego
niewiele zostało?” Gates odgadywał, że na tej tępej twarzy z okularami, którą widział
obok siebie, maluje się mieszanina nieczystego sumienia i nadziei. Lękał się, że
Armstrong będzie miał rację, i tak się stało: Nickolls robił wszelkie możliwe próby, by
analitycznie wykazać truciznę — daremnie. Jeśli Stefana otruto sekonalem, nie pozostał
najdrobniejszy ślad trucizny. Śledztwo skoncentrowało się znowu na śmierci Terence’a.
Zarówno Jones, jak i Gates byli mocno przekonani, że John i Janet Armstrongowie
wspólnie zaplanowali uśmiercenie dziecka, by wobec długów pozbyć się uciążliwego
balastu. Ale które z nich dało Terence’owi śmiercionośne kapsułki? Jones wpadł na
myśl, czy nie dałoby się dokładniej „ustalić” winy jednego z rodziców na podstawie
znanego czasu działania sekonalu. Było rzeczą pewną, że sekonal działa bardzo szybko,
ale działanie jego nie trwa długo. Początek działania zależy poza tym od okresu
rozpuszczania się kapsułki w żołądku i wyzwolenia środka nasennego. Jeżeli ostatnie
śmiertelne objawy chorobowe, które doprowadziły do śmierci Terence’a, wystąpiły
rzeczywiście o 12.15, John Armstrong mógł sam podać truciznę tylko w przypadku,
jeżeli działanie występowało w ciągu kilku minut. Dopiero wtedy przybył do domu,
który opuścił rano o godzinie siódmej. Niemożliwe było, by kapsułki podane o godzinie
siódmej rano działały dopiero w południe. Jeżeli działanie nie następowało w ciągu kilku
minut, tylko Janet mogła wchodzić w rachubę jako bezpośrednia sprawczyni.
Nickolls na nowo zabrał się do pracy. Pewną ilość sprzedawanych w aptekach
kapsułek sekonalu umieścił w takich warunkach, jakie przypuszczalnie istniały w
żołądku dziecka. Kapsułki były żelatynowe, rozpuszczały się szybko i nigdy nie
pozostawiały czerwonych łusek, jakie doktor Miller znalazł w Gosport. Nickolls śledził,
czy nie ma jeszcze innych preparatów sekonalowych w czerwonych kapsułkach. Ale
takie lekarstwo nie istniało. Co do tego poinformował się w firmie, która takie kapsułki
produkowała. Wtedy okazało się w końcu, że firma „ze względów handlowych” przez
dłuższy czas używała innego materiału na kapsułki, nie zawiadamiając o tym aptekarzy i
lekarzy. Chodziło o metylocelulozę zabarwioną eozyną. Sporządzone z niej kapsułki
zawierały prócz sekonalu drobne ilości mąki kukurydzianej. Metyloceluloza wchłaniała
soki żołądkowe, które wdzierały się do wnętrza kapsułki, kukurydza pęczniała i
rozsadzała kapsułkę na dwie części. Połówki kapsułek rozpuszczały się później i
następnie odbarwiały. Teraz było jasne, dlaczego chemik z Gosport znalazł w żołądku
zmarłego dziecka krochmal kukurydziany. Nickolls zaczął swe eksperymenty na nowo,
tym razem z kapsułkami metylocelulozy. Wynik badań wyjaśnił, dlaczego firma
produkująca po pewnym czasie jednak poniechała używania tych kapsułek. Otwarcie ich
następowało bowiem całkiem nieregularnie. W niewielu przypadkach dokonywało się
bardzo szybko, mogło jednak trwać także do półtorej godziny. Na ogół działanie
sekonalu zaczynało się po upływie pół godziny do godziny.
Mozolnie uzyskane wyniki Nickollsa, chociaż interesujące, nie posunęły sprawy
dalej. Raczej uniemożliwiły wykluczenie jednego z Armstrongów jako właściwego
sprawcy. Gdyby iść za zeznaniami Armstrongów i ustalić początek działania sekonalu na
12.15, jako morderczyni wchodziłaby w rachubę prawie wyłącznie Janet. Ale że
kapsułki mogły się otworzyć także w ciągu kilku minut, nie było to wcale pewne.
Z uczuciem bezradności odłożył Jones londyńskie sprawozdanie. Wiedział, że wobec
niepewności niemożliwe będzie skłonić władze oskarżycielskie, by sprawę skierowały
przed sąd. Minimum, którego żądać będą przysięgli, to dowód, że w dniu morderstwa
Armstrongowie byli w posiadaniu sekonalu. Ale i tu dochodzenia Gatesa w Haslarze nie
przyniosły nic więcej prócz narzucającego się mocno podejrzenia.
Gates wziął Armstrongów pod obserwację. Potrzeba mu było dużo cierpliwości. Po
roku był prawie zdecydowany zrezygnować, gdy niespodziewany przypadek przyszedł
mu z pomocą. 24 czerwca 1956 Janet Armstrong zjawiła się przed „trybunałem
magistratu” w Gosport i zażądała rozwodu z mężem. Poza tym żądała dla siebie i jeszcze
żyjącego dziecka przysądzenia alimentów. Jako powód podała, że John stale ją bije.
Prawdopodobnie w jednej z tych gwałtownych kłótni, jakie w ich małżeństwie były na
porządku dziennym, szczególnie mocno ją pobił. W każdym razie pełna była nienawiści.
Gdy sąd odmówił rozwodu, zameldowała się w parę godzin później u inspektora Gatesa
i oświadczyła: „Muszę coś zeznać”.
Gates przeczuwał, co zaraz nastąpi — co musi nastąpić. Poczuł, jak serce bije mu
szybciej.
Janet Armstrong wykrztusiła, że w roku 1955 kłamała. W domu był oczywiście
sekonal, John przyniósł z Haslaru wiele kapsułek. W trzy dni po śmierci Terence’a John
kazał jej wszystkie kapsułki wyrzucić. W przeciwnym przypadku mogli być oskarżeni o
zamordowanie Terence’a. Zrobiła, co jej kazał. Kilka opakowań wyrzuciła na śmietnik,
inne do młynówki. 16 października, tego dnia, gdy nadinspektor Jones i Gates byli w ich
mieszkaniu i odeszli z niczym, John oświadczył drwiąco: „Teraz widzisz, jak dobrze
było wyrzucić kapsułki. To był sekonal”. Dopiero wówczas — twierdziła Janet —
zrozumiała, że sekonal był w ich mieszkaniu. Zapytała: „Dałeś to dziecku?” John jednak
odpowiedział drwiąco: „Skąd wiem, czy to nie ty?” Na policję wtedy nie poszła tylko
dlatego, że bała się, iż John ją zabije. Ale teraz jest jej wszystko jedno.
Gates wyczuwał przemawiającą z jej słów chęć zemsty, ale nie żywił żadnej
wątpliwości, że, co się tyczy sekonalu, mówiła prawdę. Jednak jeśli chodzi o jej własną
obronę, jego podejrzenia były tym większe. Ale jakakolwiek była pełna prawda, miał
teraz wyznanie: Armstrongowie w dniu śmierci Terence’a byli w posiadaniu sekonalu.
Okrągło cztery miesiące później, 3 grudnia 1956, generalny oskarżyciel brytyjski sir
Reginald Manningham Buller wniósł osobiście oskarżenie przeciw Johnowi i Janet
Armstrongom o wspólnie zaplanowane i dokonane otrucie dziecka, Terence’a. Proces,
który odbył się przed sędzią Pilcherem, był ponurym, odpychającym widowiskiem
wzajemnych oskarżeń między mężem a żoną. Zrzucanie winy na współmałżonka,
kłamstwa, rzucanie podejrzeń i nienawiść. Po czterdziestopięciominutowej naradzie
dwunastu przysięgłych — dziewięciu mężczyzn i trzy kobiety — uznało Johna
Armstronga winnym. Jeśli ku ogólnemu zaskoczeniu wyrok co do Janet brzmiał
„niewinna”, zawdzięczała to tylko wymyślnym sposobom, jakich użył jej obrońca
Norman Skelhorn, wykorzystując wyniki, do których doszedł Nickolls przy badaniu
kapsułek sekonalu, do odtworzenia przebiegu przestępstwa w ten sposób, jakby jego
klientka nie brała w nim udziału.
Czy nie zdarzały się, wolał, kapsułki sekonalu natychmiast się rozpuszczające i takie,
które opróżniają się ze swej trującej zawartości dopiero po półtorej godzinie? Sam
Nickolls potwierdził. Oskarżenie utrzymuje, ciągnął Skelhorn, iż Janet musiała brać
udział w podawaniu kapsułek, ponieważ pierwsze objawy ostatniej fazy choroby
Terence’a wystąpiły o 12.15, przeto w czasie, gdy John Armstrong dopiero co przybył
do domu.
Ale jak wyglądała prawda? Czy byłoby sprzeczne z rozpoznaniem Nickollsa, gdyby
przyjąć, że John Armstrong natychmiast po przybyciu dał Terence’owi więcej kapsułek
sekonalu, z których pierwsza natychmiast się rozpuściła, wywołując objawy chorobowe?
Idąc dalej można by przyjąć, że inne kapsułki otwarły się dopiero po godzinie lub
później i przez „skumulowane działanie trucizny”spowodowały szybką śmierć. Czy to,
powtórzył, byłoby sprzeczne z wynikami Nickollsa? Nie, nie byłoby sprzeczne.
Obojętne, czy Janet Armstrong była współwinną, czy nie — pierwszy sensacyjny
proces z powodu otrucia barbituranem wykazał z przerażającą jasnością, jak niezwykle
pilną sprawą było opanowanie przez toksykologów tych niczym powódź
rozprzestrzeniających się trucizn. Fakt, że mordercza trucizna — sekonal — łatwo
wymknęła się badaniom toksykologicznym w Gosport, a bez wątpienia w wielu innych
laboratoriach działo się tak samo, dał do zrozumienia, jak szeroki był ów luz dla
barbituranów. Upiornie rozwarła się groźna przepaść: znów ludzkości zagrażała
bezgraniczna możliwość tajemnego trucicielstwa.

═══════ ♦ ═══════
13. 1W walce z barbituranami toksykologowie kroczyli drogą wręcz najeżoną
licznymi komplikacjami. Kiedy w końcu ujrzeli już swój cel — ustalenie obecności
barbituranów czy też ich pochodnych, które pozostawały w tkankach — ukazał się im
nowy świat różnych możliwych trucizn, środków uspokajających, czyli nowych leków,
które działały bezpośrednio na stan psychiczny przewrażliwionego człowieka i miały
uwolnić go od depresji. I nie dość na tym; walkę tę z roku na rok przerywało nagłe
pojawianie się trucizn z całkiem nowych działów chemii i przemysłu, od których nie
oczekiwano żadnych trucizn, a przynajmniej trucizn zabijających. Zaskoczenie
przychodziło nagle, jak grom z pogodnego nieba.
Ale prawdopodobnie w tym wyścigu toksykologów z truciznami nic bardziej nie
podkreśla nieprzewidzianego rozwoju niż tajemniczy wypadek morderstwa, który w
początkach 1954 roku zdarzył się w Wormacji; przez wiele miesięcy budził on u
milionów ludzi emocje, instynkty i ponure życzenia śmierci.
Zbrodnia, która dla Wormacji urosła prawdopodobnie do rangi „zbrodni stulecia”,
odkryta została w poniedziałek, 15 lutego. Ten niepozorny zrazu „mały wypadek”
zdarzył się w wąskim, niskim i niepokaźnym domu przy Grosse Fischerweide — ulicy
na starówce Wormacji. Mieszkańcami domu byli: Ewa Ruh,
siedemdziesięciopięcioletnia wdowa, jej syn Walter, jej córka Anna Hamann, również
wdowa (mąż jej poległ na wojnie), i córka Anny, dziewięcioletnia Uschi. Wszystko w
jednej wspólnocie rodzinnej, jak to wówczas było w tysiącach rodzin. Byli tam leciwi
rodzice względnie matki dające swym córkom, pozbawionym wskutek wojny
normalnego życia, przytułek i wychowujące wnuczęta, podczas gdy córki, które nie
zdołały wyjść za mąż lub znaleźć sobie możliwości jakiejś normalnej egzystencji,
próbowały chciwymi rękami „uchwycić życie”, które ich zdaniem je oszukało. Anna
Hamann należała także do tych naprawdę lub rzekomo zawiedzionych przez los. Po
południu 15 lutego Anna Hamann wróciła do domu i, szukając czegoś do zjedzenia,
znalazła na talerzu w szafce kuchennej pralinkę nadzianą kremem czekoladowym. Ewa
Ruh — jak się później okazało — odłożyła tę czekoladkę dla swej wnuczki Uschi, która
w tym czasie była w odwiedzinach u krewnych.
Anna Hamann wzięła pralinę, ugryzła kawałeczek, część połknęła, a resztę wypluła z
obrzydzeniem na podłogę. „To jest przecież gorzkie!”— zawołała; tymczasem piesek
domowy, biały szpic, rzucił się na porzuconą czekoladkę i połknął ją. Dalsze wydarzenia
przebiegały już szybko jedno po drugim, tak że Ewa Ruh, która siedziała przy piecu
kuchennym, potrafiła niezbyt dokładnie przedstawić później ich przebieg. Anna Hamann
pobladła, zataczając się usiłowała przytrzymać się stołu i krzyknęła: „Mamo, ja już nie
widzę!” Chwiejnym krokiem weszła do sypialni, padła na łóżko i zwijając się w
kurczach straciła przytomność. Zanim matka zdążyła sprowadzić jakąś pomoc, Anna
Hamann skonała. Dla zawezwanego przez sąsiadów lekarza, stojącego bezradnie obok
zmarłej, ostrzeżeniem przed szukaniem naturalnej przyczyny śmierci i postawieniem
ewentualnie mylnej diagnozy była szczególna okoliczność. Na podłodze w kuchni leżał
biały szpic. Był również martwy. Myśl, że odgrywa tu rolę jakaś trucizna i że była ukryta
w pralince, narzucała się wprost. Lekarz zawiadomił policję kryminalną.
Nadinspektor policji kryminalnej Dahmen, kierownik miejscowego posterunku
policji w Wormacji, i dwaj stacjonujący w Wormacji urzędnicy kryminalni, Steinbach i
Erhard, w ciągu lata całe trwającej pracy w Wormacji nie mieli dużo okazji do
zajmowania się zbrodniami gardłowymi. Nie przeczuwali, jak wielkie rozmiary
przybierze sprawa Anny Hamann. Także ich nadrzędna placówka służbowa w Moguncji
nie mogła przewidzieć, że wypadek będzie miał niezwyczajne skutki.
Na wszelki wypadek zwłoki zabezpieczono. Instytut Medycyny Sądowej w Moguncji
i jego dyrektor, profesor Kurt Wagner, otrzymali polecenie przeprowadzenia autopsji i
ustalenia przyczyn zgonu.
We wtorek rano przybył do Wormacji asystent Wagnera. Autopsja wykazała — jak
można było oczekiwać — brak wszelkich objawów śmierci z przyczyn naturalnych.
Zatamowanie i przekrwienia w licznych narządach, a w szczególności w mózgu i
płucach, dały się w najlepszym wypadku określić jako ogólne objawy zatrucia. Asystent
pobrał w końcu potrzebne próbki treści narządów i samych narządów i zawiózł je do
Moguncji.
Wagner należał do tych niemieckich lekarzy sądowych, którzy w zakresie
toksykologii posiadali zarazem wiadomości i doświadczenie. Ponieważ jednak jedyny
świadek nagłego zachorowania zmarłej, jej matka, nie potrafiła udzielić dokładnych
danych o objawach towarzyszących wypadkowi, było rzeczą trudną nadać analizie
chemiczno-toksykologicznej właściwy kierunek. Stale jednak wybijał się objaw, którego
wdowa Ruh nie mogła przeoczyć: kurcze. W grę więc musiała wchodzić trucizna
wywołująca kurcze. Ale i to ustalenie było dość problematyczne. Poza tym nie było
zupełnie wiadome, czy i w jakim czasie analiza toksykologiczna doprowadzi do jakichś
wyników. Tak więc ostatecznie funkcjonariusze kryminalni w Wormacji zdani byli na
własne siły. Dahmen, Steinbach i Erhard w ogólnym zamieszaniu wskutek podejrzeń i
obwinień przez sąsiadów i znajomych wdowy Ruh usiłowali wybadać, w jaki sposób
trująca pralina dostała się do domu śmierci.
Udało się im jednak dość szybko zrekonstruować przebieg wypadku. Anna Hamann
pozostawała w związku ze swym ,,głodem życia” w zażyłych stosunkach z inną,
zaledwie trzydziestoletnią wdową z ulicy Paulus w Wormacji. Nazwisko jej brzmiało
Christa Lehmann. Była ona matką trojga dzieci. Mąż jej, Karol Franciszek Lehmann,
starszy od niej o sześć lat, był zapijaczonym układaczem flizów; zmarł nagle na wrzód
żołądka w 1952 roku. W niedzielę 14 lutego, w przeddzień śmierci Anny Hamann,
Christa Lehmann zapukała do okna kuchennego w domu przy ulicy Grosse
Fischerweide. W kuchni siedzieli: wdowa Ruh, jej syn i jakaś sąsiadka, oglądając
popielatą suknię, którą Anna Hamann przygotowała sobie na bal maskowy. Christa
Lehmann usiadła przy nich i wyjęła torebkę zawierającą pięć czekoladowych pralinek.
Pierwszą dała sąsiadce, drugą Annie Hamann, trzecią bratu Anny, czwartą wzięła sobie,
a piątą ofiarowała wdowie Ruh. Wszyscy z wyjątkiem wdowy Ruh zjedli swoje pralinki.
Natomiast Ewa Ruh odłożyła swoją na bok i mimo nalegania Christy Lehmann nie dała
się nakłonić do zjedzenia pomadki; oświadczyła, że może wieczorem przed pójściem do
łóżka skosztuje. W rzeczywistości zamierzała z góry zachować pralinkę dla wnuczki
Uschi. Później położyła pralinkę na tym talerzyku w szafce kuchennej, na którym
następnego dnia znalazła ją Anna Hamann.
Nikt — ani Anna Hamann, ani jej brat, ani Christa Lehmann, ani sąsiadka nie
uskarżali się w niedzielę na żadne dolegliwości. Pralinki więc, które zjedli, nie były
niebezpieczne. Co jednak stało się z pralinką, którą matka zmarłej odłożyła dla swej
wnuczki? Czy była już przedtem zepsuta i zatruta? Czy też może ktoś zatruł ją w czasie,
gdy leżała w kuchni? Może w celu zabicia dziecka, dla którego przysmak był
przeznaczony?
Któż mógł być zainteresowany usunięciem tego dziecka? Babcia? Przypuszczenie
absurdalne. Matka? Może dlatego, że dziecko stało na drodze jako przeszkoda w jej
miłosnych stosunkach? Jeszcze bardziej absurdalne! Gdyby winna była Anna Hamann,
to sama ustrzegłaby się przed skosztowaniem czekoladki.
Któż więc miał zostać zamordowany? Anna Hamann? I przez kogo? Czy przez
swego brata? Oboje pozostawali w dobrych stosunkach. Wdowa Ruh,
drobnomieszczanka, spokojna kobieta, cierpiała z powodu trybu życia swej córki. Ale
dlatego miałaby zabić własne dziecko? Jakkolwiek nieprzenikniona bywa czasem natura
ludzka, jakkolwiek nieprzeniknione mogą być myśli i plany ukrywające się czasem za
dobrotliwym obliczem starych ludzi — nadinspektowi Dahmenowi wydawało się rzeczą
niemożliwą upatrywanie w osobie wdowy Ruh morderczyni własnej córki. Śledził dalej:
czyżby był ktoś nieznany, kto żywił do Anny Hamann lub rodziny Ruh jakąś nienawiść?
Ale od niedzielnego popołudniowego zebrania całej rodziny nikt obcy nie wchodził do
domu. Nikt nie miał sposobności zatrucia czekoladki, gdy już raz włożono ją do szalki
kuchennej. Tylko Christa Lehmann zjawiła się w poniedziałek na krótkie odwiedziny i
wyszła razem z Anną. Ale wdowa Ruh była świadkiem tej wizyty, a przyjaciółka córki
nawet nie wiedziała, gdzie znajduje się pralinka.
Tak więc przedstawiał się stan rzeczy, jaki dało się ustalić w dniach 15 i 16 lutego w
domu przy Grosse Fischerweide. Zgodnie z praktyką Dahmen zwrócił się do Christy
Lehmann, by usłyszeć od niej odtworzenie wydarzeń, jakie wspólnie przeżyli z rodziną
Ruh. Kiedy funkcjonariusze policji kryminalnej odwiedzili ją po raz pierwszy w
zaniedbanym domu, w którym przebywała, zastali kobietę średniego wzrostu, o blond
włosach, szarych oczach, ostrym nosie na zwiotczałej twarzy i o małych spiczastych
zębach. Ogólnie biorąc, żadna piękność i bynajmniej nie uwodzicielska postać. Robiła
wrażenie osoby jeszcze wstrząśniętej śmiercią swej przyjaciółki.
Potwierdziła bez wahania, że przyniosła do domu śmierci praliny. Kupowała je razem
z Anną Hamann po południu 13 lutego. Gdzie? W domu towarowym Wortmana. Potem
pożegnała się z przyjaciółką, by rozejrzeć się za swoimi dziećmi. W niedzielę udała się z
zakupionymi słodyczami na ulicę Grosse Fischerweide. Reszta była już przecież znana.
Pełna rozpaczy — jak twierdziła — zastanawiała się, dlaczego cztery czekoladki nikomu
nie zaszkodziły, a piąta zabiła jej przyjaciółkę. Czyżby było możliwe, że jakaś część
pralinek sprzedawanych w sklepie Wortmana była zatruta i ta jedna nieszczęsna prałina
dostała się z jej rąk do domu przyjaciółki?
Zachowanie się Christy Lehmann było tak przekonywające, że funkcjonariusze
kryminalni wyeliminowali ją zrazu z kręgu podejrzanych. Gdyby ona miała być
sprawczynią, zamach jej musiałby być skierowany przeciw wdowie Ruh. Jej bowiem
wręczyła pralinę. Co jednak mogło skłonić Christę Lehmann do zabicia starej kobiety?
Możliwość dostania się trucizny do jakiejś części towaru przy masowej produkcji
pralinek była bliższa prawdopodobieństwa. Mógł zajść nieszczęśliwy przypadek albo też
mógł to być czyn jakiegoś psychopaty zatrudnionego przy sporządzaniu, pakowaniu czy
rozprowadzaniu pralin. W kronikach trucicielskich morderstw znaleźć można dość
przykładów, gdzie mordercy działający podstępnie z ukrycia znajdywali sadystyczne
zadowolenie w tym, że gdzieś przypadkowo umierają ludzie, policja idzie fałszywymi
śladami, a niewinni popadają w podejrzenie.
Dahmen postanowił przeprowadzić szczegółowe dochodzenia w dziale sprzedaży
słodyczy w domu handlowym Wortmana. Firma ta wystawiła na sprzedaż łącznie 140
sztuk czekoladowych pralinek sprowadzonych od pewnego producenta; z tego sprzedano
dotąd 133 sztuki. Pozostałe siedem sztuk polecił Dahmen władzom bezpieczeństwa
zabezpieczyć i przesiać pilnie do Instytutu Medycyny Sądowej w Moguncji celem
przeprowadzenia analizy na obecność trucizny. Wieczorem nadano drogą radiową
ostrzeżenie przed spożyciem grzybków czekoladowych zakupionych w firmie
Wortmana.
Tego wieczora wydawało się pozornie, że dochodzenia weszły na właściwy tor. Jeżeli
któraś z zakwestionowanych pralinek zawierała substancję trującą, pozostawała tylko
możliwość przeprowadzenia śledztwa wśród personelu sprzedawców, a potem firm
spedycyjnych i produkujących, a więc dochodzenia musiały prowadzić od Wormacji w
nieskończoność. Jeśli nie znajdzie się trucizny, będzie można przyjąć za pewnik, że
trucizna, która zabiła Annę Hamann, została jednak dodana do pralinki w drodze z domu
handlowego Wortmana do szalki kuchennej wdowy Ruh.
Główny teren obserwacji przemieścił się tym samym do budynku 18, należącego do
kliniki uniwersyteckiej w Moguncji, gdzie pracował Kurt Wagner i jego asystenci. W
poszukiwaniu trucizn wywołujących kurcze badano początkowo na zawartość
strychniny, a potem innych alkaloidów: wszystkie analizy dały jednak negatywny wynik.
Dotychczas tylko niewielu toksykologów w Niemczech zajmowało się preparatem E
605; należał do grupy chemicznych środków owadobójczych dla ochrony roślin, które
pojawiły się w czasie drugiej wojny światowej lub na krótko przed nią i po niej.
Wydawało się dziwne, że zajmowało się nim tak wielu niemieckich toksykologów, bo
preparat ten był wynalazkiem niemieckim. Ale osobliwa historia E 605 dostatecznie
wyjaśniała tę okoliczność.
W latach 1934-1945 niemiecki chemik Gerhard Schrader dokonał w bawarskich
zakładach w Lewerkusen syntezy organicznych związków fosforu, które w
eksperymentach biologa Kuckenthala wykazały niezwykle silne działanie trujące
względem wszelkiego rodzaju szkodników roślin. Ostatnie stadium badań osiągnięto z
początkiem 1945 roku i preparat ten otrzymał nazwę E 605. Próby ochrony roślin na
polach ornych właśnie rozpoczęto, kiedy do Niemiec wkroczyły wojska amerykańskie i
zarekwirowały zasobniki z tym nowym środkiem. I tak się złożyło, że ten już gotowy
preparat zastosowano najpierw w Stanach Zjednoczonych, gdzie otrzymał nazwę
„parathion”. W ciągu kilku lat produkcja „parathionu” osiągnęła olbrzymie rozmiary. W
jednym tylko 1950 roku rozpylono go tysiące ton, aby oczyścić ze szkodników plantacje
pomarańcz na Florydzie. Środek ten pod najróżniejszymi nazwami, od „folidolu” do
„thiophosu 3423”, rozpowszechnił się po całym świecie i w 1948 roku powrócił do
Niemiec. Tutaj produkowano go w dużych ilościach, napełniając nim zwykłe flaszki
apteczne z nakrętką, a następnie ampułki ze sztucznego tworzywa, i w tej formie produkt
ten sprzedawano w sklepach nasiennych, w składach nawozów sztucznych i w
drogeriach. Środek ów otrzymał starą nazwę ,,E 605” i nadruki na opakowaniu
ostrzegające przed ,,niewłaściwym zastosowaniem”.
Do 1953 roku stwierdzono w całej Ameryce tylko 168 wypadków zatrucia, które —
poza dziewięcioma przypadkami — przebiegły lekko. Przyczynę dało się sprowadzić do
oczywistego zaniedbania, na skutek którego większa ilość trucizny dostała się do ust.
Amerykanie zbadali przyczynę śmiertelnego działania zbyt dużych dawek preparatu E
605; było ono bardzo podobne do działania kwasu pruskiego, wywołującego również
objawy kurczów i porażenia oddechu.
Trucizny tej nigdy nie zastosowano jako środka do dokonania morderstwa lub
samobójstwa; toteż nie było żadnej metody sądowego wykrywania preparatu E 605.
Amerykanie Avrell i Norris opracowali wprawdzie jeden test w roku 1948: służył on
jednak tylko do wykazania E 605 w substancji roślinnej. W różnych chemicznych
procesach przemian w połączeniu z barwnikiem smołowym powstawała
niebieskofioletowa barwa w przypadku, gdy w badanym materiale znajdował się E 605.
W 1951 roku uzyskano odczyn, za pomocą którego można dowieść obecność E 605 w
moczu osoby zatrutej; odczyn ten został opracowany jedynie dla bieżącej kontroli
zdrowia robotników, którzy mieli kontakt z E 605.
Na skutek opisanych okoliczności dopiero po 1948 roku zdarzyły się w Niemczech
nieliczne wypadki zatrucia. W latach 1952 i 1953 kilku chemików i toksykologów, jak
Georg Schmidt, W. Schwerd, W. Volksen czy G. Vogel, zajęło się badaniem zawartości E
605 w płynach ustrojowych i tkankach osób zatrutych. Wypróbowali oni metodę, przy
pomocy której możliwe było stwierdzenie E 605 we krwi. Badaną substancję zadawano
ługiem sodowym, przy czym powstawało żółtawe zabarwienie. Również kiedy
zawartość żołądka i wyciągi z narządów poddawano destylacji, a następnie parę przez
ochłodzenie skraplano i uzyskany roztwór badano według doświadczeń Averella i
Morrisa, otrzymywano — w przypadku obecność E 605 niebieskofioletowe zabarwienie.
Przeprowadzano również próbn doświadczenia z analizą spektralną i bibułową.
Ponieważ jednak wydawali się, że poświęcanie się tak odległej dziedzinie toksykologii
nie było paląc koniecznością, wszystko to znajdowało się w stadium początkowym,
kiedy Kurt Wagner stanął wobec problemu znalezienia czy wykrycia trucizny — w
szczególności trucizny wywołującej kurcze — która zabiła Annę Hamann, a wszystkie
znane metody badań na zawartość wywołującej drgawki trucizn nie dały żadnego
wyniku.
Przypomnienie sobie tej czy innej publikacji na temat E 605, a w szczególności opisy
boleści, wśród których preparat E 605 doprowadzał do śmierci, kazały Wagnerowi
idącemu za szczęśliwym podszeptem kierować się tym śladem. Ponieważ jednak E 605
jeszcze nigdy nie użyto jako morderczej trucizny, ślad ten wydawał się tak nikły, że sam
Wagner małą miał nadzieję uzyskania pozytywnego wyniku. Część treści żołądka Anny
Hamann poddano destylacji z parą wodną; w krótki czas później Wagner i jego asystent
stanęli przed jedną z wielkich niespodzianek swego życia. Opisane w literaturze
fachowej metody badań i odczynniki spowodowały powstanie barw, któr na podstawie
dotychczasowych doświadczeń dowodziły obecności E 605. Wagner w pierwszej chwili
wahał się, czy można dać wiarę słuszności tego wyniku. Polecił dalej przeprowadzać
ogólne analizy na obecność trucizn celem stwierdzenia, czy nie wchodzi tu jednak w grę
jakaś inna trucizna. Ale badania te znowu daty wynik negatywny. Jedyny pozytywny
wynik, jak osiągnięto, wskazywały na E 605. Wobec tego Wagner zarządził analiz
zarekwirowanych w Wormacji pralinek. Nie zawierały oczywiście żadnych śladów
środków owadobójczych.
Wagner jednak jeszcze i teraz się wahał. Tak on, jak i współpracownicy Instytutu,
przeżywali dramatyczne godziny. Jeśli tutaj doszło do morderstw za pomocą E 605, to
byłoby to pierwsze znane zabójstwo tego rodzaju. Czy było uzasadnione podawanie
wyników, które by mogły stanowić naukową poszlakę do oskarżenia o morderstwo, w
toku początkowego stadium badań sądowo-lekarskich nad E 605? Kiedy w końcu
Wagner jednak zdecydował się przekazać wiadomość o wykryciu E 605 prokuraturze i
policji kryminalnej mówił jednoznacznie o „dużym prawdopodobieństwie”— o
wchodzeniu w grę E 605 i o konieczności podbudowania tego, co stwierdzono, dalszym
wynikami dochodzeń i przyznaniem się.
Kiedy w czwartek nadeszła do Wormacji oczekiwana z najwyższyn napięciem
wiadomość o wynikach badania toksykologicznego, Dahmen, Steinbach i Erhard
pomimo istniejącej niepewności nie pozostali bezczynni. Przyjmując założenie, że
trucizna musiała dostać się do praliny w drodze z domu handlowego do kuchni wdowy
Ruh, Dahmen usiłował stworzyć sobie dokładniejszy obraz Christy Lehmann. Obraz ten
był nie tylko nieprzyjemny — obudził on w Dahmenie, Steinbachu i Erhardzie pierwsze
podejrzeni przeciw kobiecie z ulicy Paulus.
Wyrosła w ponurym otoczeniu i wzrastała niemal w sieroctwie. Matka jej chora
umysłowo, od dziesiątek lat przebywała w zakładzie leczniczo-opiekuńczym w Alzey;
ojciec, Karol Anibros — ubogi stolarz; jego drugie małżeństwo także rozbiło się. Po
ukończeniu szkoły powszechnej Christa Lehmann pracowała w fabryce wyrobów
skórzanych, a później w zakładach farbiarskich Hoechst. Z powodu kradzieży została
skazana na karę więzienia z zawieszeniem. W Hoechst poznał ją chory na żołądek Karol
Franciszek Lehmann; nieco utykał i z tego powodu w czasie drugiej wojny światowej
był zwolniony od służby w wojsku. W 1944 roku Christa poślubiła go i przeniosła się do
teściów do Wormacji. Lehmann założył przedsiębiorstwo fliziarskie, które rozwinęło się
w latach głodu i niedostatku między 1945 i 1948. Zaczęły się nieczyste interesy na
czarnym rynku, biesiady pijackie, nie płacone rachunki dostawców. Reforma walutowa
w zachodnich Niemczech położyła kres łatwym interesom czarnorynkowym. Christa
Lehmann nie umiała poniechać wygodnego życia z okresu interesów na czarnym rynku;
dochodziło do gwałtownych scen z mężem, bitek i kłótni, awantur z teściami, a po
śmierci teściowej również z teściem. Christa nawiązywała bliższe kontakty z
amerykańskimi żołnierzami wojsk okupacyjnych i z innymi mężczyznami. Lehmann
oddał się całkowicie pijaństwu. Bijatyki z mężem były coraz gwałtowniejsze aż do
chwili, gdy Lehmann w dniu 27 września zmarł w ciągu pół godziny.
Właśnie sprawa śmierci Karola Franciszka Lehmanna zastanowiła Dahmena i jego
współpracowników. Przed południem 27 września Lehmann był u fryzjera i po powrocie
zmarł nagle wśród gwałtownych boleści. Wezwany lekarz, doktor Wattrin, przyjął za
przyczynę śmierci pęknięcie wrzodu żołądka, co w związku z dawnymi dolegliwościami
oraz opilstwem Lehmanna było diagnozą zrozumiałą. Ale czy była ona trafna? Czy
kurcze nie przypominały okoliczności, w jakich zmarła Anna Hamann?
Christa Lehmann nigdy nie przeczyła, iż śmierć jej męża stanowiła dla niej ulgę.
Teraz mieszkanie jej stało się całkiem otwarcie punktem schadzek ze zmieniającymi się
często przyjaciółmi. W miejsce poprzednich awantur z mężem odbywały się ostre,
nienawistne starcia z teściem Walentym Lehmannem.
Tu w końcu Dahmena zastanowiło drugie wydarzenie, budząc w nim podejrzenie.
Dnia 14 października, w pół godziny po spożyciu śniadania, Walenty Lehmann w czasie
jazdy rowerem przez miasto upadł martwy. Zawezwany przez przechodniów lekarz
stwierdził śmierć na atak serca. Diagnoza taka mogła się istotnie narzucić, ale czy
dlatego musiała być słuszna? Śmierć Walentego Lehmanna oswobodziła Christę
Lehmann od ostatnich przeszkód w jej mieszkaniu. Od czasu nagłej śmierci teścia
zaczęła razem z Anną Hamann używać, już bez żadnej przeszkody, życia jakiego
pragnęła.
O ile Dahmen nie mógł doszukać się motywu dla morderczego ataku Christy
Lehmann na Ewę Ruh, o tyle miał coraz mniej wątpliwości odnośnie do motywu
zamordowania męża i teścia Christy: obaj stanowili przeszkodę dla jej „głodu życia”.
Kiedy jednak zarówno Dahmen, jak i jego współpracownicy, wychodząc z tego
założenia, przemyśleli raz jeszcze ten wypadek, nasunął im się problem: czy może
wdowa Ruh stanowiła również jakąś przeszkodę dla Christy Lehmann?
Prowadzone w Wormacji śledztwo dobiegało końca, gdy analiza na obecność
trucizny przeprowadzona w Moguncji umożliwiła przyjęcie za pewnik, że zatrucie
praliny E 605 nastąpiło w drodze między domem handlowym a ulicą Grosse
Fischerweide. Dla urzędników policji kryminalnej w Wormacji orzeczenie to było tak
samo niezrozumiałe, jak wkrótce — dla całej opinii publicznej. Lecz fakt, że trucizna ta
była produkowana w zakładach Baeyera, spowodował z konieczności dalsze obciążające
Christę Lehmann pytanie. Pracowała w zakładach farbiarskich w Hoechst — czyżby
słyszała tam o śmiertelnym działaniu na ludzi preparatu E 605?
Kiedy w dniu 19 lutego pochowano na Hochheimer Höhe zwłoki Anny Hamann,
rozniosła się już w Wormacji wieść o trucicielskim morderstwie przy użyciu
tajemniczego środka do ochrony roślin. Zaznaczyło się już owo makabryczne
zainteresowanie, jakie nazwa „E 605” miała wzbudzić w całych Niemczech. Tłumy
ciekawskich tłoczyły się na cmentarzu; ukryty wśród nich Dahmen obserwował Christę
Lehmann, gdy blada, z zalaną łzami twarzą, podeszła nad otwarty grób. Po wyjściu z
cmentarza Dahmen zaaresztował ją.
W pustym pokoju w Urzędzie Cen w Wormacji przesłuchiwali Christę: Dahmen,
Steinbach i Erhard, od piątku do niedzieli wieczorem. „E 605”? Twierdziła niezmiennie,
że nie zna trucizny o tej nazwie. Na zarzut, że zabiła Annę Hamann, a w rzeczywistości
zamierzała zabić jej matkę, odpowiedziała również kategorycznie: „To nie ja!” Na
oskarżenie zarzucające jej, że otruła swego męża i teścia, odpowiadała szyderczo.
Przeprowadzona w jej mieszkaniu rewizja nie dostarczyła śladu, jakoby Christa
kiedykolwiek była w posiadaniu E 605. W poniedziałek przed południem wyglądało na
to, że śledztwo utknęło w ślepej uliczce.
W policji kryminalnej w Moguncji po raz pierwszy zaczęto myśleć o ekshumacji
zwłok Karola Franciszka i Walentego Lehmannów, ponieważ wydawało się jedyną
możliwością uzyskanie dalszego materiału obciążającego na podstawie analizy
toksykologicznej. Ale decyzja nie była prosta; zwłoki obu zmarłych leżały już od półtora
roku i czterech miesięcy w ziemi. Nie rozporządzano żadnymi doświadczeniami, czy i
po jakim czasie można jeszcze stwierdzić w zwłokach obecność E 605. Profesor Wagner
nie umiał powiedzieć, jakie są szanse wykrycia trucizny. Mimo to przeprowadzenie
ekshumacji uważano za konieczne.
Od piątku tłumy ludzi zaczęły się gromadzić przed więzieniem Sądu Krajowego.
Przypadek zabójstwa, który byłby czymś zwykłym wśród setek innych, został tu
podniesiony do rangi niezwykłości przez tajemnicze litery i cyfry. Sprawozdawcy
wielkich gazet zjawili się w Wormacji i oczekiwali wyniku śledztwa.
We wtorek, dnia 23 lutego, wydarzyła się pierwsza niespodzianka. O 10 przed
południem Christa Lehmann zażądała widzenia się ze swym ojcem Ludwikiem
Ambrosem i proboszczem. Co ją do tego skłoniło, nie wyjaśniono nigdy. Czy może
przeczuwała, że jest już zgubiona? Czy w przystępie dojrzałej i upartej pychy nie chciała
przyznać się Dahmenowi i jego pomocnikom do popełnienia zbrodni i coś kazało jej
wybrać okrężną drogę przez proboszcza i ojca? Cokolwiek skłoniło ją do tego, przyznała
się, że pralinkę, która zabiła Annę Hamann, napełniła preparatem E 605. Zeznanie to
potwierdziła również przed sędzią śledczym, do którego bezpośrednio potem ją
doprowadzono. Tak, chciała otruć wdowę Ruh, ale nie po to, by ją zabić, lecz tylko, by
zachorowała. Twierdziła, że Anna Hamann skłoniła ją do rozwiązłego życia. Wpadła
przeto na pomysł, by spowodować chorobę jej matki, zmusić Annę do pielęgnowania
chorej, aby ją, Christę Lehmann, pozostawiono w spokoju. Nie wiedziała, że E 605 jest
śmiertelną trucizną.
Przyznanie się jej stanowiło mieszaninę prawdy i kłamstw, najwidoczniej próbę
uchronienia się przed oskarżeniem o morderstwo. Kiedy jednak już dokonał się pierwszy
wyłom w jej zawziętej obronie, Dahmen potrzebował już tylko paru godzin, by zmusić ją
do wyznania prawdy. Przyznała, że Ewa Ruh stanowiła dla niej przeszkodę, którą
postanowiła usunąć. Nazywała ją złym duchem córki i robiła wszystko, by Annę od niej
odsunąć. Po tym pierwszym całkowitym przyznaniu się urzędnicy śledczy indagowali
Christę do późnych godzin wieczornych w sprawie nagłej śmierci jej teścia 14
października 1953 roku. Ale wszelki trud wydawał się daremny do chwili, gdy tego
samego dnia wydarzyła się druga niespodzianka: gdy Christę Lehmann wyprowadzano
właśnie z pokoju przesłuchań, zatrzymała się na środku korytarza i — z zimną drwiną
oświadczyła: „Zresztą rzeczywiście, otrułam także swego teścia…”
Znowu pojawiło się pytanie: co ją skłoniło do takiego zachowania się? Czy była to
jakaś chorobliwa pycha morderczyni przywykłej do usuwania ze świata nieprzyjaciół,
czy też w przystępie poczucia godności zdecydowała się przyznawać tylko tam i to, co
chciała, a nie wtedy i tam, gdzie chciała tego policja? Czy uświadomiła sobie, że po
stwierdzeniu obecności trucizny w zwłokach Anny Hamann zostanie stwierdzona także
obecność trucizny w zwłokach jej teścia? A może nie chciała czekać tak długo na to i z
mniejszą pychą wyznała: „Czego chcecie? Co wy mnie obchodzicie? Macie to wasze
morderstwo!!”
W każdym razie przyznała: do składającego się z jogurtu śniadania Walentego
Lehmanna wlała całą ampułkę E 605, dodając do tego cukru. Walenty Lehmann spożył
jogurt, siadł na rower, po dwudziestu minutach spadł z niego i zmarł z powodu porażenia
oddechu. Kiedy wieziono Christę z powrotem do więzienia, karetce wygrażały
podniesione pięści.
Ale to jeszcze nie koniec makabrycznej sceny przyznania. W środę przed południem
jedna po drugiej upływały godziny na bezowocnych próbach skłonienia Christy do
przyznania się do trucicielskiego mordu na swym mężu. Pozostała zimna, odpychająca,
szydercza. Dahmen, Steinbach i Erhard musieli czekać aż do popołudnia. Po
zakończeniu przesłuchania w otwartych już drzwiach do sieni Christa Lehmann
zatrzymała się jeszcze przez kilka sekund, patrząc na urzędników. Potem rzekła
obojętnie: „Zabiłam również swego męża”.
Karol Franciszek Lehmann dostał truciznę w mleku przy śniadaniu. Ale trucizna?
Skąd się wzięła? W oknie wystawowym drogerii Meyera w Wormacji zwróciły w 1952
roku uwagę Christy pudełka z napisem „Trucizna”. Ze względu na ten napis nabyła
jedno pudełko z większą ilością ampułek E 605. Nikt jej w tym nie przeszkadzał. Na
pudlu wypróbowała działanie trucizny.
To była jej opowieść. Łatwość nabycia trucizny, zabijania nią i wprowadzenia w błąd
dwóch lekarzy była tak potworna, że nawet prokuratura nie chciała i nie mogła przyjąć
tego faktu bez przebadania go.
W dniu 12 marca ekshumowano na cmentarzu Hochheimer Höhe śmiertelne szczątki
Karola Franciszka i Walentego Lehmannów i części zwłok potrzebne do analizy trucizny
na zawartość E 605 odesłanej do Moguncji. Fakt, że u Walentego Lehmanna znaleziono
jeszcze resztki treści żołądka, a u Karola Franciszka części ścianki żołądka, pozwolił
profesorowi Wagnerowi spodziewać się, że trafi na ślady trucizny. W dzień później
przypuszczenie Wagnera okazało się uzasadnione. Udało się w zwłokach obu zmarłych
znaleźć E 605 i tym zamknąć łańcuch dowodów.
W ciągu 1954 roku nie było chyba drugiej w Niemczech sprawy kryminalnej
(pomijając sensację, jaką wzbudziła), która by spowodowała tak bezpośrednie, w całym
tego słowa znaczeniu, śmiertelne skutki. W historii morderstw zjawiały się wciąż na
nowo „modne trucizny”, które rozprzestrzeniały się wśród morderców i samobójców
niczym bakterie zakaźnych chorób. Jakże często prastary arszenik wchodził znowu „w
modę”. Lecz to, co stało się wskutek użycia E 605 od pamiętnego dnia lutowego 1954
roku, gdy nazwa tego preparatu pojawiła się po raz pierwszy w związku ze sprawą
Christy Lehmann, wydawało się przez długi czas bezprzykładne. Jeszcze w tym samym
miesiącu wydarzyły się w Niemczech i Austrii całe serie samobójstw przy użyciu E 605.
Jeden po drugim pojawiały się tytuły nagłówków: „Trucizna z Wormacji chciwa
dalszych ofiar ludzkich”, „Dalszych pięć samobójstw przez użycie E 605,”„Sześć
nowych samobójstw przy użyciu środków ochrony roślin”, „Czetroosobowa rodzina
zatruta preparatem E 605”.
Kiedy 20 września 1954 Christa Lehmann stanęła przed sądem w Moguncji, gdzie —
nie odwołując swych zeznań, bez żadnych oznak skruchy czy żalu — przyjęła ogłoszony
przez prezesa Sądu Krajowego Nixa wyrok dożywotniego więzienia, fala morderstw i
samobójstw wezbrała na nowo.
Nie było instytutu medycyny sądowej ani prawie żadnego laboratorium chemiczno-
toksykologicznego, któremu by nie zlecono zadania wykrycia E 605. Znowu zdarzały się
przy tym niespodzianki i nawroty. Znowu wartość metod badań, które niedługo przedtem
uznane już były za absolutnie pewne, wydawała się zagrożona. W szczególności metoda
Averella i Norrisa nie uniknęła tych wątpliwości. Według określenia chemików
zabarwienie fioletowe przy tej metodzie wynikało stąd, że „aromatyczne nitrozwiązki”
zawarte w E 605 przechodziły w ,,aromatyczne aminy” oraz ulegały dwuazowaniu i
sprzężeniu z barwnikiem smołowym; teraz zaś okazało się, że także inne aromatyczne
związki azotowe i aminy wytwarzają takie samo zabarwienie. Nie tylko barbiturany, lecz
przede wszystkim sulfonamidy (zasłynęły po drugiej wojnie światowej, na ogromną
skalę stosowane jako środek leczniczy przy infekcjach bakteryjnych) mogły stwarzać
pozory obecności E 605 u ludzi leczonych przed śmiercią sulfonamidami.
Starsi toksykologowie przypominali sobie czasy sporów o alkaloidy ze zwłok, gdy F.
Fretwurst i H. Kaiser wykazali, że gnilne produkty trupie nie zawierające żadnych
śladów E 605 w reakcji „Averell-Norris” mogą wywołać wprowadzające w błąd
zabarwienia.
Zagadkowe alkaloidy trupie — tak się wydawało — objawiły się raz jeszcze przez
chwilę w innej postaci. Ponownie rozpoczęły się starania, by uzyskać absolutną
pewność. Prowadziły one w końcu przez nowe próby z chromatografią bibułową do
metody wykazania wprost obecności wyizolowanej ze zwłok czynnej substancji E605
drogą tzw. spektrofotometrii w zakresie promieniowania nadfioletowego i zmierzenia
także ilości tej substancji.
Jeśli rozpatrujemy historię wtargnięcia E605 w dziedzinę toksykologii sądowej, to
jest ono tylko krótkim epizodem. Ale nagle wtargnięcie tego preparatu rzuciło bardziej
jaskrawe światło niż wiele innych epizodów na stan nieprzerwanej walki, w jakim
toksykologia znajdowała się po upływie pierwszych stu czy stu pięćdziesięciu lat swego
rozwoju.
Toksykologia stała się ogromnym gmachem wyrosłym ponad poszczególne kraje,
kontynenty i granice. Pionierska praca licznych pokoleń przygotowała dla niego
fundament, którego już nic nie zdoła zburzyć. Ale toksykologia sądowa, w większej
mierze niż medycyna sądowa, podlegała twardemu prawu gotowości i stałego rozwoju.
Zmuszona była dotrzymywać kroku swym „matkom”— chemii i farmacji; w stuleciu
społeczeństw przemysłowych nie przestawały one dostarczać nowych substancji —
materiałów niezbędnych tym społeczeństwom dla dalszego rozwoju. Równocześnie
jednak wraz z nimi dostarczały społeczeństwom tego stulecia trucizn w tylu postaciach i
w takich ilościach, że przekraczały nawet najśmielszą wyobraźnię Orfili i Stasa.
Jeśli w ogóle było coś takiego, co najmocniej uwypuklało ówczesne znaczenie
toksykologii sądowej dla kryminalistyki — mimo regresów, rozczarowań i ograniczeń
— to było to wydarzenie, które obecnie, po przedstawieniu zarysu rozwoju toksykologii,
musi wysunąć się na pierwszy plan w naszej opowieści.
Było to na przełomie XX w. przerzucenie pomostu pomiędzy — z jednej strony —
kryminalistyką i policją kryminalną, a z drugiej — toksykologią, farmakologią i chemią,
które głęboko tkwiły korzeniami w medycynie sądowej. To przerzucenie pomostu
dokonało się w ten sposób, że istniejąca między tymi dziedzinami łączność była o wiele
bliższa niż związek między medycyną sądową a kryminalistyką.

