Weryfikacja - Kafir Lukasz Maziewski

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 200

Kafir Łukasz Maziewski

Weryfikacja

Bellona
Spis treści

1. Rozdział I. Smak wina mtswane


2. Rozdział II. Biało-rusy
3. Rozdział III. Non occides
4. Rozdział IV. Weryfikacja
5. Rozdział V. Emet znaczy prawda
6. Rozdział VI. Matrioszka
7. Rozdział VII. Inspektorat Wschód
8. Rozdział VIII. Jeruzalem
9. Rozdział IX. Dyski
10. Rozdział X. Ostatni gasi światło
Projekt okładki i stron tytułowych: Paweł Panczakiewicz
Redaktor prowadzący: Joanna Markiewicz
Redakcja merytoryczna: Joanna Kłos
Korekta: Ewa Grabowska, Grażyna Ćwietkow-Góralna

Copyright © by Kafir & Łukasz Maziewski 2020


Copyright © for this edition by Dressler Dublin sp. z o.o.,
Ożarów Mazowiecki 2020

Wydawca:
Bellona
ul Hankiewicza 2
02-103 Warszawa

Dystrybucja:
Dressler Dublin sp. z o.o.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. (+ 48 22) 733 50 31/32
e-mail: dystrybucja@dressler.com.pl
www.dressler.com.pl

ISBN 978-83-11-16123-8

Wersję elektroniczną przygotowano w systemie Zecer firmy Elibri


I
Smak wina mtswane

Kwiecień 2007 roku, dwa miesiące


po upublicznieniu Raportu WSI
Telawi, północno-wschodnia Gruzja

Gospodarz spotkania przyglądał się Czarnemu uważnie już od wejścia.


Mrużył oczy okolone siateczką drobnych zmarszczek, co Czarny zauważył,
dopiero gdy podeszli z Tamar do stolika, bo było dość ciemno. Na zewnątrz
zapadał zmierzch, a wnętrze knajpki bynajmniej nie było oświetlone jak
sala operacyjna w szpitalu. Pomieszczenie miało kształt prostokąta,
z drzwiami na jego dłuższym boku. W środku znajdowało się kilka
stolików i kominek. W centralnym miejscu stał nieduży półkolisty bar,
który – sądząc po jego stanie – był starszy od Czarnego. W środku mieszał
się zapach przypraw, grillowanego mięsa oraz dymu papierosowego. Nie
najczystsza podłoga i okna – co było widoczne nawet pomimo mroku –
potęgowały wrażenie zaduchu. Mówiąc krótko, nie była to restauracja,
którą znajdzie się w przewodnikach Michelin.
Polak od razu dostrzegł dwójkę mężczyzn siedzących blisko stolika,
w którego stronę właśnie szli. Usztywnił się lekko, ale Tamar najwyraźniej
wiedziała, kim są, bo dostrzegłszy ich, dwukrotnie zacisnęła pięść, a potem
uniosła dłoń i machnęła w geście pozdrowienia lewą ręką. Czarny
uśmiechnął się w duchu – domyślił się, że chodziło o sygnał. Dziewczyna
zauważyła, że on zauważył.
– To moi kuzyni – powiedziała po rosyjsku z wdzięcznym uśmiechem.
– Kuzyni, co? – odpowiedział Czarny, też z uśmiechem, bo w zasadzie
nie spodziewał się, by ich rozmówca poruszał się bez obstawy.
Swoje jednak wiedział. „Kuzyni” mieli oblicza brodate i raczej ponure.
Krótkie skórzane kurtki podszyte barankami były na tyle złej jakości, że
wyraźnie widać było wybrzuszenia pod pachami ich obu. Przetarcia na
łokciach wskazywały, że właściciele niezbyt często zmieniali garderobę. Na
krześle przy jednym z nich leżała żółta plastikowa torba z gruzińskimi
napisami. Nawet w nie najlepszym świetle lamp Czarny dostrzegł coś
ciekawego: charakterystyczne druty złożonej kolby AKS-74U, skróconej
wersji popularnego kałacha.
Kałasznikow był bronią obecną na całym świecie: na wyposażeniu
regularnych armii, wszelkiej maści rewolucjonistów, partyzantów, guerillas
spod najprzeróżniejszych długości i szerokości geograficznych, a także
policjantów, terrorystów i najzwyklejszych bandytów bez zasad czy
ideologii. Broń ta była bardziej popularna niż Elvis Presley czy Beatlesi. Do
tego stopnia, że kilka państw, głównie z Trzeciego – a nawet Trzeciego i pół
– Świata wzięło ją na swoje flagi państwowe. Bandyci Giorgiego mieli
jednak wersje skrócone; takie, jakie ukochał sobie poszukiwany obecnie
przez pół świata Osama bin Laden.
„Nieźle” – pomyślał Polak. „Wyglądają, jakby ruszali na wojnę”.
Wiedział, że ci kuzyni musieli stanowić ochronę Giorgiego. Przez głowę
przemknęło mu, że to aż niewiarygodne, by wszystkie rzezimieszki,
pseudoochroniarze, silnoręcy i zwykli bandyci do wynajęcia na całym
świecie mieli tego samego marnego stylistę. Skórzane kurtki, zakazane
gęby i spojrzenia rzucane spode łba wyglądały tak samo w każdym kraju
i mieście. Niezależnie od tego, czy było to Legionowo, Brześć czy
gruzińska dziura w dupie o nieoczekiwanie wdzięcznej nazwie Telawi,
wszyscy mieli tę samą aparycję. Wydało się to Czarnemu zabawne. Ale
teraz nie miał czasu na bzdury, tym bardziej że byli spóźnieni. Doszli do
stolika, przy którym czekał gospodarz spotkania. Na wyjeździe z Tbilisi
przydarzył się jakiś wypadek i korek, dlatego Tamar zadzwoniła do starego
i uprzedziła, że będzie musiał na nich zaczekać. Giorgi musiał to jakoś
przełknąć. Najwyraźniej wręcz zagryzł to jakoś i zapił, bo stał przed nim
niemal pusty talerz z kilkoma metalowymi szpadkami po szaszłykach. Oraz
kieliszek wina.
Gruzin z domieszką krwi czeczeńskiej, dla którego Czarny przyjechał
do Telawi, był wysoki i szczupły. Sylwetkę miał sprężystą i choć zaczynał
mu się rysować lekki brzuszek, to jak na siedemdziesiąt dwa lata musiał
być w formie, której zazdrościłoby mu wielu czterdziestolatków. Miał
krzaczaste, wilcze brwi, lekko zagięty nos i siwe włosy. Jego wzrok był
czujny i uważny. Czarny wytrzymał to spojrzenie, nawet uśmiechnął się
lekko. W końcu nie takich kozaków miewał przed sobą. Stary przywitał się
z Tamar i spojrzał na Polaka.
– Dobryj wieczer – powiedział. Po rosyjsku, ale ze słyszalnym ciężkim
akcentem. Miał miły dla ucha, basowy głos.
– Sagamo mszwidobisa – przywitał się Czarny, wciąż z leciutkim
uśmiechem na ustach. Stary popatrzył na niego, nadal podejrzliwie, ale
nieco mniej niż jeszcze przed momentem. Czarnemu zdawało się nawet, że
lekki uśmiech przemknął po twarzy starszego człowieka. Zaterkotał po
gruzińsku coś, czego Czarny nie rozumiał. Choć w Tbilisi był długo, wciąż
miał problem z tamtejszym językiem. Rozumiał kilka podstawowych
zwrotów i garść przekleństw, ale z zakupami wciąż nie do końca sobie
radził. Spojrzał na Tamar z niemą prośbą o pomoc. Nim jednak dziewczyna
zdążyła odpowiedzieć, Giorgi znowu zabrał głos, przechodząc na rosyjski.
– Zapytałem, czy mówisz po gruzińsku.
– Tylko po rosyjsku – odrzekł Czarny.
– To niedobrze, Poliak – odpowiedział starszy mężczyzna. – Skąd
wiedziałeś, jak należy się przywitać?
– Zgadłem – odparł ze swobodnym uśmiechem Czarny. Stary góral
z Kaukazu patrzył na niego jeszcze przez moment badawczo, ale w końcu
i on się uśmiechnął. Czarnemu zdawało się też, że słyszał lekkie
westchnienie Tamar. Wiedział, że stary niezbyt chętnie mówi po rosyjsku,
Tamar uprzedzała go o tym, ale tym razem chyba zrobił wyjątek. A ona nie
musiała dodatkowo tłumaczyć. Giorgi wyciągnął rękę i uścisnął Czarnemu
prawicę. Odpuścił sobie obejmowanie, poklepywanie po plecach czy
pocałunki w policzki. „Całe szczęście” – pomyślał Czarny. Był skupiony.
Wiedział, po co znalazł się w tej restauracji i co chciał wyciągnąć od
Giorgiego.
Gdy usiedli, skinął dłonią na stojącego za barem korpulentnego
mężczyznę w nieokreślonym wieku. Czarny wiedział, że był to właściciel
lokalu Kapiloni imieniem Szota. Rodowity Gruzin, trochę przedsiębiorca,
a trochę gangster, idealny produkt czasów Szewardnadzego. „Jak w domu”
– pomyślał Polak. Szota podszedł szybko do stolika. Widać było, że stary
cieszy się u niego poważaniem.
– Co zjecie? Uprzedzam, ja już jadłem – oznajmił po rosyjsku, patrząc
na Czarnego i Tamar.
– Ja pastę z bakłażana, wujku, i jakąś sałatkę. Jestem na diecie –
odpowiedziała z poważną miną dziewczyna. Stary uśmiechnął się do niej
czule. Była bratanicą jego żony, sierotą z czasów poprzedniej wojny
w Czeczenii.
– A ty, Polak? – zapytał Giorgi.
– Może po prostu to samo co Tamar? – odparł Czarny.
– Daj coś dobrego, Szota. Chaczapuri, szaszłyki. Wino. Wiesz
przecież… i sałatkę dla mojej bratanicy – powiedział Gruzin, ignorując
słowa Czarnego. Właściciel wiedział najwyraźniej, czego Giorgi oczekuje,
bo błyskawicznie podał wino. Mtswane, i to lokalne, dla swoich, nie na
eksport. Miało głębszą, niemal żółtą barwę, różną od tego, które
zwyczajowo trafiało do krajów europejskich, i bardziej intensywny smak.
– Znakomite wino. Genialne! – pochwalił Czarny. Zgodnie z prawdą,
bo uwielbiał lokalne mtswane. Gruzin spojrzał na niego znad kieliszka.
– Ty tu z Tamar przyszedłeś. Ty wiesz, kto ja jestem? – zapytał. Czarny
zmrużył oczy. Stary już przechodził do biznesu? Szybko…
– Tak, panie Czawczawadze. Wiem. Myślę też, że pan wie, kim jestem
ja, prawda?
Stary góral nie odpowiedział. Przez chwilę bawił się stojącym przed
nim kieliszkiem, obracając go. Spojrzał na wino pod światło, zmrużył oczy.
– Tak, Polak, ja wiem, kto ty – odpowiedział przeciągle, przechodząc
na rosyjski. – Powiedz mi, czego chcesz – dodał i łyknął wina. Czarny
sposobił się do odpowiedzi, ale przezornie nie otwierał ust. Miał wrażenie,
że stary nie skończył jeszcze wątku. Nie pomylił się. Z kuchni dolatywały
smakowite zapachy mięsa dochodzącego na ogniu. Czarnemu zaburczało
w brzuchu z głodu.
– Przyszedłeś tu z moją bratanicą – mówił dalej Giorgi. – Dobrze! Ona
mi mówiła o tobie. Że ty nastojaszczyj mużik.
To była duża pochwała. Czarny wiedział, że stary góral nie jest skory
do pochwał. „Była marchewka, będzie kij?” – pomyślał. Nie pomylił się.
Giorgi pochylił się lekko do przodu. Oczy zapłonęły mu niedobrym
ogniem, spod siwych wąsów błysnęły zęby.
– Ale bądź ostrożny, Polak. Ty ją skrzywdzisz – spalę cię – warknął.
Czarny widział, że stary nie kłamie. Może przesadza, ale na pewno nie
kłamie. Wiedział od Tamar, że Giorgi nosił w przeszłości mundur. Armia
ZSRR, której służył od początku lat sześćdziesiątych do samego końca
Sojuza, rzuciła go daleko od herbacianych pól Batumi – do zimnego kraju
nad rzeką, której nazwy nie mógł początkowo wymówić. I to pomimo
niezłego przygotowania językowego, jakie dała mu jego formacja
macierzysta. Giorgi nie był bowiem zwykłym żołnierzem. Ze względu na
swoje cechy, w tym nieprzeciętną inteligencję, trafił do GRU – osławionego
radzieckiego wywiadu wojskowego. I choć początkowo miał pewne
problemy, to już po tygodniu potrafił wymówić słowa „Wisła” i „Legnica”.
Potem było tylko lepiej, a w Północnej Grupie Wojsk Radzieckich służył
przez dwa i pół roku. Z sukcesami zresztą. Dlatego Czarny nie tylko musiał
być czujny, ale i postępować z Giorgim bardzo rozważnie. Wytrzymał
spojrzenie Gruzina i uśmiechnął się.
– Spokojnie, panie Giorgi. Ja Polak, nie jakiś kurewski Rusek. Ja… my
szczerzy ludzie – odparł beznamiętnie. Kaukaski góral wciągnął głośno
powietrze. Rozluźnił lekko ramiona i nalał wina Tamar. Dźwięk
otwieranych drzwi restauracji przerwał rozmowę.

***

Weszli we trzech. Pierwszy był niski, ale miał szerokie ramiona i długie
ręce, więc Czarny z miejsca nazwał go w myślach Gorylem. Tuż za nim, po
jego prawej ręce, szedł na nieznacznie ugiętych nogach drugi. Wyższy,
w skórzanej kurtce i adidasach – Czarny oznakował go jako Dresa. Trzeci,
najmniej widoczny, ustawił się bliżej drzwi. Miał czapkę z daszkiem, więc
dostał pseudo Czapa. Usiadł przy stoliku najbliżej drzwi, niby studiując
menu, ale Czarny czuł, że on też skanuje wzrokiem salę. Pierwsza dwójka
rozejrzała się po wnętrzu restauracji i ruszyła w stronę baru.
Najwyższy rangą musiał być Goryl. Dres podążał za nim cały czas w tej
samej odległości, omiatając wzrokiem prawą stronę sali. Obaj szli przez
pomieszczenie niby niedbale, starając się sprawiać wrażenie
przypadkowych gości, ale uważnie taksowali spod lekko zmrużonych
powiek całe otoczenie. Szli prosto w ich stronę. Czarny zesztywniał.
W podobnym bezruchu zastygła Tamar. Trójka gości była nieoczekiwana –
nie tak miało być. Zanotował coś jeszcze: dwójka ponurych „kuzynów”
starego też przestała jeść i obrzuciła przybyszów nieprzyjemnymi
spojrzeniami. Ten, który siedział bliżej ich stolika, sięgnął do reklamówki.
Starszy powstrzymał go gestem, ale nieszczególnie zdecydowanym.
Goryl i Dres zaczęli iść w stronę stolika Giorgiego, Tamar i Czarnego.
Goryl prześlizgnął się wzrokiem po dziewczynie i uśmiechnął się
paskudnie, a Polak poczuł wyrzut adrenaliny. Przebywał w Gruzji jako
cywilny przedstawiciel handlowy jednej z polskich firm z przemysłu
zbrojeniowego. Pod taką legendą tkwił tam od pięciu miesięcy –
a dokumenty o tym świadczące zostawił w sejfie, w Tbilisi.
Zdradził ich sposób chodzenia. Krok. Sprężysty, na lekko ugiętych
nogach, z rękoma swobodnie opuszczonymi wzdłuż ciała. Tak chodzili
profesjonaliści – albo zawodowi ochroniarze, albo żołnierze wojsk
specjalnych. Czarny też był profesjonalistą. Napatrzył się na podobnych
zawodników w Polsce i na Białorusi. Tu najwyraźniej szykowała się
zadyma. „Ale kto jest celem?” – myślał gorączkowo. Giorgi… czy on? Był
w Gruzji już jakiś czas. Dostatecznie długo, by wiedzieć, że nowi goście
restauracji Kapiloni na pewno nie byli tutejsi, choć za takich chcieliby
uchodzić. Zbyt cisi i zdecydowanie zbyt ponurzy jak na przyjaznych
i raczej radosnych Gruzinów. A kiedy jeden z nich usiadł przy drzwiach
wejściowych, ale tak, by mieć ogląd na całą salę, wewnętrzny alarm
Czarnego wył już na cały regulator. To byli Czeczeni. W dodatku tacy,
którzy mieli za sobą przeszkolenie wojskowe.
Czarny zakładał, że jeżeli do niedużej salki weszło ich trzech, to jeszcze
jeden musiał obstawiać tylne wyjście, a kolejny – czekać w samochodzie.
On sam przynajmniej tak by to ustawił. Kątem oka spojrzał na dziewczynę
i Giorgiego, który najwyraźniej myślał to samo. Błyskawicznie rzucił
okiem na dwóch siedzących obok ochroniarzy. „Kuzyni” też nie byli
palcem robieni i zorientowali się, co jest grane. Wiedzieli już, że trójka
„Chaczów”, jak pogardliwie nazywali Czeczenów Gruzini, ewidentnie nie
przyszła tu na ciepłą kolację. Starszy z nich wstał gwałtownie i ruszył do
stolika Giorgiego.
„Niech mnie diabli, że dałem się władować w tę Gruzję” – pomyślał
Czarny. I błyskawicznie zrugał się w duchu za takie roztkliwianie się nad
sobą. Był szkolony także na takie sytuacje, choć teraz przebywał na
legendzie handlowca i strzelanina z nieznanymi ludźmi, w kraju, w którym
był gościem, na pewno nie byłaby czymś zwyczajnym.
„A chuj! Lepiej, żeby mnie trzech sądziło, niż sześciu nosiło! Na jebany
cmentarz!” – przemknęło mu przez głowę. Nieuchwytnym ruchem sięgnął
po jedną z tłustych szpad po szaszłyku leżących na talerzu starego. Złapał ją
mocno za uchwyt i schował rękę za siebie, zaciskając palce na tłustym
metalu. Wstał i zwrócił się ku nadchodzącym Czeczenom. Kątem oka
zauważył minę Giorgiego i zrobiło mu się trochę lepiej. Ku nim zmierzał
właśnie „kuzyn” Giorgiego, dość wymownie chowając dłoń pod kurtkę,
więc Czarny postanowił przejąć inicjatywę.
– Dobry wieczór, panowie. Dzisiaj restauracja zamknięta, przyjęcie
prywatne – powiedział po rosyjsku, gdy dwójka intruzów była o pół kroku
od stolika. Obrócił w dłoni szpadę, wyrównał oddech. Pochylił tors lekko
do przodu, napiął mięśnie. Był gotów.
Goryl zatrzymał się w pół kroku. Brwi miał zrośnięte i Czarnemu
przyszła do głowy głupia myśl: „Co Bóg złączył, człowiek niech nie
rozdziela”. Na prawym policzku miał paskudną, ewidentnie niedawno
wygojoną bliznę. Czarny, który nieraz widywał podobne rany, wiedział, że
takie ślady zostawia nóż.
– Szto wy kuszajetie, pan? 1 – Goryl zagadnął po rosyjsku
nieprzyjemnym głosem. Czuć było od niego alkohol. Dres stał za nim
z głupkowatym uśmiechem. Był młody, ale na pewno też był żołnierzem.
Czarny ocenił ich na desantników – spadochroniarzy. Obok pojawił się
ochroniarz Giorgiego. Spod jego rozpiętej kurtki wystawała kolba tetetki.
– Wy kto? – warknął. – Wynocha stąd, zamknięte!
Czeczen skakał oczami od Czarnego do Giorgiego. Przyglądał im się
uważnie. Czarny zacisnął mocniej dłoń na metalu. Goryl cofnął się o pół
kroku. Sprawiał wrażenie, jakby liczył w pamięci i wyraźnie coś mu się nie
zgadzało w liczebności ochrony Giorgiego. W jego spojrzeniu zamigotał
gniew. Zmrużył oczy.
Pierwszy broni dobył nie Goryl, ale Dres. Goryl cofnął się, kiedy jego
kompan składał się do strzału. Ale Czarny też wiedział, czym jest CQB 2.
Kiedy więc Dres szykował się do strzału, Czarny już obracał w dłoni
szpadę. Zgarbił się, skulił ramiona i ze skrętu bioder zamarkował cios
prawą ręką. Czeczen nabrał się i odruchowo uniósł ręce. O to chodziło.
Czarny jednym płynnym ruchem szarpnął lewą ręką i poczuł, jak szpada
wbija się w ciało. Czeczen ryknął dziko, gdy metal rozpruł jego brzuch,
wbił się w jelito i uszkodził przeponę.
I wtedy rozpętało się piekło.
Z zewnątrz gruchnęły krzyki i strzały. Czarny rozpoznał serię
z kałasznikowa. Jedna, druga, trzecia… potem rozległ się wysoki świst
i głuchy wybuch. Utonął w nim czyjś krzyk, ale Czarny nie miał czasu na
rozmyślania. Siłował się z Gorylem, próbując zasłonić się nim przed
wywijającym bronią Dresem. Ten, mimo niepozornego wyglądu, znał się na
swojej pracy. Rozległy się dwa ostre kaszlnięcia. Trafił. Ale anioł stróż
Polaka akurat tego dnia nie pił.
Pierwszy pocisk wszedł w ciało nad obojczykiem. Przebił mięśnie,
tylko cudem mijając tętnicę i drugim cudem omijając obojczyk. Wyszedł
z tyłu, a Polak poczuł, jakby dostał cios młotem i zaparło mu dech. Trzecim
cudem było to, że drugi pocisk, który miał rozerwać mu gardło, poszedł
o kilka centymetrów wyżej, parząc szyję, ale ostatecznie nie czyniąc szkód.
I wtedy do gry włączyli się ochroniarze Giorgiego. Ten, który stał przy
stoliku, rzucił się na Dresa, zostawiając Czarnego siłującego się z Gorylem.
Od ścian sali odbiło się echo serii. Drugi z „kuzynów” stał na szeroko
rozstawionych nogach, prując w stronę Czapy z AKSU. Nawet nie wyjął go
z żółtej reklamówki. Czapa zakręcił się i padł, przeorany serią pocisków
5,45 mm z broni opracowanej dla sowieckich pilotów śmigłowców.
Giorgi też nie próżnował. Stary trzymał w rękach wyciągniętego nie
wiadomo skąd skorpiona i właśnie walił prosto w Dresa. Ten jednak głupi
nie był. Skoczył za przewrócony stolik, szukając choćby kawałka
schronienia. Pociski ze skorpiona zagrzechotały o podłogę. Czeczen
wysunął rękę i strzelał na słuch. Ale był na przegranej pozycji. Skacząc za
stolik, kupił sobie kilka sekund życia. Ochroniarz starego złożył się nieco
lepiej, nacisnął spust… i zza stolika rozległ się krótki, urwany nagle krzyk,
a potem przeciągły, pełen bólu jęk.
Czarny dalej się zmagał z napastnikiem, który chwycił go za szyję
i z rykiem przypominającym najprawdziwszego goryla z całej siły zdzielił
czołem w twarz. Nos Czarnego chrupnął i pękł, do gardła wlała mu się
krew. Jego własna. Ale sam też wczepił się w kurtkę Czeczena. Wyciągnął
bagnet i dźgnął tamtego jeszcze raz, tym razem mocniej i głębiej. Czeczen
zwinął się jak przydeptany ślimak. Ale był silny. Wytrzymał zadawane mu
ciosy i lewą ręką sięgnął za pasek po swój pistolet. Wyrwał go i z całej siły
przyładował Czarnemu w skroń. To zresztą ocaliło mu życie, bo gdy po
potężnym ciosie Polak zachwiał się na nogach, wdepnął w plamę krwi
Czeczena, która kapała z rany na jego brzuchu. Polak poślizgnął się i upadł,
pociągając za sobą Goryla, który wylądował na nim. Czeczenowi wypadł
z dłoni pistolet. Złapał więc Czarnego za gardło i zaczął wciskać mu kciuki
w tchawicę. Polakowi zamigotało w oczach. Goryl siedział na nim i dusił,
a Czarnego paraliżował ból przestrzelonego obojczyka. Było z nim marnie,
życie ocalił mu Giorgi.
Rozległ się pojedynczy trzask wystrzału i głowa Czeczena, który
siedział na piersi Czarnego, eksplodowała, a na twarz Polaka bryznęła krew
i strzępy szarej galarety, jeszcze chwilę wcześniej będącej ludzkim
mózgiem.
„Chryste, to jest pierdolone O.K. Corral” – pomyślał Czarny, gdy ciało
Goryla stoczyło się z niego. Ciepła maź, którą miał na twarzy, i buzująca
adrenalina sprawiły, że poczuł mdłości. Już na czworakach puścił pawia
przy głowie martwego napastnika, automatycznie wycierając twarz
w rękaw.
Z zewnątrz wciąż dobiegały pojedyncze strzały. Ktoś krzyczał, ale ten
krzyk przerwał wybuch. Tymczasem zza stolika, za którym leżał
postrzelony Dres, dochodziły jęki. Ostrożnie, trzymając w rękach gotową
do strzału broń, podchodził do niego ochroniarz. Widać było nogi Czeczena
i wylewającą się plamę krwi. Czarny, choć sam postrzelony i poobijany,
zauważył, że Gruzin porusza się z dużą wprawą. Kopnął w końcu stolik
i oczom wszystkich ukazał się ranny Dres. Wciąż miał w ręku makarowa,
ale silny kopniak Gruzina sprawił, że puścił rękojeść pistoletu. Drugą ręką
trzymał się za brzuch, z którego obficie płynęła krew. Ochroniarz
wycelował „sukę” w głowę rannego. Strzał miał skrócić jego męki.
– Szwbuleba! 3 – krzyknął po gruzińsku Giorgi i tamten karnie opuścił
broń.
„Rychło, kurwa, w czas” – pomyślał Czarny, widząc żywego jednak
Dresa.
W sali zapadła cisza. Przerywały ją tylko ciężkie oddechy. Czarny
powoli gramolił się z ziemi.
– Związać i zapakować to ścierwo do bagażnika. Trzeba będzie z nim
sobie porozmawiać – rozkazał Giorgi, a następnie spojrzał na polskiego
oficera. – Cały jesteś? – zapytał Czarnego po rosyjsku.
– Mniej więcej – odpowiedział zduszonym, charkotliwym głosem
Polak. Bolało go przyduszone gardło, złamany nos pulsował, wściekle rwał
przestrzelony mięsień, brzuch i jądra płonęły po kopnięciu Czeczena. Wstał
ciężko. Spróbował się wyprostować, ale zachwiał się.
– Co… co to było? – zapytał po polsku. – Co tu się, kurwa, stało? –
powiedział głośniej.
– Zamknij się – warknął Giorgi. Podszedł do leżącego na podłodze
Szoty i rzucił na niego okiem. Tamten był martwy. Czarny pokręcił
z niedowierzaniem głową. Nawet nie zauważył, kiedy kucharz oberwał.
– Kurwa – jęknął.
To zaktywizowało starego. Ruszył do martwego Czapy i wyszarpnął mu
z zastygłych dłoni kałacha.
– Chodź tu – powiedział w stronę Czarnego. Polak podszedł. Giorgi
podał mu skoropiona.
– Trzymaj! Lepsze to do walki niż szpada po szaszłyku – powiedział
stary góral czystą polszczyzną.
„Nie zapomniałeś, skurwysynu” – pomyślał Czarny ze złośliwą
satysfakcją. Wziął od Giorgiego pistolet, po chwili namysłu schował go za
pasek spodni. Stary tymczasem zaterkotał coś po gruzińsku do ochroniarza.
Tamten skinął głową i wybiegł z restauracji. Stary góral odwrócił się do
dziewczyny.
– Tamar – mruknął. Dziewczyna nie zareagowała.
– Tamar! – powiedział głośniej, a ona spojrzała na niego. Wyrzucił
z siebie długą tyradę, zakończoną krótkim rosyjskim idi! Dziewczyna
podniosła się z podłogi, wzięła obrus i przykryła nim zabitego Szotę.
Tymczasem zjawił się ochroniarz.
– Nasz samochód spalony. Misza ubity – powiedział cicho. Stary
pokręcił głową. Zrozumiał, że to była całkiem nieźle zastawiona pułapka.
– A samochód Tamar? – zapytał stary. Ochroniarz pokiwał głową
i uniósł lekko kciuk w górę. Jakimś cudem jej auto ocalało. „Dlaczego?” –
zastanawiał się Czarny, bo pewna niepokojąca myśl nie dawała mu spokoju.
Ale z rozmyślań wyrwał go ostry głos starego.
– Ty, Polak, jedziesz z nami – powiedział stary góral.
– Jak z wami? – zapytał w końcu Czarny.
– Myśl – odwarknął Giorgi. – Oni ciebie też chcieli ubit’. Ty nie
zauważyłeś, co się tu sdiełało? Ty, razwiedczik, myśl. Tak was tam teraz
szkolą, kurwa mać?
– Ja tiepier biznesmen, nie sołdat – odpowiedział Czarny, ale
w myślach przyznał staremu rację. Strzelanina, która rozegrała się tu… ile,
kilka minut temu? Czarny miał wrażenie, że minęły całe wieki. W każdym
razie nie mogła pozostać niezauważona. Liczba trupów mówiła sama za
siebie, a on był polskim szpiegiem, który był tu nie do końca legalnie. Poza
tym dookoła wciąż mogli krążyć kumple Czapy.
– Bliaaaa…. – mruknął bezwiednie.
– Nie kombinuj, suka, nie czas tiepier. Potem będziemy myśleć. U nas
– powiedział stary. – Pojedziemy waszym samochodem, tylko on ostał się
cały.
Czarny myślał gorączkowo. Był piątek. On miał urlop do końca
tygodnia. Uprzedził w firmie, że odezwie się w poniedziałkowy poranek.
Miał jeszcze dwa dni, a z Giorgim i tak nie zdążył porozmawiać o meritum.
Podjął decyzję.
– Jadę – zgodził się. Stary kiwnął głową.
Pięć minut później odjeżdżali land cruiserem Tamar spod Kapiloni,
szybko, bo w oddali widać było pierwsze światła policyjne. Czarny
próbował się nie przejmować, bo wiedział, że Giorgi miał lokalną policję
w kieszeni. Jechali na wschód, w stronę malowniczych gór Kaukazu.
Jednak Czarny nie miał nastroju do podziwiania widoków.
Do tej roli przygotowywał się od trzech lat. To po to były tajne
szkolenia w Modlinie, choć jeszcze wtedy nie wiedział, że dostanie taką
propozycję. Kiedy jednak ją otrzymał od samego zastępcy szefa WSI, długo
się nie zastanawiał. Przyjął propozycję, jakby to był dar od Boga. Nie
wiedział, bo i skąd, że w centrali się zesrało – kierunek dalekowschodni był
mocno uszczuplony i potrzebowali na gwałt kogoś do Gruzji. Politycy,
w szczególności sam prezydent, wymyślili sobie, że nawiążą głębszą
współpracę z tym małym krajem w kotle kaukaskim, a Czarny był akurat
pod ręką. Znajomość rosyjskiego, angielskiego i kurs w Modlinie były dla
centrali bardzo pożądane i mimo oporów komandora Sobolewskiego, że to
bzdura, że pod przykrywkę Czarny powinien być szkolony kilka lat, a nie
kilka miesięcy, argument był jeden: potrzeby służby. Zastępca szefa WSI
wprost powiedział przy Czarnym jeszcze w grudniu 2005 roku:
– Kurwa, co wy mi tu o szkoleniach wyjeżdżacie! Zobaczcie, do
Afganistanu wysyłają nas w ciągu roku i w dupie mają, czy jesteśmy
gotowi, czy nie. Przestańcie biadolić, da sobie radę, macie niecały rok, by
go doszkolić i wysłać. Potem się będziemy martwić.
Przypomniał sobie słowa Sztylca, żegnającego go przed wyjazdem
z Polski.
– Podymasz Gruzinki, opalisz się w Batumi i nażresz szaszłyków. Poza
tym sam się w to wjebałeś, trzeba było słuchać Komandora – mówił mu
Radek, gdy Czarny doznał złowrogiego przeczucia. Było to już po
przyjęciu polecenia od zastępcy szefa, który wyznaczył mu tę misję.
Z początku cieszył się z niej jak małe dziecko. – Zresztą widzisz, co się tu
dzieje, a ty przynajmniej zarobisz i będziesz miał przez kilka lat spokój
dupy.
„Dobre sobie, no i, kurwa, mam spokój dupy”, parsknął w duchu
Marcin, mijając znak z przekreśloną nazwą po gruzińsku. Obmacywał
obojczyk z prowizorycznym opatrunkiem, który Tamar zrobiła
z zakrwawionego kawałka obrusa. Obiecał sobie, że po powrocie do Polski
już nigdy nie spojrzy na szaszłyki.
Żadne z nich nie wiedziało o niewielkim plastikowym urządzeniu
przyczepionym pod nadkolem samochodu. Słało w eter sygnał, który był
pilnie odbierany i notowany…

***

Uścisk dłoni Tamar nieoczekiwanie odświeżył wspomnienia o tym, jak


Czarny ją poznał i o jej historii. Dwa i pół miesiąca temu zawarli
znajomość w sklepie z winami, który ona prowadziła, a on przypadkowo
wpadł tam kiedyś po pracy. Od tamtej pory Tamar Czawczawadze
opowiedziała mu o swojej rodzinie wszystko.
Pochodziła z mieszanego małżeństwa. Jej rodzina zginęła
wymordowana brutalnie we własnym chutorze, oddalonym o cztery
kilometry od miasteczka Naurskaja. Zbrodni dokonali maruderzy z jednego
z komand osławionego watażki Salmana Radujewa. Mieścina liczyła nieco
ponad osiem tysięcy mieszkańców. Większość stanowili tam Czeczeni, ale
jakimś przedziwnym zrządzeniem losu znalazło się w nim także kilka
rodzin gruzińskich.
Ojciec Tamar, Czeczen, był milicjantem. Choć surowy, z pewnością nie
był bezwzględnym zaściankowym mużikiem i kochał swoją gruzińską
żonę, pierworodną córkę oraz maleńkiego synka. Nie chciał także, jak wielu
innych Czeczenów z Naurskiej, ruszać w góry walczyć z rosyjskim
okupantem. Do końca wierzył w prawo, które symbolizował. Za swoją
wiarę zapłacił, jak zwykle w takich przypadkach, najwyższą cenę.
Tamar dobrze pamiętała upiorną, mroźną noc na przełomie listopada
i grudnia 1996 roku. Była w stodole, gdy przed dom zajechały dwa uazy,
z których wysypało się pięciu lub sześciu ludzi w mundurach. Patrzyła
przerażona, jak ojciec wychodzi na zewnątrz i rozmawia z napastnikami.
Czarny niejednokrotnie uspokajał ją nocami, kiedy budziła się z krzykiem.
On sam zaciskał pięści, gdy słuchał tej opowieści. Dla jedenastoletniej
dziewczynki widok człowieka, który nagle wyciąga broń i niemal
z przyłożenia strzela w głowę jej ojcu, był momentem zakończenia
dzieciństwa. Potem pijani bojownicy wyłamali drzwi i wbiegli do domu.
Dwóch ruszyło w stronę stodoły, prosto na schowaną tam w kącie Tamar,
która z szoku nie była w stanie nawet się rozpłakać. Byli już prawie przy
wrotach, gdy z domu dobiegły krzyki ich kompanów oraz płacz matki
i małego Asłambeka, jej ukochanego braciszka. Tamar nie wiedziała,
dlaczego krzyki mamy stały się nagle tak rozpaczliwe. Rozumiała jednak
emocje, jakie w nich dźwięczały: paniczny strach, a potem ból. I głośny
śmiech Czeczenów. Zacisnęła zęby na pięści, by nie płakać. Ale musiała
coś zrobić. Jej ojciec wielokrotnie od lat powtarzał, że gdyby coś złego
zdarzyło się jemu lub matce, powinna uciekać. Pokazywał jej wtedy pas
wiszący na haku w stodole i mówił, że musi go zabrać i biec do wujków,
którzy mieszkali na przedmieściach Naurskiej.
– Gdyby coś się wydarzyło, gdyby przyszli źli ludzie… pamiętaj
o pasie, Tamka. Weź go, pilnuj i biegnij do wuja Giorgiego – powtarzał jej
ojciec, po czym brał ją na ręce i szczypał w policzki. Wielokrotnie
pokazywał, gdzie wisi pas. Dopiero później, znacznie później dziewczyna
zrozumiała, dlaczego ojciec kazał jej uciekać do domu cioci Rusudan
i wujka Giorgiego.
Tamtej nocy mała Tamar, słysząc dobiegające z domu głośne krzyki
matki i połykając łzy, zdjęła pas z haka. Był ciężki, nawet bardzo, ale słowa
ojca stanowiły dla niej rozkaz. Założyła go przez ramię i zapięła mocniej
kurtkę. Wymknęła się ze stodoły, łapiąc jeszcze wiszącą na wrotach latarkę.
Żyła w zagrożeniu od kilku lat, więc wiedziała, co ma robić. Stodoła miała
tylne, dobrze ukryte wyjście, ale Tamar znała jego położenie. Rzuciła się
w tym kierunku, odsunęła stare worki, grabie i kosę i pchnęła tajne drzwi.
Niemal wpadła w panikę, gdy ciężkie wrota nie drgnęły, ale naparła
mocniej i część ściany ustąpiła. Dziewczynka wybiegła w las, w którym
często bawiła się z ojcem i bratem. Gdy była na jego skraju, przystanęła.
Obejrzała się na zabudowania, z których wciąż dochodziły krzyki jej matki,
płacz Asłambeka i śmiech pijanych Czeczenów. A potem – strzały. Trzy.
Najpierw ucichł płacz jej brata, a potem – krzyki matki. Tamar popatrzyła
po raz ostatni na swój dom, potem obróciła się i pobiegła przed siebie.
Nie widziała już, jak mordercy podpalają jej dom. Nie myślała o tym,
że od śmierci uratowało ją tylko lenistwo bestii, które wymordowały jej
rodzinę. Biegła przez ciemny zimowy las. Wpadła do przepływającego
przezeń strumienia, ale choć zmokła – biegła dalej, prosto do Naurskiej.
Samej drogi nie pamiętała. Dopiero kilka lat później Giorgi opowiedział
jej, jak wpadła do ich gospodarstwa ubłocona, w podartej kurtce i jednym
bucie. Przerażona i w histerii, opowiedziała chaotycznie, urywanymi
słowami, co zdarzyło się w ich domu. Ale miała przy sobie pas i oddała go
w końcu Giorgiemu. Ten zaś zadziałał błyskawicznie. Najpierw obejrzał
dokładnie pas, a następnie nakazał zszokowanej żonie ubrać dwoje ich
własnych dzieci. Kiedy Rusudan zaczęła zbierać najpotrzebniejsze rzeczy
i pakować je do walizek, on sam ruszył do jednego z regałów, które stały
w pokoju gościnnym. Z niedostępnej dla dzieci półki zdjął załadowany
i zabezpieczony pistolet TT, po czym zatknął go za pasek spodni. Następnie
skierował kroki do piwnicy i po kwadransie wrócił, dzierżąc w dłoni ciężką,
ubrudzoną węglem walizkę. Krzyknął na zapłakaną żonę, by się
pospieszyła. Półtorej godziny później jechali jego starym żiguli w stronę
Gruzji. Za kierownicą siedział Giorgi, opleciony na piersi grubym,
skórzanym pasem. W tej chwili ten były oficer armii radzieckiej uciekał
z kraju, który nagle stał się wrogi. Lubił poczciwego Asłana, lubił swoją
szwagierkę Nino, ale oni od tego momentu należeli do przeszłości, a Giorgi
musiał zadbać nie tylko o najbliższych, ale też o swoją bratanicę, która parę
godzin wcześniej została sierotą. Obecnie, zawinięta w koc na tylnym
siedzeniu, szlochała głucho, a wraz z nią dwójka jego dzieci. Łkała także
Rusudan, opłakując siostrę, więc Giorgi zapalił papierosa, splunął przez
otwarte okno i zacisnął dłonie na kierownicy. Czekała ich długa droga.
Przy granicy gruzińskiej znaleźli się po dwóch dobach. Jechali głównie
nocą, za dnia przystając i kryjąc się po lasach. Tamar, pogrążona w szoku,
albo płakała, albo kasłała. Zdarzenia ostatnich dni, szalona ucieczka w ostrą
czeczeńską zimę niemal zabiły jedenastolatkę. Kasłała coraz ciężej i szybko
stało się jasne, że jest chora.
I tu objawiła się po raz ostatni mądrość jej ojca. Kiedy dotarli do
granicy, stary Giorgi sięgnął do pasa i wyjął z niego to coś, co sprawiało, że
był tak ciężki i cenny dla nieżyjącego ojca Tamar. Gruziński żołnierz
pilnujący przejścia uśmiechnął się drapieżnie na widok charakterystycznego
blasku metalu, który pokazał mu Giorgi. Asłan schował w pasie coś, co
miało być początkiem lepszych dni ich rodziny – cały majątek, jaki ukrywał
na początek życia po wojnie: kilkanaście carskich pięciorublówek, zwanych
świnkami. Jedna moneta – to był ich wjazd do Gruzji. Druga sprawiła, że
żołnierz przymknął oko na bladą jak śmierć, chudą dziewczynkę, która
potwornie kasłała i nie miała dokumentów. Wjeżdżając do Gruzji, Tamar
nazywała się już Czawczawadze, tak jak jej wuj. I zaczynała nowy rozdział
swojej biografii. A on musiał jej w tym pomóc.
1. Co wy tu jecie? [wróć]
2. CQB – Close Quarters Battle, walka w krótkim dystansie. [wróć]
3. Zostaw. [wróć]
II
Biało-rusy

Restauracja Carska, Białowieża

Wysoki, barczysty blondyn o dziobatej twarzy, ubrany w elegancki garnitur,


wszedł do sali głównej restauracji Carska w Białowieży. Do hotelu wraz
z kolegą dotarli około godziny dwudziestej. Mężczyzna był głodny
i wiedział, co chce zjeść: pasztet z dziczyzny, tatara z łososia, soliankę
i kaczkę, z których restauracja od zawsze słynęła. On już tu bywał, więc
wiedział o tym doskonale.
Zbyt późno wyjechali z Mińska. Ktoś nie miał czasu, komuś
wyskoczyła pilna narada, więc granicę w Bobrownikach, zamiast o ósmej
rano, przekroczyli dziesięć godzin później, na oryginalnych paszportach
dyplomatycznych. Czterdzieści minut po przejściu granicy w miejscowości
Waliły znaleźli to, czego szukali. Przy jednej z bocznych dróg, nieco
oddalonych od wsi, leżał od tysięcy lat głaz. Potężny, słusznie omszały
i wrośnięty w otaczającą go ziemię niczym odwieczny drogowskaz
ustawiony w tym miejscu przez matkę naturę. Był rozłożysty, płaski
i znakomicie nadawał się na punkt orientacyjny. I właśnie tam
w zapadającym zmroku, zobaczyli najpierw umówione dwa, a potem
trzecie mrugnięcie świateł. Ruszyli w tamtą stronę.
Pod drzewkiem, nieco z boku głazu, stał średniej wielkości,
nierzucający się w oczy van ciemnej barwy, jakich tysiące jeździły po
polskich drogach. Podjechali bliżej, a kierowca też dał sygnał światłami.
Z busa wysiadł postawny mężczyzna. Był to radca do spraw politycznych
Ambasady Republiki Białorusi, Wiktor Aleksandrowicz Szpakouski.
Młody, ale piekielnie zdolny dyplomata o okrągłej głowie z wyraźnymi
zakolami i zimnymi oczami, nad którymi rosły lekko wygięte w odwrócone
litery V brwi. Szpakouski, co oczywiste, był jednocześnie oficerem KGB,
a zadanie, które wypełniał, było ściśle szpiegowskie. Przybysze z Białorusi
wysiedli z eleganckiego citroëna C6 i przywitali się z nim, a następnie
oddali mu swoje służbowe telefony – oczywiście włączone, on zaś
przekazał im dwa komplety znakomicie podrobionych ukraińskich
paszportów i pakiety z polskimi pieniędzmi średnich nominałów.
I tak oto niedługo po przekroczeniu polskiej granicy Aleksandr
Wasiljewicz Korowin szybko, bezboleśnie i z całkowitym pominięciem
procedur został obywatelem Ukrainy, Aleksandrem Wasiljewiczem
Sawczukiem, zaś jego przełożony Aleksiej Apołłonorowicz Grapniok wnet
stał się Aleksandrem Iwanowiczem Prokopiukiem.
Świeżo upieczeni Ukraińcy szybko pożegnali się ze Szpakouskim,
który zamienił vana na ich citroëna i pojechał w stronę Warszawy. Oni zaś
zawrócili i ruszyli w stronę Białowieży. Van został wypożyczony przez
legalizacyjną czystą spółkę, i to za gotówkę. Dość elegancki, ale nie na tyle,
by wzbudzać podejrzenia. Podobnie było z pokojami zarezerwowanymi
dużo wcześniej przez inną ze spółek, która nie miała żadnej łączności
z pierwszą. W Białowieży mieli spędzić dwie noce, między innymi by
sprawdzić, czy nie ciągną ogona. Oczywiście mieli stosowne ubezpieczenie
– czterech tęgich zakapiorów o ponurych obliczach, oni jednak nocowali
w Hajnówce. Ich zadaniem było zabezpieczanie dwójki oficerów, także
w zakresie kontrobserwacji.
Korowin i Grapniok dotarli do Białowieży po kolejnej godzinie.
Zameldowali się i poszli spać, wyczerpani drogą. Korowin, choć zmęczony,
cieszył się, bo Grapniok był starym, doświadczonym oficerem, legendą
wydziału polskiego w KGB. Został mu rok do przejścia na emeryturę,
dlatego powoli wygaszał działalność i przekazywał swoje obowiązki…
i aktywa. Korowin liczył, że przejmie to, co najcenniejsze. Skarbem tym
był polski oficer – jedno z ważniejszych źródeł, jakie Białorusini mieli
w Polsce. Oficer był spadkiem po czasach Sojuza, podobno wtedy
pozyskano go do współpracy. Niewielu, oj, niewielu Białorusini mieli
takich. W zasadzie zostały im źródła, które miała na łączności GRU
stacjonująca na terenie Białorusi, przed formalnym odzyskaniem przez kraj
niepodległości. Odchodzący z wolna w cień Grapniok był jednym z takich
starych oficerów GRU, jednym z ostatnich, którzy pamiętali epokę Sojuza
i wielkich operacji.
Rozkaz szefa był jasny: prócz standardowego przekazania informacji
ich agent miał otrzymać bardzo odpowiedzialne zadanie, jakim było
uzyskanie informacji na temat pewnego oficera polskiego kontrwywiadu
i jego relacji z niejakim Wielgoszem. Sytuacja była skomplikowana.
Według informacji przekazanych im przez agenta – noszącego zresztą
wdzięczny kryptonim Kolarz – niejaki Wielgosz, choć działał na własny
koszt, był zadaniowany z Moskwy. Z tego powodu ich misja była
szczególnie trudna i dlatego też spotkał się z nimi sam szef. Rozkazy, które
im przekazał, były jasne: to, czego poszukiwali, było wejściem na kurs
kolizyjny z sojuszniczą – jakkolwiek by było – służbą, czyli GRU, i mogło
wzniecić iskry między bratnimi krajami Związku Białorusi i Rosji.
Wielgosz miał coś, co znaczyło bardzo wiele dla bezpieczeństwa Białorusi.
„Fizycznego bezpieczeństwa” – podkreślił z naciskiem szef, potrząsając
zabawnie lekko pyzatymi, czerwonymi policzkami. To zaniepokoiło
Korowina, ponieważ mogło położyć na szali trudną „miłość” między Rosją
a Białorusią. Ale Korowin był białoruskim patriotą i co służba dawała,
przyjmował na szeroką klatę. Na myśl o odpowiedzialnym zadaniu czuł
przyjemny dreszcz podniecenia.
No i jeszcze sprawa Sztylca. Korowin pamiętał dobrze niewysokiego,
sprężystego Polaka o bystrych oczach, do którego podchodził kilka lat
wcześniej, kiedy ten przebywał na Białorusi jako członek oficjalnej
delegacji 1. Batalionu Rozpoznawczego.
Korowin był wtedy wciąż oficerem na dorobku, ale wróżono mu
świetlaną przyszłość. Z ramienia KGB odpowiadał za jednostki
stacjonujące w Brześciu, a tam właśnie pojawili się Polacy. Jego przełożeni
zaplanowali dużą operację z wątkiem prowokacji, która była od początku
wymierzona w Sztylca. Białorusini doskonale wiedzieli – od Kolarza
zresztą – że Sztylc jest oficerem WSI. Zadaniem Korowina było wtedy
odwrócenie uwagi od spotkania z innym członkiem delegacji. I wszystko
szło dobrze do momentu, gdy wariograf, do którego mieli wtedy podpiąć
tamtego oficera, najzwyczajniej w świecie nawalił przed samym badaniem.
Afera była na dwadzieścia cztery fajerki, w Mińsku poleciało kilka głów.
Operacja nie do końca udała się także Korowinowi, bo Sztylc
ostatecznie nie wysypał się, że jest z WSI, ale Korowin nawiązał kontakt
i bardzo udanie zagrał rolę oferenta, wchodząc w ten sposób w dialog
operacyjny z polską służbą. Białorusin pamiętał, jak musiał się napocić, by
znaleźć miejsce do rozmowy, którą nagrywał. W końcu odbyła się ona na
schodach soboru Świętego Mikołaja w twierdzy Brzeskiej… Nagranie to
miało być potwierdzeniem tożsamości Sztylca i dowodem mającym
posłużyć KGB do skompromitowania Polaków, ale ostatecznie nic z tego
nie wyszło. I choć kosztowało to Korowina rok dłużej w kolejce do awansu,
to uśmiechnął się do wspomnień. Polubił tego inteligentnego Pszeka, jak
nazywali Polaków Rosjanie. Sztylc był twardym gościem. W jakiś
przewrotny sposób Korowin cieszył się, że ich ścieżki znowu się skrzyżują.
Choć bardzo zmęczony całodzienną niemal drogą, usiadł w restauracji
Carska z poczuciem, że czeka go niezła zabawa. Zamierzał przed snem
zjeść dobrą kolację z towarzyszem podróży, który właśnie stanął
w drzwiach lokalu.