═══════ ♦ ═══════
14. Cofnijmy się raz jeszcze parę dziesiątków lat wstecz — w czasy i świat
pionierów, samotnych wędrowców, poszukiwaczy dróg oraz dziwaków, jak Bertillon i
wielu innych, którzy otworzyli kryminalistyce drogę do nauki.
Prawdopodobnie Rudolf Archibald Reiss był autorem pomysłu włączenia do
kryminalistyki laboratoriów przyrodniczych i uczynienia kryminalistyków z
przyrodników i znawców toksykologii. Reiss nie był toksykologiem, lecz gdy
toksykologia jako część nauk przyrodniczych wraz z nimi wrosła w kryminalistykę,
założenie ogólnych laboratoriów przyrodniczo-kryminalistycznych oznaczało także
początek ostatecznego ich wejścia do kryminalno-policyjnych instytucji różnych
narodów.
To, co Bertillon nazwał ,,laboratorium kryminalnym”, było właściwie tylko
pracownią, w której majstrował przy sprzęcie fotograficznym, by wypróbować i
ulepszyć możliwości zastosowania fotografii do badań. Reiss był także w pierwszym
rzędzie zainteresowany fotografią i „naukową identyfikacją”. Był jednak zbyt
inteligentny, by nie rozumieć znaczenia ogólnych laboratoriów chemicznych dla policji.
Reiss, wysoki mężczyzna, którego rysy przypominały detektywa Sherlocka Holmesa
z powieści Conan Doyle’a — urodził się w Niemczech. Jeszcze jako niespełna
dwudziestoletni młodzieniec w roku 1895 począł w Lozannie studiować chemię. Już w
jego okresie studenckim, jak opowiadano, działo się wiele dziwnych rzeczy. Na skutek
wrodzonej wady krążenia Reiss popadł w głębokie omdlenie, uważano go za umarłego i
złożono na marach. W owej chwili obudził się i doznał wstrząsu, którego skutków nigdy
w zupełności nie przezwyciężył. Choroba nie przeszkodziła mu jednak stać się
nieumiarkowanym palaczem. Palił tyle cygar dziennie, że ułożone jeden za drugim
miałyby kilka metrów długości. W roku 1900 pojechał do Paryża i wrócił do Lozanny
jako żarliwy zwolennik uprawiania kryminalistyki jako nauki. W ścisłym związku z
policją kryminalną i rządem kantonu Waad założył na własny koszt Instytut Policji
Naukowej i uzyskał uznanie swego instytutu za placówkę naukową uniwersytetu w
Lozannie. Służyła ona nowej, jeszcze niedokładnie zarysowującej się dziedzinie —
kryminalistyce naukowej. Pogrążył się całkowicie w swoim świecie. I tak na zaproszenie
użyczającej mu gościny uczelni wygłaszał tak długie wykłady na tematy policji, że go
przestano zapraszać. Wkrótce instytut jego odwiedzali rosyjscy, serbscy,
południowoamerykańscy funkcjonariusze policyjni. On sam podróżował do Petersburga
i Rio de Janeiro, by zakładać tam laboratoria policyjne. W czasie pierwszej wojny
światowej, w roku 1917, wezwany został do Serbii, by zorganizować tam policję. Po
wojnie raz jeszcze zjawił się w Lozannie i przekazał swemu wówczas
dwudziestosiedmioletniemu asystentowi, późniejszemu profesorowi „kryminalistyki
naukowej”, Markowi Bischoffowi, kierownictwo tamtejszego instytutu. Sam wrócił do
Serbii i zamieszkał w Belgradzie w domu, który podobno podarował mu jugosłowiański
król Piotr. Dla wielu było zagadką, dlaczego Reiss zakopał się w Belgradzie. W roku
1928 wdał się w spór z pewnym sąsiadem o płot między graniczącymi ogrodami i — tak
w każdym razie mówiono — wkrótce potem upadł nieżywy. Jego chore serce przestało
bić. Mimo iż dziwne było jego życie — jego praca, a szczególnie założenie Naukowego
Instytutu Policyjnego w Lozannie zapewniły mu na zawsze miejsce w historii
kryminalistyki.
Prawie w tym samym czasie w południowej Francji, w Lyonie, działał doktor
Edmund Locard. Lyończyk z pochodzenia, urodzony w roku 1877, studiował w swym
ojczystym mieście medycynę i prawo. Wiele lat pracował jako asystent Lacassagne’a; w
owym czasie uświadomił sobie, że przede wszystkim chemia, mikroskopia i biologia
stwarzają możliwości przeprowadzania dowodów kryminalistycznych, jednak w końcu
stawiają anatomopatologowi zbyt wygórowane wymagania, choćby nawet był on
wszechstronny. Nie zadowalał go fakt, że w chemicznych instytutach przy
uniwersytetach przedsiębrano badania toksykologiczne dla celów sądowych. Jako
człowiek obdarzony wyobraźnią, marzył o połączeniu kryminalistycznych i
przyrodniczych metod badawczych bezpośrednio pod egidą policji. Locard podobnie jak
Reiss i Bertillon odwiedził Paryż, po czym pojechał dalej — do Wiednia, Berlina,
Nowego Jorku i Chicago, by poinformować się o stanie policji kryminalnej i stwierdzić,
jak dalece posługuje się ona metodami przyrodniczymi. W roku 1910 założył w końcu w
Lyonie, za zgodą prefekta departamentu Rhone, laboratorium policyjne w dwóch
nędznych pokoikach na poddaszu Pałacu Sprawiedliwości. Walka o najlepsze metody
policyjnej służby rozpoznawczej stanowiła jeszcze w owym czasie centrum wszelkich
policyjno-naukowych zainteresowań. Ale Locard, który bardzo wcześnie skoncentrował
się na daktyloskopii, nie stracił nigdy z oczu swego ważniejszego celu. Rozpoczął od
chemicznego badania śladów pyłu i rozszerzył swą pracę na całą dziedzinę chemii i
techniki sądowej. Poprzez chemiczne badanie atramentu i papieru dotarł w dziedzinę
grafologii, która w późniejszych latach coraz bardziej go zajmowała.
Ten w młodym i średnim wieku szczupły, niemal smukły mężczyna średniego
wzrostu, o błyszczących jasnych oczach, z czarnym wąsem pod orlim nosem, był
prawdopodobnie pierwszym uczonym, który w swoim laboratorium zatrudniał prócz
chemików także patologów, by zapewnić szybką i bezpośrednią współpracę wszystkich
sił; jego wykłady we francuskiej szkole policyjnej w Saint-Cyr au Mont d’Or
przyczyniły się decydująco do wzbudzenia po raz pierwszy w Sûreté większego
zainteresowania naukami przyrodniczymi.
Ale nie tylko we Francji i Szwajcarii działali w dziedzinie kryminalistyki
przyrodniczej wcześni pionierzy. Pracowali oni w wielu krajach. Prawie zawsze byli
outsiderami. Nie tak jak większość sławnych chemików, toksykologów i farmaceutów,
których praca dla celów kryminalistycznych i sądowych stanowiła przeważnie tylko
margines ich działalności, poświęcali kryminalistyce lwią część swej działalności.
Pracowali przeważnie we własnych, często skromnych laboratoriach i zajmowali się całą
(wówczas jeszcze dającą się ogarnąć) dziedziną, którą później nazwano „naukami
sądowymi”— od toksykologii i badania krwi do grafologii i rusznikarstwa. Najtężsi
uczeni z ich grona osiągnęli legendarną sławę.
Holandia była ojczyzną jednej z najoryginalniejszych postaci w tej galerii pionierów
na przełomie wieku. W Amsterdamie żył i działał C. J. Van Ledden Hulsebosch.
Leddenowie od wielu pokoleń byli aptekarzami; całe ich pokolenia mieszkały w starym,
zadbanym klinkierowym domu, gdzie na parterze znajdowała się apteka. Opowiadano,
że ojciec van Leddena przez trzydzieści lat badał swoje własne wydzieliny, by wpaść na
ślad niektórych zjawisk związanych z przemianą materii. Syn odziedziczył po nim
„żądzę wiedzy” i „talent analityczny”. Jako młody chemik van Ledden Hulsebosch
zetknął się z kilkoma wypadkami kryminalnymi i przekonał się, jak bardzo analizy
chemiczne mogą przyczynić się do ich wyjaśnienia. Gdy posłyszał o Locardzie i Reissie,
wyjechał do Lyonu i Lozanny; wrócił do Amsterdamu przekonany o konieczności
poświęcenia swego życia pomaganiu policji w zastosowaniu chemii. Wkrótce potem
jego laboratorium zaczęto zasypywać zleceniami. Pozostał jednak człowiekiem wolnym,
nie związanym bezpośrednio z policją i wymiarem sprawiedliwości; zresztą była to
śmieszna postać, w późniejszych latach wpadająca w oczy dzięki błękitnemu
zabarwieniu grzbietu nosa. W czasie oględzin miejsca przestępstwa w ciemności wpadł
głową w dół do jamy wypełnionej miałem węgłowym. Miał wżarł się tak silnie w pory
skóry na jego nosie, że nigdy już nie dało się go zupełnie usunąć. Van Ledden jako
prawdziwy „oryginał” przyjął to oszpecenie bez próżności, jako swą cechę
charakterystyczną.
Jedną z najbardziej znanych i najbardziej upartych osób wśród tzw. „chemików
sądowych” na przełomie wieku był w Berlinie Paweł Jeserich. W stolicy Niemiec, ale
także w jej dalszym otoczeniu, było w końcu tylko kilka wielkich procesów, w których
nie występował Jeserich jako biegły w zakresie chemii. Syn spedytora meblowego, uczył
się „od podstaw” chemii sądowej i toksykologii u profesora Sonnenscheina, a po jego
śmierci objął kierownictwo jego prywatnego laboratorium. Potem pracował przy
Fasanen-strasse 12 w Berlinie, w wielopiętrowej budowli, na której parterze mieściło się
laboratorium, podczas gdy sam z rodziną zamieszkiwał pierwsze piętro. Jeserich, który z
biegiem lat stawał się coraz bardziej ociężały, pracował w swym laboratorium z pomocą
swoich licznych asystentów i totumfackiego imieniem Karol. Czasy złożonego, nie
dającego się jednej osobie opanować świata analiz, chromatografii bibułowej,
spektrofotometrii, rentgenowskiej analizy kryształów i aktywacji neutronowej były
jeszcze odległe. Jeserich pracował jeszcze przeważnie za pomocą przyrządów, które sam
zbudował. Aserwaty, jakie otrzymywał do badania toksykologicznego, składano w
tylnym pokoju za pojedynczą zasłoną: chłodniczych urządzeń nie było. Odór bijący ze
szczątków zwłok w gorące dni rozprzestrzeniał się przez klatkę schodową aż do
najwyższych pięter. W tylnym pokoju stały w zwyczajnych słojach przeznaczone do
zbadania substancje, przyczyniając się do wytworzenia specyficznej atmosfery tego
domu. Ale w tym, patrząc oczyma człowieka późniejszych czasów, prymitywnym
otoczeniu Jeserich wykonywał pracę, dzięki której stał się autorytetem dla urzędników
kryminalnych, prokuratorów i sędziów, a dla wielu berlińczyków popularną postacią.
Szczególne zamiłowanie miał Jeserich do stosowania fotografii w chemii sądowej. Poza
swym laboratorium interesował się dwiema dziedzinami: sportem motorowym i
żaglowym oraz grą na cytrze. Posiadał jacht motorowy i żaglowy i był członkiem
Cesarskiego Jachtklubu. Jakkolwiek już przed pierwszą wojną światową mógł uchodzić
za milionera i ożenił się z córką zamożnego berlińskiego przedsiębiorcy, opanowywało
go coraz bardziej chorobliwe skąpstwo, a z biegiem lat pod wpływem swoich osiągnięć
nabierał coraz więcej cech jedynowładcy. Stał się absolutnym panem w swej rodzinie, a
w końcu dziwakiem. Gdy po pierwszej wojnie światowej nadano mu tytuł profesora i
zaproszono, by przybył na uniwersytet celem wstępnych konferencji, odmówił słowami:
„Jo? Jo jestem doktór Jeserich. Chcą coś ode mnie, mogą przyjść. Nie ide!” W końcu,
będąc sam pionierem, przeciwstawiał się technicznemu postępowi we własnym
zawodzie. Ale gdy zmarł w roku 1927, należał od dawna zarówno w pozytywnym, jak i
negatywnym sensie do tych niezapomnianych osobistości, które przerzuciły pierwszy
trwały pomost między kryminalistyką, chemią i naukami przyrodniczymi.
Prawie do tego samego pokolenia co Paul Jeserich należał urodzony w roku 1861 we
Frankfurcie nad Menem doktor Popp. Czas jego studiów jako chemika w dziedzinie
handlowej i środków spożywczych w Marburgu, Lipsku i Zurychu przypadał jeszcze na
drugą połowę XIX wieku. W roku 1888 założył laboratorium w Wiesbaden, w 1889
przeprowadził się do Frankfurtu. Gdy południowoniemieckie placówki policyjne zaczęły
się zwracać do niego z prośbami o zbadanie substancji podejrzanych o zawartość
trucizny, obudziła się w nim namiętność do chemii i toksykologii sądowej. Z własnej
inicjatywy coraz bardziej przestawiał pracę swego frankfurckiego laboratorium na
badania toksykologiczne i przyrodnicze dla celów kryminalistycznych. On właśnie w
roku 1913 w sensacyjnej sprawie Kopfa (truciciel we Frankfurcie) po raz pierwszy
podjął się próby wykazania obecności trucizny w popiołacli spalonych w krematorium
zwłok. Hopf był oskarżony o otrucie arszenikiem swych obu pierwszych żon, rodziców i
dwojga dzieci i dalsze usiłowanie morderstwa przy pomocy bakterii tyfusu i arszeniku
na swej trzeciej żonie. W popiołach matki Hopla Popp znalazł „0,075 miligrama
arszeniku na 100 g spalonej substancji” i za pomocą doświadczeń na zwierzętach
próbował zbadać, jaką ilość arszeniku musiałoby przyjąć zwierzę, by po śmierci w jego
popiołach pozostały jeszcze takie ilości arszeniku, które odpowiadałyby 0,075
miligrama. W roku 1924 Popp jako jeden z pierwszych, jeżeli nie pierwszy chemik
sądowy, mianowany został honorowym profesorem chemii sądowej.
Jednym z motorów tej nominacji był człowiek, z którym już spotkaliśmy się w
historii identyfikacji: Robert Heindl, obecnie na stanowisku Radcy w Ministerstwie
Spraw Zagranicznych przemienionej w republikę Rzeszy Niemieckiej w Berlinie.
Heindl, wówczas już czterdziestoletni mężczyzna, obdarzony wyobraźnią i energią,
przewidział — jak zawsze zresztą słusznie — że policja kryminalna musi pracować
łącznie z chemikami i innymi przyrodnikami, jeśli chce korzystać z możliwości
wyświetlania zbrodni — możliwości, których należało oczekiwać od coraz
rozleglejszych badań przyrodniczych. Heindl był przekonany, że toksykologia i
pozostałe dyscypliny przyrodnicze, w szczególności chemia, dostarczą sposobności
przeprowadzania tak doniosłych dowodów, że prędzej czy później stanie się niemożliwe
obywanie się ograniczoną liczbą prywatnych chemików i specjalistów w dziedzinie
chemii środków spożywyczych, zatrudnionych w państwowych urzędach i instytutach
medycyny sądowej i zajmujących się badaniami toksykologicznymi, a także innymi
badaniami sądowymi; względnie uniwersyteckie instytuty farmakologii i chemii nie będą
mogły sprostać wymaganion kryminalistyczno-policyjnym w nadchodzącym stuleciu
masowego zapotrzebowania. Przewidywał nadejście chwili, gdy badania przyrodnicze
będą codzienną potrzebą w policji. Już w pierwszych latach po wojnie światowej nie
wyjaśnione pozostały liczne przypadki śmierci, domniemane nieszczęśliwe wypadki,
samobójstwa czy morderstwa, wobec braku możliwości ich gruntownego przebadania na
każdym miejscu i bezpośrednio.
Tysięcy wypadków w ogóle nie badano, ponieważ niedoświadczeni lekarze nie
składali meldunków policji bądź też policjanci i urzędnicy kryminalni nie mieli jeszcze
pojęcia o rozwoju chemii i toksykologii. Zrozumieli dopiero znaczenie odbitek
daktyloskopijnych i nauczyli się zabezpieczania śladów na miejscu zbrodni. Zaczynali
dopiero rozumieć znaczenie badań medycznych na miejscu przestępstwa. Ale dla
większości funkcjonariuszy, aż do najwyższej rangi, włącznie, chemia i toksykologia
były jeszcze całkiem obcymi pojęciami. Tym bardziej więc uważał Heindl za konieczne,
by w samej policji pracowali chemicy, gotowi nie tylko w każdej chwili podjąć badania,
ale także pouczać funkcjonariuszy kryminalnych i w odnośnych przypadkach razem z
nimi zabezpieczać na miejscu przestępstwa materiały potrzebne do analiz.
Gdy w roku 1911 Heindl został szefem drezdeńskiej policji kryminalnej, urządził w
Dreźnie chemiczne laboratorium policyjne. Wybuch pierwszej wojny światowej w roku
1914 w mniejszym czy większym stopniu zahamował pracę tego laboratorium. Niewiele
lepiej powiodło się przejściowo uczniowi Jerzego Poppa z Frankfurtu, Augustowi
Bruningowi, w jego skromnej zrazu pracy dla berlińskiej policji kryminalnej. Briining,
urodzony Westfalczyk, okazywał już w latach nauki, jako aptekarz, wielkie
zainteresowanie problemami kryminalistycznymi. W roku 1912 rozpoczął pracę jako
„chemik dla celów kryminalno-policyjnych” w ówczesnym Państwowym Zakładzie
Badania Środków Żywnościowych i Używek oraz Przedmiotów Użytku dla Krajowego
Okręgu Policyjnego w Berlinie. Nikt jeszcze nie przeczuwał, że w niespełna dwadzieścia
lat później Briining stanie się jednym z najpoważniejszych naukowców-przyrodników w
służbie niemieckiej kryminalistyki.
Dopiero po upadku niemieckiego cesarstwa i ustanowieniu Republiki Niemieckiej
Heindl mógł podjąć po raz wtóry próbę urzeczywistnienia swego marzenia o centralnym
laboratorium policyjnym. Powódź przestępstw, zalewająca całe Niemcy po zakończeniu
wojny, zmusiła niemieckie Ministerstwo, Spraw Wewnętrznych do pomyślenia o nowej
organizacji policji kryminalnej. Ideom humanitarnego opanowania przestępczości
przeciwstawiała się bezlitośnie rzeczywistość. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych
zwróciło się do Heindla, który w roku 1919 opracował ustawę o „kryminalnej policji
Rzeszy”. Przez to zmierzał do czegoś więcej niż do położenia kresu rozdzieleniu policji
kryminalnej pomiędzy poszczególne państwa i miasta, czego nie wyeliminowało
ustanowienie Republiki Weimarskiej. Wciąż jeszcze wciągnięcie nauk przyrodniczych
do kryminalistyki było jego ulubioną ideą. I tak do Centralnego Niemieckiego Urzędu
Policji Kryminalnej miało należeć, jak sobie Heindl wyobrażał, także wielkie
laboratorium, w którym chemicy i inni naukowcy mogliby stosować wszystkie metody
rozpoznawcze, — jakich dostarczały im nauki przyrodnicze i technika. Tutaj fachowcy
w codziennym kontakcie z pracą policji kryminalnej mieli przeprowadzać badania
najszybszą drogą; dotychczas — jeśli w ogóle badania przedsiębrano — rozdzielano je
między wicie osób indywidualnie lub między prywatne i publiczne instytuty o
większych czy mniejszych kwalifikacjach. Heindl wyobrażał sobie, że laboratoria w
poszczególnych krajach będą podporządkowane tamtemu wielkiemu, aby w
bezpośrednim zasięgu działalności kryminalnej móc zabezpieczać substancje
przeznaczone do badań, przeprowadzać na miejscu prostsze analizy, a trudniejsze
zadania przekazywać do Berlina.
Plany Heindla jednak nie urzeczywistniły się. Ustawa Rzeszy o policji kryminalnej
została wprawdzie przez Reichstag uchwalona pod wrażeniem wstrząsu, jaki wywołało
zamordowanie niemieckiego ministra spraw zagranicznych, Waltera Rathenaua, w dniu
24 czerwca 1922, nie udało się jednak wprowadzić jej w życie, ponieważ poszczególne
kraje niemieckie, w szczególności Bawaria i Saksonia, zazdrośnie strzegły swej
autonomii policyjnej.
Rozwój, jaki sobie założył Heindl, nie dał się wprawdzie przez to wstrzymać, ale
opóźnił się o wiele lat. Szybko rosła liczba zleceń od policji kryminalnej dla chemików
sądowych, instytutów sądowo-lekarskich i farmakologicznych, zajmujących się chemią i
toksykologią, a w mniejszych miejscowościach także, dość często, dla lekarzy sądowych
i aptekarzy. Kryminalistyka przyrodnicza, a z nią toksykologia, przedstawiały
niejednolity obraz. Nie było prawdziwej współpracy, wciąż, zdarzały się omyłki i błędy
ludzi, którzy w małych, źle wyposażonych laboratoriach nie mogli nadążyć za rozwojem
nauki. Ale były także wyjątki: August Bruning, który w latach trzydziestych przejął
kierownictwo bardziej sprawnego laboratorium w Berlinie-Charlottenburgu, doznawał
przez wiele lat satysfakcji, gdy coraz więcej berlińskich (i nie tylko berlińskich)
urzędników policyjnych konferowało z nim i prosiło o pomoc. Zrazu jednak wiele
instytutów sądowo-medycznych, wcześniej, jak i później, dostarczało w pełni godnych
zaufania wyników również odnośnie do badań toksykologicznych. Przed wszystkimi
rozprzestrzeniała się szkoła Ryszarda Kockla w Lipsku. Uczniowe Kockla, Raestrup i
Timm, oparli swe instytuty przyrodniczo-kryminalistyczne na szerokich naukowych
podstawach. W Jenie lekarz sądowy Buhtz (uczeń heidelberskiego lekarza sądowego
Schwarzaehera, zmierzającego do podobnych celów jak Kockel) założył Instytut
Medycyny Sądowej i Kryminalistyki Przyrodniczej — niewątpliwie największy
istniejący wówczas instytut tego rodzaju. Tu jako pierwszy habilitował się młody chemik
Walter Specht: w specjalnej dziedzinie ,,kryminalistyki przyrodniczej” i planowo badał
możliwości stosowania nauk przyrodniczych w kryminalistyce.
Pod znakiem przeto bezładnej wielopostaciowości, z wahaniem, zrastała się policja
kryminalna z naukami przyrodniczymi.
Ciągnęło się to aż do roku 1937, zanim ponownie podjęto próbę wcielenia
laboratoriów przyrodniczo-technicznych do niemieckiej policji kryminalnej. Założeniem
było tu, aby idea ujednolicenia policji kryminalnej stała się rzeczywistością — idea,
którą równe dwadzieścia lat wcześniej reprezentował Heindl w swym projekcie ustawy o
policji kryminalnej Rzeszy. Od dawna Heindl nie był już samotny. Gdy w latach 1923 do
1929 na terenie Dusseldorfu morderca seksualny zgwałcił, poranił i zabił wielką ilość
kobiet (dokładnej liczby nigdy szczegółowo nie ustalono), wielu urzędników
policyjnych zostało protagonistami centralizacji policji kryminalnej. Fakt, że mordercy,
Piotra Kurtena, przez wiele lat nie można było ująć, w pewnym stopniu można przypisać
niedostatecznej współpracy placówek policyjnych. Gdy wreszcie 29 maja 1930 roku
został on aresztowany, sukces ten należy zawdzięczać raczej przypadkowi niż planowej
pracy. Jednak berlińskiemu radcy kryminalnemu, Ernestowi Gennatowi, udało się w
lutym 1926 przynajmniej w Berlinie podporządkować centralnemu nadzorowi
rozdrobnione komisje do spraw morderstw. Przypadek zaś Kurtena przyczynił się do
ustanowienia Centralnej Komisji do Spraw Morderstw dla okręgu Ruhry, która jednak
nigdy nic zyskała rzeczywistego znaczenia. Słowa, którymi żalił się Gennat: „Z
doświadczeń naszej policji kryminalnej wynika, że koniecznie powinna powstać
centralna placówka”, pozostały bez skutku. Trzeba było dopiero obalenia Republiki i
nastania ery narodowego socjalizmu, by urzeczywistnić jedność niemieckiej policji
kryminalnej.
Tragedią był fakt, że tak długie starania o centralizację policji kryminalnej i jej
środków działania zrealizowane zostały w cieniu nowego systemu państwowego, do
którego ludzie tacy, jak Heindl czy Gennat, ze względu na swą naturę dostosować się nie
mogli. Heindl przeszedł w stan spoczynku, Gennat był skrępowany zakresem nadzoru
odnośnie do morderstw, aż do roku 1939, gdy licząc zaledwie sześćdziesiąt lat, zmarł.
Ale nie tylko Heindl czy Gennat nie nadawali się do nowego świata — wielu innym
czołowym niemieckim funkcjonariuszom policji kryminalnej nie inaczej się powiodło.
W pewnym sensie dotyczyło to kontrowersyjnej postaci, Artura Nebego, który od
1937 do 1944 roku stał na czele scentralizowanej niemieckiej policji kryminalnej.
Wcielił on w życie pomysł założenia wielkiego centralnego laboratorium policyjnego.
Nebe, urodzony w roku 1894, syn berlińskiego nauczyciela, ochotnik w pierwszej
wojnie światowej, a potem aspirant na komisarza berlińskiej policji kryminalnej, nauczył
się swego rzemiosła jako podwładny Gennata. Potem był „komisarzem do spraw
narkotyków”, a w końcu, w 1930 r., kierownikiem Wydziału do Spraw Rabunków. Nie
tylko przejął się naukami Gennata. Własne doświadczenie także uczyniło go
szermierzem zjednoczenia policji kryminalnej i wciągnięcia do niej naukowców. Jednak
podczas gdy Gennat — chociaż stanowczo jako kryminalistyk podkreślał znaczenie
obecności lekarza na miejscu przestępstwa — interesował się w pierwszej linii
obserwacją i umiejętnością przesłuchiwania, Nebe dokładnie zdawał sobie sprawę z
niepowstrzymanie rosnącego znaczenia kryminalistyki przyrodniczej.
Nebe należał do tych licznych specjalistów, którzy entuzjastycznie witali przewrót
narodowosocjalistyczny, ponieważ przewrót ten zrazu pomagał im zrealizować
całkowicie w danym wypadku słuszne idee. Jak miliony innych Niemców Nebe,
niezdolny do zrozumienia politycznych i ogólnoludzkich konsekwencji tego przewrotu,
targany sprzecznościami między żądzą zaszczytów a zrozumieniem, posłuszeństwem a
ludzką wrażliwością, wewnętrznym sprzeciwem a obawą o własne życie i o karierę,
uwikłany w system władzy politycznej, z którego nie był w stanie się wyzwolić —
zasądzony na śmierć jako wtajemniczony w nieudany zamach na Hitlera, w tajemnicy
został stracony.
W roku 1937 mianowany został dyrektorem do spraw kryminalnych Rzeszy. 16 lipca
tegoż roku powstał w Berlinie Urząd Kryminalny Rzeszy; jednocześnie rozpoczęto na
Werderscher Markt budowę Urzędu.
Taki stan rzeczy stanowi tło spraw, którymi zajmiemy się szczegółowo w tym
rozdziale. W rok po nominacji Nebego, w październiku 1938 zorganizowano centralny
ogólnoniemiecki Instytut Kryminalno-Techniczny, który w krótkim czasie stał się
niewątpliwie jednym z największych i najlepiej wyposażonych laboratoriów policyjnych
świata, a zarazem pierwszą na świecie wielką próbą utworzenia tego rodzaju instytucji
centralnej. Kierownikiem mianowany został nadradca rządowy doktor Hees, który
dotychczas pracował w Urzędzie dla Badań Chemicznych miasta Stuttgartu i, jak
kierownik tego urzędu Mezger, rozwinął w sobie namiętne zamiłowanie do wszelkiego
rodzaju nauk sądowych. (Później w naszym rozdziale o balistyce kryminalistycznej
spotkamy się z nim jako jednym z pierwszych tej nauki protagonistów.)
Laboratorium Heesa przeznaczone było do przeprowadzania bezpłatnie badań
chemicznych, toksykologicznych, fizycznych i wszelkich innych badań przyrodniczo-
technicznych dla wszystkich niemieckich placówek policyjnych, prokuratur i sądów. Po
założeniu Centralnego Instytutu na Werderscher Markt urządzono okrągło czterdzieści
placówek kryminalno-technicznych — rozsianych po całych Niemczech małych
laboratoriów zbiorczych — przydzielonych do zorganizowanych tymczasem
kierowniczych placówek kryminalno-policyjnych celem bezzwłocznego zabezpieczania
na miejscu przez fachowców materiałów do badań, przeprowadzania mniej
skomplikowanych badań technicznych i przesyłania do Berlina zleceń trudniejszych
badań.
Tak w roku 1941 marzenia wielu lat wydawały się zrealizowane. I faktycznie,
Instytut Kryminalno-Techniczny w licznych przypadkach dostarczył takich wyników
badań, które usunęły w cień wiele z tego, co osiągnęli specjaliści w poprzednich latach.
Korzyści z nowego systemu były niezaprzeczalne. Pracowali tu naukowcy i technicy,
którzy prócz pracy dla sądów przeprowadzać mieli nie tylko różnorodne inne badania,
ale orientowali się w zawiłym świecie kryminalistyki i byli w bezpośrednim codziennym
kontakcie z praktyczną stroną badań kryminalistycznych. W ten sposób doszło do
skupienia badań rozdzielonych kiedy indziej między różnych specjalistów i instytuty i do
nagromadzenia zasobu doświadczeń — skarbu przeważnie nieosiągalnego dla
poszczególnych osób i pojedynczych instytutów, a nawet dla większych instytutów
sądowo-medycznych posiadających oddziały toksykologiczne i techniczne. W
pierwszych latach Hees wykazał, że najpoważniejszy argument przeciw pomysłom
Heindla, jaki jeszcze w czasie ich powstawania wysuwano, mianowicie, że laboratoria
policyjne będą dostarczały zasadniczo korzystnych tylko dla policji wyników — nie
musi być słuszny. Instytut jego dostarczał obiektywnie pozytywnych wyników, które
potwierdzały lub umacniały podejrzenia, tak samo jak i negatywnych, które obalały
podstawę podejrzeń. Wielokrotnie sprawdziło się to, co przepowiedział Heindl: że
pracownicy laboratorium „zabezpieczonego finansowo przez państwo — niezależnego
od problemów finansowych i życzliwości prokuratury oraz placówek policyjnych —
będą pracowali bardziej bezstronnie niż jakakolwiek placówka prywatna czy
pólprywatna. Mimo to ów rozwój w latach 1938 i 1939 skazany był na zahamowanie.
Wybuch drugiej wojny światowej od samego początku odciągnął z laboratoriów wiele
fachowych sił, które, przyszedłszy z najróżniejszych instytutów uniwersyteckich czy
innych przyrodniczo-technicznych instytutów szkoleniowych, przystosowały się do
wymogów kryminalistyki. Kształcenie fachowców dla placówek kryminalno-
technicznych zostało przerwane, pomyślany na szeroką skalę system — zachwiany.
Nieuniknione spory z instytutami medycyny sądowej pracującymi w dziedzinie
technicznej i przyrodniczej nie zostały zakończone i nie doszło do rozsądnego podziału
zadań.
W pewnej mierze uwikłanie się co najmniej znacznej części niemieckiej policji
kryminalnej w akcje polityczne (a przynajmniej w polityczne organizacje) siłą faktu nie
pozostawiło także Instytutu Kryminalno-Technicznego w stanie nienaruszonym. Nie
mógł on pozostać nienaruszony z chwilą, gdy polityczne kierownictwo zrozumiało, że
kryminalistyka przyrodnicza daje się także użyć jako środek walki politycznej dla
stwarzania pozorów do aresztowań i wyroków śmierci. Choćby Hees i większość jego
współpracowników unikali spełniania tego rodzaju żądań, dla podkopania pierwotnej
idei niezależności tej placówki starczyło, by jeden współpracownik uległ pokusie czy
naciskowi przeprowadzania toksykologicznych i innych doświadczeń na ofiarach
politycznych, rasowych bądź wojskowych wypaczonych idei ery
narodowosocjalistycznej.
W dniu klęski niemieckiej w maju 1945 wraz z Urzędem Kryminalnej Policji Rzeszy
został zniszczony także Kryminalno-Techniczny Instytut Badawczy po siedmioletnim
zaledwie istnieniu. Hees, kierownik -Instytutu Badawczego, zginął w zamęcie ostatnich
walk o Berlin.
Kilku naukowców z Instytutu znowu znalazło się razem, gdy bezpośrednio po drugiej
wojnie światowej gwałtownie wznosząca się krzywa przestępczości zmusiła
amerykańską, angielską, francuską i radziecką administracje wojskową do odbudowy
niemieckiej policji kryminalnej. Burzliwa historia tej odbudowy znajdzie się na innych
stronach. Tutaj obchodzi nas fakt, że rozwój laboratoriów kryminalno-technicznych i
przyrodniczych, który wydawał się przerwany w maju 1945 roku, znowu ruszył z
miejsca.
Gdy rozpoczął się, a w końcu dokonany został podział Niemiec na Niemiecką
Republikę Demokratyczną na wschodzie i Niemiecką Republikę Federalną na zachodzie,
zdecydowano się — tu i tam — zbudować nowe laboratoria, na wschodzie kierowane
centralnie (w Berlinie Wschodnim powstało wielkie laboratorium pod kierownictwem
Ehrenfrieda Steltzera), na zachodzie oscylujące „pośrodku” między centralną
organizacją a zmartwychwstającą policyjną suwerennością niemieckich krajów i miast
związkowych. W Niemczech zachodnich istniał taki stan, jak gdyby walki o jednolitą
policję kryminalną, podjętej na długo przed początkiem ery narodowosocjalistycznej —
nie przez narodowych socjalistów — nigdy nie stoczono. Powszechne stawianie znaku
równości między centralizacją a narodowym socjalizmem, jak również skłonność wielu
Niemców do dokładnie takiej samej przesady pod względem demokracji i liberalizmu,
jak poprzednio pod względem autorytetu państwa — doprowadziło do tego, że kraje,
miasta i miasteczka Republiki Federalnej zorganizowały własne policje kryminalne.
Administracje wojskowe — szczególnie angielska i francuska — kierując się
uwarunkowanymi danym okresem, zniekształconymi wyobrażeniami o rzekomo
decydującej roli niemieckiej policji (łącznie z policją kryminalną) — powołanej do życia
na długo przed nastaniem ery narodowego socjalizmu i nie przez narodowych
socjalistów — czyniły wszystko, by popierać te decentralizację i osłabienie. Siłą faktu
zmierzały one do przeniesienia własnych stosunków kryminalno-policyjnych, w których
brak centralizacji — zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych — często tak obezwładniająco
oddziaływał na ich ówczesne tereny okupacyjne w Niemczech zachodnich. Kompetencje
wielu posterunków policji kryminalnej nie przekraczały ówczesnych granic
miejscowości.
Wydawać się mogło jakąś ironią losu, że żyjący opodal Monachium
sześćdziesięciotrzyletni emeryt Robert Heindl otrzymał w listopadzie 1946 zlecenie
założenia w Monachium dla związkowego kraju Bawarii centralnego urzędu
identyfikacji dla celów kryminalistycznych, techniki policyjnej i spraw meldunkowych.
Ten wciąż jeszcze pełen pomysłów atletycznie zbudowany mężczyzna, z bielutkimi
włosami i błyskającymi niebieskimi oczyma, który ongiś walczył o wielkie centralne
laboratorium dla Niemiec, poczuł się przeniesiony z powrotem w czas przeszły, kiedy
założenie saskiego laboratorium policyjnego wydawało mu się wielkim postępem. Lecz
w owym okresie absolutnej niepewności co do powstania kiedyś większego
niemieckiego organizmu państwowego utworzenie krajowej policji kryminalnej mogło
mu się wydawać pożytecznym zadaniem. Rzecz oczywista, że Heindl zajął się przy tym
urządzeniem naukowego laboratorium kryminalistycznego w starym, uszkodzonym
przez bomby lotnicze budynku przy monachijskiej Turkenstrasse 4. Gdy w trzy lata
później, w roku 1949, Heindl definitywnie już wycofał się do swego domu w Isartal,
laboratorium to posiadało już dwa aparaty do przeprowadzania analizy spektralnej —
kosztowny skarb w tamtych pełnych zamętu czasach. Jednak pierwsze większe
laboratorium kryminalno-techniczne w Niemczech zachodnich za czasów administracji
wojskowej powstało w Hamburgu. Taki stan wyniknął z wzmiankowanego już faktu, że
wzrost powojennej przestępczości prowadził pierwotnie wbrew woli władz wojskowych
do łączenia się, a przynajmniej do współpracy nowo utworzonej kryminalnej policji
niemieckiej, podlegającej miejscowemu zarządowi, w celu ujęcia licznych przestępców,
którzy po dokonaniu rabunku czy morderstwa po prostu zmieniali teren swego działania,
uchodząc tym samym z zasięgu policji kryminalnej, kompetentnej w danym mieście czy
okręgu. Ponieważ szczególnie wielka była liczba przestępstw w brytyjskiej strefie
okupacyjnej Niemiec, obejmującej wielkie obszary przemysłowe ze skupieniami
uciekinierów i wygnańców najróżniejszych narodowości, w Hamburgu powstał
Centralny Urząd Policyjny dla brytyjskiej strefy okupacyjnej. Nie miał on bynajmniej
pełni władzy, usiłował jednak odtworzyć zniszczony przez wojnę czy przeniesiony zbiór
odbitek daktyloskopijnych, naprzód w rejonie północnych Niemiec, i przez zestawianie
meldunków o popełnionych przestępstwach oraz wydawanie wykazów poszukiwanych
przestępców starał się doprowadzić do współpracy z miejscowymi placówkami
policyjnymi. Ponieważ w całych północnych Niemczech zaczynano coraz pilniej
domagać się badań przyrodniczo-technicznych — jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju
ślady na miejscu przestępstwa, substancje podejrzane o zawartość trucizny czy
dokumenty podejrzane o sfałszowanie — w ramach Centralnego Urzędu powstał także
„Instytut Kryminalno-Techniczny”. Założenie tej placówki w znacznej mierze przypadło
w udziale dawniejszemu urzędnikowi berlińskiej miejscowej kryminalno-technicznej
placówki badawczej (nie Instytutu Kryminalno-Technicznego), Henrykowi Beckerowi.
Część wyposażenia Instytutu Kryminalno-Technicznego w zamęcie kończącej się wojny
została przewieziona do Hamburga i znalazła teraz nowe zastosowanie. Znalazło się w
Hamburgu także kilku dawnych naukowców z berlińskiego instytutu, którzy podjęli
pracę w budynku należącym do pewnego towarzystwa ubezpieczeniowego. Młodsi
naukowcy — chemicy i fizycy — wyrwani przez wojnę ze swej dotychczasowej kariery
zawodowej, wdrażali się w nową dziedzinę i wkrótce Instytut Kryminalno-Techniczny w
Hamburgu stał się centralą informacyjną dla wszystkich funkcjonariuszy policyjnych,
którzy w latach powojennego chaosu przynajmniej próbowali położyć tamę powodzi
zbrodniczości.
Gdy w roku 1949 z zachodnioniemieckich obszarów administrowanych przez
angielskie, amerykańskie i francuskie zarządy wojskowe utworzono Niemiecką
Republikę Federalną, zrozumienie, że sprawna praca w dziedzinie kryminalistyki jest
niemożliwa bez centralnej współpracy, stało się jeszcze bardziej naglące. Rząd federalny
w nowo zainstalowanej dla okrojonego państwa zachodnioniemieckiego stolicy Bonn za
poradą byłych kryminalistyków, jak Hagemann — ongiś szef pruskiej policji
kryminalnej (usunięty w cień w okresie narodowego socjalizmu) — starał się o
zorganizowanie federalnego urzędu kryminalnego. Po zaciętych walkach między
przedstawicielami federacji a odbudowanymi w roku 1945 czy wskrzeszonymi
zachodnioniemieckimi państwami związkowymi — od Bawarii, Hesji, Wirtembergii,
Badenii aż do północnej Nadrenii, Westfalii, Dolnej Saksonii, Szlezwiku-Holsztynu,
Hamburga, Bremy — założony został w 1951 taki Federalny Urząd Kryminalny.
Komórką zarodkową stal się Centralny Urząd Policyjny w Hamburgu. Na siedzibę
przeznaczono Wiesbaden, stolicę kraju Hesji. Ale jeszcze na kilka dni przed uzyskaniem
przez nowy urząd prawnego zahaczenia Bawaria usiłowała przeszkodzić jego założeniu i
doprowadzić do mniej powiązanej, luźnej współpracy policji krajowych. Dawna dążność
krajów niemieckich do suwerenności, na skutek alergicznych reakcji na właśnie
zakończoną erę narodowosocjalistyczną, z jej centralizacją i koncentracją władzy, żądała
zadośćuczynienia. Gdy w roku 1952 Federalny Urząd Policyjny podjął swą pracę pod
zwierzchnictwem prezydenta Hagemanna, Heesa, potem Dulliena i Dickopfa, był
instytucją, której brakowało jakiejkolwiek egzekutywy kryminalno-policyjnej. Zadaniem
jego było, między innymi, prowadzenie dla Republiki Federalnej centralnej kartoteki
daktyloskopijnej, rejestracja wszystkich meldunków o popełnionych przestępstwach,
schwytanych lub poszukiwanych przestępcach oraz wydawanie wykazów ściganych
przestępców. Sam jednak urząd nie był upoważniony do ścigania jakiegokolwiek
przestępstwa, chyba na wyraźne zarządzenie związkowego ministra spraw
wewnętrznych lub na prośbę jednego z zachodnich krajów związkowych. Każdy kraj
związkowy założył w swej stolicy własny Krajowy Urząd Kryminalny (lub Krajowy
Urząd Kryminalno-Policyjny), z własnym zbiorem odbitek daktyloskopijnych, rejestrami
czynów przestępczych i sprawców, co do których można było przypuszczać, że działali
lub mogliby działać tylko na terenie poszczególnych krajów, a nie poza ich granicami, na
większych obszarach terytorium Republiki Federalnej. Prawdziwa lub względami
polityki federalnej wywołana obawa przed każdą centralną organizacją policyjną
oddziaływała jednak na poszczególne kraje związkowe. Własne urzędy kryminalne nie
otrzymały pełnomocnictw w sprawie prowadzenia dochodzeń na terytorium własnego
kraju, chyba że chodziło o narkotyki i nieliczne inne przestępstwa. A mogły wkraczać
tylko wtedy, gdy władze miejscowe prosiły o pomoc. Musiały dopiero upłynąć lata,
wstrząsające zbrodnie musiały ujawnić niedoskonałość władz miejscowych, zanim —
przynajmniej w niektórych krajach — centralne władze policyjne otrzymały szersze
pełnomocnictwa. Lecz ta historia niemieckiej policji kryminalnej po zakończeniu drugiej
wojny światowej i w jej politycznym cieniu, jak wspomniałem, jest osobną sprawą. Tutaj
obchodzi nas ona tylko jako tło, na którym rozwinęły się niemieckie laboratoria
policyjne w owym czasie.
Podobnie jak pierwszy Centralny Urząd Policyjny w Hamburgu rozwinął się w
Związkowy Urząd Policyjny, tak Instytut Kryminalno-Techniczny w Wiesbaden stał się
Wydziałem Techniki Kryminalnej Federalnego Urzędu Kryminalnego. Wyposażenie
techniczne tego instytutu zostało tak udoskonalone, że w krótkim czasie mógł on zająć
czołowe miejsce wśród policyjnych laboratoriów po wojnie. Pododdziały dla chemii,
techniki, biologii, badania broni, a również toksykologii — pod kierownictwem takich
ludzi, jak Schreiber, Martin, Leszczyński, Smie, Gradmann — szybko zyskały uznanie.
Sama przez się narzucała się myśl podjęcia naukowo-technicznej tradycji krótkotrwałego
berlińskiego Instytutu Kryminalno-Technicznego. Wkrótce jednak okazało się, że brak
było wówczas do tego wielu założeń. W szczególności brakowało podbudowy — tych
małych, lecz po całym dawniejszym terytorium Rzeszy rozsianych kryminalnych
placówek badawczych, którym przypadało w udziale zadanie zbierania na miejscu
przestępstwa materiałów do badań, wykonywanie łatwiejszych i pilniejszych zadań oraz
fachowe i szybkie przekazywanie trudnego materiału Centralnemu Instytutowi
Kryminalno-Technicznemu. Te zadania musiały teraz podjąć krajowe urzędy kryminalne
i faktycznie w ich statutach przewidziano urządzenie krajowych laboratoriów
kryminalno-technicznych. Ale tylko w Bawarii, dzięki inicjatywie Heindla i jego
następcy, Meinerta, powstało tymczasem sprawne laboratorium kryminalno-techniczne,
zatrudniające techników, chemików i fizyków. Na skutek tradycyjnego usilnego dążenia
Bawarii do samodzielności rozwój takiego stanu rzeczy w roku 1952 posunął się już tak
daleko, że nikomu nie przychodziło na myśl uważać się tylko za placówkę zbiorczą
Federalnego Urzędu Kryminalnego. Zaznaczała się o wiele silniejsza dążność w
kierunku osiągnięcia takiej samej wydajności, jaką ma Federalny Urząd Kryminalnej, i
pracy w zupełnej od tego urzędu niezależności. Z drugiej strony większość krajów
związkowych nie rozporządzała zrazu żadnymi możliwościami skierowania przepływu
materiałów do Federalnego Urzędu Kryminalnego na właściwe tory. Brakowało nie
tylko odpowiednich naukowców i techników w zakresie kryminalistyki. Fakt, że
większość doświadczonych kryminalistyków niemieckiej policji aż do końca drugiej
wojny światowej związana była z erą hitleryzmu, często z powodu faktycznie mało
świadczącej o rzeczywistych poglądach politycznych przynależności do jakiejś
organizacji narodowosocjalistycznej, spowodował wyłączenie ich w szerokim zakresie z
dzieła odbudowy policji kryminalnej. Brak fachowców zmuszał co prawda do
przystosowania do rzeczywistości radykalnych zrazu mierników, które wielokrotnie nie
brały pod uwagę stosunków w czasach narodowego socjalizmu i problemu zachowania
się jednostki w totalitarnie rządzonym państwie. Mimo to na początku konieczne było
wykształcenie całkiem nowego pokolenia kryminalistyków, a wśród nich także
techników w zakresie kryminalistyki i urzędników śledczych obznajomionych z
możliwościami i zakresem kryminalistyki opartej na naukach przyrodniczych Wydział
Techniki Kryminalnej Federalnego Urzędu Kryminalnego zalewała powódź mniej lub
bardziej przypadkowo zebranego ważnego i nieważnego materiału badawczego. Drogi
łączące dla aserwatów i opinii, prowadzące z miejsc przestępstwa poprzez krajowe
urzędy kryminalne do Federalnego Urzędu Kryminalnego, i na odwrót, były uciążliwe,
jeśli na zasadzie osobistych stosunków nie było bezpośredniego kontaktu naukowców z
Wiesbaden z miejscowymi kryminalistykami, z pominięciem przepisów federalnych;
obok federalnej rywalizacji istniała także i tu dobra wola. Skutkiem tego wkrótce
Wydział Techniki Kryminalnej Federalnego Urzędu Kryminalnego nie potrafił, mimo
swego dobrego wyposażenia, podołać spełnianiu nazbyt licznych, niekontrolowanych
żądań w sprawie badań. Zaległości rosły. Policja kryminalna coraz dłużej czekać musiała
na wyniki badań, tak że często po ich nadejściu nie przedstawiały już one wartości dla
pracy śledczej Taki stan rzeczy zmusił także te kraje, które same skłonne były do
współpracy z laboratorium związkowym w Wiesbaden, do przyznania, że w danych
warunkach drogi łączności są zbyt długie i zbyt uciążliwe. Zrazu kraje te zmierzały
wciąż jeszcze do powoływania małych kryminalno— technicznych placówek
badawczych, jakie mieściły się także w systemie Urzędu Policji Kryminalnej Rzeszy.
Ale w większych krajach związkowych w toku tego rozwoju wystąpiło zjawisko
przemawiające za niepowstrzymanie rosnącym znaczeniem badań przyrodniczo-
medycznych jako pomocniczego środka pracy kryminalistycznej. Liczba żądanych
badań przybrała takie rozmiary, że Federalny Urząd Kryminalny nie mógł ich wykonać
nawet wtedy, gdy oddzielono sprawy ważne od mało ważnych i wszystkie proste badania
przeprowadzano w krajach związkowych. Prezydent Bawarskiego Krajowego Urzędu
Kryminalnego Meinert obliczył, że na każdy milion mieszkańców musi być do
dyspozycji w laboratoriach policyjnych jeden naukowiec z większą liczbą sił
pomocniczych, by sprostać wymaganiom. Wkrótce okazało się, że i jego obliczenia były
zaniżone. Wydział Techniki Kryminalnej Federalnego Urzędu Kryminalnego
rozporządzał wedle tego obliczenia tylko ułamkiem niezbędnych dla Republiki
Federalnej sił fachowych; krótkowzroczność zaś Federacji, jeśli chodzi o regulowanie
możliwości rozwojowych i opłacanie naukowców kryminalistyków, uniemożliwiała
pozyskanie większej liczby naukowców w zakresie nauk przyrodniczych, gdy skutkiem
rozkwitu gospodarczego w połowie lat sześćdziesiątych dla każdego zdolnego chemika,
fizyka czy biologa w prywatnej gospodarce otwierały się szanse jakich Federalny Urząd
Kryminalny nigdy nie mógł zaoferować. Bardziej ruchliwymi okazało się kilka
większych krajów związkowych. I one stanęły wobec trudności, starając się o
pozyskanie odpowiednich naukowców przyrodników. Ale nie tylko w Bawarii, lecz i w
innych krajach, jak Hesja, Dolna Saksonia czy Berlin Zachodni, w latach 1960-1965
rosła stale liczba naukowców i ich współpracowników. Oddano do dyspozycji poważne
środki finansowe na techniczne wyposażenie laboratoriów, tak że te ostatnie
dorównywały placówce wiesbadeńskiej. Tylko małe kraje kierowały zrazu swoje żądania
badań wyłącznie jeszcze do laboratorium Federalnego Urzędu Kryminalnego. Federalny
Urząd Kryminalny musiał liczyć się z rzeczywistością i rozwojem, który szedł w
kierunku zakładania nie tylko kryminalno-technicznych placówek badawczych, lecz i
dużych czy też większych samodzielnych laboratoriów w poszczególnych krajach.
Można się było skarżyć na zaniedbania, rywalizacje, egoizm, zastrzeżenia natury
politycznej czy trudne położenie. W końcu wyłoniło się pytanie, czy tak niezwykły w
stosunku do lat 1938— 1945 wzrost wymagań odnośnie do prac laboratoryjnych w jakiś
sposób, choćby nawet w bardziej umiarkowanych i uporządkowanych ramach, nie
zmuszał do zakładania owych laboratoriów krajowych i przybliżenia jeszcze także
wielkich laboratoriów do miejsc przestępstwa. Znamienne było, że tak wielki kraj
związkowy jak Północna Nadrenia— Westfalia w roku 1964/65 stanął wobec
konieczności rozsiania po całym kraju wielkiej liczby mniejszych placówek kryminalno-
technicznych, by tym sposobem ująć i regulować, przynajmniej w zasięgu krajowym,
dopływ materiału badawczego do laboratorium Krajowego Urzędu Kryminalnego. Nic
nie świadczyło dobitniej o narastaniu wymagań w dziedzinie badań przyrodniczo-
technicznych. Niezależnie od tego, jak w przypadku dostatecznie wczesnej i jeszcze
większej rozbudowy laboratoriów tego Krajowego Urzędu Kryminalnego oraz jednolitej
organizacji niemieckiej policji kryminalnej przedstawiały się możliwości Federalnego
Urzędu Kryminalnego — nie było teraz innego wyboru, jak tylko wyjść najlepiej z
zaistniałej sytuacji. Mogło to oznaczać tylko starania Federalnego Urzędu Kryminalnego
o popieranie krajów związkowych w kształceniu naukowców i techników, a przez to
nawiązywanie osobistych i rzeczowych stosunków z usamodzielnionymi laboratoriami
krajowymi. Urząd len mógł również zmierzać do stworzenia sobie w przyszłości takiej
pozycji, która umożliwiałaby rozwinięcie się w centralną placówkę badawczą i
wykorzystywanie doświadczeń oraz opracowywanie nowych metod przyrodniczo-
technicznych w dziedzinie kryminalistyki. Z drugiej strony, z konieczności przypadłoby
mu stanowisko instancji rozstrzygającej w trudnych przypadkach, gdy sądom nie
wystarczały wyniki jakiegoś krajowego laboratorium. Czy urząd ten będzie mógł
osiągnąć taką pozycję, zależało od zmniejszania się rywalizacji między Federacją a
krajami związkowymi, od rozbudowy aparatu naukowego Federalnego Urzędu
Kryminalnego. Na tej drodze czekało tysiące problemów. Nie upraszczało ich to — w
niemałym stopniu wskutek niewystarczalności Federalnego Urzędu Kryminalnego — że
wskrzeszono ideę Ryszarda Kockla: uczynienie instytutów sądowo-medycznych siedzibą
całej kryminalistyki przyrodniczo-technicznej. Najbardziej znany uczeń Kockla,
niezmiernie aktywny Westfalczyk Raestrup, zmarł wprawdzie przedwcześnie w 1955
roku, ale swoją i Kockla ideę przekazał swemu uczniowi Emilowi Weinigowi. Profesor
Weinig po roku 1948 uczynił z Instytutu Sądowo-Medycznego przy uniwersytecie w
Erlangen placówkę, w której wraz z wybitnym zespołem lekarzy, chemików, fizyków i
techników przeprowadzał wszelkie ważne dla kryminalistyki przyrodnicze i techniczne
badania — od sekcji sądowo-lekarskich przez toksykologię do badania włókien tkanin
czy śladów pozostawionych przez obuwie. Profesor Bertold Mueller, dyrektor Instytutu
Sądowo-Lekarskiego w Heidelbergu, prowadził badania w równie rozległym zakresie.
W instytutach medycyny sądowej w Kilonii czy w Berlinie Zachodnim pracowali tak
wybitni toksykologowie, jak Vidie i Tribilla. Co się tyczy toksykologii, to faktycznie
medycyna sądowa i kryminalistyka przyrodnicza były bardzo zbliżone. Wciąż na nowo
poruszano kwestię, czy toksykologia w ogóle należy do laboratoriów kryminalno-
technicznych w Wiesbaden czy Monachium, czy Hanowerze, nie zaś raczej do
instytutów sądowo-medycznych, gdzie winni się nią zajmować chemicy i gdzie, w
ramach poszczególnych przypadków, wyrokowaliby o niej lekarze sądowi.
Proponowano takie rozwiązanie, by laboratoria policji kryminalnej przeprowadzały tylko
te analizy toksykologiczne, które na podstawie długiego doświadczenia mieściły się w
gwarantowanym zakresie rutyny fachowej, podczas gdy instytuty uniwersyteckie
poświęciłyby się przede wszystkim dalszemu naukowemu rozwojowi i interweniowały
jako wyższa instancja wówczas, gdy możliwości laboratoriów policyjnych byłyby
niewystarczające. Nie dało się jednak pominąć faktu, że tymczasem w laboratoriach
policji kryminalnej pracowali także fachowcy, którzy sami wnosili wkład wiedzy, a
także, że większość tych laboratoriów tymczasem sama zatrudniała lekarzy sądowych
albo nawet powierzano lekarzowi sądowemu kierownictwo.
Warunki, w jakich w pięćdziesiątych i sześćdziesiątych latach XX wieku rozwinęły
się przyrodniczo-techniczne laboratoria zachodnioniemieckiej policji kryminalnej, były
przeto różnorodne i trudne. Nie było żadnego jasnego planu organizacyjnego, do jakiego
ongiś zmierzano, i jaki przejściowo został zrealizowany.
Obojętne jednak, jak byłyby wyważone wzajemne stosunki między laboratoriami
Federacji i krajów związkowych czy instytutów medycyny sądowej w toku dalszego
rozwoju — jednoznaczne było to, że laboratoria policyjne w Niemczech zachodnich
stały się niezbędnymi komponentami pracy kryminalno-policyjnej i że ich znaczenie
wzrastało szybciej niż ich wydajność.
Jakkolwiek droga rozwoju niemieckich laboratoriów kryminalno-policyjnych,
poprzez wzrost i upadek Niemiec między wojną, rewolucją, drugą wojną i podziałem na
dwa państwa, może wydawać się szczególnie zawiła, niemniej stanowi ona przykład
rozwoju, jaki dokonał się w wielu częściach Europy w pierwszej połowie stulecia. Także
Francja, Belgia, Holandia, Włochy, Dania, Norwegia i wszystkie kraje
wschodnioeuropejskie, które dostały się w zasięg potęgi Niemiec czy Związku
Radzieckiego, w mniejszym czy większym zakresie dotknięte zostały przez drugą wojnę
światową. Rozwój policji kryminalnej w tych krajach w wielu przypadkach został
przerwany, albo, jak w Austrii, zaciążyły na nim niemieckie wpływy polityczne. Tylko
Szwajcarii, Szwecji, Hiszpanii i Portugalii udało się uniknąć skutków wojny. Ale
obojętne, jaką drogę obrała własna historia tych krajów i historia ich policji kryminalnej,
wszystkie większe kraje europejskie położone na zachód od powstałej po wojnie wielkiej
linii demarkacyjnej między Wschodem a Zachodem — włączyły w ramy policji
kryminalnej, w tej czy innej formie, laboratoria przyrodniczo-techniczne, posiadające
przeważnie wydziały toksykologii. W wielu krajach okupowanych w czasie wojny przez
Niemców przykład berlińskiego Instytutu Kryminalno-Technicznego podziałał
zapładniająco, a oddziaływanie to nie ustało po zakończeniu wojny. Przodującą rolę
grała tu Francja ze swoim Laboratorium Policji Naukowej67 na Quai des Orfevres i na
placu Mazas w Paryżu, jak również z licznymi wykoncypowanymi w czasie niemieckiej
okupacji wielkimi Międzyregionalnymi Laboratoriami Policji Naukowej68 w Tuluzie,
Lille, Marsylii i wielu innych miastach, które pomału, ale stanowczo ugruntowywały
swą pozycję obok licznych francuskich instytutów medycyny sądowej i laboratoriów
toksykologicznych przy wydziałach farmaceutycznych. I tu — w obliczu powojennego
rozwoju w Niemczech — ciekawe było stwierdzenie, że taki w zupełności
centralistycznie i sztywno przeorganizowany system policyjny, jak francuski, z góry
przewidywał rozmieszczenie większych laboratoriów w całym kraju. We Włoszech,
obok również licznych instytutów medycyny sądowej i laboratoriów, czynne było
laboratorium Wyższa Szkoła Policji Naukowej 69 W Szwajcarii powstał wybitny Oddział
Kryminalno-Techniczny miejskiej policji kryminalnej w Zurychu czy Wydział
Kryminalno-Techniczny państwowej prokuratury kantonu Bazylei. Szwecja utworzyła
Techniczne Laboratorium Policyjne i Państwowe Laboratorium Chemii Sądowej w
Sztokholmie. Dania posiadała Techniczny Oddział Policji Państwowej70 w Kopenhadze,
Finlandia — swoje centralne Laboratorium Policyjne w Helsinkach. Holandia stworzyła
swe Laboratorium Sądowe przy Ministerstwie Sprawiedliwości w Hadze.
Prawie w tym samym czasie co w Niemczech j poczyniono w Anglii decydujące
starania w celu założenia laboratoriów kryminalno-technicznych. Po roku 1930
przeważyło także w Londynie przekonanie, że wśród będących do dyspozycji
uniwersyteckich profesorów chemii oraz niewielu lekarzy sądowych, chemików,
fizyków i biologów, prywatnych instytutów, niemożliwością jest znaleźć wystarczającą
liczbę ludzi mogących przejąć stale wzrastającą ilość zleceń policji kryminalnej i władz
prokuratorskich.
W Anglii minęły czasy speców od wszystkiego w rodzaju Stevensona, Lyncha czy
Willcoxa, czasy Home Office Analysts 71. C. R. Cutberth, późniejszy nadinspektor
laboratorium policyjnego Scotland Yardu, grał w owych czasach rolę oficera
łącznikowego, stale poszukującego odpowiednich ekspertów. Coraz częściej spotykał się
z odmową. Powodem było przeciążenie pracą z powodu innych zadań, niedoświadczenie
w kwestiach kryminalnych i niechęć do stawania w sądzie w charakterze świadka.
Niektóre władze policyjne w kraju radziły sobie same. Athelstan Popkess stworzył w
Nottingham własne laboratorium. W Sheffield główny konstabl Percy Sillitoe założył
bardzo sprawne laboratorium pod kierownictwem młodego toksykologa i patologa,
Jamesa M. Webstera w Chesterfield.
W roku 1928 Archer Bai, zastępca londyńskiego prezydenta policji, i profesor
Sydney Smith z Edynburga próbowali przekonać brytyjskie Ministerstwo Spraw
Wewnętrznych o niezbędności własnych laboratoriów policyjnych. Było jeszcze za
wcześnie. Wrogie nastawienie znacznej części funkcjonariuszy policyjnych do nauki,
które już przy wprowadzaniu nowych metod identyfikacji działało tak hamująco, jeszcze
nie zostało przełamane. Wiele lat upłynęło, zanim dwóm niezwykłym osobistościom
udało się przełamać najsilniejsze opory. Byli to lord Trenchard, obecny prezydent policji
w Londynie, i sir Arthur Dickson, zastępca podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw
Wewnętrznych. Trenchard założył w Hendon Kolegium Policyjne, a w ślad za tym w
1936 roku szkołę urzędników policyjnych. Uczono w niej systematycznie metodyki
śledztwa policyjnego. Przy tym stale wskazywano na znaczenie metod przyrodniczo-
technicznych i środków pomocniczych.
Tak więc Trenchard nalegał na utworzenie w Hendon stałego laboratorium
chemiczno-fizycznego i zatrudnienie naukowców, którzy by stale pozostawali do
dyspozycji policji. Arthur Dickson, sam w wolnym czasie zajmujący się chemią, fizyką i
biologią, zaproponował angielskiemu Ministerstwu Skarbu, by każda z 183 placówek
policyjnych w kraju dawała finansowe świadczenie na rzecz centralnego zarządu
laboratoriów w Londynie, przy czym wysokość udziału miała zależeć od możliwości
odnośnego urzędu. W ramach wzajemnego świadczenia każdy urząd policyjny mógł
przesyłać do tego laboratorium materiały do badania i zlecać przeprowadzanie
bezpłatnych analiz.
Propozycje Dicksona zaakceptowano w latach 1933/34. To pierwsze angielskie
laboratorium policyjne otrzymało nazwę Metropolitan Police Laboratory [Stołeczne
Laboratorium Policyjne] i — jak sobie życzył Trenchard — początkowo urządzono je w
Hendon. Potem otrzymało siedzibę w Scotland Yardzie. Jednak już w niewiele lat
później powstało sześć dalszych laboratoriów, rozmieszczonych w całej Anglii i Walii, i
otrzymały one nazwę Home Office Regional Laboratories72. Znajdowały się w
Nottingham, Birmingham, Prenton, Bristolu, Cardiff i Wakefield. To ostatnie
laboratorium, miarodajne dla całego północnego wschodu, zostało później przeniesione
do Harrogate. Ludzi, którzy budowali te instytuty, czekały ciężkie lata prób, nieufności,
a często i drwin ze strony starszych urzędników kryminalnych, jak przedtem, tak i teraz
reprezentujących pogląd, że ich młodzi koledzy zatracą wszelki instynkt
kryminalistyczny, gdy zdadzą się już tylko na nauki przyrodnicze. Stanęli, tak jak w
Niemczech, wobec problemu kompetencji i współpracy z toksykologami
uniwersyteckimi, lekarzami sądowymi i całym szeregiem prywatnych laboratoriów
chemiczno-toksykologicznych. Ale niezbędność wielkich laboratoriów była tak
niewątpliwa, że trzeba było tylko niewielu lat, by przezwyciężyć najgwałtowniejsze
opory i przynajmniej utorować drogę współpracy.
Cóż jednak znaczyły te trudności w Starym Świecie wobec walk, jakie stoczyć
musiały nauki przyrodnicze w służbie sądu po drugiej stronie Atlantyku, zanim można
było przerzucić pomost łączący je z kryminalistyką. Podobnie jak system
daktyloskopijny z opóźnieniem przyjął się w Stanach Zjednoczonych i tylko przy
zaciętym oporze zdobył w końcu mocną pozycję, tak i pierwsi pionierzy sądowych nauk
przyrodniczych napotkali nieopisane przeszkody. Ludzie tacy jak Rudolf Witthaus w
Nowym Jorku byli samotni jeszcze na przełomie ostatniego wieku, a więc w czasie, gdy
w Europie liczono znakomitych toksykologów na setki. Także jeszcze trzydzieści lat
później Aleksander Otto Gettler był w mniejszym lub większym stopniu samotną
postacią, której istotne znaczenie zarówno społeczeństwo, jak i ogól urzędników
policyjnych od Nowego Jorku po Los Angeles w zasadzie nie pojmowały. A jednak kraj
ten, gdzie w niespokojnej mieszaninie narodowości dorastało już nowe pokolenie,
mające po drugiej wojnie światowej stanowić o międzynarodowym postępie w wielu
dziedzinach nauk przyrodniczych, także jeśli chodzi o walkę o zastosowanie nauk
sądowych, wydał postacie pionierskie o nader zróżnicowanym, a nawet awanturniczym
charakterze, jakich niewiele znała Europa.
Wśród nich byli tacy ludzie, jak August Vollmer i Edward Oskar Heinrich. Obydwaj
zaczynali od niczego. Vollmer był listonoszem w Berkeley (tej później tak sławnej
siedzibie kalifornijskiego uniwersytetu), gdy w roku 1905 wydawca dziennika
„Gazette”, Richardson, zatrzymał go na ulicy i oświadczył: „Gus, chcemy, byś w czasie
wyborów kandydował na szefa policji i wyrzucił stamtąd łajdaków przychodzących tu z
San Francisco”. W tymże roku Vollmer faktycznie został szefem policji w Berkeley i
wprowadził się do malutkiego biura za remizą na sikawki strażackie. Akta policyjne
składały się z notesu z kilku danymi o znanych w mieście łotrach.
Na zewnątrz Vollmer był szefem policji jak tysiące innych — bez wykształcenia,
zobowiązany wobec swych wyborców i od nich zależny. Ale posiadał zdolności
kryminalistyczne. W dwa lata po jego wyborze rejestrowano w Berkeley najniższą we
wszystkich miastach Kalifornii liczbę przestępstw. W kontakt z toksykologią wszedł
Vollmer po raz pierwszy w roku 1908, gdy w Berkeley znaleziono trupa z flaszką kwasu
pruskiego w ręku. Jeden z policjantów Vollmera zameldował, że chodzi o samobójstwo.
Vollmer jednak spotkał się przypadkowo z zaprzyjaźnionym chemikiem nazwiskiem
Loeb. Ten oświadczył mu, że uważa samobójstwo za niemożliwe. „Kwas pruski —
twierdził Loeb — powoduje natychmiastową śmierć. Mięśnie wiotczeją, zmarły nic
może utrzymać flaszki w ręce. Ktoś inny mu ją wcisnął.” Potem Vollmer opowiadał:
„Morderca uszedł. Ale stwierdziłem, że my, ludzie z policji, byliśmy tylko kupą
durniów”.
Skłonił Loeba, by zarówno dla niego, jak i dla jego policjantów wygłaszał wykłady o
wykrywaniu trucizn. Wkrótce zaprosił innych fachowców: chemików, biologów i
fizyków. W końcu zaangażował kilku z nich jako stałych nauczycieli w głównej
kwaterze policji, która tymczasem z izby za remizą na sikawki przeprowadziła się do
własnego budynku. Taki był początek historii prawdopodobnie pierwszego policyjnego
laboratorium chemicznego i pierwszej szkoły przyrodniczych nauk sądowych na ziemi
amerykańskiej. Vollmer znalazł zwolenników i uczniów — przychodzili dobrowolnie z
całego Zachodu: szeryfowie, szefowie policji, ale także młodzi studenci prawa. Należeli
do tej nowej Ameryki, która zaczynała czuć się odpowiedzialna za całość spraw i była
niezadowolona ze stanu większości amerykańskiej policji, jak również z
amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Wskutek dogmatyczno-scholastycznego
wykształcenia Loeb stawiał osobiste zeznania świadków ponad wszystko, obiektywną
wartość naukowych dowodów uznając tylko z oporem. Kursy naukowe zaczęły się w
Berkeley w czerwcu 1910 roku. To, co posiał Vollmer, było z konieczności tylko
kilkoma nasionami na olbrzymiej nieuprawnej roli. Ale wkrótce przyniosły one pierwszy
plon. W roku 1919 zarząd miejski w Lewisville prosił Vollmera o reorganizację
miejskiej policji i urządzenie laboratorium. Za nim poszło w roku 1925 Los Angeles, w
roku 1927 — Detroit.
Może to był przypadek, a może coś więcej, że w roku 1918 osiedlił się w Berkeley
inny człowiek, który zastosowanie postępu nauk przyrodniczych do kryminalistyki obrał
sobie jako główne życiowe zadanie: Edward Oskar Heinrich. Miał lat trzydzieści siedem
i pochodził z małego miasteczka Clintoville w Wisconsin. Ojciec jego, rodowity
Niemiec, nigdy nie doszedł do dobrobytu i Heinrich pierwsze swe pieniądze zarabiał
zbieraniem flaszek po whisky. W roku 1895 w jego domu rodzicielskim była tak
katastrofalna sytuacja materialna, że musiał opuścić szkolę. Przebijał się przez życie jako
kasjer i goniec w pewnej aptece w Tacoma, w stanie Waszyngton. Tu nauczył się
podstawowych pojęć z dziedziny chemii i toksykologii. W czasie wojny rosyjsko-
japońskiej udała mu się mała spekulacja pszenicą. Ze swym zyskiem 18 dolarów udał się
w drogę do Berkeley, by studiować „prawdziwą chemię”. W roku 1908 wrócił do
Tacoma jako „chemik miejski urządzeń sanitarnych”. Nastąpił punkt zwrotny w jego
życiu. Został osobistym przyjacielem szeryfa, a zajmowanie się sprawami kryminalnymi
ujawniło mu, jak wielce pożyteczna może być chemia w ich wyświetlaniu. Pierwszy
wypadek dotyczył zatrutego tortu, podarowanego pewnemu strażnikowi, by go zgładzić.
Heinrichowi udało się doprowadzić do wykrystalizowania trucizny i zidentyfikowania
jej pod mikroskopem. W kilka lat później został szefem policji w Almeda nad zatoką
San Francisco. Po czasowym pobycie w Boulder w stanie Colorado Heinrich osiadł na
resztę życia w Berkeley. Liczne wielkie sprawy kryminalne przyniosły mu sławę, przede
wszystkim sprawa Karola Henryka Schwarza. Tu udało się Heinrichowi na podstawie
samych tylko chemicznych badań wykazać, że człowiek, którego nazwiskiem określono
sprawę, Karol Henryk Schwarz, 30 czerwca 1925 podpalił swoją zagrożoną
bankructwem fabrykę chemiczną w Walnut Creek i upozorował własną śmierć w
płomieniach, by za pośrednictwem rzekomej wdowy zainkasować znaczne sumy
ubezpieczeniowe. Karol Henryk Schwarz zabił swego świeżo przyjętego asystenta
nazwiskiem Barbe, o budowie ciała podobnej do jego własnej, a zwłoki spalił w fabryce.
Podczas gdy Vollmer aż do swego samobójstwa w roku 1953 niestrudzenie działał
poprzez własną pracę wychowawczą, podróże z miasta do miasta, wykłady i propozycje
reform — oddziaływanie Heinricha polegało przede wszystkim na zachęcie, jaką
stanowiły jego osiągnięcia dla licznych Amerykanów, w dobrym, zrazu jednak także i w
złym znaczeniu. Podobnie jak ongiś eksperci od daktyloskopii wyrastali jak grzyby po
deszczu, oferując za dobrym wynagrodzeniem swe usługi władzom policyjnym i sądom,
tak teraz pojawili się nagle w całej Ameryce samozwańczy „rzeczoznawcy”. Byli
między nimi ludzie zdolni, którzy w ramach swych możliwości wykonywali godną
zaufania pracę, ale byli także zwyczajni szarlatani i oszuści, wykorzystujący raz po raz
amerykański liberalizm i brak jakichkolwiek przepisów regulujących sprawy
rzeczoznawstwa — ludzie, którzy szukali tylko własnej korzyści. Gdy w Europie chemia
sądowa i toksykologia kroczyły własnymi drogami — nie bez omyłek i błędnych
rozstrzygnięć — wystąpienia amerykańskich „ekspertów” skutkiem ich braku skrupułów
prowadziły do wstrząsających fałszywych wyroków. Jedną z najbardziej typowych i
najsmutniejszych postaci, „doktora” Alberta Hamiltona, spotkamy jeszcze, gdy
zajmować się będziemy historią balistyki sądowej. Co najmniej przez dwadzieścia łat
działali oni nieledwie bez przeszkód. Wielu z nich pracowało jeszcze w okresie po
Roaring Twenties73, ba, nawet po drugie; wojnie światowej. Skandale jednak, jakie
wywoływali, wzburzyły w końcu świadomą odpowiedzialności Amerykę tak samo, jak
wyzwanie ze strony gangsterstwa, które przyczyniło się do przykładowego wzrostu
Federal Bureau of lnvestigation — Federalnego Biura Śledczego.
Przy końcu lat trzydziestych jedynymi poważnymi reprezentacjami policji w
Ameryce, pracującymi w oparciu o nauki przyrodnicze, byli chemicy i toksykologowie
w biurach „medical examinerów” i nielicznych przewidujących koronerów, chemicy
przeważnie w zainspirowanych przez Vollmera laboratoriach policyjnych w Los
Angeles, Minneapolis, Toledo, Seattle czy Salt Lake City oraz prywatni pionierzy tej
miary co Oskar Edward Heinrich. W roku 1929 John J. O’Connel, zastępca głównego
inspektora policji w Nowym Jorku, stworzył także w ramach wyższej szkoły policyjnej
laboratorium z współczesnym chemiczno-fizycznym wyposażeniem.
W tym samym roku postało przy North Western University w Chicago „Scientific
Crime Detection Laboratory”74, które (jak się jeszcze dowiemy) rozwój swój
zawdzięczało w pierwszym rzędzie wybitnemu amerykańskiemu pionierowi balistyki,
Calvinowi Goddardowi. W owych latach eksperci broni palnej, tacy jak Tomasz Lewis,
Charles Guniher czy Julian Malcher, założyli laboratoria, które później pracowały także
w dziedzinie chemiczno — przyrodniczej. Tak samo jednak jak w dziedzinie
identyfikacji, dopiero rozwój Federalnego Biura Śledczego, uczyniwszy potężny krok
naprzód, zrealizował marzenia, jakie w znacznie skromniejszych ramach europejskich
mieli ludzie pokroju Heindla. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy powstał berliński
Instytut Kryminalno-Techniczny, Edgar Hoover otworzył w Waszyngtonie zrazu
niewielkie laboratorium przyrodniczo — techniczne, o którym w kilkadziesiąt lat później
Cuthbert, wzmiankowany już nadinspektor Scotland Yardu, powiedział: „To jest
laboratorium, o jakim marzy każdy naukowiec sądowy”.
Zadaniem wielkich laboratoriów, wyposażonych w najnowocześniejsze aparaty,
miała być pomoc dla sił policyjnych Stanów Zjednoczonych, rozdrobnionych w
poszczególnych stanach czy miastach, w opracowywaniu materiałów dowodowych
metodami przyrodniczymi. Powtórzyła się walka, jaką Hoover prowadzić musiał w
dziedzinie identyfikacji — walka przeciw interesom policji poszczególnych stanów,
przeciw niewydolnym laboratoriom, zawzięcie walczącym o swój byt, przeciw
prywatnym instytutom, które „skumane” były z politykami i szefami policji lub dzieliły
się z nimi swymi zyskami, przeciw lokalnemu ograniczeniu i brakowi zrozumienia.
W połowie wieku jeszcze dalej było do końca tej walki niż — na znacznie mniejszym
terytorium niemieckim — do kresu występujących tam napięć i trudności w stosunkach
między laboratorium w Wiesbaden a rozrastającymi się laboratoriami w
zachodnioniemieckich krajach związkowych. Ale chemicy, fizycy i biologowie
Federalnego Biura Śledczego dzięki wzorowej działalności zmuszali coraz większą
liczbę stanów i miast, by albo zwracały się do Waszyngtonu, albo zreformowały czy
zakładały własne laboratoria. Rozstrzygające znaczenie miał przy tym niezwykły rozwój
amerykańskich nauk przyrodniczych po drugiej wojnie światowej i tak samo niemal
płodny w następstwa wewnętrzny przewrót, dzięki któremu z wolna, ale zdecydowanie
nauka w Ameryce z ośmieszanej przez masy sierotki przekształciła się w przedmiot
narodowej dumy. Częstokroć rewolucyjny wkład w rozwój nauk przyrodniczych,
dokonany przez amerykańskich badaczy po roku 1945, i międzynarodowa reputacja,
jaką sobie wywalczyli przedstawiciele tego kraju, oddziaływały w tym samym kierunku.
Jeszcze około połowy wieku laboratoria amerykańskie stanowiły na ogół — teraz,
zarówno jak i przedtem — przykład niezwykłego terytorialnego rozdarcia,
różnorodności i niejednolitości. Obok Crime Laboratory75 biura szeryfa w El Centro w
Kalifornii znajdowało się wielkie Criminological Laboratory w Los Angeles County
Sheriff Department76; Crime Laboratory w Georgii obok Scientific Police Laboratory
City of Oakland 77; Laboratorium przy Criminal Investigation Section78 biura prokuratury
w Trenton w New Jersey obok Santa Anna County Laboratory of Criminalistics79 w San
Jose; albo w tym samym mieście St. Paul Crime Detection Laboratory80, Bureau of
Criminal Apprehension81 w Minnesota obok Crime Detective Laboratory stanu
Minnesota. Ponadto działały laboratoria chemiczno-toksykologiczne, laboratoria
„medical examinerów” lub bardziej postępowych koronerów w rodzaju Henryka Turkela
w San Francisco. Tutaj pracowało wielu toksykologów, którzy, jak następcy Gettlera:
Umberger, Sidney Keye z Richmond, Henry C. Freimuth z Baltimore lub A.W. Freireich
z Nassau County N.Y., zyskali międzynarodową sławę. Inni toksykologowie sądowi,
których nazwiska coraz bardziej znane były poza granicami Ameryki, jak Abraham
Stolman czy Leo R. Goldbaum, pracowali w laboratoriach państwowych urzędów
zdrowia lub w analogicznych laboratoriach armii amerykańskiej. Rozdrobnienie,
rywalizacja i wpływy polityczne wciąż jeszcze przeszkadzały w pracy. Ale sprawność
nawet małych laboratoriów była nieporównywalna z niskim poziomem lat trzydziestych.
Coraz więcej wychodziło z nich ludzi o dalekosiężnym spojrzeniu, mających wielkie
cele na oku, a na swój czas byli oni nawet bardziej dalekowzroczni niż niektórzy
naukowcy-kryminalistycy Starego Świata. Gdy uniwersytet kalifornijski w Berkeley
założył w roku 1950 własny Wydział Kryminologii i Kryminalistyki, stworzył przez to
prawdopodobnie najpoważniejszy w całym świecie fakultet tego rodzaju z sześcioma
profesorami zwyczajnymi, dziewięcioma nadzwyczajnymi i trzema docentami
prywatnymi. Jego być może najwybitniejszym reprezentantem w dziedzinie
kryminalistyki przyrodniczej, znanym szeroko poza Ameryką, stał się profesor Paweł
Leland Kirk.
Tak wyglądały decydujące etapy drogi, którą nauki przyrodnicze weszły do
kryminalistyki i znalazły schronienie w dużych i małych kryminalno— policyjnych
ośrodkach w świecie. Znamienne było, że właśnie te narody i państwa, które dopiero po
drugiej wojnie światowej osiągnęły niezależność, prawie bez wyjątku poszły drogą
bezpośredniego włączania wiedzy przyrodniczej w organizację policyjną. Indie
posiadały albo założyły swoje własne naukowo -policyjne laboratoria w Agrze,
Bombaju, Kalkucie, Jajpurze, Lucknow, Madrasie i w Putnie. Birma utrzymywała
przyrodniczo— techniczne laboratoria policyjne w Rangunie i Inscejn. Nie inaczej
wyglądała sprawa w Syjamie, na Filipinach i w wielu innych państwach.
Rozwój w tej dziedzinie w Anglii posłużył tu również wielokrotnie jako wzór, na
przykład dla Australii, Nowej Zelandii, Afryki Południowej i Kanady. Australia
posiadała laboratoria policyjne w Brisbane i Melbourne, Kanada w Montrealu, Toronto,
Ottawie, Sackville, Reginie (trzy laboratoria sławnej Royal Canadian Maunted Police —
Królewska Kanadyjska Policja Konna), Nowa Zelandia w Wellingtonie, Auckland,
Christchurch i Dunedin. Japonia należała do krajów, które również powierzały prace
sądowo-przyrodnicze prawie wyłącznie instytutom medycyny sądowej. Lecz także i w
Tokio powstał policyjny instytut naukowo-badawczy.
U schyłku pierwszej połowy XX wieku chyba nie istniało na świecie żadne
laboratorium policyjnej w którym na drzwiach do jednego z najważniejszych oddziałów
nie widniałby napis brzmiący jednakowo lub bardzo podobnie w najprzeróżniejszych
językach świata — mianowicie: „Toksykologia”.

═══════ ♦ ═══════
15. Sierżant-zwiadowca Naylor z Wydziału Kryminalno— Śledczego w angielskim
mieście Bradford nie mógł przewidzieć niezwykłego przypadku, z którym miał się
zetknąć, gdy w nocy z 3 na 4 maja 1957 wysłano go do pewnego domu w Thornbury
Crescent.
Naylor otrzymał nowoczesne wykształcenie, które nauczyło także „frontowych”
pracowników kryminalnych rozpoznawania problemów przyrodniczych i możliwości
dowodowych na miejscu przestępstwa. Był oto u początków śledztwa w sprawie
przestępstwa, którego wyjaśnienie miało dostarczyć wzorcowego przykładu osiągnięć,
do jakich zdolne były laboratoria policyjne, jeśli współdziałali w nich bezpośrednio
zarówno patologowie, jak i toksykologowie i — jasno zdając sobie sprawę ze swych
kompetencji — szukali i nawiązywali współpracę z najlepszymi biegłymi spoza
laboratoriów.
Krótko przed północą praktykujący lekarz oddziału kryminalno-śledczego w
Bradford zameldował telefonicznie, ze o godzinie 11.30 zaalarmowany został przez parę
małżeńską nazwiskiem Skinner, zamieszkałą w pewnym domu na Thornbury Crescent.
Sąsiadka Skinnerów Elżbieta Barlow miała niespodziewanie zemdleć w kąpieli. Lekarz
zastał ją już martwą, i to w tak szczególnych okolicznościach, że zawiadomił policję.
Dom, który ujrzał Naylor, był domem czynszowym, z ubikacją i kuchnią na parterze,
sypialnią i łazienką na pierwszym piętrze. U góry na schodach czekał lekarz i młodszy,
trzydziestoośmioletni mężczyzna. Młodszy mężczyzna, stosunkowo opanowany,
przedstawił się jako Kenneth Barlow, pielęgniarz w szpitalu Św. Łukasza w pobliskiej
miejscowości Hudderfield i mąż zmarłej.
Barlow przypatrywał się w milczeniu, jak lekarz zaprowadził sierżanta do łazienki.
Woda była spuszczona. Na dnie wanny leżały zwłoki trzydziestoletniej kobiety, Elżbiety
Barlow.
Spoczywała na boku, ręce były podkurczone, jak gdyby spała. Prawdopodobnie
zwymiotowała, gdy siedziała czy leżała w kąpieli, zasłabła, wpadła do wody głową na
dół i utonęła. Na zwłokach nie było żadnych śladów wskazujących na zadanie gwałtu.
Sierżant jednak zauważył, zanim lekarz zabrał głos, że źrenice zmarłej były niezwykle
rozszerzone. „Muszę przyjąć, że zmarła była pod działaniem jakiegoś lekarstwa — rzekł
lekarz.— Jest to tylko przypuszczenie. Proszę wysłuchać historii pana Barlow. Tu jest
mój adres. Niestety muszę odejść…”
Naylor wysłuchał, co Barlow — bez zająknienia — opowiedział. Wedle jego
zeznania Kenneth i Elżbieta Barlow, która pracowała w pralni, mieli wolny dzień. Po
herbacie o piątej Elżbieta Barlow położyła się do łóżka i prosiła męża, By ją zawołał o
19.30, ponieważ miała ochotę obejrzeć program telewizyjny. Jeszcze w czasie
nadawania programu ponownie położyła się do łóżka, ponieważ niedobrze się czuła.
Nękały ją wymioty. Barlow zmienił powalaną pościel i w końcu sam udał się na
spoczynek. Wkrótce potem żona skarżyła się na gorąco i poty i oświadczyła, że się
wykąpie. Potem Barlow zasnął. Gdy niedługo po jedenastej obudził się, łóżko koło niego
było puste. Z łazienki przedostawało się światło. Barlow pospieszył tam i zastał żonę
utopioną. Początkowo próbował wyjąć ją z wody, ale ciało było za ciężkie. Spuścił
przeto wodę i próbował żonę ożywić przez sztuczne oddychanie. Wszystko na próżno.
Naylor rozejrzał się po domu. W sypialni zastanowiło go, że piżama, którą miał na
sobie Barlow w czasie akcji ratunkowej, była zupełnie sucha. Wszystko, co poza tym
zauważył Naylor, zdawało się potwierdzać opowieść Barlowa. Ale wobec suchego stroju
nocnego Barlowa narzucało się pytanie: jak to możliwe, że był on suchy, skoro Barlow
usiłował wyciągnąć żonę z wody?
Sierżant zawiadomił telefonicznie swego szefa, H.S. Price’a. Oświadczył, iż wydaje
mu się, że należałoby powiadomić „ludzi z Harrogate” (rozumiał przez to tamtejsze
laboratorium policyjne). Około dziesięciu minut później przybył Price i zauważył kilka
szczegółów, które go również zadziwiły. Nie było na przykład żadnych rozprysków
wody na ścianach czy też na podłodze łazienki. Wydawało mu się nie do pomyślenia, by
Barlow manipulował przy pełnej wannie, tak by woda nie wychlapała się na podłogę.
Wobec tego Price porozumiał się z laboratorium w Harrogate. Główny inspektor Coffey,
który tam pełnił nocną służbę, przyrzekł, że wraz z patologiem i lekarzem sądowym,
doktorem Dawidem Price, uda się do Bradford. Około 3.30 w nocy przybyli po
uciążliwej jeździe przez ciemne ulice.
Doktorowi Price od razu rzuciło się w oczy, że w zgięciu skurczonych ramion zmarłej
znajdowała się woda. To przemawiało przeciw twierdzeniu Barlowa, że próbował ją
ożywić przez sztuczne oddychanie. Naczelny inspektor Coffey znalazł tymczasem w
jakimś kącie kuchni dwie strzykawki do zastrzyków. Jedna strzykawka była wilgotna.
Barlowa nie zmieszało żądanie wyjaśnienia. Strzykawki należały do wyposażenia
pielęgniarza. Powiedział, że z powodu karbunkułu sam sobie zastrzyknął penicylinę.
Zaprzeczył, by dawał jakikolwiek zastrzyk swej żonie. Ponieważ jednak doktor Price na
podstawie wyglądu oczu zmarłej również powziął podejrzenie, że była pod działaniem
jakiegoś lekarstwa, jeszcze w nocy przewieziono zwłoki do Harrogate.
Wczesnym rankiem, około godziny 5.40, doktor Price przystąpił do autopsji. Nie
znalazł niczego, co mogło wyjaśnić nagłe zasłabnięcie w kąpieli. Serce wydawało się tak
samo zdrowe jak pozostałe narządy, a staranne zbadanie trzustki, tarczycy i przysadki
nie wykazało żadnych anomalii.
Bakteriologiczne badanie wnętrzności i śledziony nie wskazywało na zalążki infekcji.
W każdym razie przy pierwszym badaniu skóry nie znaleziono żadnych miejsc nakłucia
po zastrzyku. Poza tym zmarła była w ciąży. Price ocenił, że od zajścia w ciążę upłynęło
osiem tygodni. Także przebieg ciąży był zupełnie normalny i nie mógł wyjaśnić
omdlenia, które doprowadziło do utonięcia.
Przed południem 4 maja, około godziny 11, chemicy i toksykologowie A.S. Curry i
P.H. Wright rozpoczęli analizy na obecność lekarstwa i trucizny. Po całodziennej pracy
przebadali cały przewód pokarmowy, próbki wymiocin, moczu, krwi, dalej wątroby,
śledziony, płuc i mózgu. Próbowali znanych testów na kilkaset lekarstw i trucizn, i
wszystkich metod biochemicznych, które mogły dać wyjaśnienia co do chorób krwi lub
zakłóceń przemiany materii. Wynik był negatywny. Nie znaleźli ani śladu wykrywalnej
trucizny, ani też, w myśl zdrowego rozsądku, nie było choroby przemiany materią która
by mogła doprowadzić do zasłabnięcia i utraty przytomności. Przejrzenie strzykawek i
igieł wykazało nikłe ślady penicyliny. Ten wynik potwierdzał wyjaśnienie Barlowa, że
sam sobie wstrzyknął penicylinę.
Wczesnym rankiem 8 maja doktor Price postarał się o silną lampę i raz jeszcze
zbadał przez lupę całą powierzchnię skóry zmarłej na ukłucia igłą iniekcyjną. Po
dwugodzinnej pracy napotkał na lewym pośladku dwa tuż obok siebie leżące drobne
skaleczenia. Dwie podobne zmiany skóry wielkości punkcika znalazły się w fałdzie
prawego pośladka. Przy pierwszym badaniu skaleczenia te przeoczono, ponieważ zmarła
miała silnie zanieczyszczoną skórę. Price z całą ostrożnością wykonał w miejscach
rzekomych nakłuć cięcia przez skórę do położonych pod nią tkanek tłuszczowych i
mięśniowych. Tam napotkał lekkie zmiany zapalne, jakie na ogół pozostawiają świeże
nakłucia iniekcyjne. Odkrył niewątpliwie liczne miejsca zastrzyków. Co więcej: nakłuć
skóry lewego pośladka musiano dokonać najpóźniej na kilka godzin przed śmiercią. W
jednym przeto punkcie Barlow kłamał — nie było prawie wątpliwości, że wstrzyknął
swej żonie jakąś substancję, która mogła mieć jakiś związek z jej śmiercią. Nie bez
oznak podniecenia Price poprosił do siebie Wrighta i Curry’ego z oddziału
toksykologicznego. Z powodu negatywnego wyniku swoich analiz stanęli oni wobec
zagadki, o jaką substancję może jeszcze chodzić — o jaką truciznę, która uszła ich
uwagi.
Poinformowali głównego konstabla Price’a w Bradford. Nie miało wielkiego sensu
wykazywać Barlowowi jego kłamstwa. Zostałby tylko ostrzeżony. Co zyskano by, gdyby
przyznał, że zrobił zastrzyk, a przemilczał to z obawy? Wolno mu było dawać zastrzyki
nieszkodliwych substancji, na przykład preparatów witaminowych. Dopóki nie będzie
można wykazać Barlowowi zastosowania określonej, niebezpiecznej dla życia
substancji, dopóty będzie się on strzegł naprowadzenia toksykologów na jakiś ślad.
Postanowiono, że główny konstabl będzie obserwował Barlowa i w szpitalu Św. Łukasza
ma stwierdzić, z jakimi (ewentualnie całkiem nowymi) lekami ma on do czynienia i czy
takie lekarstwa nie zginęły.
Po południu 8 maja doktor Price wyciął z tylnych części zwłok zmarłej kawałki
tkanki, w której znajdowały się nakłucia. Otrzymał w sumie trzy preparaty i umieścił je
zrazu w lodówce. Jeżeli wstrzyknięto substancje, których poza tym w całym ciele nie
można było znaleźć, pozostawała jedna możliwość: w miejscach nakłucia mogły
pozostać resztki, których organizm jeszcze nie zresorbował. Ale preparaty tkanek,
którymi dysponowano dla dalszych badań, były w tak znikomej ilości, że nie można ich
było ryzykować dla testów bez zastanowienia się. Należało rozważyć starannie, jakie
badania obiecują pozytywny wynik.
Curry i Price radzili sic wielu specjalistów: profesora CS. Russela, ginekologa z
uniwersytetu w Sheffield, profesora R.H. Thompsona, kierownika oddziału patologii
chemicznej w Guy’s Hospital w Londynie, jak również S.S. Randalla z biochemicznego
oddziału fabryki wyrobów farmaceutycznych Bootsa w Nottingham. Wszystkie narady
obracały się wokół pytania: jakie lekarstwo, jaki środek mógł u kobiety znajdującej się w
początkowym okresie ciąży wywołać takie symptomy, które prawdopodobnie
poprzedziły śmierć Elżbiety Barlow: znużenie, wymioty, poty, nagłe zasłabnięcie, utrata
przytomności, silne rozszerzenie źrenic. Narzucała się przy tym myśl o pewnym
zjawisku, zwanym w medycynie hipoglikemią, chorobliwym zmniejszeniu niezbędnej
do życia zawartości cukru we krwi. Hipoglikemią jest przeciwieństwem stanu, jaki
rozwija się w znanej chorobie, cukrzycy. Gdy w cukrzycy „wysepki” Langerhansa w
trzustce przestają produkować hormon — insulinę, który ma zasadnicze znaczenie w
regulacji stężenia cukru w krwi ludzkiej, powstaje przesycenie krwi cukrem, tak zwana
hiperglikemia. Była ona śmiertelna, zanim w roku 1921 nauczono się otrzymywać
hormon z trzustki zwierząt i regularnie wstrzykiwać go chorym. Okazało się przy tym,
że zdarzały się wypadki śmierci, gdy wstrzyknięto zbyt wiele insuliny. Podczas gdy
zdrowa trzustka odmierza wydzielaną ilość insuliny według ilości cukru, którego w
różnych postaciach dostarcza się organizmowi — przy wstrzykiwaniu insuliny nie ma
takiej regulacji. Jeśli się wstrzyknie jej zbyt wiele, wtedy nadwyżka cukru przetwarza się
i poziom cukru we krwi opada, dając 80 do 120 miligramów na każde 100 mililitrów
krwi. Ciało traci jeden ze swych zasadniczych środków napędowych. Powstaje
hipoglikemia. Takiego chorego nachodzi uczucie lęku, drżenie mięśni, mdłości, uczucie
gorąca i uderzenia potów, w końcu traci przytomność w „hipoglikemicznej śpiączce”,
jeśli natychmiast nie dostarczy się mu cukru. Bardzo często w tym stadium następuje też
silne powiększenie źrenic. Eksperymenty na zwierzętach i przypadkowe doświadczenia
z ludźmi wykazały, że zdrowy człowiek zapada w stan „hipoglikemicznego szoku” i
umiera, gdy wstrzyknąć mu taką ilość insuliny, jaką chory na cukrzycę zniesie bez
dolegliwości. Ponieważ jego „wysepki” w trzustce produkują dostateczną ilość insuliny,
przez dodanie hormonu powstaje nadmiar, którego ofiarą pada niezbędny do życia cukier
we krwi. W przypadku Elżbiety Barlow było pewne, że nie cierpiała na cukrzycę —
wykazało to badanie moczu pobranego przy autopsji. I jeszcze istniał drugi fakt: w
czasie badania biochemicznego Curry pobrał, zgodnie z praktyką, z obu komór
sercowych tak zwaną „mieszaną krew sercową” i zbadał ją na cukier. Znalazł przy tym
210 miligramów cukru na sto mililitrów krwi, a więc ilość przekraczającą normę.
Wskutek tego właściwie odpadała wersja, by przyczyną śmierci Elżbiety Barlow był
brak cukru we krwi, czyli hipoglikemia. Ale w dziwny sposób nic można było otrząsnąć
się z tej myśli.
Wciąż na nowo powstawało pytanie: co zaszło, czego aż dotąd (o tyle, o ile Curry
wiedział) nie zaobserwowano i nie opisano w kryminalistyce? Czy Barlow, który jako
pielęgniarz znał działanie insuliny, wpadł na myśl, by swej zdrowej żonie wstrzyknąć
insulinę? Czy w ten sposób przygotował swój zbrodniczy czyn, by nieunikniony zanik
przytomności wystąpił u jego żony w kąpieli i spowodował utonięcie? Były to jeszcze
dość mgliste pytania. Ale sytuacja zaostrzyła się dramatycznie, gdy 23 maja główny
konstabl Price zjawił się w Harrogate.
„Barlow wydaje się dziwną postacią, doniósł. Zmarła jest jego drugą żoną. Jego
pierwsza żona zmarła w roku 1956 w wieku trzydziestu trzech lat. Wiarygodnej
przyczyny śmierci nie dało się ustalić. Wedle zeznań pielęgniarki, Alicji Lodge, Barlow
trudnił się w szpitalu Św. Łukasza szczególnie robieniem zastrzyków insuliny…”
Toksykologowie z trudem ukrywali podniecenie. Podniecenie to jeszcze wzrosło, gdy
naczelnik policji dodał, że jest jeszcze kilka dziwnych wydarzeń. Barlow był poprzednio
zatrudniony w sanatorium Northfield. Tam rozmawiał z pewnym pacjentem o insulinie i
wyraził się: „Jeśli ktoś otrzyma odpowiednią porcję, jest to najpewniejsza droga na drugi
świat”. A podczas Wielkanocy 1955 — ciągnął Price — Barlow opowiadał swemu
koledze Henrykowi Storkowi, że przy pomocy insuliny można popełnić morderstwo
doskonale. Insuliny nigdy nie da się wykazać, ponieważ bez śladu rozpuszcza się we
krwi. Price zapytał:
— Czy to wam coś mówi?
— Wielki Boże! — odpowiedział Curry — nie wyobraża sobie pan, jak wiele…
Jeszcze tego samego dnia wyjęto preparaty tkanki z lodówki. Jeżeli Barlow
wstrzyknął insulinę, to musi ona być właśnie tutaj. Ważkie pytanie brzmiało teraz: jak da
się to wykazać? Curry, Wright, Randall i ich współpracownicy Birkenshaw i Gurd
przeglądali literaturę sądowo-medyczną, toksykologiczną i biochemiczną, jaką mieli do
dyspozycji, ale oczywiście nigdzie jeszcze nie zdarzyło się morderstwo przy użyciu
insuliny. Jeszcze żaden toksykolog nie podjął się wykazania insuliny w ludzkich
tkankach. Natomiast Curry znalazł coś interesującego. W roku 1940 J. L. Hamilton -
Patterson i E. W. M. Johnson ogłosili sprawozdanie z eksperymentów w dziedzinie
zawartości cukru we krwi zmarłych. Doszli do wniosku, że jeśli chodzi o istotną ilość
cukru we krwi, to bez znaczenia jest fakt — jak u Elżbiety Barlow — że we krwi
pobranej z obu komór sercowych (a więc mieszanej krwi sercowej) dają się wykazać
duże ilości cukru. U 38 ludzi nie chorujących na cukrzycę, którzy zmarli gwałtowną
śmiercią przez uduszenie lub utonięcie, znaleziono w prawej komorze sercowej
niezwykle wysokie zawartości cukru, nawet wówczas gdy badanie krwi z innych części
ciała wykazało absolutny brak cukru. Wyjaśnienie tego było całkiem proste. W
momencie walki ze śmiercią wątroba, ten wielki spichlerz cukru dla organizmu,
mobilizuje ostatnie rezerwy cukru. A właśnie te rezerwy mają czas przez żyły dotrzeć do
prawej komory sercowej, zanim nastąpi śmierć. Dalej nie docierają. To wyjaśniało,
dlaczego zmieszana krew z obu komór sercowych zmarłej Elżbiety Barlow zawierała tak
wiele cukru. Te 210 miligramów, które przy tym znalazł Curry, nie przemawiało przeto
wcale przeciw przyjęciu hipotezy, że Barlow zrealizował swą gadaninę o doskonałym
morderstwie za pomocą insuliny.
Znalezienie na to dowodu było najbliższym zadaniem. Ale jakież to zadanie — jakież
wtargnięcie w nieznaną dziedzinę!
Od roku 1955 została zbadana chemiczna budowa insuliny jako ciała białkowego.
Ale to nie dawało jeszcze żadnej możliwości wykazania insuliny w drodze chemicznej.
Curry’emu nie pozostawało nic innego, jak wkroczyć na drogę fizjologicznych
eksperymentów porównawczych, które od czasów Tardieu tak często odgrywały ważną
rolę w toksykologii. Z trzech części tkanki zmarłej, w której znajdowały się cztery znaki
po zastrzykach, sporządzono po wielotygodniowej pracy wyciągi. Potem doświadczalna
grupa myszy otrzymała zastrzyki oryginalnej insuliny w różnych ilościach i stężeniach.
U obserwowanych zwierząt występowały, zależnie od ilości wstrzykniętych jednostek
insuliny (dawkę insuliny przy leczeniu chorych na cukrzycę mierzy się na „jednostki”),
drżenie, drgawki, niepokój, osłabienie, zaburzenia świadomości i śpiączka.
W całym laboratorium w Harrogate wyczuwało się atmosferę wyczekiwania, gdy
Curry przeszedł do wstrzykiwania innym myszom części wyciągu uzyskanego z tkanek,
w które dano zastrzyki. Wynik: u myszy wystąpiły dokładnie takie same objawy jak po
zastrzykach oryginalnej insuliny. Zwierzęta zapadały w śpiączkę i zdychały. Szczególnie
pouczające było to, że wyciągi z różnych tkanek działały z różną silą. Gdy doktor Price
znalazł miejsca ukłucia, doszedł, jak wiadomo, do wniosku, że ukłucia na lewym
pośladku nastąpiły najpóźniej na parę godzin przed śmiercią Elżbiety Barlow. Teraz
okazało się, że wyciągi z tej części działały o wiele silniej na zwierzęta doświadczalne
niż wyciągi z miejsc, gdzie dano zastrzyki na prawym pośladku. Zastrzyki po lewej
stronie rzeczywiście wykonano na ostatku. Pozostawiły one największą jeszcze nie
zresorbowaną ilość insuliny.
Przez porównanie ze skalą działania różnych ilości insuliny na myszy doświadczalne
udało się ustalić, że działanie wyciągu uzyskanego ze wszystkich miejsc, w które zmarła
otrzymała zastrzyki, odpowiadało działaniu 84 jednostek insuliny. Z tego wynikało, że
ilość insuliny, jaką otrzymała zmarła, musiała być wielokrotnie większa, ponieważ
pozostała przecież tylko jej nie zresorbowaną resztka.
By uzyskać jeszcze większą pewność, powtórzono próby porównawcze na świnkach
morskich. Wyniki były identyczne. Z początkiem lipca 1957 nastąpiły eksperymenty z
(przechowywaną w inkubatorach) przeponą szczurów, która zgodnie z doświadczeniem
dawała szczególnie czulą reakcję na cukier. Znowu okazało się, że wyciągi z tkanek
zmarłej rozkładały cukier w ten sam sposób, jak oryginalna insulina. Ale jeszcze i tym
nie można się było zadowolić. Jeżeli już nie dało się chemicznie czy fizycznie wykazać,
że insulina i tylko insulina spowodowała śmierć Elżbiety Barlow, należało na wszelki
wypadek spróbować znalezioną substancję „osaczyć jak się tylko da”.
Wiadomo było, że istnieją substancje, które mogą rozkładać insulinę. Do nich należy
nie tylko aminokwas — cysteina — ale przede wszystkim pepsyna, znajdująca się jako
sok trawienny w każdym normalnie funkcjonującym żołądku, jego obecność była jedną
z przyczyn tego, że doustne podawanie insuliny chorym na cukrzycę wciąż okazywało
się niemożliwe. W żołądku ulegała ona rozkładowi. Curry przeto poddał wyciągi
działaniu cysteiny i pepsyny. Działanie wyciągów na myszy, świnki morskie i szczury
szybko zniknęło. Wiadomo było, że świnki morskie, którym przez dłuższy czas
wstrzykiwano insulinę oleistą, wytwarzają surowicę obronną, może ona również
rozkładać insulinę. Doświadczalne wyciągi ze zwłok zmarłej zadano tym antyserum.
Znowu straciły natychmiast swą skuteczność.
Czyż mogły jeszcze utrzymywać się wątpliwości, że Barlow w morderczym zamiarze
wstrzyknął żonie insulinę? Czy Barlow miał jeszcze jakąś wymówkę? Czy poza insuliną
istniały substancje mogące gwałtownie rozkładać cukier i wywoływać symptomy
hipoglikemii? S.S. Randall podjął pewną ilość specjalnych prób. Wywiady wśród
przemysłowców farmaceutycznych i specjalistów od cukrzycy wyjaśniły, że istotnie
istniały substancje działające rozkładające) na cukier: syntalina, carbutamid i
tolbutamed. Ale wyniki eksperymentów Randalla z tymi substancjami były zupełnie
jednoznaczne. Wywoływały one obniżenie poziomu cukru we krwi, ale nie objawy, jakie
dawała insulina. W końcu pozostała jeszcze jedna ewentualność, którą musiało się
wyeliminować, choćby była bardzo niepewna. Były wypadki, w których niebezpieczny
dla życia zanik cukru we krwi można było tłumaczyć inaczej, nie zastosowaniem
insuliny, mianowicie obrzękiem „wysepek Langerhansa” w trzustce. Ta choroba mogła
wywołać nagle, śmiertelne wydzielanie się insuliny. Wyeliminowanie tej możliwości nic
było jednak trudne. Po pierwsze, badanie trzustki Elżbiety Barlow nie wykazało żadnych
oznak tego rodzaju choroby, po wtóre w wypadku takiego naturalnego wydzielania
insulina zostałaby rozprowadzona równomiernie po całym organizmie. Nigdy nic mogła,
jak w przypadku Elżbiety Barlow, znaleźć się w całkowicie różnym stosunku
ilościowym w tkankach obydwu pośladków.
Dopiero teraz, po jak najsumienniejszym zastosowaniu wszelkich badań i
wyczerpaniu wszystkich możliwości, Price i Curry byli przekonani, że Barlow
zaaplikował swej żonie insulinę, by ją, nieprzytomną, utopić lub przyglądać się, jak
tonęła, a potem upozorować śmierć wskutek omdlenia w kąpieli.
Teraz jednak, po prawic dwumiesięcznej pracy, Curry stanął wobec nowego pytania,
które obudziło w nim nowe wątpliwości.
Jeśli Barlow wyraził się przed kilku laty, że morderstwa za pomocą insuliny nie da
się wykryć, ponieważ insulina znika całkowicie z obiegu krwi, dał przez to wyraz
ówczesnemu poglądowi w medycynie. Jeśli obecnie udało się w Harrogate uzyskać ze
zwłok zmarłej wyciąg insuliny w wiele dni po śmierci, to powyższy pogląd naukowy był
fałszywy. Curry szukał odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Znalazł się wobec problemu
niezmiernie skomplikowanych procesów w ludzkim organizmie — procesów, które
stwarzały nowe zagadki i bodźce do nowych badań. Insulina utrzymała się w
„kwaśnych” tkankach, podczas gdy tkanki wewnątrz organizmu, przede wszystkim
narządy trawienia, wskutek fermentacji rozkładającej białko przechodziły po śmierci
człowieka w odczyn zasadowy, w mięśniach zaś wytwarzał się kwas mlekowy.
Wytworzył się on także w mięśniach pośladków zmarłej, i to była przyczyna, dla której
wstrzyknięta insulina dość długo się utrzymała — tak długo, że można ją było
wyodrębnić i zidentyfikować.
29 lipca 1957, w dzień po końcowych badaniach w Harrogate, Kenneth Barlow został
w Huddersfield aresztowany. Nie mógł ukryć swego przerażenia, gdy zwiadowca,
nadinspektor Cheshire ze Scotland Yardu, który tymczasem przyłączył się do dochodzeń,
zaskoczył Barlowa oświadczając, że zamordował on swą żonę przy pomocy insuliny.
Natychmiast jednak opanował się. Początkowo zaprzeczał i upierał się przy
oświadczeniu, że nigdy nie dawał swej żonie zastrzyków. Dopiero po kilku dniach nagle
przyznał: tak, robił zastrzyki z lekarstw, ale nie z insuliny, lecz ergometryny. Żona
absolutnie nie chciała wydać dziecka na świat. O ergometrynie wiedział, że powoduje
skurcze macicy i może doprowadzić do poronienia. Zabrał przeto kilka ampułek ze
szpitala Św. Łukasza, ostatni zastrzyk wykonał w dniu śmierci.
Cheshire powiadomił Harrogate. Ale tu wyznanie Barlowa nie wywołało zdziwienia.
Ergometryna z powodu częstego stosowania jako środek spędzania płodu należała do
tych trujących leków, które śledzono już od początku badań toksykologicznych. Gdyby
w dniu śmierci wstrzyknięto ergometrynę, wykryto by ją na podstawie wielokrotnych
doświadczeń w moczu zmarłej. Curry jednak i teraz trzymał się do ostatka zasady
dokładności. Wstrzyknął ergometrynę w tkanki z pleców jakiejś zmarłej, która z
pewnością nie otrzymała ani ergometryny, ani insuliny, i otrzymał wyciągi z tych tkanek.
Potem powtórzył swe doświadczenia na myszach, świnkach morskich i szczurach.
Wyciągi te nie wywołały, nawet w przybliżeniu, takich objawów, jakie zaobserwował
przy iniekcjach z wyciągów insuliny. Jakkolwiek Curry wiedział, że ergometryna nie
posiada żadnego wpływu na cukier we krwi i nigdy nie wywołuje powiększenia źrenic,
zwrócił się w końcu do ginekologów — Russella i Deana. Potwierdzili na podstawie
najnowszych doświadczeń, że ergometryna ani na jedno, ani na drugie nic wywiera
żadnego wpływu. Nie było ni śladu wątpliwości, że spóźnione wyznanie Barlowa było
jedynie próbą uchylenia się od oskarżenia o umyślne morderstwo.
W grudniu 1957 roku sir Harry Hylton— Foster wniósł przeciw Kennethowi
Barlowowi akt oskarżenia o zamordowanie Elżbiety Barlow „zastrzykiem insuliny”. W
czasie, gdy analiza toksykologiczna była od dawna czymś samo przez się zrozumiałym
w dochodzeniach kryminalnych i postępowaniu sądowym, naukowe środki dowodowe,
które w tak rozległym zakresie przedłożył oskarżyciel, nie należały do rzadkości. Mimo
to proces Kennetha Barlowa obudził niezwykle zainteresowanie, ponieważ faktycznie ze
szczególną wyrazistością wykazywał, do jakich wyników mogą dojść toksykologowie i
lekarze sądowi we współpracy ze specjalistami, gdy zadanie swe wykonują z jak
największą starannością i sumiennością.
Ogólne okoliczności obciążające Barlowa były dostatecznie poważne. Mimo to praca
instytutu w Harrogate stanowiła główną podstawę oskarżenia. Barlow mógł przez długi
czas uporczywie zaprzeczać, mógł swą wypowiedź o morderstwie za pomocą insuliny
określać jako żart — wyników analiz z Harrogate nie dało się podważyć. Jedyny biegły z
zakresu medycyny, jakiego mógł zaprezentować obrońca Gillis, doktor Hobson z St.
Luke’s Hospital w Londynie, ograniczył się do przedstawienia teorii, jaką dopiero w
przeddzień rozprawy opracował na podstawie studiowania odnośnej literatury.
Brzmiała ona, że organizm ludzki w chwilach wielkiego podniecenia czy trwogi
produkuje częstokroć adrenalinę. Przez to wzmaga się poziom cukru we krwi. W takich
przypadkach jednak może dojść do wydzielania się wielkiej ilości insuliny. Gdy na
skutek naturalnego stanu osłabienia Elżbieta Barlow wślizgnęła się pod wodę, mogła
przeżyć taką fazę strachu. Jej trzustka wylała wielką ilość insuliny i przez to
przypieczętowała śmierć.
Gdyby Price i Curry nie kierowali się w czasie całej swej pracy zasadniczą myślą —
wyeliminowaniem wszelkiej wątpliwości, mogliby tezę Hobsona ocenić jako możliwą
wątpliwość. Ale Price wezwany raz jeszcze przez oskarżyciela na podium świadków
odparł kilkoma zdaniami tezę Hobsona. „Czy doktor Hobson uświadamia sobie —
zapytał — że mały obszar miejsc zastrzyków u zmarłej zawierał 84 jednostki insuliny,
czy też — by wyrazić się ze skrajną dokładnością — substancji działającej dokładnie tak
samo jak insulina? Czy doktor Hobson pomyślał, co to oznacza? Insulina, która z
trzustki rozchodzi się po całym ciele, a w trzech malutkich częściach pośladków (łącznie
ważyły 170 gramów) osiągnęła stężenie 84 jednostek, musiałaby zalać organizm w
niebywałej ilości. Czy doktor Hobson obliczył, ile jednostek insuliny musiałaby
wyprodukować trzustka w tym celu, jeśli waga ciała zmarłej wynosiła 32 000 gramów?
A więc, nie mniej niż 15 000 jednostek. Czy doktor Hobson kiedykolwiek zetknął się z
takim przypadkiem, że trzustka mogła wydzielić taką ilość insuliny? Zastanowił się nad
tym, że normalne dzienne zapotrzebowanie insuliny w średnio ciężkim przypadku
cukrzycy, to jest przy niemal całkowitym wyłączeniu wysepek Langerhansa, wynosi
jedynie 12 do 20 jednostek? A wreszcie, czy doktor Hobson umiałby wyjaśnić, że —
założywszy, iż insulina z trzustki rozdzieliła się równomiernie w całym organizmie —
właśnie w jednym miejscu nakłucia w lewym pośladku zgromadziła się w tak wielkiej
ilości — a w miejscu nakłucia po przeciwległej stronie w znacznie mniejszym stężeniu?”
Hobson nie znalazł odpowiedzi, a obrońca milczał.
Sędzia Diplock, człowiek znany ze swej pełnej krytycyzmu powściągliwości, był
równie jak przysięgli pod oczywistym wrażeniem staranności, z jaką w Harrogate
przeprowadzono analizy. „Ten proces — oświadczył — przyniósł cenne rozeznanie (…)
Nikt nie przypuszczał, że Barlow nie wiedział, iż zastrzyk insuliny może zabić. Skoro
doszliście do przekonania, że żonie swej świadomie wstrzyknął insulinę, nietrudno
będzie wam dojść do wniosku, że uczynił to umyślnie, by ją zabić.” Przysięgli naradzali
się tylko przez kilka minut. Potem wrócili z werdyktem „winien”. Diplock zasądził
Barlowa na dożywotnie więzienie. Ogłaszając wyrok wyraził się; ,,Został pan uznany
winnym okrutnego, starannie przygotowanego morderstwa z zimną krwią, które przy
braku niezwykłej dokładności naukowych badań kryminalistycznych nie mogłoby nigdy
zostać wyświetlone”.