***

Sen był długi i ożywczy. Korowin obudził się następnego dnia niemal
o wpół do ósmej rano. Po prysznicu udał się na śniadanie, zamówił jajka,
bliny gryczane, kiełbasę z dziczyzny i tatara. Czekał jeszcze na kelnera, gdy
do sali wszedł Grapniok-Prokopiuk. Uśmiechnął się do młodszego oficera
i po chwili siedział obok niego.
– Jadłeś? – zapytał.
– Nie, czekam jeszcze, zaraz będzie.
– A co wziąłeś?
Korowin odpowiedział. Starszy oficer myślał chwilę, patrząc przez
okno. W końcu ocknął się.
– To jak kelner przyjdzie, zamów mi to samo. I chleb. Mają tu dobry
biały chleb.
– Często pan tu bywał, pułkowniku?
Stary uśmiechnął się tylko, nic nie odpowiedział. Wstał dość ciężko
i utykając, ruszył po herbatę. Kulał na prawą nogę. Na korytarzach centrali
w Mińsku szeptano, że to efekt postrzału jeszcze z czasów wojny
w Wietnamie, na której był doradcą wojskowym. Ale Korowin wiedział, że
to po prostu efekt złamania, którego wiele lat wcześniej stary dorobił się na
nartach w Łogojsku. Grapniok jednak skrzętnie podtrzymywał legendę.
Korowin westchnął ciężko, bo pułkownik czasem bywał irytujący, ale
ruszył zamówić mu śniadanie. Kilka minut później jedli. „Faktycznie dobry
ten chleb” – pomyślał. Na sali byli sami. Goście o tej porze jeszcze spali,
czemu sprzyjał znakomity mikroklimat Białowieży. Zresztą pokojów
w hotelu było niewiele, o czym Białorusini doskonale wiedzieli. Korowin
poczuł, że lubi to miejsce.
Pobyt w Białowieży był jednym z punktów skomplikowanego planu,
prowadzącego do spotkania operacyjnego z Kolarzem. Widywali się z nim
dwa lub trzy razy do roku, ale przygotowania zawsze trwały kilka miesięcy.
Kolarz był strachliwy i mało mobilny. Notorycznie tracił prawko za jazdę
na podwójnym gazie, więc zawsze liczyli się z komplikacjami. Operację
kontaktu i fizycznego podjęcia agenta obmyślano dość długo. Pomógł, jak
często bywa w takich sytuacjach, przypadek. Na szczęście jakiś bystry
analityk przypomniał sobie, że agent lubi jeździć na rowerze. Opracowano
więc plan, zgodnie z którym Kolarz został wielkim fanem turystyki
rowerowej. Legendę wprowadzano w życie niemal dwa i pół roku, nim
urządzono pierwsze spotkanie z podebraniem go na trasie. Kolarz
poinformował żonę, że jedzie rowerem na trzy dni w Polskę i nie bierze
telefonu, „bo musi się odstresować”. Żona od dawna miała kochanka,
machała więc ręką na niemłodego męża pijaka, nawet jej to odpowiadało.
Tymczasem Kolarz wsiadał na rower i ruszał w Polskę. Po kilku
wyprawach rowerowych znajomi przywykli do jego pasji, wypady
najlepszego źródła Białorusinów nikogo już zatem nie dziwiły. Wtedy też
zmieniono jego pseudonim: z Dzbana stał się Kolarzem.
W ustalonym dniu i o umówionej godzinie Białorusini czekali
w wyznaczonym miejscu. Takich mieli kilka i za każdym razem je
zmieniali. Teraz punktem podjęcia był pomnik żołnierzy AK na drodze 632
za Stanisławowem pod Warszawą. Operacja podjęcia trwała nie dłużej niż
dziesięć sekund. Rower lądował w busie obstawy, która ruszała wokół
Warszawy. Białorusini rezerwowali sobie ten czas na dokładny przegląd
roweru. BHP jest bowiem podstawą, a zasada „ufaj, ale sprawdzaj” to
w służbach abecadło. Agent pozostanie agentem i każdy szanujący się
oficer wywiadu sprawdzi, czy przypadkiem kontrwywiad krajowy nie
podrzucił czegoś niemiłego. A rower był do takich podrzutek nośnikiem
wprost wymarzonym. Rowerzysta czekał w drugim busie z Korowinem
i Grapniokiem, po czym ruszali do miejsca docelowego, którym był dom
pewnego zaufanego człowieka, także byłego agenta Białorusinów, który
z racji przejścia na emeryturę stracił możliwość pozyskiwania informacji.
Ale agentem profesjonalnej służby specjalnej jest się do końca życia.
Takich ludzi, z wiedzą i doświadczeniem, nie zostawia się samych sobie
tylko dlatego, że przeszli na emeryturę. Wprost przeciwnie: ma się ich pod
kontrolą i w miarę możliwości wykorzystuje, a wręcz wyciska jak cytrynę
do ostatniej kropli. Do grobowej deski i jeden dzień dłużej. W taki właśnie
sposób KGB używało emeryta: na przykład miał użyczać swojego domu
letniskowego na Mazurach. Białorusini zainwestowali w posiadłość,
oczywiście dyskretnie, aby mogła być całoroczna i wygodna. Dom został
rozbudowany, miał dwie kondygnacje i sześć pokoi, a nawet banię. Rzecz
jasna, przez większość czasu nie było w nim nikogo, włącznie z formalnym
właścicielem…
– No to co, sprawdzimy się do Zambrowa i z powrotem? –
zaproponował nagle Grapniok, ocierając siwe wąsy z resztek żółtka. –
Niech chłopaki z obserwacji zarobią na pensję i sprawdzą, czy nie mamy
ogona. A wieczorem bania w bani. – Stary zachichotał, stukając się kantem
dłoni w szyję, po czym szybko spoważniał. – Tylko nie za mocno, jutro
mamy ciężki dzień. Choć wypić z Kolarzem trzeba. Ten zdechlak bez
alkoholu nie może z siebie słowa wydusić…
Wstali od stołu. Korowin zapłacił złotówkami, które dostał od
Szpakouskiego, po czym wsiedli do vana i ruszyli w trasę. Ta okazała się
spokojna. Nie zaobserwowali aktywności polskich służb. Auto ochrony
dwukrotnie ich wyprzedziło, by dać umówiony sygnał, że jest czysto.
Około godziny siedemnastej byli z powrotem w hotelu. Obstawa, nawet się
nie zatrzymując, odjechała do innego miejsca w Białowieży.
Po prysznicu Korowin zszedł do restauracji. Mieli tam specjalną salkę
myśliwską, zarezerwowaną wcześniej na ich użytek. Grapniok już czekał.
Na stół po chwili wjechał obiad: ucha, comber z sarny i danie absolutnie
królewskie – jesiotr. Do tego oczywiście zmrożona wódka… Solidnie
zgłodniali Białorusini z apetytem rzucili się na specjały. Dopiero przy
jesiotrze Korowin odchrząknął znacząco. Grapniok odłożył widelec i polał
wódki.
– No co tam, Saszka?
– Myśli pan, pułkowniku, że zrobi, co ma zrobić?
– Kolarz?
– Tak. Skoro my się obawiamy, to…
– Wiem, Saszka – odpowiedział Grapniok po chwili ciszy.
Korowina zdziwiła ta odpowiedź. Dotąd Aleksiej Apołłonorowicz
raczej nie dał się poznać jako człowiek mający wątpliwości. Korowin
jednak słuchał, bo pułkownik nie miał w zwyczaju odkrywać od razu
wszystkich kart. Tym razem też tak było.
– Ale – kontynuował z naciskiem – wiem, że Kolarz jest teraz bardzo
wysoko i ma dojście praktycznie wszędzie, więc jest to możliwe.
Korowin myślał. Była wszak jeszcze druga część zadania. Postanowił
więc zaryzykować.
– A wiecie, Aleksieju Apołłonorowiczu, co miał na myśli… szef? –
spróbował na rybkę, ale chyba przeholował, bo Grapniok łypnął na niego
gniewnie znad jesiotra.
– Nie szalej, Saszka! Nawet jakbym wiedział lub się domyślał, to skoro
sam główny powiedział to mnie, to ty trzymaj ruki pa szwam i morda
w kubeł – warknął ostrym tonem.
Korowin zagryzł wargi. „Przeholowałem, taka jego mać” – zburczał się
w myślach.
– Skup się na zadaniu, które masz do wykonania. Bo spotkanie
z Kolarzem to tylko przygrywka – dodał już spokojniej Grapniok. Oczami
pokazał na butelkę.
Korowin polał. Postanowił poczekać.
– Tak toczna, gospodin połkownik – odparł pokornym tonem. To chyba
udobruchało starego, który wzniósł kieliszek w jego stronę. Wypili. Przy
stoliku zapadła cisza. Przerwał ją Grapniok, który poczerwieniał i wyraźnie
poweselał. Pstryknął w stojący na stole blaszany dzwonek. Drzwi w drugim
końcu sali otworzyły się i do salki wszedł elegancko ubrany kelner. Kiedy
zbliżył się do stolika, stary oficer odezwał się z najczystszym kijowskim
akcentem, prosząc o jeszcze jedną butelkę wódki i porcję wędzonej sielawy.
Gdy zostali sami, Grapniok westchnął ciężko i spojrzał na Korowina.
– No dobrze, Sasza – powiedział w końcu. – Wiesz, że ja niebawem
odchodzę… stary już jestem i czas by mi na Długi Bród 1 patrzeć, nie na
zaszczyty…
– Co wy, Aleksieju Apołłonorowiczu…
– Nie pierdol, Sasza. I nie przerywaj, kiedy mówię! – ofuknął go
Grapniok. – Jak wiesz…
Urwał, bo w ich stronę szedł już kelner z potężną tacą wędzonej ryby
i wielkim koszykiem bielutkiego chleba. Za nim zmierzał drugi, dzierżąc
spore wiaderko z oszronioną butlą najlepszej wódki. Ryba pachniała
i wyglądała tak smakowicie, że Korowin, choć najedzony, nie oparł się
pokusie. Tłuste, jędrne mięso lekko odchodziło od cienkich ości,
a pachnące, ciepłe jeszcze pieczywo zachęcało do zagryzania.
Zjedli, wypili, a potem wypili na drugą nogę. Korowin poczuł, że musi
zastopować, bo pęknie. Zaczynało mu się też lekko kręcić w głowie.
– No, znakomita rybka. A wódka jeszcze lepsza – powiedział cicho
starszy oficer.
– W ogóle przyjemne strony – odparł niezrażony tym wstępem
Korowin.
– Ano prawda, Sasza. Dobrze tu, nie tak jak u nas, ale dobrze… –
odrzekł mu Grapniok. Język zaczynał mu się lekko plątać. – No to
posłuchajcie mnie, podpułkowniku, bo to, co powiem teraz, to najtajniejsza
informacja. I powiadam ci, zapamiętaj sobie to, co mówię, bo powiem to
raz i już nigdy o tym nie wspomnę! – powiedział srogim tonem,
wymachując w stronę Korowina rybim kręgosłupem. Do wargi, jak
zauważył jego towarzysz, przykleiła mu się ość.
Stary wytarł ręce w bielutką serwetkę. Nalał.
– Jak wiesz – podjął po chwili – w czasach Sojuza nasi bratcy znad
Wołgi i Moskwy miewali dziwne pomysły.
Korowin pokiwał głową, nie przerywał. Grapniok ściszył głos.
– Wiesz też, że produkowali broń biologiczną, prawda?
Aleksandr Wasiljewicz otworzył szerzej oczy. Nie wiedział, o co tu
chodziło, ale Grapniok był poważny jak włoski karawaniarz
w październikowy wieczór.
– Tak się składa, drogi Saszka, że na stanie Grupy Północnej 2 było
trochę tego gówna… – Grapniok beknął przeciągle. – No, ale kiedy nasi się
stąd wycofywali w dziewięćdziesiątym trzecim…
Korowin nadstawił uszu.
– …to nie zabrali ze sobą wszystkiego.
Oczy podpułkownika Korowina otworzyły się jeszcze szerzej. To, co
mówił Grapniok, było nie tylko fascynujące, ale i przerażające.
– Tak się składa, Sasza, że wycofując się, nasi przyjaciele z Moskwy
zostawili… małą niespodziankę tym, którzy ewentualnie wpadliby kiedyś
na pomysł, żeby ruszyć w tę samą stronę z zachodu. No więc, Sasza,
prawda jest taka, że w dwóch miejscach w Polsce, w tym w jednym na
granicy naszego kraju, jest zakopana tykająca bomba.
Białoruski oficer przerwał na chwilę i rozejrzał się po pustej salce.
Spojrzał ponownie na Korowina i kontynuował:
– Teraz słuchaj uważnie, bo to istotne. Rosjanie zakopali to gdzieś
w okolicach przejścia granicznego. Długo szukaliśmy, próbowaliśmy się
dowiedzieć którego i w końcu okazało się, że ta bomba znajduje się gdzieś
w okolicach Brześcia. A uwierz mi, Sasza, nie chciałbyś, żeby to gówno
wylazło z blaszanych beczek. Wiem, co mówię, bo… – Grapniok urwał
nagle i uciekł wzrokiem.
– Towarzyszu pułkowniku?
– Byłem… – Starszy oficer przełknął ślinę. – Byłem
w siedemdziesiątym dziewiątym w Swierdłowsku, Sasza. Coś im tam nie
wyszło w laboratorium. Produkowali tam to gówno… Młody byłem. Ale
pamiętam ludzi, żołnierzy. Jak umierali z plamami na ciele, bo jakaś
zasrana uszczelka puściła w laboratorium. Ja byłem gówniarz, prapor 3
tylko… nasz kapitan złapał to gówno…
Grapniok mówił z wysiłkiem, ciężko. Jakby przeżywał na nowo
wydarzenia sprzed prawie trzydziestu lat.
– Wielu wtedy umarło. Jurka z Leningradu, Tiomkin z Nowosybirska
i Sierioża z Ufy… A ja patrzyłem, jak umierają, Sasza, i modliłem się, żeby
stamtąd uciec. Ale nie uciekłem. Zostałem i z jakiegoś powodu nie
zachorowałem. A potem wstąpiłem do KGB, bo obiecałem sobie, że nigdy
do czegoś takiego nie dopuszczę. No i nie dopuszczę! Dlatego ci o tym
mówię, Saszka. I dlatego tu jesteśmy, teraz, kiedy Białoruś jest naszym
krajem, musimy o ojczyznę zadbać i mieć ruskich tam, gdzie oni mają nas.
A to znaczy się…
– …w dupie – dokończył spokojnie Korowin.
– Uwierz, to najgorsze, co widziałem w życiu. Kiedy wróg jest realny
i ma broń, wiesz, do kogo masz strzelać, by przeżyć, a tu wroga nie
widzisz, nie słyszysz, a on, kurwa, jest, wdychasz go i umierasz
w męczarniach. Jak tego nie znajdziemy, to ta zaraza może zabić pół
naszego kraju i pół Polszy. To ścierwo nie zna granic ani narodowości,
morduje wszystkich. – Gdy Grapniok skończył mówić, chwycił za flaszkę,
polał i wypił, nie czekając na młodego podpułkownika.
Korowin nie wiedział, czy pot, który wystąpił mu na plecy, był
wynikiem picia, czy temperatury w salce. Ale było raczej chłodno. Sięgnął
po kieliszek, bo nagle wytrzeźwiał. Wypił wódkę jednym haustem i poczuł,
że robi mu się niedobrze. Nagle zrozumiał, czego tak naprawdę szukali
w Polsce.
– O tym, że sojuszniki mieli w Polsze broń biologiczną, wiedziało
niewielu. Dopiero niedawno wyszło, że jeszcze w słusznych czasach
dotarło to do kilku Polaków. I wiesz co? Okazało się, że jakimś cudem
lokalizację tego chłamu może znać jeden z nich. Były oficer ich
komunistycznego wywiadu. Chcesz zgadywać, jak się nazywa? – zapytał
pułkownik niemal wesoło.
– Job twoju mać! – wymamrotał cicho rosyjskie przekleństwo Korowin.
– Co mówisz? – zapytał z dziwnym uśmiechem Grapniok. Wydawał się
trzeźwy… ale to niemożliwe, bo pił z Korowinem równo.
– Nic, panie pułkowniku, nic nie mówię.
– No i prawilna! 4 Ty daleko zajdziesz, Saszka. Bystry jesteś. –
Grapniok się zaśmiał. – No co, skończyłeś? Dobrze, to chodź na banię.
Jakoś zbladłeś. To przejedzenie pewnie?
– Tak jest, panie pułkowniku – szepnął Korowin. A może tylko mu się
zdawało, że szepnął?
– Cieszę się. A teraz rozlej po ostatnim i idziemy. Najpierw bania,
a potem bania!
Korowin wstał. Odechciało mu się wszystkiego: ryby, wódki i bani. Ale
musiał. Posłusznie ruszył za dowódcą w stronę kompleksu
wypoczynkowego. W głowie dzwoniły mu słowa Grapnioka o Brześciu,
przerdzewiałych beczkach z tykającą bombą biologiczną i Rosjanach,
którzy ich wystawili. Jako żołnierz rozumiał, że gdyby to gówno
eksplodowało, to zginęliby nie tylko napastnicy. Ale przecież… jacy
napastnicy? Podpułkownik był inteligentnym oficerem, wiedział, jakie
następstwa przyniósłby wybuch tego rodzaju bomby dla zwykłych
obywateli jego kraju.
„Ja, Aleksandr Sergiejewicz Korowin, uroczyście przysięgam być
lojalny wobec mojego narodu, święcie przestrzegać Konstytucji Republiki
Białorusi, wypełniać wymagania przepisów wojskowych oraz rozkazy
dowódców”. Słowa tej przysięgi, składanej wiele lat temu, nie mówiły nic
o tym, że mają to być rozkazy wodzów nieistniejącego kraju, który
Korowin pamiętał, choć nie chciał. „Być lojalny wobec mojego narodu.
Być lojalny wobec MOJEGO NARODU. Mojego”.
„Jestem Białorusinem” – pomyślał Korowin. „Jestem Białorusinem.
Nie Rosjaninem. To nie Rosjanie, nie obywatele Sojuza będą ginąć. Nie
oni. My. Moja matka, mój ojciec. Swietłana i jej mąż Walery, choć sprzedał
mi zardzewiały samochód. I babka Wala, co Wojnę Ojczyźnianą dobrze
pamiętała… i opowiadała młodemu Saszce po cichu, co wyprawiali sołdaty
Sojuza, gdy szli na Berlin…”
„Nie”.
To słowo przeleciało Korowinowi przez myśl jak błyskawica.
„Nie będę narzędziem. Nie dam zabić rodziców, Swiety i tego
pidorasa 5, jej męża. Nie będą ginąć za kraj, którego nie ma!”

Poczuł mdłości. Próbował się uspokoić. Wychodząc z restauracji,


podbiegł w stronę pobliskiej linii drzew, zgiął się wpół i gwałtownie
zwymiotował.

1. Nazwa najstarszej części cmentarza wojskowego w Mińsku. [wróć]


2. Północna Grupa Wojsk – duży związek operacyjny wojsk radzieckich, stacjonujący
w Polsce w latach 1945–1993, mający służyć głównie uderzeniu na siły NATO w RFN.
[wróć]
3. Prapor – chorąży. [wróć]
4. Prawilna – prawidłowo. [wróć]
5. Pogardliwie po białorusku o homoseksualistach i ludziach słabych. [wróć]
III
Non occides

Kwiecień 2006 roku


Warszawa – Legionowo – Wrocław

Ostre słońce wciskało się niemiłosiernie pod daszek rogatywki, kłuło


w oczy. Czapka też była niewygodna – rzadko noszona rozeschła się
i rozeszła. Teraz zaś, gdy złapała nieco potu, zacisnęła się na głowie jak
obręcz i piła niemiłosiernie. Tak samo zresztą jak wyprasowana w kant
koszula i krawat – duszący, tak jak wciskający się do oczu i gardła pył
unoszący się nad pasem taktycznym jednostki. Zazwyczaj delegacje na
wszystkie pokazy organizowane przez Korpus przyjeżdżały w mundurach
polowych, ale jakiś idiota ze sztabu, zamiast w zaproszeniu wpisać
„mundur polowy”, wpisał „mundur służbowy”. Sztylc dziękował Bogu, że
nie galowy. Nie wiedział, gdzie jest jego biała koszula wyjściowa, a zielona
służbowa na szczęście była w szafie razem z mundurem służbowym.
Pas ten był aktualnie ryty gąsienicami czołgów PT-91 „Twardy”
i licznych bewupów 1. Jeśli doda się do tego drażniący uszy dźwięk ślepych
nabojów i głośne krzyki dochodzące z pasa, dostawało się kompletny obraz
tego, co dla oficera kontrwywiadu było równie miłe jak ropny wyciek
z ostatniego odcinka jelita grubego. I jeszcze ochrona oficjalnej wizyty
sztabowców z Warszawy. Wizytujących było niemało: zjechał personel
dyplomatyczny z ataszatów obrony Białorusi, Rosji, Słowacji, Litwy
i Niemiec. Sztylc musiał z tej pokazówki jak z każdej innej zrobić pismo do
przełożonych. Na trybunę dotarł jako jeden z ostatnich, do końca
nadzorując to, co powinien robić pierwszy lepszy sierżancina – szef
kompanii. Nie miał cienia wątpliwości, że to robota Biedy, który
w ostatnim czasie jakby się szaleju najadł. Radek zaczął podejrzewać, że
jego przełożony popada w paranoję, wietrząc wszędzie spiski na swój
stołek, dlatego kazał Sztylcowi osobiście brać udział w całym tym cyrku.
Jeszcze tego samego dnia rano udzielał mu instruktażu w Legionowie,
Radek więc prawie spóźnił się na szwancparadę. Wizja olania tego
wszystkiego i najzwyczajniej w świecie udania się na kawę do którejś
z sekcji w sztabie jednostki kusiła, ale wtedy Bieda by go zgnoił, bo jakoś
dziwnie zaczęło mu zależeć na dobrym obstawieniu tej delegacji.
Sztylc był mokry od potu, włosy lepiły mu się do głowy, a na spoconej
twarzy gromadził się kurz. Do tego dochodziły ostre, rażące w oczy
promienie. Okulary przeciwsłoneczne zostawił w pośpiechu w Legionowie
i teraz przyszło mu za to płacić.
Ćwiczenia z wolna dobiegały końca. Kompania pokazowa z batalionu
zmechanizowanego z sukcesem zakończyła natarcie na wroga, zajmując
jego pozycje „bez strat własnych”. Zresztą już chyba po raz dziesiąty w tym
roku, bo tyle było różnego rodzaju wizyt w jednostce. Sztylc wściekał się,
bo „dekle”, jak nazywano z niechęcią czołgistów, będą mogli po pokazie
zwieźć wozy do parku maszyn i ruszą w miasto, by opowiadać miejscowym
ślicznotkom o długich lufach i potężnych pociskach, a on będzie na biegu
pisał meldunek z wizyty cudzoziemców. Z kim gadali, o co pytali, na kogo
patrzyli, co jedli, gdzie stawiali klocka i jak daleko sikali.
„Zasrany los” – myślał więc Radek, kiedy ogłoszono zakończenie
części oficjalnej. Tyle dobrego, że potem miało się odbyć spotkanie
w Klubie Garnizonowym, więc chociaż dadzą jeść i pić. Tak przynajmniej
sądził, schodząc powoli z trybuny i rozglądając się z nudów. Naraz stanął
jak wryty. Wydawało mu się, że w oddali zobaczył znajomą twarz… której
nigdy by się tu nie spodziewał w tych okolicznościach. Spocił się jeszcze
bardziej. Do porządku przywołało go nerwowe pochrząkiwanie i kilka
zduszonych kurew latających mu koło uszu. Zszedł więc pośpiesznie
z trybuny, próbując dojrzeć wysokiego oficera, ale tamten akurat odwrócił
się i ruszył w stronę podstawionych przez MON busików
z przyciemnianymi szybami i klimatyzacją. I nagle, w gorącym majowym
słońcu Radek poczuł, jak robi mu się zimno. Jakby ktoś nagłym ruchem
odciął mu głowę, a do powstałego w szyi otworu wlał wodę z lodem.
W sekundę uświadomił sobie, że jedno z nazwisk nie znalazło się na liście
wskutek przypadku.
„Kurwa mać, niemożliwe… Niemożliwe!” – pomyślał Sztylc. Popatrzył
za odjeżdżającymi busikami delegacji. Chciał rzucić się biegiem, ale nie
mógł tego zrobić. Oparł się o fragment trybuny, by się uspokoić i wziąć
w garść. Zobaczył, że w jego stronę zmierza jeden z oficerów
wychowawczych sztabu, Tylicki. Sztylc lubił tego niewysokiego, lekko
pyzatego majora o ujmująco niewinnej powierzchowności. Kto jednak
lekceważył jego okrągłe oblicze, z reguły nie wychodził na tym dobrze.
Sztylc wyprostował się, poprawił krawat i sięgnął do kieszeni po papierosy.
– Jak tam, pułkowniku? – powitał go przyjaźnie major i wyciągnął rękę.
– Cześć, Romek – odpowiedział mu Sztylc. Byli na ty, bo choć Radek
nie zrobił z majora źródła, to cenił jego słowa. Za krągłą twarzą krył się
naprawdę bystry umysł.
– Zwijamy mandżur i ruszamy do klubu. Jedziesz ze mną?
– A ty autem?
– Taa. Ty nie?
– Zostawiłem pod sztabem, miałem jeszcze trochę roboty. Myślałem,
żeby jechać z kimś od was, po prawdzie.
– No to cyk! A wieczorem… – Major mrugnął i stuknął się kantem
dłoni w szyję.
– Zobaczymy, Romek. A Grabek jedzie? – Sztylc miał na myśli
drugiego z „krokodylków”, pierdołowatego i hipochondrycznego
podpułkownika Grabka, którego największym życiowym osiągnięciem było
ukończenie szkoły oficerskiej wojsk chemicznych w Krakowie i upicie się
własnej produkcji bimbrem w dniu promocji, a na finisz – zarzyganie
pleców kolegi.
Nazwa „krokodylki” pochodziła jeszcze z czasów PRL. Mówiono tak
o oficerach politycznych, ponieważ jak krokodyle mieli małe łapki do
roboty i duże paszcze do gadania.
– On już na miejscu, pojechał z delegacjami.
– To chodź, idziemy.
– Dobra jest.
Po chwili siedzieli w samochodzie majora. Zapalili i w końcu Radek
zapytał z pozornym spokojem w głosie:
– Ty, Romek, a weź mi powiedz, jak Białorusy?
– Spokojne. Bez głupich kroków.
– Nie kombinowali?
– Nie, nawet jak na nich było spokojnie.
Sztylc przeszedł do sedna.
– Był tam taki wysoki…
– Yhy, drugi zastępca attaché, Korowin mu było. A co?
– Nic – odparł przez ściśnięte gardło Sztylc. – Uważaj na niego.
Major popatrzył koso, nic nie powiedział. Chwilę później byli już pod
Klubem Garnizonowym.

***

Radek średnio znał generała Juliusza Warchała, który dopiero od dwóch


miesięcy dowodził Dywizją. Z jego nominacją na to stanowisko były jakieś
zawirowania, ale Sztylc, który miał mu wydać nowe poświadczenie
bezpieczeństwa, nie miał czasu jeszcze się tym zająć, mimo że generał
Warchał już raz go zaczepił w sztabie, pytając, kiedy otrzyma nowe
dopuszczenie do informacji niejawnych, bo stare mu się kończy. I właśnie
z tego powodu Radek nie miał szczególnej ochoty uczestniczyć
w oficjalnym powitaniu „dostojnych gości z zagranicy”.
Kiedy Radek z Tylickim wchodzili po schodkach do Klubu, trochę się
rozchmurzył. Dostrzegł znajomą twarz: porucznik Dagmarę Małachowską.
Pamiętał, że gdy przyszła do jednostki wojskowej, Radek nie mógł pojąć,
co ją podkusiło, by zostać trepem. Małachowska była bardzo bystra, znała
kilka języków obcych, ale armia zrobiła z niej oficera dowódcę plutonu
zmechanizowanego. Z tego, co się ostatnio dowiedział, oddelegowano ją do
sztabu jako tłumaczkę.
– Dagmara! – zawołał cicho. Blondynka odwróciła się i zobaczyła go.
Rozmawiała akurat z zastępcą szefa sztabu jednostki, pułkownikiem
Chrężelewskim. Dziewczyna przeprosiła oficera i ruszyła w stronę Sztylca.
Stanęli na schodach, podczas gdy za ostatnim z maruderów zamykały się
przeszklone drzwi prowadzące do niskiego, rozległego budynku klubu.
– Witam mojego ulubionego pana pułkownika! – przywitała się całkiem
nieregulaminowo. Zrewanżował się jej uśmiechem.
– Czeeeść – rzucił przeciągle Sztylc i uścisnął ją lekko.
– Wiesz, że im bardziej mnie lubisz i to okazujesz, tym mniej cię będą
lubić w sztabie – dodał, wyciągając jednocześnie paczkę papierosów.
Poczęstował ją. Wzięła jednego, a on podał jej ogień.
– Mam to gdzieś. Zostałam oddelegowana do sztabu.
– Wiem – odparł Sztylc.
– A… zapomniałam, za co ci płacą. A mówili, żeby na ciebie uważać –
zaczęła ostrożnie, zaciągając się dymem. Za ich plecami rozległo się ciche
chrząknięcie i trzask zapalniczki. Sztylc odwrócił się. I zamarł. Na schodku
nad nimi stał wysoki podpułkownik wojsk białoruskich o orlim nosie
i dziobatej po ospie twarzy. To był Korowin. Sztylc poczuł, jak gardło
błyskawicznie wysycha mu na wiór. Nie pomylił się więc… choć miał taką
nadzieję. Przed oczami przeleciały mu inne schody – soboru w Twierdzy
Brzeskiej – i manierka, którą… „Och, niech to szlag, dałeś się podejść jak
byle szwej!” – przeklął się w duchu. Tymczasem Korowin wciąż się
uśmiechał, widząc chyba zakłopotanie Sztylca. Nieoczekiwanie pierwsza
odzyskała kontenans Dagmara.
– Dzień dobry, pułkowniku. Co się stało, powitanie nudne? – zapytała
płynnie po rosyjsku. Ale Korowin patrzył tylko na Sztylca.
– Dzień dobry, panie pułkowniku. Co za nieoczekiwane spotkanie –
powiedział nie najgorszą polszczyzną. Zagadkowy uśmieszek nie schodził
mu z warg.
– Oczekiwane, ale w innym miejscu – warknął Sztylc. Czuł, że blednie,
ale nic nie mógł na to poradzić. – Czekali… śmy na pana pułkownika
w innym miejscu – dodał. Zobaczył kątem oka, że Małachowska stoi
i przygląda się im ze zdziwieniem.
– At, co robić? Nie wyszło – odparł Białorusin, wzruszając lekko
ramionami.
– Może ja panów zostawię… – odezwała się w najmniej oczekiwanym
momencie Dagmara.
– Nie – zaprotestował twardo Sztylc. – Nie przeszkadzasz, pan
pułkownik pewnie zaraz wróci na oficjalną część imprezy. – Dostrzegł jej
szczerze zdziwione spojrzenie, ale nic nie mógł na to poradzić. Po chwili
patrzył już tylko na wysokiego oficera, który stał przed nimi jak pieprzona
statua Batkiwszcziny-Maty.
– A miało w ogóle wyjść? – Radek miał dość tej gry w kotka i myszkę.
– Nie. – Korwin się uśmiechnął. – Nie miało. Ale może teraz wyjdzie?
Może kawy by się pan połkownik napił? A?
– Nie sądzę, panie pułkowniku. Nie wydaje mi się, by to było możliwe.
Ani teraz, ani w niedalekiej przyszłości, chyba tylko służbowo – warknął
Sztylc.
– Czort odin znajet, szto żizn’ priniesiet – stwierdził filozoficznie
Białorusin, nagle poważniejąc. Sztylc miał tego dość. Miał dość pieprzenia
Korowina, miał dość Małachowskiej, wojska i słońca, które wciąż grzało.
Pragnął sięgnąć ręką do krawata, żeby go poluzować, ale nie chciał dać
temu zasranemu białoruskiemu czekiście satysfakcji. Żar z papierosa
zaczynał palić go w palce. Pstryknął nadpalonym filtrem pod schody.
Chciał się oddalić z tego miejsca, czuł, że znowu zaczyna go boleć głowa.
– Do widzenia, panie pułkowniku Korowin, niestety obowiązki służbowe
wzywają. Niech pan wraca spokojnie na BiałoRUŚ – powiedział, siląc się
na spokój, ale szyderczo akcentując drugą część słowa. To było
nieprofesjonalne, dał się sprowokować, za co przeklął się w duchu.
Odwrócił się od Korowina i osłupiałej Małachowskiej. Musiał zostać sam.
– Pan połkownik! – usłyszał za sobą głos Korowina. – My Biały, ale nie
Rusy. Pamiętaj!
Ostatniego słowa Sztylc już nie słyszał. Szedł przez plac apelowy,
patrząc na powiewające flagi. Miał wrażenie, że przynajmniej jedna z nich
układa się w nieprzyjemny kształt uśmiechu. Ktoś wiele lat temu go
wystawił i to był ktoś ze służb. Wychodziło na to, że Białorusini podczas
wizyty Sztylca z batalionem rozpoznawczym na Białorusi doskonale
wiedzieli, kim tak naprawdę jest Radek i jaką pełni funkcję. Co najgorsze,
Białorus wiedział, że zastanie Sztylca na pokazie w jednostce, i chciał się
z nim spotkać. Można było założyć, że oficer tylko po to tu przyjechał, na
tę szwancparadę. Radkowi łeb urywało. Pojął, że jest prowadzona jakaś gra,
ale on był raczej pionkiem, i to takim do zbicia.

***

Małachowska wypadła ze sztabu jak rakieta, cała rozdygotana ze


strachu i złości. Miała ochotę krzyczeć. Jeszcze do południa towarzyszył jej
znakomity nastrój. Czuła się jak ryba w wodzie, będąc tłumaczką podczas
zagranicznej wizyty w jednostce. W dodatku dostała nieoczekiwany awans.
Z kompanii zmechanizowanej została oddelegowana do sztabu na
stanowisko nieetatowego tłumacza. Nikogo to nie dziwiło, bo jednostka
podległa dywizji była znana z pokazów dla notabli z Warszawy
i towarzyszących im różnych delegacji zagranicznych, nie było więc
miesiąca, by ktoś tej podwarszawskiej jednostki nie odwiedzał. Oficjalnie
lub półoficjalnie. I tak właśnie biegł ostatnio czas służby Małachowskiej: na
obsłudze oficjalnych wizyt. Niedawno otrzymała dodatkowe obowiązki,
dokształcanie indywidualne oficerów sztabu z języka angielskiego.
Małachowska nawet się z tego ucieszyła, bo znajomość z wysokim rangą
oficerem to w wojsku było coś. Porucznik biegle władała czterema
językami, była po anglistyce i miała ośmioletnie doświadczenie zawodowe.
Zwiedziła też kawałek świata, nim zdecydowała się włożyć mundur. Jednak
tego dnia świat zawalił się jej na głowę. A zaczęło się od zajęć z dowódcą
jednostki, który pod sam koniec zaczął zachowywać się stanowczo
niestandardowo.
– Pani porucznik, nie będę ukrywał, że mi się pani podoba i chętnie, że
tak powiem… przyjąłbym kilka lekcji dodatkowych. Może pojechałaby
pani ze mną do restauracji któregoś dnia po służbie? Zjedlibyśmy kolację
i… no… Ja bym panią odebrał samochodem, może tu spod stacji
benzynowej? Pani jest bardzo ładna i tak sobie myślę… Może by tak coś,
że tak powiem, więcej? – Dowódca uśmiechnął się obleśnie,
a Małachowska poczuła, że grunt usuwa się jej spod nóg.
– Tylko, że tak powiem, proszę to potraktować jako, he, he, może jakoś
tak w ramach obowiązków? Pani jest młoda, pewnie pani lubi te sprawy…
Może byśmy potem… jakieś winko, sauna… Ja będę delikatny, chociaż
w tyłek lubię, nie powiem, że nie. No i nie chciałbym, żeby pani myślała, że
panią jakoś faworyzuję! Co to, to nie. Po prostu, wie pani, czysty seks,
tak… Właśnie bez zobowiązań – wypalił w końcu Warchał niczym pocisk
armatni.
Te słowa dudniły Małachowskiej w głowie. Nie mogła uwierzyć, że
przełożony potraktował ją jak zwykłą dziwkę. A nawet gorzej, bo dziwce
się płaci, a ona miała robić to samo „może jakoś w ramach obowiązków
służbowych”. Kurwa, „czysty seks” .
– Skurwysyn! – rzuciła w powietrze dziewczyna, z całej siły starając się
nie rozpłakać. Widząc szeroko otwarte oczy młodej oficer, Warchał dodał,
że zaskoczenie rozumie, więc daje jej czas do namysłu.
– Powiedzmy, do piątku – zakończył dowódca.
– Jebany skurwysyn – powtórzyła Małachowska. Była naprawdę bliska
łez. Kompletnie rozbita. Czuła się brudna. I bezradna. Wtedy przypomniała
sobie o Sztylcu, z którym rozmawiała podczas wizyty cudzoziemców.
Przypomniała sobie też ich pierwsze spotkanie, gdy przyszła jako świeża
oficer do jednostki wojskowej.
Wtedy jeszcze nie wiedziała, kim jest ten nad podziw miły
i wyluzowany oficer z niegoloną twarzą, w wymiętym polowym mundurze.
Sztylc miał nieco zbyt długie włosy i przekrwione oczy, jakby dopiero
wstał z łóżka na kacu gigancie. Co zresztą okazało się prawdą. Wszyscy
w jednostce ostrzegali ją przed nim, twierdząc, że ten jego luz ma być tylko
przykrywką dla faktycznych zainteresowań. Szybko uświadomiono jej, że
ów sympatyczny i wyluzowany kapitan jest oficerem WSI, który może
bardziej zaszkodzić niż pomóc, a interesują go tylko ciemniejsze aspekty
życia jednostki. Fakt, że na koniec spotkania dał jej swój numer, który
automatycznie zapisała w telefonie, i poprosił o kontakt w razie jakichś
„niezrozumiałych bądź dziwnych sytuacji”, potwierdzał opinie tych, którzy
ostrzegali ją przed takim zachowaniem. Ale teraz nagle okazało się, że
tylko on może jej pomóc. Od tamtej pory widywała go na oficjalnych
wizytach, gdzie był – jak wszyscy – miły, a ona odwdzięczała się równą
uprzejmością.
Zajście sprzed półgodziny stanowiło – w jej rozumieniu – to, co Radek
nazwał wtedy „sytuacją niezrozumiałą lub dziwną”. Małachowska wyjęła
telefon i wybrała numer.
– Cześć, tu Dagmara. Mam sprawę do ciebie. Kiedy moglibyśmy się
spotkać? – wyrecytowała prawie na jednym wdechu. Następnie słuchała
przez chwilę.
– Tak, pilne – powiedziała w napięciu.
Słuchawka znowu bzyczała przez jakiś czas.
– Dobra, to jutro u mnie. Mieszkam blisko jednostki, wyślę ci adres
SMS-em, cześć – zakończyła rozmowę. Głos w słuchawce przyniósł jej
ukojenie.

Sztylc rozłączył się. Stał na skrzyżowaniu przy Wilczej, za dziesięć


minut miał spotkanie z Beverley. Telefon od Małachowskiej go nie
zaskoczył. Zdarzało się, że oficerowie z podległych mu garnizonów
i jednostek dzwonili do niego z problemami. Rzadko, bo rzadko, ale się
zdarzało. Niestety, telefony istniały i robiły za smycz, z której nie sposób
było się zerwać. Teraz jednak miał na głowie inny problem. Była nim
Beverley i polecenie komandora, by utrzymać ten kontakt. Sam komandor
od miesiąca był w rozjazdach. Wizytował ataszaty RP gdzieś na południu
Europy, więc tę sprawę na miejscu zlecił Sztylcowi.
Radek ruszył w kierunku placu Trzech Krzyży. Włączył nagrywanie na
dyktafonie i troskliwie umieścił go w kieszeni. Spotkanie miało się odbyć
w tej samej knajpce co ostatnio. Nawet mu to odpowiadało, przynajmniej
było blisko centrum. Centrala – a w zasadzie komandor – zgodziła się na
kontynuowanie relacji z Amerykanami. Chcąc nie chcąc, Radek miał być
ich elementem.
W restauracji był chwilę przed czasem. Beverley już tam siedziała.
Sztylc dowiedział się wcześniej, na pierwszym spotkaniu, że knajpa musi
być nadzorowana przez Jankesów, inaczej by się tu nie widywali. W środku
pewnie było więcej kamer i mikrofonów niż we wszystkich polskich
telewizjach razem wziętych.
– Cześć – powiedział ostrożnie.
– Hello! – odpowiedziała swobodnie kobieta, uśmiechając się szeroko.
Wskazała mu miejsce naprzeciwko siebie.
– Mam rozumieć, że kawa? – zagadnęła z szerokim uśmiechem. Musiał
przyznać, że wyglądała wspaniale. „Niech to diabli” – pomyślał Sztylc.
– Nie – odpowiedział dość chłodno. Chyba przesadził, bo Amerykanka
uniosła brew. Ale szybko się opanowała.
– Bev… przejdźmy się, co? Może do Muzeum Narodowego?
Popatrzymy sobie na obrazki i pogadamy. Jakoś mnie te kawiarnie ze
stałymi bywalcami i nie wiadomo do końca czyimi uszami średnio kręcą –
zaproponował Radek, starając się być przekonujący i miły zarazem. Średnio
wyszło, ale podziałało.
Bev popatrzyła na niego uważnie, zmrużyła lekko pociągnięte czymś
fioletowym oczy. Sztylc nigdy nie wiedział, jak się to diabelstwo nazywa:
tusz, róż, cień czy inny śmeń. Myślał, że ją zaskoczy, a ona zaprotestuje…
ale chyba jak zwykle była o krok przed nim.
– Dobrze – odpowiedziała i kiwnęła na kelnera, by zapłacić za kawę. –
Ale mogę dopić? – spytała z uśmiechem.
– Jak dla mnie możesz nawet wziąć filiżankę ze sobą – skwitował
Radek, odpalając papierosa od metalowej zapalniczki.
– Ciągle ją masz – powiedziała Beverley.
Wzruszył ramionami. Chyba trochę za sucho, bo jej uśmiech znowu
przygasł. Tym razem nawet szczerze. „Niech cię szlag, Beverley” –
pomyślał i zanim te słowa wybrzmiały w jego głowie, już otwierał usta.
– Taa. Chyba się starzeję i przywiązuję do takich rzeczy. Stare
zapalniczki, stare samochody i stare sprawy… A mówili, że w służbach to
będą szybkie samochody i szybkie dzie… – Sztylc przerwał w pół słowa
i szybko schował zapalniczkę do kieszeni.
– Palenie szkodzi, powinieneś rzucić – powiedziała poważnie
Amerykanka, udając, że ostatniego zdania nie zrozumiała, i zarazem
obserwując go uważnie.
– Masz rację, w moim wypadku to chyba teraz największe zmartwienie
– zaśmiał się Sztylc.
Po wymianie paru sztywnych zdań na temat pogody i tłoku na ulicach
ruszyli spacerem w kierunku ronda de Gaulle’a. Kilka minut później
spacerowali po salach muzealnych, które o tej porze były raczej puste.
Sztylc ostatnio odwiedzał muzeum w czasach licealnych. Nie był
koneserem sztuki, ale umiał odróżnić Kossaka od Matejki czy Rembrandta
od van Gogha. Jednak tym razem nie dane mu było podziwiać zabytki
sztuki. O dziwo, jakoś szczególnie się tym nie przejął.
– Radek, przejdźmy do rzeczy – zaczęła Beverley.
– Mów, Indianko, co ci tam leży na wątrobie – odpowiedział
żartobliwie. Wyjście z knajpy, która była w zasadzie studiem nagrań, nieco
poprawiło mu nastrój. A Bev naprawdę poczuła się zdziwiona. Mało kto
wiedział, że jej rodzina ze strony matki faktycznie była pochodzenia
rdzennie amerykańskiego. Uwaga Sztylca zaskoczyła Beverley, więc
postanowiła to wyjaśnić. Ale to później. Time is money.
– Problem jest taki… że dwóch naszych ludzi zniknęło – zaczęła.
I nagle opuściła wzrok. Była wyraźnie zakłopotana. Po chwili, nie
podnosząc oczu na Radka, kontynuowała.
– Sprawa jest brudna, skomplikowana i niebezpieczna. Chodzi o handel
teczkami agentów.
– Że, kurwa, jak?! – przerwał Sztylc osłupiały.
Bev mówiła dalej, udając, że nie słyszy przerywnika i pytania. Chciała
ten niewygodny i zarazem palący temat naświetlić jak najdokładniej i jak
najszybciej, tym bardziej że to w jej służbie zniknęło dwóch agentów, więc
raczej nie było czym się chwalić.
– Raz na kilka lat w Szwajcarii odbywa się aukcja, na której można
kupić agenta. Nasi ludzie rozpracowywali to. Kiedy wydawało się, że są
blisko rozwiązania zagadki… zniknęli. Ustaliliśmy, że za organizacją aukcji
stoi ktoś ze środkowej Europy. Trop urywa się w Polsce. Ustaliliśmy…
Amerykankę nagle jakby zatkało. „Oho, musi być tam naprawdę
syfiasto” – pomyślał Sztylc. A ona mimo wszystko podjęła wątek.
– Radek, wydaje się nam, że człowiek, który tym kieruje, ma parasol
kogoś mocnego z obecnych władz waszego kraju. Nie wiemy z kim, nie
wiemy jeszcze jaki, ale to są bezwzględni ludzie. Rozumiesz, że nie
możemy się z tym zgłosić oficjalnie? – niemal wyrecytowała Beverley.
A Sztylca wcięło w glebę. Nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.
– Jesteś tego pewna?
– Chcesz mnie obrazić? – fuknęła.
– Jest jeszcze ABW – spróbował Sztylc na rybkę. Przewróciła oczami.
– Na jakim ty świecie żyjesz, Radek? W ABW są frakcje podpięte pod
konkretnych polityków i partie! Od samej góry po kierowcę busa
przewożącego catering. Wiesz, wasze służby cywilne są jak świnka morska:
ani to świnka, ani morska. Tak samo oni: ani to służby, ani cywilne,
a polityczne owszem – powiedziała z uśmiechem Bev.
– To znaczy? – spytał Sztylc, pragnąc pociągnąć ją za język.
– Radek. W waszych służbach cywilnych karierę się robi na bankietach.
Dziś jesteś kierowcą busa, jutro naczelnikiem wydziału, a naczelnik zostaje
kierowcą busa. Zero ścieżki, zero hierarchii. Wywiad cywilny się trochę
uchował, bo tam trzeba ludzi z językami, a z tym gorzej.
– To czemu nie protestujecie? Przecież jesteśmy razem w NATO.
Amerykanka popatrzyła na niego trochę jak na niezbyt mądre dziecko.
Westchnęła ciężko, jakby irytując się na konieczność tłumaczenia
oczywistości.
– To, co teraz powiem, zachowaj dla siebie. Prawda jest taka, że
politykom z USA i innych krajów w zasadzie pasuje ten chaos w płonącym
burdelu, jakim ostatnio jest Polska. Za kilka lat w waszej armii muszą
nastąpić duże, naprawdę duże zmiany sprzętowe, bo kończą się wam…
kończą się wam… – Beverley jakby szukała słowa.
– Resursy? – podsunął Sztylc. Zaczynał chyba rozumieć, do czego dąży
Amerykanka.
– Yes! To nie jest żadna tajemnica, każde porządne biuro analityczne to
wie, od Rosji przez Francję, Stany, Chiny po Niemcy. Jest duża kasa do
zarobienia na przetargach i opchnięciu wam sprzętu. To jest gra o miliardy
dolarów, Radek. WSI wszystkim w zasadzie przeszkadzały, no, ale nie
myśleliśmy, że najbardziej waszym politykom – zakończyła Beverley.
Sztylc przez cały czas słuchał uważnie. Oczywiście na wszelki wypadek
miał włączony dyktafon. Nie wątpił, że ona też. Tylko teraz zaczął się
zastanawiać, komu bardziej zaszkodzi to nagranie. Bo jego szefowie raczej
nie polecą z tą informacją do obecnie rządzących, do opozycji też raczej nie
mieli po co iść, z tego, co usłyszał. Radek powoli rozumiał, że stał się
właścicielem gorącego ziemniaka wyjętego prosto z ogniska, który już
zaczynał parzyć mu ręce, a chętnych do przejęcia go nie widział…
– Czyli mam rozumieć, że WSI to w zasadzie historia? – zapytał. „Mieli
się nas obcy bać, a nie się, kurwa, śmiać…” – pomyślał gorzko, ale tę
refleksję zachował dla siebie.
– W zasadzie… to tak, Radek.
– No dobra, ale co z tym wszystkim wspólnego mam ja? – zdziwił się,
z trudem panując nad sobą.
– Widzisz, pewne nasze analizy wskazują, że człowiekiem, który to
rozkręcił, był twój… a w sumie to mogę powiedzieć, że nasz wspólny
znajomy.
Sztylc poczuł chłód. Czyżby miały wrócić dawne koszmary? Bev chyba
to zauważyła.
– Tak, Radek. Chodzi o Wielgosza. O starego Wielgosza. A ty miałeś…
hm, miałeś pewną styczność z jego synem. Pamiętasz, prawda?
Pamiętał aż za dobrze. Ucha mu przecież nie zrekonstruowali…
Zamilkł. A to milczenie przerwała Beverley.
– Radek, czy ty chcesz być szczęśliwy, czy czujesz imperatyw
uszczęśliwiania własnego kraju, który ma cię w dupie?
Sztylc stanął przed Babim latem Chełmońskiego.
– Posłuchaj, Bev, akurat filozofię Kanta to ja mam w czterech
literach… A jeśli pójdziesz dalej tą drogą, to się zaraz pożegnamy. To, że
w CIA panuje przekonanie, że w tym kraju jak rzucisz kamieniem, to trafisz
albo w kurwę, albo w szpiega, to nie znaczy, że mnie kupicie, zresztą nie
tylko mnie. Pewne rzeczy są niezmienne i tacy jak ja mają je we krwi, Bev.
Więc odpuść, Kuklińskiego ze mnie nie zrobicie, aż tak zepsuty nie jestem.
– Sztylc zimno skończył wywód.
Twarz Bev nabrała koloru purpury. Nie kontynuowała podjętej próby
„zbliżenia” do polskiego oficera. Nastała krępująca cisza, którą przerwał
Radek.
– Temat przyjąłem do wiadomości. Przekażę komandorowi i centrali,
jeśli będzie zgoda, to się spotkamy. Wtedy dasz mi materiały dotyczące
sprawy prowadzonej przez tych waszych „znikniętych”.