═══════ ♦ ═══════
16. Gdzie indziej mówiliśmy w tym rozdziale o wielkim gmachu toksykologii
sądowej, jaki wyrósł w połowie XX wieku wsparty na fundamencie doświadczeń i badań
w okresie przeszło stu lat; będzie on jednak z konieczności jeszcze stale wzrastał. W
rzeczywistości doświadczenie nauczyło toksykologię, że na jej drodze nie ma postoju.
Dawno minęły te czasy, gdy tylko poszczególne przypadki trucicielstwa domagały się
współdziałania tej nauki. Świat toksykologii rozciągał się teraz od morderstwa,
samobójstwa, nie wyjaśnionych przypadków śmierci daleko w dziedzinę życia
społecznego z jego codziennymi możliwościami zatruć w milionach miejsc pracy. Sięgał
jeszcze dalej — aż do chaosu nowoczesnej komunikacji, obejmował badanie i
wykrywanie alkoholu jako przyczyny bezmiaru nieszczęśliwych wypadków i
przypadków śmierci. Tak — świat ten sięgał aż do codziennej pracy setek tysięcy
lekarzy; w zakresie ich działalności niezliczone zatrucia i otrucia pozostawały ukryte,
ponieważ wielu lekarzy nie nauczyło się rozpoznawania różnorodnych objawów
zatrucia.
Toksykologowie wiedzieli, iż przez czas nieograniczony czeka ich nowa walka, nowe
spotkania z nowymi formami zjawisk i nowymi sposobami zastosowania owej hydry —
trucizny — którą, jeśli chodzi o jej ilość i wszechobecność, scharakteryzować można
chyba tylko ukazującymi jej ogromny zasięg słowami niemieckiego toksykologa,
Herberta Schreibera: „Zatrucie jest zjawiskiem, w którym jakaś substancja i organizm
działają wzajemnie na siebie, wskutek czego w organizmie występują skutki „ujemne”.
Toksykologowie doświadczyli tego, że nawet to, co osiągnięto, przez dłuższy czas nie
było wolne od możliwości błędu i że ich nadrzędną zasadą musi pozostać stare
powiedzenie Lacassagne’a: „Trzeba umieć wątpić”. Zdawali sobie jasno sprawę, że
pomost między nauką a policją kryminalną nie jest jeszcze ukończony i że należy stale
go poszerzać; po jednej jego stronie nawet najniżsi urzędnicy kryminalni musieli poznać,
jak daleko sięgają możliwości nauki, po drugiej zaś czekało toksykologów zadanie —
jeszcze większe niż dotychczas wczucie się w atmosferę i zasób doświadczeń
kryminalistyki.
Jeżeli jednak rzucić okiem na przeszło stuletnią historię toksykologii sądowej i jej
powoli wyrosłą łączność z policją kryminalną, jeśli porównać momenty pozytywne i
negatywne — to szala pozytywnych osiągnięć, tego co wywalczono i zdobyto, przeważy
mocno szalę błędów, chybionych poczynań, rozczarowań i niepewności.

56 gran — jednostka wagi, używana dawniej przez aptekarzy (0,0648 g)


(fr.) cudowna woda (przyp. tł.)
57 (fr.) proszek dziedziczenia (przyp. tł.)

58 (fr.) Traite des poisons… on Toxicologie generale (przyp. tl.)

59 (fr.) Elements de chimie appliquee a la medecine et aux arts (przyp.tł.)


60 (fr.) Lecons de Medecine legale (przyp.tł.)
61 Strychnos (przyp. tł.)

62 (łac.) delphinium; niem.: Rittersporn (przyp. tł.)

63 Zależne od sądu (przyp. tłum.)

64 (ang.) naczelny sędzia miasta (przyp. tł.)

(ang.) Londyńskie i Manchesterskie Towarzystwo Ubezpieczeniowe

65 Precis de criminologie et de police scientifique (przyp. tł.)

66 The Scientific Investigation of Crime (przyp. tł.)

67 (fr.) Laboratoire de Police Scientifique (przyp. tł.)


68 (fr) Laboratoires Interregionaux de Police Scientifique
69 (wł) Scuola Superiore delia Polizia Scientifica
70 (duń) Rikspolitiets tekniskc Afdeling
71 (ang.) Analitycy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (przyp. tl.)
72 (ang.) Regionalne Laboratoria Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (przyp. tl.)

73 (ang.) burzliwe lata dwudzieste (przyp. tl.)

74 (ang.) Naukowe Laboratorium Wykrywania Zbrodni (przyp. tl.)

75 (ang.) Laboratorium Zbrodni (przyp. tl.)


76 (ang.) Laboratorium Kryminologiczne Wydziału Szeryfa Okręgu Los Angeles (przyp. tl.)
77 (ang.) Naukowe Laboratorium Policyjne Miasta Oakland (przyp. tl.)
78 (ang.) Laboratorium Sekcji Dochodzeń Kryminalnych (przyp. tl.)
79 (ang.) Laboratorium Kryminalistyki Okręgu Santa Anna (przyp. tl.)
80 (ang.) Laboratorium Wykrywania Zbrodni (przyp. tl.)

81 (ang.) Biuro Badania Zbrodni (przyp. tl.)


IV. BALLADA O MORDERCZEJ KULI czyli
DROGA DO BALISTYKI SĄDOWEJ

1. W roku 1835 Henryk Goddard, jeden z ostatnich i


najsławniejszych „Bow— Street— Runners” jakich
spotkaliśmy w początkach londyńskiej policji kryminalnej,
wykazał winę pewnego mordercy.
Na jednej z kul, które trafiły zamordowanego, zauważył
Goddard dziwną „narośl” i z tak „oznakowaną” kulą w ręku
udał się na poszukiwanie mordercy. W ponurym mieszkaniu
podejrzanego odkrył Goddard stosowaną w owym czasie
formę do odlewania ołowianych kul. Forma miała mankament,
zagłębienie. Do tego zagłębienia dokładnie przylegała
„narośl”. Zaskoczony znienacka posiadacz formy przyznał się
do morderstwa.
Podobnie jak większość „Bow— Street— Runners”, był
Goddard gruboskórny, przekupny i chciwy, ale bystry; jego
sukces polegał na natchnieniu chwili. Daleki był od tego, by
na tej podstawie opracować metodę czy system.
Mimo to jego przedsięwzięcie było prawdopodobnie
pierwszą próbą znalezienia drogi od morderczego pocisku do
morderczej broni i do mordercy. Nie wiedząc o tym, Goddard
stal się poprzednikiem długiego szeregu ludzi — rusznikarzy i
policjantów, szarlatanów i prawdziwych badaczy — którzy w
ciągu kilku pokoleń ugruntowali nową metodę wyświetlania
przestępstw. Metoda ta w pierwszej połowie XX wieku, tak
jak medycyna sądowa i toksykologia, wrosła w kryminalistykę
naukową pod nazwą „balistyki sądowej”, czyli „nauki o broni
palnej i pociskach”.
W dwadzieścia pięć lat po przygodzie Goddarda, w roku
1860, akta sądowe angielskiego Lincoln Assize82 zanotowały
następnego pioniera w rodzaju Goddarda, nie zdradzając
jednak jego nazwiska. I on był policjantem i odszukał
mordercę kolegi. Tym razem nie pomogła mu kula ze zwłok
zabitego, lecz papierowa przybitka, którą w czasach broni
ładowanej od przodu, przybijano proch i kule w lufie broni
palnej. Przy zwłokach zamordowanego wiatr igrał taką
przypaloną, woniejącą siarką przybitki. Przybitka była z
papieru gazetowego. Gdy przeszukano domy kilku
podejrzanych, napotkano w mieszkaniu niejakiego
Richardsona dwulufowy pistolet. Z jednej lufy został oddany
strzał, druga była jeszcze naładowana. Przybitka była w niej
również z papieru gazetowego, a mianowicie ze strzępu
londyńskiego „Timesa” z 27 marca 1854. Nieznany pionier
wezwał na pomoc wydawcę sławnego pisma. Ten „założył
swe najsilniejsze okulary” i wykazał, że papierowa przybitka z
miejsca przestępstwa sporządzona została również z kawałka
„Timesa” z 27 marca. Wobec tego Richardson zrozumiał, że
jest zgubiony, i przyznał się do morderstwa. I to zdarzenie
pozostało osiągnięciem przypadkowym.
Tym razem upłynęło prawie dwadzieścia lat, nim znów
zdarzył się podobny wypadek. W roku 1879 przed sądem w
Stanach Zjednoczonych stanął pod zarzutem morderstwa
człowiek nazwiskiem Moughon. Sędzia wedle określenia w
ówczesnych sprawozdaniach był człowiekiem „bardzo
nowocześnie myślącym”. Moughon posiadał pistolet.
Oskarżenie obwiniało go o oddanie dwóch śmiertelnych
strzałów z tego pistoletu. Oskarżony rozpaczliwie zaklinał się,
że broń jego nie była już od dawna używana. Wobec tego
sędzia kazał wezwać rusznikarza, którego warsztat położony
był w pobliżu sądu. Rusznikarz, brodaty olbrzym w roboczym
kitlu, zbadał gołym okiem lufę pistoletu. Stwierdził, że jest
wewnątrz „zapleśniała” i „pełna rdzy” i zaprzysiągł, że co
najmniej od osiemnastu miesięcy żadna kula nic wyszła z tej
broni. Wypowiedź jego w opinii późniejszych biegłych była
więcej niż śmiała, ale uratowała życie oskarżonemu. Znowu
chodziło o szczególny wypadek wynikający z faktu, że sędzia
myślał „bardzo nowocześnie”.
Raz po raz z tej i z tamtej strony Oceanu słychać było o
rusznikarzach wzywanych przed sądy w charakterze „biegłych
w dziedzinie strzelania”. Umieli oni składać karabiny i
rewolwery. Posiadali w mniejszym lub większym stopniu
wiadomości z zakresu broni palnej, a opinie, jakich od tych
ekspertów żądano, dotyczyły między innymi pytania, czy
strzelano z broni ładowanej z przodu, czy z „odtylcówki”, czy
dana broń działa celnie na większe odległości, czy z lufy
można strzelać śrutem i jak daleko śrut „rozrzuca”.
Znowu minęło dziesięć lat. W końcu w roku 1889 zabrał
glos profesor Lacassagne z Lyonu, ten sławny (a nam już
znany). Ze zwłok zamordowanego wyjął kulę. Gdy ją obejrzał
dokładniej, wykrył na niej siedem podłużnych rowków, czyli
„bruzd”. Kula była tego samego kalibru, co rewolwer
wykopany spod podłogi mieszkania pewnego podejrzanego
osobnika. Mogła być przeto wystrzelona z tego rewolweru.
Mogła, ale nie musiała. Tym gorliwiej zajął się Lacassagne
tymi siedmioma „rowkami”.
W ciągu XIX wieku w konstrukcji luf broni palnej
nastąpiła godna uwagi zmiana. W rzeczywistości co najmniej
od trzydziestu lat rusznikarze wiedzieli, że możliwe było
niezwykle powiększenie zasięgu i celności broni palnej;
należało żłobić w wewnętrznej ścianie lufy, w kierunku
podłużnym, spiralne bruzdy. Kula przepchnięta przez taką lufę
nabierała ruchu obrotowego, docierając do celu, którego,
wystrzelona z gładkiej lufy, nigdy by nie dosięgła. Jak długo
jednak ładowano broń od przodu, zbyt trudno było wtłoczyć
kulę przez „ciągnione” lufy. Naprzód musiała powstać broń
ładowana od tyłu, w której kule wraz z łuską zawierającą
proch wprowadza się od tyłu lufy. Siła eksplozji prochu z
łatwością przepychała kulę przez gwinty lufy, nadając jej ruch
obrotowy.
Poszczególni fabrykanci broni opracowali różne jej
konstrukcje. Jeden zaopatrywał lufę w pięć, inny w sześć
gwintów. Szerokość bruzd i leżących między nimi „pól”
różniła się w różnych typach broni. Różna była również liczba
spiralnych skrętów lub zależny od gwintu kierunek obrotu kul,
w prawo czy w lewo. Każdy z fabrykantów sądził, że znalazł
najlepsze rozwiązanie.
Gdy w roku 1889 profesor Lacassagne oglądał morderczą
kulę, nikt jeszcze nie posiadał właściwego poglądu na te
wszystkie różnice. Lacassagne wywnioskował, że bruzdy nic
są niczym innym jak tylko śladami, które pozostawiały na kuli
gwinty lufy rewolweru. Gdy później przedłożono mu
rewolwery kilku podejrzanych, znalazł miedzy nimi jeden o
siedmiu gwintach. Na podstawie zgodności miedzy liczbą
gwintów w lufie i liczbą bruzd na kuli właściciel broni został
zasądzony jako morderca. W późniejszym okresie, przy
większym doświadczeniu, można było tylko przypuszczać, że
był on rzeczywiście mordercą. Przy niewielkim bowiem
rozeznaniu, jakie posiadał wówczas Lacassagne, było istotnie
możliwe, że jakiś pomniejszy fabrykant broni we Francji
sporządził większą ilość siedmiogwintowych rewolwerów.
Znowu upłynęło dziesięć lat. Był rok 1898. Wówczas
nadeszła wiadomość z małego niemieckiego miasta
Neuruppin. Autorem tej wieści był Paweł Jeserich,
doświadczony chemik sądowy z Berlina. Sąd Krajowy w
Neuruppin powołał Jesericha jako biegłego. W sądzie dano mu
kulę z ciała zamordowanego i rewolwer oskarżonego.
Pomysłowy Jeserich wystrzelił z lufy rewolweru drugą kulę i
pod mikroskopem sfotografował kule — dowodową i
porównawczą. Jeżeli obydwie kule wystrzelono z tego samego
rewolweru, prawdopodobnie obydwie winny mieć jednakowe
ślady wewnętrznej ściany lufy. Porównując obydwa zdjęcia
widział Jeserich dokładnie rysunek pól i bruzd. Wydawały mu
się przy jego ograniczonym doświadczeniu „anormalne”, a tę
„anormalność” można było zauważyć na obydwu kulach. To
stwierdzenie przyczyniło się w rozstrzygający sposób do
zasądzenia oskarżonego. Zakres zainteresowań Jesericha był
jednak zbyt wielki, dlatego nie poświęcał uwagi samej tylko
znajomości broni; broń stanowiła zaledwie nikłą część jego
zainteresowań i to, co zdziałał w tej dziedzinie, pozostało
jedynie trzonem.
Jak mało znano się na sposobach badania pocisków w
pierwszych latach XX wieku, mówią pierwsze wydania
cenionego Podręcznika dla sędziów śledczych83 Hansa Grossa.
Cały rozdział poświęcony jest broni palnej. Gross zalecał
sędziom śledczym, by sami nabywali wiadomości o broni
palnej. Kto je posiada, zdziała więcej niż „tak zwani biegli w
dziedzinie strzelania”. Gross pokpiwał sobie z uwag często
spotykanych w aktach sądowych: „Strzelbę oddano do
rozładowania biegłemu, który stwierdził, że naładowana była
stosunkowo dużą ilością śrutu”. Ale sam Gross ograniczył się
tylko do mniej więcej dokładnego opisu znanych w jego
zawodzie typów broni oraz do badania luf przy pomocy
„lusterka” z białego papieru, ustalania kierunku strzału i
jakości oraz energii prochu. W końcu podkreśla Gross
konieczność jak najstaranniejszego obchodzenia się z bronią,
by nie zatrzeć żadnych śladów.
Arena wydarzeń przeniosła się znowu za Ocean, do
Massachusetts, gdzie Olliver Wendell Holmes, jedna z
rzeczywiście wybitnych postaci amerykańskiego wymiaru
sprawiedliwości, występował w roku 1902 w sądzie przeciw
oskarżonemu nazwiskiem Best. Żywy umysł Ollivera
Wendella Holmesa również wyczuwał coś niecoś z coraz
liczniejszych naukowych nowości w kryminalistyce. Podobnie
jak ongiś jego „nowoczesny” kolega w wypadku Moughona,
zezwolił on na wezwanie rusznikarza w charakterze
rzeczoznawcy, który „znał się na mikroskopie”. Znowu
chodziło o pytanie, czy dowodowa kula, którą zadano śmierć
ofierze, pochodziła z broni oskarżonego. Rzeczoznawca
uczynił to samo, co Jeserich: wystrzelił próbną kulę z pistoletu
Besta. Strzelił do kosza napełnionego bawełną i wyjął kulę nie
uszkodzoną. Potem na oczach przysięgłych porównał kule pod
szkłem powiększającym i mikroskopem i doszedł do wniosku,
że kula mogła pochodzić z pistoletu Besta.
„Nie znamy żadnej innej drogi — zwrócił się Holmes do
przysięgłych — na której sprawiedliwość mogłaby tak
dokładnie rozpoznać, jaki ślad broń palna pozostawia na
wystrzelonej z niej ołowianej kuli”.
Ale i tu chodziło tylko o niedoskonałą próbę, przyjmowaną
nieufnie przez sędziów i policję — próbę, na którą rzucał cień
brak doświadczenia i niewyjaśniony problem: co w
rzeczywistości charakteryzuje lufę broni?
Było oczywiste, że europejscy lekarze sądowi, którzy od
dawna zajmowali się kanałami postrzałowymi, kierunkiem
strzału i jego odległością, zwrócili uwagę na ten problem.
Dotyczyło to w szczególności tych, którzy, jak już
widzieliśmy, zmierzali do rozszerzenia swoich umiejętności
poza właściwą patologię i medycynę. Ryszard Kockel,
kierownik Instytutu Medycyny Sądowej przy uniwersytecie w
Lipsku, bojownik o „bardziej uniwersalny kierunek”
medycyny sądowej, zajmował się także tym problemem.
Popierał on pomysł „przetaczania pocisków dowodowych” i
pocisków porównawczych” po płytach z wosku i bieli
cynkowej. W tym celu zmiękczał płytę i czynił ją podatną
przez zanurzenie w gorącej wodzie. Przed przetoczeniem
kładziono pocisk na lodzie. Kockel chciał przez to osiągnąć to,
co wydawało się niemożliwe przy użyciu szkła
powiększającego, mikroskopu czy przez porównywanie
fotografii. Na jego płytach woskowych miała się odcisnąć cała
powierzchnia pocisku. Takie odciski wydawały mu się
dokładniejsze niż fotografie, które zniekształcały się wskutek
okrągłego kształtu pocisków. Ale czy na płytach woskowych
pozostawały rzeczywiście nawet najdrobniejsze znaki
charakterystyczne? Czy istotne szczegóły nie pozostawały
niewidoczne?
W dziesięć lat później zjawiła się nowa postać, a arena
wydarzeń znowu się przeniosła gdzie indziej — fakt także
charakterystyczny dla wczesnego okresu historii balistyki
sądowej. W grudniu 1913 roku paryski profesor medycyny
sądowej Balthazard zabrał głos w czasopiśmie „Archives
d’Anthropologie criminelle et de Medecine legale”84 Według
jego relacji iglica każdej broni palnej pozostawia typowe ślady
na dnie łuski wystrzelonego naboju. A dotyczy to nie tylko
iglicy, ale i płaszczyzny oporowej czółka. Płaszczyzna ta
przytrzymuje nabój na tylnym końcu lufy. Przy oddaniu
strzału dno łuski zostaje wgniecione w płaszczyznę oporową z
niezmierną siłą. Miejsca nitowania i inne grubsze nierówności
tej płaszczyzny, twierdził Balthazard, odgniatają się wyraźne
na łusce. Ale jeszcze nie dość na tym. Pazury wyciągu i
wyrzutnik, które wyrzucają z zamka wystrzelone łuski w broni
automatycznej, pozostawiają ślady. Wydają się one różne w
różnych typach broni. Doświadczenia Balthazarda były jednak
zbyt ograniczone, by można było wyciągnąć z nich ostateczne
wnioski.
Gdy Francuz ogłosił swoje sprawozdanie, nad Europą
zbierały się groźne chmury pierwszej wojny światowej. Głos
Balthazarda (słyszany zresztą tylko we Francji i w Belgii)
pozostał przez całe lata ostatnim głosem pionierów usiłujących
poważnie zajmować się nową dziedziną. Dotychczas ledwie
dotknęli oni tego problemu. Przeczuwali prawidłowości,
szukali techniki postępowania, by tę prawidłowość wykazać.
Ale drogę przesłaniały im zwątpienie i niepewność. Niemniej
ta nowa dziedzina była widoczna. Weszła w zasięg młodej
kryminalistyki naukowej.
Najdobitniej zdradzała ten fakt okoliczność, że podejrzana
gromada zawodowych „biegłych”, która wyłoniła się na
korzystnym dla nich podłożu skrajnego amerykańskiego
liberalizmu, zaczęła gorliwie rzucać się na tę nową dziedzinę.
Zmysł interesu tych ludzi umożliwił im zwietrzenie szansy,
jaką nastręczała zbliżająca się era balistyki sądowej w myśl
motta: „kup sobie szkło powiększające i zostań ekspertem od
strzelania: pięćdziesiąt dolarów dziennie — zapewnione!”
Brak skrupułów pozwalał im lekko wyrokować i decydować o
życiu ludzkim na długo przedtem, nim metody badania dały
rzeczywistą pewność przy tego rodzaju rozstrzygnięciach.
Jednak do dziwnych zjawisk historii balistyki sądowej należy
fakt, że dzięki brakowi skrupułów amerykańskiego szarlatana
powstał decydujący bodziec do jej dalszego rozwoju.

═══════ ♦ ═══════
2. W nocy z niedzieli 21 na poniedziałek 22 marca 1915
roku w miejscowości West -Shelby w stanie Nowy Jork
popełniono podwójne morderstwo. West-Shelby, małe
skupisko szeroko rozrzuconych domów farmerskich, należało
do okręgu orleańskiego, w zachodniej części stanu. Owej nocy
miejscowość ta leżała pod pokrywą śniegu, który spadł
późnym wieczorem.
O świcie, koło godziny szóstej, parobek na farmie
siedemdziesięcioletniego Karola B. Phelpsa, Karol E. Stielow,
wypełznął spod koca. Nie bawiąc się długo myciem, otworzył
drzwi domu dla służby, stojącego przy drodze, by zajrzeć do
bydła. Zaraz potem na pół zaspany i głęboko przerażony
potknął się o skrwawione ciało kobiety w nocnej koszuli
leżące przed progiem. Już się nie ruszała. Stielow rozpoznał w
niej Małgorzatę Wolcott, gospodynię swego chlebodawcy
Phelpsa. Gdy Stielow, ociągając się, poszedł za śladem, dotarł
do drzwi od kuchni. W kuchni leżał na podłodze w kałuży
krwi Karol B. Phelps, również w nocnym stroju. Pulpit do
pisania był wyłamany i (jak się później okazało) wszystkie
pieniądze zrabowane.
Stielow miał wtedy trzydzieści siedem lat, z pochodzenia
Niemiec, silny jak tur, ale o duszy dziecka. Nigdy nie uczył się
czytać i pisać, po angielsku rozumiał tylko najprostsze słowa,
przez całe życie wędrował od farmy do farmy jako robotnik,
aż przed około rokiem ze swą żoną (w chwili podwójnego
morderstwa była w zaawansowanej ciąży), dzieckiem,
teściową i szwagrem znalazł pracę u Phelpsa. Uważał, że jako
mieszkaniec domku służbowego, z Bezpłatnym opałem,
wyżywieniem, krową i 400 dolarami rocznej płacy, osiągnął
szczyt swej ziemskiej kariery.
Jego tępy umysł potrzebował pewnego czasu, by pojąć, że
zdarzył się napad rabunkowy. Skłopotany brnął przez śnieg z
powrotem do swego domu, obudził swojego szwagra Nelsona
Greena i posłał go do Shelby, by zaalarmował szeryfa okręgu
Orleanu, D. Bartletta w Albionie. Green, pod względem
umysłowym jeszcze bardziej ograniczony niż Stielow, udał się
w drogę.
Pół godziny później farma Phelpsa stała się terenem
zgromadzenia podnieconego tłumu. Jak daleko sięga pamięć
ludzka, w okręgu Orleanu nie zdarzyło się przestępstwo, nie
mówiąc już o morderstwie. Ciekawość, trwoga i żądza zemsty
ogarniała nadjeżdżających ze wszystkich stron mieszkańców.
Podnieceni biegali dokoła zadeptując wszystkie ślady, które
morderca czy mordercy prawdopodobnie zostawili. Szeryf
Bartlett (jak większość jego współczesnych kolegów wybrany
na swój urząd nie ze względu na wiedzę z zakresu
kryminalistyki, lecz ze względów partyjno-politycznych)
również po raz pierwszy w swym życiu zetknął się z
morderstwem. Przeszukiwał teren w poczuciu własnej
ważności, ale bezradnie. Niemniej stwierdził, że Phelps żyje
jeszcze i kazał odwieźć farmera do szpitala w Albionie. Phelps
zmarł około pierwszej w południe, nie wymówiwszy ani
słowa. Jedynym przyczynkiem Bartletta do wyświetlenia
przestępstwa było użycie psa posokowca, który jednak nie
wykrył żadnych śladów, po których warto byłoby iść. W
końcu tylko dzięki szpitalowi uzyskano pewne przydatne
punkty zaczepienia. Lekarz dyżurny wydobył z Phelpsa trzy
kule. Pochodziły z broni kalibru 22 85.
Gdy 26 marca koroner okręgu orleańskiego przeprowadzał
dochodzenia, podejrzanym stał się każdy, kto posiadał broń
kalibru 22. Stielow i jego szwagier zaprzysięgli przy tej
sposobności, że nie mają żadnej broni palnej i nigdy takiej nie
posiadali. Bartlett w końcu wpadł na pomysł, który wówczas
szczególnie chętnie stosowano. W porozumieniu z
oskarżycielem zwerbował prywatnego detektywa za dziennym
wynagrodzeniem i pokaźną premią za rezultat.
Detektyw nazywał się Newton, przybył z Buffalo i był
zdecydowany jak najprędzej zarobić na premię. Jego metoda
w policyjnym i sądowym chaosieowych czasów często
okazywała się skuteczna. Polegała na tym, by aresztować ludzi
ograniczonych umysłowo i niezamożnych, przetrzymywać ich
wbrew prawu i długotrwałymi przesłuchaniami tak im
dopiekać, aż przyznanie wydawało im się wybawieniem.
Gdy tylko Newton raz stwierdził, że szwagier Stielowa
Green jest jeszcze bardziej ograniczony umysłowo niż sam
Stielow, kazał aresztować Greena. Green, przejęty trwogą i
bezradny, natychmiast przyznał, że Stielow istotnie posiadał
broń, mianowicie tani rewolwer, karabin i flintę śrutową.
Zgadzało się. Green ukrył na polecenie swego szwagra broń i
teraz ją wydał. Wszystkie trzy sztuki były kalibru 22. Długie
nocne „przesłuchania” zawiodły Greena jeszcze o wiele dalej:
przyznał, że on i Stielow zamordowali Phelpsa.
Newton i Bartlett triumfowali. Zaaresztowali Stielowa,
odwieźli go do więzienia w Albionie i rozpracowywali go
przez dwa dni: nie dali mu nic do jedzenia, przeszkadzali we
śnie i przesłuchiwali dzień i noc, przy czym Newton, Bartlett i
kilku dozorców więziennych wzajemnie się zmieniało.
Stielow, ledwo umiejąc wyrazić się po angielsku,
przyzwyczajony do życia na wolności, zachowywał się jak
schwytane zwierzę. Przyznał, że broń należała do niego.
Zaprzeczał wówczas z obawy, gdy wszędzie szukano broni
kalibru 22. Ale nie zamordował Phelpsa, nigdy nikogo nic
zamordował. Tak, owej nocy, gdy popełniono morderstwo,
słyszał także w pobliżu swego domu wołanie kobiety o
pomoc. Ale teściowa skłoniła go, by nie otwierał, bo żona
przecież oczekuje dziecka i nie powinna się niepokoić. To
wszystko zgadzało się, ale morderstwo? Morderstwo? Nie—
nie— nie! Newton pracował jednak stosując wszystkie środki
łudzenia i namowy. Na przykład oświadczył uprzejmie, że
Stielowa szkoda do doglądania krów. Nadaje się on na szeryfa.
Powinien nosić gwiazdę i brylanty. Jeśli się przyzna, dadzą mu
gwiazdę szeryfa. Poza tym będzie mógł natychmiast iść do
swej żony do domu.
Następnego dnia Stielow, który za wszelką cenę pragnął
wrócić do żony, załamał się. Przyznał, że zamordował
Phelpsa. Green i on w ową noc morderstwa udali się do domu
gospodarza, by zrabować pieniądze znajdujące się w biurku.
Wedle tego zeznania przebieg wydarzeń był następujący:
obydwaj zapukali do drzwi kuchennych. Phelps wylazł z łóżka
i szedł ze świecą przez kuchnię, by otworzyć. Zastrzelili go,
gdy uciekał przed nimi. Potem poszli do sypialni, by otworzyć
biurko. Tymczasem wypadła gospodyni Wolcott ze swej
komórki i biegła przez kuchnię na pole, wołając głośno o
pomoc. Strzelili za nią przez szybę w drzwiach kuchennych,
które się za uciekającą zatrzasnęły. Potem zrabowali 200
dolarów i wrócili do domu dla służby. Stamtąd słyszeli, jak
gospodyni jęczała prosząc o pomoc, ale nie troszczyli się o to,
lecz weszli do domu przez tylne drzwi i udali się do łóżek.
Stielow nigdy nie podpisał zeznania. Z trudem dobierając
słowa, odwołał to przyznanie się przed sądem. Już wtedy
musiał zwracać uwagę fakt, że w swym zeznaniu Stielow
opisał wypadki, jakie w sposób przez niego przedstawiony nie
mogły się zdarzyć. Ale oskarżycielowi wystarczyło przyznanie
się, ponieważ miał w ręku jeszcze jeden atut. I z tym atutem
znowu wchodzimy na teren balistyki sądowej. Mianowicie
atut odnosił się do pocisków, które zabiły Phelpsa, oraz do
starego taniego rewolweru Stielowa.
W tej chwili na arenę wydarzeń wstąpił człowiek, z którym
się jeszcze nieraz spotkamy, jeden z najbardziej godnych
uwagi wśród „samozwańczych” biegłych, jacy przede
wszystkim w Stanach Zjednoczonych w tym czasie i jeszcze
długo potem korzystali z zainteresowania kryminalistyką
naukową. Nazwisko jego brzmiało „doktor” Albert Hamilton.
Hamilton był bystrym człowiekiem — w każdym razie o
wiele bystrzejszym niż wielu innych „biegłych”, którzy w
coraz większej liczbie wałęsali się tam, gdzie sędziowie
dopuszczali „ekspertów od strzelania”. Zgodnie z
amerykańskim zwyczajem sędziowie nie żądali żadnych
świadectw, lecz zadowalali się oświadczeniem biegłego, że
jest ,,ekspertem”. Niejeden z takich biegłych sam zakończył
swój występ, gdy wzięty w krzyżowy ogień pytań zdradził się,
że „uprawia mikroskopię” przy pomocy taniego szkła
powiększającego. Inni na wysunięte przez przysięgłych
żądanie, by opisali sposób produkcji pistoletu, rozbrajająco
oświadczali: „pistolety odlewa się w formach”. „Doktor”
Hamilton należał do innego pokroju ludzi.
Był małego wzrostu, otaczał się jednak atmosferą wielkiej
wiedzy, a wykazywał jeszcze większą umiejętność
przekonywania. Karierę swą rozpoczął jako wytwórca
opatentowanego leku w Auburn, w stanie Nowy Jork. Tytuł
doktora sam sobie nadał. Zawód urzędowego biegłego (50
dolarów dziennie plus zwrot kosztów) nęcił go nieodparcie.
Przez długi czas zwał się badaczem w zakresie mikrochemii, a
od 1908 roku uprawiał ożywioną reklamę za pomocą pisemka
propagandowego pod tytułem: Człowiek z Auburn.
Wychwalał się w nim jako biegły w zakresie chemii,
mikroskopii, grafologii, porównywania pisma maszynowego,
fotografii, daktyloskopii, trucizn, plam krwi, przyczyn śmierci,
balsamowania i anatomii. Niezadowolony z tej imponującej
liczby specjalności, dodał w końcu, co następuje: rany
postrzałowe, broń palna i pociski, identyfikacja pocisków,
proch strzelniczy i materiały wybuchowe. Jak później kilku
obserwatorów twierdziło, sprytnie przeczytał kilka
europejskich sprawozdań z wczesnych prób identyfikacji
pocisków oraz kupił sobie mikroskop i aparat fotograficzny.
Wiedział, że szczególnie wielkie, tajemnicze zdjęcia imponują
przysięgłym.
Tak przeto zjawił się w Albionie, zbadał rewolwer Stielowa
i kule ze zwłok Phelpsa położył pod swój tani mikroskop.
Potem ze zdumiewającą szybkością podał swe rozstrzygnięcie.
W lufie broni Stielowa „tuż u wylotu — tak oświadczył —
znajduje się nienormalne zadrapanie”. To samo zadrapanie
można zobaczyć na kulach. Zakończył: „Dowodowe kule
zostały wystrzelone z rewolweru Karola E. Stielowa!”, i
dodał: „Nie mogły zostać wystrzelone z żadnej innej broni”.
W końcu sfotografował kule, by wywrzeć wrażenie na sędzi i
na ławie przysięgłych.
12 lipca zaczął się proces przeciw Stielowowi. Zeznania
Stielowa i Greena wydawały się samemu sędziemu bardzo
szczególne; wątpliwości swe wyraził w pouczeniu pod
adresem przysięgłych. Wątpliwości budził także fakt, że ani u
Stielowa, ani u jego rodziny nie znaleziono ni śladu
zrabowanych pieniędzy. Teściowa Stielowa musiała
tymczasem sprzedać nawet jedyną krowę, by zapłacić
lekarzowi za pomoc lekarską przy urodzeniu drugiego
dziecka. Tak przeto wszystkie oczy zwróciły się na „doktora”
Hamiltona. Ten wystąpił bez namysłu, budząc ogólne
zainteresowanie, przedstawił swoją fotografię kul i powtórzył
swą opinię. Przede wszystkim powtórzył fatalne zdanie:
„Mordercze kule nie mogły zostać wystrzelone z żadnej innej
broni, tylko z rewolweru oskarżonego”.
Młody obrońca Stielowa z urzędu, nazwiskiem Dawid A.
White, z Mediny, nie posiadał żadnego doświadczenia. Był to
jego pierwszy proces o morderstwo. Nie miał także środków,
by ze swej strony zapłacić biegłego. Niemniej udało mu się
wykazać, że na fotografii kul nie ma śladu „zadrapania”, jakie
ma się znajdować w przedniej części lufy. Ale Hamilton
okazał się panem położenia: „Och! — oświadczył —
fotografie zostały przez nieszczęśliwy przypadek zamienione.
Zdjęcia ukazują odwrotną stronę pocisku w stosunku do
zadrapania”. Siła przekonywania Hamiltona była tak wielka,
że nikogo nie zastanowił ten szczególny fakt. Hamilton
poradził sobie też z twierdzeniem obrony, że wady u wylotu
broni bardzo rzadko odciskają się na kuli. Bez wahania
oświadczył: „W tym wypadku zamek obejmował nabój tak
ciasno i mocno, że żadne gazy nie przedostały się do tyłu. Cała
siła gazu prochowego wyrzuciła pocisk do przodu. Tuż przed
wylotem ołów pocisku rozszerzył się i wypełnił to zadrapanie
na końcu lufy”.
Obywatele Orleans County zasiadający jako ławnicy
zdecydowani byli jak najprędzej dostarczyć winnego opinii
publicznej, a podatnikom oszczędzić dalszych kosztów
sądowych. Wypowiedzi Hamiltona spełniły wszystkie ich
życzenia. 23 lipca 1915 roku uznali Stielowa winnym
„morderstwa pierwszego stopnia”. Zasądzony został na śmierć
na krześle elektrycznym, egzekucję wyznaczono na początek
grudnia. Więźnia przeniesiono do Sing-Sing, by tam czekał na
śmierć.
Prawdopodobnie los jego zostałby przypieczętowany,
gdyby zastępca dyrektora więzienia Spencer Miller nie
zainteresował się bezradnym niczym zwierzę kandydatem na
nieboszczyka. Spencer Miller był idealistą marzącym o
reformie prawa karnego. Przeto poinformował tzw.
„Humanitarian Cult” w Nowym Jorku — stowarzyszenie
kierowane przeważnie przez kobiety, które poświęciło się
walce przeciw karze śmierci. Trzy członkinie klubu, Irena
Loeb, pani Humiston i Inez Milholland Boissevan, z kobiecym
zapałem rozpoczęły walkę o uniewinnienie Stielowa. Kilka
wniosków o nowe postępowanie sądowe odrzucono, natomiast
kilkakrotnie odkładano termin stracenia. Pewnego dnia, w
lipcu 1916, Stielow siedział już mocno przywiązany do krzesła
elektrycznego, gdy uzyskano dalsze odroczenie. Badania
prowadzone przez „Humanitarian Cult” doprowadziły do
ważnego odkrycia: dwaj włóczędzy nazwiskiem King i
O’Conell, zasądzeni tymczasem na wysokie kary za kradzież i
krzywoprzysięstwo, wałęsali się w West -Shelby, jak
stwierdzono, w nocy, gdy zamordowano Phelpsa, a mówili o
morderstwie rano, na długo przedtem, nim wieść o nim dotarła
do ogółu.
Pani Humiston udało się rozmówić z Kingiem w więzieniu.
Co więcej: przekonać go, że przynajmniej raz w życiu musi
spełnić dobry uczynek. King rzeczywiście złożył dobrowolnie
zeznanie przed sędzią Jerzym Larkinem. Przyznał, że razem ze
swym kumplem O’Conellem zamordowali i obrabowali
farmera Phelpsa. Jego zeznanie przedstawiło ów czyn tak
dokładnie, że na wszystkie wątpliwe kwestie, jakie należało
wysunąć odnośnie do zeznania Stielowa, znalazła się teraz
odpowiedź.
Przyznanie się Kinga wywołało w Orleans County
gwałtowne podniecenie. Jeżeli to, co wyznał King, było
prawdą, okręgowi zagrażało nowe postępowanie sądowe, a co
za tym idzie, dalsze obciążenie kasy podatkowej. Oskarżyciel,
szeryf Bartlett i detektyw Newton pospieszyli do więzienia w
Little Valley, gdzie znajdował się King, by go przenieść do
stolicy własnego okręgu i raz jeszcze przesłuchać. King
odjeżdżając z nimi zapewniał, że jego przyznanie się jest
oparte na prawdzie. Lecz po powrocie w kilka dni później
odwołał wszystko. Nie trzeba było zbyt wielkiej wyobraźni,
by sobie przedstawić, jak bardzo przekonywano go w
Albionie, że nikt nie przykłada wagi do jego przyznania się.
Niemniej, gdy gubernator stanu Nowy Jork, Whitman,
dowiedział się o tych zajściach, powołał w roku 1917
niezawisłą komisję, która miała zbadać całą sprawę.
Przewodniczącym ustanowił Jerzego H. Bonda, adwokata z
Syrakuz. Bond wybrał jako asystenta urzędnika prokuratury
generalnej w Nowym Jorku, nazwiskiem Karol E. Waite.
Waite nie był już młody. Za sobą miał ruchliwe, ale w
rzeczywistości nieproduktywne życie. Wyświetlanie
przestępstw było jednak zawsze jego konikiem i dlatego
ostatecznie wylądował w biurze generalnego prokuratora. Gdy
Waite przyłączył się do Bonda, sam jeszcze nie przypuszczał,
że w owej chwili wszedł na drogę, na której zyskał później
nieśmiertelną sławę jako pionier balistyki sądowej, a życie
jego znaleźć miało sens.
Bond i Waite przesłuchali Stielowa, Kinga i O’Conella. Już
po tych przesłuchaniach skłaniali się do przekonania, że
Stielow jest niewinny, a morderstwo popełnili dwaj inni.
Przeciw Stielowowi przemawiała tylko opinia, którą w roku
1915 wydał „doktor” Albert Hamilton o rewolwerze Stielowa i
o pociskach dowodowych. Kule te i rewolwer, starannie
opakowane, znajdowały się w aktach. Nigdy przedtem Waite
nie zajmował się bronią palną. Wiedział jednak, że w oddziale
detektywów miasta Nowy Jork pracuje niejaki kapitan Jones,
który od lat zajmuje się pistoletami, rewolwerami i pociskami.
Poprosił o pomoc kapitana Jonesa i inspektora Faurota, który,
jak już widzieliśmy, przeniósł do Ameryki metodę
daktyloskopijną.
Początkowo poprosił Jonesa, by orzekł, kiedy ostatni raz
strzelano z rewolweru Stielowa. Jones nie rozporządzał
jeszcze dokładnymi metodami badań. Rozstrzygał na
podstawie osobistego doświadczenia, ale w każdym razie nie
był blagierem i geszefciarzem jak Hamilton. Po zbadaniu
rewolweru oświadczył, że broń na pewno nie była używana od
trzech lub czterech lat — w okresie przeto sięgającym
znacznie dalej wstecz niż zamordowanie Phelpsa. Silny osad
rdzy w lufie przemawiał za opinią Jonesa. To, co powiedział,
było jednak tylko wyrażeniem opinii, ale jeszcze nie ścisłym
dowodem. W końcu położono na rewolwerze kawałek papieru,
jeden jedyny strzał wykazał, że twierdzenie Hamiltona, iż
zamek jest tak szczelny, że żadne gazy prochowe nie mogą
ujść do tylu, było groteskowym zmyśleniem: buchający do
tyłu płomień zapalił papier. Potem wystrzelono cztery próbne
pociski: pierwszy w pudło pełne bawełny, drugi do zbiornika z
wodą. Porównano obydwa z pociskami dowodowymi. Nawet
gołym okiem można było rozpoznać, że obydwie kule
porównawcze nie mogły pochodzić z tego samego rewolweru,
co kule dowodowe. Te były czyste i lekko porysowane,
porównawcze natomiast zupełnie zabrudzone i zabarwione.
Ponieważ Jones nie rozporządzał mikroskopem, przesłano
kule porównawcze i dowodowe do Rochester. Tam pracował
w słynnej fabryce „Bausch and Lomb Optical Company”
wypróbowany fachowiec w dziedzinie optyki stosowanej i
mikroskopii: Max Poser. Otrzymał polecenie: szukać
zadrapania, jakie Hamilton chciał znaleźć na pociskach
dowodowych. Gdyby, jak twierdził, zadrapanie to znajdowało
się u wylotu rewolweru Stielowa, musiałoby też zaznaczyć się
na kulach porównawczych. Poser zadał sobie trudu, ale nawet
najbardziej precyzyjnymi instrumentami nie udało mu się
odnaleźć zadrapania. Nie znalazł go ani na kulach
dowodowych, ani na porównawczych. I tu oczywiście
Hamilton posłużył się wyobraźnią. Niemniej wszystko to były
tylko „dowody negatywne”.
Później jednak Poser zrobił pewne odkrycie, które
dowodziło niemal przestępczej lekkomyślności Hamiltona. Na
pociskach dowodowych zaznaczyło się pięć pól i bruzd
morderczej broni. Zapewne — rewolwer Stielowa miał
również pięć bruzd. Ale te bruzdy były równomierne i
normalne, podczas gdy na pociskach dowodowych odcisnęły
się nienormalne szerokie pola, tak szerokie jak pole normalne i
dwie bruzdy łącznic. Broń mordercza wykazywała błąd
fabryczny, broń Stielowa — nie.
Był to niezwykle szczęśliwy przypadek. Ale wskazywał na
to, że kule dowodowe nie mogły zostać wystrzelone z
rewolweru Stielowa. To stwierdzenie nie miało nic wspólnego
z mniemaniem. Dostarczyło faktu — rozstrzygającej podstawy
ostatecznego orzeczenia Bonda i Waite’a. Obydwaj
oświadczyli, że Stielow jest niewinny.
Po trzechletnim niesłusznie wycierpianym więzieniu
Stielow został ułaskawiony przez gubernatora i zwolniony.
Podejrzany King ponownie się załamał. Powtórzył swe
zeznanie i nikt poważnie nie wątpił o tym, że był winien,
jakkolwiek wielka ława Orleans County odmówiła oskarżenia
go o zamordowanie Phelpsa. Chroniła okręg przed nowymi
kosztami sądowymi, których tak się obawiano, zlekceważyła
natomiast prawo. Nie zmieniło to jednak faktów: błędnego
wyroku na podstawie nieprawdopodobnie błędnej opinii
„biegłego w zakresie balistyki” i — konsekwencji
historycznych.
Dla Karola E. Waite’a przypadek Stielowa stanowił punkt
zwrotny w jego życiu. Nie zapomniał przeżycia, jakim było
zasądzenie niewinnego na śmierć na podstawie mylnego
orzeczenia w sprawie broni; był również przekonany, że
muszą istnieć sposoby uniknięcia z zasady takich błędów.
Nigdy nie przestawał zadawać sobie pytania: w jaki sposób
możliwe jest znalezienie drogi od kuli morderczej do broni z
taką naukową dokładnością, by wszelki , błąd był już
niemożliwy? W jaki…?
Waite na rok wpadł w wir pierwszej wojny światowej. Potem
jednak, w roku 1919, po powrocie, udał się jako stary już
człowiek na poszukiwanie odpowiedzi.

═══════ ♦ ═══════
3. Z początkiem roku 1920 w znanej w świecie fabryce
broni „Smith and Wesson” w Springfield zjawił się
nieznajomy z Nowego Jorku. Wyjawił życzenie brzmiące
cokolwiek dziwnie: „Rejestrujemy, oświadczył, w naszym
kraju od dwudziestu do trzydziestu morderstw dziennie,
piętnaście do dwudziestu razy więcej niż na przykład w
Anglii. Większość tych morderstw dokonywana jest przy
pomocy broni palnej. Od zakończenia wojny w rękach
przestępców jest więcej broni palnej niż kiedykolwiek
przedtem w naszej historii. Przy zamordowanych znajdujemy
na ogół pociski i łuski naboi. Potrzebujemy jakiegoś sposobu,
by móc z pocisków odczytać, z jakiego typu broni pochodzą.
To pomoże nam w poszukiwaniu mordercy. Podróżuję w celu
zebrania wszystkich rodzajów broni palnej, jakie kiedykolwiek
wyprodukowano w naszym kraju i jaka może być dziś
używana przez przestępców. W tym celu potrzebuję
dokładnych danych o konstrukcji, czasie produkcji, kalibrze,
ilości, skokach gwintów oraz wymiarach pól i bruzd, jak
również o rodzajach używanej amunicji. Wiem, że na
wystrzelonych pociskach można znaleźć odciski pól i bruzd.
Można ustalić kąt i kierunek gwintu jak również dokładny
kaliber. Gdy będę znał odnośne cechy charakterystyczne
wszystkich broni, z pewnością będzie możliwe ustalenie,
jakiego typu broni użyto w konkretnym morderstwie. Do tego
potrzebna mi jest wasza pomoc”. Tym cudzoziemcem był
Karol E. Waite.
Po początkowych trudnościach spotkał się ze
zrozumieniem i gotowością pomocy. Lecz samą pomocą nie
dało się istniejących trudności usunąć. Na przykład firma
„Smith and Wesson” posiadała dokumentację konstrukcyjną
tylko swych najnowszych modeli. Wiele typów, które
wyprodukowała od roku 1857, było jeszcze w użyciu w owym
czasie w całej Ameryce. Szczegóły techniczne tych typów
broni nie były jednak rejestrowane i brakowało też danych o
licznych zmianach, jakie od czasu do czasu wprowadzano w
produkowanej broni.
Gdy Waite zamierzał już zrezygnować, natrafił na
sędziwego majstra, który przypomniał sobie o starym
pożółkłym notesie, pełnym liczb i danych. Znalazł się on w
jakimś kącie w jego domu. Zeszyt ten był objawieniem.
Opisano w nim wiele typów broni firmy „Smith and Wesson”,
poczynając od modelu nr 1. Wobec tego inni rusznikarze także
poczęli szukać rysunków, częściowo pochodzących jeszcze od
ich ojców. I znaleźli. Waite opuścił Springfield z całą paką
dokumentacji.
Podobnie miała się rzecz w zakładach „Colta”.
Samuel Colt wyprodukował w latach 1873 do 1878 swój
słynny six-shooter [„sześciostrzałowiec”], broń pionierów
Zachodu, w pięciu różnych kalibrach. Podobnie jak inne
jeszcze wcześniejsze typy kolta, „sześciostrzałowiec” był
wciąż używany w całej Ameryce. Sama firma jednak nie
zbierała starszych modeli.
Znowu trzeba było długich, mozolnych poszukiwań, zanim
wreszcie i tu udało się zebrać szczegóły konstrukcyjne
wszelkiej broni typu kolta.
W roku 1922, po trzyletniej pracy, Waite osiągnął już tyle,
że posiadał dokładną dokumentację techniczną wszelkich
typów broni, jakie od połowy dziewiętnastego wieku
sporządzono w Stanach Zjednoczonych — z wyjątkiem kilku
wyrobów nieznanych rusznikarzy z odległych miejscowości
lub małych, dawno zamkniętych fabryk. Kwintesencją jego
pasji kolekcjonerskiej było „przytłaczające stwierdzenie”: nie
było modelu broni palnej, który by zgadzał się z innym we
wszystkich szczegółach! Czasami różnica w rozmiarach pól i
bruzd była tak drobna, że leżała w granicach tak zwanej
tolerancji — odchylenia, na które nawet najlepsze firmy
zezwalały swym pracownikom przy zachowywaniu wymiarów
konstrukcyjnych. Ale w takich przypadkach istniały inne
wyraźne różnice, w szczególności jeśli chodzi o kąt gwintu.
Gdy Waite badał jakąś kulę, mierzył naprzód kaliber z
dokładnością do najdrobniejszych ułamków milimetra, potem
ustalał kierunek skrętu gwintu. Gdy na przykład chodziło o
kaliber 35 z gwintem lewym, wtedy odpadały wszystkie
bronie o innym kalibrze i wszystkie inne tego samego kalibru
z gwintem prawym. Potem Waite liczył i mierzył pola i bruzdy
i bardzo szybko znajdował odpowiedni model broni, z
wyjątkiem tych przypadków, w których różnice leżały w
ramach wspomnianej tolerancji. Jednak i w tych przypadkach,
gdy zmierzył kąt gwintu, znajdował „swoją” broń. W połowie
roku 1922 Waite potrafił odpowiedzieć w krótkim czasie
władzy policyjnej, która oddala mu dowodową kulę
amerykańskiej produkcji, czy pocisk został wystrzelony z
kolta model x, czy z karabinu winchester model y. Jego system
nie zawodził nigdy, choćby kula została rozerwana na kawałki
lub całkowicie zdeformowana. Jednak w chwili pierwszego
triumfu spotkało Waite’a to, co wielu innych pionierów. Gdy
sądził, że jest już u celu, przeżył rozczarowanie, które
pouczyło go, że w rzeczywistości jest jeszcze odeń daleki.
W jesieni 1922 odwiedził główną kwaterę policji w
Nowym Jorku. Jak gdyby los tego chciał, trafił właśnie na
moment, gdy wszelka broń, jaką w ciągu roku skonfiskowano
w Nowym Jorku, miała zostać wywieziona w łodziach na
Atlantyk i tam zatopiona. Nowojorska policja prowadziła
gorliwą, ale beznadziejną walkę przeciw ukrywaniu broni. W
roku 1922 zdobyła nie mniej i nie więcej niż 3000 pistoletów,
rewolwerów, pistoletów maszynowych i karabinów. Gdy
Waite obejrzał ten łup, zrobił alarmujące spostrzeżenie: co
najmniej dwie trzecie tej broni nie były ze źródła
amerykańskiego, lecz pochodziło z Niemiec, Anglii, Francji,
Austrii, Belgii i Hiszpanii. Większość typów była mu zupełnie
nie znana.
Pełen złych przeczuć, Waite pospieszył do władz celnych.
Miał tam kilku przyjaciół, jego przerażenie jeszcze wzrosło,
gdy ci wyliczyli mu, że w jednym tylko, poprzednim roku
sprowadzono przez port nowojorski 559 000 sztuk
zagranicznej broni palnej. W roku 1921 było jej 205 000
sztuk. Śmiesznie tania broń hiszpańska, często kiepskie kopie
amerykańskich modeli, przeważała. W wielu katalogach
amerykańskich firm wysyłkowych oferowano ją za cenę od
trzech do czterech dolarów, by każdemu Amerykaninowi
umożliwić niewielkim kosztem korzystanie z datującego się z
dawnych czasów prawa noszenia broni.
Nowojorskie przeżycia początkowo pogrążyły Waite’a w
przepaść rozpaczy. Jeżeli dwie trzecie używanej broni palnej,
nie tylko w Nowym Jorku, jest zagranicznego pochodzenia,
zgromadzony z takim trudem zbiór amerykańskich modeli
musi być bez wartości. Waite zrozumiał, że stoi przed
niezmiernie trudną decyzją. Mógł zrezygnować. Jeżeli jednak
miał się tym nadal zajmować, musiał jechać do Europy, aby
podjąć także tam próbę zebrania danych o wszelkiej broni
palnej, sporządzonej w ostatnich siedemdziesięciu czy
osiemdziesięciu latach. Rozgoryczony i ogarnięty znużeniem,
wyraził się: „Gdybym mógł przypuścić, co mnie czeka,
byłbym całą swą pracę pozostawił komuś młodszemu”.
Zdecydował się jednak nie rezygnować. Zaopatrzył się w
pisma polecające do amerykańskich attaches wojskowych w
Europie i władz policyjnych najważniejszych krajów
europejskich. Potem, z końcem roku 1922, udał się w drogę za
Ocean.
Podróż jego trwała rok. Była mozolna, pełna wysiłków.
Waite poza angielskim nie władał żadnym europejskim
językiem. Często bywał chory. Pomoc jednak nigdzie go nie
zawiodła: począwszy od Naudina, wówczas prefekta policji
Paryża, po Juliana Echeveriana, dyrektora hiszpańskiej szkoły
broni w Eibarze. Waite odwiedził wszystkie europejskie
fabryki broni. Powtórzyły się amerykańskie doświadczenia.
Starszych modeli nie było, dokumentacja techniczna została
„odłożona na bok”. Gnany jednak ponurym przeczuciem
zbliżającej się śmierci, dokonał Waite tego, co wydawało się
niemożliwe. Gdy z końcem roku 1923 postawił znowu stopę
na amerykańskiej ziemi, miał z sobą paki pełne modeli broni,
rysunków konstrukcyjnych i notatek. Zbiór jego obejmował
teraz okrągło 1500 modeli broni palnej. Mógł być pewny, że
zebrał prawie wszystką broń, jaka wchodziła w rachubę jako
broń mordercza daleko poza Ameryką. Wówczas jeszcze, gdy
zajęty był przeglądaniem olbrzymiego żniwa swej podróży i
przeliczaniem europejskich miar na amerykańskie, udało mu
się w sposób rozstrzygający przyczynić do wyświetlenia
pewnego morderstwa.
Pewien szeryf, którego Waite spotkał przypadkowo,
pokazał mu pocisk dowodowy. Z rodzaju pocisku Waite
wywnioskował, że wystrzelony został z belgijskiego
rewolweru firmy Nicholas Piper w Liège, typ z roku 1895.
Firma Piper sporządziła jednak bez wątpienia dziesiątki
tysięcy sztuk innej broni tego samego typu. Gdyby
przypadkowo podejrzanym nie był Belg i gdyby nie przyznał
się, nikt nie potrafiłby mu udowodnić, że dowodowy pocisk
wystrzelony został z należącego doń egzemplarza
Piperowskiej serii konstrukcyjnej. Po raz drugi Waite
zrozumiał, że jeszcze daleko jest od celu i że znajduje się
dopiero w połowie drogi.
Jeszcze tylko trzy lata życia sądzone były Waite’owi.
Przeczuwał to. Ale odważył się już zajść zbyt daleko, by mógł
teraz zrezygnować. Jeśli kiedykolwiek na podstawie
dowodowej kuli ma być możliwe wyciągnięcie wniosku
odnośnie do całkiem określonego egzemplarza broni, należy
znaleźć inne cechy charakterystyczne, które jako
niepowtarzalne będą odnosić się tylko do tej określonej broni,
tak jak każdy człowiek posiada niepowtarzalne odciski palców
— jakież to zuchwałe, niewypowiedzianie śmiałe marzenie!
Setki razy obserwował Waite proces wytwarzania broni: w
cylindrycznym odlewie stalowym wywierca się i wygładza
lufę przyszłej broni. Potem na obrabiarce, za pomocą
narzędzia z najtwardszej stali, nacina się na lufie gwinty.
Narzędzia skrawające pracują w kąpieli olejowej i wypychają
skrawane ze ścian lufy wióry stalowe przed siebie. Gdy
obserwować pod mikroskopem te narzędzia, ich płaszczyzny
skrawania nie są gładkie, lecz składają się z niezliczonej ilości
ząbków, których rodzaj i układ są całkowicie nieregularne.
Poza tym musi się wielokrotnie przerywać pracę obrabiarki,
by naostrzyć narzędzia skrawające. Waite przypomniał sobie
powiedzenie pewnego austriackiego inżyniera, specjalisty od
wyrobu broni: „Posługujemy się najlepszymi, precyzyjnymi
narzędziami. Mimo to nigdy nie będzie można sporządzić
dwóch dokładnie takich samych sztuk broni. Wszędzie
zachodzą drobne różnice. Proszę obejrzeć pod mikroskopem
ostrze brzytwy. Zobaczy pan, że to ostrze nie jest gładkie, lecz
składa się z mnóstwa ząbków, których układ i rozmiary w
każdym ostrzu są odmienne. Tak samo w przypadku naszych
obrabiarek. Poza tym ostrzenie powoduje, że każdy ciąg
produkcyjny wykazuje odchylenia, zadrapania lub coś
podobnego. Praktycznie jest to naturalnie bez znaczenia, ale
może być bardzo interesujące”.
Całkowicie pochłonięty swą pierwotną ideą zgromadzenia
wielkiego zbioru broni, nie od razu pojął Waite znaczenie tej
wypowiedzi. Dopiero teraz uświadomił sobie to znaczenie.
Cóż, jeśli Austriak miał słuszność, jeśli proces produkcji
mimo całej precyzji pozostawia drobne właściwości, które
różnią się w każdym poszczególnym egzemplarzu broni i
oczywiście odbijają się także na pociskach?
Waite nigdy nie zajmował się mikroskopią. W jego
dotychczasowej pracy wystarczały delikatne instrumenty
pomiarowe. Właściwości jednak, o których teraz myślał,
dawały się rozpoznać jedynie pod mikroskopem. Waite
pospieszył do Maxa Posera w Rochester. Zażądał najlepszego
mikroskopu, jaki znajdował się w sprzedaży. Zapał Waite’a
wywarł na optyku tak głębokie wrażenie, że w bardzo krótkim
czasie zbudował specjalny mikroskop. Zaopatrzony był on w
uchwyt na kule i podziałkę, umożliwiającą obserwację i
mierzenie nawet najdelikatniejszych śladów i różnic. Waite
jednak czuł, że sam nie nadaje się już do pracy przy
mikroskopie. Miał już nie najlepszy wzrok, oczy zawodziły
go, a jego prawa ręka drżała. Szukał przeto fachowca, który by
mu pomagał. Poszukiwania nie były łatwe, Waite nie mógł
jeszcze zaoferować korzystnych zarobków z praktyki w
charakterze biegłego. Potrzebował idealisty, który by, tak jak
on, wierzył w samą „sprawę i jej przyszłość.
Był to ostatni szczęśliwy przypadek w życiu Waite’a, że
istotnie znalazł ludzi, którzy zrozumieli jego ideę i gotowi byli
najpierw ponieść ofiarę. Pierwszym wśród nich był John H.
Fisher, fizyk, który długo pracował w urzędzie probierczym,
ale zawsze interesował się bronią palną. Drugi zwał się Filip
O. Gravelle. Już jako student chemii na Uniwersytecie
Columbia zajmował się po godzinach studiów mikroskopią i
fotografią. Mikrofotografia stała się jego namiętnością; w
swym laboratorium w South Orange uwidocznił na płycie
fotograficznej to, co w botanice, mineralogii i metalurgii
normalnie było „niewidoczne”. Gravelle miał czterdzieści pięć
lat. Londyńskie Towarzystwo Mikrofotograficzne właśnie
odznaczyło go złotym medalem Barnarda. Gdy Gravelle
usłyszał o pomysłach Waite’a, nie wahał się ni chwili. Związał
się z nim. W Nowym Jorku powstało Bureau of Forensic
Ballistics , pierwszy instytut tego rodzaju na całym świecie.
Tu zaczęła się mrówcza praca. Fizyk Fisher skonstruował
hełiksometr — rodzaj medycznego cystoskopu. Podobnie jak
tamten przyrząd służył do wprowadzania cienkiej rurki i
lampki do pęcherza i nerek w celu bezpośredniego zbadania
tych chorych narządów — tak i hełiksometr umożliwiał wgląd
w każdą lufę rewolweru czy karabinu. Fisher zbudował też
mikroskop pomiarowy. Przy pomocy jego soczewek i skali
można było mierzyć bruzdy, pola i gwinty z nieosiągalną
dotychczas dokładnością. Tymczasem Gravelle obserwował i
fotografował tysiące pocisków wystrzelonych z różnych broni
tego samego modelu i schwytanych w bawełnie. Porównywał
je z sobą; w każdym przypadku pociski wystrzelone z różnych
broni wykazywały szczególne, im tylko właściwe cechy.
Trudno było w to uwierzyć, ale niejednakowość narzędzi,
stopień ich zużycia, powodujące zadrapania wióry skrawane
frezami zdawały się rzeczywiście nadawać lufie
charakterystyczne, niepowtarzalne w żadnej innej lufie cechy.
Czy znaleziono tym samym „odcisk palca” każdej
poszczególnej broni na wystrzelonym z niej pocisku?
Liczba obserwacji nie była jeszcze dostatecznie duża, by
móc postawić takie śmiałe twierdzenie. Przede wszystkim
Gravelle nie ufał ludzkiemu mózgowi. Dopóki mógł badać
pod mikroskopem tylko jeden pocisk i musiał utrwalać sobie
jego obraz, dopóki nie położył pod mikroskop pocisku
porównawczego, nie osiągnął naukowej dokładności. Zbyt
wiele zależało od spostrzegawczości poszczególnego
obserwatora. Niezadowolenie z tej sytuacji było przyczyną,
która skłoniła Gravelle’a do dokonania wynalazku, ten zaś
miał dopiero dać balistyce sądowej jej niezawodną podstawę.
Nadszedł rok 1925, w którym powiódł się ten
rozstrzygający krok. Gravelle zbudował „mikroskop
porównawczy”— instrument pozwalający oglądać
jednocześnie dwie kule wielokrotnie powiększone jako jeden
obraz. Dzięki pomysłowo skonstruowanym optycznym
przyrządom połączył dwa mikroskopy, pod którymi leżały
dwa porównawcze pociski. Zawodność ludzkiej pamięci
została wyeliminowana. Przed oczyma Gravelle miał teraz
dwie leżące obok siebie kule i mógł obydwiema tak długo
manewrować, aż nieodparcie dała się ustalić zgodność ich
cech i charakterystycznych znaków lub ich różnic.
Tak dalece posunęła się sprawa, gdy Waite, już
napiętnowany przez zbliżającą się śmierć, pozyskał jeszcze
trzeciego współpracownika. Przeznaczeniem tego ostatniego
było wydźwignięcie dzieła Waite’a na wyżyny, które po raz
pierwszy miały zapewnić Ameryce przodownictwo w jednej
dziedzinie kryminalistyki: człowiek ten to Calvin Goddard.
Calvin, tęgi mężczyzna z ciemnymi gęstymi włosami,
liczył wtedy lat trzydzieści cztery. Pochodził z Baltimore i, jak
większość amerykańskich pionierów, miał za sobą bardzo
niespokojne życie. Właściwie był lekarzem, specjalistą
kardiologiem; w roku 1915 uzyskał tytuł doktora medycyny i
przez krótki czas pracował w słynnym John Hopkins’
Hospital. W roku 1916 wstąpił do armii amerykańskiej, został
majorem korpusu sanitarnego, służył we Francji i w Belgii, w
Niemczech i w Polsce. W roku 1920 wrócił do Ameryki i
przerzucił się w armii na rusznikarstwo. Uczynił to nie bez
przyczyny. Na pewnej fotografii widać go jako czteroletniego
chłopca z potężną pukawką w ręku. Od piętnastego roku życia
zajmował się rewolwerami i swą pierwszą broń sam
zmajstrował. Od tego czasu fascynowała go broń palna.
Rusznikarstwo nastręczało mu upragnionej sposobności
zwiedzania arsenałów i fabryk broni. W rok później
wprawdzie, z konieczności, wrócił raz jeszcze do medycyny i
został nawet: zastępcą dyrektora John Hopkins’ Hospital. Tam,
zgodnie ze swym pragnieniem, zwrócił się do „dra” Alberta
Hamiltona, któremu udało się przy pomocy triku reklamowego
bez szkody dla swej kariery przetrzymać klęskę w sprawie
Stielowa. Goddard zapytał Hamiltona, w jaki sposób zostać
„balistykiem sądowym”. Na szczęście wkrótce zwietrzył
szarlatanerię Hamiltona. Gdy wówczas, w roku 1925 poznał
Waite’a, zarzucił ostatecznie medycynę i rozpoczął pracę w
jego biurze. Gdy 14 listopada 1926 Waite zmarł na atak serca
w hotelu Sommerville — gdzie miał wystąpić jako biegły we
wzmiankowanym już procesie Hall-Mills — Goddard był już
bezspornym kierownikiem „balistycznej trójjedności”. John H.
Fisher, Filip O. Gravelle i on weszli do historii kryminalistyki.
W kilka tygodni po przejęciu pracy w biurze Waite’a
Goddard już z najwyższym mistrzostwem posługiwał się
skonstruowanym przez Gravelle’a mikroskopem
porównawczym. Potrafił rozróżnić „właściwości produkcyjne”
dziesięciu pocisków wystrzelonych z pistoletów tego samego
typu, wyprodukowanych tymi samymi narzędziami, i zawsze
wskazać na pistolet, z którego pochodziły. Nie było już
wątpliwości, że każda broń palna wyciska na wystrzelonym z
niej pocisku prócz znaków typowych kalibru, gwintów i pól
niepowtarzalne znaki, które w istocie można porównać z
odciskami palców. Nawet na dnie łusek naboi znalazł Goddard
takie niepowtarzalne znaki, nie mające nic wspólnego z
rodzajem iglicy, płaszczyzny oporowej czy pazurów
wyrzutnika, lecz pochodzące od śladów narzędzi. Znaleziono
odpowiedź na pytanie, czy i jak można ustalić, że konkretny
pocisk pochodzi z określonej broni.
Z tą pewnością w sercu i mikroskopem porównawczym w
ręku zabrał się Goddard do pozyskiwania policji i sądów dla
swej balistyki sądowej, opartej na ścisłych naukowych
zasadach.
Czas mu sprzyjał. Dostarczył mu sensacyjnego procesu, w
którym, jak w każdym innym, ujawniła się cała niepewność,
niedokładność, nawet: szarlataneria w dotychczasowym
znawstwie broni. Ten sam proces dał również Goddardowi
sposobność do publicznego wystąpienia z nowymi wynikami
badań i metodami oraz wydania balistycznego orzeczenia,
które wytrzymało próbę historii.