***
Radek przyjechał przepełnionym pociągiem podmiejskim do wydziału
w Legionowie. Całą drogę stał wśród ludzi wracających z pracy, zatopiony
w myślach. Czuł, że zaczyna tonąć w natłoku informacji i zdarzeń.
W dodatku miał sporo papierkowej roboty. Co prawda, większość oficerów
w oczekiwaniu na rozwiązanie czy reformę WSI odpuściła sobie pracę, ale
terminy w białych teczkach były nieubłagane, zaś on miał na tapecie
dowódcę jednostki. W wydziale było pusto, ale Radka to nie zdziwiło, bo
mało kto tkwił tu ostatnio popołudniami. Do południa oficerowie pracowali
„normalnie”, ale później zostawał raczej tylko oficer nadzoru. Tego dnia
akurat nadzór miał Ponury, zatopiony w swojej porcji „białego szaleństwa”,
czyli teczkach postępowań sprawdzających. Przywitali się, ponarzekali
chwilę, a potem Sztylc zaparzył kawę, otworzył sejf i wygrzebał z niego
teczkę.
Generał Juliusz Warchał był absolwentem Wyższej Szkoły Oficerskiej
Wojsk Pancernych w Poznaniu i z pancerzem związał całe swoje zawodowe
życie. W 1985 roku został skierowany do Akademii Wojsk Pancernych
w ZSRR. Dość gładko pokonywał kolejne szczeble kariery i dał się poznać
jako całkiem zdolny oficer. Jako pułkownik był prawą ręką sekretarza
stanu, który upchnął go w Sztabie Generalnym przed objęciem dowództwa
samodzielnej jednostki podległej dywizji. Radek miał wystarczająco dużo
doświadczenia, by z przebiegu zawodowej kariery generała odczytać, że ten
ma żagiel i ktoś w ten żagiel całkiem mocno dmucha.
Zrobienie w armii kariery musiało trwać. Tu nie wystarczyło, jak
w ABW, wypić parę flaszek i w ciągu roku z porucznika zostać majorem.
Aby otrzymać generalski wężyk i gwiazdkę, trzeba było zaliczyć coś więcej
niż wszystkie warszawskie burdele z przełożonym: kurs doskonalenia
oficerskiego, PSOT i PSOS, czyli podyplomowe studia operacyjno-
taktyczne na dowódcę pułku, operacyjno-strategiczne na dowódcę brygady
lub dywizji w Akademii Obrony Narodowej, i wreszcie kurs generalski. No
i po drodze jeszcze kursy językowe. Słowem – trwało to całe wieki. Na
generalskie lampasy trzeba było czekać co najmniej dwadzieścia lat,
zajmowało to kawał życia zawodowego. Oczywiście wśród kandydatów nie
brakowało zwykłych palantów, ale większość wykruszała się na ścieżce
i lądowała może na dobrych posadach, ale nie na stanowiskach
decyzyjnych.
Radek po raz kolejny przeglądał ankiety bezpieczeństwa generała.
Jedną z roku 2000, kolejną z 2003 i ostatnią, złożoną niedawno.
Dopuszczenie do informacji niejawnych miało gradację. I tak, do poziomu
„ściśle tajne” oficer musiał przedkładać ankietę co trzy lata. Aktualizowaną
o nowe wydarzenia w jego życiu oraz wyszczególniającą te opisane
w poprzedniej. Sprawa zaczęła śmierdzieć, kiedy wróciły sprawdzenia
z kartoteki dotyczącej źródeł. Okazało się, że generał jako młody oficer
współpracował – jako TW „Pancerz” – z Wojskową Służbą Wewnętrzną.
Współpraca trwała do 1987 roku, kiedy wrócił z akademii w ZSRR. Wtedy
jego prowadzący oficer z WSW dostał polecenie rozwiązania z nim
współpracy i przesłania dokumentacji do centrali w Warszawie.
Sztylc udał się do tego archiwum. Teczka, którą dostał, była po prostu
pusta; żadnych deklaracji, meldunków, pokwitowań – nic. Dodatkowo
generał, mówiąc delikatnie, mijał się z prawdą, a w zasadzie kłamał
w ankiecie, że nigdy nie współpracował z WSW. Już za samo to kłamstwo
nie powinien był dostać poświadczenia. Sztylc przejrzał wcześniejsze
ankiety i znalazł tam więcej przykładów świadomego minięcia się generała
z prawdą. Okazało się na przykład, że Warchał napisał w ankiecie, że
podczas jednej z podróży do Rosji był z żoną. Tymczasem osoba polecająca
generała poświadczyła, że… podczas pobytu Warchała w Rosji ona cały
czas pomagała jego żonie na miejscu. Drugi z polecających stwierdził, że
podczas studiów w Rosji generał był starszym grupy, do jego obowiązków
należały kontakty z wykładowcami i oficerami. Z obowiązków tych
wywiązywał się więcej niż chętnie. Sam Warchał zaś stwierdził
w rozmowie, że kontakty miał sporadyczne i nie piastował żadnej funkcji
podczas studiów…
Po przeczytaniu rewelacji o generale w notatce, którą Sztylc sporządził
na tę okoliczność, podpułkownik Pech z miejsca polecił założyć sprawę
operacyjnego rozpoznania. Sztylc zrobił to. A jako że miał złośliwe
poczucie humoru, nadał sprawie kryptonim Pancerny. Materiały były trudne
do skompletowania, czas gonił, bo termin wydania poświadczenia zbliżał
się nieubłaganie, a jedyny świadek współpracy generała z WSW, major
rezerwy Pociecha, powiedział Sztylcowi krótko:
– Za krótki jesteś, synku. A ja chcę doczekać spokojnej śmierci
w swoim fotelu, a nie na żyrandolu.
Po czym pokazał mu drzwi. Tego Sztylc nie mógł wpisać do notatki…

***
Sztylc wszedł na klatkę. Był już chwilę spóźniony, ale bez wstydu.
Wysiadając z pociągu, sprawdził adres, który Małachowska wysłała mu
SMS-em, i trafił bez problemu. Stanął przed drzwiami na drugim piętrze
i zapukał. Wewnątrz coś zaszurało i po chwili dziewczyna otworzyła mu
drzwi.
– Cześć, wejdź. Nie miałeś problemów z trafieniem?
– Cześć, Dagmara – odpowiedział major. Wszedł do małego
przedpokoju, którego sporą część zajmował czerwony górski rower, i podał
jej rękę. – Nie, na luzie. Przepraszam za spóźnienie, ale pociąg się wlókł
niemiłosiernie.
– W porządku. Dzięki, że przyszedłeś. Idź do pokoju, a ja zrobię ci
kawę. Z mlekiem?
– Dzięki, cukier wystarczy.
Mieszkanko było małe, ale dość przytulnie urządzone. Na szafie wisiał
galowy mundur Dagmary, a w całym pokoju walały się gazety i sprzęt do
ćwiczeń. Po chwili weszła, niosąc dwie kawy. Zauważył, że miała
zaczerwienione i podpuchnięte oczy.
– Mów, co się stało – bez ogródek zagadnął Sztylc, siadając na kanapie.
– Mówiłeś, żebym dała znać, jak będę miała problem w jednostce, tak?
– Mhm – mruknął, pijąc gorącą kawę.
– No to mam. I się boję. Dlatego zadzwoniłam – powiedziała
Małachowska, patrząc gdzieś w podłogę.
– Co się dzieje, Dagmara? Na spokojnie, skoro po mnie zadzwoniłaś, to
nie bez powodu. Zgubiłaś broń? Zastrzeliłaś kogoś? O co chodzi? –
dopytywał Radek. Poczuł, że się denerwuje.
– Usłyszałam wczoraj… – zaczęła i zacięła się. Wyraźnie było jej
ciężko. Nie poganiał. – Radek, jeden… kurwa, ja nie jestem dziwką, a ten
chuj potraktował mnie jak dziwkę.
Usta zaczęły jej drżeć. Była bliska płaczu. Sztylc milczał. Nie bardzo
wiedział, co robić.
– Radek, ja nie… nie… nie pójdę z tym chujem do łóżka tylko dlatego,
że jest starszy stopniem…!
Sztylc zmrużył oczy. Tu zaczynało się robić gęsto. Nie wiedział, czy
wstać i ją objąć, czy nie robić nic, żeby jej nie wystraszyć. Zdecydował się
wstać i podsunąć paczkę chusteczek. Podziękowała mu wzrokiem.
– Ktoś cię molestował, Dagmara?
Nic nie odrzekła. Odpowiedzią były łzy, które polały się po jej twarzy.
– Kurwa, który?!
Zaczęła płakać na całego. A Sztylc obiecał sobie, że gnoja, który ją
skrzywdził, ustawi tak, że nurkowanie w latrynie bez pianki uzna za
błogosławieństwo.
– Który kutas, Dagmara? – nacisnął lekko Radek. Nie napastliwie, ale
stanowczo.
– Generał.
Radek na początku nie zrozumiał, więc spróbował się upewnić.
– Który generał? – spytał zdziwiony.
– A ilu ich, kurwa, mamy w jednostce?!
Do majora w końcu dotarło, o kogo chodzi.
– Ja pierdolę… – jęknął. – Hm, przepraszam… – zreflektował się.
– Widzę, że raczej mi nie pomożesz? Dobra, dam sobie radę sama. –
Podniosła na niego czerwone od płaczu oczy, w których zamigotał gniew.
– Poczekaj, Dagmara, spokojnie. Nie powiedziałem, że ci nie pomogę.
Tylko trochę mnie przytkało – odparł Radek. Przypominał sobie wszystko
z teczek Pancernego… i miał spory dylemat. – Dagmara, musisz mi
opowiedzieć wszystko. Dokładnie i szczerze. Jeśli mam ci pomóc, musisz
być szczera, okej?
– Okej – odpowiedziała głuchym głosem.
– Czy ten kutas zrobił ci coś złego?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– To mów. I spokojnie. Ochronię cię, ale muszę wiedzieć co i jak.
Słucham – powiedział.
Podporucznik zrelacjonowała przebieg całej rozmowy z generałem, od
początku do końca.
– Nic między wami nie było? – upewnił się Sztylc.
– Przecież mówię, że nie. – Wysmarkała się w chusteczkę.
Sztylc wstał. Rozejrzał się po maleńkiej kawalerce z aneksem
kuchennym i ciasnym balkonikiem. Miał wrażenie, że choć na zewnątrz
było słonecznie, jemu zrobiło się jakoś ciemno na duszy.
– Muszę chwilę pomyśleć i zapalić. Mogę iść na balkon?
– Pal, możesz nawet tutaj – odpowiedziała dziewczyna płaczliwie.
Podziękował, ale jednak wyszedł. Wiedział, że z tej sytuacji są tylko
dwa wyjścia. Jedno i drugie mu nie pasowało. Usilnie szukał trzeciego.
– Kurwa – zaklął sam do siebie. – I na chuj mi to sumienie…
Coś zaczęło mu kiełkować w głowie, więc sięgnął po drugiego
papierosa. Palił szybko, od czasu do czasu zerkając w stronę siedzącej na
krześle Małachowskiej. Kiedy pstryknął niedopałkiem w stronę ogródków
i wrócił do pokoju, w głowie miał już zarys planu.
– Dagmara, posłuchaj mnie teraz uważnie. Opowiem ci o dwóch
możliwościach. Zacznę od tej, od której jako oficer kontrwywiadu nie
powinienem, okej? Ale musisz się skupić. Nie spodoba ci się to, co
powiem, ale będziemy musieli tak zadziałać. Rozumiesz?
Pokiwała głową. Zauważył, że kiedy palił, ona się trochę uspokoiła.
Nadal była zapuchnięta, ale przynajmniej już nie kapały jej z oczu łzy.
– Widzę to tak. Jutro pojedziesz do jakiegoś sklepu z RTV…
– Jutro jest niedziela – przerwała mu machinalnie.
– Fakt. No to w poniedziałek przed służbą udasz się do sklepu i kupisz
sobie dyktafon. Nauczysz się go obsługiwać tak, żeby nie… – chciał
powiedzieć „nie dać dupy”, ale ugryzł się w język – …żeby działał jak
trzeba. Pójdziesz na spotkanie z Warchałem i go nagrasz.
Otworzyła szeroko oczy, chyba chciała coś powiedzieć, ale Sztylc nie
dopuścił do tego. Mówił coraz szybciej. Im szybciej mówił, tym lepiej
klarował mu się w głowie plan.
– Musisz nagrać to, co mi powiedziałaś. To znaczy: on musi to
powiedzieć, a ty musisz to utrwalić. To, czego on oczekiwał i na jakich
zasadach. Jak zacznie naciskać, to udasz głupią, powiesz, że myślałaś, że
masz go uczyć angielskiego. Pamiętaj, tu nie będzie powtórek ani replayów.
To nie ćwiczenia dywizji na mapie, że można okrętami podwodnymi po
Zalewie Zegrzyńskim pływać i każdą wojnę się wygrywa, no chyba że
kredek zabraknie. Jak nagrasz wszystko – wyjdziesz. Powiesz, że musisz
iść do łazienki, i najzwyczajniej w świecie wrócisz do domu. Przegrasz
dźwięk na trzy płyty, oryginał zostawisz na dyktafonie. Jedną płytę dasz
mnie. Dwie pozostałe zdeponujesz u znajomych. Znajdź takich, którzy nie
są w żaden sposób związani z wojskiem. Rozumiesz?
Chyba zrozumiała, bo pociągnęła jeszcze raz nosem, ale nie oponowała.
Widać Warchał na tyle zaszedł jej za skórę, że nie miała obiekcji przed bądź
co bądź nielegalnym nagrywaniem. To dobrze.
– A jak się na mnie rzuci? – zapytała cicho.
– Nie sądzę, by się rzucił. Raz, że jest prymitywem, ale nie jest głupi.
Dwa: za drzwiami jest adiutant. No, ale na wszelki wypadek ja też będę
w sztabie. Przed wejściem wybierz numer do mnie, zablokuj telefon i się
nie rozłączaj. Jakby co, to w pół minuty będę. Dasz sobie radę?
Podniosła na niego wzrok. Trochę drżały jej usta. Ale w końcu była
żołnierzem, a nie wyfiokowaną panienką z pierwszej lepszej galerii
handlowej. I była wściekła. Nawet teraz, gdy zapłakana i rozdygotana
przypominała karykaturę samej siebie – eleganckiej, inteligentnej oficer –
była twarda. A w jej oczach zaczęły pojawiać się złe błyski. Otarła nos
i wyprostowała się. Spojrzała na siedzącego naprzeciwko oficera WSI.
– Dam, Radek. Nikt mnie tak nie upokorzył jak ten chuj.
– Zuch dziewczyna! – Sztylc uśmiechnął się wilczo.
– A ta druga możliwość, o której wspomniałeś? – spytała przytomnie
dziewczyna.
– Zapomnij o drugiej możliwości – odparł Sztylc. Nie mógł jej przecież
powiedzieć, że prowadzi sprawę o szpiegostwo na generała. I że ta sytuacja
koncertowo wszystko komplikuje. Bo po tym, jak Warchał zostanie
oskarżony o molestowanie, przestanie być generałem, przynajmniej
w czynnej służbie. A wtedy zebranie dowodów na współpracę z obcą
służbą specjalną będzie jeszcze bardziej utrudnione No, chyba że porucznik
Małachowska zgodzi się być generalskim materacem.

***

Warchał był dowódcą jednostki od roku, a dwa miesiące temu dostał


awans generalski.
Małachowska weszła do sztabu. Było po szesnastej, jeszcze po
kancelariach krążyli sztabowcy, ale powoli zamykali sklepiki. Stanęła na
korytarzu przed gabinetem Warchała i wybrała, tak jak mieli ustalone,
numer do Sztylca.
Odebrał po jednym sygnale, nawet niecałym.
– Jestem.
– Okej – odezwała się podporucznik. Zgodnie z planem zabezpieczyła
telefon i umieściła w górnej kieszeni munduru. Zapukała i weszła do
sekretariatu dowódcy. Uprzedzała wcześniej, że chciałaby się na moment
spotkać z generałem, więc adiutant tylko spojrzał, uśmiechnął się
i powiedział, że dowódca jest u siebie i czeka. Kiwnęła głową, zapukała
i weszła, nie czekając na odpowiedź.
– O, jest pierwszy język dywizji! – powitał ją Warchał. W jego
uśmiechu było coś obleśnego.
– Tak jest, chciałam zapytać, czy w piątek pan generał będzie na
zajęciach? – odezwała się, stając naprzeciwko. Siedział za wielkim
biurkiem, wręcz nieproporcjonalnym jak na niskiego oficera z wydatnym
brzuchem. W jej ruchach nie było nic wyzywającego. Czysty
profesjonalizm.
Wyglądał na niezadowolonego.
– No dobrze, dobrze, będę, oczywiście. Cieszę się, że pani porucznik
taka obowiązkowa. a jak moja propozycja?
Dagmara wewnętrznie zadygotała. Ręce delikatnie zaczęły jej drżeć.
Ale nie mogła się teraz rozkleić.
– Panie generale, ja myślałam, że pan żartował z tą propozycją –
odpowiedziała. Dyktafon włączyła, już idąc do gabinetu.
– Ależ wcale nie, pani porucznik!
– To ja nie rozumiem, panie generale.
Zamrugał, usiadł głębiej w fotelu.
– Czego pani nie rozumie?
– Propozycji. Że niby co miałabym robić i gdzie?
– No przecież pani mówiłem, pani Dagmaro.
Spuściła skromnie oczy, choć w środku aż się gotowała, żeby wstać,
strzelić go w ten buldogowaty pysk i wyjść, trzaskając drzwiami.
– Ale ja myślałam, że pan żartuje.
– Pani Dagmaro, no, jak mówiłem… No, moglibyśmy sobie pojechać
do hotelu… albo zrobić to w samochodzie. Po prostu, tak jak mówiłem…
Wie pani, czysty seks, tak… Właśnie bez zobowiązań. Potem bym panią
odwiózł, w poniedziałek rano… A i winko by się jakieś znalazło…
To mówiąc, generał wstał zza biurka. Zbliżył się do niej z lubieżnym
uśmiechem. Widać było, że samo mówienie o seksie już go nakręcało.
– Teraz jaśniej, pani porucznik?
– Tak – odpowiedziała dziewczyna. – Teraz rozumiem, panie generale.
– Obróciła się do niego bokiem. Lewą ręką złapała stojące na biurku
nieduże, ciężkie popiersie marszałka Piłsudskiego. Warchał przysunął się
o krok bliżej i wyciągnął rękę, próbując dotknąć włosów dziewczyny.
Nieoczekiwany kopniak z kolana wyższej o głowę młodej
podporucznik zgiął generała wpół. Warchał zawył dziko, cienko i złapał się
za jądra.
Porucznik nie czekała, dodatkowo zaciśniętą pięścią próbowała
wymierzyć cios prosto w nos otyłego wojskowego. Ale że ręce trzęsły się
jej mocno, cios był lekko niecelny. Co więcej, głowa generała po potężnym
kopnięciu w krocze nienaturalnie się przekrzywiła, więc pięść
Małachowskiej trafiła go bezpośrednio w oko. Dziewczyna odwróciła się
na pięcie, a przechodząc obok szklanej biblioteczki, rzuciła w nią
trzymanym cały czas w lewym ręku małym popiersiem. Marszałek
rozpieprzył w drobny mak szybę i zniszczył dziwaczny pseudoołtarzyk
z ryngrafami, odznakami, kursami, certyfikatami i całym tym wojskowym
jarmarkiem, tak wielbionym przez generałów. Na hałas zareagował
adiutant, który bez pukania wpadł do gabinetu dowódcy jednostki.
– Co się stało? – spytał z głupawą miną, widząc pobojowisko i wciąż
ściskającego krocze Warchała.
– Generał ma atak prostaty – odpowiedziała Małachowska, lekko
zdyszana.
– Że co? – wykrztusił adiutant, patrząc na klęczącego generała, bladego
jak ściana.
– Z kutasem ma problemy! Miał mu urosnąć, a dalej wielkości pinezki
– syknęła wściekle porucznik. Kiedy opuszczała gabinet Warchała, nogi
trzęsły się jej jak galareta.

***

Sztylc stał oparty o ścianę na korytarzu, gdy zobaczył wychodzącą


z sekretariatu generała Dagmarę. Dziewczyna kiwnęła mu głową. Co
prawda, Radek wszystko słyszał, ale ulżyło mu, gdy ją zobaczył. Z trudem
powstrzymywał śmiech. To, jak blondwłosa podporucznik załatwiła
generała, powinno zostać nagrodzone Virtuti Militari. Po dziewczynie było
jednak widać, że całe zajście ją wykończyło. Półtorej godziny później
Sztylc i Dagmara byli w Legionowie. Zabawili w jednym z punktów
usługowych, gdzie skopiowali nagrania na trzy płyty. Potem pojechali na
Dworzec Centralny. Tam Dagmara zostawiła dwie kopie w skrytce
pocztowej. Trzecią, zgodnie z poleceniem Sztylca, zabrała ze sobą.
Nie miała tak bliskich znajomych, by zostawić u nich nagrania, skrytka
na dworcu była względnie najpewniejsza. Radek nie poszedł z nią na
dworzec. Nie chciał wiedzieć, w której skrytce są płyty. Aż tak sobie nie
ufał. Czekał przed dworcem w służbowym clio, danym mu przez Biedę na
okoliczność „wyjątkowej sytuacji”. Przełożony nie omieszkał przy tym
przestrzec, by Sztylc nie przekraczał prędkości, bo on z mandatów
w centrali nie będzie się tłumaczył.
Radek, zanim wstąpił do firmy, w życiu by nie powiedział, że WSI ma
problem z mandatami i drogówką. Jednak zdarzało się, jak wszystkim.
Rzadko, ale się zdarzało. Przeważnie policjanci przymykali oko na stary
międzyresortowy kit: „no, ale panie władzo, pod jednym orzełkiem
służymy, na jednej strzelnicy strzelamy” albo „a to się opłaca z resortu do
resortu przelewać?”. Ale byli i nadgorliwcy. Wtedy robiła się afera, bo JAK
TO, wojskowe służby specjalne jeżdżą jak piraci drogowi?!
Centrala dostawała w ścieku macicy, a Bieda – permanentnej sraczki,
obciążając i tak już zdezelowaną instalację kanalizacyjną Jamy i wiecznie
zajmując jedyny kibel. Ale mandaty mandatami. Sztylc pamiętał, jak kiedyś
rozwalił zderzak w nieszczęsnym clio, bo służby specjalnej troski nie
przewidziały opon zimowych. W wydziale się śmiali, że Sztylc nie umie
jeździć samochodem specjalnym służb specjalnych, okazało się, że ABW
też oszczędza i summa summarum musiał pokryć szkody z własnej
kieszeni… „Ech” – rozmarzył się Radek. – „Kiedyś były czasy, teraz…”
Rozmyślania o tym, co jest teraz, przerwał mu szczęk otwieranych
drzwi. To była Małachowska.
– Załatwione?
– Załatwione.
– To teraz słuchaj uważnie, Dagmara. Twoja kariera w armii się
skończyła. Nie dadzą ci tu żyć. Będą próbowali najpierw cię złamać
i zamieść sprawę pod dywan, a jak się nie uda, to zgnoić. Pierdolenie
o kobietach w armii i reformie jest fajne, ale w telewizji śniadaniowej, bo
w wojsku rządzi beton i testosteron. Nie sądzę, żebyś chciała użerać się
z Warchałem i jemu podobnymi, bo takich kutasów jeszcze w szeregach jest
sporo.
– Mam ich po kokardę, Radek. Przed wejściem do cyrku byłam
lektorką, nie muszę biegać po poligonach. Ale chciałabym tego chuja
naprostować.
– Pojedziemy do mojego szefa. Uprzedzam, kultury uczył się tam,
gdzie wszystkiego w swoim życiu, czyli w chlewie, więc Wersalu się nie
spodziewaj. Nie zamierzam ci ściemniać, to zwykły ogór. Więc jak zacznie
pierdolić od rzeczy, to po prostu wstań i wyjdź. Niczym się nie przejmuj.
Wtedy zapali mu się w dupie.
– Ale jak to, twój szef? Na takim stanowisku?
– A Warchała ci mało? W cyrku jak wszędzie są gnoje, w WSI też. Ten
fiut jest kuty na cztery nogi i ma spore plecy, obecnie wśród czarnych. No,
tak czy inaczej – po prostu wyjdziesz. W sumie i tak masz wstać i po prostu
wyjść. Bieda się zesra, bo nad nim są ludzie poukładani i o sprawie już
wiedzą… włącznie z młodym ministrem, a ten nauki pobierał na Zachodzie,
więc nie będzie się ze zboczeńcem cackał – tajemniczo dodał Sztylc. Po
twarzy przemknął mu złośliwy uśmiech.

***

Jama w kwietniu wyglądała gorzej niż – powiedzmy – jesienią. Co nie


było dziwne. Wiosenne słońce uwidoczniało wszystkie zacieki na ścianach,
wszystkie dziury w tynku, pęknięcia w murach, obluzowane klepki i plamy
po kawie, wódce i innych plugawych płynach na linoleum. Taki to i był
kontrwywiad – trzymany siłą przez coraz bardziej zmęczonych,
sfrustrowanych oficerów, którzy czuli, że to ich ostatnie podrygi.
Po przejściu przez bramkę i machnięciu Ponuremu poszli do gabinetu
Biedy. Zameldowali się i Sztylc przedstawił Małachowską. Jego szef od
razu kazał pani Basi zaparzyć trzy kawy. Nawet nie pytając dziewczyny,
czy przypadkiem nie chce herbaty.
– Pani porucznik siada – zakomenderował Bieda. – Sztylc, możesz na
chwilę? – rzucił przez zęby. Było widać, że jest wściekły. Wyszli do
sekretariatu, gdzie Bieda prawie się rzucił na Radka.
– Skąd, kurwa, centrala wie, że mamy tu taką sytuację? – zaatakował
oficera w swoim stylu, wymachując rękami i czerwieniąc się.
– A bo ja wiem? Może mamy podsłuch w wydziale, panie pułkowniku?
– odparł niefrasobliwie Radek. Robił wszystko, żeby się nie zaśmiać, bo
jeszcze w sobotę po wyjściu z mieszkania podporucznik pognał do centrali
i osobiście nakreślił sytuację komandorowi Sobolewskiemu.
– Co, kurwa? – Bieda rozejrzał się płochliwie po kancelarii.
– Normalnie. A nie pamięta pan pułkownik, jak jakiś chuj wpuścił tu
bezpiekę? Założyli podsłuch tu i na lokalu, w którym miałem spotkanie –
odparował Radek z rozbrajającą szczerością i udawaną naiwnością.
Bieda poczerwieniał jak pomidor, a Sztylc na ten widok nie wytrzymał
i uśmiechnął się złośliwie. Nawet pani Basia, znająca wszystkie tajemnice
wydziału, zachichotała, nie ukrywając tego. Za miesiąc odchodziła na
emeryturę i miała Biedę już oficjalnie w dupie.
– Kurwa – zaklął Bieda, który w wydziale był dopiero od tygodnia.
W Jamie nie było tajemnicą, że przebywający w Iraku pułkownik został
zrotowany z misji po czterech miesiącach, czyli nie wytrzymał nawet jednej
pełnej zmiany. Plotka głosiła, że po prostu wyrzucono go za picie.
Wzbudziło to w Jamie pewne zaskoczenie. Oficerowie WSI nie wierzyli
i byli przekonani, że Bieda musiał odwalić coś na grubo. Ale plotkę szybko
zweryfikował – niestety pozytywnie – Wino.
Bieda zachlał tak potężnie, że stracił przytomność. Zapomniał tylko
o jednym szczególe: konieczności włączenia klimatyzacji w kontenerze, bo
temperatura dochodziła do niemal pięćdziesięciu stopni Celsjusza.
Uratował go… Winiarski, który z głupia frant poszedł ze złośliwości odlać
się pod chatę Biedy. Usłyszał jego charczenie, ale nie usłyszał klimatyzacji.
Tylko to, że Winiarski szybko skalkulował zagrożenie, uratowało Biedzie
życie. Kiedy Winiarski wywalił drzwi kopniakiem i wpadł do kontenera,
pijany leżał na łóżku i rzęził, a w środku śmierdziało wymiocinami.
Wezwano MEDEVAC i wsadzono Biedę do śmigłowca, który zawiózł
go do szpitala. Pech chciał, że amerykańskiego. Po kilku kroplówkach
i płukaniu żołądka amerykański lekarz wyrzucił Biedę na zbity ryj.
A ponieważ był służbistą – napisał z tego notatkę. Notatka dotarła do
szefostwa kontyngentu i centrali – a Bieda jak niepyszny wrócił do kraju.
Prosto w ręce upokorzonego przed partnerami i wściekłego Obola,
który zrobił z Biedy miazgę. Obolewicz chciał go wyrzucić na zbity ryj, ale
wtedy już zmieniał się układ, a do gry wchodzili starzy znajomi Biedy:
duchowni i związani z nimi politycy, którzy szli w górę, na czele z nowym
wiceszefem MON. Oraz – o czym Sztylc dowiedział się dopiero później –
z nieodstępującym wiceministra na krok Wielgoszem. Oni uratowali
skompromitowanego pułkownika. Jak niepyszny wrócił więc do Jamy.
Był pod kreską i na celowniku Obola, więc potrzebował sukcesu jak
bank gotówki. I wtedy, jak gwiazdka z nieba, spadła Biedzie sprawa
z molestowaniem. Wystarczyło wykluczyć Sztylca, by przytulić sukces…
ale niestety ktoś w centrali już wiedział. Bieda zadzwonił, ale nie do
centrali, tylko do wiceministra z relacją. Ten podziękował i jeszcze tego
samego dnia u Biedy pod domem zjawił się Wielgosz, naciskając na
zatuszowanie sprawy. Trochę to szefa wydziału zaskoczyło, ale Wielgosz
był człowiekiem, którego Bieda znał bardzo długo… a nawet zbyt długo.
Nie mógł odmówić. Tylko że wtedy włączył się Sztylc. I to dlatego Bieda
tak obsobaczył Radka. Ale informacja o możliwości podsłuchu go
spłoszyła. Dlatego Bieda zamknął się, pomruczał coś gniewnie i w końcu
wrócili do gabinetu. Obolewicz wiedział, że los WSI jest przesądzony, ale
wciąż wiele mógł.

– Więc mówi pani, że pan generał złożył niemoralną propozycję? –


zagadnął Bieda.
– Tak, powie… – Dagmara nie dokończyła, bo szef wydziału swoim
paskudnym zwyczajem przerwał jej w pół zdania.
– A może to pani chce zniszczyć generała? Może ukartowała to pani, by
awansować? Skąd mam wiedzieć, że nie jest pani jakąś obłąkaną
nimfomanką, może podnieca panią wysoki rangą oficer? – niespodziewanie
zasypał ją głupimi pytaniami.
Sztylc widywał już różne odchyły Biedy i niewiele mogło go zaskoczyć
w wykonaniu tego człowieka. Czuł, że gardzi Biedą niemal od momentu ich
pierwszego spotkania w Orzyszu, ale teraz pułkownik przesadził nawet jak
na swoje marne standardy. Radek skrzywił się z niesmakiem i popatrzył
z troską na Dagmarę.
Dziewczyna była blada jak ściana. Jej oczy nabrały wielkości wylotu
lufy do DSzK 2, ale w myśl tego, co Sztylc powiedział jej wcześniej,
dzielnie grała swoją rolę. Podporucznik mocniej ścisnęła w dłoni torebkę,
do której chciała sięgnąć po dyktafon i płytę z nagraniem. Spojrzała na
Biedę, skrzywiła się z odrazą. Wstała, popatrzyła jeszcze raz i powiedziała
tylko jedno zdanie:
– Z prostakami i chamami nie rozmawiam.
A potem po prostu wyszła z gabinetu.
„Lepiej, niż sądziłem” – pomyślał Radek. „Ale teraz ostrożnie, bardzo
ostrożnie”.
Bieda wyglądał na zaskoczonego. Radek musiał więc przejąć
inicjatywę. I zaatakował.
– Nie no, kurwa, teraz to szef błysnął! – Parsknął nerwowym
śmiechem.
Bieda milczał. Nie taki był jego plan, nie tak to miało być. Chciał
dziewczynę przestraszyć, złamać, zmusić do uległości i – w razie potrzeby
– do odwołania zeznań. Taki plan uknuli sobie wiceminister
z Wielgoszem… a przynajmniej taką jego wersję usłyszał Bieda.
W rzeczywistości było dokładnie na odwrót, ale chodziło o wyautowanie
z tego Radka. Tyle że nikłe umiejętności interpersonalne Biedy przeważyły.
Mówiąc krótko, pułkownik był sobą i plan się posypał.
– Kurwa, goń ją! – wydarł się nieoczekiwanie na Sztylca.
– I co mam jej powiedzieć? Że mój szef sobie tak żartuje, bo ma ciężki
dowcip? – odparował Sztylc.
– Goń, kurwa, nie mędrkuj! – Bieda sczerwieniał.
Sztylc, powstrzymując śmiech, wstał powoli i ruszył za młodą
podporucznik. Wiedział, że nie mogła być dalej niż na dyżurce, gdzie
dyżurny musiał ją dopiero wypuszczać z wydziału. Nie pomylił się.
– Nie wejdę tam drugi raz! – powiedziała stanowczo młoda oficer.
– Nikt od ciebie tego nie wymaga, Dagmara. Byłaś bardzo dzielna,
brawo! – szepnął Radek. Zauważył łzy w oczach dziewczyny.
„Cholera, to nie było udawane” – pomyślał z niepokojem.
– Chodź, odwiozę cię do domu. Daj mi tylko tę płytę, a dyktafon ukryj
gdzieś u znajomych – powiedział krótko.
Dagmara wyraźnie była skołowana.
– Daj dysk i idź do mojego samochodu. Tu masz kluczyki, a ja zaraz
przyjdę. Brawo, Dagmara! – szepnął jej Sztylc.
Z ulgą, ale i niechęcią oddała mu płytę i prawie biegiem ruszyła do
furtki oddzielającej wydział od terenów dywizji. A Sztylc udał się
z powrotem do Biedy.
– Nie chciała wrócić – skwitował krótko.
– Jak to, kurwa, nie chciała? Co ona sobie myśli, że może pogrywać ze
służbami? – zapytał Bieda, chyba autentycznie zdziwiony. Sztylc poczuł do
niego jeszcze większą niechęć.
„Czekaj, gnoju, ja cię dojadę” – pomyślał.
– Dobra, szefie, tu jest płyta z nagraniem – powiedział, ucinając jego
nieprzyjemne wywody.
Bieda przełknął ślinę, jakby na stole zjawiła się flaszka czystej, a nie
kawałek plastiku. Skierował w Radka zachłanne spojrzenie.
– To oryginał? – zapytał z chciwym błyskiem w oku.
– Jak oryginał? Szef żartuje czy co? Oryginał ma na dyktafonie,
musiała to przegrać na płytę. A skoro przegrała na jedną, to mogła przegrać
na dziesięć i rozesłać do różnych kutasów: dziennikarzy, żandarmów,
polityków – tłumaczył jak słabo pojmującemu dziecku Radek. Nie był
pewien, czy siedzący naprzeciwko niego człowiek ogarnia treść jego słów.
Bieda tymczasem kalkulował. Wiedział, że już nie da się złamać pani
podporucznik. Pozostawała jedna możliwość – ugrania na tym temacie
prywatnego interesu.
– Dobra, Sztylc, zrobisz z tego notatkę i przygotujesz pismo na jutro. Ja
teraz muszę pojechać do centrali. Płyta zostaje u mnie, muszę ją oczywiście
przesłuchać.
– Ale będzie mi potrzebna, by napisać pismo – odparł Radek.
– Przecież ci wszystko opowiedziała, więc nie chrzań i do roboty.
Plan, który zaświtał Biedzie, był prosty: wziął płytę i z pominięciem
drogi służbowej udał się prosto do Obola. Wiedział, że nie przebrnie przez
bramki w centrali bez wsparcia, więc już z samochodu zdał relację
wiceministrowi. Ten miał zadzwonić do Obola. Bieda puścił wodze fantazji,
przyznając sobie nagrodę za sprawnie przeprowadzoną operację. Wezwał
samochód i ruszył do Warszawy, widząc siebie już na miejscu jeśli nie
samego Obolewicza, to przynajmniej zastępcy. Zadowolony i szczęśliwy
wyruszył do Warszawy. Nie widział jednak stojącego w drzwiach wydziału
Sztylca. Równie ucieszonego jak Bieda, który nawet nie skleił, skąd wyszła
informacja o rzekomym podsłuchu.
Kiedy samochód zniknął z oczu, Sztylc ruszył w stronę swojej astry,
gdzie czekała na niego Dagmara.

***

W kancelarii Obolewicza siedział już wiceminister. Bieda wszedł


niepewnie i zdał relację z przeprowadzonej sprawy, oczywiście eksponując
swoją rolę i absolutnie pomijając udział Sztylca. Obol słuchał cierpliwie.
Bieda nie mógł poznać po szefie służby, czy ten wiedział o sytuacji
wcześniej, czy nie. Odsłuchali nagranie.
– No cóż, dla mnie sprawa jest jasna: nie pozostaje nam nic innego, jak
powiadomić ministra obrony o zaistniałej sytuacji. Proponuję jechać na
Klonową – powiedział Obol do zastępcy szefa resortu. Ten wykrzywił się
w obłąkanym uśmieszku, który szef WSI tak dobrze znał z telewizji.
Gardził tym śliskim kmiotkiem.
– Pan, pułkowniku, wraca do wydziału. Proszę czekać na sygnał ode
mnie – rzucił w stronę Biedy.
– Ale, ale… – Oczy szefa Jamy rozszerzyły się. Tak jak oczy
wiceministra.
– Wydałem panu pułkownikowi polecenie. Proszę jechać i czekać na
wynik. Mam to dać jeszcze na piśmie?! – powiedział tym razem o ton
wyżej generał. Miał dość Biedy i tej niesmacznej sprawy. Z satysfakcją
odnotował też, że Bieda i wiceminister wymieniali szybkie, gniewne
spojrzenia. Gdy skończyli, Bieda oddał honor i opuścił gabinet szefa służby.
– Dobrze, panie generale, skoro tak, to chodźmy. – Polityk zgiął się
w parodii ukłonu. Były opozycjonista z czasów PRL międlił słowa jak
szczerbaty suchara.

***

Minister Starzyński był młodym politykiem ze znajomością


angielskiego. Dziesięć lat spędził poza Polską; miał inne spojrzenie
i bardziej zachodnie standardy. Po wysłuchaniu nagrania kazał ściągnąć
szefa sztabu, notabene bliskiego znajomego generała Warchała. Ten przybył
po półgodzinie.
– Rękę daję sobie uciąć za Juliusza, to wzorowy oficer, panie ministrze!
– Szef sztabu zaczął się miotać niemal od drzwi, widać powiadomiony
wcześniej o charakterze sprawy.
Minister odwrócił się i wcisnął play. Po raz drugi dało się usłyszeć
głosy Małachowskiej i Warchała, a szef sztabu bladł z każdym zdaniem.
Stało się jasne, że kariera Warchała była zakończona. Po wysłuchaniu
nagrania Obol spojrzał na szefa Sztabu Generalnego i powiedział
z ujmującym uśmiechem, który ćwiczył na balach, rautach i spotkaniach dla
dyplomatów przez lata służby w wojskowym wywiadzie:
– I straciłbyś, Stasiu, rękę.
– Panie generale… – Minister odchrząknął, potarł dłonią czoło. Nie
patrzył na szefa sztabu, choć decyzje kadrowe teoretycznie należały do
niego, tylko prosto na Obolewicza. Szef WSI przełknął ślinę. Zmrużył oczy.
A minister złożył usta w charakterystyczny dla siebie dzióbek. Jak zwykle,
kiedy miał do powiedzenia coś ważnego, zaczynał lekko przeciągać sylaby.
Ten sposób mówienia wyniósł z jednej najszacowniejszych brytyjskich
uczelni. Wielu podśmiewało się z tego za jego plecami. Ale nigdy w oczy.
– …panie generale, chcę, aby tę sprawę prowadzono dalej – dokończył
minister po krótkiej i pełnej napięcia pauzie.
Obolewicz przeczuwał to, więc przezornie milczał. Ale szef sztabu
poczerwieniał i zaczął niebezpiecznie przypominać przegrzewający się
silnik bolidu.
– Panie ministrze, chciałbym zauważyć… – zaczął.
Minister szybko jednak zastopował go krótkim, ale znaczącym gestem
dłoni. Na tyle znaczącym, że Obolewicz omal się nie uśmiechnął, jednak
się powstrzymał.
– Wiem, że będzie trudniejsza, jeżeli ten… ta świnia w mundurze
wyleci z armii. Rozumiem to wszystko. Ale jego przeszłość jest zbyt
ciekawa i zbyt niebezpieczna, by sprawę zamknąć w archiwum. Czy pan
mnie zrozumiał, panie generale?
Obolewicz wypuścił z płuc powietrze. Był na tyle doświadczonym
oficerem, by okazać zdziwienie czymś więcej niż wymownym milczeniem.
Przywołał na usta najlepszy zawodowy uśmiech.
– Oczywiście, panie ministrze – odpowiedział uprzejmie. Ale wyraz
jego oczu mówił wiele.
– I to chciałem usłyszeć, panie generale. To wszystko, dziękuję.
Kiedy za Obolewiczem i szefem sztabu zamknęły się drzwi, młody
minister usiadł w fotelu i słuchał oddalających się kroków obu
wojskowych. Nie wiedział jeszcze, że odmierzające ich czas zegary zaczęły
przyspieszać i żaden z nich nie pozostanie długo na swoim stanowisku.

***

Wysoki, postawny mężczyzna z barkami ciężarowca i całkowicie


ogoloną głową rozsiadł się wygodnie w ogródku jednej z wrocławskich
kawiarenek na Starym Rynku. Miał ponad sześćdziesiąt lat, ale dbał o siebie
i wyglądał na młodszego o dobre dziesięć. Podobał się także kobietom, co
było ważne w jego profesji. Do spotkania został jeszcze kwadrans.
Zamówił dużą wódkę i kawę. Tego pierwszego wysokoprocentowego
trunku nie lubił sobie odmawiać w chwilach wolnych od pracy. W zasadzie
ta jedyna rzecz nie zmieniła się od lat młodzieńczych w jego nawykach. Był
ubrany w elegancki popielaty garnitur, a nie w habit mnicha jak na co dzień.
Bo też nie był to zwykły dzień. Czekał na spotkanie ze starym Wielgoszem
– człowiekiem, z którym połączyły go wydarzenia z dalekiej przeszłości.
„Na śmierć i życie” – pomyślał z zimnym uśmiechem, w którym wprawne
oko dopatrzyłoby się rysu psychopatycznego. I nie bez racji.
Ojciec Thomas, a tak naprawdę Peter Haverkamp, pochodził z tak
zwanej resortowej rodziny nadwołżańskiego Niemca. Jego ojciec był
oficerem kadrowym w KGB, matka zaś Hiszpanką z rodziny komunistów
walczących z dyktaturą generała Franco. W Hiszpanii się poznali
i zakochali, a owocem tej miłości był właśnie Peter. Dzięki dwujęzycznym
rodzicom Haverkamp, który dostał nazwisko ojca, perfekcyjnie opanował
oba języki.
Bez problemów skończył germanistykę w Moskwie i już na studiach
wpadł w oko radzieckim wywiadowcom. Także tym mniej oficjalnym: na
młodzieńca parol zagiął wywiad wojskowy – GRU. Szybko doceniono jego
zdolności językowe i żarliwy komunizm. Jak również mniej eksponowane
cechy: bezwzględność i okrucieństwo. Dokooptowano mu żonę, która też
miała stać się nielegałem. Rosjanie dbali, by do „głębokiej przykrywki”
wysyłać tylko małżeństwa. Przez dwa lata szli indywidualnym tokiem
szkolenia w jednym z tajnych ośrodków pod Moskwą. Tam szlifowali
zachodnie obyczaje, języki, podstawy systemu kapitalistycznego oraz
umiejętności przydatne oficerom wywiadu: techniki posługiwania się
bronią, łączność, obchodzenie się z materiałami wybuchowymi.
Opracowano także legendę. Nie odbiegała ona zbytnio od rzeczywistości:
dat urodzenia obojga nie zmieniano, także zawody rodziców były te same.
Nielegał nie musiał w ten sposób kłamać: skoro matka była tłumaczką
„w oryginale”, to tak też było dalej. A że kraje się zmieniły? Kto by się tym
przejmował dwadzieścia lat po zakończeniu największej wojny w historii
świata?
Po dwóch latach szkolenia i bardzo dobrze zdanym egzaminie przed
najwyższą komisją GRU zdecydowano, że Peter wyjedzie na „staż” do
kraju tranzytowego: Argentyny. Stamtąd mieli pochodzić jego zmarli
rodzice, którzy emigrowali z Niemiec. W Argentynie państwo Haverkamp
przebywali cztery lata, dokładnie poznając swoje miejsce urodzenia oraz
szkoły, do których chodzili i w których spędzili młodość, przyzwyczajali
się do kultury, która miała być od tej chwili ich macierzystą. Leczyli zęby
w państwowych przychodniach i pracowali w kilku miejscach, aby mieć
udokumentowany życiorys. Mieli doskonałe dokumenty na popularne
nazwiska, a twarze na zdjęciach w nich tylko detalami różniły się od twarzy
rzeczywistych właścicieli. GRU umiało zadbać o takie szczegóły.
W Argentynie też powtórnie sfingowali swój ślub, by był
zaewidencjonowany w kraju przynajmniej tolerowanym przez Zachód.
Załatwienie autentycznych dokumentów było tylko formalnością. Żona
Petera, Carmen, przyjęła w tym momencie niemieckie nazwisko męża
i dostała autentyczny dowód z nowym nazwiskiem i paszportem.
W podróży poślubnej na Hawaje Peter nieszczęśliwie zgubił dokumenty
i na podstawie aktu ślubu i autentycznego dowodu żony dostał najpierw
zaświadczenie z ambasady Argentyny, a po powrocie z wczasów, na
podstawie zaświadczenia, autentyczny nowy dowód. Po kilku latach pobytu
w Argentynie państwo Haverkamp wyemigrowali do kraju docelowego,
jakim były Niemcy Zachodnie. Tam mieli rozpocząć swoją karierę jako
nielegałowie. Wszystko szło dobrze, ale plany pokrzyżowała… miłość.
Pewnego dnia Peter dowiedział się, że piękna Carmen regularnie zdradza
go z kadrowym oficerem łącznikowym z GRU. Kiedy nakrył ich
w hotelowym łóżku, zabił jego i ją, wydając tym samym wyrok na siebie.
I w tym momencie, uciekając z RFN i ukrywając się, trafił na pewnego
Szwajcara… i Polaka. Obaj, podobnie jak on, pracowali dla służb. Tyle że
służb PRL. Mieli wykonać na ukrywającym się w Szwajcarii uciekinierze
wyrok. Dlaczego stało się inaczej? Z prostej przyczyny. Był rok 1989,
system się sypał, a Haverkamp zaproponował za swoje życie duże
pieniądze. Dokładnie trzy kilogramy złota w sześciu sztabkach, które miał
jako nielegał na tak zwaną czarną godzinę. Czemu do takiej pracy nie
wysłano zawodowców z GRU? Może chodziło o czas, może o to, że
w Moskwie pierestrojka brykała już jak kucyk po łące i ktoś bał się
zaryzykować – to nie miało w istocie znaczenia. Polak i Szwajcar uznali
ofertę Haverkampa za całkiem sensowną, a na upadający ZSRR nie mieli
ochoty się oglądać. Wielgosz sfingował śmierć nielegała i poprzez swojego
człowieka w sutannie umieścił go w zakonie na Dolnym Śląsku.
Ojciec Thomas, bo tak się od tej pory nazywał były sowiecki agent,
został przysłany do zakonu przez biskupa pomocniczego z Dolnej Saksonii.
Nikt w klasztorze z nim nie dyskutował, bo i jak, skoro na samym początku
ojciec Thomas nie znał polskiego. Nauczył się go jednak szybko, a mnisi
nie byli ciekawscy…
Z zamyślenia wyrwało go otwarcie furtki. Do ogródka wszedł
o umówionej porze Krzysztof Wielgosz. Obaj mężczyźni od lat spotykali
się we Wrocławiu w tej samej kawiarni, która była własnością zakonników,
ale najemca został starannie wybrany przez ojca Thomasa. Hasło do
spotkania było zawsze to samo: „Non occides”. A ich spotkania zawsze
miały jeden cel…
– Witaj, synu – wyrwało się Haverkampowi.
– Nie przesadzaj. Zanadto się wczułeś – mruknął ponuro Wielgosz,
kiwając na siwego kelnera, który momentalnie podszedł i przyjął
zamówienie.
– Być może. Ale to lata życia w miłości Pana. – Łysy zakonnik
uśmiechnął się półgębkiem. Nie miał ochoty tłumaczyć się, choćby i przed
Wielgoszem. Tamten zresztą nie wydawał się specjalnie czekać na
tłumaczenia i przeszedł do konkretów.
– Jankesi? – zapytał krótko.
– Popioły spłynęły do potoku – odpowiedział krótko zakonnik.
Na biznesach z Wielgoszem dorobił się całkiem niezłych pieniędzy,
dodatkowo to właśnie dzięki Wielgoszowi i wsparciu zakonu, w którym był
mnichem, stał się współwłaścicielem małego poniemieckiego pałacyku
w Kotlinie Kłodzkiej. W jego dwupoziomowych piwnicach urządzili
pospołu niewielkie prywatne więzienie i miejsce egzekucji oraz utylizacji
zwłok. Sposób był prosty: to, co miękkie, topił w wannie z kwasem,
a twarde kości mielił i wsypywał popioły do potoku płynącego na skraju
posesji.
Nieszczęśnikami, którzy ostatnio pokonali tę drogę, było dwóch
agentów CIA. Niebezpiecznie zbliżyli się oni do ich wspólnego znajomego,
Szwajcara, po jednej z licytacji teczek. A przez to także do Wielgosza.
Stary nie zastanawiał się długo: nakazał Szwajcarowi umówić spotkanie
z Jankesami w Pradze. Niestety, był to dla nich ostatni wypad w Europie.
– Wiesz, że mój syn nie żyje – raczej stwierdził, niż zapytał Wielgosz.
– Wiem, przykra sprawa – odpowiedział Thomas.
– A wiesz, kurwa, że miałeś znaleźć jego żonę? – syknął Polak.
– Szukam i chyba jestem już blisko.
– Nie interesuje mnie, czy jesteś blisko, czy daleko. Masz ją znaleźć
i przycisnąć. Tylko ona wiedziała o domu na Mazurach. Waldek musiał jej
powiedzieć, jak byli jeszcze razem, i tylko ona mogła puścić parę.
– Powtarzam: jestem blisko.
– To dobrze. Pośpiesz się. – Stary chyba się trochę uspokoił. –
I pamiętaj – dorzucił z niedobrym uśmiechem – ona ma cierpieć!
– Nie musisz powtarzać dwa razy. – Tym razem uśmiechnął się
Haverkamp, tak że przepłoszył gołębia, który usiadł na końcu stolika.