═══════ ♦ ═══════
4. W latach 1926/27 cały świat rozbrzmiewał burzliwymi
protestami przeciw wykonaniu wyroków śmierci na dwóch
Włochach, których 14 lipca 1921 w amerykańskim stanie
Massachusetts uznano za winnych morderstwa rabunkowego.
Nazwiska ich brzmiały: Nicóla Sacco i Bartolomeo Vanzetti.
Wydawało się, jak gdyby pod hasłem tych dwóch nazwisk
walka, którą od czasu zakończenia wojny prowadził z jednej
strony lewicowy socjalizm i komunizm, a z drugiej istniejące
ustroje państwowe, rozgorzeć miała w skali światowej. Dla
niezliczonych milionów ludzi Sacco i Vanzetti byli
męczennikami zasądzonymi na śmierć dlatego, że byli
bojownikami o wolność wszystkich uciśnionych.
Ulicami Moskwy ciągnęły pochody demonstrujące na
rzecz uwolnienia Włochów. Komuniści i socjaliści
protestowali na placach Paryża. Reichstag wysłał rezolucję do
gubernatora Massachusetts. Francuski parlament, angielska
Partia Pracy wysyłały żądania uwolnienia męczenników.
Bomby eksplodowały przed amerykańskimi poselstwami w
Buenos Aires i Montevideo. Strajki generalne, pochody, dalsze
rzucanie bomb i zagrażanie życiu Amerykanów — wszystko
to miało miejsce w Argentynie i Meksyku, w Lizbonie,
Rotterdamie, Brukseli, Sztokholmie, Sofii, Pradze, Atenach,
Sydney i Limie. Intelektualiści podpisywali protesty.
Sprawa Sacco i Vanzettiego zaczęła się 24 grudnia 1919
roku hukiem wystrzałów. Tego dnia w Bridgewater,
miasteczku odległym trzydzieści mil od Bostonu, „dokonano
zamachu” na transport pieniędzy na wypłaty w fabryce obuwia
White’a. Auto obsadzone przez wyglądających z
cudzoziemska mężczyzn zajechało transportowi drogę. Obcy
otworzyli ogień z rewolwerów i strzelby śrutowej. Gdy
konwojenci transportu odpowiedzieli ogniem, napastnicy
przestali strzelać i w szybkim tempie odjechali. Na miejscu
przestępstwa pozostawili pustą łuskę śrutowego naboju.
W kilka miesięcy później zdarzył się drugi napad, tym
razem w South Braintree, niezbyt odległym od Bridgewater
miasteczku przemysłowym. Dwaj strażnicy fabryki obuwia
firmy „Slater and Morrill”, Parmenter i Berardelli, nieśli dwie
metalowe skrzynki z 16 000 dolarów łącznie przez ulicę do
filii fabryki, gdy zatrzymało ich dwóch obcych. Nieznajomi
zastrzelili obydwu strażników, porwali skrzynki z pieniędzmi i
wskoczyli do auta, w którym siedziało trzech innych
mężczyzn. Wóz szybko ruszył z miejsca i odjechał. Strażnik
Berardelli zmarł na ulicy. Obok niego znaleziono cztery puste
łuski naboi. W zwłokach Berardellego tkwiły cztery pociski
kalibru 32. Jeden z nich przebił prawe płuco, przerwał główną
tętnicę i zatrzymał się na kości biodrowej. Uderzenie
cokolwiek spłaszczyło pocisk. Pewne było, że to on
spowodował śmierć.
Jerzy Burgess Magrath, „medical exminer” w Suffolk
County, ponumerował wszystkie pociski igłą chirurgiczną.
Pocisk dowodowy zaznaczył rzymską cyfrą III. Drugiego
strażnika, umierającego Parmentera, umieszczono w szpitalu.
Trafiły go dwie kule, jedna z nich weszła w vena cava,
największą tętnicę ciała. Ranny zmarł w cztery godziny
później. Kulę morderczą oznaczono krzyżykiem. Szef policji
miejskiej w Massachusetts, siwowłosy stary kapitan Proctor,
wziął wszystkie kule do siebie jak również znalezione łuski.
Chodziło o łuski firmy Peters, Remington i Winchester. Jedna
z łusek, Winchestera, była zaznaczona wyraźnie literą W.
Napady podziałały niczym wybuch bomby w tej
atmosferze społecznego niepokoju, jaka cechowała Stany
Zjednoczone (jak wyżej wspomniano) po pierwszej wojnie
światowej. Anarchizm — doktryna o urzeczywistnieniu
sprawiedliwości społecznej przez gwałtowne niszczenie
wszelkiej władzy — znalazł podatny grunt przede wszystkim
na wschodzie Ameryki, wśród licznych tam mieszkających
Włochów. Zamachy bombowe, wysyłanie bomb pocztą do
senatorów, ministrów, sędziów wyższych instancji i
milionerów, jak John D. Rockefeller, powodowały stałe
wzrastające napięcie. Gdy przed domem generalnego
prokuratora w Waszyngtonie eksplodowała bomba, zaczęły się
7 listopada 1919 obławy na anarchistów i komunistów.
Kilkuset wydalono. To było tło, na którym rozegrały się
napady rabunkowe w Bridgewater i Braintree.
Policja uruchomiła wszystkie środki, by ująć morderców z
South Braintree. Wydział detektywów z Massachusetts nie był
także w owym czasie wzorem kryminalistycznej sprawności.
Niemniej 17 kwietnia 1920 roku policja odkryła w jakimś lesie
porzucony wóz, buick, skradziony w listopadzie poprzedniego
roku. Opis auta użytego przy przestępstwie w Bridgewater
South Braintree zgodny był z wyglądem tego buicka. Tablica z
numerem była również kradziona; istniały wskazówki, że w
tym buicku widziano Włocha nazwiskiem Boda, z kilkoma
rodakami. Body nie udało się odnaleźć. Posiadał jednak stary
wóz, overland, pozostawiony w garażu w West Bridgewater.
Właściciel garażu zawiadomił policję, gdy Boda w nocy z 5 na
6 maja chciał zabrać swój wóz. Towarzyszyło mu trzech
innych Włochów. Właściciel garażu powziął podejrzenie.
Boda odjechał na motocyklu z jednym ze swych towarzyszy;
wkrótce potem zbiegł do Włoch. Dwaj inni jego towarzysze
odeszli pieszo, ale zatrzymano ich w tramwaju jadącym w
kierunku Bridgewater i aresztowano.
Wypierali się całkiem bezsensownie, jakoby znali Bodę,
zaprzeczali też, że posiadali broń. Ale już przy pierwszym
przesłuchaniu wydało się, że jeden z nich,
dwudziestodziewięcioletni Nicóla Sacco, miał w pasie
biodrowym automatyczny pistolet, kolt, kaliber 32. Kolt
naładowany był dziewięcioma nabojami. W kieszeniach Sacca
znalazły się ponadto dwadzieścia trzy naboje kalibru 32,
wyrobu firm Peters, U.S. Winchester i Remington. Drugi
aresztowany, trzydziestodwuletni Bartolomeo Vanzetti,
posiadał rewolwer firmy Harrington and Richardson, kalibru
38, naładowany pięcioma nabojami, ponadto miał przy sobie
cztery naboje śrutowe. Z jednej jego kieszeni wyjęto ulotki
zdradzające, że Włosi są aktywnymi anarchistami. Obydwaj
uwikłali się w taką ilość kłamstw co do swych zamiarów owej
nocy jak również co do pochodzenia broni, że zatrzymano ich
w areszcie. Tak zaczął się wielki dramat.
Sacco i Vanzetti przywędrowali do Ameryki w roku 1908,
w czasie kryzysu gospodarczego — nieszczęśliwe dzieci
włoskiej biedoty, skazane od wczesnej młodości na ciężką
pracę wyrobniczą. Po przybyciu do Nowego Jorku względnie
do Bostonu znaleźli się w otchłani nędzy, jaką wolny, ale w
walce o pieniądze i powodzenie bezlitosny Nowy Świat miał
do zaofiarowania przybyszom. Żaden z nich nie nauczył się
wysławiać po angielsku. Pozostali obcy, ze wzrastającą
nienawiścią do otoczenia, w którym, zdawało się, istnieli tylko
bogaci i oni, biedni. Ich udręczony jak również ograniczony
umysł sprawił, że stali się w końcu fanatycznymi
anarchistami.
W czasie aresztowania Sacco pracował w pewnej fabryce
obuwia w South Stauton, Vanzetti jeździł jako sprzedawca ryb
samochodem od domu do domu. Obydwaj uwikłani byli
mocno w działalność włoskich kół anarchistycznych i było
prawdopodobne, że wraz z innymi mieli za zadanie
zdobywanie w napadach rabunkowych pieniędzy potrzebnych
pilnie na agitację.
Skonfrontowano świadków z Bridgewater i South
Braintree z Sacco i Vanzettim. Ponieważ Sacco posiadał
niepodważalne alibi w czasie pierwszego napadu, natomiast
liczni świadkowie określili Vanzettiego jako
współdziałającego, tylko tego ostatniego oskarżono o
przestępstwo w Bridgewater. Co się tyczyło Braintree,
liczniejsi świadkowie rozpoznawali Sacco i Vanzettiego.
Obydwu zatem postawiono w stan oskarżenia o morderstwo
rabunkowe w South Braintree. Proces przeciw Vanzettiemu
zaczął się 22 lipca 1920 w Plymouth, proces przeciw Sacco i
Vanzettiemu z powodu morderstwa w Braintree — 21 maja
1921 w budynku sądowym miasta Dedham. W obydwu
wypadkach oskarżycielami byli prokurator okręgowy
Fryderyk Katzmann i jego asystent Williams. Na sędziowskim
krześle zasiadł sześćdziesięciotrzyletni sędzia Webster Thayer.
Ani on, ani Katzmann nie przeczuwali, że proces ten rzuci
głęboki cień na resztę ich życia, a ich nazwiska będą
wymawiane z nienawiścią. Zarówno Katzmann, jak Thayer,
zgodnie ze swym stanowiskiem i charakterem skrajnie
konserwatywni, byli przeto przeciwnikami wszelkich
radykalnych ruchów społecznych. Nie mogli darzyć
oskarżonych Włochów sympatią, a tym mniej jeszcze zdolni
byli zrozumieć polityczne emocje, które oskarżonymi
powodowały. Ale na podstawie późniejszego, nie
uprzedzonego widzenia rzeczy musiano przyznać, że w
ramach wszystkich swych możliwości starali się o
obiektywizm w rozprawie przeciw Włochom i gotowi byli
pominąć wszystkie polityczne momenty. Chcieli się
ograniczyć do ustalenia, czy obydwaj brali udział w rabunku,
czy też w morderstwie rabunkowym.
Obrońcą Włochów ustanowiono Kalifornijczyka Moora,
który zdobył sobie sławę jako obrońca amerykańskich
radykałów.
Takie były ramy procesu, w którym balistyka sądowa
owych lat sama się zdemaskowała, w końcu jednak miała
wywalczyć swój wielki, wskazujący drogę triumf. W krótkim
procesie przeciw Vanzettiemu nie odegrała jeszcze
rozstrzygającej roli. Niemniej wyjaśnienie szefa policji
Massachusetts, kapitana Proctora — że naboje, które Vanzetti
w czasie aresztowania miał przy sobie, były z tego samego
typu broni co łuska z miejsca przestępstwa w Bridgewater —
wzięto pod uwagę. W rozstrzygającym natomiast procesie
przeciw Sacco i Vanzettiemu pociski, naboje, pistolety i
rewolwer wobec sprzecznych i oczywiście niepewnych zeznań
naocznych świadków nabrały decydującego znaczenia.
Gdy prokurator powołał z początkiem lipca 1921 swych
biegłych w zakresie broni, na sali sądowej w Dedham
panowała zupełna cisza. Na zewnątrz paliło słońce,
najmniejszy chłodny powiew nie wpadał do sali. Oczy
dwunastu przysięgłych, znużonych upałem i licznymi
wystąpieniami wzajemnie sobie przeczących świadków,
znowu stały się czujne, gdy szef policji państwowej, kapitan
Proctor, wstąpił na podium świadków jako pierwszy biegły.
Mimo swego wieku Proctor nie zadowalał się od pewnego
czasu swą funkcją, nie chciał być tylko policjantem. Jak wielu
innych ogarnęła go żądza sławy, by wybić się na polu ,,wiedzy
w zakresie strzelania”. Ponieważ zarekwirował wszystkie
znalezione pociski, łuski, naboje i broń, był pierwszym, który
mógł się nimi zająć. Zrozumiałe, że dla oskarżenia było
bardzo istotne stwierdzenie, czy sześć pocisków kalibru 32,
znalezionych w zwłokach, pochodziło z broni tego samego
kalibru, którą Sacco miał przy sobie w dniu aresztowania. To
samo odnosiło się do łusek naboi. Było niewątpliwie
podejrzane, że dwadzieścia trzy naboje kalibru 32 w kolcie
Sacca i w jego kieszeniach odpowiadały rodzajem, kalibrem i
wielkim łuskom znalezionym na miejscu przestępstwa.
Proctor cokolwiek za nerwowo manipulował pistoletem
Sacca i jedną kulą. Potem oznajmił nieświadomym
słuchaczom, że jest przyzwyczajony do badania broni ręcznej
kalibru 32 i 38; „przepycha” ręką kule przez lufę, by uzyskać
na niej odcisk bruzd, pól i innych szczegółów broni. Następnie
próbował przepchać kulę przez pistolet Sacca. Ale mu się nie
udało. Rozgniewany zaniechał próby i powiedział, że
„przepychanie” nie jest konieczne. Stwierdził, że wystrzelił
czternaście kul z pistoletu Sacca i złapał je nie uszkodzone w
pace wypełnionej trocinami i olejem. Wszystkie kule
porównywał z pociskami dowodowymi. Tylko jeden z tych
pocisków, kula zaopatrzona rzymską cyfrą III, która zabiła
Berardellego, odpowiadała pod względem bruzd kulom
porównawczym z kolta Sacca. Pięć innych kul kalibru 32
według wszelkiego prawdopodobieństwa miało być
wystrzelonych z jakiegoś nieznanego pistoletu marki savage.
Zastępca oskarżyciela, Williams zapytał:
— Czy pan jest tego pewny…?
Proctor odpowiedział bez wahania:
…… — jestem o tym bardziej przekonany niż o
czymkolwiek innym…
Williams z kolei rzucił rozstrzygające pytanie:
— Czy przeto kula śmiertelna III wystrzelona została z
kolta Sacca?
Proctor odpowiedział:
— Wedle mego przekonania wygląd kuli da się pogodzić z
tym, że została wystrzelona z tego pistoletu…
Williams zajął się łuskami znalezionymi przy
zamordowanych. Wśród rosnącego napięcia na sali Proctor
wyjaśnił: — Nabój marki winchester z wytłoczonym W
wystrzelono z jednego pistoletu; pozostałe trzy naboje — z
jakiegoś innego. Porównałem łuskę naboju W z łuskami kul
porównawczych, które wystrzeliłem z kolta Sacca.
Williams natychmiast zadał następne rozstrzygające
pytanie:
— Czy pańskim zdaniem łuska W została wystrzelona z
pistoletu Sacca?
Wentylator powodował cichy szmer. Poza tym panowała
śmiertelna cisza.
W ciszy tej padły słowa Proctora, przy czym znowu użył
on szczególnego wyrażenia „być zgodnym”: „Znaki, które
iglica pozostawiła na łusce W i w łuskach pocisków
porównawczych, dadzą się pogodzić z tym, że łuska W
wystrzelona została z tej samej broni”.
Williams powołał swego drugiego biegłego, Karola Van
Amburgh. Karol Van Amburgh nie był amatorem jak Proctor.
Przez dziewięć lat pracował w arsenale w Springfield, potem u
Colta i Westinghouse’a, a wówczas był technikiem wyrobu
broni w Remington Union Metallic Cartridge Company w
Bridgeport. Amburgh oświadczył, że w obecności Proctora
oddał z pistoletu Sacca strzały próbne i porównał kule i łuski z
kulami i łuskami z miejsca przestępstwa. I on również był tego
zdania, że pięć inkryminowanych kul wystrzelono z pistoletu
savage, natomiast szósta kula nr III pochodziła z kolta, kaliber
32. Bruzdy wymierzył.
Znowu padło rozstrzygające pytanie Williamsa; czy kula
III wystrzelona została z pistoletu Sacca?
Van Amburgh odpowiedział: — Skłaniam się do
mniemania, że pocisk został wystrzelony z tego
automatycznego pistoletu Colta. — I dodał: — Na dnie lufy
pistoletu znajduje się ślad rdzy, którego odbicie znalazłem na
pociskach.
Obrońca Moore natychmiast podniósł się w celu zadania
krzyżowych pytań. Udało mu się jedynie spowodować
przyznanie Van Amburgha, że rewolwery Colta często
rdzewieją w wymienionym miejscu, znaleziona plama rdzy nie
musiałaby przeto ograniczać się do kolta Sacca.
Potem Moore zaprezentował dwóch swoich biegłych, by
odeprzeć oskarżenie za pośrednictwem własnych ekspertów.
Pierwszy wystąpił Jakub Burns. Burns legitymował się swą
trzydziestoletnią pracą w US Cartridge Company w
charakterze technika. On również oddał strzały porównawcze
z pistoletu Sacca. W całkowitym przeciwieństwie do biegłych
z ramienia oskarżenia oświadczył stanowczo, że jest
niemożliwe, by kula III kiedykolwiek wystrzelona została z
pistoletu Sacca. Nie ma żadnej możliwości porównania. Może
pochodzić zarówno z kolta, jak i z pistoletu Bayarda wyrobu
zagranicznego. Lufa, z której wyszła śmiercionośna kula, nie
miała na dnie śladu rdzy, ale była zardzewiała w całości. Inne
kule mogłyby pochodzić z pistoletu savage, może tu chodzić
równie dobrze o broń typu steyer czy walter.
Gdy Burns odszedł, Moore polecił wystąpić swemu
drugiemu biegłemu: J. Henrykowi Fitzgeraldowi. Fitzgerald
także zaprezentował się zapewnieniem, że od dwudziestu
ośmiu lat pracuje w handlu bronią. Był najbardziej stanowczy
ze wszystkich. Zeznał: „Kula III nie została wystrzelona z
pistoletu Sacca. Nie mogłem na kuli III zobaczyć żadnych
znaków, które dałyby się porównać z kulą pochodzącą z tej
broni…”
Patrząc pod kątem późniejszych doświadczeń, wszystko to
było przygnębiającym widowiskiem. Gdy Waite mozolił się
jeszcze w Nowym Jorku nad najprostszymi podstawami
naukowymi, tu znowu amatorzy czy fachowcy o
niedostatecznych wiadomościach wydawali opinie mające
rozstrzygać o życiu i śmierci. Proctor nie miał ani wiadomości,
ani doświadczenia w mikroskopii. Van Amburgh zajmował się
wprawdzie dokładniej różnymi metodami badań, jakie już na
krótko przed wojną światową stosowano w Europie, ale
mikrofotografią dopiero zaczął się interesować. Burns i
Fitzgerald nie posiadali nawet tych wiadomości i
doświadczenia w ustalaniu typów broni, jakie Waite właśnie
sobie wypracował. A żaden z nich wszystkich nie miał
wyobrażenia o prawidłowości, z jaką każda broń wyciska
swoje znaki na pociskach. Wrażenia nieudolności i
niepewności nie łagodziło bynajmniej to, że Proctor i Van
Amburgh w mniejszym czy większym stopniu zaopatrzyli
klauzulami swe stwierdzenia, gdyż ani prokurator, ani
przysięgli, ani obrona, rzecz szczególna, tych zastrzeżeń sobie
nie uświadomili.
Nie mniej przygnębiający był spór między biegłymi, który
wszczął się wkrótce potem, o rewolwer Vanzettiego firmy
„Harrison and Richardson”, kaliber 38. Na miejscu
przestępstwa nie znaleziono kul tego kalibru. Ale, rzecz
dziwna, zastrzelony pracownik Berardelli uzbrojony był w
broń tego samego typu. Od chwili napadu rewolwer
Berardellego firmy „Harrison and Richardson” zniknął bez
śladu.
Oskarżenie zarzucało Vanzettiemu, że podniósł i zabrał
broń Berardellego. Faktycznie Vanzetti uwikłał się w
kłamstwa co do pochodzenia broni. Oskarżyciel Williams
powołał na podium świadków rusznikarza firmy „Iver
Johnson”, nazwiskiem Fitzemeyer, i przedłożył mu broń. Na
kilka tygodni przed śmiercią Berardelli oddał służbowy
rewolwer firmy Johnson do naprawy, a potem otrzymał go z
powrotem. Zrozumiałe, że Fitzemeyer nie mógł sobie w
szczegółach przypomnieć rewolweru, ale wstawił do
rewolweru nową iglicę z numerem naprawy broni
Barardellego. Zbadał rewolwer Vanzettiego i stwierdził, że
broń zaopatrzona jest w nową iglicę.
Moore, podniecony, wezwał swych biegłych na podium
świadków. Obydwaj, zarówno Burns jak Fitzgerald, bez
wahania oświadczyli, że nie ma mowy o nowej iglicy w broni
Vanzettiego. Iglica jest taka stara i zużyta, jak wszystkie inne
części broni. Z twarzy przysięgłych można było wyczytać
wyraźnie, że darzą większym zaufaniem Fitzemeyera niż zbyt
szybkich biegłych Moore’a.
Nikt nie odczuł tego bardziej niż sam obrońca. Czuł też, że
zgodność znalezionych przez Sacco starodawnych naboi z
równie starymi znalezionymi na miejscu przestępstwa skłoniła
prymitywne umysły przysięgłych do traktowania z większym
zaufaniem wypowiedzi Proctora i Van Amburgha niż Burnsa i
Fitzgeralda. W demagogicznym przemówieniu końcowym do
przysięgłych Moore spróbował przeto zlekceważyć wszystkie
ekspertyzy broni, także i ekspertyzy własnych biegłych.
Podnieconym głosem zawołał: „Skoro nadszedł czas, że trzeba
używać mikroskopu, by rozstrzygnąć o życiu ludzkim, i gdy
użytkownicy mikroskopu nie są zgodni, lecz biegli oskarżenia
i biegli obrany ostro sobie przeczą — ludzie prości jak wy
muszą się zawahać, zanim unicestwią życie ludzkie”.
Moore nie miał słuszności, jeśli chodziło mu o znaczenie
rzeczywiście dokładnych analiz na podstawie nauk sądowych.
Natomiast bez wątpienia miał słuszność o tyle, o ile to
dotyczyło nieudolności metod stosowanych przez biegłych
obu stron w sprawie Sacco/Vanzetti.
Prokurator Katzmann odpowiedział obrońcy: „Oby nieba
wkrótce zesłały dzień, gdy dowody w każdym poważnym
przypadku będą zależały od naukowców i ich soczewek”.
Katzmann miał ze swej strony słuszność, jeśli chodzi o ogólne
znaczenie wiedzy sądowej, a nie miał jej odnośnie do
wypowiedzi biegłych, jeśli chciał, by zostały one zastosowane
w dramacie, jaki się przed jego oczyma rozgrywał.
Po południu 14 lipca 1921 zamknięto dwunastu
przysięgłych celem narady i wydania werdyktu.
Jak bardzo interesowali się kwestią pocisków, okazało się,
gdy zażądali szkła powiększającego, by sami mogli porównać
pocisk III z pociskami próbnymi. Jeden z przysięgłych, Dever,
wiele lat później opowiadał: „Dyskutowaliśmy szczególnie o
pociskach jako o bardzo ważnych środkach dowodowych…
Nie było sporów… Byliśmy przekonani, że Sacco i Vanzetii
zrobili to, co zarzucał im akt oskarżenia”. Przysięgli wierzyli,
że pocisk ze zwłok Berardellego pochodził z pistoletu Sacca.
Były prawdopodobnie wątpliwości co do wiarygodności
niektórych świadków przestępstwa. „Ale kule… nad nimi nie
można było przejść do porządku…”
Wieczorem o siódmej pięćdziesiąt pięć przysięgli gotowi
byli do wydania werdyktu. Jednogłośnie uznali Sacco i
Vanzettiego winnymi morderstwa pierwszego stopnia,
Vanzettiego w znaczeniu „accessory”— wspólnika — który
wedle prawa amerykańskiego był tak samo winien morderstwa
jak sam morderca.
15 lipca wieść o wyroku rozeszła się za pośrednictwem
dzienników po całym świecie. To, co dotychczas było mniej
więcej lokalnym wydarzeniem, stało się w ciągu kilku dni
sensacją. Przedsięwzięto szeroko zakrojone prawnicze próby
spowodowania nowego procesu. Próby te wypływały poniekąd
z chęci rzeczywistego dopomożenia zasądzonym towarzyszom
tych samych przekonań. Na tym tle jednak organizowano
potężną kampanię propagandową.
Historia siedmioletnich manewrów jurystycznych, które z
kolei nastąpiły, i siedmioletniej walki propagandowej stanowi
w naszym kontekście tylko tło dla roli, jaką w tym nie
dającym się opisać czasie odgrywała balistyka sądowa.
Nacechowane coraz większym podnieceniem starania obrony
rzadko zwracały się przeciw tej części postępowania, w
wypadku której rzeczywiście można było mówić o
nieudolności i braku poczucia odpowiedzialności — przeciw
opiniom dotyczącym balistyki. Dopiero w roku 1923, gdy
odrzucono dwa wnioski o wznowienie postępowania, Moore
w braku innych punktów zaczepienia raz jeszcze podjął
kwestię broni palnej. I tym rozpoczął się drugi, jeszcze
bardziej makabryczny „akt balistyczny” dramatu
Sacco/Vanzetti.
Podczas gdy w Nowym Jorku Waite po pierwszym
rozczarowaniu walczył na nowo o naukowe podstawy
balistyki, akt drugi w Dedham jeszcze jaskrawiej wykazał
problematyczne strony rzeczoznawstwa broni; Moore
wprowadził do akcji — zapewne nic nie przeczuwając —
nowego „biegłego”, który opinie Proctora i Van Amburgha
sprowadzić chciał do absurdu na podstawie „nowej nieodpartej
techniki”.
Był to nie kto inny, jak „dr” Hamilton, ten, który przez swą
lekkomyślność stał się współwinnym wyroku śmierci na
Karola Stielowa.
W czasie podróży koleją do Bostonu Hamilton, którego
interes nadal kwitnął, wdał się w rozmowę z reporterem
czasopisma „Globe”. Chełpliwie zapewniał go: „Gdyby mnie
zapytano, byłoby z absolutną pewnością stwierdzone, czy
pocisk wystrzelony został z pistoletu Sacca, czy nie. Posiadam
nową metodę badania, która przekona każdy sąd”. Reporter
wietrzył sensację. Skomunikował się z Moore’em i
przedstawiał Hamiltona w tak wspaniałych barwach, że Moore
poprosił „człowieka z Auburn”, by go niezwłocznie
zawiadomił, jakiego honorarium zażąda za nowe badania
balistyczne w sprawie Sacco/Vanzetti. Hamilton nie marnował
czasu na pisanie listów. Niezwłocznie udał się sam w podróż
do Bostonu.
Moore poinformował się, czy Hamilton potrafi wyjaśnić
cztery problemy tak przekonywająco, by opinie prokuratury
musiały się załamać i by zapewnione było nowe postępowanie
sądowe. Oto te cztery problemy:

1. Czy pocisk III wystrzelony został z rewolweru Sacca?


2. Cisy naboje znalezione przy Sacco rzeczywiście zostały
wyprodukowane, w tym samym czasie, co łuski śmiertelnego
pocisku?
3. Czy łuska naboju W typu winchester, która leżała koło
zwłok Berardellcgo, pochodziła z rewolweru Sacca?
1.
1. Czy iglica rewolweru Vanzettiego była nowa, czy
stara?
2.
Hamilton ze zwykłą pewnością siebie oświadczył, że
rozwiąże wszystkie problemy zadowalająco.
Tak zwana „nowa” metoda polegała wyłącznie na tym, że
teraz używał lepszego mikroskopu (marki Bausch and Lomb).
Poza tym jego kwalifikacje w niczym się nie podniosły.
Wystarczyło mu oddanie kilku strzałów próbnych z pistoletu
Sacca. Potem rozstrzygnął szybko, zupełnie po myśli obrony:

1. Pocisk III nigdy nie został wystrzelony z pistoletu Sacca.


Już zwykłe zmierzenie bruzd poucza, że w ogóle nie pochodzi
on z pistoletu Colta.
2. Znalezione łuski w żadnym wypadku nie zostały
wyprodukowane w tym samym czasie, co naboje z kieszeni i
rewolweru Sacca znalezione w chwili aresztowania.
3. Żadna ze znalezionych łusek nigdy nie znajdowała się w
rewolwerze Sacca, także i łuska W.
4. Rewolwer Vanzettiego nie jest zaopatrzony w nową
iglicę. Aby to zrobić — należałoby usunąć pewną śrubę. Tej
jednak nie ruszano.

Moore triumfował.
Bardziej jeszcze zatriumfował, gdy znalazł się drugi biegły,
który posiadał nawet prawdziwy tytuł profesora — profesor
August Gili. Także i Gili pracował tylko przy pomocy
prymitywnego mikroskopu, bez najmniejszego pojęcia o
sprawach, jakie w tym samym czasie rozgrywały się w
laboratorium Waite’a. Jego wyrok był krótki i węzłowaty:
„Dowodowy pocisk nigdy nie wyszedł z pistoletu Sacca”.
Radość Moore’a nie miała granic, gdy dowiedział się przez
przypadek o dziwnej „zmianie usposobienia” kapitana
Proctora, pierwszego biegłego oskarżenia.
W tym maczał palce Hamilton. Pewien adwokat,
dowiedziawszy się o pobycie „wybitnego dra Hamiltona” w
Bostonie, prosił go o opinię w pewnej sprawie o morderstwo.
Dowodowy pocisk znajdował się w domu Proctora. Tam
Hamilton chełpił się przed starym szefem policji państwowej
swą nową rolą w sprawie Sacca i Vanzettiego. Proctor jednak
oświadczył mrukliwie: „To mnie nie interesuje. Jestem już za
stary, by patrzeć na zasądzenie obydwu Włochów za to, czego
nie popełnili”.
Hamilton nadstawił uszu. Przypomniał Proctorowi jego
opinię z roku 1921. Proctor odparł, iż wówczas powiedział
tylko, że rodzaj pocisku „da się pogodzić z przejściem przez
pistolet Sacca”. Nie więcej. Gdyby go ktoś dokładniej
wypytał, czy ma dowody na to przejście, odpowiedziałby
jasno: „nie”. Oskarżyciel jednak nie pytał go o to, ponieważ
dokładnie wiedział, jak brzmiałaby jego odpowiedź. Moore
naturalnie natychmiast dowiedział się o dziwnym
oświadczeniu Proctora. Proctor zmarł, zanim zdążył osobiście
złożyć zeznanie przed sądem. Pozostawił jednak pisemne
oświadczenie, w którym potwierdził swoją opowieść.
Przypadek ten był tak dziwny, jak wszystkie wystąpienia
biegłych balistycznych. Było niewiarygodne, że w lipcu 1921
Proctor nie miał już sposobności, by w swych odpowiedziach i
zeznaniach dać wyraz swemu rzeczywistemu przekonaniu.
Być może, iż oskarżyciel miał słuszność, obwiniając starego
kapitana o to, że przerzucił się na stronę obrony, ponieważ
oskarżyciel przez długi czas odmawiał mu wypłaty 500
dolarów, których ów zażądał za swą pierwszą opinię. Moore
natomiast twierdził, że starego człowieka dręczyło przed
śmiercią sumienie. Niechże i tak będzie. 30 kwietnia 1923
Moore wniósł po raz siódmy o wznowienie postępowania. Był
to wniosek „Hamilton -Proctor”, który miał się uporać z całym
orzecznictwem balistycznym oskarżenia.
Katzmann i Williams zwrócili się oczywiście do Van
Amburgha. Wezwali go, by skontrolował swe orzeczenie i
odparował twierdzenie Hamiltona. Amburgh tymczasem
również sprawił sobie nowy mikroskop i zajął się dokładniej
mikrofotografią. Sfotografował teraz ze wszystkich stron
dowodowy pocisk III oraz pociski porównawcze. Z każdego
pocisku sporządził dwanaście zdjęć i zlepił je razem, aby
utworzyły jeden długi pasek. Oba paski porównywał z sobą.
Zarówno obecnie, jak i przedtem były to półśrodki, ale zawsze
stanowiły znaczne udoskonalenie. Teraz orzeczenie Van
Amburgha brzmiało o wiele bardziej stanowczo niż za
pierwszym razem: „Jestem pewny, że nabój W wystrzelony
został z pistoletu Sacca. Jestem tak samo pewny, że
dowodowy pocisk wyszedł z pistoletu Sacca”.
Gdy na przełomie października i listopada 1923 sędzia
Thayer rozpatrywał wniosek „Hamilton -Proctor”, znowu
jedna opinia przeciwstawiała się drugiej. Tym razem jednak
Hamilton sam się „urządził”, popełniając w czasie rozprawy
bezprzykładny piracki czyn, o którym nikt nie dowiedział się,
czy był umówiony z obrońcą, czy nie. Hamilton zjawił się z
dwoma pistoletami Colta tego samego typu co pistolet Sacca.
W obecności sędziego, oskarżyciela i obrońcy rozłożył
wszystkie trzy pistolety, by poprzeć swe twierdzenia. Potem
złożył je z powrotem i włożył dwa nowe pistolety do kieszeni,
by z nimi opuścić salę rozpraw.
Sędzia Thayer, który miał swoją własną opinię o
Hamiltonie, zawołał go jednak z powrotem i polecił
pozostawić nowe pistolety w sali sądowej. Thayerem
kierowała szczęśliwa gwiazda, okazało się bowiem, że pistolet
Sacca nagle otrzymał nowiuteńką lufę, zaopatrzoną nawet
jeszcze w ochronny smar. Tak decydująco ważna dla badań
balistycznych stara lufa przewędrowała kuglarskim trikiem do
jednego z nowych pistoletów Hamiltona.
Thayer zarządził specjalne dochodzenie. Hamilton musiał
przyznać, że lufy zostały zamienione. Oskarżyciel obwinił go,
że przedsięwziął zamianę, by później samemu ją wykryć i
przerzucić ten postępek na oskarżyciela, by przez to
dostarczyć argumentu dla wznowienia postępowania.
Hamilton miał czelność twierdzić, że chodzi o „brudną robotę”
oskarżenia, Moore stanął przy tym po jego stronie. Od tej
chwili jednak los wniosku „Hamilton -Proctor” był
przesądzony. Wniosek o wznowienie postępowania został
odrzucony.
Makabryczny obraz byłby wszakże niezupełny, gdyby
zapomniano nadmienić, że wkrótce potem także Van Amburgh
poniósł ciężką klęskę w sprawie morderstwa poza
Massachusetts. Gdyby to doszło do uszu obrony, musiałoby
także w Dedham zniweczyć całkowicie wszelkie zaufanie do
niego.
Wieczorem 4 lutego 1924 Hubert Dahme, proboszcz
katolickiej parafii w Bridgeport w stanie Connecticut, szedł
ulicą. Nagle zbliżył się do niego jakiś nieznajomy i strzelił mu
z tyłu w głowę. Dahme padł martwy, morderca uszedł. Pocisk,
który zabił Dahmego, okazał się pociskiem kalibru 32.
Proboszcz był bardzo lubiany. Zaczęła się gwałtowna
pogoń za sprawcą. Liczne zeznania gorliwych świadków nie
doprowadziły jednak do niczego, aż 11 lutego John Reynolds,
urzędnik kryminalny z South Norwalk, zobaczył młodego
człowieka, który bez celu wałęsał się po mieście. Doprowadził
obcego na posterunek. W kieszeni jego płaszcza tkwił
rewolwer hiszpańskiej produkcji, kaliber 32. Z pięciu naboi,
którymi naładowany był rewolwer, brakowało jednego. Był
wystrzelony. Nieznajomy zwal się Harold F. Israel, przybył z
Bridgeport i szukał noclegu. Z powodu „noszenia ukrytej
broni” zasądzono go na trzydzieści dni aresztu i zgodnie z
rutyną zapytano, gdzie przebywał w czasie, gdy zamordowano
Dahmego. Tego nie wiedział. W końcu skonfrontowano go ze
świadkami. Ci twierdzili, że rozpoznają w nim mordercę
proboszcza. Wobec tego Israela poddano ostremu
przesłuchaniu, mianowicie bez przerwy od południa 13 lutego
do wieczora następnego dnia. Wtedy załamał się i przyznał, że
to on zamordował proboszcza, ponieważ właśnie tak mu
,,strzeliło do głowy”.
Van Amburgh otrzymał jako biegły w broni palnej
dowodową kulę, oddał kilka strzałów próbnych z rewolweru
Israela, sporządził mikrofotografie wszystkich pocisków i
zestawił je razem z tymi paskami, które miały ukazać całą
powierzchnię kul. Potem w jednym pasku ze zdjęciem jednego
pocisku próbnego wyciął szparę, przeciągnął przez nią zdjęcie
pocisku dowodowego i tak długo przesuwał tam i z powrotem,
aż zgodziły się charakterystyczne rysy na obydwu paskach.
Wobec sędziego śledczego zeznał: „Wprawdzie nie
ukończyłem jeszcze wszystkich badań, ale jestem przekonany,
że pocisk został wystrzelony z tej (Israela) broni”. Orzeczenie
Van Amburgha było decydujące.
Wyniki wstępnego śledztwa przekazano prokuratorowi
nazwiskiem Holmer Stille Cummings. Cummings należał do
tych prokuratorów, którym nie chodziło o uzyskanie wyroków
zasądzających i jednanie sobie sympatii wyborców do
następnych wyborów. Chodziło mu o słuszność.
Gdy Israel odwołał swe zeznanie i oświadczył, że przy
końcu przesłuchania gotów był przyznać się do wszystkiego,
by tylko skończyć z udręką, Cummings nie odłożył tego
odwołania po prostu na bok. Sam wyrobił sobie zdanie o
Israelu, uważał go za niedorozwiniętego umysłowo,
bezradnego i łatwo ulegającego wpływom. Niedługo trwało,
nim wykazał wszystkim świadkom, że twierdzenia ich były
lekkomyślne i nieodpowiedzialne. Okazało się, że Israel
posiadał nawet alibi na czas morderstwa.
W końcu pozostał tylko jeden moment obciążający:
orzeczenie balistyczne Van Amburgha. Cummings wezwał
naprzód do siebie sześciu biegłych w zakresie broni. W tym
czasie biegli wyrastali jak grzyby po deszczu. Wydawało się,
że każdy pracownik fabryki broni chce sobie zapewnić udział
w dziedzinie wchodzącej w modę. Metody ich nie były ani
lepsze, ani pewniejsze niż metoda Van Amburgha, a
uzasadnienie ich poglądów brzmiałoby niezwykle dziwnie dla
uszu Waite’a czy Goddarda. Niemniej jednogłośnie
oświadczyli, że nie znajdują żadnych dowodów, by dowodowy
pocisk pochodził z rewolweru Israela. To skłoniło Cummingsa
do zajęcia się osobiście paskami fotografii Van Amburgha.
Gdy nastawił paski tak, że „znaki”, w miejscu gdzie paski się
stykały, były zgodne, przypadkowo podniósł do góry luźną
część paska ukazującego dowodowy pocisk i popatrzył na
leżącą pod spodem część zdjęcia pocisku próbnego. To, co
ujrzał, zdumiało go do utraty oddechu. Tu nie mogło być
mowy o „zgodności” znaków nawet w przybliżeniu.
Cummings kazał wezwać do siebie Van Amburgha i na
jego oczach powtórzył eksperyment. Potem patrzył na niego
milcząco, ale groźnie. Van Amburgh, blady i przerażony,
milczał. Zmieszany musiał przyznać, że pocisk dowodowy nie
wyszedł z rewolweru Israela. Nie umiał podać wyjaśnienia
swego straszliwego błędu. Błąd leżał jednak wyraźnie jak na
dłoni. Van Amburgh zadowolił się powierzchownym
obejrzeniem.
Tymczasem w walce o życie Sacca i Vanzettiego wyczerpano
wszelkie legalne możliwości wdrożenia nowego
postępowania. Powódź protestów z całego świata osiągnęła
punkt kulminacyjny. Dzięki tej powodzi i długotrwałym
sporom o wznowienie postępowania osiągnięto jedno: nawet
Amerykanie, bynajmniej nie nastawieni „lewicowo”, żywili
wątpliwość co do prawidłowości postępowania. Znamienne
było, że gdy Moore, wyczerpany i niepewny, zrzekł się
obrony, miejsce jego zajął członek elity Nowej Anglii,
William Gooderich Thompson. On to zwrócił się do
gubernatora Massachusetts, Fullera, i lipca 1927 gubernator
mianował komisję trzech niezależnych mężczyzn, którzy (jak
ongiś w przypadku Stielowa) mieli zbadać kwestię winy czy
niewinności Sacca i Vanzettiego. Na czele komitetu stanął
Abbot Lawrence Lowell, siedemdziesięciodwuletni prezydent
uniwersytetu w Harvard. Przebieg wielkiego dramatu zbliżał
się do ostatecznego rozstrzygnięcia: w trzy dni później przybył
do Dedham Calvin Goddard z heliksometrem, mikroskopem
mierniczym i mikroskopem porównawczym.

═══════ ♦ ═══════
5. Przez wszystkie te lata Goddard obserwował rozwój
opinii balistycznych w Dedham. Dopiero, gdy był całkowicie
pewny swej sprawy, zwrócił się wiosną 1927 roku
jednocześnie do oskarżyciela i do obrońcy. Podjął się
dostarczyć „bezsporne wyjaśnienie” w kwestii broni. Z
właściwą sobie ścisłością nie mówił przy tym o „winie” czy
„nienawiści” oskarżonych, lecz wyłącznie o tym, czy pociski
dowodowe lub łuski rzeczywiście pochodzą z rewolweru
Sacca, czy nie. Odpowiedź na pytanie, czy Sacco oddał strzał
z rewolweru, nie należała do dziedziny Goddarda.
Obrona pozostawiła propozycję Goddarda bez odpowiedzi.
Nowy obrońca Thompson z chłodnego obywatela Nowej
Anglii przedzierzgnął się w namiętnego poplecznika swych
klientów. Nie dosięgały go argumenty strony przeciwnej.
Prawdopodobnie to było powodem, że w sprawie broni nadal
trzymał się opinii „doc” Hamiltona i po prostu nie chciał
widzieć dowodów nieudolności tego biegłego. Opinia
Hamiltona odpowiadała życzeniom Thompsona. Może nawet
przeczuwał, że opinia Hamiltona była mylna. Ale nie chciał
słyszeć żadnej innej.
W przeciwieństwie do Thompsona oskarżyciel przyjął
ofertę Goddarda. W końcu Thompson zgodził się nie czynić
przeszkód nowemu badaniu. On sam jednak i Hamilton
odmówili uczestniczenia w tym. Drugi jednak biegły obrony
August Gili, profesor wyższej szkoły technicznej w
Massachusetts, zjawił się. Po raz pierwszy mikroskop
porównawczy znalazł się na widowni ogromnego procesu.
Żaden z obecnych prócz Goddarda dotychczas o nim nie
słyszał.
Gdy tylko Goddard zademonstrował swoje przyrządy, Gili
nie panując nad sobą oświadczył, że ten mikroskop
porównawczy jest tak prosty i dokładny, że on. Gili,
podporządkuje się wynikom badań, nawet gdyby jego
dotychczasowe poglądy zostały przez to całkowicie
pozbawione wartości.
Goddard złożył później dokładne sprawozdanie z
przedsięwziętego przez siebie długiego i wnikliwego badania
przedłożonych kul i łusek oraz licznych pocisków
porównawczych i pistoletu Sacca. Pracował ze swą zwykłą
dokładnością, nie poruszony zdenerwowaniem tych, którzy go
otaczali. Niepokój za jego plecami wciąż narastał. Wreszcie
Goddard ogłosił swoje orzeczenie: „Pocisk III wystrzelony
został z pistoletu Sacca i w żadnym wypadku nie mógł zostać
wystrzelony z innego pistoletu. Kule z sześciu naboi
winchester, znalezionych u Sacca, odpowiadają pod względem
konstrukcji kuli III. Łuska naboju W pochodzi bez wątpienia z
pistoletu Sacca. Pozostałe kule naboi wystrzelone zostały z
innej broni”.
Obecni wstrzymali oddech. Gdy jednak profesor Gili
pochylił się nad mikroskopem porównawczym i skontrolował
wyniki Goddarda, wykrzyknął pobladły: „Co mogę jeszcze do
tego dodać!”
Gili, który wiosną 1923 twierdził, że kula dowodowa nigdy
nie przeszła przez lufę pistoletu Sacca, skapitulował przed
niesłychaną ścisłością, jaką odznaczała się metoda Goddarda.
Gili oświadczył Thompsonowi, że ma podstawę, by swoją
opinię z roku 1923 uważać za błąd. Czuje się zmuszony
rozwiązać wszelkie dalsze stosunki z obroną w sprawie
Sacco/Vanzetti.
Nie tylko Gili odwołał swą opinię, lecz także Jakub Burns,
biegły w zakresie balistyki z „trzydziestoletnią praktyką w US
Cartridge Company”, który jako pierwszy ekspert: obrony w
czasie procesu w lipcu 1921 twierdził, że pocisk dowodowy
III nie da się w ogóle porównać z pociskami próbnymi z
pistoletu Sacca. On również odstąpił od swych poprzednich
poglądów. Wyniki badań Goddarda przekazane zostały
komitetowi Lowella.
Thompson był bardzo głęboko dotknięty wycofaniem się
swych dwóch biegłych. Tym rozpaczliwiej uchwycił się
Hamiltona. Co więcej, sam znalazł drugiego eksperta w
zakresie balistyki, który, jak Hamilton, sam się nim
zamianował — Wilbura Turnera. Thompson opracował nową
teorię, sięgającą aż w dziedzinę absurdu. Twierdził, że z
początkiem procesu oskarżenie samo sporządziło przy pomocy
pistoletu i amunicji Sacca dowodowy pocisk III i łuskę
dowodowego naboju W. Kulę wystrzelono w kawałek mięsa,
by upozorować prawdziwą kulę dowodową. Wilbur Turner
próbował podbudować te teorię niejasnymi orzeczeniami. Ale
była to tylko osłaniająca odwrót bitwa.
W komisji Lowella obydwaj eksperci Thompsona nie
zostali przyjęci, a Hamilton ustąpił wreszcie z pola, gdy bez
owijania w bawełnę zarzucono mu w oczy jego poprzednie
błędy, przede wszystkim jego fatalną rolę w sprawie Stielowa.
Wystąpienie Goddarda było tak przekonywające, że komitet
uważał wyniki jego badań za ostateczne, choć nazwiska
Goddarda w końcowym sprawozdaniu nie wymieniono
wyraźnie.
3 sierpnia 1927 gubernator Fuller na podstawie
sprawozdania komitetu Lowella odmówił interwencji w
sprawie Sacco/Vanzetti. 23 sierpnia 1927 obydwaj skazani
zginęli na krześle elektrycznym w więzieniu Charleston. Do
końca zaklinali się, że są niewinni. Vanzetti zmarł ze słowami:
„Jestem niewinny”. Sacco zawołał: „Niech żyje anarchia!”
Nikt nie mógł zaprzeczyć, że do ostatka zachowywali postawę
zasługującą na ludzki szacunek. Jeszcze raz zalała cały świat
fala oburzenia. Czasopisma komunistyczne i lewicowo-
socjalistyczne ukazały się w żałobnych obwódkach. Nowe
pochody demonstracyjne przewalały się ulicami wielkich
miast. Jeszcze w pięć lat później bomby leciały na dom
sędziego Thayera. Dopiero potem burza uspokoiła się. Dla
wielu intelektualistów ta sprawa stanowiła otwartą ranę i
jeszcze po kilkudziesięciu latach dyskutowano nad pytaniem:
„Byli winni czy nie?” Tym samym także opinia Goddarda
stała się przedmiotem namiętnych dyskusji i legend aż do roku
1961, gdy znalazła znamienne potwierdzenie w balistyce
sądowej, uznanej tymczasem za naukę.
Mikroskop porównawczy zdobył sobie tymczasem
wszystkie laboratoria policyjne świata. W październiku 1961
dwóch balistyków, Amerykanie Jack Weller i Frank Jury,
zajęło się skontrolowaniem wyników badań Goddarda z roku
1927. Wciąż jeszcze był do dyspozycji pistolet Sacca, jak
również znalezione w zabitych i na miejscu przestępstwa
pociski i łuski. Weller i Jury wystrzelili nowe pociski
porównawcze, a następnie po najstaranniejszym badaniu, jakie
kiedykolwiek zostało przeprowadzone, uzyskali taki sam
wynik, jaki Calvin Goddard osiągnął w roku 1927: pocisk III i
łuska W pochodziły z pistoletu Sacca. Nie było „krzty
wątpliwości”.
Opinie Goddarda nigdy nie zawierały jakichkolwiek
wskazówek co do winy lub niewinności Vanzettiego.
Przemawiały natomiast za winą Sacca i — rzecz ciekawa —
kronikarze mogli zanotować, że ci obserwatorzy owej
poruszającej nigdyś cały świat sprawy, którzy po upływie
kilkudziesięciu lat znaleźli drogę do suchej oceny, doszli
również do przekonania, że można było wątpić o winie
Vanzettiego, o winie Sacca — nie. To, że obydwaj do końca
zaklinali się, że są niewinni, można było wyjaśnić sposobem
myślenia aktywnych fanatycznych anarchistów, dla których
napad rabunkowy dla dobra anarchizmu nie mógł oznaczać
przestępstwa. Nawet Moore, który bronił Włochów równie bez
skrupułów jak namiętnie, nie był już później przekonany o
niewinności obydwóch, a Treska, przywódca amerykańskich
anarchistów, który uczynił wszystko dla obrony swych
towarzyszy, oświadczył na krótko przed śmiercią, w roku
1943: „Vanzetti był niewinny, Sacco — winien…”*

* Już skazanie na śmierć i wykonanie wyroku na Vanzettim, któremu nie


udowodniono winy, jest dostatecznie hańbiące dla amerykańskiego wymiaru
sprawiedliwości. Mimo przytoczonego przez Thorwalda dowodu rzeczowego,
przemawiającego za winą Sacca, miliony ludzi nadal wierzą, że i on również nie był
winien zarzucanej mu zbrodni.

William Z. Poster nazywa „potworną sprawą aresztowanie


Nicoli Sacca i Darlolomego Vanzettiego… Obydwaj zostali
niesłusznie oskarżeni… Po parodii procesu, który cechowały
złośliwa nagonka na komunistów i nacjonalistyczny
szowinizm”, obu oskarżonych uznano za winnych i zasądzono
na śmierć przez stracenie na krześle elektrycznym. Poster
nazywa ten wyrok „haniebnym i tendencyjnym”(William Z.
Poster, Geschichte der Kommunistischen Partei der
Verciniglen Slaaten, str. 289. Dietz Vcrlag Berlin 1956).
Aby zrozumieć, w jaki sposób doszło do procesu, który, jak
uważa Poster, „okrył hańbą amerykańską demokrację”, należy
przypomnieć sobie, że w 1920 r. powstał w Stanach
Zjednoczonych taki nastrój, iż wiele osób chciało, aby tacy
ludzie, jak Sacco i Vanzetti, znaleźli się na lawie oskarżonych
i aby dowiedziono im zbrodni. Obaj byli bowiem radykałami,
przeciwnikami kapitalizmu i wojny. Na wiosnę 1920 r.
szczególnie drastyczne środki stosowano wobec radykałów
obcego pochodzenia. Wielu z nich skazano na deportację.
Masowe aresztowania, jakie wszczął wówczas generalny
prokurator Palmer, rozpaliły namiętności polityczne w całym
kraju. „Czerwonych” dopatrywano się wszędzie, a gazety
dawały do zrozumienia, że agitatorzy –radykałowie, a
Amerykanie obcego pochodzenia to jedno.
Wydarzenia te były jednym z przejawów trwającej w latach
1919-1923 ofensywy kapitalistów przeciwko klasie
robotniczej. Bezpośrednim powodem zaostrzenia się walki
klasowej było zwycięstwo rewolucji październikowej i obawa
przed przewrotem rewolucyjnym w Stanach Zjednoczonych.
W roku 1919 powstała w Ameryce partia komunistyczna dla
poparcia robotników odpierających kapitalistyczną ofensywę.
W 1920 r. założono Zjednoczoną Partię Komunistyczną
(United Communist Party). W tym samym roku również odbył
się cały szereg procesów tendencyjnych przeciwko
komunistom oraz przeciw robotnikom-imigrantom. Sądzono
wówczas m. in. 57 komunistów aresztowanych w Bridgeman
(Mich.); dalsze procesy przeciw komunistom rozpoczęły się w
lutym 1923 r. w St. Joseph.
Howard Fast w swojej książce Sacco i Vanzetti pisze, że zarówno sędzia, jak i
ławnicy byli w stosunku do oskarżonych uprzedzeni. Sędzia nazywał „oskarżonych
anarchistycznymi łajdakami”; wg Fasta proces stanowił pomyłkę, był nieuczciwie
prowadzony, od początku zatem istniały co do oskarżonych poważne wątpliwości,
które z czasem wzrosły (Howard Fast, Sacco i Vanzctti; tl. Stanisław Nahlik,
Spółdzielnia Wydaionicza „Czytelnik”, 1955).
Na temat Sacco i Vanzettiego napisał całą rozprawę wspomniany przez
Thorwalda Felix Frankfurter, prof. prawa karnego na unhuersytecie w Bostonie
(The Case of Sacco and Vanzetti, Boston 1927). Przeprowadził on analizę
postępowania dowodowego i stwierdził, iż niepodobieństwem jest, aby świadkowie
oskarżenia mówili prawdę.

Profesor ustalił ogólne warunki wiarygodności dowodu


otrzymywanego za pośrednictwem ludzi nieżyczliwych i
wykazał, że w wymienionym procesie zachodził w szeregu
wypadków ścisły związek między pamięcią świadków a utratą
pracy. Tam zaś gdzie nic mogło wchodzić w grę zwolnienie z
pracy, prokurator i jego współpracownicy stosowali groźby.
Sacco i Vanzetti zostali uznani za winnych na podstawie zeznań 57 naocznych
świadków, ale wg zeznań 100 również naocznych świadków Sacco i Vanzetti w
chwili popełnienia zbrodni znajdowali się o wiele mil od miejsca przestępstwa.
Zgodnie z zeznaniem urzędnika konsulatu lubskiego w Bostonie Sacco miał
znajdować się w konsulacie w dniu popełnienia zbrodni o godz. 14.15. Vanzetti
przedstawił alibi, że wówczas wykonywał swój zawód w miejscowości Plymouth.

Zdaniem prof. Frankfurtera obaj oskarżeni zostali zatem


uznani za winnych na podstawie rozbieżnych zeznań
naocznych świadków, wbrew zasadzie tzw. „prawa
anglosaskiego”, że nikogo nie wolno uznać za winnego
morderstwa, jeśli postępowanie dowodowe nie może się
oprzeć na bezspornych zeznaniach naocznych świadków.
Zdarzyło się, że oskarżonych uznawano za winnych na podstawie dowodów
rzeczowych, lecz w świetle całego przewodu sądowego — uprzedzeń i wątpliwości.
— wolno przypuszczać, że i dowód rzeczowy w postaci pocisku nr III może nic
zasługiwać na wiarygodność, tym bardziej że sam Thorwald wspomina o
podejrzeniach sporządzenia pocisku dowodowego przy pomocy pistoletu i amunicji
Sacca.

Jak twierdzi H. Fast we wspomnianej książce, sprawca


zbrodni, o którą oskarżono Sacco i Vanzettiego, znalazł się w
więzieniu Charlestown w Bostonie. Był nim
dwudziestopięcioletni Calestino Madeiros, Portugalczyk,
notoryczny przestępca, który przyznał się do udziału w
zbrodni popełnionej w Braintree. Madeiros przesłał swoje
wyznanie do gazety „Boston American”, utknęło ono jednak u
zastępcy szeryfa, Curtisa, który je schował z obawy przed
komplikacjami w toczącym się procesie. Następne wyznanie
Madeiros rozesłał obiegiem w formie listu po celach
więziennych. Przeszło ono bez echa i wszyscy trzej zostali
straceni na krześle elektrycznym 23 sierpnia 192.J r.
O rozdarciu amerykańskiej opinii publicznej w procesie Sacco i Vanzettiego
świadczy również fakt, że jeszcze bezpośrednio przed egzekucją do gubernatora
stanu Massachusetts, sędziego Thayera, i prezydenta Stanów Zjednoczonych
CooIidge’a wpłynęły wnioski i prośby o odroczenie egzekucji i ponowne zbadanie
sprawy, co nie zostało jednak uwzględnione i w odczuciu opinii publicznej uznane
zostało za akt wielkiej niesprawiedliwości (przyp. tł.)

═══════ ♦ ═══════
6. Gdy Weller i jury potwierdzili w roku 1961 wyniki
Goddarda z roku 1927, Calvin Goddard już od sześciu lat nie
żył. Ale on sam nie potrzebowałby już tego potwierdzenia.
Niezmordowany, jak opętaniec rozbudowywał nadal po roku
1927 swoją metodę. I jego nie oszczędziły niepowodzenia.
Stwierdził, że w zakresie jego metody istnieją jeszcze
sporadyczne możliwości błędów i trzeba będzie się nauczyć
unikać ich. Nauczył się tego.
W roku 1929 sława Goddarda była tak wielka, że
powołano go do Chicago nawiedzanego przez coraz to inną
zbrodnię, aby pomógł wyświetlić masowe morderstwo, które
weszło do historii kryminalistyki pod nazwą Masakry w dniu
Św. Walentego.
Rankiem 14 lutego 1929 w garażu przy North Clark Street
w Chicago zgromadziło się siedmiu mężczyzn. Większość z
nich należała do tak zwanych „bugs”86 z bandy Morana, która
w owych pełnych chaosu latach uprawiała przemyt alkoholu w
North Side87 w Chicago. Ludzie ci czekali na „bug” Morana,
herszta, który owego ranka chciał odebrać transport alkoholu.
Moran jednak spóźniał się. To ocaliło mu życie. O godzinie
dziesiątej trzydzieści wtargnęli do garażu dwaj mężczyźni w
mundurach policji chicagowskiej, z pistoletami w ręku i
rozkazali: „Stawać pod ścianą!” Za nimi ukazało się dwóch
cywilów, wyjęli spod płaszczy pistolety maszynowe i
wszystkich stojących pod ścianą wystrzelali gradem kul.
Potem opuścili garaż, wsiedli do auta i zniknęli.
Koroner doktor Herman N. Bundesen — wyjątkowa
postać, jeden z niewielu „nieprzekupnych” w administracji
chicagowskiej — znalazł na miejscu przestępstwa sześć
trupów, jednego umierającego oraz nie mniej niż
siedemdziesiąt wystrzelonych łusek z naboi do pistoletu
maszynowego.
Wtajemniczeni wkrótce zdali sobie sprawę z tego, że z
napadem ma związek człowiek z „twarzą w bliznach”—
najbardziej osławiony szef bandy gangsterskiej w Chicago, Al
Capone. Jasne było, że Al Capone chciał usunąć swego
konkurenta „bug” Morana wraz z jego najlepszymi ludźmi.
Oczywiście w czasie dokonania przestępstwa Al Capone był
nieobecny w Chicago. Widziano jednak w pobliżu garażu
kilku jego ludzi: Jacka McGurna, Freda Burke’a i Freda
Goetza. Wszelako nic im nie można było wykazać. Koroner
Bundesen wiedział aż za dobrze, że od policji nie może
oczekiwać zbyt wiele pomocy. W owym czasie w żadnym
niemal innym mieście nie splatały się tak ściśle z sobą
polityka, policja i zbrodnia. Bundesen powołał własną ławę z
zamożnych i niezależnych obywateli, by zbadała morderstwo.
Lawa przysięgłych postanowiła wezwać do Chicago
Goddarda.
Gdy Goddard opuszczał Nowy Jork, nie przeczuwał
jeszcze, że jedzie na spotkanie marzenia swego życia:
marzenia o założeniu wielkiego narodowego laboratorium
naukowej kryminalistyki. Tymczasem zrozumiał był, że tylko
taka instytucja potrafi położyć kres chaotycznej działalności
nieudolnych biegłych w zakresie broni palnej. Po zbadaniu
wszystkich pocisków i łusek znalezionych w zwłokach i na
miejscu przestępstwa wydał opinię.
Do zbrodni użyto dwóch pistoletów maszynowych firmy
Thompson, kaliber 45. Jeden typu magazynkowego z
dwudziestoma nabojami, drugi typu bębenkowego z
ładunkiem pięćdziesięciu naboi.
14 grudnia w San Joseph w Michigan automobilista
zastrzelił urzędnika policyjnego, który go zatrzymał z powodu
przestępstwa drogowego. Strzelający uszedł, numer
rejestracyjny jego pojazdu umożliwił jednak ustalenie adresu
sprawcy. Odnalezione mieszkanie należało do mężczyzny
nazwiskiem Dane. Przy rewizji mieszkania policjanci
otworzyli także szafę ścienną i ku swemu zaskoczeniu stanęli
wobec całego arsenału broni — wśród niej także dwóch
pistoletów maszynowych Thompsona. Najszybszą drogą
dostarczono broń Goddardowi. Do zasobnika z bawełną
poleciały pociski porównawcze i znowu Goddard siedział
godzinami pochylony nad swym mikroskopem. Wynik: „W
przypadku znalezionej broni chodzi o pistolety maszynowe, za
pomocą których popełniono morderstwo w dniu Św.
Walentego”.
W kilka dni później znaleziono także uciekiniera. Był to
Fred Burke, jeden z gangsterów Capone’a, na którego z góry
padło podejrzenie. Żył pod fałszywym nazwiskiem.
Zasądzony na dożywocie, zniknął za kratkami. Może uniknął
przez to losu, jaki mściwa ręka „bugs” Morana zgotowała
obydwu innym podejrzanym: Freddie Goetza i Jacka McGurn
znaleziono pewnego dnia zastrzelonych, więc nie było
wątpliwości, gdzie należy szukać sprawców.
Wrażenie, jakie wywarł Goddard na wpływowych sferach
wokół Bundesena, było tak wielkie, że postanowiono założyć
instytut uniwersytecki, który otrzymał nazwę Scientific Crime
Detection Laboratory88. Zadaniem instytutu było zwalczanie
fali zbrodni naukowymi metodami oraz zaznajamianie
młodych, jeszcze nie skorumpowanych policjantów z
metodami balistyki sądowej. Dyrektor: Calvin Goddard.
Goddard dokładnie zdawał sobie sprawę z tego, że zniweczy
własne laboratorium nowojorskie i podstawy swej
dotychczasowej egzystencji, gdy przekaże swoje metody
licznym młodym ludziom. On, dotychczas jedyny mistrz,
będzie wkrótce tylko jednym z wielu. Ale to go nie wzruszało.
W Evanstone, w kampusie North Western Uniwersity,
rozbudował swoje laboratorium. Latami nie widziano go nigdy
bez kabury na pistolet, nawet w czasie mikroskopowania. W
pobliżu stale był uzbrojony strażnik i zjawiał się natychmiast,
gdy tylko padł strzał, nawet gdy chodziło o próbne strzały
Goddarda. „Wszystko <<okay», robię tylko próbę”— było
stałym powiedzeniem Goddarda. Nikt nie wiedział, czy bandy
z Chicago nie spróbują kiedyś przecież odwiedzić instytutu i
jego dyrektora. Laboratorium Goddarda stało się jedną z
wczesnych wielkich uczelni kryminalistyki naukowej w
Ameryce. W ciągu czterech lat Goddard zbadał 1400
wypadków z bronią palną. Uczniowie rozpowszechniali jego
naukę. Gdy w roku 1934 kryzys gospodarczy wstrząsnął
finansowymi podstawami instytutu, Goddard przez rok
pracował bezpłatnie. Jego najnowszym marzeniem było
wielkie centralne laboratorium balistyki kryminalnej w
Waszyngtonie — laboratorium pracujące dla całej Ameryki, w
którym każdy jeszcze mało znaczący szef policji mógłby
znaleźć pomoc i poparcie w problemach broni palnej. Gdy w
roku 1934 Goddard opuścił swój urząd, widział już w duchu
spełnienie swego marzenia: Edgar Hoover urządzał właśnie w
Waszyngtonie w toku wspomnianej zaciętej walki o ulepszenie
policji amerykańskiej swój własny instytut balistyki sądowej
przy FBI. „Po raz pierwszy — zawołał Goddard w owym
momencie — Ameryka objęła przewodnictwo w jednej
dziedzinie kryminalistyki naukowej.” Jego głęboki głos drgał
wzruszeniem, gdy powtórzył: „Po raz pierwszy!”

═══════ ♦ ═══════
7. Czy Goddard miał słuszność? Czy Stany Zjednoczone
dzięki Waite’owi, Gravelle’owi i Goddardowi faktycznie
prześcignęły Stary Świat?
Burza pierwszej wojny światowej zmieniła także w
Europie oblicze przestępczości. Zapewne była w tym
przesada, gdy pacyfiści lat dwudziestych głosili tezę, że
mordercy tylko dlatego są mordercami, iż wojna nauczyła ich
mordowania i podniosła mordowanie do rangi czynu
patriotycznego. Ale faktem było, że wojna wskutek masowej
produkcji karabinów i pistoletów oraz masowej nauki
strzelania uczyniła z broni palnej w znacznie większym
stopniu niż poprzednio narzędzie zbrodni. Także i w Europie
konieczność zmuszała do wyświetlania coraz większej liczby
przestępstw dokonanych przy użyciu broni palnej, a przez to
do zajęcia się dokładniej balistyką sądową. W uniwersyteckich
instytutach medycyny sądowej i w pierwszych chemicznych
laboratoriach policyjnych pionierzy z czasów przedwojennych
i młoda kadra naukowców i techników wrócili znów do
przerwanej przez wojnę pracy — dość często z bardzo
skromnymi środkami.
W roku 1919 w Luksemburgu Piotr Medinger podjął znów
badanie śladów na łuskach naboi. Doktor G. de Rechter, który
w roku 1920 objął kierownictwo nowo założonej belgijskiej
Ecole de Criminologie et de la Police scientifique 89, i
podpułkownik Mage, profesor belgijskiej Szkoły Wojennej i
Wojskowej, stali się ważnymi pionierami w tej dziedzinie.
Pracowali całymi latami zdejmując odciski łusek, fotografując,
mikroskopując, pozłacając ołowiane pociski, by uzyskać
lepsze zdjęcia. Przyczynili się istotnie do tego, że, jeśli chodzi
o identyfikację broni palnej w Europie, to przez długi czas
interesowano się tu łuską naboju znacznie więcej niż w
przypadku identyfikacji w Ameryce. W Paryżu profesor
Balthazard znów wziął się do pracy. Locard w Lyonie kroczył
własnymi drogami. W Holandii kryminalistycy i chemicy, jak
Hulst i Van Ledden, donosili o swoich próbach. W Atenach
eksperymentował Grek Georgiades. Rosjanie Matwiejew i
Suskin wydali liczne prace naukowe na temat badań broni
palnej, tak samo Polak Sobolewski. Szwed Harry Sóderman,
który pracował jako asystent Locarda w Lyonie, napisał pracę
doktorską na temat znajomości broni palnej. W Niemczech
badali i eksperymentowali: August Bruning w Berlinie, radca
policji Waizenegger z prezydium policji w Stuttgarcie,
Fryderyk Pietruski z Instytutu Medycyny Sądowej przy
uniwersytecie we Wrocławiu, doktor Kraft z Pruskiego
Krajowego Urzędu Badania Środków Żywności, Lekarstw i
Chemii Sądowej w Berlinie, jak również Otto Mezger,
dyrektor Urzędu Badań Chemicznych miasta Stuttgartu. Otto
Mezger, namiętny myśliwy, którego zrazu ta pasja skierowała
ku balistyce sądowej, sam zaprojektował swoje aparaty i
polecił je zbudować w warsztatach swego przyjaciela,
słynnego Roberta Boscha. Krok za krokiem zdobywali ci
ludzie nową dziedzinę. Odciskali kule w plastelinie,
przetaczali pociski po kalce i płytce cynkowej, po płytkach
ołowianych lub odpowiednim dentystycznym materiale do
zdejmowania odcisków. Odtwarzali wnętrza luf, rozcinali
pancerze90 pocisków i rozpościerali je, by otrzymać lepszy
obraz pocisku. Zbudowali nawet aparaty, które jak
sejsmografy czułymi igłami obmacywały powierzchnię
obracającego się pocisku i uwidoczniały wszelkie nierówności
za pomocą wykresu podobnego do krzywej temperatury.
Oddawali próbne strzały i długo poszukiwali najlepszych
możliwości, by je uchwycić nic uszkodzone: strzelali w
miękkie drewno, do płyt woskowych, w pudła pełne waty, do
koszy ze szmatami i z ziemią, do grubych książek lub rur z
wodą. Fotografowali pod mikroskopem i bez, przy świetle
sztucznym i dziennym, z łukowatymi kasetami, by lepiej
uchwycić krzywizny kul i łusek. Przyklejali mikrofotografie
obok siebie lub jedną nad drugą celem porównania. Otto
Mezger i jego współpracownicy Flees i Hasslacher od roku
1923 kroczyli tą samą drogą, na którą przed czterema laty
wszedł Waite: zbierali wszystkie osiągalne typy broni palnej i
pocisków, mierzyli i katalogowali charakterystyczne
szczegóły. Tak stworzyli w końcu „atlas pistoletów”, który
wprawdzie nie obejmował tak jak zbiór Waite’a 1500 sztuk,
lecz tylko 100, ale na szczuplejszym europejskim terytorium
zyskał duże znaczenie.
Do jednego tylko punktu nie dotarli wszakże europejscy
badacze: nie sądzone im było dojście do prawdziwego
mikroskopu porównawczego. W toku swych prac Otto Mezger
zwrócił się do firmy Leitz z prośbą o wyjaśnienie, czy
możliwe jest zbudowanie aparatury, w której można by
przejrzeć dwie kule naraz. Zanim jednak dojrzał jego pomysł,
wynalazek Gravelle’a dotarł z Nowego do Starego Świata.
Jeden z tych szczególnych, nie dających się opanować
kapryśnych przypadków, z którymi tak często spotykamy się
w międzynarodowych powiązaniach naukowych,
spowodował, że mikroskop porównawczy do Europy pojechał
okrężną drogą — fakt trudno zrozumiały, ale stwierdzony na
podstawie akt — przez Morze Śródziemne i przez Kair w
Egipcie.
Od roku 1917 jeden z pionierów medycyny sądowej,
Sydney Smith, człowiek uparty i o dalekim zasięgu widzenia,
kierował, jak wiemy, wydziałem medycyny sądowej
egipskiego Ministerstwa Sprawiedliwości. Praca nad
wyświetlaniem wszystkich większych przestępstw, jakie
wydarzyły się nad Nilem, przechodziła przez jego zręczne ręce
— sytuacja wyjątkowa.
Z dumą mógł Smith zanotować w swych pamiętnikach: „W
ciągu kilku lat mieliśmy przypuszczalnie najpiękniejsze
laboratoria medycyny sądowej na świecie”. Mało kto o tym
wiedział. Londyn, Paryż, Berlin, Rzym — to były dla każdego
zwykle ośrodki kryminalistyki, ale Kair? Gdy pewnego razu
Harvey Littlejohn odwiedził w Kairze swego ucznia Smitha,
spojrzenie jego padło na długi szereg aparatów, w których
jednocześnie przeprowadzano analizy Marsha na obecność
arszeniku. „Do czego potrzeba wam tylu?”, zapytał Littlejohn.
„Same przypadki morderstw — miał odpowiedzieć Smith
— same przypadki otrucia”. Littlejohn pokiwał głową. Taka
obfitość materiałów w jego mniej rozległym świecie
edynburskim była niepojęta.
Od roku 1905 nacjonalizm egipski buntował się przeciw
angielskiemu panowaniu, a od 1919 zaczął się niemal
nieprzerwany łańcuch rewolucyjnych rozruchów. „Gdy
rozruchy osiągnęły punkt szczytowy — wspomina Smith w
kilka lat później — moja kostnica stalą się zbyt ciasna”. Nie
tylko Anglików, ale i Egipcjan zabijano prawie bez wyboru.
Świadków, którzy by chcieli zeznawać, właściwie prawie
nigdy nie było. To była sytuacja, która skłoniła Sydneya
Smitha, by, podobnie jak wielu jego europejskich kolegów,
związał się z całkiem nową dla niego dziedziną —
identyfikacją broni palnej. Gdy milczeli świadkowie, pociski i
naboje musiały świadczyć przeciw mordercom, także w
Egipcie. Kiedy Smith zaczynał pracę, nie wiedział ani mniej,
ani więcej niż Waite czy Calvin Goddard na początku swej
pracy. Ale liczba trupów, naboi i pocisków znoszonych do
instytutu Smitha dawała aż nadto sposobności do szybkiej i
gruntownej nauki. Smith wykazał egipskim placówkom
rządowym, że naboje wystrzelone w czasie pewnego
powstania pochodziły z własnych zapasów policji. To
przysporzyło mu wrogów, ale nie pozwalał zbić się z tropu. W
roku 1924 przeczytał przypadkowo krótkie sprawozdanie, że
w Nowym Jorku Waite i Gravelle sprzęgli dwa mikroskopy, by
móc porównywać pociski. Smith natychmiast wziął się do
pracy i zmajstrował swój pierwszy mikroskop porównawczy.
Szczęściem w odpowiednim czasie, w kilka bowiem tygodni
później zaskoczyło go sensacyjne wydarzenie, które wystawiło
na zasadniczą próbę jego możliwości.
19 listopada 1924 sir Lee Stack pasza, brytyjski „sirdar”,
czyli głównodowodzący armii egipskiej, został zastrzelony na
jednej z ulic Kairu. Wóz jego musiał w centrum miasta
przejechać przez kilka szyn tramwajowych. Aulo zwolniło i w
owej chwili kilku zamachowców otworzyło ogień. Strzelając
biegli jeszcze kawałek za wozem i zniknęli „bez śladu” w
czekającej taksówce. „Sirdar” zmarł na skutek krwotoku
wewnętrznego, jego towarzysze byli poranieni.
Sydney Smith pospieszył na miejsce przestępstwa. Znalazł
tam dziewięć łusek naboi. Z samych ofiar wydobyto przy
operacji sześć kul. Smith tymczasem nabył wystarczającego
doświadczenia, by móc szybko stwierdzić, że wszystkie łuski
pochodziły z automatycznych pistoletów, kaliber 32, lecz z
trzech różnych typów pistoletów! Trzy łuski wykazywały
charakterystyczny „uchwyt” pazura wyrzutnika kolta. Pociski
były również kalibru 32. Pięć z nich przez spiłowanie stożka
zamienionych zostało na tak zwane, pociski dum-dum, które
wywołują szczególne spustoszenie w ciele trafionego. Te kule
również pochodziły z pistoletów różnych typów: po pierwsze
z już wymienionego pistoletu Colta z sześcioma
lewoskrętnymi gwintami, po drugie z mauzera z czterema
prawoskrętnymi gwintami, a po trzecie albo z browninga, albo
z Sûreté z sześcioma prawoskrętnymi gwintami. Kolt musiał
być w złym stanie. Normalne gwinty można było ledwie
rozpoznać. Poza tym na pociskach występował osobliwy
rowek. Smith gdzieś już taki widział. Zdradzał błąd u wylotu
kolta. Smith myślał nad tym rowkiem. Widział go nie tylko
raz, ale bardzo często. Udał się do swego zbioru dowodowych
pocisków. Tam zebrało się w ciągu kilku lat: setki, nawet
tysiące pocisków. Sztukę po sztuce porównywał z pociskami z
koka wystrzelonymi do „sirdara”. Nie było wątpliwości: ten
sam pistolet użyty do najnowszego zamachu służył już do
licznych innych morderstw i usiłowań morderstw…
Tymczasem policja egipska wypróbowanym z dawna
sposobem, przez szpiclów, poszukiwała sprawcy. W końcu
szpicle donieśli, że sprawcy należeli do nacjonalistycznego
ugrupowania pod przewodnictwem adwokata Shafika
Mansura. Nieco później poznano też nazwiska dwóch
sprawców. Byli to bracia Hnayat. Nie było oczywiście śladu
dowodów przeciw nim. Smith przyrzekł jednak dostarczyć
dowody, jeśli mu dostarczą broń zamachowców.
Pomysłowy Smith sam znalazł możliwość wejścia w
posiadanie broni. Przez innego szpicla policyjnego ostrzeżono
podejrzanych braci o grożącym im aresztowaniu. „Uciekajcie
do Tripolis”— takie było hasło. I rzeczywiście, obaj dali się
skłonić do ucieczki — ucieczki pociągiem przez pustynię.
Policja zatrzymała na pustyni pociąg i szukała broni. Z
jakiegoś kosza na owoce wypadły cztery pistolety.
W swym laboratorium Smith chciwie oczekiwał zdobyczy.
Dwa pistolety z góry odpadły jako narzędzie przestępstwa.
Były kalibru 25, Pozostałe dwa jednak były takiego kalibru,
jakiego poszukiwano. Chodziło o jeden pistolet Sûreté i jeden
firmy Colt. Głośno grzmiały strzały próbne Smitha w
podwórcu jego cichego instytutu. Z koszów z bawełną
wędrowały pociski pod mikroskop porównawczy. Gdyby
Smith rozporządzał wówczas większym doświadczeniem,
byłby osiągnął jeszcze lepsze wyniki. Nie miai całkowitej
pewności przy porównywaniu pocisków z pistoletu Sûreté z
pociskami próbnymi. Dopiero porównanie łusek i naboi
wykazało, że do zamachu na „sirdara” użyto pistoletu Sûreté .
Rozstrzygnięcie zapadło jednak po zbadaniu porównawczych
pocisków kolta. Tu był rowek, który Smith tak często
widywał. Ponieważ Smith nigdy nie pozbył się obawy przed
pochopnymi rozstrzygnięciami, przebadał jeszcze kilka
tuzinów kul z innych pistoletów Colta. Dopiero gdy oprócz
nich nigdzie nie znalazł tych „rowków”, zameldował
czekającemu niecierpliwie szefowi policji w Kairze, że pocisk,
który zabił sir Lee Stacka paszę, wystrzelony został z pistoletu
braci Hnayat.
Po raz pierwszy egipscy mordercy polityczni znaleźli się
wobec milczącego, ale jakże wymownego świadectwa swych
własnych pocisków. Po początkowym niedowierzaniu
nastąpiła utrata pewności siebie, załamanie i przyznanie się
braci Hnayat. Zdradzili swych wspólników: Shafika Mansura i
Mahmouda Rachida. W domu Rachida znaleziono piły, pilniki
i dwa imadła, których szczęki miały podkładki cynkowe. Na
nich Smith potrafił stwierdzić, że umocowano w imadle
okrągłe przedmioty o rozmiarze naboi kalibru 32. W
przegubach imadła osadziły się opiłki z ołowiu, miedzi i niklu
i okazały się identyczne z opiłkami z dowodowych pocisków.
W ten sposób dało się wykazać, że mordercze pociski przez
podpiłowanie zamieniono na pociski dum-dum w domu
Rachida.
Z końcem maja 1925 Sydney Smith w swej
charakterystycznej postawie wystąpił przed sądem jako
rzeczoznawca: w jednej ręce trzymał pistolet mordercy, w
drugiej — swoją lupę. Był ostatnim świadkiem oskarżenia.
Wiele oczu zwróciło się na tego, który miał złożyć
sprawozdanie o niezmiernie tajemniczych i niesamowitych
sprawach. Jego wypowiedź przyniosła rozstrzygnięcie.

═══════ ♦ ═══════
8. Z Kairu mikroskop porównawczy wykonał swój ostatni
wielki skok w drodze do Europy. Niemniej także i teraz nie
wybrał bezpośredniej drogi na kontynent, lecz naprzód
zawędrował do Londynu.
W tym samym roku, gdy w Kairze kończył się proces o
zabójstwo „sirdara”, ukazała się w Anglii i Szkocji
wspomniana już książka Sydneya Smitha Forensic Medicine
and Toxicology 91*, która zajmowała się także ranami
postrzałowymi.
Dopiero jednak napisana przez Smitha rozprawa na temat
„sprawy sirdara”, która w roku 1926 ukazała się w londyńskim
„British Medical Journal”, zwróciła uwagę na mikroskop
porównawczy. Przeczytał ją człowiek, który również od
dłuższego czasu zajmował się tajemnicami badania broni
palnej: Robert Churchill z Londynu.
Robert Churchill nie był ani urzędnikiem naukowcem, ani
kryminalistykiem, jednym z tych, którzy kształtowali w coraz
większym stopniu oblicze kryminalistyki na kontynencie. W
pewnym sensie był tym, kogo nazywamy oryginałem —
mężczyzna czterdziestoletni, o spotężniałych wskutek swego
rzemiosła ramionach i twarzy o nieco grubych rysach, z
zawodu rusznikarz, mały warsztat sporządzający broń do
strzelania gołębi rozbudował w jedną z najbardziej cenionych
brytyjskich wytwórni wysokowartościowej, ręcznie
sporządzanej broni palnej, noszącej obecnie jego nazwisko. W
jego lokalu na rogu Orange Street, obok Leicester Square, w
zachodniej części Londynu, panowała raczej atmosfera
angielskiego klubu. Na ścianach wisiały okazy cennej kolekcji
broni właściciela. Przed nimi piętrzyły się paczki z
przesyłkami broni do wszystkich części brytyjskiego
imperium. Tu przyjmował Churchill swych klientów i
przyjaciół z Anglii, Indii i Afryki Południowej. Stąd udawał
się z nimi na polowanie.
W roku 1910 po raz pierwszy wezwał go angielski sąd jako
biegłego w zakresie balistyki w sprawie o morderstwo. Od
tego czasu wydawało się coraz bardziej rzeczą oczywistą, że w
kwestiach balistyki sądowej należy zasięgnąć rady Roberta
Churchilla. W sprawach broni palnej niewątpliwie
doświadczony, stale eksperymentujący, ale znający równie
mało jak inni eksperci z owych czasów (nie mówiąc o
szarlatanach) odpowiednie metody badania — zyskał sławę
jako najlepszy biegły w Wielkiej Brytanii, oskarżyciele zaś
cenili jego oddziaływanie, gdy chodziło o przekonywanie
przysięgłych.
Jak wielka była jego sława, można łatwo wywnioskować z
faktu, że nierzadko występował łącznie z Bernardem
Spilsburym. Później Sydney Smith ze swą pełną
temperamentu szczerością wyraził swój sąd o nim: „Z nim
(Spilsburym) przyszedł Robert Churchill, biegły w zakresie
balistyki, również i on sławny i niewątpliwie znakomity
rusznikarz, lecz tak samo uparty i dogmatyczny jak Spilsbury.
W sprawach strzelania często występowali razem. W
rzeczywistości byli straszliwą, przerażającą parą… gdy
popełnili błąd…”
Ocena Smitha nie była całkowicie niesłuszna. Churchill,
wraz ze Spilsburym, właśnie w owym czasie, gdy zajmował
się sprawozdaniem Smitha w „British Medical Journal”,
popełnił w sprawie Johna Donalda Merretta jeden z błędów w
swej karierze. Sprzeniewierzył się skrajnej sumienności i
ostrożności. Także później, w roku 1932, nie uniknął pewnego
razu niebezpieczeństwa — wydania pochopnego sądu. W Old
Bailey w Londynie dwudziestosześcioletnia kobieta lekkich
obyczajów, Elwira Barney, oskarżona została o zamordowanie
młodszego od siebie kochanka, Michaela. Naocznych
świadków morderstwa nic było, a Elwira Barney zeznała, że
chodzi o nieszczęśliwy wypadek. Niepohamowana i
zazdrosna, groziła swemu kochankowi, że się zastrzeli.
Michael usiłował wydrzeć jej pistolet, przy czym
przypadkowo padł śmiertelny strzał.
Robert Churchill zeznał jako biegły oskarżenia, że broń,
którą dokonano przestępstwa, jest jedną z
najbezpieczniejszych, jakie kiedykolwiek sporządzono. Może
ona wystrzelić tylko przy użyciu znacznej siły. Oznaczało to,
że twierdzenie, iż broń wystrzeliła „przypadkowo”, samo
siebie dezawuuje.
I znów w sali sądowej zapanowała cisza jak makiem zasiał,
gdy Patrick Hastings, jeden z najsłynniejszych brytyjskich
obrońców karnych w latach trzydziestych, podczas swego
dramatycznego wystąpienia bez trudu podniósł w górę pistolet
Elwiry Barney. Biorąc Churchilla w krzyżowy ogień pytań
również z łatwością pociągał za języczek spustowy kłapiąc
nim „klik, klik, klik”. Przy każdym „klik” przysięgli mieli się
przekonać, że w rzeczywistości łatwo było wypalić z tej broni.
Potem wprawdzie słyszano, że spust nie był zbyt lekki i, jak
twierdzono, Hastings z wysiłku skaleczył sobie palec —
prawda to czy bajka — ale i kariera Churchilla pouczała o
tym, że tak jemu, jak i wszystkim biegłym z wcześniejszego
okresu balistyki sądowej w szczególnej mierze groziły
omyłki*.
* Orzeczenie Churchilla było po prostu niedbale i ignoranckie. Przeciętny spust
broni ustępuje pod naciskiem 1 kg, da się dokładnie zważyć i regulować.
Bezpieczniejszy niż spust twardy jest spust długi, przeważnie z dwoma oporami
(przyp. tł.).

Nie zmieniło to w niczym faktu, że wprowadzenie


mikroskopu porównawczego i naukowej balistyki sądowej do
Anglii na zawsze złączyło się z nazwiskiem Roberta
Churchilla i legendą wokół jego nazwiska.
Ledwie Churchill przeczytał sprawozdanie Smitha o
sprawie „sirdara”, kazał sobie również zbudować mikroskop
porównawczy. Co więcej, pojechał do Nowego Jorku i
osobiście odwiedził Goddarda. Mikroskop Churchilla nie był
mistrzowskim dziełem, spełniał jednak swoje zadanie. Ale
zarówno w karierze Goddarda, jak i Churchilla odegrał rolę
nieprześcigniony mistrz Przypadek, gdy we właściwym czasie
dostarczył Churchillowi sensacyjnej sprawy morderstwa, która
dopomogła mikroskopowi porównawczemu i balistyce
sądowej do równie sensacyjnego startu w Wielkiej Brytanii.
Chodziło o morderstwo konstabla Gutteridge’a w nocy z 26 na
27 listopada 1927 roku.
Wczesny ranek 27 listopada był ponury i zamglony. Gdy
kierowca pocztowy Ward ze Stapleford Abbots w Essex jechał
po Romford i Ongar Road, ujrzał na skraju ulicy policjanta
leżącego w kałuży krwi. Notes policjanta leżał na ziemi obok
kasku, który spadł zabitemu z głowy. Prawa ręka trzymała
jeszcze ołówek, którym zamordowany prawdopodobnie chciał
zrobić jakąś notatkę. Nie było żadnych śladów walki. Na
prawym policzku konstabla były dwie rany wlotowe, jedna
kula wyszła tyłem głowy, druga po prawej stronie. Niezwykły
i budzący grozę był takt, że morderca oddał dwa dalsze strzały
w jedno i w drugie oko konstabla. Wydawało się, jakby chciał
zgasić oskarżające spojrzenie umierającego. Przerażenie
niemal obezwładniło Warda. Znał zabitego, był to konstabl
Gutteridge.
Szef krajowej policji w Essex wezwał na pomoc Scotland
Yard. Z Londynu zjawił się naczelny inspektor Berrett.
Masywny, krępy brodacz, należący do Scotland Yardu, już
wówczas cieszył się uznaniem. Lecz wypadek Gutteridge’a
stał się wybitną sprawą w jego życiu, której później w swym
pamiętniku poświęcił wstępny rozdział. Rozstrzygające
znaczenie miał tu zapewne fakt, że Berrett nie należał do starej
gwardii policyjnej, która z niechęcią odnosiła się do osiągnięć
technicznych i naukowych.
Berrett obejrzał miejsce przestępstwa, znalazł odcisk opony
automobilowej na porośniętym trawą poboczu drogi i
zestawiał fakty w sposób naprawdę imponujący. Ulica w nocy
była nie oświetlona, ale latarka Gutteridge’a tkwiła w kieszeni
jego płaszcza. Skoro Gutteridge chciał pisać, potrzebował
światła. Czy może reflektory jakiegoś auta dostarczały mu
tego światła? Czy chciał zanotować numer jakiegoś
podejrzanego wozu?
Wkrótce potem zameldowano, że ubiegłej nocy w
Billericay skradziono wóz lekarza, doktora Powella, razem z
teczką lekarską. Berrett widział w tym potwierdzenie, że
znajduje się na właściwej drodze. Wkrótce znaleziono
skradziony wóz. Złodzieje pozostawili go w leżącej na uboczu
uliczce, prawdopodobnie w wielkim pośpiechu. Na
krawędziach wozu widoczne były ślady ziemi i trawy. Na
stopniu, obok siedzenia kierowcy, znajdowały się plamy krwi,
a za lewym przednim siedzeniem sierżant policji wykrył
wystrzeloną łuskę naboju. Ponieważ Berrett reprezentował
„nowoczesny” kierunek i wiedział cośkolwiek o
możliwościach balistyki sądowej, postarał się o skierowanie
do badań balistycznych łuski jak również, trzech pocisków
znalezionych w zwłokach zamordowanego i obok nich.
Badania zlecono Henrykowi Ibbitsonowi, Williamowi Foxowi
i Henrykowi Perry’emu, kontrolerom broni Królewskiego
Arsenału i Królewskiej Fabryki Broni Ręcznej w Enfield Lock
— w pierwszym rzędzie jednak Robertowi Churchillowi z
Londynu.
Kontrolerzy broni potrafili zapewne stwierdzić, że pociski,
które zniszczyły oczy Gutteridge’a, musiały pochodzić z naboi
nie wyrabianych już od dziesiątków lat. Strzały w twarz
natomiast odnieść należało do nowoczesnych pocisków z
prochem bezdymnym. Łuskę dało się także łatwo
zidentyfikować. Posiadała kaliber 455 i pochodziła z
rewolweru służbowego typu kolt, webley lub Smith and
Wesson. O który z nich w szczególności chodziło, nie potrafili
kontrolerzy stwierdzić. I tu właśnie — dokładnie tutaj — po
raz pierwszy wypełnił ową lukę Churchill ze swym
mikroskopem porównawczym. Jakkolwiek pociski były
mocno zniekształcone na skutek uderzenia o kości czaszki,
dały mu one tak charakterystyczny obraz, że było możliwe
porównanie, z pociskami próbnymi z broni typu kolt, webley i
Smith and Wesson. Mikroskop porównawczy rozstrzygnął:
wszystkie pociski wystrzelone zostały z webleya.
Berrett i kilka tuzinów innych urzędników urządziło łowy
na pistolet typu webley. W Hammersmith znaleziono
rewolwer webley przez kogoś porzucony. Ten i ów z
kontrolerów broni skłonny był przyjąć, że łuska, znaleziona w
aucie morderców pochodziła z tego rewolweru. Wydawało się,
że istnieje zgodność linii na dnie łuski z liniami ściany
oporowej pistoletu. Powiększone zdjęcia (jak często już
spowodowały pomyłki!) potwierdziły to przypuszczenie.
Churchill jednak wystrzelił swe pociski próbne ze
znalezionego webleya. Powędrowały jeden za drugim wraz z
morderczymi pociskami pod mikroskop porównawczy i obraz
był całkiem odmienny. Rewolwer webley z Hammersmith w
żadnym przypadku nie mógł być bronią morderczą. Nie tylko
Churchill pochylał się nad mikroskopem — kontrolerzy broni
także. Musieli skorygować swą opinię.
Polowanie zaczęło się na nowo. Berretta nieustannie
prześladowało wspomnienie pustych oczodołów Gutteridge’a.
Ten, kto oddał te strzały, musiał być gwałtowny i nieczuły; tak
sądził. Zbadał listę znanych bandytów i zaraz z początku trafił
na nazwisko Fryderyka Guya Browne’a. Browne odbył już
szereg kar. Był zuchwałym i gwałtownym typem. Przez
pewien czas uprawiał w pobliżu miejsca przestępstwa
niezupełnie czysty handel autami. Teraz prowadził mały
warsztat naprawczy w Buttersea. Berrett kazał go
obserwować, nie znalazł jednak żadnej podstawy do
aresztowania i przeszukania garażu — do chwili, gdy Browne
z końcem stycznia 1928 sprzedał skradzione auto. Teraz
Berrett wziął się do rzeczy. Gdy wszedł do warsztatu
Browne’a, natknął się na drugi wóz. W wozie tym leżały nie
tylko instrumenty z lekarskiej torby doktora Powella, lecz
także naładowany rewolwer typu webley z wielką ilością
amunicji. Browne wyparł się: „Gutteridge? Nie znam go, nie
słyszałem nigdy o nim”. Rewolwer typu webley miał kupić w
kwietniu poprzedniego roku. Rzekomo nigdy z niego nie
strzelał.
Następnego ranka Churchill i kontrolerzy broni zajęli się
zdobyczą. Mikroskop porównawczy Churchilla zaskakująco
szybko dostarczył łączących ogniw. Rysunek pocisków
dowodowych odpowiadał rysunkowi pocisków
porównawczych wystrzelonych z webleya. Ponieważ jednak
pociski były zniekształcone, Churchill zrezygnował z
przedłożenia ich przysięgłym jako materiałów dowodowych.
„Gdy przysięgli po raz pierwszy zostaną skonfrontowani z
wynikami mikroskopu porównawczego — oświadczył — nie
powinni mieć w ogóle żadnej możliwości podnoszenia
zarzutów. Muszą być przekonani.”
Przemawiał przez niego „mędrzec z ławy świadków”. Ale
potrzebnych motywów przekonujących dostarczyło
porównanie webleya z łuską znalezioną w aucie mordercy.
Wzory na ścianie oporowej webleya i na dnie łuski zgadzały
się całkowicie. Że mimo to mogła istnieć niepewność co do
„nowości”, wykazał William Fox, kontroler broni z Enfield
Lock. Zbadał powierzchnie oporowe 1347 sztuk ręcznej broni
palnej, które właśnie znajdowały się w naprawie w
Królewskich Warsztatach. Dopiero gdy nie znalazł ani jednej
ściany oporowej, której rysunek odpowiadałby rysunkowi na
dnie łuski, został przekonany.
Jeszcze w trakcie badania broni Berrett zaaresztował
pewnego mężczyznę nazwiskiem Kennedy, którego często
widywano razem z Browne’em. Kennedy usiłował strzelić do
urzędnika, ale broń zawiodła. Także i tę broń zbadano.
Okazało się jednak, że między nią a śmiertelnym pociskiem
nie było żadnego powiązania. Ale nie odegrało to już roli.
Kennedy bowiem niespodzianie zeznał, że razem z
Browne’em ukradli wóz doktora Powella. Konstabl Gutteridge
zatrzymał ich, a Browne zastrzelił z wozu nic nie
przeczuwającego policjanta.
23 kwietnia sędzia Avory wdrożył w Old Bailey
postępowanie przeciw Browne’owi i Kennedy’emu. Po raz
pierwszy nowoczesna balistyka sądowa zyskała dostęp do
starego, pełnego tradycji budynku. Mikroskop porównawczy
dostarczył nieodpartych dowodów. Mówiono jeszcze o jego
skutecznym zastosowaniu, gdy obydwaj oskarżeni skazani na
śmierć zginęli w dniu 31 maja 1928 roku w więzieniach
Pentonville i Wandsworth. Oczywiście jeszcze teraz dawali
znać o sobie ludzie nie dowierzający, dla których prowadzenie
dowodu przez zastosowanie mikroskopu wydawało się czymś
tajemniczym i niejasnym. Do nich należał G. B. Shaw, który
tak chętnie przy każdej możliwej sposobności zabierał głos. W
liście otwartym mówił o „sfabrykowanych bazgraninach na
pistoletach i nabojach, by na przysięgłych wywrzeć wrażenie”.
Ale oświadczenia jego przebrzmiały bez echa wobec
rzeczywistości. Tym razem Churchill nie pomylił się i słusznie
przylgnęła do niego sława, jako do tego, kto wprowadził
balistykę sądową w Wielkiej Brytanii.

═══════ ♦ ═══════
9. Z Londynu droga wiodła dalej. Następny był Szwed
Soderman, który po powrocie z Lyonu do ojczyzny zbudował
mikroskop porównawczy. Potem poszli za nim Locard w
Lyonie, Mezger w Stuttgarcie, Kraft w Berlinie. W roku 1930
było chwilowo w użyciu w Europie więcej mikroskopów
porównawczych niż w Ameryce, gdzie metoda ta powstała, ale
kryminalistyka naukowa nie osiągnęła tam jeszcze tego
stadium rozwoju, co w Europie. Jeszcze przez dłuższy czas —
częściowo po drugiej wojnie światowej — rozważano
problem, czy balistyka sądowa stanowi część medycyny
sądowej, której tak wiele miała do zawdzięczenia, czy też ma
być polem działania specjalistów technicznych, podczas gdy
ocena ran postrzałowych powinna pozostać domeną medycyny
sądowej. Był to spór, który mocno przypominał zmagania o
stanowisko toksykologii w obrębie kryminalistyki. Coraz
bardziej jednak przeważał pogląd, że ta nowa dziedzina
wymaga tak wiele staranności, czasu i odpowiedzialności, że
nie może być uprawiana przez ludzi, którzy jednocześnie mają
przeprowadzać liczne inne prace badawcze. Z upływem
dziesiątków lat większość krajów stworzyła własne oddziały
balistyczne, przeważnie w ramach laboratoriów policyjnych,
których rozwój śledziliśmy. Stosowały one nie tylko
porównywanie broni, ale częstokroć także określały odległość
strzału na podstawie badań, o których wspomniano w
rozdziale o medycynie sądowej. Ponieważ w większości
laboratoriów fizycy, chemicy i technicy broni pracowali obok
siebie, rozwiązanie samo się narzucało. Poza tym powstały
obszerne centralne zbiory porównawcze broni i amunicji.
Także i tutaj skończyła się epoka mistrzów „od
wszystkiego”, prowadząc do mniej lub więcej doskonałej
współpracy specjalistów. Z pracy pionierów, nacechowanej
poszukiwaniami i błądzeniem, ale także impulsem do pełnego
rozmachu wdzierania się w nieznane, rozwinęła się rutyna
uznawanej nauki i techniki. Ale rutyna ta nie wiodła do
skostnienia, ponieważ zbrodnia, stale gotowa posługiwać się
postępem w technice broni, również nie pozwalała jej
skostnieć, podobnie jak na polu medycyny sądowej i
toksykologii.
Dalszy rozwój nie zmienił jednak niczego w wywalczonych
przez dziesiątki lat zasadach. Stanowiły one fundament drogi
wiodącej ku przyszłości.

82 (ang.) Sądu Przysięgłych w Lincoln (przyp. tl.)

83 (oryg.) Handbuch fur Untersuchungsriehler (przyp. tl.)


84 „Archiwa Antropologii Kryminalnej i Medycyny Sądowej”(przyp.tł.)
85 ok. 0,22 cala angielskiego, czyli 5,6 mm (przyp. tł.)
(ang.) Biuro Balistyki Sądowej (przyp. tl.)

86 (ang.)
dosł.: pluskwy; w amerykańskiej gwarze: m.in.
zwolennicy (przyp. tł.)
87 (ang.) dosł.: stronie północnej, chodzi o dzielnicę tu pin.
części miasta, (przyp. tł.)

88 (ang.) Naukowe Laboratorium Wykrywania Zbrodni


(przyp. tł.)

89 (fr.) Szkoła Kryminologii i Policji Naukowej (przyp. tl.)


90 stalowa tulejka na ołowianej kuli (przyp. tl.)

91 (ang.) Medycyna sądowa i toksykologia (przyp. tl.)


POSŁOWIE AUTORA

Być może należałoby na początku tego posłowia umieścić


wypowiedź Augusta Biera — człowieka zaliczanego do
pionierów niemieckiej chirurgii, ale również i medycyny
ogólnej w pierwszej połowie naszego stulecia. On — który w
samej chirurgii nie znalazł zadowolenia, lecz obok swego
zawodu zajmował się innymi problemami i stąd, czasem
słusznie, przeważnie jednak niesłusznie, spotykał się z krytyką
— odpowiedział krytykującym go, iż odnosi zarażenie, że
chirurgia musi tak człowieka ogłupiać, iż nie da się go już
użyć do niczego innego.
Autor — który po swych pierwszych książkach z dziedziny
historii współczesnej próbował swych sił w licznych
obszernych publikacjach na lemat historii chirurgii i
medycyny, a obecnie, w niniejszej książce, czyni pozornie
nagły zwrot w całkiem nową dziedzinę — wie, że z powodu
takiego „skoku”naraża się również na niebezpieczeństwo
krytyki i zaliczenia go do tych pochopnych pisarzy, którzy w
pogoni za sukcesem przerzucają się od tematu do tematu.
Kto przeczyta tę książkę, wkrótce będzie przypuszczał, że
jej pierwotnego źródła szukać należy tam, gdzie z dawna
znajduje się pomost między medycyną a kryminalistyką — w
szczególności w dziedzinie medycyny sądowej. Przejście
przez len pomost i równocześnie przypadkowe spotkanie z
niedużą, lecz inteligentną i sugestywną książką Niemca
Waltera Gerleisa pod tytułem Detektywi92 stanowiło dla mnie
tylko pierwszy bodziec do zetknięcia się z nowym światem —
światem historycznego powstawania nowoczesnej
kryminalistyki naukowej w jej wszechświatowym zasięgu.
Przy pierwszym spotkaniu przed sześciu laty zrobiłem, jak mi
się wydawało, szczególne doświadczenia: nigdy jeszcze nie
próbowano obszerniejszego przedstawienia tego rozwoju i tej
roli, jaką kryminalistyka, odegrała mniej czy więcej
szczęśliwie, mniej czy więcej skutecznie w usiłowaniu obrony
ówczesnego porządku społecznego przed jego naturalnymi i
oczywistymi przeciwnikami, zbrodniczymi elementami
wszelkiego stopnia i rodzaju.
Kio z czystym sumieniem może o sobie powiedzieć, że w
ciągu wielu lat zapoznał się z tym wielkim historycznym
procesem, w znacznej części sam zebrał istniejącą literaturę
wszystkich narodów biorących udział w rozwoju
kryminalistyki, będzie nieco zdziwiony w obliczu faktu, że co
do tego rozwoju istnieją tylko nieliczne urywki historycznego
opisu, a raczej próby opisu. Szczególnie w literaturze
anglosaskiej i francuskiej są wprawdzie tysiące książek o
sprawach kryminalnych, całe setki tomów pamiętników
kryminalistyków, detektywów, sędziów, obrońców w sprawach
karnych, lekarzy sądowych i toksykologów, a liczba publikacji
fachowych na temat kryminalistyki naukowej w postaci
książek i artykułów w czasopismach jest. nieprzejrzana. Ale
poza wspomnianymi urywkami nigdzie nie podjęto próby
przekazania choćby cienia całkowitego obrazu historycznego i
przedstawienia jego różnorodności, płynności i trudności.
Obecnie, na końcu pierwszej części niniejszej pracy, po
napisaniu tej książki, sądzę, że znam pewne powody
powściągliwości w tej dziedzinie. Już przy zbieraniu źródeł
piętrzą się niezwykle trudności, których prawie nie dałoby się
pokonać bez potężnych środków pomocniczych. Zbieranie to
prowadziło, jeśli pominąć kilka rozdziałów, na przykład
historię identyfikacji czy historię kilku organizacji policji
kryminalnej, jak Scotland Yard — daleko w Nowy Świat, po
nie wydeptanych ścieżkach. Należało złożyć i uporządkować
w jeden obraz niezliczone kamyczki mozaiki — kamyczki,
których wzajemny stosunek często był jeszcze nie zbadany. Z
różnorodności materiału wyłoniła się konieczność studiowania
rozwoju licznych i rozmaitych nauk — daktyloskopii,
medycyny sądowej, serologii, chemii i toksykologii, fizyki, aż
po najnowsze etapy spektrofotometrii i analizy aktywacyjnej,
biologii i mikrobiologii, z ich niezmierną różnorodnością, jeśli
chodzi o znaczenie dla wykrywania śladów, optyki i
mikroskopii odnośnie do zastosowania ich w balistyce;
należało śledzić najnowsze etapy badania pisma i jego
sposobów, lecz także i metodyki, oraz krajowych i
międzynarodowych dochodzeń i ścigania kryminalistycznego,
które poza zakresem nauk przyrodniczych tu coraz większym
stopniu przybierało naukowy charakter. Studiowanie oznacza
tu jednak studium w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu.
Oznacza zrozumienie i opanowanie skomplikowanych
naukowych problemów.
Wreszcie wybrany rodzaj przedstawienia, to jest opis
rozwoju naukowej kryminalistyki i problemów przyrodniczo-
kryminalistycznych na przykładach ważniejszych wydarzeń,
zbrodni i badań w sprawach kryminalnych, domagał się
szczegółowego studium kazuistyki międzynarodowej, licznych
metod śledztwa policyjnego oraz oryginalnych protokołów z
wielu wybitnych procesów. W licznych tak zwanych
„popularnych książkach”, do których nie chciałbym zaliczyć
tej pracy mimo pewnego zewnętrznego pokrewieństwa,
stosowana metoda „rozluźniania” materiału rzeczowego przy
pomocy scen i dialogów musi wywołać nieufność uważnego
czytelnika, ponieważ miesza fakty z fikcją, czego nie da się
już wyraźnie rozdzielić. Niniejsza książka, tam gdzie
posługuje się „opisem scenicznym” celem większej
zrozumiałości i lepszej czytelności, wolna jest od
jakiegokolwiek fantazjowania czy konstrukcji. Nie ma
żadnego zdarzenia, żadnej sceny, żadnego opisu osoby,
żadnego dialogu i żadnego wypowiedzianego słowa, które by
nie miało źródłowego podkładu, a przez to nie było
historyczne, nawet gdy kryjący się za tym aparat naukowy —
znów w celu lepszej czytelności — nie jest uwidoczniony w
postaci osobnych dowodów czy przypisów, lecz może być
przedstawiony jedynie w obszerniejszych kontekstach.
Dopiero zbadanie szczegółów umożliwia tego rodzaju opis.
Niemniej nawet teraz, gdy pierwsza zamknięta część całego
dzieła obliczonego na trzy również stanowiące dla siebie
całość tomy leży przede mną, uważam, że ryzykowne byłoby
mówić o historii kryminalistyki naukowej w stuleciu, które
stworzyło jej podstawy. Kio rzeczywiście zna choć w
przybliżeniu wielki zakres i różnorodne aspekty tego
historycznego rozwoju, będzie się wzdragał przed takim
określeniem. By napisać wyczerpującą historię
międzynarodowej kryminalistyki — zarówno kryminalistyki
posługującej się. naukami przyrodniczymi, jak i organizacji i
metod kryminalistycznych — potrzebne byłoby kilkutomowe
dzieło, którego rozmiar trudno przewidzieć. Z pewnością
rozsadziłoby ono ramy książki dostępniej dla ogółu i stałoby
się tylko kompendium dla małej gromadki specjalistów. To
znaczy, że przy swej całej kompletności książka nie spełniłaby
postawionego jej zadania: mianowicie wprowadzenia większej
liczby ludzi w zupełnie nieznaną dziedzinę, będącą
nierozdzielnym składnikiem rozwoju społecznego, oraz
ułatwienia im zrozumienia problemów, możliwości i
ograniczeń w tej dziedzinie. Mimo całej powściągliwości
ufam, że wolno mi powiedzieć, iż ten i oba następne tomy
dadzą podstawowe resume znamiennych czy decydujących
etapów w rozwoju kryminalistyki, jak również obraz wzlotów
i upadków, błędów i niebezpieczeństw, fatalnego zbiegu
okoliczności i osiągnięć, niepowodzeń i granic, jakie na swojej
drodze napotykała kryminalistyka i jakie — mimo
optymistycznych, w różnych epokach ożywających marzeń o
naturalnej śmierci przestępczości wskutek rewolucyjnych
przemian społeczeństwa oraz jego specjalnej, pedagogicznej i
prawnej struktury — będą jej towarzyszyły aż po odległą
przyszłość.
Przed wielu laty autor poważnej, rzeczowej książki zalecał
swym czytelnikom, by nie rozpoczynali lektury jego dzieł od
pierwszej strony, lecz od jakiegoś dalszego rozdziału, który
wyda im się interesujący. Mógłbym się pokusić o to samo i
zaproponować być może przeczytanie rozdziału o toksykologii
jako pierwszego i w związku z tym o wkroczenie
bezpośrednio na nowe, niemal nie przetarte ścieżki. Nie dało
się bowiem uniknąć poruszenia w pierwszym rozdziale historii
odbitek daktyloskopijnych i rozwoju najważniejszych
kryminalnych policji świata, o których mówiono już gdzie
indziej. Ale pozostawmy każdemu czytelnikowi wybór drogi,
jaką chce iść, w przekonaniu, że bardzo szybko zrozumie sam,
iż nawet za tym, co pozornie znane, odnajdzie ze wszech miar
nowe dziedziny.
Książka ta, jak każda pierwsza próba, będzie zawierać
takie czy inne błędy. Może — ponieważ jest przedstawieniem
faktów — rozczarować tego czy innego czytelnika,
domagającego się filozoficznego wyjaśnienia problemów
kryminalistyki oraz spokrewnionej z nią kryminologii i
zapominającego o tym, że podstawą każdego wyjaśnienia są
fakty. Jeśli niniejsza publikacja przyczyni się do
ukształtowania tej podstawy, jeśli poprowadzi czytelnika bez
trudu i w sposób godny zaufania przez ważne etapy historii
kryminalistyki i ułatwi mu zrozumienie możliwości i granic
instytucji powstałej dla obrony społeczeństwa — z którą on
pośrednio czy bezpośrednio się styka — a także jej
odgałęzień, wówczas, mam nadzieję, książka spełni swoje
zadanie.
Castagnola (Ticino) i Hollywood (Kalifornia)
lipiec 1965
Jurgen Thorwald

92 (niem.) Delekive, Monachium 1953 (przyp. tł.)