1. BWP – bojowy wóz piechoty. [wróć]


2. DSzK – radziecki wielkokalibrowy karabin maszynowy 12,7 mm. [wróć]
IV
Weryfikacja

Jesień 2006
Warszawa

Podpułkownik Radosław Sztylc wysiadł z samochodu przy ulicy


Podchorążych. Po tym jak zaparkował i wyłączył silnik, kontrolnie rzucił
okiem w lusterko i sprawdził, czy nie przekrzywił mu się zawiązany
w pośpiechu krawat. To, co zobaczył, niemal go przeraziło.
Ostatnie miesiące odbiły się na jego wyglądzie. Schudł cztery
kilogramy, bo wrzody, stwierdzone po powrocie z Bośni, dawały o sobie
znać. Pod oczami pojawiły się ciemne plamy i pierwsze zmarszczki. Jak na
trzydzieści pięć lat, zaczynał się starzeć w zastraszającym tempie. Stres,
który w ostatnich miesiącach gryzł go jak pies, próbował rozładować na
dwa sposoby: piciem albo bieganiem. Zauważył też dziwną prawidłowość,
która – w jego mniemaniu – predestynowała go do miana odkrywcy. Im
więcej pił, tym mniej chciało mu się biegać. A im bardziej nie chciało mu
się biegać, tym bardziej chciało mu się pić. „Pieprzone perpetuum mobile”
– pomyślał pewnego dnia. Miał nawet pomysł, aby tę myśl opatentować,
ale ostatecznie porzucił go, kiedy do końca wytrzeźwiał.
Coraz częściej zdarzały mu się bezsenne noce, kiedy po prostu
przewracał się z boku na bok na łóżku albo wpatrywał tępo w sufit.
Wstawał wtedy, nakładał dres, wychodził z domu i biegał po pustych
ulicach Siedlec, spotykając różne nocne zjawy, których istnienia często
nawet nie podejrzewał. Ale teraz nie miał czasu na myślenie o zjawach.
Z siedzenia pasażera swojej rozklekotanej astry zabrał aktówkę. Przygładził
jeszcze raz włosy, wpakował do ust gumę do żucia i obrócił się w stronę
budynków, w których mieściło się Biuro Ochrony Rządu.
Czuł się trochę tak jak w dniu śmierci Marty. Tylko twarde ramy
powinności, które wpoiła mu armia, pozwoliły mu tego dnia wstać, zjeść
coś, ogolić się, umyć i przyjechać do Warszawy. I stać tu teraz, w palącym
słońcu, na ulicy miasta, które przysięgał chronić, a które go zdradziło – nie
dosłownie miasto, ale raczej to, co Warszawa stanowiła jako siedziba
administracji i rządu. Odrzuciła go i wypluła niczym dziecko miotające
w kąt połamaną i zużytą zabawkę. Tak czuł się Radek, patrząc na budynek
po drugiej stronie ogrodzenia, kłębiącą się ciżbę ludzi, także znajomych,
kumpli i ostatnich skurwysynów. Mechanicznie palił papierosa, choć czuł,
że ma coraz silniejsze mdłości. Zacisnął jednak zęby, bo honor oficera nie
pozwoliłby mu na to, aby tu, na ulicy, na środku Mokotowa puścić pawia na
trotuar. Choć ochotę miał wielką.
Palił więc i patrzył, jak przed wejściem tłoczy się duża grupa ludzi.
Wszyscy w garniturach i pod krawatami, każdy z teczką pod pachą. W tych
teczkach – różnych, czy to eleganckich, skórzanych, czarnych lub
brązowych aktówkach, czy to zwykłych, cienkich, papierowych – wszyscy
trzymali całą swoją przeszłość. Przeszłość, która miała zaważyć na ich
przyszłości. Sztylc dobrze wiedział, co w nich mają: swoje ankiety
bezpieczeństwa, które wypełniali – upokarzający bilet wejściowy do nowej
służby. Sam miał w ręku taką teczkę.
Niektórych Sztylc znał osobiście, innych kojarzył z korytarzy centrali.
Jego uwagę przykuł jeden fakt: większość zgromadzonych, może około
osiemdziesięciu procent, stanowili ludzie młodzi, w okolicach trzydziestu,
czterdziestu lat. Było kilku starszych, ale niewielu.
W tłumie rozpoznał oczywiście Biedę; jak zwykle zbyt głośnego
i nadmiernie gestykulującego. W końcu dojrzał także chłopaków
z wydziału w Legionowie. Był więc Ponury, z miną idealnie obrazującą
jego ksywę, był Potworek, byli Rafi i Endriu. Stali trochę z boku, trzymając
się razem, ostentacyjnie z daleka od Biedy. Tak jakby nie chcieli być
kojarzeni z tłumem przy bramie. W sumie nie dziwił się chłopakom. Do
ambasady rosyjskiej było rzut beretem, a tylko kompletny polityczny idiota
albo ktoś, kto dopiero wrócił z półrocznej misji na Spitsbergenie, mógł nie
wiedzieć, co za grupa tłoczyła się właśnie przy koszarach BOR.
Sztylcowi przemknęła nawet przez głowę myśl, że może specjalnie
zrobiono to w tak eksponowanym miejscu i specjalnie nie wpuszczają
zgromadzonych do budynku, by obcy mieli czas na swobodną obserwację.
Odrzucił ją jednak jako paranoiczną i sam zbeształ się w duchu za uleganie
czarnowidztwu. Cisnął papierosa na chodnik i z poczuciem coraz głębszej
beznadziei przeszedł przez ulicę.
Papieros dopalał się z wolna. Lekki powiew wiatru porwał resztki
popiołu i zaniósł je kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie przy chodniku, pod
rachitycznym drzewkiem, zaparkowany był nierzucający się w oczy szary
citroën.
W normalnych warunkach Sztylc zainteresowałby się stojącym
samotnie autem, ale warunki nie były normalne, a on miał na głowie więcej
problemów niż włosów, dlatego nie rozglądał się szczególnie. Nie zauważył
więc szarego citroëna i dwóch siedzących w nim mężczyzn. Nie widział,
jak jeden z nich błyskawicznie wyciąga z torby niezwykle nowoczesny
aparat cyfrowy i robi serię zdjęć. Po chwili citroën ruszył i skręcił w ulicę
Iwicką. Tego Sztylc też nie widział, choć do jego uszu dotarł dźwięk
włączanego silnika. Nie słyszał też słów piosenki, którą zanucił pasażer.

Te ogromne miasta
I pustka w pociągach,
Ni brzegu tu, ni dna.
Zaczynasz znów od zera,

Tu zimna wojna trwa.


Strumieniem płynie czas,
On wcale nie zwariował,
Lecz o tym nie wiedziałaś… 1

Umknęło mu też, że ten, który nucił – barczysty mężczyzna o dziobatej


cerze – rozciąga usta w drapieżnym uśmiechu. On przynajmniej mógł
zaliczyć to popołudnie do udanych.

***

Sztylc podchodził do grupki swoich kumpli z byłej jednostki.


Brakowało tylko Winiarskiego, który siedział na dupie w Bagdadzie
i bimbał na nowe porządki. Miał robotę.
– Siema, bandyci – przywitał się kolejno Sztylc z kwaśnym uśmiechem.
– Cześć. Zdążyłeś z tych swoich Siedlec? To kawałek, a te chuje –
pokazał oczami w stronę centrum – wysłali wczoraj o czwartej faks w teren
o tym spędzie – rzucił przez zaciśnięte zęby Endriu. Wyjął paczkę
papierosów i podsunął ją Radkowi. Ten odmówił ruchem głowy.
– Też dostałeś od jaśnie wielmożnej komisji dokument, iż podała
w wątpliwość twoją prawdomówność? – spytał Potworek z szyderczym
uśmiechem, niedbale strząsając popiół na chodnik.
– Wszyscy dostali – odparł Radek. Jakoś nie miał nastroju na słowne
przekomarzanki.
– Czyli, kurwa, co? Wszyscy obligatoryjnie jesteśmy kłamcami? –
rzucił Potworek.
– Widzisz, jakbyśmy byli kłamcami, to pół biedy, ale wczoraj
widziałem naszego nowego pana i władcę w telewizji…
– Pośród świty przydupasów – wszedł mu w słowo Rafi.
– Twierdził, że jesteśmy bandytami – dokończył Sztylc.
– Wino do mnie wczoraj dzwonił z Iraku – powiedział nieoczekiwanie
Ponury. Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
– Prosił o info, o co tu chodzi, bo do niego do domu też przyszło takie
pismo. Chłop zapierdala po pustyni i zastanawia się, kiedy mu sadry 2 dupę
odstrzelą, a centrala zamilkła i rozkazy przychodzą z dupy albo wcale.
– Eeee? – jęknął z niezbyt mądrą miną Toporek.
– Ty co? Kozę udajesz? Normalnie! Wino twierdzi, że te rozkazy to
pisze teraz albo ktoś najebany, albo pojebany – warknął Ponury.
– Wal się! A jak jesteś taki mądrala, to…
– To, kurwa, co?!
– Panowie oficerowie… – Sztylc zrobił krok do przodu, bo jeden
i drugi już zaciskali pięści.
– Uspokój się jeden z drugim – warknął, mierząc Toporka i Ponurego
wzrokiem. – Cyrki tu chcecie robić? Na oczach tych chujów? Spokój,
kurwa. Obaj!
Poskutkowało. Mężczyźni sapnęli, pozgrzytali zębami… ale odpuścili.
– Mów, Jacek – odezwał się Sztylc.
– No… – stropił się lekko Majewski – co tu gadać. Pytał, co tu się
odpierdala, i tyle.
– Wiesz, on przynajmniej wie, z której strony ma wrogów. A tu
widzisz, z dnia na dzień stałem się bandytą z metodami UB, SB i chuj wie
kogo jeszcze, może i KGB – powiedział Radek ze sztucznym śmiechem.
Cieszył się, że udało mu się zdusić w zarodku spór. Ostatnie, czego
potrzebowali, to spięcia między nimi. Nagle niedaleko od nich, zaczął się
jakiś ruch.
– Co jest? – rzucił Rafi do stojącego najbliżej wąsacza, którego Sztylc
kojarzył z widzenia. Był to chyba kapitan czy major z Pomorza, którego
kiedyś na jakiejś imprezie chciał bić Winiarski. Radek ledwo go wtedy
powstrzymał. Było to rok czy dwa lata wcześniej. W innym życiu.
– Wpuszczają – powiedział wąsacz ochrypłym głosem. Zapach
przetrawionego alkoholu, który do nich dotarł, świadczył, że bynajmniej nie
spędził nocy na lekturze Kandyda. Tłum oficerów drgnął i zaczął się
przemieszczać.

***

Faktem było, że z pierwszym dniem października 2006 roku Wojskowe


Służby Informacyjne przestały istnieć. W centrali zaroiło się od cywili jak
od stonki na polu kartofli. Przez kilka dni nie odzywali się do nikogo
i spoglądali na oficerów jak na zabójców i gwałcicieli. Przełom nastąpił
szóstego października. Cywilne niemowy w końcu się obudziły. I zaczęły
wysyłać faksy do jednostek terenowych.
Wysłanie takiego faksu dzień wcześniej o godzinie szesnastej było albo
głupie, albo złośliwe. O tej godzinie przez „stany osobowe” wydziałów
przebiegał istny huragan ludzi z obiektów. Szanse na zastanie kogoś o tej
porze były równe zeru. To był problem numer jeden. Problemem numer
dwa było to, że jeśli nawet ktoś odebrał tenże faks, to jeszcze musiał
dostarczyć go do adresata. A w faksie stało jasno: wszyscy oficerowie WSI
mają się stawić następnego dnia, o godzinie dziesiątej, przy ulicy
Podchorążych w Warszawie. Celem miała być „weryfikacja”. I zaczynały
się schody, bo jeśli wezwany miał dojechać do centrali z Kołobrzegu lub
Żagania, to zadanie z trudnego stawało się niewykonalne.
Kolejnym kuriozum było to, że w wydziałach terenowych WSI nikt nie
powinien przebywać ani pracować. Pierwszego października 2006 roku
WSI skonały. Następczynią instytucji została Służba Kontrwywiadu
Wojskowego, w której nikt z oficerów wydającej ostatnie tchnienie WSI nie
został de iure zatrudniony. Tak więc oficerowie z WSI powinni byli co
najwyżej być do dyspozycji Departamentu Kadr. I oczekiwać na wezwanie
tej instytucji, a nie trafiać z automatu do SKW. Ale tyle teorii. Jakkolwiek
by było, nowa służba zaczynała działanie od łamania prawa. Nasuwało się
pytanie, czy robią to z premedytacją, czy po prostu są głupi. Sztylc nie
mógł tego jeszcze zrozumieć. A może nie chciał.
– Kurwa, wczoraj w Wiadomościach jakiś łysy parszywiec, co miał
mordę jak zgniła cebula, mówił, że w WSI osiemdziesiąt procent to bandyci
z WSW – rzucił wściekły Potworek.
– Może to prawda – powiedział zrezygnowanym tonem Endriu.
Przekrwione oczy świadczyły o tym, że on też stoczył poprzedniego dnia
nierówny bój z czymś cięższym niż kieliszek domowej nalewki.
– Co ty pierdolisz? Jaka, kurwa, prawda?! Spójrz pod bramę. Ilu tam
widzisz starych chujów? Bo ja prócz tej berlinki Biedy żadnego. No, może
dwóch – żachnął się Ponury. Sztylc przewrócił oczami. Ponury był tego
dnia naprawdę nie w sosie. Ale sytuację rozładował sam Endriu.
– Berlinki? – zdziwił się, unosząc z zaciekawieniem brew.
– Jak wolisz, to parówy – wytłumaczył Radek, który akurat załapał
kulawy żarcik Ponurego.
– Ty, a tak właściwie… to gdzie jest choćby Gnom? – zapytał cicho
Rafi, mając na myśli zastępcę Biedy z wydziału w Legionowie. Jednak nie
na tyle cicho, aby nie dosłyszał tego ktoś idący przed nimi. Przepity
wąsacz, major Grzechowiecki, pośpieszył z odpowiedzią.
– Część starych olała tę szopkę. Choć raz unieśli się honorem i nie
przyszli do nowego pana błagać o pracę – stwierdził ciężkim głosem.
– A Obol? – rzucił Potworek. Grzechowiecki skrzywił się tylko
i machnął ręką.
– Siedzi pewnie na Ursynowie… – dodał coś jeszcze, ale Sztylc potknął
się na nierówności chodnika i nie dosłyszał.
– Wiedzieli, że roboty nie dostaną, a nie chcieli być szmaceni –
podsumował Ponury.
– To w końcu ilu tych starych było w firmie? – Endriu nie ustępował.
– No kurwa, ilu? Cały damski chuj! Policz sobie. Jak firma istnieje od
dziewięćdziesiątego roku, to masz siedemnaście lat, nie? Raz w roku jest
trzydziestoosobowy kurs dla kontry i raz na dwa lata też
trzydziestoosobowy dla wywiadu – odpowiedział spod wąsa
Grzechowiecki. Ponieważ przy bramie znowu coś się zakorkowało, grupka
przystanęła, a on kontynuował: – Masz rachunek prosty jak włos Mongoła.
Siedemnaście razy trzydzieści to… – major liczył chwilę w milczeniu – …
to pięćset dziesięć, tak? Dodaj do tego osiem razy trzydzieści i masz
dwieście czterdzieści. To ci daje siedmiuset pięćdziesięciu chłopa, nie?
– Yhy – mruknął niepewnie Endriu.
– To teraz dodaj do tego logistykę, kadry i finanse. I jeszcze ze stu
pięćdziesięciu cywilnych. A firma liczy w całości z tysiąc pięciuset ludzi.
No i z tego takich prawdziwych starych czerwonych chujów z WSW będzie
wszystkiego może ze stu.
– Plus superchuj Bieda, to razem daje stu jeden – mruknął Ponury.
– A biologia też robi swoje – mówił dalej wąsaty major. Radek w końcu
przypomniał sobie, że Grzechowiecki był z techniki operacyjnej. Nie
dziwota, że nawet na kacu liczył jak kalkulator.
– To jak tym bladziom z prawej partii wyszło to osiemdziesiąt procent?
No nie składa się – powiedział Endriu.
– Bo te wały prawdziwą historię Polski kończyli, nie matematykę –
szyderczo stwierdził Sztylc.
– Nie ma kierunku studiów prawdziwa historia Polski – wtrącił Endriu
z przekonaniem.
– Uwierz mi, Andrzejek, dla niektórych jełopów stworzyli taki kierunek
na tajnych kompletach w warszawskich kanałach – rzucił smętnie
Majewski.
Tamten może by i kontynuował temat, ale zmęczony i zrezygnowany
tłum zafalował i znowu drgnął. Sztylcowi skojarzyło się to ze śmiertelnym
skurczem. Odrzucił od siebie tę myśl. Widać na bramie znowu się coś
ruszyło.
– Wchodzimy – krzyknął głośno ktoś z przodu.
Byli oficerowie Wydziału WSI w Legionowie spojrzeli na budynki
BOR i ruszyli. Radek wyłączył telefon. Przy wejściu spisywano ich
kolejno, każąc się wylegitymować. Odebrano im też komórki.
Kiedy wszyscy weszli za bramę, nakazano im iść główną drogą
wewnętrzną koszar do jednego z dwupiętrowych budynków, gdzie znów
wszyscy musieli grzecznie czekać przed drzwiami.
Ciągnęło się to w nieskończoność. Stali, palili, toczyli małe nerwowe
rozmowy o niczym. O obejrzanych filmach, wypitej poprzedniego dnia
wódce, zaliczonych ostatnio dziewczynach… O wszystkim, tylko nie
o czekającym na nich w środku wezwaniu. A czas płynął. Ktoś rzucił, że
nie ma jeszcze wszystkich członków komisji. Radek spojrzał na zegarek.
Dochodziło południe. Zmarnowali niemal dwie godziny. Pokręcił głową
z niesmakiem. Jeśli to nie była próba upokorzenia ich, to co nią było?
Niektórzy zaczynali reagować coraz bardziej nerwowo.
Koniec końców, zaczęli ich wpuszczać niemal kwadrans po południu.
Długi wąż zmęczonych, niepewnych i przygnębionych mężczyzn drgnął
i zaczął znikać w budynku.
Sztylc zobaczył w drzwiach znajomą twarz. Był to chłopak z jego fali 3
na Zmechu 4 nazwiskiem Kolanko. Cztery lata służyli razem w plutonie.
Radek widział go ostatni raz kilka lat wcześniej, na jakiejś absurdalnej
szwancparadzie. Kolanko przy kwalifikacji do jednostek dostał przydział od
razu do BOR. Wszyscy wiedzieli, że dzięki tatusiowi, ale nikt się nie
dziwił. Kto miał plecy, ten korzystał, a Maćka akurat Radek zapamiętał
z czasów zmecholskich dość pozytywnie. Nawet podczas tamtej parady
kilka lat temu nie zadzierał zbytnio nosa. Może dlatego, że Sztylc był już
wtedy w WSI.
Ruszył więc do znajomego. Wyróżniający się czarnym garniturem
i ciemnymi okularami Kolanko koordynował wpuszczanie oficerów WSI
do budynku. Towarzyszyło mu dwóch całkiem rosłych kaprali BOR
w mundurach polowych.
– Maciek! – zawołał Sztylc i uniósł rękę. – Ej, Kolon!
Borowik podniósł głowę, dostrzegł Radka. Nawet przez ciemne okulary
widać było, że poznał. Ale zamiast choćby się uśmiechnąć, Kolanko
zareagował dziwnie. Otworzył usta, cofnął się. Odwrócił głowę, ignorując
zupełnie wyciągniętą ku niemu rękę.
Sztylc poczuł, jakby ktoś dał mu w twarz. Zbladł.
– Jak ktoś się, kurwa, chujem urodził, to skowronkiem nie umrze –
powiedział na głos, patrząc prosto w ciemne okulary byłego kumpla ze
Zmechu. I wtedy zaktywizowali się kaprale z BOR. Obaj, jak na komendę,
dali krok w kierunku Sztylca. Jeden wyciągnął rękę, chyba chcąc go
odsunąć.
– Gdzie, do kurwy nędzy, z łapami do oficera, kapralu? – Głos
Ponurego postawił borowika do pionu. Radek kątem oka dostrzegł, że za
nim, prócz Ponurego, stali też Endriu, Potworek i Rafi. Zauważył także
młodziaka nazwiskiem Wilczyński, który niedawno skończył kurs i trafił do
Legionowa oraz trochę skumplował się z Rafim. Biedak miał pecha.
Jeszcze nie zaczął na poważnie służby, a już został bandytą.
Z borowików zeszło powietrze, gdy dostrzegli przewagę liczebną
i zacięte, posępne twarze oficerów WSI. Stracili rezon i zaczęli z ukosa
spoglądać na swojego przełożonego. Twarz Kolanka zmieniała kolor od
białości po odcień bardzo czerwonego buraka. W końcu wykrztusił słabym
głosem:
– To ty, Radek? Nie poznałem cię…
– Nie poznałeś? – zapytał przeciągle Sztylc, choć w środku aż się
w nim gotowało. – To popuść krawata, bo ci krew do mózgu przestała
dochodzić. A oczy chyba pizdami zarosły – powiedział wolno i dobitnie, po
czym odwrócił się w stronę drzwi. Za plecami miał cały czas swoich
kumpli z Legionowa. I jednego byłego już kolegę. Przeszli przez duże
dwuskrzydłowe drzwi, zostawiając za sobą funkcjonariuszy BOR.
– Widzisz, Młody, jak to się, kurwa, ludzie zmieniają? – rzucił do
Wilczyńskiego Rafi.
– A pewnie Radzio jeszcze nie tak dawno pił z nim wódkę. – Potworek
uśmiechnął się złośliwie. Chciał chyba jeszcze coś powiedzieć, ale Sztylc
odwrócił się, popatrzył na niego. Tamten zająknął się, zamilkł.
– Tak to właśnie wygląda weryfikacja… – rzucił nagle, pozornie od
czapy, Ponury. Radek nie wiedział, czy Majewski ma na myśli to, co czeka
ich na pierwszym piętrze, czy sytuację z Kolankiem sprzed chwili.
Postanowił jednak nie dociekać. Nie miał na to cienia ochoty. Znowu robiło
mu się niedobrze. Zanim dotarli na pierwsze piętro, czekała na nich
następna niemiła niespodzianka. Schody były ogrodzone barierką, a jedyne
wejście prowadziło przez bramkę wykrywacza metali. Oni naprawdę
traktowali ich jak przestępców. Sztylc nie wiedział, czy był bardziej
upokorzony, czy wkurwiony. Musiał nawet zdjąć pasek od spodni.
Za bramką stała młoda dziewczyna. Ni ładna, ni brzydka – ot, zwykła
blondynka o średniej długości włosach. Miała dość duży dekolt, choć biustu
było w nim stosunkowo niewiele. Na szyi nosiła spory srebrny krzyżyk,
zwieńczony orzełkiem w koronie. Wypinała pierś jak jakaś niedopieszczona
kocica, jakby chciała zaakcentować ten symbol. Radek w młodości miał
podobny. Dostał go od matki. Z oczu blondynki wyzierała arogancja. Za jej
plecami były otwarte drzwi do pokoju. Sztylc nie mógł dojrzeć, co
znajdowało się w środku.
– Panowie, tu proszę składać ankiety bezpieczeństwa – zarządziła
rozkazującym tonem. Sztylc położył ankietę, którą wyjął z papierowej
teczki, i czekał. Dziewczyna z mizernym biustem i orzełkiem popatrzyła na
niego wrogo.
– Proszę przechodzić na górę – fuknęła jak najprawdziwsza kotka.
– Ja tu nie położyłem gazety, tylko ankietę bezpieczeństwa. Są w niej
moje dane osobowe, a nie cenniki świń do uboju, panienko – odszczeknął
wkurwiony Sztylc. Za jego plecami stanął nagle Ponury.
– I co? – odpowiedziała niezbyt mądrym tonem.
– A to, proszę panienki, że taką ankietę trzeba zarejestrować. Pani
rozumie powagę sytuacji czy tylko za regulację ruchu tu robi? – wtrącił się
Ponury.
Dziewczyna zrobiła się czerwona na twarzy. Cała buta zniknęła nagle,
a wypięty biust zmalał jeszcze bardziej. Ogłupiałym wzrokiem próbowała
szukać ratunku w głębi otwartego pokoju, z którego na głośną wymianę
zdań wyłonił się nagle komiczny osobnik. Był to mały, nieco otyły
człowieczek z resztkami włosów przyczesanymi w groteskową grzywkę.
Na nos założył okrągłe okulary w drucianych oprawkach. Wyglądał jak
John Lennon po trzydziestu latach jedzenia podłej pizzy, picia jeszcze
podlejszego piwa i absolutnego braku sportu. Na czole perlił mu się pot.
Jego okrągłe bryle lekko zaparowały. Sztylc z odległości ponad dwóch i pół
metra czuł zapach jego potu. I strachu. Radek niemal się uśmiechnął.
Sytuacja stawała się absurdalna.
– Yyyy, eee, zaraz…
– Co? – spytał nerwowo Sztylc.
– Zaraz to u Cyganki na piździe! – huknął Endriu. – Kim ty, kurwa,
jesteś, czterooki? Ja pierdolę, co za cyrk – zaklął na koniec cicho,
aczkolwiek słyszalnie.
Na pobliskich schodach pojawił się nagle wysoki, szczupły mężczyzna
w dżinsach i kraciastej koszuli. Mógł mieć około pięćdziesięciu lat,
a wyglądem przypominał rockmana z jakiegoś drugoligowego zespołu.
Brakowało mu tylko kowbojskich butów.
– Co się tu dzieje, pani Bernadetto? – zapytał dziewczynę, ignorując
resztę. Miał spokojny, choć stanowczy głos.
– Panie harcmis… znaczy się… melduję, że oni chcą, by zarejestrować
ich ankiety bezpieczeństwa.
– Kurwa, harcerze?! Nie wierzę! – usłyszał za plecami sapnięcie Sztylc.
Sądząc po intensywnym zapachu przetrawionego alkoholu, musiał to być
ów wąsaty major. Tłum, który zdążył się zgromadzić po drugiej stronie
bramki, zaczął wydawać gniewne pomruki. Radkowi zdawało się, że
usłyszał nawet jakiś gwizd.
– Nie „oni” panienko, ale oficerowie Wojska Polskiego. I nie chcą, lecz
domagają się, bo takie są przepisy. Jak się człowiek jakiejś pracy
podejmuje, to powinien się zapoznać z obowiązkami – powiedział dość
głośno Sztylc.
– Spokojnie, panowie, ankiety będą rejestrowane – próbował
zapanować nad sytuacją Rockman, unosząc ręce w pojednawczym geście.
– Mają być rejestrowane przy nas. To nie kwit na węgiel, ale poufne
dane osobowe oficerów i ich rodzin! – rzucił gdzieś zza pleców Radka
Endriu.
– Właśnie będziemy to robić – powiedział niespiesznie Rockman, który
chyba słyszał coś o postępowaniu z dokumentami niejawnymi… choć
Sztylc zaczął w to powątpiewać.
Dziesięć minut później znalazła się książka rejestracji dokumentów.
Przyniósł ją funkcjonariusz BOR. Radek podejrzewał, że na szybkiego
pożyczyli czystą książkę z jednostki biura. Pokwitował w niej rejestrację
swojej ankiety. Kiedy mijał już nienadętą dziewczynę, która przestała
dumnie wypinać pierś do przodu, nagle wpadł mu do głowy złośliwy
pomysł. Zatrzymał się obok blondynki i powiedział głośno:
– Czuwaj!
– Czuwaj! – automatycznie odpowiedziała zaskoczona patriotka.
Przez hol, w którym stali stłoczeni oficerowie, przetoczyła się fala
gromkiego, serdecznego rechotu. Jak lotem błyskawicy rozeszło się, że
ekipa nowych wodzów to harcerzyki.
– Panienka z drużyny Stokrotek czy Dmuchawców? – zadrwił Endriu,
który w szkole średniej był drużynowym. Dziewczyna nic nie
odpowiedziała. Właśnie starała się ukryć dramatycznie czerwoną twarz
w książce rejestracji. Minę miała tak żałosną, że Sztylcowi niemal zrobiło
się jej żal.
– Masz jasność, gdzie ich tak indoktrynowali? – rzucił do Ponurego,
gdy ten znalazł się za nim na schodach.
– To jest, kurwa, niewiarygodne – odpowiedział Majewski cicho. Nie
było w jego tonie tej agresywno-szyderczej nuty, co jeszcze kilka minut
wcześniej.
– Ano. Ciekawe, kto ich tak… – ciągnął Radek, gdy wchodzili na górę.
– Oni naprawdę wierzą, że jesteśmy bandytami – dodał Ponury. Tym
razem naprawdę smutno.
– No to już wiesz, że cała ta komisja to szopka, żeby nas wypierdolić
z firmy – dojaśnił gorzko starszy oficer.
Na piętrze, tuż przy schodach stało biurko. Siedział za nim
funkcjonariusz BOR w stopniu plutonowego.
– Kurwa, funy 5 tu rosną jak pieczarki na gnoju – zaklął pod nosem
Radek.
– Dowody, proszę – odezwał się plutonowy, udając, że nie słyszał
złośliwej uwagi oficera WSI. Sztylc wyciągnął dokument z portfela.
Zobojętniał. Tymczasem Ponury nerwowo przeczesywał kieszenie.
W końcu z nietęgą miną odwrócił się w stronę schodów.
– Zostawiłem portfel w torbie, którą musiałem dać do depozytu – rzucił
w stronę Radka. Ten kiwnął głową. Patrzył, jak plutonowy wpisywał dane
do zeszytu w kratkę. Nie wyglądał na zarejestrowany.
– To pański zeszyt? – spytał niewinnie. Odpowiedziała mu cisza.
Szczawik nie podniósł nawet głowy.
– To pana zeszyt? – powtórzył nieco głośniej Radek. Czuł, że zaczyna
mu szumieć w skroniach, a oczy zachodzą czerwienią.
– Nie, służbowy – burknął borowik, wciąż nie unosząc oczu znad
kajetu. Tego było za wiele.
Ręka Radka wystrzeliła do przodu i walnęła w biurko z hukiem
wystrzału. Młody funkcjonariusz wreszcie ruszył głową i popatrzył
zbaraniałym wzrokiem.
– Plutonowy… – Radek rzucił okiem na plakietkę – …Wrześniak.
BACZNOŚĆ, kurwa! Oficer do ciebie mówi, chuju plastrowany! Postawa,
kurwa, twoja, w tę i nazad!
Zszokowany plutonowy zerwał się i wyprężył jak struna.
– Jakim chujem to jest niezarejestrowane? I skąd mam, kurwa,
wiedzieć, do czego wykorzystacie moje, kurwa, dane?! – Sztylc był
niewysoki, Wrześniak miał nad nim przewagę paru centymetrów, ale w tej
chwili wyglądał jak wystraszony szczeniak.
– Bo…
– Bo, kurwa, co? – warknął Radek. Ten arogancki szczawik zirytował
go do reszty.
– Bo taki mi dali – wykrztusił w końcu nieszczęsny borowik.
– Wołaj mi tu oficera! – rozkazał Radek.
– Ale ja nie mogę opuścić posterunku!
– „Ja” to w wojsku dupa albo generał! Albo, kurwa, dzwoń, albo wołaj
pomocy. Bo moje dane personalne to nie szlaczek w zeszyciku
przedszkolaka. Pojęliście, plutonowy?
– Tak jest – odpowiedział nerwowo szczawik. Wyciągnął telefon
komórkowy z kieszeni. Jeszcze trochę, a by Radkowi zasalutował. Po
chwili zjawił się jakiś inny młodziak, tym razem z dystynkcjami sierżanta.
„Chryste, dzieci tu awansują?” – pomyślał Radek.
– Zeszyt jest niezarejestrowany – rzucił krótko Sztylc.
– No i co?
– No i gówno. Jak nie wiesz co, to wołaj kogoś, kto tu za ochronę tego
burdelu odpowiada!
Sierżanta wymiotło. Z pokojów po obu stronach korytarza wychylały
się zaciekawione krzykiem głowy. Ale jedno spojrzenie na
rozwścieczonego Sztylca wystarczało, by szybko chowały się z powrotem.
O dziwo, chwilę później wbiegł truchtem po schodach ten sam
grubawy, spocony okularnik, który przewinął się już na dole. W pulchnych
dłoniach krzepko dzierżył zarejestrowany, przesznurowany zeszyt. Burknął
coś pod nosem, nie patrząc na Sztylca, i zabrał plutonowemu feralny
notatnik. Potem poszło z górki. Niecałe dwie minuty później Radek minął
posterunek plutonowego, który zasalutował przepisowo i dał spocznij.
Sztylc przeszedł korytarzem, wzdłuż którego naklejone były kartki
z literami. Szybko zrozumiał, że pogrupowano ich alfabetycznie. Wypatrzył
kartkę R – S – T. Wskazywała mu drogę. Wszedł na górę i ruszył w stronę
pomieszczenia, w którym urzędowała komisja weryfikacyjna. Na korytarzu
czekało już kilku innych oficerów byłych WSI. Nikt nie garnął się do
rozmowy. Sztylc też nie, a tych, którzy siedzieli pod ścianami, nie kojarzył.
Opadł ciężko na wolne krzesło i rozejrzał się. Po obu stronach korytarza
znajdowały się pokoje, w których – jak mu się zdawało – urzędowali
przesłuchujący ich weryfikatorzy. Wytężył wzrok i spojrzał na kartkę
wiszącą przy drzwiach najbliższego z pomieszczeń. Nie było na niej
nazwisk weryfikatorów, zresztą pewnie i tak by mu nic nie powiedziały.
Tylko to samo oznaczenie literowe, co niżej – R – S – T. Czyli był na
miejscu.
– Pojedynczo? – zapytał siedzącego najbliżej krępego blondyna
w stalowym mundurze lotnika i z dystynkcjami kapitana na epoletach.
Blondyn miał spore zakola i ponure spojrzenie. Gapił się na ścianę, jakby
miał mu się tam objawić Święty Józef z Kupertynu – patron pilotów.
– Tak – odparł krótko, zaszczycając Sztylca tylko przelotnym
spojrzeniem.
– Wie pan, jak to wygląda? Ile trwa?
– Różnie. Czasem wychodzą po godzinie, czasem po pół – odrzekł,
ociągając się, kapitan.
– Radek Sztylc jestem. – Podali sobie ręce.
– Szarzyński. Z Dęblina. A pan, pułkowniku?
– Legionowo. A niech pan powie… o co pytają?
Kapitan drgnął, jakby obudzony z głębokiego snu. Wreszcie spojrzał
Radkowi prosto w oczy. W jego spojrzeniu widać było strach. I rezygnację.
– O głupoty, pułkowniku Sztylc. O najdurniejsze głupoty, jakie pan
w życiu słyszał. A na głupie pytania nie ma mądrych odpowiedzi – odrzekł
drewnianym głosem Szarzyński. A potem wrócił do kontemplowania
ściany.
Radek pokręcił z niesmakiem głową i podszedł do okna skierowanego
na podwórze. Wyjął ostatniego papierosa, a z pustej paczki zrobił
prowizoryczną popielniczkę i otworzył okno. Zanosiło się na kolejne długie
oczekiwanie…
– Całe szczęście, że kupiłem dwie ramki fajek – pomyślał, zaciągając
się dymem.

***

Godzinę i dwa papierosy później z pokoju R – S – T wyszedł oficer,


którego Sztylc kojarzył. Był to Andrzej Rowaczyński z wydziału w Gdyni.
Komandor podporucznik, czyli major, przekładając na wojska lądowe.
Radek znał go z kursu podstawowego w Janówku. Ochraniał którąś
z flotylli, ale Sztylc nie pamiętał którą. Rowaczyński, smagły szatyn
z wąsem, stanął blady pod drzwiami. Wyjął lekko drżącymi dłońmi paczkę
papierosów i zaczął nerwowo obmacywać kieszenie w poszukiwaniu
zapalniczki.
– Andrzej! – zawołał Radek cicho. Rowaczyński podniósł wzrok
i rozpoznał Sztylca. Przywitali się zdawkowo.
– Masz. – Sztylc wyciągnął zapalniczkę i podał komandorowi. Tamten
zapalił, zaciągnął się nerwowo dwa razy.
– Dzięki, Radek – powiedział w końcu. Spojrzenie miał ciemne jak
niebo nad Formozą w czasie sztormu.
– Jak jest? – zapytał po chwili ciszy Radek.
Rowaczyński przysunął się lekko, spojrzał za siebie. Pochylił się
w stronę Sztylca.
– Kurwa, to banda imbecyli! W dupie mieli ochronę
kontrwywiadowczą obiektów i sprawy, jakie prowadzę! Ty wiesz, o co
mnie pytali? Kurwa, nie uwierzysz! O mojego dziadka! O to, gdzie walczył
w czasie wojny. A potem co mój ojciec robił w grudniu siedemdziesiątego!
A skąd ja mam, kurwa, wiedzieć, co robił, jak miałem wtedy cztery lata?
Kurwa! – bluznął złością kapitan. – Ty wiesz, że oni nie mają pojęcia
o tym, jakie obiekty chroniłem? Rozumiesz to?! Komisja, która cię
przesłuchuje, nie ma pojęcia o twojej pracy! Kurwa, Radek, to jest jakiś
pierdolony Monty Python!
Kontrwywiadowca spojrzał nerwowo na zegarek. Widać było, że
weryfikacja w jego przypadku raczej nie skończy się zaproszeniem do
nowej służby.
– Cześć, Radek. Trzymaj się, idę. Wracam do Gdyni. Jutro mam
rozmowę z armatorem. Pierdolę ten syf. – Rowaczyński mówił coraz
szybciej i głośniej.
Wyciągnął do Radży rękę, ten machinalnie uścisnął dłoń marynarza.
Nie był w stanie nic więcej z siebie wykrztusić.
– Nie po to kończyłem Akademię Marynarki Wojennej, by mnie
traktowano jak szmatę. Będę pływać dla obcego i trzepać kasę. Łachy
piździelce mi nie robią! – Teraz mówił głośno, odchodząc w głąb korytarza.
Sztylc mruknął coś, ale nie mógł się ruszyć. Czuł, jak ogarnia go
znużenie. Andrzej wyrzucił niedopałek, ale ten zamiast wpaść do
popielniczki, wylądował na podłodze. Komandor podporucznik przydeptał
go butem i ruszył w stronę schodów. Sztylcowi przypomniało się, że zanim
trafił do kontrwywiadu WSI, Rowaczyński był głównym mechanikiem
okrętowym na jednej z łajb w 3. Flotylli Okrętów w Gdyni.
– Tu nie wolno palić! – Dało się nagle słyszeć głos plutonowego
Wrześniaka, który dopiero teraz sobie uświadomił, że na końcu korytarza
uchylono okno i od dobrych dwóch godzin kopcono papierosy.
– Przecież już, kurwa, nie palę. A w ogóle to w dupę mnie pocałuj! –
wydarł się Andrzej, mijając borowika, który najwyraźniej nie miał
szczęścia do oficerów WSI. Radek westchnął ciężko. Chciał też zapalić,
gdy drzwi otworzyły się znowu i wyjrzał z nich jakiś człowiek.
Podpułkownik Radosław Sztylc zwany Radżą wiedział, czyje nazwisko
usłyszy, zanim tamten otworzył usta.

***

Pomieszczenie, w którym siedziało trzech członków komisji, było


przygotowane w trybie na szybko i niedrogo. Wcześniej mogła to być sala
wykładowa funkcjonariuszy BOR. Członkowie komisji siedzieli za dwoma
złączonymi stołami. Za plecami mieli ścianę z godłem, dwie szafki, na
których walały się jakieś papiery i szpargały. Na stołach zaś leżały teczki
personalne. Sztylc naoglądał się ich dość w swoim życiu. Nie trzeba było
przenikliwości Einsteina, by się domyślić, że były to teczki oficerów.
W nich – cieńszych, grubszych, mniej lub bardziej zużytych – zawierało się
całe zawodowe życie ludzi, którzy siadali naprzeciwko tych trzech
ponurych, milczących sfinksów.
Jeden mały stolik.
Krzesło.
W głowie Sztylca rozbrzmiewały echem słowa: „przed komisją
weryfikacyjną staje podpułkownik Radosław Sztylc, lat trzydzieści pięć,
wdowiec, bez dzieci…”. Zachciało mu się śmiać. Sytuacja była
surrealistyczna, a on zaczynał mieć wrażenie, że jest aktorem i gra w jakimś
obłąkanym remake’u Psów. Czuł, że jeszcze chwila takiego stania pod
drzwiami i wybuchnie gromkim, nerwowym śmiechem wariata. Bo
przecież to, co się tutaj działo, to musiał być sen wariata. Nie było innej
możliwości, żeby on, podpułkownik Wojskowych Służb Informacyjnych
Radosław Sztylc, stawał naprzeciwko jakichś pajaców w cywilnych
łachach, którzy mieliby decydować o jego być albo nie być. O jego
zawodowym życiu lub śmierci. Jego – oficera, który miał pod sobą kilka
tysięcy ludzi i odpowiadał głową. Swoją i ich.
„Co ja, kurwa, zrobiłem ze swoim życiem, że poniewierają mną jakieś
cywilne łajzy?” – pomyślał Radek z rozpaczą. Już nie było mu do śmiechu.
Teraz czuł tylko gniew. Na siebie, na system, który go tu doprowadził, na
ludzi dookoła, którzy na to pozwolili… A przede wszystkim na NICH: na
tych trzech, którzy teraz mieli zadecydować o jego – JEGO! – życiu.
Targała nim wściekłość. Nie potrafił powiedzieć, co by było, gdyby dano
mu teraz do ręki broń… Poczuł, że coś go boli. Po chwili zorientował się,
że były to zaciśnięte szczęki. Dopiero kiedy ból naprawdę dał mu się we
znaki, uświadomił sobie, że słyszy swoje nazwisko.
– Czy pan mnie słyszy? – pytał go ktoś z głębi sali.
– Słyszę – wychrypiał Radek.
– To proszę się przedstawić – powiedział ten sam głos. Nieco nosowy,
wyraźnie poirytowany. Pytał chyba ten w środku, prawdopodobnie
przewodniczący.
Był najstarszy z całej trójki, siwowłosy i gładko ogolony, w eleganckiej
marynarce. Radek kojarzył go z telewizji – to był jakiś polityk, ale kto…?
Za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć nazwiska, bo i polityką
interesował się umiarkowanie: od wyborów do wyborów oraz wtedy, kiedy
któryś z tej bandy nierobów próbował grzać swój tyłek w ognisku wydarzeń
związanych z armią. Na przykład przyjeżdżał na pokazy do Wesołej. Jako
że kadra wojskowa miała być apolityczna, Sztylc miał o politykach zdanie
wyrobione. I wyrażał je zwykle w słowach powszechnie uznawanych za
obelżywe. In gremio uważał ich za bandę kłamliwych pijawek i kretynów.
Znalazłoby się oczywiście kilku, których cenił, kiedy już otworzyli usta, ale
to naprawdę garstka. Ten, który mówił, raczej do niej nie należał. Był kimś
od spraw społecznych, skojarzył Radek.
Członkowie komisji szeptali coś między sobą, nieszczególnie zwracając
uwagę na stojącego przed nimi oficera. Tak, jakby go nie było. W końcu
siwy mężczyzna gestem wskazał mu krzesło przy stoliku.
– Proszę podać stopień i się przedstawić – rozpoczął.
– Podpułkownik Radosław Sztylc, Zarząd Kontrwywiadu Wojskowych
Służb Informacyjnych, jednostka wojskowa numer…
– Proszę nam powiedzieć – przerwał mu przewodniczący – czy
w trakcie służby spotkał się pan z łamaniem prawa przez oficerów WSI?
Sztylc zbaraniał.
– Słucham? – Miał wrażenie, że się przesłyszał.
– Czy znani panu oficerowie Wojskowych Służb Informacyjnych
dopuszczali się nieregulaminowych działań, mogących nosić znamiona
przestępstwa?
– Nie – odpowiedział Sztylc bez wahania.
– A może pisał pan z tego raporty, gdy spotykał się pan z takimi
działaniami?
„O co tu, kurwa, chodzi? Jakie raporty?” – pomyślał Radek.
– Co pisałem? – zapytał.
Przewodniczący komisji westchnął. Jakby musiał coś tłumaczyć
niesfornemu albo niezbyt pojętnemu dziecku.
– Czy napisał pan raport lub raporty do przełożonego
o zaobserwowanych przez pana przypadkach łamania prawa?
– Raporty o niedociągnięciach w WSI – dorzucił siedzący po prawej
stronie przewodniczącego cichy dotąd mężczyzna o aparycji spłoszonego
jamnika.
– W WSI nie pisze się raportów – odpowiedział Sztylc.
Komisja drgnęła. Tak jak drga pies myśliwski, wyczuwający zapach
krwi.
– Sugeruje pan, że były nieregulaminowe działania, o których nie
powstawały raporty?
Radek poczuł, że opuszczają go siły. Ci idioci naprzeciwko nie mieli
o niczym pojęcia…
– Raporty, proszę pana, pisze się w ABW. W WSI piszemy pisma,
notatki służbowe, uzupełnienia meldunków albo zakłada się i prowadzi
sprawę operacyjnego rozpracowania. Raport jest zarezerwowany do
ukarania albo wyróżnienia żołnierza.
Przewodniczący zjeżył się. Wysunął do przodu szczękę i pochylił się
w stronę Sztylca.
– Pan wie, o co nam chodzi!
– Nie wiem. W wezwaniu, które otrzymałem od komisji, było
wyartykułowane, że powzięła podejrzenia, iż kłamię w ankiecie.
– Właśnie! Członkowie komisji mają wątpliwości, czy poświadczył pan
prawdę, pisząc, że nie miał do czynienia z przestępstwami i ich
ukrywaniem.
W tym momencie do Radka dotarło, czego chciał od niego ten siwy
sfinks. Poczuł gniew. Nie chciał grać w tę grę. Ale jeśli takie było
oczekiwanie…
– Na jakiej podstawie szanowna komisja powzięła takie podejrzenia
i czy mogłaby mi przybliżyć temat? Z tego, co się zorientowałem, to taki
dokument dostał każdy oficer WSI – odparł Radek.
– To my tu jesteśmy od zadawania pytań! – powiedział kategorycznym
tonem szczupły brunet, do tej pory cichy. Miał niezdrową cerę i mroczne
spojrzenie człowieka, który w piwnicy wyczynia dziwne, nieakceptowalne
społecznie rzeczy z psami i kotami. Sztylcowi wydał się odpychający.
Nagle coś przeskoczyło w Radka głowie. Już go skojarzył.
Chudy był przydupasem wiceministra, który pluł na WSI. Biegał za
politykiem z teczką, przypięty do pryncypała jak przyczepa z gnojem do
malucha, podskakująca na każdej dziurze na drodze. Nazywał się, o ile
Radek pamiętał, Strączek. Lub jakoś podobnie.
– To pytajcie, tylko konkretnie – odpowiedział twardo Radek. Miał
dość tej trójki: Siwego, Jamnika i Chudego o złej twarzy.
– Czy był pan kiedykolwiek w czasie pełnienia służby wojskowej
w Rosji? – zapytał brunet.
– Nie.
– A w obwodzie kaliningradzkim?
Radek nie wierzył własnym uszom. Tu się działo coś kuriozalnego.
– Obwód kaliningradzki to też Rosja, proszę pana. No, chyba że na
mapach coś się zmieniło – odparował, uśmiechając się złośliwie.
– Pan sobie kpi! – zaperzył się Strączek.
– Gdzieżbym śmiał. Odpowiadam tylko na zadawane przez komisję
pytania. – Radek miał dość tych przygłupów. Ale zaczynał się dobrze
bawić. Wyglądało na to, że ta śmieszna trójka nie miała absolutnie bladego
pojęcia, o czym mówi. A skoro tak, to znaczyło, że postanowili go po
prostu wypierdolić. Zatem on również postanowił ich pierdolić.
– A czy służył pan w Ludowym Wojsku Polskim i należał do PZPR lub
jego organów, takich jak ZSMP?
– Nie – skwitował sucho Sztylc.
– A co pan wtedy robił? – nie ustępował Chudy.
– Kiedy?
– W okresie istnienia Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
– Uczyłem się w szóstej klasie szkoły podstawowej imienia Mikołaja
Kopernika w Świdniku. A w wolnym czasie rżnąłem w gałę – odpowiedział
lekko. Towarzyszyło mu coraz większe rozbawienie. I irytacja. To
„przesłuchanie” było farsą, stratą czasu jego, tych dupków z naprzeciwka
i pieniędzy podatników.
– Pana to śmieszy? – natarł na niego Strączek. Chyba też zaczynał się
złościć, bo na twarz wystąpiły mu czerwone plamy.
– Nie, wysoka komisjo. Wyłącznie mierzi.
– Pan się zapomina!
– Doprawdy? – warknął Radek. Miał dość. W głowie zaczął mu
kiełkować pewien pomysł. Chciało mu się sikać, miał poczucie, że zabrnął
w ślepą uliczkę.
– Proszę odpowiadać na zadawane panu przez komisję pytania. Tylko
tyle. Czy pan zrozumiał, co mówię? – spytał nieoczekiwanie Jamnik. Miał
może trzydzieści lat. I pryszcza na skrzydełku nosa, co Radek zauważył
dopiero teraz.
– Jasno i wyraźnie, proszę wysokiej komisji. Jaśniej to już można się
tylko zrzygać – odparł Radek.
Mdliło go od tego cyrku. Było mu duszno i marzył o piciu. Przede
wszystkim jednak pragnął wyjść z tej sali. Śmierdzącej zwietrzałym potem,
papierosowym dymem i najgorszym z możliwych zapachów. Zapachem
głupoty.
– Czy to wszystko, wysoka komisjo? Bo jeśli tak, to chciałbym wrócić
do swoich obowiązków. Do widzenia.
A potem podpułkownik Radosław Sztylc zwany Radżą, wyższy oficer
Wojskowych Służb informacyjnych, zrobił coś, co zaskoczyło nawet jego.
Wstał, przysunął krzesło do stolika, po czym odwrócił się i ruszył w stronę
wejścia, zostawiając najwyraźniej zbaraniałą komisję weryfikacyjną samą
sobie.
Kiedy szedł w stronę drzwi, słyszał za sobą jakieś gniewne pomruki.
Ktoś podniósł głos, ale Radek nie rozpoznał, który to z weryfikatorów. Nie
żeby go to zresztą jakoś szczególnie obchodziło.
Zamknął za sobą drzwi mocniej, niż to było konieczne. I choć była to
oznaka słabości, to poczuł się trochę lepiej. Był jednak pozytyw: trzaśnięcie
obudziło Potworka, który przysnął na krześle w korytarzu. Byli ostatni.
Dochodziła godzina dwudziesta. Cały dzień czekania na upokorzenie…
– I co, jak ci poszło? – zapytał Potworek, ziewając potężnie.
– Nijak. Na głupie pytania nie ma mądrych odpowiedzi – odpowiedział
Radek, wzruszając ramionami.
– To znaczy? – dociekał Potworek, wytrzeszczając oczy.
– Sam zobaczysz. Tylko… – Radek zawahał się.
– No?
Sztylc spojrzał uważnie na kapitana. Pamiętał, jak trafił do WSI, dwa
lata po nim, z zadaniem zabezpieczenia 25. Brygady. Lubił tego twardego
chłopaka o absurdalnym poczuciu humoru.
– Nie daj im się, Michał, przecwelić. Tyle. Zrozumiesz – odpowiedział
Sztylc z bardzo poważną miną. Pożegnał się z Potworkiem, podał mu rękę
i ruszył do wyjścia.
Za drzwiami wyciągnął paczkę papierosów, w której były tylko dwa
smętne i zgniecione marlboro. Spojrzał na nie, westchnął ciężko. Nawet nie
zorientował się, kiedy minął ten czas. Czuł się w środku pusty i zmęczony.
Okazało się, że godziny, które początkowo dłużyły się w nieskończoność,
minęły szybciej, niż myślał.
Gasił już peta, gdy zza jego pleców dobiegł odgłos zamykanych drzwi
i głośne „Kurwa, pojeby!”. Znał ten głos. To był Potworek. Sztylc odwrócił
się ze zdziwieniem. Nad wyraz wkurwiony kapitan Michał Toporek
wyszedł z budynku. Dostrzegł Sztylca i ruszył w jego stronę.
– Już? Ty co taki wkurwiony? – spytał Radek.
– Nie uwierzysz – sapnął czerwony ze złości Potworek.
– Głupie pytania?
– Chuj z pytaniami! Jebał je pies! Te pizdy zgubiły moją teczkę
personalną. Kurwa, czujesz? Wjebało im, kurwa, teczkę! Nie wiedzą, gdzie
jest, i mają wątpliwości, czy w ogóle byłem oficerem, bo nie mają mojej
teczki!
Sztylc myślał, że dzisiaj już nic nie będzie w stanie go zaskoczyć. Ale
historia Potworka doprowadziła go do łez ze śmiechu. Cały ten dzień,
harcerka i harcmistrz, farsa zwana „przesłuchaniem przed komisją
weryfikacyjną”, a na koniec zgubiona teczka Potworka rozbawiły Sztylca
tak bardzo, że teraz ryknął głośnym, obłąkańczym śmiechem. Musiał
odreagować.
– I czego, kurwa, rżysz? Wiesz, w jakiej dupie jestem?! – pieklił się
kapitan Toporek.
– Pierdolisz – wystękał w końcu Sztylc.
– Nic nie pierdolę! To jakiś dom wariatów, stado patridiotów, a nie
komisja, Radek! Chodź, idziemy z tego pierdolnika, bo mnie tu, kurwa,
szlag zaraz trafi.
Weszli do biura przepustek, gdzie znudzony funkcjonariusz BOR oddał
im telefony. Sztylc włączył komórkę. Na wyświetlaczu pojawiło się sześć
nieodebranych połączeń i jedna wiadomość od Bev.
„Musimy się spotkać”.
– Hmm… jasne, tylko że nie dziś – powiedział po cichu, bardziej do
siebie niż do niej. W końcu spojrzał na stojącego obok Potworka, który
wciąż rozwścieczony gdzieś dzwonił. Rozłączył się, złowił spojrzenie
Radka.
– Idziesz na wódkę? – zapytał ni z gruszki, ni z pietruszki. – Ponury
dzwonił, czeka w jakiejś knajpie niedaleko i chce się napić.
Radek szybko przetrawił słowa Toporka. „A chuj, w sumie czemu nie?”
– pomyślał.
– A gdzie punkt zborny?
– Na Centralnym.
– Idę! Napisz mu, że za pół godziny będziemy – odpowiedział.
Wyłączył telefon i schował go do kieszeni.
Niecałe trzydzieści minut później podali sobie ręce z Ponurym. Po
krótkiej, acz gwałtownej dyskusji dotyczącej wyboru lokalizacji uznali, że
postawią na Kredens. Był co prawda kawałek dalej, ale argumenty za były
trzy, wszystkie wysunięte przez Potworka: dobre żarcie, zawsze zimna
wódka i „ekstraklasowe” piersi jednej z barmanek, które Majewski
reklamował tak obrazowo, że koniec końców wszyscy zgodzili się na tę
restaurację.
Litr i po tatarku na głowę później, nieco zrobieni, uznali, że trzeba iść
się zabawić. Oprócz Potworka, który przez cały czas spędzony w knajpie
podejrzanie uśmiechał się do barmanki. Kiedy Sztylc i Majewski
postanowili, że przeniosą się gdzieś, „żeby coś wypić i posłuchać muzyki”,
Potworek machnął ręką i powiedział, że „może przyłączy się za jakiś czas”.
Sztylcowi było w sumie wszystko jedno. I tak wylądowali w Lemonie na
Sienkiewicza.
Była to w zasadzie speluna. Czynna całą dobę, za to z tak głośną
muzyką, że trzeba było krzyczeć do ucha, by się usłyszeć. Ale
nieoczekiwanie spotkali tam znajomych: przy barze za butelką wódki
siedzieli Endriu i Rafi. Wyjaśnili lekko zaskoczonym kumplom, że
przyciągnął ich tutaj Wilczyński, który wywijał właśnie na parkiecie
i bajerował dziewczyny. Wzruszyli ramionami i zamówili drugą butelkę.
Pili i śmiali się. Kurwili na świat, nową i starą służbę, nowych i starych
szefów. I wspominali, zagryzając wódkę nachosami z serem. Rozmawiali
o wszystkim i o niczym. O marnej dentystce z przychodni firmowej,
o problemach dzieci w szkole, o źródłach i sprawach, które prowadzili…
Tej nocy wyłączyło im się poczucie tajności. Wydawali się zwolnieni ze
służby ojczyźnie, której przysięgali bronić. Bo ojczyzna potraktowała ich
jak bandytów.
– Na pohybel czarnym i czerwonym – zaintonował toast Ponury.
– Ty daj se luz z tymi psimi toastami – ofuknął go Rafi. Ponury, mocno
już zrobiony, łypnął na kumpla, ale nic nie powiedział.
– Jebać funów i cywili – zakomenderował Sztylc.
– O, i to jest toast! Za to wypiję – mruknął ponuro Rafi. Język plątał mu
się wyraźnie.
– Chyba cywilki – zarechotał Wilczyński.
– Taaaa… najlepiej harcerki – wtrącił Endriu z lubieżnym uśmiechem.
– Co byś z nią robił? Pacierz odmawiał? – zainteresował się
z grzeczności Sztylc, bo wspomnienie harcereczki z Podchorążych raczej
go mierziło.
– Ja bym jej niczego nie odmówił – zarechotał Endriu.
– Erotoman. – Radek przewrócił oczami.
– Nie pierdol, Radeczku, tylko polej.
Polał.

***

Sztylc obudził się w pokoju, który wyglądał jak hotelowy. W ustach


czuł potwornego kapcia, który znakomicie korelował ze świdrującym
bólem głowy. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje, więc
spróbował się podnieść. Nie był to jednak dobry pomysł, bo wtedy
zaprotestowała nie tylko głowa, ale i żołądek.
„Jezu… gdzie ja, kurwa, jestem?” – pomyślał, z wysiłkiem próbując
złożyć do kupy wydarzenia poprzedniej nocy. Ostatnie, co pamiętał, to
scysja z policjantami przed Lemonem. Gliniarze pojawili się, gdy za próg
lokalu przeniosła się pewna dość gwałtowna rozmowa pomiędzy trzema
młodymi mężczyznami o wyglądzie bankowców a Wilczyńskim i Endriu.
Ci dwaj – jak Sztylc niejasno kojarzył – próbowali obtańcowywać jakieś
wypindrzone małolaty, które towarzyszyły tamtym panom. Choć
dziewczynom nie przeszkadzało, że oficerowie je podrywali, ich znajomi
byli wyraźnie zdenerwowani. Dyskusja przybrała dość nieprzyjemny obrót
i wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pod lokalem zjawił się
radiowóz.
Radek przypomniał sobie, że interwencja policjantów została
spacyfikowana, kiedy okazało się, że jeden z nich to wuj czy stryj
Wilczyńskiego. Całe szczęście, bo choć mieli legitymacje, to one już
utraciły ważność, a nawet gdyby były ważne, to nikt nie próbowałby ich
wyciągnąć. Pijany oficer machający szmatą mógł sobie tylko ściągnąć
kłopoty na głowę. Wilczyński załatwił sprawę. Policjanci odjechali, dwaj
mężczyźni szybko przypomnieli sobie, że jednak mają w domach włączone
żelazka i w ogóle czekają na nich żony. Tylko trzeci, wyraźnie naładowany
wspomagaczami, wciąż żywił wątpliwości, ale te szybko wyjaśnili Endriu
i Rafi. W jaki sposób – Sztylc nie wiedział, bo wrócił do lokalu, żeby się
wysikać. Kiedy wyszedł z powrotem na zewnątrz, trzeci z fircyków klęczał
przed Rafim, płacząc i plując zębami, a Endriu wykładał mu słabość jego
argumentacji w sporze. Uprzejmie jak na niego.
– I żebym cię tu więcej nie widział, pedofilu pierdolony, bo na milicję
zadzwonię! – wrzeszczał, trzymany przez Wilczyńskiego.
– Daj spokój, nie ma już milicji, tylko jest pooolicja – powiedział
Endriu, odsuwając kolegę od klęczącego bankowca.
Kiedy lekko zmiętoszony goguś wstał i zaczął iść, Wilczyński wyrwał
się Endriu i sprzedał fircykowi w niegdyś białej koszuli takiego kopa, że
tamten zatrzymał się metr dalej. To ostatecznie obaliło jego linię
prowadzenia sporu i japiszon oddalił się dość szybko.
Co było dalej, Sztylc nie pamiętał.
Ponowił próbę podniesienia się z łóżka, tym razem z lepszym efektem.
Był faktycznie w hotelowym pokoju, a kiedy zogniskował wzrok, zobaczył
przy łóżku wizytówkę z napisem „Metropol”.
Głośne chrapnięcie za plecami wyrwało go ze stanu głębokiego stuporu.
Sztylc wyskoczył z pościeli jak z procy. Po chwili zorientował się, że
w sporym łóżku śpi ktoś jeszcze. Sztylca przebiegł dreszcz. Sprawdził
rękami, czy ma spodnie na tyłku, ale był ubrany. Z westchnieniem ulgi
ściągnął kołdrę ze śpiącej sylwetki. W łóżku pochrapywał Wilczyński.
Dochodziło wpół do dziewiątej.
„Grubo…” – pomyślał Radek. A potem zaczął budzić kolegę.
– Kurwa, Młody, budź się! – Potrząsnął żołnierzem. Tamten, o dziwo,
otworzył jedno oko.
– Co jest, kurwa? – wychrypiał.
– Kurwa, Wilczyński, budź się! Wstawaj, słyszysz? Trzeba się zbierać
i kawę wypić – powiedział Sztylc głośniej, niż przypuszczał. Nie wpłynęło
to dobrze na stan jego głowy.
– Trzeba… trzeba jechać do wydziału – wyjęczał Młody, tocząc
dookoła nieprzytomnym wzrokiem.
– Na chuj chcesz tam jechać? Co my, kurwa, robimy w hotelu? – Sztylc
stęknął, próbując włożyć but.
– Musimy jechać! Tam są dokumenty, ja tam dokumenty zostawiłem…
Listy… sprawy… Oni nam ufają! – bełkotał Wilczyński. Ewidentnie był
nadal pijany. Zmiętoszony Sztylc spojrzał na niego z pewnym uznaniem.
Młody jednak pamiętał, gdzie leży granica między pracą a zabawą.
Wilczyński zaczął szukać butów pod łóżkiem.
– Młody, kurwa, to nie apel poległych! Nie pompuj się, bo mi tu jeszcze
z Bogiem, honorem i ojczyzną wyjedziesz, a po wczorajszym mam lekki
wstręt do górnolotnych cytatów – warknął Radek.
Wciąż mocował się z butem, który nie chciał wejść na nogę. Dopiero
gdy się przyjrzał, zorientował się, że próbuje założyć lewy but na prawą
stopę. Głowa świdrowała. Popatrzył na szamoczącego się Wilczyńskiego.
I parsknął.
– Zwłaszcza od faceta w łóżku na kacu. I to z dziurą w skarpecie –
fuknął Sztylc, bo Wilczyńskiemu faktycznie ze skarpetki wystawały palce.
Radek w końcu uporał się z krnąbrnym butem. Wyjął z kieszeni
komórkę i ją uruchomił. To był błąd. Przeraźliwy dzwonek rozbrzmiał
w pokoju hotelowym, mącąc kaca i wzmagając ból głowy. Sztylc spojrzał
na wyświetlacz.
– Kurwa – jęknął. Dzwonił Sobolewski. Radek odchrząknął i odebrał
po piątym sygnale. – Melduję się, panie komandorze – wychrypiał. Przez
chwilę słuchał brzęczenia i zgrzytania w słuchawce. – Dobra, będę –
odpowiedział.
Ten dzień nie zapowiadał się dobrze. Spojrzał na Młodego, który był
blady i śmierdział alkoholem.
– Dobra. Jedziemy do jednostki… czy jak to tam się teraz, kurwa,
nazywa… ale najpierw kawa i aspiryna. Albo dwie. Tylko idź się umyć.
A potem powiesz mi, jakim chujem wylądowaliśmy w tym hotelu. Aha!
I pojedziemy znaleźć mój samochód, chyba stoi od wczoraj na
Podchorążych.
Wilczyński jęknął. Po czym wstał i ruszył posłusznie w stronę łazienki.
Zamknął drzwi, a Sztylc usłyszał głośne beknięcie.
„Na pohybel cywilom i funom” – pomyślał i przewrócił oczami.
1. Bi 2, Nikt nie pisze do pułkownika (Полковнику никто не пишет), przekład
własny. [wróć]
2. Sadry – sadryści. Zwolennicy radykalnego przywódcy szyickiego Muktady as-
Sadra, duchownego przywódcy powstania w Iraku. [wróć]
3. Z jego fali – z jego rocznika. [wróć]
4. Wyższa Szkoła Oficerska Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu, obecnie
Akademia Wojsk Lądowych. [wróć]
5. Funy – pogardliwie: funkcjonariusze. [wróć]
V
Emet znaczy prawda

Październik 2006
Warszawa – Siedlce

– Wiesz, Młody, fakt jest taki, że powinniśmy zostać w domach


i pozostawić dokumenty swojemu losowi – powiedział Radek do
Wilczyńskiego, kiedy już szli do samochodu Radka.
Wyszli z hotelu, mocno się zataczając, choć wypili żurek, który jakimś
cudem wyprosili od obsługi. Drugim cudem było to, że samochód Radka
stał spokojnie na swoim miejscu. Tam, gdzie zostawił go poprzedniego
dnia, czyli na Podchorążych. Radek był nieco zdziwiony, bo wóz, raz, był
na siedleckich blachach, a dwa, Mokotów słynął w tym czasie z kradzieży
aut. Istniała także obawa, że samochód zostanie odholowany albo
przynajmniej skończy z blokadami na kołach… ale astra stała sobie jak
gdyby nigdy nic. Za wycieraczką tkwił wetknięty mandat. Sztylc zgarnął
kwit z szyby, zmiął w rękach i rzucił lobem do stojącego przy chodniku
kosza na śmieci.
– Obrońcy granic nie płacą za nic – zacytował wyświechtany slogan ni
to do siebie, ni do Młodego.
– No nie płacą, właśnie wczoraj miałem przyjemność zacząć płacić –
odpowiedział Wilczyński, ładując się na miejsce pasażera.
– Z kuli ziemskiej nas nie zepchną, Młody – oznajmił Radek,
przekręcając klucz w stacyjce.
Choć głowa wciąż świdrowała niemiłosiernie, to po dwóch prysznicach
– gorącym i zimnym – śniadaniu i dwóch apapach popitych energetykiem
poczuł, że będzie w stanie jechać. Teraz musiał jeszcze udać się do
Inspektoratu. I udzielić praktycznej lekcji życia Wilczyńskiemu, który od
przebudzenia jęczał o dokumenty.
– Nie jesteś, kurwa, wyznaczony na stanowisko. To raz. Dwa, że nie
jesteśmy już żołnierzami służb specjalnych. SKW jest instytucją cywilną,
do której nikt nas nie przydzielił żadnym rozkazem przed dniem
rozwiązania. Mówiąc kolokwialnie, mogą nas wszyscy w dupę pocałować!
– Kończąc ostatnie zdanie, Sztylc ruszył, ostro przyciskając pedał gazu.
Wilczyński, wciąż jeszcze pijany, zapiął pas i oparł głowę o szybę
samochodu. Tymczasem Radek układał sobie w głowie plan jazdy.
– No, ale dobra. Pojedziemy po te twoje kwity, tylko najpierw
zajedziemy do centrali, mam jeszcze sprawę do załatwienia. Więc kwity
muszą poczekać, nim ja spotkam się z kimś, ogarnę, co mam ogarnąć, i się
zmywamy. Pasuje?
– Pasuje – mruknął Wilczyński.
Była sobota, więc nie utknęli w wielkich korkach. Ale i tak
przejechanie trasy zajęło im jakieś dwadzieścia minut. A młody porucznik,
choć jeszcze w nie najlepszej formie, zadawał całkiem inteligentne pytania.
– Zauważyłeś, że wszystkie najważniejsze instytucje Polski znajdują się
w promieniu pięciu kilometrów od Centralnego w Warszawie? – zagadnął
nieoczekiwanie.
Sztylc spojrzał na niego z ukosa i rzucił:
– To ma więcej sensu, niż ci się wydaje.
– Że jak?
– Oj, Sebciu, Sebciu. – Sztylc cmoknął z politowaniem, bo naiwność
Wilczyńskiego trochę go bawiła. Czknął przetrawionym alkoholem
i żurkiem. – Nie trzeba wysyłać całych eskadr samolotów, dywizji
pancernych i tabunów specnazu. Wystarczy załadować do pociągu
Moskwa–Warszawa jedną dobrze ukrytą bombkę z grzybkiem… i za
jednym pierdolnięciem masz ich wszystkich z głowy.
Wilczyński wytrzeszczył oczy.
– Nooo… w sumie to masz rację – mruknął. – A co na to nasi politycy?
– Nasi politycy dbają o to, by dalej trwać w promieniu pięciu
kilometrów od dworca, bo to są właśnie tacy „nasi”, Młody!
Normalnie uciąłby na tym dyskusję, ale Wilczyński musiał wiedzieć,
o co chodzi. A tego nie powiedzieli mu w Janówku. Radek zrozumiał, że ta
niewdzięczna rola spadła na niego. Westchnął ciężko.
– Słuchaj. Ktoś kiedyś napisał, że w płonącym burdelu jest większy
porządek niż w armii na wojnie. To chyba najbliższe porównanie do tego,
co się obecnie dzieje. Z tą, panie kolego, różnicą, że nie w armii, ale
w Polsce. A najlepszy tego przykład masz w naszych służbach. Rozumiesz?
Ostatnie zdanie Radek wypowiedział głośniej, starając się przekrzyczeć
kwik syren czarnego mercedesa na bombach, który nie wiadomo kiedy
znalazł się za nimi i teraz próbował ich wyprzedzić. Zaciekawiło to Sztylca,
bo ten dźwięk męczył jego obolałą głowę. Popatrzył w lusterko na
błyszczący nowością samochód, a w nim dostrzegł wygolonego kierowcę
pod krawatem. I nagle poczuł złość. Pewnie wieźli kolejnego superważnego
ministra do spraw nagłych i niecierpiących zwłoki. Zwolnił więc, by
przepuścić limuzynę. Irracjonalny, złośliwy pomysł zakiełkował mu
w głowie. Otworzył okno astry i gdy limuzyna ich mijała, strzelił
niedopałkiem w szybę mijającego ich mercedesa. I miał iście szczenięcą
satysfakcję, że trafił.
– BOR – rzucił w stronę Wilczyńskiego. Chciał dodać coś jeszcze, ale
w tym samym momencie limuzyna nagle zajechała im drogę, a Sztylc
z całej siły wdusił hamulec, żeby nie władować się w kufer auta.
– Co jest, kurwa? – zdążył krzyknąć Wilczyński, a potem wylądował
twarzą na desce rozdzielczej.
Drzwi ciemnego wozu od strony kierowcy otworzyły się gwałtownie.
Wyskoczył z nich rosły, ogolony na łyso osiłek w czarnym garniturze
i czarnych okularach. Wyglądał na około trzydziestu lat. Pewnym krokiem
ruszył w kierunku drzwi kierowcy opla. Włożył rękę pod marynarkę
i wyciągnął legitymację w czarnej oprawie, którą pomachał triumfalnie
przez szybę do Radka.
– Biuro Ochrony Rządu! – wykrzyczał osiłek pełnym wyższości tonem.
– To wy rzuciliście pe… – Nie skończył, bo Radek też miał jeszcze
legitymację. I choć była nieważna, to puszenie się borowika go zezłościło.
– Wojskowe Służby Informacyjne! – oznajmił przez wciąż otwarte
okno boczne. – Wypierdalaj stąd, bo spieprzysz nam obserwację figuranta.
I jak to zrobisz, to osobiście sprawię, że będziesz kierował szambowozem
w Orzyszu, a nie tym! – huknął Sztylc, sam się sobie dziwiąc, że tak
zablefował.
– Kogo tam wieziesz? – wtrącił się nieoczekiwanie Wilczyński,
momentalnie pojmując blef Sztylca. – Dziecko do szkoły jakiegoś, pożal się
Boże, ministra? Czy zakupy dla jego żony?
Borowik zamilkł i zesztywniał. Otworzył usta, a brwi podniósł tak
wysoko, że Radek zaczął się zastanawiać, jak utrzymują się jego okulary.
Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Wilczyński musiał trafić w cel
podróży lub przynajmniej się o niego otrzeć. Radek też już pojął, że
pasażerem borowika nie jest żaden z ważnych notabli. Tacy jeździli
w asyście co najmniej dwóch albo i więcej samochodów. Czasami Sztylc
myślał, że im mniejsze przyrodzenie ochranianego, tym większa ochrona.
– Yyyy… – wystękał zbaraniały ochroniarz.
– Już cię tu, kurwa, nie ma, Ken! Zjazd! – prawie krzyknął Radek.
Funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu obrócił się na pięcie i prawie
biegiem ruszył do mercedesa. Po niespełna pięciu sekundach bomby
przestały świecić, a sygnał dźwiękowy ucichł. Czarna limuzyna ruszyła i po
chwili zmieniła pas, a następnie skręciła na pierwszym skrzyżowaniu.
– Skąd wiedziałeś, że lewiznę robi? – spytał Wilczyński po chwili ciszy.
– Nie wiedziałem. Ryzyk-fizyk – odparł Sztylc i uśmiechnął się
w przypływie nagłego rozbawienia.
– Ale kurwa… dlaczego Ken? – zachichotał Młody.
– A jak go miałem nazwać? Barbie? – Radek też się roześmiał.

Zaparkowali przy Oczki. Sztylc nie miał już ważnej przepustki, więc
był tu trochę jak zwykły petent. Stanął przed bramą, tak jak za każdym
razem od kilku dni. Dodatkowo była sobota, więc musiał się zameldować
przy wejściu, gdzie zazwyczaj rezydował jakiś smutny matoł z nowej ekipy
ministra.
Sztylc sam widział, jak w zwykłe dni na bramie tworzyła się kolejka
byłych oficerów WSI, którzy cierpliwie czekali na wpuszczenie do nowej
pracy. Wszyscy musieli odbić się na wejściu, a wartownik miał magiczną
listę. Znajdowały się na niej nazwiska wybrańców, których wpuszczał po
okazaniu dokumentu tożsamości. Ochrona bardzo dokładnie sprawdzała,
czy osoba, która chce wejść do miejsca pracy, figuruje na liście, czy nie.
Lista była aktualizowana co dwa dni i tylko minister i jego świta mieli do
niej dostęp. Było to tak żenujące, że niektórzy nie wytrzymywali
i odchodzili sami. W związku z tak dokładnymi „procedurami”, a często po
odstaniu dłuższej chwili, okazywało się, że nowi panowie stwierdzili, iż
dany delikwent nie figuruje już na liście. I wtedy bez jakiekolwiek
informacji, oficer odchodził z kwitkiem. Mógł iść do domu, do ambasady
rosyjskiej, izraelskiej, białoruskiej lub jakiejkolwiek innej. W ten sposób
załatwiono między innymi Szoszona.
Radek kilka dni wcześniej był świadkiem, jak ochraniający dotąd
garnizon w Ciechanowie kapitan odbił się od bramy. Powiedziano mu, że
do momentu przejścia weryfikacji i kwalifikacji do nowej służby „pozostaje
do dyspozycji nowego ministra”. Szymkiewicz, twardy chłop, który
niejedno w życiu widział, miał w oczach łzy. Sztylc nie wiedział, co mu
powiedzieć.
„Wiecie, jak wygląda władza prawych?” – zapytał wtedy Szoszon.
Kiedy nikt nie kwapił się z odpowiedzią, Szymkiewicz oznajmił, zgrzytając
zębami: „Posyłają cię na chuj i mówią, żeby iść w lewo, a ty idziesz, gdzie
chcesz!”.
I odszedł. Radek zapamiętał widok powłóczącego nogami,
przygarbionego Szymkiewicza, który blady z wściekłości znikał za rogiem
ulicy.
Sytuacja, gdyby ktoś Radka pytał, była dość osobliwa. Siedziba
wojskowych służb specjalnych i kolejka do wejścia. Nic, tylko robić zdjęcia
i dokumentować, i mieć ubaw albo dobry materiał dla osób
zainteresowanych. Z mediów… i nie tylko.
Sztylc podszedł do cerbera i zaczął wyjmować dowód. Tego dnia na
bramie dyżurował sierżant z kałachem na plecach, którego Radek nigdy
wcześniej nie widział. Wojak zasalutował i poprosił stojącego przed nim
Sztylca, w cywilnych i niezbyt świeżych ciuchach, o dokument. Radek
cierpliwie go okazał.
– Podpułkownik Sztylc do komandora Jędrzeja Sobolewskiego –
powiedział.
Młody wyprężył się i wymamrotał, że „musi zadzwonić”. Też miał
smętne spojrzenie. Jak większość z nich nie wiedział, czy jutro sam nie
będzie stał w kolejce, bo to jego przepustka nie działa.
Trzy minuty później weszli do wielkiego budynku centrali. Ustalili, że
spotkają się przed nim za pół godziny.

***

Idąc do gabinetu komandora, Sztylc spotkał po drodze trzy dziwne


postaci. Jedną z nich był wysoki blondyn w okularach i o srogiej twarzy.
Radek go kojarzył, bo kilka dni wcześniej widział go w telewizji. Był to
jakiś historyk z Gdańska, nad wyraz aktywny w opowiadaniu o „sowieckim
rodowodzie” WSI. Na czym miał polegać ów sowiecki rodowód, Radek nie
dosłyszał. Przełączył na reklamę. Akurat pokazywano środek na hemoroidy.
Dwaj pozostali byli Sztylcowi nieznani. Co tu robili cywile, nie wiedział.
W końcu trafił do gabinetu Sobolewskiego. Otwarta szafa pancerna
i wybebeszony sejf wyglądały ponuro. Sobolewski, ubrany w galowy
mundur, upychał jakieś papiery do swojej teczki.
– Jeszcze później się nie dało? – zgrzytnął na Sztylca. Nawet się nie
przywitał, a to źle wróżyło.
– Nie mogłem znaleźć samochodu – wychrypiał Sztylc. Sobolewski
podniósł na niego wzrok i zobaczył twarz podkomendnego. Chciał ją
skomentować, ale zmienił zdanie.
– Słuchaj, Radek – powiedział komandor poważnie. – Ja tu nie zostaję.
Sztylc nadstawił uszu.
– Wyjeżdżam do Iraku, Radek. Mam zostać zastępcą szefa Narodowej
Komórki Kontrwywiadu. Nowym panom jakoś się nie pali do wyjazdu. Jak
słyszą o Iraku, to dziwnie im się przypomina, że nie są żołnierzami…
Sobolewski zawiesił głos. Zdziwiło to Sztylca, który znał starego na
tyle, by wiedzieć, że zawsze mówi to, co myśli. Ale nie odzywał się.
I dobrze, bo po chwili ciszy Sobolewski podjął temat.
– Tak po prawdzie, to mnie wypierdalają. Mam zły PESEL, Radek.
Jestem teraz bandytą.
Sztylc znowu się zdziwił. Sobolewski klął rzadko. A to znaczyło, że
teraz albo jest zdenerwowany, albo chce szczególnie podkreślić wagę
swoich słów.
Starszy oficer odchrząknął, podjął wątek po raz trzeci.
– Posłuchaj mnie uważnie. I weź sobie do serca to, co powiem. Bo
powiem to tylko raz. Wy, młodzi, macie szansę uratować część dorobku
firmy. Tak, by nie poszedł na zatracenie. Nowy szef zarządu to były kapral
straży miejskiej. Wygląda trochę jak roztargniony rockman…
– Poznałem wczoraj – powiedział ni w pięć, ni w dziewięć Sztylc.
Przypomniał sobie harcerza, a wraz z nim blondyneczkę z krzyżykiem.
– Nie zna się na niczym. Włącznie ze stopniami wojskowymi. Nie miał
pojęcia, jaki ja mam stopień. Dla niego komandor to chyba generał,
a dywizja myli mu się z dywizjonem. Jedyny pozytyw, że się przeraził tym,
na czym się powinien znać – zgrzytał dalej Sobolewski. – Dobijając do
brzegu: będziesz tworzył Inspektorat Wschód. W jego skład wejdzie kilka
jednostek terenowych. Czyli masz przejebane.
– Panie komandorze, ale ja nie jestem wyznaczony – powiedział Sztylc.
Słowa Sobolewskiego wystraszyły go.
– W poniedziałek masz się stawić u nowego szefa zarządu. Będziesz
oddelegowany z MON wraz z innymi młodymi oficerami. Wiem, że to nie
wyznaczenie i nie możesz podjąć pracy operacyjnie, ale zapewniają, że was
wkrótce wyznaczą.
– Pierdolę to! Oni traktują nas jak bandytów! Teraz jesteśmy im
potrzebni, bo są za głupi, by ogarnąć temat. Nie mam zamiaru wpakować
się przez nich w jakieś gówno. Jutro robię rząd i spierdalam stąd.
– Kurwa. Ani się waż, Radek. Ani mi się waż! – Komandor zaklął po
raz trzeci. To było naprawdę niezwykłe.
– Byłeś na spotkaniu CIA. Nie dotarło do ciebie, że Wielgosz to nie
tylko ojciec zboczeńca? On ma tu wejścia i prędzej czy później dowie się,
kto stoi za śmiercią jego syna. Ty musisz zostać i dokończyć sprawę.
Inaczej razem skończymy z kulką w głowie. I nie tylko my. Nie tylko my
w tym siedzieliśmy – zgrzytał i syczał dalej Sobolewski. Sięgnął głębiej do
teczki i wyjął złożoną kartkę papieru. – Tu masz dossier starego Wielgosza.
Wyciągnąłem tyle, ile mi się udało. Zapoznaj się, zapamiętaj, potem
zniszcz.
Nie było na niej klauzuli. Nie był to więc żaden dokument, ale po
przeczytaniu tej jednej, i to niecałej, strony Sztylc stał się jeszcze bardziej
blady. Zrobiło mu się gorąco, bo do krwi nastąpił wyrzut adrenaliny.
Wiedział co nieco na temat ojca Wielgosza, ale to, co przeczytał, było
o wiele jaśniejsze. Zrozumiał, że to, co brał w wypadku komandora za
wahanie, było… strachem.
– Przeczytałeś? Dobrze. Widzę, że się wystraszyłeś, to jeszcze lepiej,
bo będziesz uważny i ostrożny. Skoro tak…
Sobolewski podsunął Sztylcowi dużą ozdobną popielniczkę
z mosiądzu. Miała logo jakiejś zachodniej służby wywiadowczej: głowę
sfinksa na tle czterech mieczy w niebieskim polu. Radek przypomniał sobie
z kursu, że było to holenderskie MIVD.
– Spal – polecił Sobolewski.
Sztylc jeszcze raz rzucił okiem na kartkę, zmiął ją w kulkę, położył
i podpalił. Dym rozwiał ręką.
– No. Z rzeczy formalnych to w zasadzie tyle. To teraz powiedz mi, co
robisz dzisiaj wieczorem.
Sztylc spojrzał na starszego oficera ze zdziwieniem. Był trochę
przytłoczony informacjami, które otrzymał, a wyglądało na to, że ten stary
wąż jeszcze coś kombinuje. Najwyraźniej nie chciał rozmawiać w budynku
firmy. Ciekawe dlaczego?
– W sumie… nie mam planów. A co? – odparł ostrożnie Radek.
– Przyjdź o dziewiętnastej do… – Komandor wymienił nazwę, a Sztylc
zdziwił się, bo knajpa była raczej droga.
– Wiesz, gdzie to jest?
– Na Jasnej. Ale chce pan się spotykać w knajpie? – spytał zaskoczony
Sztylc.
– Tak. Zjemy coś, wypijemy… Zresztą to w zasadzie knajpa mojej… –
Sobolewski złagodził nagle ton.
– O dziewiętnastej, mówi pan? No dobra, będę.
– No i dobrze. A teraz zjeżdżaj.
Zdziwiony tą nieoczekiwaną propozycją Sztylc odwrócił się i wyszedł.
Był skołowany i czuł się gorzej niż rano po pobudce w hotelu. Musiał
przeorganizować plan dnia. A w zasadzie to kawałek swojego życia.
Objęcie Inspektoratu Wschód było z jednej strony dla niego szansą, ale
z drugiej mogło też się okazać śmiertelną pułapką, jeśliby coś
nieoczekiwanie zawalił. Tym bardziej bez wyznaczenia na stanowisko…
„O co tu, kurwa, chodzi?” – myślał, wychodząc z budynku i odbijając
się na dyżurce. Wsiadł do samochodu i nie zamykając drzwi, zapalił. Kiedy
zobaczył opuszczającego gmach Wilczyńskiego, właśnie kończył papierosa.
Młody ruszył w stronę astry.
– Gotowe – oznajmił, kiedy już wsiadł do samochodu. – Co miało być
poewidencjonowane, poewidencjonowałem. Podrzucisz mnie do
Śródmieścia? Wsiądę w pociąg i pojadę do wydziału.
Radek popatrzył na młodszego oficera. Włączył silnik.
– Nie – odpowiedział zamyślonym głosem. – Pojedziemy tam razem.
Muszę się przebrać, umyć i przespać z godzinę gdzieś w internacie.
– Wszystko okej? – zainteresował się Wilczyński, patrząc na Sztylca
przekrwionymi oczami. Wionęło od niego jak z gorzelni.
– Taaa – mruknął Radek, ruszając z miejsca postojowego. Choć myślał
dokładnie odwrotnie. I było tak, jak usłyszał kiedyś w Pulp Fiction –
kurewsko daleko od okej.
***

Radek wszedł do niedużej restauracyjki punktualnie o siódmej. Było


już chłodno, więc w Legionowie zamienił wymiętoszony i niezbyt świeży
garnitur na dżinsy, marynarkę i nieco cieplejszą jesionkę. Wziął prysznic
i nawet zdążył się godzinę przespać. Knajpka była nieduża, elegancka,
wystrój nawiązywał do morskich klimatów. Rzucił okiem na menu – też
było raczej morskie. Zaklął pod nosem.
Sobolewski siedział w rogu. Za plecami miał ścianę i widok na całą
salę. Pokazał Sztylcowi miejsce naprzeciwko.
– Siadaj. Ja cię zaprosiłem, więc nie grzeb w tym menu. Wszystko
zamówione – zasyczał starszy oficer. Miał rację. Po chwili na drewnianym
stole wylądował elegancki pojemnik z lodem, w którym tkwiła oszroniona
butelka. Jak to w eleganckich knajpach, nikt nie postawiłby przed gośćmi
gołej litrowej flaszki.
„I żywy stąd nie wyjdzie nikt… kurwa” – pomyślał Sztylc.
– Lubisz owoce morza? – spytał komandor.
– A pan komandor pyta służbowo czy prywatnie?
– A to jakaś różnica? – Sobolewski zmrużył oczy.
– Bo jak służbowo, to oczywiście zjem. A jak prywatnie, to dla mnie to
żadne owoce morza, tylko morskie robactwo, które biedota
w średniowieczu wpieprzała, bo ryby były za drogie i szły na pański stół.
Zresztą to samo zdanie mam o ślimakach, sałatkach z kiełków i trawy
podlanych oliwą dla poślizgu w żołądkach. I innych cudach-wiankach,
które jadano z głodu, a nie dlatego, że to jakieś frykasy były – odpowiedział
zdecydowanie podpułkownik. O dziwo, Sobolewskiego chyba ta odpowiedź
rozbawiła, bo zaśmiał się. Brzmiało to, jakby wąż próbował połknąć
strzelający gaźnik. Radża zastanowił się nad tym, ile właściwie wiedział
o Sobolewskim. Odpowiedź brzmiała: niewiele.
– Nie mądruj się, Radek – odezwał się Sobolewski. – Dzisiaj szef
kuchni serwuje krewetki królewskie i mule!
To mówiąc, odkręcił flaszkę i polał. Wypili. Na stół wjechały krewetki
i pieczywo czosnkowe. Pachniały na tyle smakowicie, że Radkowi
zaburczało w brzuchu.
Jedli w ciszy. Radek zachodził w głowę, po co komandor tak właściwie
zaprosił go do tej restauracji. Sobolewski jakby czytał mu w myślach, bo
złapał za flaszkę i polał kolejny. Podniósł kieliszek.
– Za nas, Radek. I za nikogo więcej – powiedział bardzo poważnie.
Wypili. Sztylc czuł się dziwnie, bo odkąd mieli ze sobą do czynienia,
komandor nie dał się poznać jako skłonny do dramatycznych gestów. „O co
tu chodzi?” – zapytał się w duchu po raz kolejny.
Tymczasem na stół wjechała kolejna porcja jedzenia. Tym razem była
to ryba. Również pachniała smakowicie, więc Sztylc, choć najedzony,
z apetytem zabrał się do dania. Trzeba przyznać, że potrawy faktycznie
mieli znakomite.
– Wiesz, jak wrócę z Iraku, to wyjeżdżam z Polski na stałe – oznajmił
nieoczekiwanie Sobolewski. Radek spojrzał na niego znad ryby.
– Do Irlandii? – bardziej zażartował, niż zapytał poważnie.
– Nie. – Sobolewski się uśmiechnął. Był to widok… niecodzienny. –
Do Chorwacji. Pod Split. Mam tam upatrzony dom na małej wysepce.
Z możliwością wynajmu pokoi, w zasadzie taki mały pensjonat do remontu.
Zamierzamy sprzedać tu wszystko i wyjechać. Mam dość tego, co się
dzieje. Od Polski boli mnie głowa. Mogę być patriotą, ale z oddali.
Rozmowa była luźna, bez operacyjnego chłamu. Chyba pierwszy raz,
odkąd Sztylc poznał tego szczupłego oficera. Poruszającego się jak wąż,
syczącego jak wąż i myślącego jak wąż. Około godziny później we flaszce
niebezpiecznie pokazało się dno. Starszy oficer popatrzył na Radka spod
oka. Poczerwieniał lekko.
– Znasz zasadę 3N?
– Nie – odpowiedział zgodnie z prawdą Sztylc. Czuł w głowie przyjęty
alkohol.
– Nie ufaj nikomu. Nie ufaj nikomu, kurwa. Nie ufaj nikomu, kurwa, za
chuja! – wyzgrzytał Sobolewski. Radek zdziwił się. Co prawda, Sobolewski
wziął na klatę pół litra, ale liczba bluzgów, jakie wydalił z siebie tego dnia,
była zastanawiająca. Sztylc poczuł, że musi zapalić. I przewietrzyć się.
Kiedy wrócił, na stole stał talerz z czymś, co sprawiło, że Sztylc zbladł,
i to nie od wypitego alkoholu. Były to małże. W ciemnych, atramentowo
niebieskich muszlach, zanurzone w gęstym sosie. I kolejna butelka wódki.
– No nieeee….
– Siadaj i nie pieprz – zgrzytnął Sobolewski. Radek otarł czoło, nagle
zroszone potem. Usiadł.
– W poniedziałek wyślę na Inspektorat Wschód teczki Czarnego –
powiedział starszy oficer, otwierając butelkę i rozlewając wódkę. Sztylc
zastrzygł uszami. O Czarnym dawno nie słyszał, wiedział, że ten został
oficjalnie wyrzucony z armii. Wiedział też nieoficjalnie, że realizował na
zlecenie firmy jakieś działania w Gruzji. Ale szczegółów nie znał, trzymał
się need-to-know, świętej zasady samotnych wilków z WSI. Mówiła ona, że
wiedzy potrzebujesz tyle, ile jest niezbędne, byś wykonał swoją robotę na
zajmowanym stanowisku. Czemu Sobolewski mówił o tym teraz? Sztylc
przełknął ślinę i sięgnął po muszlę.
– Jak mam to jeść? – zapytał, wzdrygając się lekko.
– Normalnie. Wyjadasz to ze środka, muszlę wrzucasz tu. – Komandor
pokazał widelcem na stojący osobno głęboki talerz. Miał przy tym minę
ojca tłumaczącego dziecku, jak należy poprawnie oddychać. „Niech cię
diabli, stary zgredzie” – pomyślał Sztylc, ale posłusznie zrobił to, co mu
nakazano.
– Przejmiesz te teczki, akta sprawy, notatki i jego. On jest w Gruzji.
Wpadł na coś dużego, a TY masz zadbać o to, by wrócił cały z tych
wczasów. Oni tutaj… – zatoczył oczami krąg – nie mogą się dowiedzieć, co
jest grane. Dopilnowałem, by cała korespondencja od niego szła na twój
inspektorat. Pamiętaj, Radek, wielu ludzi może zjechać po tej nowej
brzytwie prosto do grobu.
Sztylc jęknął w duchu. Jeśli do tej pory myślał, że tkwi w gównie po
uszy, to teraz okazało się, że jest na dnie, a jedyny ratunek to rozbić głową
dno w tym szambie. Ale to nie był koniec złych wiadomości. Komandor
rozejrzał się. Też musiał mieć już solidnie w czubie, bo pił równo, ale
wzrok miał ostry jak zwykle. Tymczasem Radek czuł, że robi mu się coraz
cieplej. Zaczął się pocić.
– Chodź zapalić – odezwał się nieoczekiwanie Sobolewski.
– Ale ja byłem parę minut temu – odparł Radek.
– Chodź, mówię. Blady jesteś, przewietrzysz się.
Wyszli. Chłodny powiew orzeźwił Sztylca. Wyciągnął papierosy,
poczęstował komandora.
– Teraz słuchaj. Bo powiem to raz, a potem zapomnę. I nie przypomnę
sobie, że ci to mówiłem, choćby mnie przypalali. Zrozumiałeś? – zaczął
Sobolewski z wyraźnym napięciem w głosie.
Radek potaknął.
– Ostatni meldunek Czarnego dotyczy kontaktu z osobą posiadającą
informacje o agenturze GRU w naszej armii. To prawdopodobnie były
oficer GRU z Północnej Grupy Wojsk Radzieckich. Wydaje mi się, że
z samej Legnicy, lata osiemdziesiąte. Nie wiemy, czy to nie jest jakaś
prowokacja albo próba podjęcia gry kontrwywiadowczej z nami.
Cokolwiek by to było, nakazałem Czarnemu, by się nie angażował
i utrzymywał kontakt pasywny. I teraz zapamiętaj: hasło kontaktowe brzmi
„Emet” 1. Dotąd znaliśmy je tylko ja i Czarny. Teraz znasz je i ty. Jeśli je
usłyszysz, to będziesz wiedział, kto i z czym do ciebie przychodzi. Mnie już
nie będzie. Ty go przejmiesz. I dopilnujesz, żeby on nie wpakował się
w szambo. A jak będzie trzeba – wyciągniesz go. On ma być cały. To
wszystko. Rozumiesz, pułkowniku Sztylc?
Rozumiał. Choć to, co powiedział Sobolewski, ledwo do niego
docierało.
„No, to teraz wpierdoliłem się na całego…” – pomyślał.
– Rozumiesz? – syknął stary.
– Tak jest – wyjąkał Radek słabym głosem. Pojął już, czemu komandor
nie chciał rozmawiać w gmachu.
– To dobrze. Weź to sobie do serca. Bo od teraz za „Emet” odpowiadasz
ty. To mój ostatni rozkaz.
Komandor zamyślił się na chwilę i nagle wypalił, całkiem zmieniając
temat:
– Czytałeś Kiplinga? – zapytał nagle.
– Autor Księgi dżungli – odparł Sztylc.
– Mhm. Napisał kiedyś poemat o wojnie krymskiej i o tym, jak
weteranów traktowało imperium. To samo, którego bronili, stojąc
w dwuszeregu w tych swoich czerwonych kurtkach… – mówił komandor.
Na jego twarzy pojawił się gorzki grymas.
Sztylc słuchał uważnie.
– Policjanci mają swoją cienką niebieską linię. Mówią, że oddziela ład
od chaosu. I wszystko pięknie. My, pułkowniku Sztylc, też stoimy na linii.
Też oddzielamy, wybacz patos, światło od ciemności. Tylko nasza linia jest
szara i tak cienka, że niemal niewidoczna. Ale musimy dopilnować, żeby
pozostała nienaruszona. Tam, gdzie prawo jest bezradne, zamyka oczy
i wysyła nas, bo my mamy tę linię utrzymać. Kiedy wejdziesz na szarą
linię, sam będziesz musiał decydować, co jest dobre, a co złe. Czy twoje
sumienie wytrzyma te decyzje, to już inna kwestia. Rozumiesz? – zapytał
z naciskiem Sobolewski.
– Tak, komandorze. Rozumiem – odpowiedział po prostu Radek.
– To dobrze, a teraz idziemy na kielicha.
To mówiąc, Sobolewski obrócił się na pięcie i wszedł do restauracji.
Oszołomiony Sztylc poszedł za nim. Pomimo ziąbu na zewnątrz czuł, że
jest mu gorąco, a zjedzone małże zaczynają ryzykownie podjeżdżać do
gardła.
Wszedł do środka i poszedł do toalety. Kiedy stał nad pisuarem
w ciemnej kabinie, czuł się bardziej bezbronny niż dwa lata wcześniej na
Mazurach, gdy strzelał do niego Wielgosz. Było mu niedobrze. Tak od
wypitego alkoholu, jak i od ogromu odpowiedzialności. Kiedy wrócił
chwilę później, Sobolewski jak gdyby nigdy nic siedział przy stoliku.
Zdążył polać. Sztylc wypił, ale coraz bardziej z musu.
– Zapomniałem – powiedział nagle stary, a Radżą aż targnęło. „Co
jeszcze, kurwa? Atak ruskich z Kaliningradu? Kontrola finansów?”
– Trzeba ostrzec byłą żonę młodego Wielgosza. Masz jej telefon?
– Nie.
– To jedź do niej. Niech się gdzieś ukryje. Stary może jej szukać. A jak
ją znajdzie, to raczej nie po to, żeby rozmawiać o konikach.
– Gdzie mam ją ukryć?
– Nie wiem, wymyśl coś. Mam cię uczyć roboty? W końcu zostałeś
szefem Inspektoratu Wschodniego SKW. To chyba zobowiązuje do
myślenia? Co prawda, niewyznaczonym, ale zawsze…
– Potrzebny mi taki awans jak kurwie majtki – skwitował Sztylc.
Znowu zaczynał się pocić.
– Tylko się tu nie rozklejaj. Nie jesteś harcerzem. Musisz wytrzymać –
odparł komandor, puszczając mimo uszu tekst o majtkach. Też odczuwał
skutki wypitego alkoholu, bo jego głos był trochę mniej zgrzytliwy niż
zazwyczaj.
– Panie komandorze, jak wytrzymać? Praca stoi. Źródła dzwonią
i pytają, co się dzieje. Są bardziej wystraszeni od nas, bo słyszą w telewizji,
że ich oficer prowadzący to bandyta, a może i ruski szpieg! Niektórym
wprost mówią, że kończą współpracę. To jest koniec firmy! Dostaliśmy
strzał w potylicę. I tylko się zastanawiam, czy mamy aż tak durnych
polityków, czy może nie durnych, ale chodzących na łańcuchu.
– Tylko mi się tu nie rozklejaj. To nie kółko różańcowe. Nawet jeśli
firmy już nie ma, to ty masz zachowywać się tak, jakby wciąż istniała.
Gdyby nie tacy jak Pech, Winiarski czy ty, to przestalibyśmy mieć armię
mogącą wypełniać swoje zadanie. A armia ma bronić kraju, Radek.
Rozumiesz?
– Tak jest.
– No i dobrze. Pij.
Wypili. Sobolewski znowu zaczął mówić o wysepce w Chorwacji.
O wymarzonym pensjonacie i ciepłych plażach. A Sztylc poczuł, że
zaczyna przysypiać. Kiwał głową coraz bardziej niemrawo i z rzadka pił.
Dało o sobie znać zmęczenie, chroniczny stres i zabawa z poprzedniego
dnia. W końcu, widząc, że dialog staje się coraz bardziej jego monologiem,
Sobolewski zamówił taksówkę.
– Dokąd? – zapytał komandor. Jemu też plątał się język, bo swoje
przyjął, ale to Sztylc ewidentnie schodził. Radek wymamrotał niewyraźnie
coś o dworcu. Ledwo stał i był blady jak śmierć po wakacjach na Kołymie.
– Dobra, pułkowniku Sztylc. Będę tak miły i wrzucę cię do pociągu –
powiedział Sobolewski, widząc, co się dzieje. A Radek czuł się tak, jak
wyglądał, czyli marnie. Kilka minut później nadjechało auto. Sobolewski
wsadził półprzytomnego Radka do taksówki, siadł z przodu, a potem
potoczyli się w stronę stacji.