SPIS TREŚCI

I — NIEWYMAZALNA PIECZĘĆ, czyli PRZYGODY Z IDENTYFIKACJĄ

1. Paryż, rok 1879. Sława i słabość francuskiej policji kryminalnej.


Historia Sûreté od Eugeniusza Franciszka Vidocqa do Gustawa Macé. W
cieniu Vidocqa. Tysiące policyjnych szpiclów, miliony opisów zbrodniarzy,
setki tysięcy fotografii zbrodniarzy, a mimo to nie rozwiązany problem
niezawodnej identyfikacji
kryminalistów…………………………………………………………………
………………………………….. 18

2. Bertillon — pisarz pomocniczy w kartotece policyjnej. „Niewymownie


kiepski charakter”………………20

3. Burzliwa epoka nauk przyrodniczych. Lombroso i początek naukowego


badania świata zbrodni. Nauka Quételeta o niejednakowości wszystkich
wymiarów ciała. Narodziny pewnej idei. Bertillon proponuje pomiary
kryminalistów i ich rejestrację według wymiarów ciała. Nauka po raz
pierwszy przed bramami policji kryminalnej. Andrieux, prefekt policji
paryskiej, i Macé, szef Sûreté, odrzucają propozycję Bertillona…………..23

4. Światło ze Wschodu. Bengal, rok 1877. William Herschel. Chińska


pieczęć. Długoletnie doświadczenia Herschla z odciskami poczernionych
palców. Misterium linii papilarnych; Herschel używa odcisków palców do
rejestracji hinduskich więźniów. Generalny inspektor bengalskich więzień.
odrzuca tę metodę. Herschel załamuje
się……………………………………………………………………………
27

5. Tokio, rok 1879. Lekarz misyjny dr Henry Faulds obserwuje odciski


palców na starych garnkach glinianych. Pomysł Fauldsa: badanie
przestępców za pomocą odcisków palców na miejscu przestępstwa. Faulds
kieruje swoje propozycje do policji londyńskiej i prefektury policji w
Paryżu. Milczenie ……………………..30

6. Paryż, rok 1881, nowy prefekt: Camecasse. Historyczna szansa Alfonsa


Bertillona. Zaczynają się pomiary. Drwiny i opory. W trzecim miesiącu
sukces. Sprawa Duponta. Śmiech milknie. Amelia Notar. Znalezione znamię
Kaina. Bertillon zdąża ku sławie. Pierwsza policyjna służba identyfikacyjna
świata na poddaszu gmachu paryskiej prefektury. Rozwój fotografii
policyjnej. Pierwsze laboratorium policyjne. ……….33

7. Rok 1892. Paryscy anarchiści. Bertillon identyfikuje Ravachola. U


progu światowej sławy……………….

8. Londyn, rok 1884. Francis Galton — dzieje i przygody burzliwego


życia. Dziedziczenie cech u człowieka. Galton wykonuje pomiary osób
zwiedzających Wystawę…………………………………………………..14

9. Historyczny rozwój Scotland Yardu. Od „thief-takerów” do „Bow—


Street— runnerów”. Jonathan Wild. Fielding. Townsend. Ideał wolności
obywatelskiej i rozwój zbrodniczości. Londyn — najmniej bezpieczne
miasto świata. Tanner i sprawa Müllera. Droga do CID. Korupcja w Scotland
Yardzie. Porażki. „Kuba Rozpruwacz” morduje. Nowe porażki …………..
48

10. W Londynie także: fotografie, parady identyfikacyjne, „fotograficzne


mózgi” policjantów, ale nie rozwiązany problem identyfikacji. Scotland Yard
ogląda się na Paryż. 1888: Decydujące spotkanie Franciszka Galtona z
Williamem Herschelem. Galton odkrywa odciski palca. Szansa, że dwóch
ludzi posiada takie same odciski palców, ma się jak 1:64 000 000 000.
Poszukiwanie możliwości skatalogowania odbitek daktyloskopijnych. Łuki,
koła, pętlice. Scotland Yard jedzie do Paryża. Meville Macnaghten. Lépin.
Garkuchnia Gorona. Bertillon i Anglicy. Galton daremnie usiłuje udowodnić
możliwość rejestracji odbitek daktyloskopijnych. 1894: Komisja Troupa
podejmuje decyzję: proceder z odciskami palców jest znacznie prostszy od
„bertillonage’u”, ale rozbija się o niemożliwość sklasyfikowania odcisków.
Wprowadzenie metody Bertillona w Londynie. 1895: Szefowie policji
krajów europejskich jeżdżą do Paryża. Mekka policji. „Bertillonage” w
Petersburgu, Brukseli, Madrycie, Rzymie, Dreźnie, Berlinie. „Molkenmarkt”
i „Alexanderplatz”. Niemiecka policja kryminalna. Światło w Berlinie
szybko przygasa: dr Wilhelm Eber. Hans Gross w Grazu. Prorok naukowej
ery w kryminalistyce. „Bertillonage” w Austrii ………………………….. 55

11. „Bertillonage” w Argentynie. Wielka zapora. Juan Vucetich,


funkcjonariusz policji w La Plata, rozwiązuje problem klasyfikacji odbitek
palców. Sprawa Franciszki Rojas. Pierwsza kartoteka odbitek w świecie.
Intrygi i tragedie. Europa nie dostrzega
Vuceticha……………………………………………………………… 63

12. „Światło przychodzi ze Wschodu”. 1896: Edward Henry, generalny


inspektor prowincji Bengal, rozwiązuje również problem klasyfikacji
odcisków palców. 1897: „Bertillonage” ustępuje w Indiach miejsca
daktyloskopii. 1898: Morderstwo w Julpajguri. Z Kalkuty do Londynu.
Scotland Yard bada system Henry’ego. Koniec ,,bertillonage’u”. 1901:
Henry — p.o. prezydenta policji w Londynie. Inspektor Collins. Pierwsze
sukcesy na terenie wyścigów konnych. Włamanie w Denmark Hill. Odciski
palców włamywacza Jacksona. Ryszard Muir
……………………………………….……….69

13. Pouczająca tragedia: sprawa Adolfa


Becka……………………………………………………………76

14. ═══════ ♦ ═══════

15. 1905: Morderstwo w Deptford. Odciski palców po raz pierwszy jako


dowód w procesie o zabójstwo. Bracia Stratton. Dr Faulds albo rywalizacja i
nieufność. Skazanie Strattonów. System odbitek daktyloskopijnych
rozpowszechnia
się……………………………………………………………………………
……………………………………………. 84

16. Paryż, 1906: sława Bertillona gaśnie. Belgia, Holandia, Austria, Niemcy,
Węgry, Hiszpania, Włochy zaprzestają „bertillonage’u”. Tragikomedia
sprawy Scheffera. Bertillon buntuje się przeciw losowi. 1911: Kradzież
Mony Lizy. Złodziej pozostawia odciski palców, ale Bertillon potrafi ich
znaleźć. 1913: Vucetich w Paryżu. W bezsilnej nienawiści Bertillon wyrzuca
go za drzwi. Śmierć Bertillona i koniec procedury pomiarowej także we
Francji. Odbitki palców w drodze do Nowego Świata…………. 91

17. Jerzy W. Walling i chaos policyjny w Nowym Jorku. Kryminalna policja


nowojorska przykładem stosunków policyjnych w Stanach Zjednoczonych.
Korupcja szerzy się. Zazdrość poszczególnych stanów. Bezsilność
Waszyngtonu. Allan Pinkerton i jego synowie. „Oko”. Przygody i metody
zwalczania przestępstw na Zachodzie. Bandyci kolejowi Reno. Jesse James.
Kartoteka Pinkertona. Wystawa odbitek palców w Saint Louis. Wcześni
amerykańscy pionierzy daktyloskopii. Marka Twaine’a Życie na Missisipi.
Sing-Sing. Więzienie Laevenworth. Przygody „bertillonage’u” w Nowym
Świecie. Sprawa dwóch więźniów nazwiskiem Will West. Wiara w
Bertillona załamuje się. Legendy o inspektorze Byrnesie. „Ma”
Mandelbaum. High Constable Hays — bohater detektywów. Album
zbrodniarzy i metody identyfikacyjne Byrnesa. Podróż nowojorskiego
sierżanta-zwiadowcy, Józefa A. Faurota, do Scotland Yardu. 1906. Pierwsza
sprawa Faurota. Dowiedzenie winy złodziejowi hotelowemu. 1908:
Wyświetlenie morderstwa na Nelly Quinn. Rzut oka wstecz sprawę o
zabójstwo Nathana. 1911: Sprawa Cezara Celli. Daktyloskopia w Sing-Sing.
Trudna walka z nieudolnością i korupcją. Droga do FBI. Początki w r. 1907.
Awanturnicy: William J. Burns i Gaston B. Means. J. Edgar Hoover. Zbiór
odbitek daktyloskopijnych w Waszyngtonie. Największa centrala
identyfikacyjna świata……………………..100

18. ═══════ ♦ ═══════

19. 1924-1936: wielki egzamin daktyloskopii. Bunt przestępczości. 1926:


12 000 morderstw, w roku 1833: milion trzysta tysięcy ciężkich zbrodni. Od
Al Capone’a do Dillingera. Walka zbrodniarzy z niewymazalną pieczęcią.
1934: Alarmujące odkrycie — palce zastrzelonego gangstera Klutasa nie
dają odbitek. Dzieło nieznanego chirurga. Dr Józef P. Moran. Dillinger;
lekarze: Loeser i Cassidy i próby plastycznych operacji. Sprawa Gusa
Winklera. Ekspertyzy dr Updegraffa. 1941: Pitts albo „człowiek bez
odcisków palców”. 10 blizn po transplantacji na piersi zdradza Piusa. Dr
Brandenburg. Zwycięstwo linii papilarnych. 1956: 141 231 713 kart z
odciskami palców w Waszyngtonie. Na drodze do rejestracji nie tylko
przestępców, lecz całej ludności. Rozsądek system przeciw
liberalizmowi………………………115

20. Przykład angielski przestrzega. Uprowadzenie June Anne Devaney ze


szpitala dziecięcego w Blackburn i jej zamordowanie. Morderca zostawia
odciski palców. Daremne poszukiwania od maja do sierpnia 1948.
Historyczna decyzja: zdjęcie odcisków palców całej ludności Blackburn. 11
sierpnia: wykrycie sprawcy. Piotr Griffith. Niezniszczalny
fundament………………………………………………………..122

II. CO OPOWIADAJĄ UMARLI, czyli KAMIENIE MILOWE MEDYCYNY


SĄDOWEJ

═══════ ♦ ═══════
1. Paryż, 1889: Sprawa Gouffégo. Widowiskowy początek francuskiej
medycyny sądowej. Zniknięcie komornika sądowego Gouffégo. Goron prowadzi
śledztwo. 13 sierpnia 1889 i odkrycie „zwłok z Millery”. Kostnica w Lyonie.
Pierwsza autopsja. Błędne drogi. Kufer z Paryża i druga autopsja „zwłok z
Millery”. 12 listopada 1889.
Lacassagne……………………………………………………………………………
……………………128
═══════ ♦ ═══════
2. Rozwój medycyny sądowej do roku 1889. Niewystarczające przykłady starej
Grecji i Rzymu. Xi-Yuan-Ji-Lu. Bamberski Kodeks Gardłowy i Constitutio
Criminalis Carolina. Fidelis i Zacchia. Motywy przewodnie. Spekulacje a
rzeczywistość. Wiek XVII i XVIII. Foderé. Pionierzy z początków XIX w: Bernt,
Orfila, Devergie, Casper
………………………………………………………………………………133
═══════ ♦ ═══════
3. Udział Lacassagne’a w zasadniczych problemach medycyny sądowej.
Niezapomniane chwile jego życia w listopadzie 1889. Rollet. Osteologia sądowa a
zidentyfikowanie Gouffégo…………………………………………..138
4. Tryumf w Paryżu. Na tropach morderców Gouffégo: Michał Eyraud i i
Gabriel Bompard. Francuska medycyna sądowa przedmiotem narodowej dumy i
głębokiej wiary w nieomylność nauki……………… .143
═══════ ♦ ═══════
5. 1882/83: Tisza-Eszlar na Węgrzech. Zniknięcie Estery Solymossi 1 kwietnia
1882. Oskarżenie żydowskiej gminy we wsi o „mord rytualny”na chrześcijańskiej
dziewczynie. Aresztowanie Salomona Schwarza, Abrahama Buchsbauma,
Leopolda Bruna, Hermana Wollnera, Józefa Scharfa. Podział Austro-Węgier na
dwa obozy. 18 czerwca 1882: odkrycie nieznanej topielicy na brzegu Cisy.
Rozstrzygające pytanie: czy są to zwłoki Estery? 19 i 20 czerwca lekarze Trajtler,
Kiss i Horwath dokonują pierwszej sekcji. Profesorowie Schenthauer, Mihalkovics
i Belki dokonują ekshumacji i autopsji . 7 grudnia 1882
…………………………………………………..148
═══════ ♦ ═══════
6. Opinia profesora Hofmanna z Wiednia. Droga Edwarda von Hofmann.
Tisza-Eszlar i austro-węgierska medycyna sądowa. Wiedeń, Praga, Innsbruck,
Graz. Testament Hofmanna……………………………………….. 154
═══════ ♦ ═══════
7. Greifswald 1901. Paweł Uhlenhuth i odkrycie możliwości rozróżniania krwi
ludzkiej i zwierzęcej. Rozwój sądowego badania krwi do roku 1901. 1856:
Holender van Deen i próba gwajakolowa. 1863: Schönbein i nadtlenek wodoru.
Analiza spektralna Kirchhoffa i Bunsena oraz jej znaczenie dla wykazywania
obecności krwi. Daremna walka o rozróżnianie krwi ludzkiej i zwierzęcej. Barruel i
sądowe z r. 1829. Niepowodzenie mikroskopii. Roberto Magnanini
………………………… …………………………………………..157
═══════ ♦ ═══════
8. Uhlenhuth, badanie surowicy i decydujące
odkrycie……………………………….162
═══════ ♦ ═══════
9. Sprawa mordercy seksualnego Tessnowa i zastosowanie testów
precypitynowych Uhlenhutha. Bodziec dla niemieckiej medycyny sądowej
……………………………………………………………………………….. 165
═══════ ♦ ═══════
10. Alarmująca mowa profesora Ungara w r. 1888 Liman i stosunki w Berlinie.
Przemiana i wzlot nowej generacji. Fritz Strassmann, Rudolf Lesser, Ernest
Ziemke, Ryszard Kockel, Ernest Giese, Jerzy Puppe ……169
═══════ ♦ ═══════
11. Paryż 1905. Joanna Weber i śmierć dzieci w Goutte d’Or. Sprawa Zuzanny,
Georgette, Germaine i Maurycego Webera. Atak duszności Maurycego Webera i
badanie w szpitalu Bretonneau. Dr Saillant. Dr Sevestre. Aresztowanie Joanny
Weber. Podejrzenie
zadławienia………………………………………………………..171
═══════ ♦ ═══════
12. Brouardel, Thoinot i sława paryskiej szkoły medycyny sądowej. Problem
uduszenia w rozwoju medycyny sądowej. Thoinot odrzuca możliwości zadławienia.
Proces Joanny Weber. Wyrok uniewinniający 30 stycznia
1906…………………………………………………………………………………
……………………………………………………176
═══════ ♦ ═══════
13. Chambon w kwietniu 1907. Śmierć dziecka, Augusta Bavouzet. Dr Audiat
i dr Bruneau dokonują autopsji. Stwierdzają uduszenie. Kochanka Bavouzeta
zdemaskowana jako Joanna Weber. Thoinot chce zachować racje i odrzuca na
„podstawie naukowej” tezę o uduszeniu. Joanna Weber powtórnie
uniewinniona………………….182
═══════ ♦ ═══════
14. 9 maja 1908: zamordowanie dziecka w Commercy. Joanna Weber
schwytana na nowym przestępstwie. Skandal. Konsekwencje sprawy Joanny Weber
dla medycyny sądowej. Dalszy rozwój badań problemu
uduszenia……………………………………………………187
═══════ ♦ ═══════
15. Londyn 1910: początek sprawy Crippena. Znalezisko w piwnicy przy
Hilldrop Crescent. Sytuacja medycyny sądowej w Anglii. Jej początki w
Edynburgu. 1807: Duncanowie. 1834: Alfred Swain Taylor. System koronerów,
jego historyczny rozwój i rola jako przeszkody w rozwoju medycyny sądowej.
Scotland Yard i patologowie Home Office. Konstelacja trzech „gwiazd”: Pepper,
Luff, Willcox. Walka o zidentyfikowanie Cory Crippen. Blizna pooperacyjna.
Pierwsze wystąpienie Bernarda Spilsbury’ego. Nowa era brytyjskiej medycyny
sądowej….. ……………………………………………………………….190
═══════ ♦ ═══════
16. Londyn styczeń 1913. Artur Fowler Neil i wyświetlenie sprawy Johna
George’a Smitha. Medyczno-sądowa problematyka śmierci w wodzie. Metody jej
stwierdzania do I wojny światowej. 13 lipca 1911: śmierć Bessie Williams w
kąpieli. 12 grudnia 1913: śmierć Alicji Smith w kąpieli. 18 grudnia 1914: śmierć
Małgorzaty Elżbiety Lloyd w kąpieli. Aresztowanie Smitha. Spilsbury, ekshumacja
zmarłych. Problem: śmierć przez utopienie bez oznak użycia przemocy. Spilsbury
rozwiązuje problem. Eksperymenty Neila z pływaczkami. Smith skazany na śmierć.
Dalszy rozwój sądowego dochodzenia w wypadkach topielców i utopionych.
Wykazanie planktonu i badanie krwi serca. Aleksander O. Gettler, czyli głos z
Nowego Świata ……………..201
═══════ ♦ ═══════
17. New Brunswick w New Jersey, 1922. Sprawa Hall/Mills jako przykład
sytuacji medycyny sądowej w Stanach Zjednoczonych. Wielebny Edward Wheeler
Hall i Eleanor Mills. Morderstwo w De Russey’s Lane. Koroner, przedsiębiorca
pogrzebowy i lekarz -pierwsza faza dochodzenia. Klan Stevensów. Autopsje dzięki
prokuratorskiej żądzy władzy. Dr Hegemann i dr Smith. Ekshumacja z 29 września
i 5 października. Naiwność i brak doświadczenia. Oskarżenie przeciw Frances Noel
Stevens i jej braciom przed Grand Jury w listopadzie 1922. Odrzucenie skargi.
Prasa nowojorska i ponowne podjęcie śledztwa w lipcu / sierpniu 1926. Druga
ekshumacja w październiku 1926. Dr Otto H. Schultze. Zniknięcie narządów
gardła. Pobieżna sekcja lekarzy w roku 1922. Naiwne nadzieje. Uwięzienie
Stevensów i wyrok uniewinniający w grudniu 1926 ………….212
═══════ ♦ ═══════
18. System koronerów w Stanach Zjednoczonych. Przeszkoda na drodze
rozwoju medycyny sądowej. Zniesienie urzędu koronerów w Bostonie w 1877.
„Medical examiners”. Dr Burgess Magrath — oryginał i pionier. Reforma w
Nowym Jorku 1915-1918. Dr Karol Morris. Dr Aleksander O. Gettler. Sprawa
Travia. „Chief medical examiner” z Nowego Jorku. Pierwsze próby kształcenia
uniwersyteckiego. Wizje Morrisa. Gonzales, Helpern, Vance, Marten,
Umberger……………………………………………222
═══════ ♦ ═══════
19. Edynburg 1926. Afera Berty i Donalda Merretów. Rzekome samobójstwo
Berty Merrett. Sądowo— Lekarskie zbadanie ran postrzałowych. Problem strzałów
z bliska i z daleka w r. 1926. Stara i nowa broń. Bezdymny proch. Śmierć Berty
Merrett w Szpitalu Królewskim. Materiał obciążający jej syna Donalda jako
zabójcę. Donald fałszuje czeki ……………………………………….. 227
═══════ ♦ ═══════
20. Hiszpański pistolet i brak oznak strzału w ranie Berty Merrett.
Rozstrzygające pytanie pod adresem medycyny sądowej. Harvey Littlejohn i
Sydney Smith. Próby Littlejohna z pistoletem Merretta. Strzały do ludzkiej skóry.
John Glaister z Glasgow. Samobójstwo Berty Merret wydaje się wykluczone.
Oskarżenie Donalda Merretta. Spilsbury jako rzeczoznawca obrony. Sprawa
Thorne’a w r. 1924 i atak na reputację Spilsbury’ego jako nieomylnego.
Eksperyment Spilsbury’ego w sprawie Merretta, jego błąd: użycie innej amunicji i
innego pistoletu. Legendarna sława Spilsbury’ego zwycięża Littlejohna. Luty 1927.
Uniewinnienie Donalda Merretta. Spojrzenie w przeszłość: dalsza kryminalna
kariera Merretta. Zamordowanie żony i teściowej w r. 1954. Samobójstwo Merretta
i przyznanie się do zabójstwa matki w r. 1927. Droga życiowa Spilsbury’ego. Jego
samobójstwo w r. 1947. Dalszy rozwój sądowych badań ran postrzałowych. Rola
chemii. Droga w nieznane ……………229
═══════ ♦ ═══════
21. Lipsk 1929. Sprawa oszusta ubezpieczeniowego Tetznera. Problematyka
śmierci przez spalenie oraz oznaki obrażeń za życia. Ryszard Kockel i autopsja
Tetznera. Przykład Alberdinga. Sądowo-rnedyczne wyświetlenie morderstwa
popełnionego dla zdobycia sumy ubezpieczeniowej. Problem embolii tłuszczowej.
Kockel i bezpośrednia współpraca z policją. Strauch i Weimann. Gennat. Medycyna
sądowa obejmuje również technikę
kryminalną……………………………………………………………………………
……………. 241
═══════ ♦ ═══════
22. Aberdeen 1934. Sprawa Jeannie Donald jako przykład encyklopedycznego
rozwoju medycyny sądowej. Zniknięcie Heleny Priestley. Odkrycie zwłok dziecka.
Dr Richard i dr Shennan dokonują pierwszej autopsji. Upozorowane zgwałcenie.
Jeannie Donald podejrzana o morderstwo. Sydney Smith przejmuje prowadzenie
dochodzenia sądowo-medycznego. Współpraca dziedzin specjalnych: badanie
włosów, analiza krwi, badanie włókien, analiza pyłu, porównanie kultur
bakteryjnych. Tomasz Jones Mackie. Bakteriologia udowadnia winę Jeannie
Donald. Wyrok śmierci w lipcu 1934. Sydney Smith i problem dalszego rozwoju
medycyny sądowej. Specjalizacja i koordynacja. Wzrost rozeznania, a zarazem
narastanie otwartych problemów …………….251
═══════ ♦ ═══════
23. Październik 1949. Odkrycie tułowia w żuławach Essexu. Początek sprawy
Setty / Hume. Londyńscy następcy Salisbury’ego: Keith Simpson, Donald R. Teare,
Francis E. Camps. Na podstawie sekcji Camps przyjmuje, że tułów zrzucono z
samolotu do kanału La Manche. Droga do Donalda Hume’a. Fantastyczne
wyjaśnienia Hume’a. Camps, Holden oraz rewizja w mieszkaniu Hume’a w
poszukiwaniu krwi. Ślady i eksperymenty. Zeznania Hume’a i serologia. Wielki
problem krzepnięcia krwi po śmierci. Od Brouardela do Jidina, MacFarlane’a,
Schleyera i Berga. Radzieckie doświadczenia przy transfuzji krwi i badaniach krwi
zmarłych. Nowe rozeznanie, nowe zagadki. Wersja Campsa o przebiegu zbrodni w
domu Hume’a. Niemożność udowodnienia przebiegu zbrodni za pornocą serologii.
29 stycznia 1950 Hume zostaje uniewinniony z zarzutu zabójstwa. Sensacyjne i
cyniczne przyznanie się Hume’a do zabójstwa w „Sunday Pictorial”. Sprawa
Hume’a jako przykład problemów medycyny sądowej w połowie XX
wieku…………………………………………. 262
═══════ ♦ ═══════
24. Medycyna sądowa w
świecie………………………………………………………………………………
……………….. 276
III. WYDOBĄDŹCIE TRUCIZNĘ Z UKRYCIA, czyli DROGI i BEZDROŻA
TOKSYKOLOGII SĄDOWEJ

═══════ ♦ ═══════
1. 1840: Maria Capelle-Lafarge, czyli inauguracyjne przedstawienie
toksykologii. Początki epokowego otrucia. Le Glandier, arszenik i śmierć Karola
Lafarge’a………………………………………. 282
═══════ ♦ ═══════
2. Sytuacja toksykologii w r. 1840. Mateusz Józef Bonawentura Orfila w
Paryżu. Jakub Marsh. Sprawa morderstwa Dodle’a i wynalazek aparatu Marsha do
wykrywania arsenu ………………………………………… 287
═══════ ♦ ═══════
3. Pierwszy akt sprawy Lafarge: lekarze i chemicy z Brive szukają w
zamordowanym trucizny. Aresztowanie Marii Lafarge. Sensacyjny proces w Tulle.
Akt drugi: Maitre Paillet dowodzi, że biegli nie znali metody Marsha. Nowe
badania trucizny przez chemików z Limoges. Aparat Marsha rzekomo nie
wykazuje śladów trucizny. Akt trzeci: oskarżyciel Decous powoduje
przeprowadzenie wspólnej analizy trucizny ze zwłok przez lekarzy i chemików z
Brive i Limoges. Wynik: znowu nie ma arszeniku. Radość lafargistow. Ostatni
wybieg: rozstrzygnie Orfila z Paryża. 13 września: przybycie „króla toksykologii”.
Zbiegowisko na ulicach Tulle. Orfila wykrywa truciznę także w zwłokach i
wykazuje lekarzom i chemikom z Brive i Limoges. Podstawowe błędy w
zastosowaniu aparatu Marsha. Ostatnia próba obrony: czy arszenik pochodzi z
otaczającej zwłoki gleby cmentarnej? Orfila nie znajduje w glebie arszeniku. 19
września 1840: orzeczenie o winie Marii Lafarge. Olbrzymie oddziaływanie
procesu w całej Europie. Namiętne spory o wartość nowej nauki o
truciznach…….294
═══════ ♦ ═══════
4. Walka o wykrywanie trucizn metaliczno-mineralnych i odkrycie trujących
alkaloidów. Od morfiny do atropiny. 1823: sprawa Castainga w Paryżu, czyli
pierwsze otrucie morfiną. Całkowita bezradność lekarzy sądowych i chemików.
Jeszcze w r. 1849 Orfila oświadcza, że wykrycie w człowieku trucizny roślinnej jest
niemożliwe……………………………………………………………………… 304
═══════ ♦ ═══════
5. 1850: sprawa morderstwa dokonanego przez małżonków Bocarmé i
odkrycie metody wykrywania alkaloidów roślinnych. Hrabia i hrabina Bocarmé na
zamku Bitremont w Belgii. 21 listopada 1850: upiorne okoliczności śmierci
Gustawa Fougnies. Heughebaert, sędzia śledczy z Mons, podróżuje z „głową,
żołądkiem, jelitami, wątrobą, płucami i pęcherzem Gustawa Fougnies” do Brukseli.
Jean Servais Stas. Laboratorium przy rue de Champs. Grudzień 1850 do lutego
1851: Stas odkrywa metodę wyosobnienia alkaloidów z narządów ludzkich i
zwierzęcych. Sensacja roku 1851: Stas dowodzi, że Gustaw Fougnies zabity został
alkaloidem roślinnym — nikotyną. 2 maja 1851: sensacyjny proces Bocarmé.
Przyznanie się i wyrok……………………….307
═══════ ♦ ═══════
6. 1850 do 1880: walka o rozróżnienie poszczególnych alkaloidów. Odkrycie
gry barw, którymi zdradzają się poszczególne alkaloidy, Dragendorff. Frohde.
Marquis, Mandelin i Pellagri. Brak dowodu na alkaloidy, które nie wywołują
typowej gry barw. 1863: sprawa morderstwa de la Pommerais. Zagadkowa śmierć
młodej wdowy de Pnuw. Anonimowe listy do szefa Sûreté, Claude’a. Wczesne
przerzucenie pomostu między dochodzeniami policyjno-kryminalnymi a
toksykologią. Ambroży Tardieu. Daremne przebadanie zwłok na truciznę. Tylko
gorycz wyciągu uzyskanego „metodą Stasa” pozwala Tardieu przypuszczać, że
istnieje trucizna roślinna, dla której nie znano reakcji barwnej. Wypróbowanie na
zwierzętach alkaloidów, dla których brak reakcji barwnych. Wstrzyknięcie
uzyskanego wyciągu psom i innym zwierzętom. Zwierzęta giną w ten sam sposób
jak wdowa de Pauw. Odkrycie: digitalina oddziałuje na zwierzęta dokładnie tak jak
wyciągi. Śmiertelna trucizna — digitalina. Zasądzenie de la Pommerais’go i jego
koniec. Dalszy rozwój „fizjologicznego wykrywania” trucizn roślinnych.
Trucicielka Becker w Brukseli morduje digitaliną. U celu: wykazanie wszystkich
alkaloidów wydaje się możliwe. Groźne chmury na
nieboskłonie………………………………………….317
═══════ ♦ ═══════
7. Marzec 1822: sprawa morderstwa przez dr. Jerzego Henryka Lamsona w
Londynie. Oskarżenie: otrucie ułomnego szwagra Percy’ego Johna roślinnym
alkaloidem — akonityną. Dr Tomasz Stevenson, przodujący toksykolog w Anglii, i
wykazanie akonityny. Dramatyczne wystąpienie obrońcy, Montagu Williamsa: kto
się odważy stwierdzić obecność alkaloidu roślinnego, jeśli nie daje się go odróżnić
od alkaloidu trupiego? Przyznanie się Lamsona. Walka toksykologów z upiorem
alkaloidów trupich. 1878: Francesco Selmi w Bolonii oznajmia: zwłoki, które nigdy
nie miały styczności z trucizną roślinną, same wytwarzają alkaloidy gnilne, dające
te same reakcje barwne co trucizny roślinne. Śmierć włoskiego generała Gibbone.
Sprawa morderstwa Sonzogno w Cremonie. Pomylenie alkaloidu trupiego z
morfiną. Czy gmach wykrywania alkaloidów roślinnych zawali
się?……………………………………..325
═══════ ♦ ═══════
8. Nowy Jork 1892/93: truciciele Carlyle Harris i dr Robert W. Buchanan.
Rudolf Witthaus — pionier toksykologii w Nowym Jorku. Koniec Harrisa i droga
dr. Buchanana do morderstwa. Śmierć Anny Buchanan 23 kwietnia 1892. Witthaus
stwierdza w zwłokach Anny Buchanan morfinę, a w jej oczach atropinę. Na czele
jego dowodzenia: test Pellagriego. Pojedynek Witthausa z obrońcą Buchanana
O’Sullivanem, Zaskakujący cios O’Sullivana: profesor Wiktor C. Vaughan
oświadcza: odczyn Pellagriego reaguje także na alkaloidy trupie. Pokaz w sali
sądowej. Gra barw przed oczyma przysięgłych. Nowy Jork wstrzymuje oddech. Ale
Witthaus wykazuje, że eksperymenty Vaughana były lekkomyślną szarlatanerią.
Stracenie Buchanana 2 lipca 1895…..333
═══════ ♦ ═══════
9. Toksykologia zbiera siły do ostatecznego wyjaśnienia. 20 października 1910:
William Henryk WilIcox i wykazanie trucizny roślinnej — hioscyny — w sprawie
dr. Crippena. Kres niepewności. Kryształy i punkty topnienia. 1939:
farmakologowie Eisleb i Schaumann wykrywają dolantynę. Zaczyna się nowy akt
dramatu: wytworzenie sztucznych alkaloidów. Antyhistamina. Sztuczne alkaloidy
— leki, a zarazem trucizny. Przemysł farMacéutyczny zalewa świat truciznami.
Wyścig toksykologii z truciznami. Nowe metody wykrywania: 0,05 mililitra
wystarczy do pięciuset prób. Analiza widmowa. Laue, W. L. Bragg, W. L. Bragg,
Debye, Scherrer i analiza strukturalna promieniami rentgenowskimi. Rosjanin
Cwiet i historia chromatografii bibułowej. Wykrywanie alkaloidów przy końcu
pierwszego stulecia swej dramatycznej historii. Mimo to nie więcej niż część całej
przebytej drogi toksykologii. Wykrycie talu: gaz świetlny jako często spotykana
trucizna samobójcza. A potem: nowy akt dramatu. Nie wystarczy wykazać istnienie
trucizny, trzeba też znać jej ilość………………..343
═══════ ♦ ═══════
10. 4 grudnia 1911 w Londynie: aresztowanie inspektora ubezpieczeniowego,
Fryderyka Henryka Seddona, z powodu otrucia Elizy Barrow. Rozwój badań
arszeniku od czasów sprawy Marii Lafarge. Możliwości omyłek. 1859: Alfred
Swaine Taylor i pomyłka w sprawie Smethursta. 1875: Franciszek Leopold
Sonnenschein i pomyłka w sprawie Speicherta. Problematyka arsenu w glebie
cmentarnej. Edward Schiff, czyli włosy ludzkie i arsen. Arsen czyha wszędzie;
chodzi o rozróżnienie trujących i nie trujących ilości. W procesie Seddona WilIeox
usiłuje wykryć ilość arsenu w zamordowanym. 131,57 miligrama arsenu. Burzliwa
debata z obrońcą Marshallem Hallem. Seddon zasądzony na śmierć. Dalszy rozwój
oznaczania ilościowego trucizn. Kolorymetria. Od clektroanalizy do fotometru
widmowego. Postęp w kierunku tego, co pozornie nieważkie. Konkluzja na
podstawie jednego stulecia: arsen w glebie jest praktycznie nierozpuszczalny, jego
przedostanie się z zewnątrz do zwłok w dużych ilościach — niemożliwe. Arsen we
włosach pochodzący z zewnątrz da się wymyć, arsen, który przeniknął do włosów
ze zwłok otrutego, nie da się zmyć i w większych ilościach dowodzi otrucia.
Badania atomowe i pomiar radioaktywności w ludzkich
włosach……………………………………………………348
═══════ ♦ ═══════
11. 1949 do 1961: monstrualna sprawa Marii Besnard i „toksykologiczne
trzęsienie ziemi” w Poitiers i Bordeaux. Historia „Czarnej wdowy” z Loudun.
Trzynaście wypadków śmierci od 1927 do 1949. Ekshumacja Leona Besnarda.
Przesłanie części zwłok do badania do Marsylii. Dr Jerzy Béroud. Jego
stwierdzenia: 19 do 58 mg arszeniku na 1 kg wagi ciała. 21 lipca 1949:
aresztowanie Marii Besnard. Ekshumacja śmiertelnych szczątków dalszych
jedenastu zmarłych. Béroud znajduje, z jednym wyjątkiem, śmiertelne ilości
arszeniku. 20 lutego 1952: pierwszy proces Besnard. Punkt szczytowy: pojedynek
między mecenasem Gautratem a dr. Jerzym Béroud. Zwycięstwo trików sądowych.
Podważenie zaufania do Bérouda jako toksykologa. Nie podważony pozostaje fakt
niezwykłych znalezisk trucizny. Nowi biegli. Piédeliévre, Fabre, Kohn-Abrest,
Griffon. Nowe ekshumacje. Potwierdzenie śmiertelnych ilości trucizny. Griffon i
radiologiczne wykrywanie trucizny we włosach nieboszczyków. 1954: drugi proces
Besnard. Gautrat i błędy Henryka Griffona. Obecności pewnych ilości trucizny nie
da się jednak podważyć debatami. Wielki triumf Gautrata: „konkluzje toksykologii
odnośnie do nierozpuszczalności arsenu w glebie i niemożliwości przewędrowania
arsenu z gleby do włosów są wynikiem błędu. Trucizna w zwłokach ofiar Marii
Besnard pochodzi z cmentarza w Loudun.” Ollivier, Lepeintre, Keilling, Truffert.
Nowe rozpoznanie: mikroby rozpuszczają arsen ziemny i wprowadzają niezwykle
duże jego ilości do zwłok. Niepewność wśród biegłych oskarżenia. 31 marca 1954:
koniec drugiego procesu Besnard. Trzecia grupa biegłych: Joliot-Curie, Savel,
Demolon, Lemoigne, Truhaut. Siedem lat poszukiwania prawdy. 21 listopada 1961:
trzeci proces Besnard. Mikroby rozpuszczające arsen w glebie istnieją faktycznie.
Maria Besnard uniewinniona z braku
dowodów……………………………………………………………………………..
360
═══════ ♦ ═══════
12. Czego uczy ten proces: uznanie granic toksykologii. Trucizny syntetyczne
przypuszczają atak. Niezrównany przykład: barbiturany. Zalew środków nasennych
od weronalu do seconalu. Barbiturany jako trucizny samobójcze, 22 lipca 1955: w
Gosport umiera dziecko. Sprawa Armstronga. Wilcza jagoda czy środek nasenny?
Nickolls i metody wykrywania: odczyny barwne, punkt topnienia i oznaczanie
kryształów, rentgenowska analiza struktury, chromatografia bibułowa. Wykazanie
seconalu w przypadku Armstronga. Duże luki i niespodzianki
………………………………………..386
═══════ ♦ ═══════
13. 16 lutego 1954: sprawa Christy Lehmann w Wormacji. Pierwsze
morderstwo za pomocą E-605. Niespodziana sytuacja dla toksykologów. Kurt
Wagner i wykazanie E-605 w zwłokach z Wormacji. Epidemia samobójstw za
pomocą E-605. Walka o definitywne metody wykrywania trucizn. Schmidt
Schwerd, Volksen, Vogel, Averell, Norris. Sukces, ale nie spoczynek. Nierozłączne
powiązanie toksykologii z kryminalistyką. Historia chemiczno-technicznych
laboratoriów politycznych… ………………………..397
═══════ ♦ ═══════
14. 1906: Rudolf Archibald Reiss w Lozannie. 1910: Edmund Locard w
Lyonie. Van Ledden Hulsebosch w Amsterdamie. Paweł Jeserich w Berlinie. Jerzy
Popp we Frankfurcie. Charaktery i historyjki. Robert Heindl i idea centralnych
laboratoriów policyjnych. 1919: projekt ustawy kryminalno-policyjnej Rzeszy i
pierwsze plany centralnego laboratorium policyjnego w Berlinie. Niepowodzenie
planów. August Brunning. Era narodowosocjalistyczna, Artur Nebe i Urząd
Policyjny Rzeszy na Werderscher Markt. Walter Hess. Upadek Niemiec i
powojenny rozwój. Laboratoria krajów zachodnioniemieckich i Federalny Urząd
Kryminalny. Rozwój kryminalistyki w Anglii. 1935: Lord Trenchard, Artur Dixon i
założenie Forensic Science Laboratories (Laboratoria Medyczno-Sądowe). Rozwój
kryminalistyki w Stanach Zjednoczonych. August Vollmer, Edward Oskar
Heinrich, Berkeley. Droga od pierwszych pionierów do laboratoriów FBI.
Rozproszenie i zrozumienie. Stosunek między laboratoriami policyjnymi a
naukowym rozwojem toksykologii. Cel: wspólne zmagania z wciąż nowymi
problemami………………………….407
═══════ ♦ ═══════
15. 4 maja 1957: wielki przykład sukcesu wspólnych zmagań. Sprawa
Kennetha Barlowa w Bradford. Trup w wannie. Wielka zagadka: czy to była
trucizna? Forensic Science Laboratory w Harrowgate. Price, Curry, Wright,
Birkenshaw, Gurd, Randall, czyli idealna współpraca. Sensacyjny wynik: insulina
— nie tylko lek, lecz także trucizna. Barlow — pierwszy morderca przy użyciu
insuliny w historii kryminalnej. Grudzień 1957: wykrycie insuliny i zasądzenie
Barlowa…….……………………………. 430
═══════ ♦ ═══════
16. Rzut: oka w przeszłość i przyszłość. Prawo rozwoju..
………………………….439
IV. BALLADA O MORDERCZEJ KULI czyli DROGA DO BALISTYKI
SĄDOWEJ
═══════ ♦ ═══════
1. Wielki prolog. 1835: Henryk Goddard i znak na morderczej kuli. 1860:
Richardson, broń ładowana od przodu i przybitka. 1879: epizod amerykański. 1889:
dr Lacassagne i „osobliwe linie” na dowodowej kuli. (Paweł Jeserich fotografuje
„osobliwe linie”). Bruzdy, gwinty i pola. Hans Gross o broni palnej. 1902: sędzia
Oliver Wendell Holmes z Massachusetts a rusznikarz. Porównawcze pociski z
podejrzanej broni. Porównania z kulą dowodową. 1905: płyty woskowe profesora
Kockla z Lipska. 1913: profesor Balthazard z Paryża. Ślady na łusce naboju. 1914:
w Europie gaśnie światło. Ameryka podejmuje inicjatywę. Złote czasy szarlatanów.
„Kup sobie szkło powiększające i zostań ekspertem od balistyki. Pięćdziesiąt
dolarów dziennie zapewnione!”…………442
═══════ ♦ ═══════
2. 21 marca 1915: podwójne morderstwo na farmie Phelpsa w Nowym Jorku.
Rewolwer Karola Stielowa. „Dr” Hamilton ze sprzedawcy patentowanych leków
staje się biegłym w zakresie broni. „Kula wyszła z rewolweru Stielowa i nie mogła
wyjść z żadnej innej broni.” Wyrok śmierci i walka o życie. Karol Waite wychodzi
na scenę. Awanturnik i balistyk z zamiłowania. Ułaskawienie Stielowa i potępienie
Hamiltona……………….446
═══════ ♦ ═══════
3. 1919: Waite w poszukiwaniu niezawodnej metody wykrywania, która kula z
której broni pochodzi. Największy zbiór broni Nowego Świata. Rozczarowanie
przed osiągnięciem celu. Podróż do Europy. Nowa broń. Odkrycie wielkiej
tajemnicy: każda broń palna wyciska na swych pociskach niezatartą pieczęć.
Rozstrzygający krok: Gravelle buduje mikroskop porównawczy. Calvin Goddard. U
celu ruchliwego życia…452
═══════ ♦ ═══════
4. 1921: Boston, czyli sensacyjny proces przeciw Sacco i Vanzettiemu. Czy
Sacco wystrzelił morderczą kulę? 1921-1926: wystąpienia biegłych balistycznych.
Proctor — amator, van Amburgh — debiutant. „Dr” Hamilton — człowiek bez
sumienia. Błąd i oszustwo. Fale wzburzenia od Moskwy do Szanghaju, od Paryża
do Rio….458
═══════ ♦ ═══════
5. 1927: Calvin Goddard dostarcza pewności.
Stracenie……………………………………….469
═══════ ♦ ═══════
6. 1929: masakra w dniu św. Walentego w Chicago. Goddard odnajduje
morderczą broń. Pierwsze kryminalistyczne laboratorium naukowe
Ameryki……………..……………………..……. 473
═══════ ♦ ═══════
7. Zwycięski pochód mikroskopu porównawczego. Europejskie intermezzo. De
Rechter i Mage w Brukseli. Francuzi Balthazard i Locard. Szwed Södermann.
Niemcy: Bruning, Mezger, Hees, Kraft. Atlas pistoletów. Mikroskop porównawczy
przebywa Atlantyk. Pośrednia stacja — Kair. 19 listopada 1924: profesor Sydney
Smith i zamordowanie sir Lee Stacka Paszy. Sześć kul i sześć łusek.
Zdemaskowanie morderców za pomocą mikroskopu porównawczego. Jeszcze raz
dyskusja biegłych. ……………………………..476
═══════ ♦ ═══════
8. Robert Churchill, czyli blaski i cienie rusznikarza. Błąd i wyrok
uniewinniający mordercę. 1927: sprawa Browna i Kennedy’ego. Brytyjska
uwertura do mikroskopu porównawczego…………………………….480
═══════ ♦ ═══════
9. Ostateczna droga do wiedzy……………………………484

Posłowieautora ….

You might also like