***

Przebudzenie we własnym łóżku bywa w świecie służb rzadką


przyjemnością. Gorzej, jeśli wygląda ono tak jak tego dnia dla Radka. Była
niedziela, a on umierał. Przez pół nocy odbywał znaną we wszystkich
garnizonach kraju „rozmowę z tygrysem”. W trakcie tej rozmowy, toczonej
na dworcu, w pociągu i wreszcie we własnym domu, Sztylc dzielił się
refleksjami na temat ostryg, małży, muli, omułków i innego morskiego
śmiecia spożywanego pod zwykłą, przaśną polską białą. Nie były to
refleksje łatwe, choć na pewno kolorowe.
Dłonie mu drżały, ból rozsadzał głowę. Czuł, że jest odwodniony,
a serce bije mu nierówno. Ale każdy łyk wody powodował kolejne
problemy. Dygocąc i pocąc się, Sztylc chwiejnym krokiem udał się do
klatki obok. Mieszkał tam jego dobry znajomy, dowódca plutonu
medycznego z batalionu, porucznik lekarz Jacek Kostrzewski. Radek miał
nadzieję, że doktor jest w domu, a nie na dyżurze.
Poznali się kilka lat wcześniej w dość zabawnych okolicznościach.
W mieszkaniu lekarza trwała impreza. Wpadli do niego znajomi,
a ponieważ w tym samym budynku mieszkał jeszcze jeden lekarz,
postanowili go odwiedzić. Blok był akurat ocieplany, od strony balkonów
rozstawiono rusztowania, więc synowie Eskulapa rozbawieni uznali, że
szybciej niż klatkami będzie przejść po rusztowaniu. Niestety, stopień
rozbawienia sprawił, że pomylili kierunki i ucieszona brygada zapukała do
drzwi balkonowych Sztylca. Szybko wyjaśnili nieporozumienie, a Radek,
jako człowiek gościnny, zaprosił doktorów do stołu i postawił flaszkę.
Potem kolejną, bo rozmawiało się miło, a w jakiś czas później do jego
mieszkania zapukał – tym razem już z przepisowej strony – poszukiwany
uczestnik zdarzenia. Towarzystwo się ucieszyło, kiedy zaś doktor
wyciągnął spod kurtki butlę medycznego spirytusu, przyjaźń została
przypieczętowana. Od tamtej chwili Sztylc z Jackiem polubili się
i odwiedzali czasem, by pogadać o wszystkim i o niczym lub wypić co
nieco, a czasem nawet pobiegać.
Na szczęście Kostrzewski był w domu. Drzwi otworzył wyraźnie
zaspany, w piżamie i kapciach.
– Miej litość, dopiero z dyżuru w szpitalu wróciłem – rzucił na dzień
dobry.
– Jacek, ratuj, ledwo chodzę, zrób coś… – jęknął Sztylc.
Kostrzewski spojrzał na Radka uważniej. Szybki rzut oka sprawił, że
westchnął i otworzył drzwi szerzej.
– Właź – powiedział krótko. Posadził Sztylca w kuchni, zmierzył mu
ciśnienie i osłuchał.
– Chlałeś – bardziej stwierdził, niż zapytał. Wziął ze stołu otwartą
paczkę papierosów i poczęstował Sztylca. Ten odmówił ruchem głowy.
– No. I to dużo w ostatnim tygodniu – odpowiedział Radek, szczękając
zębami.
– Masz, chłopie, migotanie. Jesteś odwodniony i wypłukany ze
wszystkiego, co pozwala żyć. Trzeba cię będzie naprawić. – Kostrzewski
westchnął ciężko. Sięgnął po telefon służbowy.
– Dyżurny izby chorych 1. Batalionu Rozpoznawczego, plutonowy
Mazur – dało się słyszeć w słuchawce.
– Czołem. Kostrzewski z tej strony.
– Melduję się, panie poruczniku. – Niemal było słychać, jak plutonowy
daje regulaminowe „baczność”. Kostrzewski, choć dobrego serca, solidnie
wytresował swoich Muminków z plutonu medycznego.
– Mazur, słuchaj, przygotuj mi na szybkości zestaw GZG.
– Jaka dawka? – Kostrzewski spojrzał na Sztylca i na chwilę się
zawiesił.
– Podwójna. I wyślij mi ją biegusiem przez łącznika. Na mój domowy.
Dzięki.
– Tak jest, panie poruczniku.
– Co to jest GZG? – wystękał Sztylc.
– Glukozowy Zawrót Głowy. Glukoza, witamina C i potas –
odpowiedział Kostrzewski, który już nieraz musiał ratować w ten sposób
Olczaka czy innego z dowództwa batalionu po przepiciu na poligonie.
Widać ekipa była przyzwyczajona, bo kwadrans później do drzwi zastukał
wysłannik z zestawem. Potem poszło już sprawnie. Kroplówka powoli
zaczęła skapywać.
– No spróbujmy… – odpowiedział smętnie Sztylc.
– Słuchaj, Radek, ty musisz pić stanowczo mniej wódy, jarać mniej
fajek i kawę odstawić. Bo zejdziesz z tego świata i się, kurwa, więcej razem
nie napijemy…
– Postaram się – odpowiedział bez przekonania Radek.
– Kawa? – zapytał uprzejmie Kostrzewski, ponownie częstując Sztylca
papierosem. Doktor palił jak smok, niemal dwie paczki czerwonych
marlboro dziennie.
Na zegarze w salonie wybiła godzina dziewiąta rano. Niedziela dopiero
się zaczynała.
1. Emet (hebr.) – prawda. [wróć]
VI
Matrioszka

Jesień–zima 2006
Warszawa – Choczewko – Dolny Śląsk

Spotkanie z ministrem odbywało się – jak ostatnio bardzo często –


w rezydencji pewnego biskupa. Purpurat użyczał szefowi resortu nie tylko
swojego gabinetu, ale również połowy skrzydła prywatnej rezydencji. Było
tu dyskretnie, więc minister nie musiał się niczego obawiać. Wszystko
kapało od złota i było zdobione drogimi tkaninami. Minister siedział za
masywnym biurkiem, w którego intarsjowany blat lubił stukać palcem,
informując przy tym petentów ze swoim na wpół uwodzicielskim, a na
wpół obłąkanym uśmiechem, że mebel „został wykonany z kaukaskiego
orzecha!”. Na blacie stał ciężki złoty krzyż z połyskującym czerwono
kamieniem w miejscu serca Chrystusa, a ze ściany spoglądał srogo siedzący
na Kasztance marszałek Piłsudski. Na korytarzach rezydencji – i poza nimi
– mówiono, że był to oryginalny portret pędzla Kossaka, a jego ekscelencja
biskup wygrał go w karty od kustosza Muzeum Narodowego. Była to jedna
z najściślej strzeżonych tajemnic biskupa polowego WP.
Minister Kazimierz Teofil Ryszewski urodził się we Wrocławiu cztery
lata po zakończeniu wojny. Jego rodzice byli prawnikami, dość znanymi
w przedwojennym Lwowie. W latach czterdziestych trafili na Ziemie
Odzyskane. Sympatyzowali z przedwojenną endecją, ale nie byli
dogmatyczni. Ojca podejrzewano wprawdzie o to, że w okresie okupacji
podpisał volkslistę, ale okazało się, że to pomówienia działaczy PPS.
W 1963 roku młody Ryszewski – który nie cierpiał swojego drugiego
imienia i używał tylko pierwszego – rozpoczął naukę w jednym
z wrocławskich liceów. Już wtedy był, chyba na przekór rodzicom,
lewicujący. Nawet bardzo, bo nad jego łóżkiem wisiała flaga Kuby i portret
Che Guevary. Teofil stał się gorliwym wyznawcą ustroju, którym gardzili
jego rodzice.
W trzeciej klasie zgłosił się do Służby Bezpieczeństwa z donosem na
swojego nauczyciela historii, który podczas zajęć mówił o Polskich Siłach
Zbrojnych. Wtedy też SB zainteresowała się nim na poważnie. Ponieważ
miał już osiemnaście lat, został zwerbowany do współpracy. Gorliwie uczył
się do matury, w międzyczasie obserwując uważnie kolegów… i donosząc
na ich temat do SB. Był w tym na tyle gorliwy, że zwrócił na siebie inne
oczy. Po zdaniu egzaminu dojrzałości Ryszewski z nagła… zniknął. Nikt
nie wiedział, gdzie podziewa się maturzysta, ale śledztwo w sprawie jego
zaginięcia nieoczekiwanie napotkało opór. W międzyczasie zmarła na raka
jego matka. Młodego człowieka nie było na pogrzebie.
Ryszewski wrócił po roku. Całkiem odmieniony. Z gorliwego
komunisty stał się zaciętym opozycjonistą. Na pytania kolegów, gdzie
przebywał przez rok, odpowiadał, że w sanatorium w Busku-Zdroju leczył
bardzo poważną chorobę płuc. Tylko dwie osoby w Polsce wiedziały, że
młody chłopak przechodził w tym czasie długie i wyczerpujące szkolenie
w ośrodku pod Moskwą, gdzie towarzysze radzieccy przyuczali go do roli
przyszłego agenta. Po powrocie na polecenie prowadzącego w tym samym
roku wstąpił do harcerstwa, gdzie błyskawicznie i w dość zagadkowych
okolicznościach został instruktorem, a następnie drużynowym.
W 1969 roku rozpoczął studia historyczne na Uniwersytecie
Wrocławskim i podjął działalność opozycyjną. Bardzo szybko dał się
poznać jako jeden z większych radykałów w walce z PRL. Dziwiło to
trochę jego dawnych znajomych, którzy pamiętali go z nieco innych
politycznych sympatii, ale nikt nie pytał zbyt intensywnie, bo kraj był
jeszcze rozgrzany po wydarzeniach z marca poprzedniego roku. Wszystko
to odbywało się oczywiście za zgodą i przy wydatnej, ale niezwykle
dyskretnej pomocy oficerów KGB i SB. I tak, powoli, metodycznie, krok
po kroku piął się w górę. Aż dotarł do tego gabinetu, w którym obecnie
siedział z trzema współpracownikami. Byli to mężczyźni znani Sztylcowi
jako Rockman, Strączek… i Józef Wielgosz.
– Panie ministrze, chyba nie uda nam się, jak planowaliśmy, ich
wszystkich tak po prostu z miejsca wyrzucić. Niestety, są procedury,
w które muszą nas wdrożyć.
– Wiem, Adamie – zgodził się minister. Podniósł słuchawkę
służbowego telefonu, wybrał na klawiaturze zero.
– Pani Basiu, prosiłem tyle razy, mleko do kawy bez laktozy. Mówiłem
pani, że po zwykłym źle się czuję – powiedział do słuchawki swoim
jedwabiście miękkim głosem o dziwacznej artykulacji. Słuchawka
zabrzęczała, a minister rzucił jeszcze krótkie „tak, dziękuję”, po czym się
rozłączył. I zogniskował na szefie zarządu spojrzenie swoich przejrzystych
oczu o nieokreślonym kolorze.
– Co to ja mówiłem… A, wiem. Dlatego, Adamie, przyjmiecie
w oddelegowanie tych oficerów, których dostaniesz na przygotowanej
liście. Wybieraliśmy względnie najmłodszych z tego, czym WSI
dysponowały. Oczywiście nie muszę ci przypominać, że nie można im ufać.
Wiesz, kim byli i kto ich szkolił, prawda?
– Nie musi pan, panie ministrze.
– Doskonale. Zatem… – minister uśmiechnął się diabolicznie – nie
wyznaczymy ich na stanowiska, ale wykorzystamy w ramach rezerwy
kadrowej!
To mówiąc, sięgnął po nierzucającą się w oczy teczkę, która leżała na
biurku między ciasteczkami a filiżankami z kawą, i podał ją Rockmanowi.
Ten płochliwie spojrzał na ministra, a gdy polityk dobrotliwie pokiwał
głową, przejął teczkę i zajrzał do niej. Było w niej kilkanaście kartek
papieru z prawdziwymi nazwiskami, datami urodzenia, stopniami
wojskowymi i podporządkowanymi jednostkami.
– Ale oni nie będą mogli wtedy wykonywać zadań operacyjnych.
Według nowej ustawy tylko oficer wyznaczony na stanowisko może podjąć
pracę operacyjną, panie ministrze – zaprotestował Rockman, któremu coś
nie pasowało w narracji przełożonego. Bo Ryszewski bardzo mocno
zaangażował się w likwidację WSI oraz czystkę oficerów tej formacji.
– Trzeba ich mamić obietnicą, że wkrótce zostaną wyznaczeni, że na
razie trwa weryfikacja ich ankiet. Przedłużmy działanie komisji
weryfikacyjnej do momentu, aż przejmiemy od nich źródła i wiedzę. Trzeba
ich złamać. Pamiętaj, Adamie, że oni nie są naszymi przyjaciółmi. W mojej
ocenie to wroga grupa, gorsza nawet niż tamci na wschodzie. Bo tamci są
daleko, a ci są tuż obok, pod bokiem. Nie powinni służyć naszej ojczyźnie.
Mam nadzieję, że zgadzasz się ze mną.
Rockman przełknął ślinę, przytaknął. Nerwowo otarł czoło zroszone
potem.
– Tak, panie ministrze, oczywiście, że się zgadzam. Tylko… – urwał
nagle.
– Mów, Adamie, mów. Jesteśmy wśród swoich. – Minister spojrzał na
siedzącego za plecami Strączka mężczyznę. Szef zarządu analitycznego
powstrzymał się od obrócenia głowy.
– Panie ministrze, a co z misjami zagranicznymi? Tam są tylko
oficerowie byłych WSI.
– Tak samo, Adamie. Dokładnie tak samo! Będziesz ich zwodził
wyznaczeniem na stanowiska w nowej służbie i trzymał jak najdłużej. Do
momentu, aż wychowamy własne kadry. Ale pamiętaj, że trzeba mieć do
nich bardzo ograniczone zaufanie. Masz pytania? Nie? Świetnie. To
wszystko. Możesz odejść – zakomenderował minister.
Szef zarządu kontrwywiadu miał, co prawda, jeszcze wiele pytań, ale
czuł, że audiencja dobiegła końca. Zresztą dowiódł tego rozkazujący
grymas Strączka. „Niech go diabli, podlega mi, a zachowuje się jak… Ach,
do licha z tym…” – pomyślał Rockman, który powoli – bardzo, bardzo
powoli – zaczynał rozumieć, jaki ogrom pracy ich wszystkich czeka. Ale
potulnie wstał i opuścił gabinet, zostawiając za sobą ministra i dwóch
pozostałych.
Kiedy wyszedł, minister spojrzał na Strączka. Uniósł pytająco brew.
Ten pośpieszył z odpowiedzią. Ale w jego głosie nie było tego nerwowego
tonu, słyszalnego chwilę wcześniej u Rockmana.
– Adam ma rację, niestety. Możemy nie uporać się z przejęciem służby
w pół roku – powiedział Strączek ponurym tonem. Miał głęboki głos
i wolno cedził słowa, jakby płacił pięć groszy za wypowiedzenie każdego
z osobna.
Minister westchnął i przymknął lekko oczy.
– Witku, chyba nie muszę ci przypominać naszych ustaleń? Sam wiesz,
co robimy i w jakim celu, prawda? Mieliśmy zniszczyć to jądro ciemności,
mieliśmy doprowadzić do tego, by ci ludzie przestali zagrażać Polsce! By
Sowiety nie miały oka na nasz kraj! Przejęliśmy aktywa WSI, oczywiście,
że nie wszystko ruszy z kopyta. Ale na pracę przyjdzie czas. Zakładaliśmy
to, planowaliśmy. Prze-wi-dy-wa-li-śmy! Pamiętasz? Jestem pewien, że
tak! Naszym celem było rozbicie tego ośrodka zła. I to się nam udało.
Odnieśliśmy sukces. Lub, drogi Witku, ogłosiliśmy sukces! A teraz musimy
ogłosić kolejny… – Minister wpadł w nastrój, w którym każde kolejne
słowo i zdanie nakręcało go do wypowiadania kolejnych. Strączek znał ten
euforyczny stan przełożonego. Skrzywił się, ale nie przerywał.
– A wiesz, jaki to sukces, Witku?
Strączek nie potrzebował się długo namyślać. Wiedział.
– Że stworzyliśmy nową i lepszą służbę?
Siedzący w kącie mężczyzna parsknął, nie odezwał się jednak. Minister
spojrzał na niego dziwnie. Ale szybko się uśmiechnął, choć Strączek miał
wrażenie, że ten uśmiech był wymuszony.
– Za to cię lubię, drogi przyjacielu! Za inteligencję!
– A jeśli to się nie uda?
– Witku, Witku… nie zaczynaj od nowa! – Minister machnął ręką,
jakby opędzał się od muchy.
– Dlaczego ma się nie udać? Rozpędziliśmy ich, mamy nowych ludzi,
zasoby… Dlaczego miałoby się nam nie udać? A zresztą, gdyby…
podkreślam – gdyby! – gdyby nawet powinęła nam się noga, to co? Ktoś
nas sprawdzi? Służba jest tajna i taka pozostanie! Nikt nie ma prawa o nic
pytać!
– Dziennikarze… – zaczął Strączek. Ale minister przerwał mu
niecierpliwym ruchem dłoni.
– Nie martw się! Poradzimy sobie z nimi. Albo się ich spacyfikuje, albo
kupi. Zresztą to w końcu twoi przyjaciele, prawda?
Strączkowi nie podobały się te słowa. Chciał zaprotestować, ale
przełożony uśmiechnął się, jakby to, co przed chwilą powiedział, było
żartem, więc Strączek też wykrzywił usta w parodii uśmiechu. Minister
znowu podjął wątek.
– Teraz musimy napisać raport o bandyckich metodach. Tu, drogi
przyjacielu, przydadzą się twoje kontakty w mediach. Nasi dziennikarze
będą trąbić, że stan WSI był katastrofalny, ale o szczegółach nie mogą
mówić, bo to tajne. Przecież wiesz..
– A jeśli sobie z tym nie poradzimy? I z samą służbą? Adam to kapral,
był w straży miejskiej. Tak naprawdę mamy tylko kilku oficerów z ABW,
oni nic nie wiedzą o wojsku. A służba musi powstać.
– To się nauczą – powiedział z naciskiem minister, świdrując go
pełnym ognia spojrzeniem. – Będziemy głośno mówić o postępach, aż
temat sam umrze, a ludzie będą mieli dość mówienia o WSI.
– Panie ministrze…
Ryszewski chyba był zniecierpliwiony. Strączek dostrzegał to w jego
wzroku.
– Witku! Zdumiewa mnie twój brak wiary. Musi nam się udać, bo
wierzymy w to, co robimy. Boisz się, że popełnimy kilka błędów? To twoja
obawa? Dobrze, odpowiem ci. Nie myli się ten, kto nic nie robi… –
Minister podniósł się z fotela i podszedł do Strączka. – A jeśli… załóżmy,
że coś może pójść nie tak. Choć wiem, że ty i Adam dacie sobie radę… to
co może się stać? Myślisz, że kogoś oprócz nas to interesuje? Nie, Witku!
To twój błąd poznawczy. W Polsce ludzie boją się służb i wojska, nie będą
pytać.
Ryszewski położył Strączkowi dłoń na ramieniu. Ten wzdrygnął się.
Nie lubił tego rodzaju poufałości.
– To jest właśnie polityka. Trzeba iść w zaparte… i zrzucać winę za
wszystkie niepowodzenia na innych, a w tym wypadku na ludzi z WSI.
Wiem, że to nie po chrześcijańsku, ale Bóg nam wybaczy, bo przyświeca
nam szczytny cel. Zresztą gdyby tak nie było, to myślisz, że Kościół by
nam pomagał? Biskupi dostrzegają nasze szczere chęci w naprawianiu
kochanej ojczyzny i jak sam widzisz, dają nam wsparcie.
– A raport z likwidacji? Sami nie napiszemy go tak szybko – zagadnął
Strączek, odsuwając się o krok.
– Wiem, dlatego pomoże wam zaufany człowiek. Nasz znajomy
ojciec… – minister uśmiechnął się dobrotliwie – …polecił mi kogoś. Co
prawda, był w WSW i WSI, ale poznał, jak bardzo się mylił, pokajał za
grzechy, wrócił na łono Kościoła i obecnie jest w pełni zaufany. Myślę, że
jeśli jeszcze go nie poznałeś, to poznasz niebawem. To pułkownik ze
służby, który chce nam pomóc. Rozmawiałem z nim, ma porażającą wiedzę
na temat działalności WSI. Wymyślił, jak możemy wnieść do sądu
dziesiątki, a może i setki spraw przeciwko nim.
– Komisje? – zapytał Strączek, któremu coś zaczęło świtać.
– Tak! Takie komisje w terenie już działają i sprawdzają jednostki pod
kątem niszczenia dokumentów niejawnych oraz pod kątem każdej
nieścisłości w postępowaniach sprawdzających. Na tej podstawie nasze
biuro prawne będzie wysyłać zawiadomienia do prokuratury o możliwości
popełnienia przestępstwa.
– Ale przecież mogli brakować dokumenty zgodnie z przepisami.
A uchybienia to nie przestępstwo, co najwyżej wykroczenie – oponował
Strączek. Nie uśmiechało mu się naginanie prawa w tak jawny sposób.
– Witku! Wiesz równie dobrze jak ja, że chodzi o zgłoszenie jak
największej liczby spraw do prokuratury! To będzie naszym sukcesem!
Będziemy o tym mówić w mediach na okrągło – minister uśmiechnął się
lisio – a to, co prokuratury z tym zrobią i kiedy, to już nie nasze
zmartwienie, prawda? Wiesz, że nasz wymiar sprawiedliwości jest
powolny. To będzie trwało latami. W razie czego będziemy mogli mówić,
że to wymiar sprawiedliwości jest nieudolny. Tak robi się politykę, a teraz
tym się zajmujemy. Oczywiście, że będziemy dokładać starań, by bronić
naszego kraju, ale przecież sami sobie z tym nie poradzimy. Musimy
działać systemowo. A twoja pomoc jest mi teraz niezbędna. Twoja rola jest,
powiedziałbym, kluczowa dla całej tej potężnej gry, dla wyzwania, jakie
podjęliśmy. Dla…
Strączek słuchał tego nieuważnie, bo minister wpadł najwyraźniej
w jeden ze swoich wiecowych stanów, który sprawiał, że dobrze wypadał
jako mówca. Ale choć znali się od dawna, to Strączkowi zagrało w duszy
coś dziwnego. Może dlatego, że do archiwum WSI wszedł jako jeden
z pierwszych i zdążył położyć ręce na teczkach? I mimo iż nie wszystko
rozumiał, instynktownie czuł, że w teczce kogoś z taką przeszłością jak
minister – z piękną niepodległościową kartą w PRL – coś było nie tak.
„Tylko co? I dlaczego?” – rozmyślał Strączek w nielicznych wolnych
chwilach, ale chorobliwy wręcz pęd ku karierze oraz władzy przyćmiewał
jego obawy. W końcu dzięki bezgranicznej lojalności wobec ministra był
jednym z ważniejszych ludzi w nowych służbach wojskowych, powoli
reszta przestawała się liczyć. Witek, do niedawna małomiasteczkowy lichy
dziennikarz z portfolio krótszym niż paragon za papier toaletowy, coraz
dalej odsuwał te myśli. I tak było tym razem. Tym bardziej że minister
najwyraźniej zmierzał ku końcowi.
– …i dlatego musimy to wszystko zrobić!
Nieoczekiwanie za plecami Strączek usłyszał klaskanie. Odwrócił się.
Siedzący w rogu pokoju mężczyzna dotąd był tak cicho, że Strączek
niemal o nim zapomniał. Nie wiedział, kim jest ten człowiek, i nie bardzo
mu się to podobało, ale skoro minister wpuścił go tutaj i pozwolił mu tego
wszystkiego słuchać, to widocznie tak właśnie miało być.
– Zrozumiałeś? – Głos szefa sprawił, że wrócił do rzeczywistości. Tu
i teraz.
– Tak, panie ministrze. Oczywiście.
– Cieszę się. Wiem, że masz dużo pracy, nie będę cię zatrzymywał. Idź
robić porządek – rzucił z uśmiechem. Strączek miał wrażenie, że
fałszywym. Wstał, pożegnał się i wyszedł. A minister i Wielgosz zostali
sami.
– Moje uznanie, przez te lata udawania naprawdę jesteś w mowie-
trawie coraz lepszy. A może materiał ludzki jest coraz gorszy lub zacząłeś
sam wierzyć w bajki, które wciskasz innym? – powiedział Wielgosz
z nieskrywaną drwiną w głosie.
– Przejdźmy do naszych spraw – odparł minister, puszczając
złośliwości mimo uszu.
– Właśnie. Miałeś dostarczyć listę agentów WSI działających na
wschodzie i obiecałeś informacje o moim synu! – powiedział zimno, wręcz
lodowato Wielgosz. W tonie jego głosu można było nawet wyczuć groźbę.
– Nie będę ukrywał, że nie ma tego wiele… Mieliśmy stosunkowo
mało czasu, a archiwum jest duże… Jeśli chodzi o agentów, to przesłałem ci
to w formie elektronicznej. Jest kilku, których udało nam się już ustalić –
odpowiedział niepewnie minister.
– Jaja, kurwa, sobie robisz!? Tych kilka nazwisk świeżaków?! Gdzieś
z zadupia Azji i pogranicza Kaukazu? Jakiegoś gówniarza w Tbilisi?
Owszem, nasi przyjaciele zajmą się nim. Nie zmienia to jednego: masz dać
wszystko ze wschodu, z zachodu, południa i północy. Całą pieprzoną różę
wiatrów! Ty to rozumiesz, Teofil, czy chcesz, bym ci to inaczej wyjaśnił? –
zwrócił się po imieniu do ministra Wielgosz. Mimo to ton głosu starego
zabrzmiał jak skrobanie brzytwy po metalu.
Minister cofnął się, łapiąc nerwowo biurko dłońmi.
– Materiałów w zasadzie nie ma, ale…
Wielgosz spojrzał bystro na Ryszewskiego, który nagle zaczął się jąkać.
– Nie kręć – syknął. – Mów, co masz!
– Mam informacje o twoim synu – zaterkotał pośpiesznie minister. –
W sprawę… nieszczęścia twojego syna było zamieszanych dwóch
oficerów: niejaki Sobolewski i Sztylc. Strączek przez przypadek trafił na
podziękowanie imienne z ambasady USA za pomoc w sprawie istotnej dla
bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. Pismo było enigmatyczne, ale
jeden z oficerów centrali wytłumaczył mu, że chodziło o grubszą aferę
związaną ze śmiercią prostytutek i polskiego oficera, więc chyba chodziło
o twojego syna…. – Tym razem to minister nie podarował sobie
nieprzyjemnego uśmieszku. Wielgosz udał, że tego nie widział. Ale
zapamiętał.
– Posłuchaj. To, że tu jesteś i grzejesz dupę w tym miękkim fotelu,
wysługując się koniobijcami w rodzaju tych dwóch, którzy tu siedzieli
jeszcze chwilę temu, nie jest dane na wieczność – powiedział łagodnie. –
Rżniesz sobie wielkiego patriotę? Okej, taki był plan i dobrze się wczułeś
w rolę, pompujesz ich Bogiem, honorem i ojczyzną? Super! Na Łubiance
nasi przyjaciele są z ciebie dumni. Ale mam nadzieję, że pamiętasz, że to
mnie zawdzięczasz karierę. – Ostatnie zdanie Wielgosz wypowiedział
z mocniejszym naciskiem.
– To potrwa. To wymaga wyciągnięcia z kartoteki. To najbardziej
strzeżone dane, które oni poukrywali…
Wielgosz uniósł rękę. Płaczliwy ton ministra, tak różny od tego, który
słyszał tu kilka chwil temu, go drażnił.
– Szczerze mówiąc, gówno mnie obchodzi, jak to jest strzeżone
w końcu. Masz już dostęp. Więc postaraj się i zrób z tego użytek. Zostało
mało czasu. Wiesz, że nasi przyjaciele są cierpliwi, ale nie wystawiaj tej
cierpliwości na próbę, panie ministrze. Chcę mieć dyski z danymi jak
najszybciej. Nie tylko ja – zakończył dwuznacznie Wielgosz, choć zdanie
wcześniej nie pozostawiło miejsca na dwuznaczności.
Minister lekko pobladł. Wiedział, czego chcieli „wspólni przyjaciele”.
Poczuł, że na czole perli mu się pot. Dostęp do danych agentury działającej
w kraju i za granicą był zdecydowanie najcenniejszą i najtajniejszą rzeczą,
jaką dysponowały byłe WSI. A on miał im to dać w zębach… Ale chciał się
przynajmniej potargować.
– To będzie drożej – wystękał.
– Nie przeciągaj struny! – syknął Wielgosz złowrogo. – Ty chyba nie
masz instynktu samozachowawczego! Ja wiem, że w tym kraju można
wszystko, byle z krzyżem w zębach, ale nawet twoi koledzy w czarnych
sukienkach cię nie przykryją! Zresztą… – parsknął pogardliwie – połowa
z nich je nam z ręki. Nie myślisz chyba, że oni, nim posprzątali to łajno, nie
zgrali materiałów? Nie bądź głupi, ministerku, bo będziesz śmieszny.
A śmieszny nie będziesz nam potrzebny. Zatem bierz się do roboty, bo
ojczyzna cię potrzebuje – wysyczał z pogardą, ale już spokojnie Wielgosz.
Wychodząc z eleganckiego gabinetu ministra, sam jeszcze nie wiedział, jak
bardzo się mylił.

***

Blaszany dach barokowej rezydencji lśnił w promieniach


popołudniowego słońca. Po wojnie ten niewielki dwupoziomowy dworek
powierzono armii radzieckiej, która umieściła tu swoją komórkę GRU.
Oficjalnie funkcjonał tu jeden z węzłów łączności Naczelnego Dowództwa
Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, stacjonującego w Legnicy.
W 1990 roku wyeksploatowany obiekt został opuszczony. U schyłku XX
wieku pałac był w tragicznym stanie. Zamknięta na głucho perła śląskiego
baroku przez kilka lat stała się niechcianym bunkrem, w którym niszczało
to, co najcenniejsze: piękna sztukateria i sklepienia z epoki. Pałacyk miał
też tajemnicę, o której nie wiedzieli lokalsi.
Były to kilkukondygnacyjne podziemia, rozbudowane w czasie drugiej
wojny światowej przez nazistowską Organizację Todt, która na chwałę
obłąkanego Führera budowała największe projekty wojskowe III Rzeszy.
Należał do nich między innymi słynny Riese, czyli Olbrzym – zespół
bunkrów i sztolni tak ogromny, że wręcz absurdalny. Położony pod
zamkiem Książ i sporą częścią Gór Sowich kompleks nie został do końca
zbadany, mimo iż od wojny minęło siedem dekad, i wciąż przyciągał
poszukiwaczy skarbów, radiestetów i różne niespokojne duchy z całego
Śląska. I nie tylko – trafił tam także Peter Haverkamp. Jako ojciec Thomas
ustalił, że jedna z odnóg lochów i podziemi docierała także do pewnego
zdewastowanego pałacyku…
Rozwikłanie tajemnicy pałacu stało się obsesją farbowanego mnicha.
Sobie tylko znanymi metodami Haverkamp odnalazł to niesamowite
miejsce i dowiedział się, jaka jest jego historia: co kryje się pod tym
zdewastowanym, rozkradzionym i podniszczonym pałacykiem. Niewiele
zachodu kosztowało go namówienie przeora – i Wielgosza – aby w ramach
działającej komisji majątkowej 1 znalazły się środki na zakup tego miejsca
i minimalny remont, ogrodzenie terenu i powbijanie tabliczek „teren
prywatny”. Dzięki dobrym stosunkom zakonu z lokalną policją mieli
spokój od wszelkiej maści rabusiów. Jeden odważny – lokalny zadymiarz
zresztą – który spróbował mimo wszystko wściubić nos za ogrodzenie, miał
pecha. Trafił bowiem na moment, kiedy Haverkamp był na miejscu.
Fałszywy zakonnik rozpuścił ciało intruza w kwasie, a kości spalił.
Zaginionego nikt nie szukał zbyt intensywnie.
Tego dnia ojciec Thomas nie myślał jednak nad rozwikłaniem
tajemnicy pałacu. Siedział w jednym z pokojów na górnej kondygnacji. Był
zmęczony, ale zadowolony z siebie. Już dziesięć dni jeździł od parafii do
parafii po województwie pomorskim, szukając choćby śladu byłej żony
Wielgosza. Wiedział, że musi ją znaleźć choćby w piekle… bo jeśli nie, to
wysłałby go tam stary.
Sam wymyślił legendę tych poszukiwań – miejscowym proboszczom
mówił, że jeden z hierarchów diecezji drezdeńsko-miśnieńskiej
w Niemczech jest zainteresowany zakupem małej stajni i ziemi na
Pomorzu. Powodem miała być nostalgia, bo jego ekscelencja mieszkał
w tych stronach „jako małe dziecko z rodzicami” i na emeryturze chciałby
ponownie się tu znaleźć. Księża byli uczynni i szybko rosła baza danych,
ale sprawdzanie nie naprowadziło na trop poszukiwanej… aż do telefonu
sprzed trzech dni, kiedy to zadzwonił proboszcz z niewielkiego Choczewa.
Sympatyczny i niemłody – wnosząc z głosu – duszpasterz przekazał
Haverkampowi, że całkiem niedaleko powstała nowa stajnia, ale
właścicielka źle oszacowała środki i popadła w długi. Po dziesięciu
minutach rozmowy fałszywy zakonnik już wiedział, że kobieta nazywa się
Katarzyna Bartoszewska – a takie właśnie nazwisko panieńskie nosiła
synowa Wielgosza. To był klucz do układanki, której potrzebował zabójca.
Pół dnia zajęło Haverkampowi obmyślenie planu akcji. Następnie,
zaopatrzony w dobrą mapę, ruszył na Pomorze. Dla szkolonego przez
Sowietów mordercy porwanie drobnej, wystraszonej kobiety było wręcz
formalnością. Podczas spaceru po stadninie nawet nie zauważyła, kiedy
barczysty łże-duchowny wyjął spod sutanny krótki, owinięty grubą szmatą
łom. Uderzył raz, tak żeby ogłuszyć, a nie zabić.
Wystarczyło.

***

Sztylc zajechał pod budynek stajni. Ostatni raz był tu dwa lata temu
i od tamtego czasu sporo się zmieniło. Hotel funkcjonował, a sfatygowana
astra Radka mocno kontrastowała z wystawą nowych – i drogich –
samochodów na parkingu przed wejściem. Widać było, że jest to miejsce
dla ludzi z dużo grubszym niż jego portfelem. Ale rozpoznał stajnię. Ruszył
do środka i pomachał młodemu stajennemu.
– Dzień dobry. Nazywam się Rozwadowski, chciałem się widzieć
z panią Kasią.
– Pan z policji? Przecież wiecie, że Kaśka zniknęła – odparł chłopak.
Sztylc poczuł, że blednie.
– Jak to zniknęła?
– Ano tak. Nikt nie wie, gdzie jest. Powiadomiliśmy was, bo jej rzeczy
zostały tak, jakby wyszła na chwilę. Ale od dwóch dni jej nie ma.
I samochód zostawiła… To co wy tam, nic nie wiecie?
Sztylc nie słuchał. Odwrócił się na pięcie i opuścił stajnię. Zrobiło mu
się zimno i gorąco jednocześnie. Spóźnił się o dwa dni.
– Kurwa… – wyszeptał do siebie. Wiedział, że zawiódł na całej linii, że
dał dupy. I że dziewczynę mogło to kosztować życie.

***

– Zapytam cię jeszcze raz. I radzę ci, zastanów się, zanim odpowiesz:
co powiedziałaś temu człowiekowi? – zaczął zimno Haverkamp. Poprawił
swój zielony gumowy kombinezon, który nieco się przekrzywił.
– Już mówiłam… – zaskomlała przywiązana do haka w suficie
dziewczyna. Po wyciągniętych wysoko nad głową rękach spływała krew.
– Powtórz – powiedział beznamiętnie oprawca.
– Już mówiłam… – wymamrotała przez rozbite usta. – Proszę… nie
zabijaj mnie… Nikomu nic nie powiem, tylko mnie wypuść! Błagam… –
jęczała zmaltretowana. Stała na palcach stóp, ledwo dotykając nimi
podłogi. Wygięte w łuk ciało było całe naprężone. Od prawie dwóch dni
Haverkamp torturował ją w ceglanej piwnicy bez okien. Miała wykręcone
barki, jedno oko całkowicie zapuchnięte i zasklepione krwią. Wybił jej
kilka zębów i zdarł dwa paznokcie. Oddychając, czuła ból z prawej strony,
gdzie miała połamane żebra. Pręt, którym ją okładał, leżał teraz na
metalowym stole obok.
– Jeszcze raz. Spójrz na to zdjęcie. Kto to jest? – Niemiec przystawił jej
niewyraźną fotografię Sztylca przed jeszcze otwarte oko.
– Mówiłam ci, że znam jego imię. Nazywa się Radek i jest z jakiejś
wojskowej służby. Szukał mojego byłego męża. To wszystko, co o nim
wiem… proszę, błagam, wypuść mnie. To boli… proszę…
Haverkamp odwrócił się bez słowa i wyszedł z pomieszczenia,
zamykając za sobą ciężkie stalowe drzwi. Wspiął się wąską klatką
schodową na górę, gdzie otworzył kolejne kute drzwi. Pokonał jeszcze
jedno piętro podziemnej kondygnacji i w końcu znalazł się we właściwej
piwnicy. Odkręcił kran i wodą z węża zmył z kombinezonu krew. Woda
spłynęła do kratki. Potem zdjął kombinezon i ubrał się w sfatygowane
sztruksowe spodnie i sweter. Wyszedł z piwnicy do przestronnej kuchni,
a następnie do salonu, gdzie ciszę burzył włączony telewizor. Siedział przed
nim starszy, siwowłosy mężczyzna.
– I co? – zapytał bez wstępów. – Ta suka coś powiedziała?
– Wszystko, co wie, a wie niewiele. Nie ma możliwości, by kłamała –
odparł Niemiec. Siwowłosy Polak łyknął kawy. Wpatrywał się
w wiadomości. Przez chwilę panowała cisza.
– Usuń ją – powiedział Wielgosz, nie odwracając wzroku od telewizora.
– Mamy tylko zdjęcie i imię.
– Peter, mamy już wszystko. Ja wiem, kto jest na tym zdjęciu –
oznajmił Wielgosz.
Kiedy wydawał wyrok śmierci na byłą synową, nie drgnęła mu nawet
powieka. Chłonął spływające z odbiornika słowa kogoś z plejady obecnie
rządzących. Haverkamp wiedział, że to wiceminister Ryszewski – szef
kontrwywiadu. Wiedział też, że pracuje on dla Wielgosza.
– Zabij ją, a potem masz tu ściągnąć pana Radka. Dane personalne
znajdziesz w kopercie na stoliku, wraz z gotówką. Żadnych kart
kredytowych, jak zwykle.
– Ile mam czasu? – spytał były kagiebista, zręcznie zabierając kopertę
ze stołu.
– Niewiele – odpowiedział krótko Wielgosz, co wystarczyło
niemieckiemu zabójcy, by uświadomić sobie, że czas ich goni i nie
powinien igrać z cierpliwością Polaka. Ten człowiek nie ma ochrony, ale
należy uważać. Jest wyszkolony. To były oficer Wojskowych Służb
Informacyjnych.
– To może go lepiej od razu zdejmę? Szarpanie się z nim może różnie
się skończyć – zaproponował Niemiec.
– Tylko jeśli nie będzie innego wyboru.
Thomas potrzebował takiej odpowiedzi. Nie zamierzał konfrontować
się z dużo młodszym żołnierzem. Był w dobrej formie i cały czas dbał
o organizm, ale miał też swoje lata. Postanowił po prostu zabić Sztylca.
Wielgosz chyba czytał w jego myślach. Wstał z kanapy, wziął do ręki
elegancką skórzaną aktówkę.
– Zrozumiałeś? TYLKO w ostateczności. Jeśli ci się uda, to masz go tu
przywieźć i dać mi znać. Ja się nim zajmę. Tymczasem wracam do
Warszawy. Jutro mam kilka spotkań i muszę tam być. Łączność jak zwykle,
po internecie. Aha, i pamiętaj: kiedy skończysz z tą kurwą na dole,
skontaktujesz się z naszymi kolegami ze Szwajcarii. Powiedz, żeby zaczęli
przygotowywać się do aukcji. Jak dobrze pójdzie, to będziemy mieli kilka
świeżych teczek do licytacji.
– A ten minister nie zerwie się ze smyczy? Wygląda na nawiedzonego –
zainteresował się nagle Haverkamp.
– Albo się starzejesz, albo żartujesz, Peter? Już ty się o to nie martw.
Żelki haribo są twardsze niż ta gnida. On da nam wszystko, czego
będziemy potrzebować. Zacząłby płakać ze strachu, gdyby zobaczył mnie
z otwieraczem do konserw w ręku. Ale trzeba będzie uszczknąć kawałek
tego tortu, nim wyślemy go na wschód. A teraz, po rozwiązaniu WSI,
będzie można się w końcu dobrać do zbrojeniówki. Gdy mamy swojego
człowieka, będzie można się dogadać z Jankesami w sprawach zakupów
sprzętu. I to tak, żeby nam odpalili działkę za umożliwienie tego interesu,
do którego się aż ślinią. – Wielgosz się zaśmiał. Brzmiało to tak, jakby
hiena miała zapalenie płuc.
– A służby się nie zorientują? Przecież mają jeszcze cywilny
kontrwywiad – nie ustępował zakonnik.
– Kilka lat temu wykończyliśmy komendanta głównego policji w tym
kraju i ktoś się zorientował? Nie! Posłuchaj, Peter, sam latami budowałeś
swoją instytucję, więc wiesz doskonale, że nikt nam tu teraz nie podskoczy.
Z Bogiem, honorem i ojczyzną na ustach można tu teraz wszystko. Tak, jak
to nasi koledzy sobie wymyślili. Najciemniej pod latarnią.
– W życiu bym nie pomyślał, że można tak ogłupić naród, wmawiając
mu, że jego własne służby to zdrajcy.
– I wystarczyło do tego kilku chciwych księży i narodowców. A już to,
jak nasi przyjaciele rękami mafii robią interesy z Jankesami, to mistrzostwo
świata. Pieniądz musi krążyć, a starzy towarzysze nie chcą zdychać za
marną emeryturę pod Moskwą, jeśli mogą ten czas spędzić na Lazurowym
Wybrzeżu. I ja ich w tym rozumiem. A że przy okazji technologię ściągną
do Moskwy? Tym lepiej – odparł Józef Wielgosz.
– Nie chcesz jej przed wyjazdem sam przepytać? – odezwał się
pozornie niewinnie Haverkamp. Doskonale kojarzył upodobania Wielgosza.
Co prawda, ta dziewczyna na dole była lekko poobijana, ale znał swojego
przełożonego na tyle, by wiedzieć, że nie jest w tym względzie wybredny.
Staremu zapaliły się w oczach ognie. Szybko się jednak opanował.
– Nie mam czasu… a szkoda. Już ci mówiłem, zabij ją. Najlepiej
jeszcze dzisiaj – odpowiedział zimno były teść kobiety, która dogorywała
w piwnicy.
– Załatwione – odrzekł Haverkamp. On sam nie przepadał za
kobietami.
– No, to tyle – podsumował Wielgosz i skierował się do drzwi.
Kiedy wyszedł, zakonnik westchnął ciężko, włączył wodę na kawę
i sięgnął do szuflady. Wyciągnął z niej pistolet. Gdy woda się zagotowała,
zaparzył kawę, posłodził ją i wypił kilka łyków. Po czym sprawdził broń
i ruszył w stronę piwnicy.
1. Ogólna nazwa działających od 1989 roku przy MSWiA komisji rozpatrujących
sprawy zwrotu Kościołom i innym związkom wyznaniowym majątku, tzw. dóbr martwej
ręki, przejętego przez Skarb Państwa w okresie PRL. [wróć]
VII
Inspektorat Wschód

Zima 2006 – wiosna 2007


Gdzieś na ścianie wschodniej

Następne kilka miesięcy było dla Sztylca okresem bezproduktywnej,


frustrującej nudy, z rzadka przeplatanej zdarzeniami jak ze Śmiechu warte.
Panował całkowity bezwład i bezproduktywność. Sztylc i inni oficerowie
zlikwidowanych WSI czekali na wynik weryfikacji, którą w formie
papierowej otrzymywali tylko nieliczni. Czekali także na wyznaczenie na
stanowiska. Albo choćby jednoznaczną odpowiedź, że miejsca w nowych
strukturach dla nich nie ma.
W Inspektoracie Wschód, który Radek miał tworzyć, rządził marazm
i defetyzm. Kilku oficerów zrezygnowało z pracy na rzecz nowej służby,
między innymi dotychczasowy zastępca najważniejszego wydziału, niejaki
Gajdaszek, człowiek naprawdę bystry i znający robotę od podszewki.
O tyle dobrze, że Sztylcowi przysłano do pomocy znajomego. Około trzech
tygodni po nim do inspektoratu trafił bowiem Ponury. Ale szeregi starej
gwardii topniały. W mediach nieprzerwanie trwała nagonka na WSI… choć
konkretów brakowało.
Przyniosła ona jednak inny efekt: panikę wśród aktywów służby, teraz
nazywającej się inaczej, tworzonej przez innych ludzi i w nowy sposób.
Ludzie, którzy powierzyli swoje bezpieczeństwo kontrwywiadowi
wojskowemu, zaczęli nagle łamać jego podstawowe zasady, próbując
kontaktować się jawnymi kanałami z kimkolwiek z nowej struktury, by
tylko uzyskać jakiekolwiek informacje dotyczące ich losu. Zrobił tak
również Czarny.
Najpierw nawiązał kontakt z centralą, ale odbił się od ściany. Potem
spróbował kontaktu ze Sztylcem. Chodziło wszakże o żywych ludzi,
którym grunt nagle usunął się spod stóp. Ludzie ci tworzyli potajemnie
system bezpieczeństwa państwa i jego Sił Zbrojnych. Sprawa została
poruszona na odprawie u Rockmana. Niestety, byli tam także Bieda,
Strączek i kilku innych. Wtedy Sztylc dobitnie zrozumiał, że ma do
czynienia z całkowitymi szaleńcami.
– Panie dyrektorze, mamy problem ze źródłem działającym
w ofensywie, o numerze 00-19690329. Źródło prosi o… – Radek nie
skończył, bo brutalnie przerwał mu jeden z uczestników odprawy.
– Panie! Co pan się przejmujesz konfidentami! Mamy ważniejsze
sprawy na głowie! – zbeształ go Strączek. Teraz Radek już wiedział, kim
jest ten chudy brunecik o złej twarzy, który był w jego komisji. Sztylc miał
wrażenie, że Rockman, choć oficjalnie szef zarządu kontrwywiadu, był
poddany woli Strączka. Ten z kolei otrzymał inną, niezwykle ważną dla
całej służby funkcję. Sztylc nie mógł w to uwierzyć. Cywil, pismak
z gazety, o której Radek w zasadzie wcześniej nie słyszał, został
człowiekiem odpowiedzialnym za pion analityczny… To było nie do
pojęcia. Ubodła go też odpowiedź Strączka. Może i dobra dla
funkcjonariusza policji czy innych służb, które pozyskiwały do współpracy
ludzi ze środowisk przestępczych. Oczywiście twierdzenie, że na
współpracę z wojskową kontrą zgadzały się tylko anioły o przybrudzonych
od upadku na ziemię skrzydłach, byłoby skrajną naiwnością, bo tak nie
było. Sztylc dobrze o tym wiedział, ale była to jednak uwaga
niesprawiedliwa. I świadcząca tylko o kompetencjach tego gryzipiórka. Bo
jeśli sądził, że nowe źródła będą się garnąć do nowej służby za „dziękuję”
i uścisk jego miękkiej jak brzuch dorsza dłoni… to był w kurewskim
błędzie. Radek postanowił się jednak nie odzywać. Zauważył za to, że
kiedy mówił, Bieda szybko sobie coś wynotował.

Przez tych kilka miesięcy jałowych jak noc w akademiku Wojskowej


Akademii Technicznej Radek tylko raz podjął się działań operacyjnych.
Zrobił to bez wiedzy przełożonych, a wręcz w tajemnicy przed nimi. Na
początku grudnia tego koszmarnego roku wysłał Czarnemu zaszyfrowaną
wiadomość, by ten zastopował wszelkie działania operacyjne i utrzymywał
ze swoim gruzińskim źródłem kontakty pasywne. Marcin miał podjąć
działania aktywne na hasło „Saakadze”. Tak nazywał się, jak Sztylc się
dowiedział, jakiś bohater narodowy Gruzinów, gdzieś z siedemnastego
wieku. Następnie Radek spakował teczkę Czarnego. Sam przygotował ją do
archiwizacji, odpowiedni wniosek podbijając u Rockmana, bo teczek do
archiwizacji po byłej WSI mieli mnóstwo. Nieświadomy – a może
niedouczony lub zwyczajnie przemęczony natłokiem danych – dyrektor
zarządu wniosek parafował, nie interesując się jakoś specjalnie tym, czego
dotyczył, wraz z kilkudziesięcioma innymi dokumentami umożliwiającymi
trwanie, bo przecież nie pracę inspektoratu. Sztylc spakował dokumentację
i wysłał ją do archiwum, dokonując pewnej, oczywiście najzupełniej
przypadkowej, omyłki w datowaniu i kwalifikacji złożonych w archiwum
akt. Musiałoby minąć kilkanaście lub kilkadziesiąt miesięcy, nim znaleźliby
je nowi panowie. A dla Czarnego i jego sprawy był to czas absolutnie
bezcenny. Nie mniej przypadkowo zmienił także pseudonim Marcina na
„Żółty”, co jeszcze bardziej utrudniało odszukanie dokumentów. W tym
momencie tylko Sztylc wiedział, co, gdzie i w jakim celu robił Czarny. Tak
mu się przynajmniej wydawało, ale kiedy wychodził z szefostwa po zajściu
tej kaskady „pomyłek”, nie mógł ukryć uśmiechu.
Mimo że miał już dość tego stanu zawieszenia, raz w tygodniu jeździł
do centrali, gdzie spotykał się z Rockmanem. Ta ksywa bardzo mu
pasowała. Dało się jednak zauważyć pewną zmianę: źródeł nie traktowano
już jak „konfidentów”, a i sam szef zarządu był chyba ulepiony z nieco
innej niż Strączek gliny. Tak czy inaczej, zaczynał coraz mocniej naciskać,
by Radek i jego podwładni podjęli źródła i rozpoczęli pracę operacyjną.
Sztylc nauczył się te naciski zbywać lub ignorować. Co ciekawe, po mniej
więcej dwóch miesiącach takiej gry w kotka i myszkę Rockman (który
nazywał się po prostu Adam) zaczął proponować Sztylcowi kawę. A nawet
ciastka. Dialog ten wyglądał zazwyczaj dość podobnie.
– Zaraz po wyznaczeniu na stanowiska i otrzymaniu legitymacji
świadczących, że jesteśmy oficerami SKW, panie dyrektorze. Nikt nie
będzie łamał prawa – odpowiadał na naciski Radek, przegryzając kawę
pierniczkiem czy co tam akurat miał na stanie szef zarządu kontrwywiadu.
– Ale przecież mówię panu, że już niedługo was wyznaczymy. Wielu
oficerów zaryzykowało i będąc odważnymi ludźmi, podjęli działania
operacyjne!
– Widocznie albo nie jesteśmy tacy odważni, albo oni nie zdają sobie
sprawy z konsekwencji prawnych takich działań. Zostaniemy wyznaczeni
na stanowiska, to wtedy natychmiast podejmiemy działania operacyjne.
– Czy pan sobie zdaje sprawę, że w ten sposób nie pomagacie sobie i że
na wasze miejsca są setki chętnych?
– Zdaję sobie sprawę z jednego: że podejmując pracę operacyjną bez
wyznaczenia na stanowisko, łamię prawo i zapisy ustawy podpisanej przez
prezydenta. Ponadto, panie dyrektorze, jest większy problem: brak
wyznaczania na stanowisko powoduje, że nieprawnie mamy dostęp do
materiałów niejawnych i dalej chronimy na ochotnika materiały
zgromadzone przez WSI. Jak mamy chronić te materiały na przykład
w nocy? Dotychczasowy system, o czym pan dyrektor wie, oparty był na
normalnie przyjętym w armii schemacie. Czyli służba dyżurna i żołnierze,
którzy pełnią służbę przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dodatkowo
jednostka była objęta ochroną przez system wart – uzbrojonych
wartowników, którzy przyjmowali pod ochronę teren WSI po godzinach
pracy, oczywiście chroniąc budynki z zewnątrz. Teraz pojawił się problem.
SKW jest instytucją cywilną. Dotychczasowi dowódcy dysponujący
środkami ochrony zaczęli mieć wątpliwości, czy mogą używać swoich
żołnierzy do ochrony instytucji spoza Wojska Polskiego – perorował Sztylc,
wcinając ciastka. Zauważył, że sformułowanie „ustawa podpisana przez
prezydenta” nieco detonowało Rockmana i tonowało jego zapędy.
– Wie pan, proszę dzwonić. I przyjechać za dwa tygodnie, coś
wymyślimy – mówił Rockman. Na tym przeważnie rozmowa się kończyła
i Sztylc lądował za drzwiami dyrektora, mającego notabene stopień kaprala
straży miejskiej.
Idąc korytarzami centrali, spotykał coraz mniej byłych oficerów WSI.
Powoli sam tracił nadzieję na wyznaczenie na stanowisko. Co jakiś czas
pojawiała się informacja, że kogoś ze znajomych nie wpuszczono do
gmachu, co oznaczało, że został wywalony. Część nie wytrzymywała
napięcia i na własną prośbę odchodziła ze służby. Widział natomiast coraz
więcej nowych twarzy. Trudno było wśród nich znaleźć żołnierzy. To byli
specjaliści. Nie od wiedzy jednak, jak mówiono im na początku, ale
głównie od znajomości z nowymi panami. W tak zwanym międzyczasie
komisja weryfikacyjna złożona ze znawców kontrwywiadu wojskowego
w realiach NATO i nowoczesnych konfliktów zbrojnych pracowała nad
zbieraniem dowodów na postawione w czasie kampanii wyborczej tezy
o szkodliwej działalności rzekomo zbrodniczych WSI. Szybko jednak
okazało się, że słowa i gromkie zarzuty to jedno, a dowody – drugie. I że
skarb templariuszy czy inny Święty Graal, który spodziewano się znaleźć
w archiwach WSI, jest raptem obitą skorupą. A może trzeba było po prostu
lepiej czytać akta, ale w tym nikt nie zamierzał nowym pomagać.
Sztylc widywał za to swojego byłego przełożonego – Biedę. Nie
mieściło mu się w głowie, jakim cudem ten weteran WSW i były towarzysz
z PZPR robił tak zawrotną karierę u nowych panów. Radek zasłyszał przy
okazji jakiejś mniejszej lub większej wódeczki, że to nie kto inny, jak
właśnie Bieda podsunął pomysł, aby dobrać się do teczek postępowań
sprawdzających. Prowadzone przez WSI poświadczenia bezpieczeństwa dla
żołnierzy z ochranianych jednostek i natowskie certyfikaty, dziesiątki
tysięcy teczek, były prawdziwą i realną skarbnicą wiedzy o kadrze Wojska
Polskiego oraz ponurym świadectwem rutynowej pracy oficerów WSI.
Sztylc sam zresztą usłyszał na korytarzu po którejś z kolei odprawie
u dyrektora, jak Bieda w rozmowie ze Strączkiem dowodził, iż „nie ma
możliwości, aby przy takiej ilości przerobionych materiałów ktoś się nie
pomylił, o czymś nie zapomniał, nie popełnił czeskiego błędu lub czegoś,
zwyczajnie, kurwa, po ludzku nie przeoczył!”.
Niestety, zakochany w słuchaniu własnego głosu Bieda zbyt późno
zorientował się, że mijał ich Sztylc. Radek ukłonił się grzecznie, z trudem
powstrzymując ironiczny uśmieszek. Bieda rzucił mu zabójcze spojrzenie,
po czym wziął Strączka pod ramię i ruszyli do gabinetu tego ostatniego.
Kiedy zniknęli z pola widzenia, Sztylc splunął za nimi.

Z Centrali SKW zaczęły zaś rychło wyruszać „w teren” wesołe


autobusy, pełne patriotycznego uniesienia i pędzących na jego skrzydłach
młodych orłów z SKW, wielce bojowo nastawionych do traktowania
wrogów Polski ogniem i mieczem. I w pewien poniedziałkowy poranek,
pod koniec listopada lub na początku grudnia, jeden z takich patriotbusów
zaparkował właśnie pod siedzibą Inspektoratu Wschód, którym Sztylc miał
dość wątpliwą przyjemność dowodzić. Wysiadło z niego osiem, może
dziesięć osób, a na widok lekko wymiętoszonej grupki Sztylc sam poczuł
się nieświeży. Było pośród nich kilka kobiet, z odległości dziesięciu
metrów roztaczających wokół siebie aurę urzędniczek gminnych, i trzech
nieznanych Sztylcowi młodzików z minami poważnymi jak awaria pionu
kanalizacyjnego w bloku. Oraz szef – Strączek. Żołnierz wśród nich był
jeden i jakoś Sztylca nie zdziwiło, że był to Bieda. Uśmiechnięty od ucha
do ucha. Z miejsca czuło się, że była to niezapowiedziana kontrola. Radek
poprawił krawat, powstrzymał chęć przewrócenia oczami i czekał. Podszedł
do niego przewodniczący tej malowniczej gromadki – Strączek z teczką
w ręku. On był tu widać najważniejszy. Pół kroku za nim trzymał się Bieda.
Swoim zwyczajem wyszedł przed szereg, ale tylko po to, by błyskawicznie
uświadomiono mu kolejność dziobania.
– Czołem, Radeczku! – rzucił zaczepnie w stronę Sztylca. Ten zacisnął
lekko zęby, ale nie odezwał się ani słowem. Otaksował byłego
przełożonego spojrzeniem zarezerwowanym dla czegoś ciepłego
i miękkiego, co wygrzebuje się patykiem z bieżnika buta.
– Pułkowniku Bieda – syknął na niego Strączek i zgromił wzrokiem
podskakującego kogucika. Ten błyskawicznie się zmitygował, wcisnął
głowę w ramiona.
– Podpułkownik Radosław Sztylc? – zapytał Strączek pro forma. Na to
Radek mógł odpowiedzieć.
– Melduję się.
– Panie pułkowniku, jak pan widzi, przybyliśmy tu z kontrolą. – To
mówiąc, otworzył teczkę i podał Sztylcowi kartę. Radek wziął dokument.
Miał wszystkie niezbędne adnotacje, nagłówki i pieczątki. Było to
wystawione w gabinecie szefa SKW upoważnienie do kontroli całej
dokumentacji Inspektoratu Wschód. Sztylc przejrzał papier uważnie.
Zdziwił się, bo oczekiwał tylko kontroli postępowań sprawdzających, tak
jak działo się to w innych jednostkach obecnej służby. Rzucił okiem na
„komisję” i poprosił Strączka o okazanie poświadczeń bezpieczeństwa. Nie
wszyscy jednak je posiadali.
Jak się okazało, poświadczenia miała mniej więcej połowa Świętej
Inkwizycji. Ta z „większym stażem i doświadczeniem”, czyli około
miesięcznym. Druga grupka dysponowała wydanymi przez szefa
upoważnieniami. Możliwość wydania takiego upoważnienia zapewniała
Ustawa o ochronie informacji niejawnych, pod warunkiem wszakże
wszczęcia właściwego postępowania sprawdzającego. Po zapoznaniu się
z dokumentami Radek spojrzał na tę żałosną cokolwiek grupkę i zwrócił się
do stojącego pół kroku za nim Ponurego:
– Prowadź gości na salony, Jacek.
Ponury uśmiechnął się ironicznie.
– Zapraszam! Panie przodem.
Gdy wszyscy weszli do środka, Ponury zatrzymał Sztylca lekko z tyłu.
– Kurwa, Radek, o co tu chodzi? – spytał, zapalając papierosa
i częstując nim przełożonego.
– Widziałeś Biedę?
– Trudno było nie widzieć.
– No to wiesz, że chodzi o to, by nas upierdolić. Będą teraz szukać
drugiej dziury w dupie. A ta menda będzie im pomagać.
Ponury westchnął ciężko. Minę miał niewesołą.
– A chuj – rzucił w końcu. – Niech się dzieje, co chce.
– No widzisz? I teraz mówisz jak człowiek, Jacek. Ale łatwo to nie
będzie. Dobra, chodź.
Po chwili zamknęli za sobą drzwi głównego budynku.

***

Pierwsza trudność pojawiła się szybko. Były nią pewne problemy


wysokiej komisji w rozpoznaniu oznaczeń dokumentów niejawnych.
Kontrolujący – czy raczej kontrolujące – miały dość wyraźny kłopot
z odróżnieniem dokumentów tajnych od ściśle tajnych.
– Co to są te dwa zera? – szeptem spytała jedna z pań swoją
zwierzchniczkę. Najwyraźniej zaskoczyła przełożoną tym zagadnieniem.
Na jej twarz wypełzł grymas zakłopotania.
– Eeee…. – wydukała. A potem zamknęła usta i zamilkła, rzucając
nerwowe spojrzenia w stronę stojącego przy drzwiach kancelarii Sztylca.
Cisza w pomieszczeniu stawała się coraz bardziej niezręczna.
– To oznacza ściśle tajny dokument, proszę pani – powiedział Radek,
nieco ubawiony stanem wiedzy, czy raczej niewiedzy, „kontrolerek”.
Postanowił pójść za ciosem i samemu odwinąć się pytaniem.
– A pani długo w SKW?
Nieświadoma, że oto rozmawia z bandytą z WSI, kobieta spojrzała na
niego z lekkim przestrachem. A kiedy odpowiedziała, Radek uświadomił
sobie, że jest gorzej, niż przypuszczał.
– Od trzech dni – odrzekła cicho, zaciągając leciutko śpiewnym
akcentem. Musiała pochodzić gdzieś z Białostocczyzny. Była to niewysoka,
lekko korpulentna brunetka w okularach. Sztylcowi zrobiło się jej żal.
I siebie samego też. Ale postanowił pociągnąć ją za język.
– A co pani robiła przed wstąpieniem do służby?
– Byłam nauczycielką geografii w gimnazjum w Mońkach.
Nastała frustrująca cisza. Sztylc zaczął się uśmiechać. Nie mógł tego
powstrzymać, co najwyraźniej zdenerwowało kobietę.
– Teraz jestem naczelniczką wydziału do spraw kontroli postępowań,
więc proszę bez głupawych uśmiechów – wyrzuciła z siebie coraz bardziej
zdenerwowana była nauczycielka. Na jej twarzy pojawił się rumieniec,
a akcent stał się o pół tonu bardziej słyszalny.
– Proszę pani. Naczelnik to był jeden, nazywał się Tadeusz Kościuszko
i nie przypominam sobie, by był kobietą – odciął się Sztylc. Jemu też nie
było już do śmiechu. Był coraz bardziej zniesmaczony tą żałosną sceną
i zaczynał się irytować. – Nie wątpię, że zdarzają się samorodne talenty
w sposób nadprzyrodzony obdarzone przez Stwórcę wiedzą
i umiejętnościami, ale nie wiedziałem, że będę miał honor spotkać kogoś
takiego osobiście! – rzucił. I pożałował, bo chyba trafił w czuły punkt.
– Pan jest bezczelny! – podniosła głos kobieta. Jej twarz zaczęła
przybierać kolor purpury.
– Szczelność to ocenia hydraulik, jak sprawdza drożność rury
w szambie. Panie przyjechały tu kontrolować kilkuletnią pracę wydziału
WSI, mając kilkudniowe doświadczenie – stwierdził Sztylc, też podnosząc
głos, ale nie tak, jak stojąca przed nim urzędniczka. Czuł jednak, że
zaczyna się w nim gotować. Miał dość tej rozmowy i był zły na siebie, że ją
sprowokował. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi. Te nagle
otwarły się przed nim i stanął w nich Strączek, który chyba słyszał całą
wymianę zdań.
– Co to za krzyki, panie pułkowniku? Co tu się dzieje?
Na Radka podziałało to jak płachta na byka. Odwrócił się jeszcze raz do
obu kobiet.
– Przepraszam, „doświadczenie” to chyba niestosowne słowo w tej
sytuacji. Tu powinno paść słowo „głupota” – warknął.
– Pan się zapomina! Proszę nie utrudniać. Te panie ciągle się uczą –
powiedział do niego Strączek, dla dodatkowego efektu unosząc palec.
Radek miał dość. Chciał wyjść z tego pomieszczenia. Choć Strączek
był od Radka wyższy może o kilka centymetrów, to teraz napiął się cały
i wydawał się większy. Rzucił jednak okiem na minę Sztylca i odsunął się.
Sztylc przystanął i zmierzył Strączka wzrokiem. Z funkcjonariusza nagle
zeszło powietrze. Skurczył się, cofnął o pół kroku. Ale Radek też zaczął się
uspokajać. Wyszedł na korytarz i chciał zamknąć drzwi, nawet przy tym nie
trzaskając. Stanął jednak najpierw naprzeciwko Strączka i lekko nachylił
się ku niemu.
– Pierwszy raz spotykam się z sytuacją, by uczeń dostawał za naukę
pieniądze, i to tak duże – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Zazwyczaj bywa
odwrotnie, płaci się nauczycielowi. A ci „uczniowie” to dla mnie, szczerze
mówiąc, owce, które nauczono pobekiwać w rytm Mazurka Dąbrowskiego!
Następnie ominął wystraszonego chyba szefa zarządu i ruszył
korytarzem, byle dalej od Strączka, kancelarii i tych dwóch
niewydarzonych kontrolerek. Czuł, że musi się wieczorem napić.
– Pan za to poniesie konsekwencje! – krzyknął za nim Strączek.
Radek zatrzymał się w pół kroku. Obrócił się powolnym ruchem.
Strączek na wszelki wypadek oparł się o drzwi i złapał za klamkę.
– Być może. Tylko wie pan co? Ja już mam to w głębokim poważaniu.
A tak jaśniej, to w dupie to mam, panie funkcjonariuszu.
Po czym ruszył przed siebie.

***

Kontrola trwała. Bieda biegał po inspektoracie z dnia na dzień coraz


bardziej wściekły. Radek odnosił wrażenie, że jego były przełożony bardzo
usilnie czegoś szuka. Jakim cudem Strączek nie wyrzucił go za tę
pyskówkę – nie wiedział. Ale nie chciało mu się dociekać. Tym bardziej że
szef zarządu chyba też nie miał ochoty roztrząsać tej kwestii. Następnego
dnia zresztą wyjechał do Warszawy wezwanym samochodem.
„Specjalistki” sumiennie przeglądały każdą z kilku tysięcy teczek, które
latami sporządzali oficerowie wydziału.
Odkładały na kupkę te, co do których miały wątpliwości. W trakcie tej
pracy, niewdzięcznej i niełatwej, zwiększał się ich dystans do byłych
oficerów WSI przychodzących do „pracy”. I do Sztylca osobiście. Ktoś
musiał w międzyczasie poinstruować kontrolujące o niebezpieczeństwie
rozmowy z bandytami. Sztylc nie miał wątpliwości, że zrobił to Strączek do
spółki z Biedą. Ten zresztą był poważnie zapracowany, bo trzech
młodzików, którzy przybyli trzy dni wcześniej z delegacją, okazało się
równie zielonych jak owe urzędniczki.
Piątego dnia teczki zostały zgromadzone, spakowane i pojechały do
centrali. O kontroli na parę miesięcy zapomniano, sprawa analfabetów
kontrwywiadowczych, jak ochrzcił tę posępną grupę Sztylc, pijąc któregoś
razu z Ponurym, trochę przycichła. Zwłaszcza że dwa tygodnie po kontroli
przysłali im kolejnego znajomego – Wilczyńskiego. Utworzyli więc
brydżową trójkę, za czwartego mając butelkę. Pili, kurwili i wściekali się na
bezsensowne siedzenie na tyłkach. O pracy nie było mowy. Lokalna kadra
do współpracy była nieskora, a na miejsce starych trafiali młodzi bez
pojęcia, często tuż po kursie w Janówku.
Nikt nie przypuszczał, że te brygady specjalne, grzebiące
w postępowaniach sprawdzających, wyłaniają setki teczek, które posłużyć
miały jako narzędzia do sporządzenia na oficerów byłych WSI
zawiadomień do prokuratury. Mieli je stworzyć specjaliści szefa.
Zawiadomień takich wysłano kilkaset, na niektórych oficerów po cztery czy
nawet pięć. Okazało się, że największe zagrożenie dla oficerów
kontrwywiadu stanowiło to, czy prowadzili postępowania sprawdzające,
czy nie. Sztylc tylko kręcił głową. Znowu zaczął więcej pić. Tak samo
zresztą jak Ponury i Wilczyński.

***

Któregoś całkiem ładnego lutowego wtorku Sztylc odebrał telefon


dający pewną nadzieję. W Inspektoracie Wschód w piątek miał pojawić się
pierwszy funkcjonariusz SKW. Radek nie krył radości, bo w końcu
zaistniała nadzieja, że znajdzie się ktoś, kto będzie mógł podjąć pracę
operacyjną. Zamiast w piątek, nadciągnął w poniedziałek i zgasił entuzjazm
Sztylca niczym peta.
– Podporucznik Arnold Sieńkowski – zameldował się funkcjonariusz,
zaciągając lekko. Był średniego wzrostu, a jego postura i oblicze sprawiały
wrażenie, jakby trochę za bardzo zżył się z maminymi schabowymi, więc
Radża niemal z miejsca nadał mu w myślach ksywę Sznycel.
– Podpułkownik Radosław Sztylc, dowodzę tu – przedstawił się mało
wylewnie Radek. – Pan porucznik zna się na pracy operacyjnej? – spytał
z miejsca.
– Tak jest, panie pułkowniku. Jestem byłym policjantem. Byłem
dzielnicowym w Końskowoli.
– Gdzie, przepraszam? – spytał Sztylc? „Kurwa” – jęknął w duchu –
„kolejny ekspert od kontrwywiadu się szykuje”.
– W Końskowoli, to niedaleko Lubartowa – wyjaśnił nowy operator
Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Ubrany był w szary, rozciągnięty
sweter jak po starszym bracie. Sztylcowi wydawało się, że Sznycel nawet
lekko pachnie smażeniną.
– Kurs operacyjny pan porucznik ma? – spytał Radek.
– Nie, ale mam tu pismo, które z sobą przywiozłem z centrali. Mam iść
na dwutygodniowy kurs razem z niejakim…
Były policjant podrapał się frasobliwie w ciemię, spojrzał płochliwie na
Radka i na trzymaną w ręku teczkę. Sztylc przewrócił oczami, po czym
kiwnął głową. Grubawy policjant wyciągnął z teczki papier i zaczął czegoś
szukać na druku. Radek czekał, bębniąc palcami po biurku.
– O, z niejakim Sebastianem Wilczyńskim. Od dwudziestego lutego
będzie w Wildze.
– Co, kurwa?! – Sztylc podniósł głos nieco bardziej, niż zamierzał.
– Tak tu jest napisane!
– Pokaż to! – zażądał Radek.
Policjant cierpliwie podał mu pismo. Radża czytał i zaczął zgrzytać
zębami. Może i Wilczyński był młody, ale przynajmniej miał za sobą kurs
w Janówku. Było ich mało, a wyglądało na to, że będzie jeszcze mniej.
„Niech to chudy byk” – pomyślał Sztylc. I nagle zachciało mu się śmiać. To
było tak absurdalne, że aż zabawne.
– Proszę mi dać chwilę. – Nie wytrzymał. Musiał wyjść z własnej
kancelarii, by nie wybuchnąć śmiechem rozpaczy. Poszedł do łazienki,
zapalił i zaczął nerwowo chichotać.
To już był szczyt. Nie dość, że przysyłali funkcjonariusza o wyglądzie
wiejskiego gliniarza, który do tego był wiejskim gliniarzem w przydużym
swetrze i zalatywał smażeniną, to jeszcze okazało się, że z miejsca leci na
kurs operacyjny. Kurs operacyjny? Dobre sobie… To była jakaś żałosna
dwutygodniowa parodia, gdzieś pod Garwolinem. W dodatku kierują tam
Wilczyńskiego na słuchacza. Młodego oficera WSI, niemal na świeżo po
dwuletnim kursie operacyjnym! Takiego burdelu, jak żył, Sztylc nie
widział. W tym samym czasie niedobitki oficerów WSI w dalszym ciągu
przychodziły do miejsca pracy, choć było ich coraz mniej. Stawało się coraz
bardziej jasne, że byłych chcą się pozbyć w całości. Sztylc nic nie miał
przeciwko policjantom czy innym mundurowym. Lubił ich… dopóki nie
wchodzili mu w drogę, bo siedzieli razem w jednym bagnie. Ale to była
armia i oczekiwał, że skoro już chcą ją zmieniać na swoją modłę, to będą
ściągać do służby z innych formacji ludzi z doświadczeniem.
Do łazienki wszedł nieoczekiwanie Ponury.
– A tobie co?
– Wilczyńskiego kierują na kurs – chichotał nieprzerwanie Sztylc.
– Jaki? – spytał zdziwiony Ponury.
– Operacyjny – odparł Radek, zaciągając się papierosem i próbując
przestać rechotać.
– Przecież on ma kurs operacyjny – zdziwił się Ponury.
– Chuj ze skierowaniem. Wiesz, ile ten kurs ma trwać?
– Ile? – Ponury otworzył oczy zaciekawiony.
– Dwa tygodnie.
– Pierdolisz. – W tym momencie nawet Ponury zaczął się śmiać.
– Słuchaj, Jacek, tam u mnie w kancelarii jest ten nowy. Poznasz go bez
problemu, pachnie jak kotlet i tak też wygląda, ale niech cię to nie zmyli.
Weź go ulokuj z Wilczyńskim w kancelarii, w końcu razem mają iść na kurs
– wydusił z siebie Sztylc, wciąż kompulsywnie zanosząc się śmiechem.
– Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera – stwierdził
sentencjonalnie Majewski.
– Wiesz, ta nowa służba to będzie pełna profeska. Sami, kurwa,
zawodowcy – rzucił Sztylc, poważniejąc nagle.
– Kurwa, muszę się napić. Nie chcę, ale muszę, bo na trzeźwo ten
burdel jest nie do przyjęcia.

W ciągu kilku dni okazało się, że Radek miał rację. Sznycel tylko
z wyglądu był poczciwym głupkiem. Z charakteru tymczasem był cwany
i bezczelny. Zaczął od roszczeń, że nie ma gdzie spać, bo internat
wojskowy jest dla żołnierzy. Trzy dni trwała kopanina Sztylca z zarządem,
aż przyszło zezwolenie od dyrektora na mieszkanie w tajnym lokalu
operacyjnym dla młodego stażem funkcjonariusza. Dla Radka było to
przegięcie pały.
Całości dopełnił pewien epizod – Sztylc zastał Sieńkowskiego, jak
podsłuchiwał pod drzwiami kancelarii Wilczyńskiego, gdzie akurat zebrały
się niedobitki byłych WSI. Bezpieka SKW wysłała zawodowca. Było
pewne, że ten chłopek-roztropek jest skazany na sukces. Dodatkowo
okazało się, iż Sieńkowski, nim trafił do inspektoratu, został oficerem po
miesięcznym kursie w Centrali SKW. Sztylc nawet nie mógł sobie
wyobrazić, do czego mógłby się posunąć ten niesłychanie zdolny
funkcjonariusz, by wspinać się po drabinie kariery. Widać na studiach wiele
go nauczyli, niekoniecznie o ochronie środowiska, bo takie studia zaoczne
miał skończone nowy as SKW…

***

Cóż jednak było robić – rozkaz był rozkazem i Sztylc musiał obu
delegować na kurs. Wilczyński i Sieńkowski pojechali więc do Wilgi. Przez
ten czas w inspektoracie niewiele się działo, więc Radek postanowił udać
się do Siedlec. Sam właściwie nie wiedział po co, ale pić już nie mógł, bo
wrzody dawały mu w kość, roboty nie było, uznał zatem, że zostawi
poletko na weekend pod opieką Ponurego, który też zresztą nudził się jak
mops.
W Siedlcach był ostatnio chyba jakoś na początku stycznia. Doszedł do
wniosku, że chwila oddechu od inspektoratu dobrze mu zrobi. Dwie i pół
godziny drogi do domu poświęcił na rozmyślanie o bezsensie, w którym
tkwił, i ponurym absurdzie tego, co teraz nazywało się Służbą
Kontrwywiadu Wojskowego.
Kiedy dojechał pod blok, najpierw z przyzwyczajenia sprawdził, czy
w mieszkaniu przypadkiem nie pali się światło. Ponieważ w oknach było
ciemno, ruszył na górę. Idąc po schodach, zastanawiał się, po cholerę
właściwie przyjechał do Siedlec. Przekonywał sam siebie, że musi
pozabierać z domu ciuchy i trochę książek, bo lokalna biblioteka
garnizonowa zaopatrzona była raczej marnie, ale sam wiedział, że miał po
prostu dość inspektoratu, marazmu „pracy” i picia z Ponurym. Do Siedlec
dotarł w nastroju mocno średnim, ale kiedy przestępował próg ciemnego
i mrocznego mieszkania, odruchowo spojrzał na zapałkę, którą wciąż kładł
pod drzwiami.
Obie połówki leżały inaczej, niż zostawił przed wyjazdem.
Radek sięgnął po broń, a gdy już miał ją w dłoni, uświadomił sobie
bezsens tego działania. Zapalił światło w korytarzyku, wiedząc, że popełnia
błąd, ale gdyby coś miało się stać, to już by się stało. „Tracisz czujność,
kutasie” – zbeształ się w myślach. Zastanawiał się, kto go odwiedził. Czy
był to Wielgosz czy bezpieka, czy może w końcu Białorusini? Gdyby to był
Wielgosz i jego ekipa, to mógłby nawet nie wejść do klatki. Wewnętrzni?
Nie zdziwiłby się, bo tym łajzom nie wierzył za grosz. Ale to się nie
trzymało kupy, bo przecież wiedzieli, że większość czasu spędza
w inspektoracie, a w Siedlcach bywa od wielkiego dzwonu – tak jak dzisiaj.
Nie mogli być tak głupi, by myśleć, że chowa tajne kwity we własnym
mieszkaniu… chociaż nie postawiłby na to dwustu złotych w zakładzie.
Myśli przelatywały Sztylcowi przez głowę z prędkością podchorążego ze
Zmechu opuszczającego jednostkę na ostatni pociąg do Lublina.
Wszedł do mieszkania i zamknął drzwi. Im bardziej intensywnie
myślał, tym bardziej składało mu się w całość, że to robota Korowina i jego
kumpli znad Niemna i Prypeci. Ale w tym przypadku sytuacja była
podobna do opcji z wewnętrznym. Czego mogliby u niego szukać?
Manierki z czerwoną gwiazdą, którą kilka lat temu dostał od Białorusina?
Bez sensu. Nie wiedział, co o tym myśleć. Po raz kolejny w życiu
podpułkownik Radosław Sztylc z byłych WSI nie wiedział, kto na niego
dybie i dlaczego. Po chwili jednak uznał, że jest mu wszystko jedno.
Przyrządził sobie kolację z tego, co kupił w sklepie pod blokiem, wziął
kąpiel i poszedł spać. Zanim zasnął, sprawdził, czy pistolet leży w zasięgu
ręki. A po pięciu minutach chrapał.

***

Kurs musiał być zabawniejszy, niż mogło się Sztylcowi wydawać, bo


Sieńkowski i Wilczyński wrócili z niego tak napuchnięci, że ten drugi
poprosił o dzień wolnego. Wyglądał na tyle żałośnie, blady, roztrzęsiony
i woniejący przetrawionym alkoholem na dwa metry, że Radek się zlitował.
Odesłał go, każąc najpierw udać się do lekarza inspektoratu. Lekarz ów
stanowił dla Sztylca niezwykłą zagadkę. Wszyscy mówili na niego Kocio.
Był mężczyzną w podeszłym wieku, miał siwą brodę i nieprawdopodobnie
grube okulary, które kleił taśmą. Żył w swoim świecie, i żołnierze,
i funkcjonariusze mało o nim wiedzieli. Niezależnie z czym przyszedł do
niego pacjent, Kocio miał dwie stałe recepty. „Emskie, panie poruczniku.
Emskie i miękkie buty” – mawiał, nie zaglądając nawet w kartę. Dopiero
kilka minut rozmowy uświadamiało mu, że siedzący przed nim człowiek
ma – tak jak na przykład Sztylc – wrzody żołądka. Kiedy w końcu zabierał
się do leczenia, robił to fachowo i akuratnie. Choć więc Kocio był przez
aklamację uznawany za kompletnego pomyleńca, wrósł w tkankę
inspektoratu tak, że żaden kolejny szef nie śmiał podnieść na niego ręki.
Gdy zatem Wilczyński zaczął się niemrawo bronić, Sztylc osobiście
zadzwonił do Kocia, nakazując mu wykonanie GZG, i odesłał młodego do
domu. Następnego dnia Sebastian wtoczył się do budynku jak nowo
narodzony.
Nieco później Sztylc wyprawił Sieńkowskiego do wizytowania
możliwie najbardziej oddalonego garnizonu, więc mogli spokojnie
porozmawiać.
– No, mów! – polecił Młodemu.
– A, co tu gadać… – stropił się Wilczyński.
– Nie pierdziel, mów!
– Co mam ci, kurwa, powiedzieć… parodia.
– No, ale co wam tam mówili??
– Filmy nam pokazywali! – wypalił Wilczyński.
– Co, filmy z obserwacji?
Młody przewrócił oczami.
– Jakiej obserwacji, Radek! Pogranicze w ogniu nam puszczali.
– Że co? – Sztylc nie zrozumiał.
– No, filmy, kurwa! Pogranicze w ogniu, Zawód szpieg i parę innych.
To waliliśmy po nocach wódę, bo nikt nie pilnował. Łazili jak wszy po
grzebieniu…
– No okej, ale COŚ musieli wam tam powiedzieć? – Sztylc ciągle nie
pojmował, na czym polegał dwutygodniowy „kurs”, wciąż coś mu się nie
zgadzało.
– Ale co mam ci powiedzieć? Że uczyli nas, jak się robi obserwację?
Albo jak się planuje operację? Radek, przecież ci tłumaczę jak komu
dobremu, że pokazywali nam filmy szpiegowskie i pierdolili o wyklętych.
No, co jeszcze mam ci powiedzieć?
Radek nie wierzył własnym uszom. Myślał, że Młody robi sobie
z niego żarty, ale wprost przeciwnie, Wilczyńskiemu na twarzy nie drgnął
ani jeden mięsień w uśmiechu. Młody był jedynie czerwony ze złości i aż
zgrzytał zębami.
– A pokoje tam mieliście pojedyncze? – zapytał jeszcze Radek, chcąc
przyszpilić Młodego na jakiejś wpadce. W głowie zaczęło mu się rodzić
nieprzyjemne podejrzenie.
– Nie, dwójki. Takie mocno zgrzebne, powiedziałbym.
– To kogo ci dali? Kogoś od nas? – dociskał Wilczyńskiego.
– A takiego Jurka, leśniczego z Pomorza. Z Kątów Rybackich. Fajny
chłopak był.
Kolejnych pytań Sztylc nie zadawał. Odechciało mu się wszystkiego
i czuł, że zaczyna go boleć żołądek. Westchnął ciężko, popatrzył w dal.
– Dobra, Sebek… – rzucił smutnym głosem. – Idź ty, kurwa, chłopaku,
do siebie, odpocznij…
VIII
Jeruzalem

Przełom kwietnia i maja 2007


Gruzja

Czarny klął od momentu, gdy tylko otworzył oczy, bo przebudzenie


naprawdę nie należało do przyjemnych. Czuł się jak koza znaleziona
w niezręcznej sytuacji przez Amerykanów w obozie szkoleniowym Al-
Kaidy. Wstał, krzywiąc się, gdy dał o sobie znać przestrzelony mięsień
kapturowy. Chciał napić się wody, ale wtedy zaprotestowało nadwerężone
gardło. A kiedy, ubierając się niezgrabnie, zawadził przypadkiem o złamany
nos, zatargało nim tak, że omal nie wyrżnął o podłogę.
Do posiadłości starego dotarli po dwóch godzinach – klucząc, jadąc
bocznymi drogami i gubiąc mniej lub bardziej wydumane ogony. Sam dom
nie wyglądał – szczególnie w nocy – reprezentacyjnie. Ale Czarny był
żołnierzem i z miejsca dostrzegł zalety jego położenia. Został zbudowany
w przemyślnym miejscu, przy drodze wlotowej do dolinki. Przyklejona do
góry posiadłość znajdowała się na uboczu. Marcin z miejsca zorientował
się, że w razie czego Giorgi mógłby się tu całkiem nieźle bronić. Żwirówka
wiodąca do domu była dość stroma i wąska, przegrodzono ją szlabanem
z tablicą. Drzewa, którymi pokryte było zbocze, rosły na tyle gęsto, by co
najmniej spowolnić potencjalny atak. Przez krótki moment, gdy jechali do
domu, Czarny dostrzegł coś jeszcze: wystającą z ziemi wieżyczkę BWP-1.
A jeśli tak było, to stary miał tu prawdziwą fortecę. Poniżej głównego
domu, całkiem okazałego, był jeszcze jeden mniejszy i kilka budynków
gospodarskich. I właśnie do mniejszego podjechał samochód Tamar.
Szybko otoczyło ich kilka osób. Giorgi musiał ich dobrze wyćwiczyć, bo
nie zadawali pytań, a na polecenia reagowali szybko i sprawnie.
Z bagażnika wyciągnięto pokiereszowanego Czeczena, nie szczędząc mu
przy tym kopniaków. Zajęto się też Czarnym. Jego, Tamar i Giorgiego
zaprowadzono do dużego budynku, który w środku był naprawdę bogato
urządzony. Mosiężne kandelabry, boazeria i gruby jasny dywan, który
wyglądał na drogocenny – wszystko miało symbolizować bogactwo. I na
tym właśnie dywanie, kawałek od wejścia, Czarny zdjął zakrwawioną
i brudną marynarkę, a potem zemdlał.
Obudził się, gdy jeden z brodatych i niezbyt czystych pomagierów
Giorgiego zszywał mu ranę. Wywołało to zresztą pewne nieporozumienie.
Czarny poczuł ból, który otrzeźwił go z wcześniejszego omdlenia. Będąc
z natury wyrywny, zdrową ręką przyładował mocnym sierpowym
zszywającemu go mężczyźnie. Skończyło się na interwencji Tamar i dość
gwałtownej wymianie zdań, bo nieszczęsny zszywacz rzucił igłę
i wyciągnął broń.
Trochę później, pozszywany i zabandażowany, Czarny trafił do łóżka.
Myśląc teraz o wszystkim, co się wydarzyło, przeklinał dzień, w którym
pierwszy raz usłyszał o Gruzji.
Do roli przykrywkowca przygotowywał się od kilku lat. Po to były
tajne szkolenia w Modlinie, na które uczęszczał ze Sztylcem. I choć szkolili
się obaj właśnie pod kątem wyjazdu, to wszystko miało wyglądać inaczej.
Owszem, Czarny spodziewał się wyjazdu na wschód, ale oczyma duszy
widział się raczej w Moskwie, Kijowie albo – najmarniej – Mińsku. Ale
wtedy wszystko się zesrało. Do władzy przyszli politycy, którzy za cel
postawili sobie likwidację WSI. Kiedy stało się jasne, że firma pójdzie
w rozpył, propozycję wyjazdu do Gruzji Czarny potraktował, jakby Pan
Bóg narobił mu na wycieraczkę. Propozycję złożył mu sam zastępca szefa
WSI, więc Czarny nie namyślał się długo. Kiedy zaczęły się czystki,
kierunek dalekowschodni był wycinany w pierwszej kolejności i firma na
gwałt potrzebowała kogoś do Gruzji. Politycy wymyślili sobie akurat
nawiązanie głębszej współpracy z tym małym krajem na Kaukazie. Czarny
był zaś pod ręką, a znajomość rosyjskiego, angielskiego i kurs w Modlinie
centrala uznawała za bardzo pożądane. Dlatego też sklecono mu naprędce
legendę. Czarny oficjalnie odszedł z armii na własną prośbę, a potem został
błyskawicznie – w praktyce dwa dni później – upchnięty w jednej z firm
zbrojeniowych i wysłany do Gruzji celem „nawiązywania kontaktów”.
Wszystko odbyło się pomimo oporów komandora Sobolewskiego,
który – choć Czarny tego nie słyszał – utrzymywał, że takie działania są
skrajnie nieprofesjonalne, a „wszystkie reguły, jakie mogły zostać złamane,
zostały złamane”. Klimat był jednak, jaki był, i wszelkie argumenty, że pod
przykrywkę do konkretnego celu wyprawy Czarny powinien być szkolony
jeszcze kilka lat, a nie kilka miesięcy, trafiały w próżnię. Kontrargument zaś
był jeden: potrzeba służby. Sobolewski wściekał się więc, ale nie miał wiele
do powiedzenia. Sam miał zresztą swoje problemy, a zastępca szefa WSI
wprost powiedział przy Czarnym, jeszcze w grudniu 2005 roku:
– Co wy mi tu o szkoleniach wyjeżdżacie! Zobaczcie, do Afganistanu
wysyłają nas w ciągu roku i w dupie mają, czy jesteśmy gotowi, czy nie!
Przestańcie biadolić, da sobie radę, macie niecały rok, by go doszkolić
i wysłać! Potem się będziemy martwić.
Na takie dictum Sobolewski mógł tylko machnąć ręką, zgrzytać zębami
i syczeć jak wąż. Marcina motywował także Sztylc, który sam miał swoje
problemy.
– Nie pierdol. Dasz znać, jak coś się zesra – powiedział krótko starszy
oficer. O szczegóły nie pytał. Nie byli dziećmi, a zasady obowiązywały.
Po kwartale „pracy” w firmie zbrojeniowej Czarny wyleciał do Gruzji.
A po kilku miesiącach picia wina i jedzenia szaszłyków poznał Tamar. Ich
znajomość szybko przerodziła się w romans. Dziewczyna była miła,
przyjazna i otwarta, a Czarny nudził się w Gruzji jak mops, więc szybko
zaczęli się spotykać. Wtedy też poznał w końcu historię jej rodziny. Od tego
dość naturalnie przeszli do czasów zimnej wojny i wtedy pół Czeczenka,
pół Gruzinka powiedziała coś, co zelektryzowało Czarnego. Jej stryj Giorgi
przed rozpadem ZSRR stacjonował wraz z Armią Czerwoną w Polsce.
Czarny nadstawił uszu. Aż w końcu, od słowa do słowa, okazało się, że
stryj był oficerem nie czołgów, nie wojsk zmechanizowanych, ale GRU.
Polak wnet zrozumiał, że ma przed sobą żyłę złota. Operację, która trafia
się raz na pięćdziesiąt lat. Operację, która uczyni go nieśmiertelnym.
Czarny zaczął więc tańczyć dookoła dziewczyny. Aż ta mu w końcu
bezgranicznie zaufała, a może bardziej zakochała się. Tamar często
słuchała, jak stryj po większej ilości czaczy 1 lubił wracać do swoich
wspomnień z czasów służby w armii radzieckiej.
Z jego opowieści wynikało, że prowadził kilku agentów w Polsce,
w LWP i w SB. Kiedy wyjeżdżał z kraju, agentów przekazał, ale nazwisk
nie zapomniał. Czarny wyraził mocne zainteresowanie. Jak się okazało,
obecnie stary góral się ukrywał, bo był na bakier z nową władzą
w Czeczenii. Swego czasu znajdował się w bliskim otoczeniu przywódcy
ruchu niepodległościowego Dżochara Dudajewa i w 1991 roku pomagał
obalić Radę Tymczasową republiki oraz przejąć władzę w Czeczenii.
Walczył też przy boku Dudajewa w partyzantce aż do śmierci generała,
który zginął 21 kwietnia 1996 roku – trafił go pocisk rakietowy podczas
rozmowy przez telefon satelitarny, którą namierzył rosyjski samolot
zwiadowczy. A po śmierci rodziców Tamar, do której doszło kilka miesięcy
później, stracił całkowicie wiarę w jakiekolwiek prawo i sprawiedliwość.
Od tamtej pory stary kaukaski wojak nikomu nie zaufał. Wszedł w handel
bronią i ukrywał się głęboko w górach.
O tym myślał Czarny, kiedy w końcu się ubrał i wyszedł z pokoju
szukać Tamar.

***

Otworzył drzwi i zachwiał się lekko. Ból zatętnił w ciele, ale zacisnął
zęby. Odwrócił się i rzucił okiem na długi korytarz, zakończony schodami
prowadzącymi w dół. Zza nieco brudnawej szyby nad nimi wpadało
pierwsze poranne słońce. Obolały Czarny skrzywił się, ale nagle nie
wiedzieć czemu poczuł, że ma ochotę spojrzeć na świt. Nie spał najlepiej.
Budził się w nocy, a wdzierające się promienie słońca przyciągały jego
uwagę. Dochodziła piąta rano. Dom był cichy. Czarny ruszył w stronę okna,
gdy usłyszał skrzypienie drzwi za plecami. Obejrzał się, uważając, by nie
urazić zanadto pozszywanych krzywo ran i cięć.
Tamar wyglądała przez drzwi dość niepewnie. Czarny zauważył, że
miała podpuchnięte oczy i była nieco poczochrana. Nie wyglądała najlepiej,
więc Czarny zerknął na okno, do którego nie zdążył podejść, cicho
westchnął i ruszył w jej stronę.
– Cześć – rzucił pogodnie i nawet spróbował się uśmiechnąć.
– Hej – odpowiedziała dość niepewnie.
– Czemu nie śpisz?
– Jakoś tak… nie mogę. A ty?
– Wszystko mnie boli – odpowiedział Czarny zgodnie z prawdą.
Popatrzyła mu w oczy i ledwo zauważalnie kiwnęła głową. Na
policzkach miała ślady… Wyciągnęła do niego rękę.
– Marcin… – zaczęła i równie szybko urwała. Nie powiedział nic.
Wziął ją za rękę bez słowa, objął lekko.
– Znowu miałaś koszmary?
Milczała. Nie patrzyła na niego.
– Tamar?
Podniosła niechętnie wzrok. Nadal nic nie mówiła. Nagle poczuł, że
pomimo całego tego gówna z wczoraj bardzo chciałby ją przytulić. I zrobił
to, głaszcząc ją po plecach.
Spojrzała w głąb swojego pokoju.
– Zostaniesz ze mną?
Zaskoczyła go. Co prawda, nie raz i nie dwa zostawał u niej w Tbilisi,
ale teraz byli w domu jej krewnego. Chyba dostrzegła niepewność w jego
spojrzeniu, bo pierwszy raz zagościło na jej twarzy coś w rodzaju
uśmiechu.
– Nie martw się, Giorgi nie jest twardogłowy. A poza tym… jestem
jego jedyną bratanicą.
Nie dał się długo prosić.
Obudzili się dobrze po ósmej. Wzięli prysznic i zeszli na dół na
śniadanie, gdzie już czekał na nich Giorgi.
Posiłek był wystawny. Marcin, wyspany i zrelaksowany przyjemnym
seksem, poczuł, że jest głodny jak kaukaski wilk. Hojnie nałożył sobie
pysznej mcvadi i zagryzł znakomitym chaczapuri z jajkiem i tłustym serem.
Do tego szczodrze nalał sobie wina domowej produkcji, które zachwalał
Giorgi. Widać było, że stary, choć przez lata nieco zdziczał, jest rozmówcą
inteligentnym i taktownym. „No, w końcu w GRU nie szkolili idiotów” –
pomyślał lekko złośliwie Marcin. Zagadywał jego i Tamar, taktownie
omijając wydarzenia z Kapiloni. Rozmawiali niezobowiązująco. O Gruzji,
jedzeniu, urokach życia z dala od wielkiego miasta. Gdyby Czarny kilka
godzin wcześniej nie miał na twarzy strzępów kości i mózgu człowieka,
który chciał go zabić, to czułby się jak w pieprzonym przewodniku dla
turystów. Wrażenie psuła kabura zawieszona na piersi Giorgiego. I kilku
kręcących się po podwórzu brodatych drabów z kałasznikowami, których
widział przez okna.
Dopiero przy słodkiej pelamuszi, czyli czymś w rodzaju galaretki czy
budyniu z orzechami włoskimi na wierzchu, Giorgi zdecydował się wydać
z siebie więcej niż rozkoszne popierdywanie o urokach życia na gruzińskiej
prowincji.
– Powiedz mi, Polak, co się stało… twoim zdaniem? – zapytał,
dolewając sobie wina.
Marcin przełknął ostatni kęs dziwnego, choć smacznego deseru i otarł
usta. „Zaczyna się” – pomyślał.
– A możemy mówić po polsku? Pan zna przecież ten język –
powiedział, patrząc staremu prosto w oczy. Pół-Czeczen zmarszczył brew,
łypnął na niego nieprzyjaźnie, ale opanował się. I nawet uśmiechnął.
– Sprytny jesteś, Polak. Udałeś mi się – odezwał się naprawdę dobrą
polszczyzną. Czarny znał z czasów służby zasadniczej swoich rodaków,
którzy mówili z gorszym akcentem. Skłonił się lekko. Na tyle, na ile
pozwalały mu zszycia i obolała szyja.
– Myślę, że ma pan wielu wrogów, panie Giorgi. Bo nie sądzę, żeby ci
trzej z wczoraj przyszli poskarżyć się na chaczapuri pana Szoty. Niech mu
ziemia lekką będzie. – Ostatnie zdanie wypowiedział poważnym tonem
i przeżegnał się nawet dla lepszego efektu.
– Może. A może nie – odparł przeciągle Giorgi i zmrużył oczy. Czarny
chciał coś dodać, ale uznał, że stary jeszcze nie skończył, więc przezornie
milczał. Słusznie.
– Szota był moim przyjacielem. I wspólnikiem. Znaliśmy się długo.
Pomógł nam wczoraj. Zapłacił za to życiem… – urwał nagle i zamilkł. Na
dość długo, by Czarny zaczął się obawiać, że Giorgi już się nie odezwie.
Ale ten przemówił. Tym razem ze złością.
– Do wczoraj wszystko było dobrze. A co się zdarzyło wczoraj, panie
Polak?
– Wczoraj się spotkaliśmy, panie Giorgi.
– No właśnie. Zostaliśmy napadnięci. Na moim terenie zginął mój
przyjaciel. A TY żyjesz, Polak. I co mam o tym myśleć, co? Co TY byś
sobie myślał na moim miejscu?
Czarny spodziewał się takiej rozmowy.
– To samo, co pan myśli teraz, panie Giorgi. Że to ustawka.
– Co?
– Że to pułapka.
Milczenie starego było aż nadto wymowne, więc Czarny mówił dalej.
Spokojnie, starając się nie okazywać buzującej w nim adrenaliny. Od tej
rozmowy zależało wiele. Być może także jego życie.
– Gdyby to była pułapka, to nie zszywałby mnie w nocy ten pański
zbój, panie Giorgi. No i nie przyjechałbym tu z pana bratanicą.
Stary sięgnął po kieliszek wina. Zapewne zupełnym przypadkiem tak,
aby kabura była bliżej, w zasięgu jego ręki. Łyknął, milczał. Milczała także
Tamar. Czuła unoszące się nad stołem napięcie.
– Panie Giorgi, wiem, kim pan jest. Jeśli myśli pan, że pana
wystawiłem, to przecież mógł pan wczoraj nad ciałem swojego kolegi
walnąć mi w łeb z tego makarowa, którego ma pan pod pachą. Ale żyję.
Obaj żyjemy.
– Punkt dla ciebie, Polak.
– Zresztą niech pan zapyta tego goryla, którego wczoraj przywieźliście
w bagażniku. O ile jeszcze żyje.
– A myślisz, Polak, że gdybym go nie wypytał, to siedziałbyś tu ze
mną, a ja pozwoliłbym ci spędzić noc z moją bratanicą?
Kątem oka Czarny zauważył, jak Tamar rumieni się i dławi kawałkiem
chaczapuri.
– Wujku… – wydukała.
– Milcz! – warknął stary, a ona pokornie zamknęła buzię. Ale Czarny
dostrzegł w jej oku błysk gniewu.
– On przyjechał ze mną, wujku! – powiedziała spokojnym, ale
stanowczym tonem. – Uratował życie tobie i mnie. Ja go znam nie od
wczoraj!
Stary żachnął się, nic nie powiedział. Czarny też się nie odzywał. Ale
postanowił to zmienić.
– Co z tym, którego przywieźliście z Telawi? – zapytał.
Giorgi błysnął niebezpiecznie oczami. Opanował się.
– Masz rację. Porozmawialiśmy sobie trochę w nocy.
Stary uśmiechnął się w końcu szeroko. Tak, że Polak zobaczył w jego
ustach błysk złota. Marcin uniósł brew. Po chwili dramatycznej ciszy Giorgi
odezwał się ponownie.
– Niestety, tak się złożyło, że skłułeś go jak świniaka i się wykrwawił.
Ale zanim to zrobił… porozmawialiśmy sobie. I wiesz co?
Marcinowi zrobiło się gorąco. Bo nagle zdał sobie sprawę, że zna
odpowiedź. Że wie, po co przybyli do Kapiloni czeczeńscy zabójcy. Poczuł,
że w ustach robi mu się sucho. Zacisnął dłonie w pięści.
– Tak, Polak, widzę, że już wiesz. Dobrze myślisz, oni przyszli po
ciebie! A ja chcę wiedzieć, dla kogo jesteś taki ważny, że omal nie
straciłem przez ciebie głowy!
***

Giorgi wyjechał jeszcze tego samego dnia wieczorem. Dał im jasny


i prosty nakaz: siedzieć na tyłkach i nie wychylać nosa poza teren
posiadłości. Czarny i Tamar nie ruszali się więc z farmy. Nudzili się jak
mopsy, jedli, pili, kochali się, chodzili na spacery (z dyskretną, ale
uzbrojoną obstawą), znów się kochali, pili, jedli, spacerowali, a potem
kochali się ponownie. W końcu Czarny powiedział jej, że gdyby zdarzyło
się coś nieprzewidzianego, to ma znaleźć pewnego Polaka: oficera
nazwiskiem Sztylc.
– Powiesz mu tylko jedno słowo: emet. On będzie wiedział, co z tym
zrobić – klarował jej Czarny.
Choć dziewczyna sfoszyła się jak rasowa kotka, to jednak wiedziała,
o co toczy się gra.
– Znajdź w pierwszej lepszej polskiej ambasadzie naszego attaché
obrony i przekaż mu, żeby skontaktował cię z pułkownikiem Sztylcem.
Rozumiesz?
Rozumiała, bo nic nie odpowiedziała, tylko odwróciła się do niego
plecami i przykryła kołdrą po samą brodę. Czarnemu zdawało się, że słyszy
jej pochlipywanie, ale szybko się uspokoiła. A potem oboje zasnęli.
Marcinowi dokuczała nuda i złościł się. Jego przykrywkę szlag trafił
w zasadzie do końca. Zadzwonił do szefa i powiedział, że nie będzie go
„przez kilka dni w pracy”, bo ma anginę. Skąd miałby mieć anginę
w środku maja, trudno było orzec, ale jego przełożony to łyknął. Albo takie
robił wrażenie, co zresztą na jedno wychodziło. Poznał przynajmniej
najbliższe otoczenie ich „miejsca tymczasowego odosobnienia”.
Teren był rozległy, choć docierał do podnóża całkiem wysokiej
i stromej góry, którą Tamar nazywała Zębatą. Marcin nie wypuszczał się
poza szlaban, który ograniczał wjazd na teren gospodarstwa. Jadł za to i pił
za trzech. Oraz pilnie obserwował. Poznał kolejność zmian wart
i zorientował się, że obsadę ufortyfikowanego gospodarstwa stanowiło
maksimum dwanaście osób, w tym kilka kobiet. Ale mężczyźni, jak
zauważył, wyglądali na tęgich kaukaskich zbójów i umieli posługiwać się
bronią. Czarny zaobserwował, że ćwiczyli strzelanie do celu. On też
ćwiczył. Skłony, brzuszki i przysiady, na ile pozwalały mu krzywo założone
szwy. Mimo to wciąż nudził się jak polityk na zebraniu Partii Uczciwych.
Aż do wtorku, kiedy wrócił Giorgi.
Stary był wyraźnie podenerwowany, choć usilnie nie chciał dać tego po
sobie poznać. Ale Czarny to nie pierwszy lepszy leszcz. Podobnie jak ten
nieco zdziczały góral, był oficerem wojskowych służb, umiał odczytywać
niewerbalne sygnały. Zauważył, że stary szybko wysłał dodatkowych ludzi
do obserwacji i obstawy wjazdu. Marcin spiął się, bo oznaczało to jedno –
kłopoty. Ale Giorgi nic nie mówił, wyraźnie nie chcąc denerwować Tamar.
Rzucił tylko, że porozmawiają podczas kolacji, i poszedł na górę. Polak
miał wrażenie, że starszy mężczyzna garbił się nieco bardziej niż zwykle…
i to był dla niego podwójnie niepokojący sygnał. Tak czy inaczej, musieli
czekać na posiłek. Marcin poszedł więc do siebie. Wziął prysznic. Cieszył
się, że wyjeżdżając z Tbilisi w piątek, pomyślał o ciuchach na zmianę, które
zostały w samochodzie Tamar. Nie było tego dużo, bo nie planował
zostawać w Telawi dłużej niż na weekend, ale życie pokazało, że plan A nie
zawsze wytrzymuje konfrontację z rzeczywistością, więc zawsze warto
mieć plan B. Cieszył się też, że najprawdopodobniej wróci dzisiaj do
Telawi. Włożył więc to, co miał, czyli dres i czysty T-shirt, kiedy usłyszał
pukanie do drzwi. Wiedział, że to była Tamar.
– Wejdź! – zawołał.
Nie pomylił się. Zjawiła się niby uśmiechnięta, ale z niepewnością
w oczach. Stary jej nie zwiódł, kto raz uciekał, aby ochronić życie, ten
łatwo tego nie zapomni. Wyrabia to w człowieku umiejętność oceny
sytuacji i wyczuwania ryzyka.
– Marcin?
– Hmmm?
– Mam wrażenie, że Giorgi coś przed nami ukrywa. Że jest
zdenerwowany.
Odwrócił się znad rozgrzebanej torby i spojrzał jej w oczy.
– Nie martw się, da sobie radę – powiedział poważnie.
Nie chciał jej straszyć. Wręcz przeciwnie, potrzebował, by była teraz
spokojna. Popatrzyła na niego przeciągle, zatarła nerwowo ręce. „A więc
też zauważyła” – pomyślał. No tak, nie była w końcu głupią gęsią, tylko
twardą pół Gruzinką, pół Czeczenką, której dzieciństwo upłynęło pod
znakiem wojny.
– Nie martw się. Jesteśmy tu bezpieczni. Przecież widzisz, że twój stryj
zamienił to miejsce w fortecę. Chodź, idziemy na kolację. Pewnie się
dowiemy, co i jak – powiedział i ruszył do drzwi.
– Marcin?
Zatrzymał się i obejrzał na nią. Stała na środku pokoju, wbijając wzrok
w ziemię. Miała mroczne oczy.
– Hm?
– Boję się.
Podszedł do niej, objął ją i pocałował w czoło.
– Ja też tu jestem, a poza tym dzisiaj na pewno wyjedziemy – rzekł,
choć sam nie był tego tak do końca pewien. – Chodźmy na dół, głodny
jestem. A ty?
Nie odpowiedziała.

***

Siedzieli przy dużym drewnianym stole na parterze. Zapadał wieczór,


a oni wdychali aromaty potraw, które stały przed nimi. A było co wdychać,
bo mebel uginał się od szaszłyków, chaczapuri, dymiącej wazy z chinkali
w rosole. Stało tam też kilka butelek wina i nieznanego Czarnemu alkoholu
o lekko złotawym zabarwieniu.
Ponieważ był głodny, rzucił się na jedzenie. Giorgi też jadł. Wyraźnie
był nie w sosie. Nalał wina Marcinowi i Tamar, ale minę miał chmurną.
Czarny nie pytał, czuł, że stary sam zacznie. Nastrój był więc raczej ponury.
W końcu po jakichś piętnastu minutach ucztowania góral popuścił pasa.
Czknął w pięść, odchrząknął. Spojrzał Polakowi głęboko w oczy, zacisnął
usta. Odchrząknął jeszcze raz.
„Kurwa mać, co jest?” – pomyślał Czarny, który zaniepokoił się na
poważnie.
– No, Polak… – wycedził. – Pora nam wypić czaczy.
Czarny zbaraniał. Coś tu się kroiło, a ten stary kagiebista mówił mu
o piciu?
– Czego? – zapytał odruchowo.
Stary spojrzał na niego, uśmiechnął się półgębkiem. Marcin dałby
głowę, że z politowaniem.
– Młody człowieku, wiesz, gdzie powstało wino?
– Nie.
– Tu, na Kaukazie. Kilka tysięcy lat temu. Tradycyjnie powinno być
wytwarzane w glinianych dzbanach, które się nazywają kwewri.
– No dobrze, ale to nie jest wino – Marcin wskazał brodą na butelkę.
– Według gruzińskiego podania pewnego dnia Bóg spojrzał na rolników
na Kaukazie. A ponieważ pracowali bardzo ciężko, bo tereny mamy trudne
do uprawy, uznał, że osłodzi im życie. I stworzył wino. Tak, żeby mieli tu
na ziemi trochę przyjemności.
Czarny usiadł wygodniej na krześle. Trochę go to irytowało, bo myślał,
że Giorgi przedstawi im to, czego się dowiedział, a tu zanosiło się na
wykład o winie. Chciał przewrócić oczami, ale zdusił to w sobie.
– Na degustację zaprosił aniołów oraz diabła, by mogli spróbować.
Aniołowie byli zachwyceni trunkiem, tylko diabeł pozazdrościł
i postanowił przebić dzieło stwórcy. Zaszył się więc w piekle, warzył,
mieszał, próbował… Pił, wypluwał na ziemię, pił dalej. Noc, dzień, noc.
Przez sześć dni i sześć nocy Aż w końcu znalazł proporcję. Szóstego dnia,
w szóstą godzinę po północy, uznał, że osiągnął to, co chciał: napój
z winogronowego soku, który mu smakował. Zatupał kopytami, aż
posypały się iskry, a ponieważ spodobał mu się ten dźwięk, nazwał napój
czacza. Kiedy uznał, że jest gotowy, zaprosił Boga i aniołów, żeby
próbowali. Stwórca najpierw wypił nieufnie jeden kieliszek. Ale to, co
diabeł przyrządził, mu posmakowało, więc potem wypił drugi, trzeci
i czwarty. A po wszystkim zakręciło mu się w głowie i powiedział do
diabła: „Ci, co wypiją trzy kieliszki czaczy, będą mi bliscy. A ci, co wypiją
więcej, skończą u ciebie, diable”. A diabeł odparł mu na to „Dobrze”. I tak
zostało. Właśnie dlatego mieszkańcy Kaukazu nazywają czwarty kieliszek
czaczy diabelskim. Po wypiciu go piją od razu piąty – mówił dalej Giorgi.
Czarny słuchał tej opowieści jak urzeczony. Miał wrażenie, że stary
chce mu coś powiedzieć… ale jeszcze nie wiedział co i dlaczego. Giorgi
urwał nagle, jakby na coś czekał. Nad stołem zapadła cisza, bo Tamar też
słuchała, uważnie wpatrując się w stryja. Czarny jak gdyby nagle się
obudził.
– Panie Giorgi, proszę wybaczyć pytanie, ale… muzułmanie nie piją
alkoholu. To raczej chrześcijańska legenda z Gruzji, prawda?
– Piją, piją. Jak Allah nie widzi. – Giorgi się zaśmiał.
– Pan nie jest muzułmaninem?
– Widzisz, Polak, u mnie z religią jest jak z kilkoma żonami. Wolę się
modlić do kilku bogów. A wiesz czemu? Bo mam większą pewność, że
zostanę wysłuchany – odparł rozradowany.
Przerwał, kichnął, wytarł nos w niezbyt czystą chustkę i polał po
kolejnym kieliszku. Milczał przez dłuższą chwilę. Czarny zauważył, że
starzec lubił ten sposób dyskusji, więc czekał. Słusznie.
– Bogowie są cholernie złośliwi, kiedy się o nich zapomina, Polak –
oznajmił dwuznacznie. – Najlepiej jest, jak oni o nas zapominają. Wtedy
nie bawią się nami jak szmacianymi lalkami…
Marcin czuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie. Czacza była
zdradziecka. A musiał zachować przytomność umysłu. Odetchnął głęboko
kilka razy, otworzył szerzej oczy.
– Panie Giorgi, to piękna opowieść, ale chciałbym wiedzieć…
chciałbym zapytać, co pan ustalił. Bo przecież nie pojechał pan na dwa dni
gdzieś, żeby przywieźć nam czaczę.
– Masz rację, Polak, nie tylko po to wyjechałem. Pojechałem też
dowiedzieć się, co takiego się zdarzyło, że kiedy ty się zjawiłeś, to mnie
chcieli zabić.
Czarny zmrużył oczy. Teraz otrzeźwił się na dobre.
– Wiem, kim jesteś, Polaku. Napij się ze mną czaczy – rzekł poważnie
Giorgi, nalewając trunek.
Wypili. Alkohol kąsał jak żmija.
– Ten dom, ta posiadłość… to twoja baza? – zapytał niezbyt mądrze
Czarny.
Stary zarechotał nagle, roześmiała się także milcząca dotąd Tamar.
Czarny poczuł, że z niego kpią. Trochę go to rozzłościło, ale nie dał nic po
sobie poznać.
– Tamar, wytłumacz mu – powiedział do dziewczyny Giorgi.
– To stary posterunek bojowników, jeszcze z drugiej wojny
czeczeńskiej. Wujek mieszka na stałe w innym miejscu, dużo dalej –
powiedziała Tamar.
– Tak właśnie, Polak, my tu mamy punkt… eee… – Mężczyzna szukał
słowa.
– Postojowy? – podsunął Marcin.
– No, powiedzmy. Nasi górale tu sery robią, a my ich chronimy.
– Przed milicją i żołnierzami Kadyrowa?
– Może i tak – odparł zagadkowo Giorgi. Widać było, że pytania
Czarnego nie bardzo mu leżą. Marcin postanowił więc zmienić taktykę.
Choć zaczynał rozumieć, w co pogrywa ten stary zabijaka.
– Powiedziałeś, że się czegoś dowiedziałeś. Możesz nam to zdradzić?
– Owszem. – Giorgi, lekko poczerwieniały już od czaczy, nagle
spoważniał. – Odpowiem ci, Polaku. Ale ta odpowiedź nie będzie dla ciebie
miła.
Czarny otworzył szerzej oczy.
– Powiedziałem ci, że kiedy ty przyjechałeś tu z nią… – pokazał
spojrzeniem na Tamar – ktoś chciał mnie zabić. Zgodzisz się, że to
podejrzane?
Czarny milczał, bo i głupio byłoby zaprzeczyć.
– Wyjechałem więc na chwilę. Żeby odwiedzić kilku starych
znajomych, porozmawiać, herbaty się napić i czaczy… Wiem to, co
chciałem wiedzieć. I myślę, że TY też to wiesz. – Ostatnie słowa
wypowiedział z naciskiem.
Atmosfera nad stołem zrobiła się gęsta jak sos, w którym pływały
jeszcze niedawno szaszłyki.
– Tak. To nie ja byłem celem. To ty nim byłeś, Polak! – powiedział
dobitnie Giorgi.
Marcin wybałuszył oczy. Poczuł, że brakuje mu tchu.
– I co tak patrzysz? Tak, panie oficerze, to nie mnie tu zdradzono, tylko
ciebie. I wiesz co? To zrobili twoi!
Całkowicie skołowany Czarny poczuł, że świat wiruje mu przed
oczami. Jak z oddali usłyszał słowa Giorgiego, który mówił Tamar, „żeby
polała Polakowi, bo się zaraz zesra”. Dziewczyna podała mu kieliszek,
wypił jego zawartość niemal machinalnie. Był w takim szoku, że nawet nie
poczuł palącego smaku alkoholu.
– Już? Doszło do ciebie? – zapytał po chwili ciszy Giorgi.
– Skąd… Jak moi? – wykrztusił Marcin.
Giorgi nie odpowiedział. Parsknął pogardliwie.
– Czego was tam teraz uczą… Chcesz, żebym zmienił o tobie zdanie?
Jesteś oficerem tych waszych służb specjalnych, jak to się tam nazywa
teraz… nieważne. Ty wiesz, kim byłem ja i co robiłem w Polsce. – Czarny
nawet nie zauważył, kiedy stary przeszedł na płynny polski.
– Służyłeś u nas, prawda? – spytał wprost starego górala Marcin.
– Owszem. I mam coś, co może was zainteresować.
– I chcesz to oddać?
– Czy ja wyglądam na głupka, Polak? To nie będzie za darmo!
Czarny poczuł się skołowany. Wiedział dobrze, po co spotyka się
z Giorgim, i był gotów do targów, ale nie tak szybko. Musiał być ostrożny.
– Dlaczego tak?
– Teraz my są z wami, Polaki, przyjaciele, nie słyszałeś? Teraz wy
gotowi nas po dupie całować. A ja mam dość tej nory na Kaukazie. Chcę
żyć jak człowiek, w cywilizowanym kraju. Dość mam tych
zapowietrzonych gór, tej nory, śmierdzących serów i brudnych górali. Chcę
żyć jak człowiek, rozumiesz? – Przy ostatnich zdaniach Giorgi podniósł
lekko głos.
– I co chcesz nam zaproponować?
– Pełne dane personalne moich źródeł z czasów służby w Polsce.
Imiona, nazwiska, kryptonimy, sprawy operacyjne, w których chodzili,
nazwiska i stopnie waszych oficerów służb specjalnych, których miałem na
kontakcie, i oczywiście, co najważniejsze, dane tych, co cię zdradzili…
Czarny musiał mieć głupią minę, bo stary urwał nagle, jakby się
zapowietrzył. Popatrzył na Polaka bystro.
– I co, oficerze, jesteś zainteresowany?
– Musiałbym… zobaczyć coś, wiedzieć…
– Nie bój się, dostaniesz coś dla swoich szefów. Ale powiesz im… –
stary urwał na chwilę, zastanowił się – powiesz im, że za całość mojego
archiwum chcę pięć milionów dolarów!
Czarnym zatelepało. Suma rzucona przez tego dzikiego biznesmena-
watażkę była oszałamiająca, ale jeśli mówił prawdę, to gra była warta
świeczki. To mógł być skarb, jakiego polskie służby nie miały od czasów…
„Kurwa mać” – pomyślał Czarny. „To jest żyła złota!”
– Co z tobą, Polak, blady jesteś. Chinkali ci zaszkodziły?
– Nie, to, co powiedziałeś… to bardzo mocne materiały, jeśli… jeśli…
– teraz Czarny się zapowietrzył.
– Prawdziwe, Polak, nie bój się. Za taką kasę nie pcha się byle czego.
A ja chcę po prostu normalnie żyć.
– Muszę porozmawiać z przełożonymi.
Stary zmrużył oczy. Miał dziwną minę. A kiedy w końcu zaczął mówić,
Czarny przysiągłby, że w jego głosie słyszy ostrzeżenie.
– Wiesz, Polak… ja bym był ostrożny. Bo to ktoś z waszej centrali cię
wystawił. I wierz mi, że wiem, co mówię.
Czarnemu kręciło się w głowie. Od czaczy i informacji. Nie wiedział,
jak sobie z tym poradzić. Czuł zamęt i niepewność. Giorgi okazał się kimś
więcej niż tylko byłym oficerem, który chce pohandlować kwitami. Miał
potężną wiedzę. Jeśli jego informacje były prawdziwe, to Czarny był
w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Musieli mieć w firmie kreta… i to
postawionego bardzo, ale to bardzo wysoko. Jeśli miał dostęp do informacji
o tym, kim jest Czarny oraz co robił w Gruzji. Sytuacja była koszmarna.
Oficer zastanawiał się, co robić. Przede wszystkim nie wiedział, komu
może ufać, a komu nie. Jedyne, co w tej sytuacji przychodziło mu do
głowy, to skontaktowanie się ze Sztylcem.
– Muszę iść do toalety – odezwał się głuchym głosem.
– Idź, Polak, dziwnie wyglądasz. Wiesz, gdzie jest – powiedział stary.
Czarny wstał. Odwrócił się i chciał ruszyć w stronę łazienki, kiedy
nagle rozpętało się piekło. Najpierw rozległy się serie strzałów
z kałasznikowa. Charakterystyczny terkot przeciął powietrze. Dobiegał
z pewnej odległości – od strony drogi. Potem rozległ się krzyk. Czarny znał
i te dźwięki, i ten krzyk. To był głos konającego człowieka. Siłą woli
powstrzymał się od wykonania instynktownego padu na ziemię. Odwrócił
głowę w stronę Giorgiego.
Stary już podrywał się z krzesła, a w jego stronę biegł jeden
z pomagierów, którzy kręcili się po domu. O ile Czarny poznawał, był to
Rustam – brodaty wojownik, który pilnował Tamar. Na nią zresztą stary
wskazał i wyrzucił z siebie kilka ostrych zdań w gruzińsko-czeczeńskim
języku. Rustam kiwnął głową, obszedł stół i ruszył w stronę dziewczyny.
Tamar też wstała, a Czarny zwrócił się do niej.
– Tamar…
Ale Rustam był przy niej pierwszy. Spojrzała na niego nerwowo.
– Zostaw ją! Pójdzie z Rustamem! – Marcin usłyszał krzyk Giorgiego.
Stary był już w drodze do drzwi. – Za mną, Polak! Ruszaj, kurwa, dupę!
Marcin zobaczył, że dziewczyna nerwowo kiwa mu głową
i eskortowana przez Rustama idzie posłusznie na górę. Pobiegł więc za
starym. Drzwi wejściowe się otworzyły i wbiegł inny z bojowników. Ten
miał już kałacha w rękach. Giorgi krzyknął. Bojownik ruszył w jego stronę
i wyszczekał długą serię słów w zgrzytliwym czeczeńskim języku.
– Co się dzieje? – zawołał Czarny.
– Ktoś nas atakuje.
– To słyszę sam! Wiesz, kto to może być?
Giorgi nie odpowiedział. Ruszył do wyjścia. Ale przy samych drzwiach
zatrzymał się i skinął na Marcina.
– Idziesz? Czy zaproszenia potrzebujesz?!
– Idę.
Wybiegli na zewnątrz. Strzałów było mniej. Ale Czarny miał wrażenie,
że dobiegają z mniejszej odległości. Słyszał też dźwięk silnika. Nadstawił
uszu i zorientował się, że to co najmniej dwie maszyny. Albo i trzy.
„Niedobrze” – przemknęło mu przez głowę. Giorgi też to chyba słyszał,
bo już organizował obronę. Ze stojących w pobliżu głównego budynku
domów wysypywali się pozostali „serowarzy” Giorgiego. Wszyscy byli
uzbrojeni: w kałasznikowy, stare flinty. Było ich też więcej, niż Czarnemu
się wydawało. Na placyk wbiegło co najmniej piętnastu mężczyzn i kilku
wyrostków. Część miała nawet granatniki RPG. Giorgi komenderował
oszczędnie; wydawało się, że wszyscy dobrze znają swoje miejsce, bo
szybko osadzali się u wjazdu na posiadłość. A od wlotu dolinki coraz
wyraźniej słychać było nadjeżdżające samochody. Minimum trzy – jak się
zdawało Czarnemu.
Niedobrze.
Silniki zgasły nagle.
Ciszę nocy przerywały tylko krzyki ludzi Giorgiego. Stary widział to,
więc krzyknął – tym razem po rosyjsku – żeby się pozamykali. Zrobili to
błyskawicznie i bez szemrania.
Byli gotowi. A przeciwnika nie było widać.
Górale wycelowali lufy we wlot do dolinki. Giorgi, z nie wiadomo
kiedy dobytą bronią, stał przy jakimś traktorze. Nad posiadłością unosiło
się tylko cykanie świerszczy.
Nagle noc rozdarł głośny wystrzał i świst. Czarny zrozumiał w mig.
– RPG! – wrzasnął na całe gardło i rzucił się na ziemię. Czterech
bojowników, którzy stali kilka metrów od niego, miało mniej szczęścia.
Pocisk trafił niemal w sam środek ich grupy. Głośny wybuch przerwał
nerwową ciszę. A potem, gdy rozległy się nieludzkie krzyki rannych,
z wlotu dolinki dobiegła potężna kanonada z broni maszynowej. Ludzie
Giorgiego nie byli jednak palcem robieni. Nie bacząc na śmierć braci lub
krewnych, odpowiedzieli ogniem.
Czarny wciąż leżał na ziemi, nie wiedząc, co robić. Bał się, bo
w powietrzu latały mu nad głową nie tylko kule, ale i pociski
z granatników. To nie były przelewki.
Zobaczył kątem oka, że ktoś się do niego czołga. Był to Giorgi.
– To jakaś pieprzona armia – powiedział głośno, próbując przebić się
przez narastającą kanonadę. – Umiesz strzelać z BWP?
– Umiem – krzyknął Marcin.
– To zapierdalaj, bo wystrzelają nas tu jak w Groznym! – wydarł się
stary, machając pistoletem w stronę wystającej z ziemi wieżyczki bewupa.
– Zabiją mnie!
– Jak się nie ruszysz, to ja cię zastrzelę. Zrobimy ci osłonę. Ruszaj,
żołnierzu, jazda! – wrzasnął Giorgi, groźnie wymachując pistoletem.
Czarny zawahał się, bo ostrzał od strony wlotu był coraz mocniejszy.
Znowu rozległ się świst, w jeden z budynków uderzył pocisk.
– ZAPIERDALAJ! – wydarł się stary Czeczen najczystszym polskim.
Dla efektu, a przynajmniej taką miał Czarny nadzieję, zarepetował tetetkę.
Po czym skierował się w stronę wlotu do dolinki i zaczął strzelać do
rozbłysków luf, które było stamtąd widać. Ale obrońcy też nie dawali sobie
w kaszę dmuchać i w stronę napastników poleciały pociski z RPG.
Czarny pobiegł. Dotarł w kilku susach do wieżyczki, zaparł się,
podniósł właz i wskoczył do środka. Powietrze wewnątrz było lekko
zatęchłe, ale wentylacja o dziwo działała. A Czarny znał obsługę BWP jak
własną kieszeń. Ogień na zewnątrz był nieco przytłumiony, rozejrzał się
więc po znajomym wnętrzu. Zamek, armata, amunicja – pięć sztuk, trochę
mało – ale poza tym wszystko jak trzeba. Pod nogami miał akumulator
z kablami podłączonymi do urządzeń wieżyczki. Teraz wiedział, czemu
w wieżyczce wszystko działa. Jak błyskawica przeleciała mu przez głowę
myśl, że Giorgi był przezorny.
Załadował nie pierwszej świeżości nabój z pociskiem o rosyjskich
oznaczeniach PG15W, czyli przeciwpancerny. Spojrzał w celownik.
W szkole oficerskiej i później na kompanii wystrzelił takich pocisków
może nie tysiące, ale na pewno powyżej setki, wiedział, jak się to robi.
Siatkę celownika znał na pamięć. Obrócił wieżę mniej więcej w kierunku
atakujących i nacisnął elektrospust.
Wystrzał wstrząsnął skorupą BWP. Czarnemu zadzwoniło w uszach,
a wnętrze wozu nagle utonęło w dymie. Marcin poczuł charakterystyczny
smród zepsutych jajek, jaki towarzyszył strzelaniu z armaty 2A28. Nie było
czasu na oklaski, Czarny liczył na efekt zaskoczenia, więc postanowił
wykorzystać go do maksimum. Powtórnie załadował i znów przymierzył,
podregulował celownik i po raz kolejny strzelił przeciwpancernym.
W celowniku dostrzegł, że trafił w jeden z samochodów. Widział je dość
dokładnie: były to trzy dżipy, dookoła których kłębiło się kilkunastu ludzi
z bronią. Jeden z dżipów był rozbity. Wokół leżało kilka ciał. Czarny
uśmiechnął się i zacisnął pięść. Atakujący nieco przycichli, do strzelaniny
włączali się coraz aktywniej obrońcy. Marcin słyszał głębokie dudnienie
karabinu PK, który odezwał się od strony domostwa. Sięgnął po kolejny
pocisk i uśmiechnął się wrednie, gdy zobaczył oznaczenie OG15W 2.
Załadował i strzelił, jednocześnie dając salwę z karabinu maszynowego
PKT. Ponownie załadował i oddał strzał. Ale wtedy napastnicy wiedzieli
już, skąd on do nich bije. W stronę BWP śmignęły pociski z RPG. Jeden
z nich uderzył tak blisko, że wozem aż zakołysało. Napastnicy rozpierzchli
się, niknąc Marcinowi w celowniku. Mimo to przyłożył jeszcze dwa razy
z armaty, akurat tyle, ile zostało do niej pocisków. Nie było co siedzieć
dalej w BWP i czekać, aż w końcu trafią. Czarny uznał, że pora się
ewakuować. On swoje zrobił z nawiązką. Tym razem nie wychodził przez
górny właz. Przecisnął się do przedziału desantowego i wyszedł tylnymi
drzwiami desantu. Ostrożnie wyślizgnął się z wozu, przechodząc do
postawy leżącej, i zaczął pełznąć w stronę domostwa.
Strzelanina cichła, zdawało się, że atakujący są w odwrocie.
Tymczasem gdzieś z góry rozległy się kolejne strzały. Tym razem, o ile
Czarny słyszał, było to SWD. „Rustam” – pomyślał Polak. Strzelał pewnie
bardziej na postrach, bo bez celownika noktowizyjnego raczej nie dało się
wiele zdziałać. Z okna jednego z domów znowu śmignął strzał w stronę
napastników, kolejny wybuch wstrząsnął nocnym powietrzem. Atak chyba
został odparty, napastnicy zaś powoli zaczęli się wycofywać. Czarnemu
zdawało się, że dojrzał za framugą głównego budynku Giorgiego, i zaczął
się czołgać w jego stronę.
Ale szczęście, tak jak i konto w banku, ma swój limit. Czarny nie
widział, bo nie miał jak, że jeden z napastników wyciąga z ocalałego dżipa
własnego SWD. Czarny nie widział też, że strzelec ten miał na karabinie
dziwnie wyglądającą ciężką tubę. Był to celownik NSP-3, taki, jakiego nie
miał strzelec z domu Giorgiego. Napastnik, obserwując rejteradę swoich
towarzyszy, postanowił przynajmniej odpłacić za przetrzebienie ich
szeregów.
Czarny nie zauważył także, jak strzelec przyklęka na jedno kolano,
reguluje celownik i ogniskuje go na ciele mężczyzny sunącego w stronę
domu.
Czarny nie dostrzegł, jak naciska spust.
Poczuł tylko potężne uderzenie w bok, które rzuciło nim, gdy pocisk
7,62 x 54 z potężną prędkością wbił się w jego bok, tuż nad miednicą.
Kiedy masakrował mu dolną część kręgosłupa i robił kisiel z nerki.
Polak rzygnął krwią i przetoczył się na drugi bok. Usłyszał pełen
wściekłości, ale odległy ryk. I nagle poczuł, że spływa na niego spokój.
Nie widział, jak Giorgi z krzykiem wstaje i rusza do niego, nie bacząc
na świszczące nad głową kule. Jak napompowany adrenaliną stary oficer
GRU zarzuca go sobie na plecy i wnosi do domu, by położyć na dywanie.
Nie czuł, jak ręce jednego z obrońców domu ściągają mu ubranie. Nie mógł
dojrzeć, jak z góry zbiega do niego Tamar, jak klęka przy nim i patrzy na
bladą, przestraszoną twarz Giorgiego.
Nie usłyszał też przeraźliwego szlochu dziewczyny.
Nie czuł bólu. Ogarniała go senność i znużenie. Miał wrażenie, że
dobiega go muzyka gitary i pieśń Jeruzalem. Poznał ją tu, na tym dzikim
odludziu, a jej tęskne słowa dziwnie zapadły mu w pamięć. Słyszał je
i teraz, choć wiedział, że nie miał prawa ich słyszeć, bo noc wciąż
rozrywały salwy karabinowe.

O Panie,
Mą ziemię znów okryły mgły,
Wojna puka znów do mych drzwi
W ten czas, gdy brata zdradza brat.

O Panie!
Gdy jasną drogą jest dżihad! 3

Nie wiedział, kto krzyczy do niego po polsku, żeby nie zasypiał. Nie
bał się. Kiedy nadludzkim wysiłkiem woli otworzył jedno oko, zobaczył
nad sobą twarz Tamar, która coś do niego mówiła.
Nie rozumiał.
Nie słyszał.
Nie czuł.
W końcu zamknął oczy i spokojnie ruszył na spotkanie otaczającego go
mroku. Cichego i chłodnego. Tak jak tylko ciche i chłodne potrafią być
noce na wschodzie Gruzji. U stóp przedwiecznego Kaukazu, który stał się
domem i grobem dla bohaterów i nikczemników bez imion. Tych, o których
zapomniał czas, los i świat.
1. Gruziński alkohol produkowany z wytłoków winogronowych. Napój zawiera 40–
50% (czasami do 60%) alkoholu. [wróć]
2. Pocisk odłamkowy. [wróć]
3. Timur Mucurajew, Jeruzalem (Иерусалим). Przekład własny. [wróć]
IX
Dyski

Lipiec 2007 roku


Warszawa

Zbliżała się dwudziesta trzecia, gdy Sztylc wchodził na halę główną


Dworca Centralnego. Mrocznego i cichego o tej porze, jak zwykle. Kupił
od sennej kasjerki bilet do Siedlec i ruszył do zejścia na perony. W nozdrza
uderzył go charakterystyczny zapach warszawskiej stacji: kiepskiej jakości
jedzenia, wszechobecnego brudu i moczu. Też jak zwykle. Pokręcił głową
na widok kolejnego bezdomnego leżącego pod ścianą, a wyczuł go na
długo przedtem, nim zobaczył.
W nastroju był podłym, zaś klimat dworca, choć znał go doskonale,
przygnębił go jeszcze bardziej. Czuł się zmęczony, brudny i zrezygnowany.
Do tego po wizycie w centrali doszła złość. Przyjechał do Warszawy
pociągiem, pędząc na złamanie karku, bo jego astra znowu okazała się
wiarołomna i po raz kolejny wylądowała w warsztacie. Tymczasem
wezwanie do centrali oznaczało zwyczajną, głębokodupną próbę
upokorzenia. Nie dało się inaczej nazwać „konieczności rozliczenia stanu
osobowego zaplecza administracyjnego inspektoratu”, co musiał parafować
OSOBIŚCIE na miejscu. Wykrzyczał mu to do słuchawki jeden
z dupkowatych zastępców ministra. Rad nierad, Sztylc wsiadł w pociąg
i pomknął do stolicy. Po załatwieniu tego, co załatwić musiał, postanowił
pierdolnąć to wszystko i pojechać do domu.
Był coraz bardziej zniechęcony i zły. I zmęczony. Marzył tylko o tym,
by dojechać do Siedlec, wziąć taksówkę, kupić flaszkę w nocnym, wejść do
wanny i urżnąć się na smutno. Na nic więcej nie miał tego dnia siły. Takie
założenie przyjął, idąc przez wyłożone brudnoszarymi kamiennymi płytami
korytarze dworca. Pociąg odjeżdżał o dwudziestej drugiej trzydzieści pięć,
planowo w Siedlcach miał być mniej więcej o wpół do pierwszej.
Myślał. O pracy, mającej coraz mniej wspólnego z tym, czego uczył go
Sobolewski. O ludziach – amatorach niemających pojęcia o tym, co robią.
O przełożonych, którzy mylili głowę z dupą. O całym syfie, jakiego był
częścią… a zarazem czuł się ciałem obcym. Widział spojrzenia swoich
podwładnych, baczne, taksujące. Jakby czekające tylko na pretekst, by
okazał się tym, za kogo jego i jego kumpli miał minister – zbrodniarzem
i szpionem. Rosyjskim, białoruskim, eskimoskim czy senegalskim –
wszystko jedno.
„Chociaż nie, na senegalskiego bym się nie nadawał, nie ten rozmiar
w rozporku” – pomyślał i uśmiechnął się sam do siebie. Dość gorzko.
Odruchowo, tak jak go uczono samokontroli na zajęciach
z kontrobserwacji, wsiadł do ostatniego z wagonów i przeszedł przez
połowę składu, nim usiadł w pustym i brudnym jak cały dworzec wagonie
bez przedziałów. Odruchowo, czyli bezwiednie – Sztylc nie sprawdzał, czy
jest coś nie tak, był zajęty roztkliwianiem się nad sobą. Klął pod nosem na
życie, które też uczyniło go brudnym. Zdjął mokrą od deszczu kurtkę
i pociągnął nosem. Czuł, że łapie go katar – lipiec tego roku nie
rozpieszczał. Pogoda idealnie współgrała z jego nastrojem – równie
ponurym i ciężkim jak wiszące nad Warszawą chmury.
Pociąg sapnął ciężko, przez żelazne cielsko przebiegł dreszcz, kiedy
koła zaczęły z wolna nabierać prędkości. Sztylc gapił się tępo w zamazane
deszczem okno, za którym migały światła zasypiającego miasta. Widok
z jakiegoś powodu go rozdrażnił. Skarcił się za to w myślach. Nie mógł
pozwolić sobie na dekoncentrację ani słabość. Oni tylko na to czekali.
Dopiero teraz zauważył, że działała tylko jedna świetlówka na początku
wagonu. Nie przeszkadzało mu to.
Zachciało mu się papierosa. W odruchu bezsilnej złości i protestu
poczuł, że musi zapalić. Tu, teraz, w wagonie, i pies drapał konduktora.
Zbliżali się do tunelu. Sztylc sięgnął do kieszeni zmiętoszonej marynarki,
poczuł pod palcami paczkę.
Potężne przedramię, które opasało jego szyję, zacisnęło się niczym
obręcz. Ten, kto właśnie go dusił, musiał być fachowcem, bo jednocześnie
zacisnął mu tchawicę i przytknął go do siedzenia, a drugą dłoń przykleił do
nosa i ust.
Duszący Radka olbrzym próbował wygiąć mu kark tak, aby jego głowa
znalazła się za zagłówkiem siedzenia. Sztylc wiedział, co się dzieje, jednak
wielki mężczyzna był niezwykle silny. Ramię zaciskało się coraz mocniej.
Radek czuł, że zaczyna mu brakować powietrza. Oprawca wyginał mu
głowę coraz bardziej, jednocześnie zwiększając nacisk na krtań. Radża
próbował na oślep uderzać pięściami w tył, jednak tamten trzymał mocno.
Sztylca zaczęła ogarniać panika, a przed oczami latały mu mroczki. Czuł
ból karku i krtani. Musiał coś zrobić, bo za chwilę albo jego kręgi trzasną
jak zapałki, albo się udusi. Płuca mu pękały i zaczynały palić żywym
ogniem. W ostatnim rozpaczliwym odruchu machnął ręką i poczuł w dłoni
swoją teleskopową pałkę. Wykręcił rękę w dół, obijając boleśnie dłoń
o metalowe elementy siedzenia, a kiedy pałka rozłożyła się posłusznie, raz
i drugi zadał ręką cios.
Trafił.
Napastnik, wyraźnie zaskoczony, wydał z siebie sapnięcie i zduszony
jęk. Sztylc uderzył jeszcze raz. Tym razem usłyszał chrupnięcie i wściekły
ryk, a za kołnierz pociekło mu coś ciepłego. Osiągnął to, na czym zależało
mu najbardziej – zaskoczony napastnik na moment zwolnił uścisk i Radek
złapał haust powietrza.
To przywróciło mu siły. Choć tamten wciąż go trzymał, podpułkownik
zdołał odwrócić się i spojrzeć w twarz swojemu niedoszłemu zabójcy.
Wielki mężczyzna był blondynem o dość pospolitych rysach. Choć
Sztylc widział jego twarz tylko przez moment, i to w złym świetle,
dostrzegł ciemne plamy na ustach i brodzie tamtego. Była to krew lejąca
mu się strumieniem z rozbitego nosa i rozciętego łuku brwiowego. Radek
machnął ręką jeszcze raz, jakimś cudem trafiając olbrzyma niemal
dokładnie w rozcięty łuk brwiowy, tym razem samym końcem pałki. Wielki
mężczyzna ryknął, cios był celny i bolesny.
W tym samym momencie wyjechali z tunelu, a pociąg zaczął zwalniać,
bo dojeżdżał do dworca Powiśle. Olbrzym puścił w końcu szyję Sztylca
i rzucił się w stronę wyjścia z wagonu. Radek stracił bezcenne dwie
sekundy, nim poczuł, że jego nogi są na swoim miejscu i może ich używać.
Wstał chwiejnie, czując paraliżujący ból nadwerężonej szyi, i niezgrabnie
rzucił się za uciekającym kafarem. Tamten, choć rosły, był bardzo szybki.
Radek biegał niegdyś, i to całkiem nieźle, ale teraz za dużo palił, pił za
wiele kawy i zbyt rzadko decydował się na jogging, by mógł dogonić
olbrzyma. Kafar otworzył drzwi wagonu i dał susa na zewnątrz. Sztylc był
w szoku, bo przez kolejne kilka sekund szamotał się z drzwiami i kiedy
w końcu wyskoczył z wagonu, zobaczył tylko, jak napastnik pokonuje
murek i znika w krzakach.
Radek chciał krzyknąć, ale zamiast tego wydał z siebie jedynie
nieartykułowany skrzek – bo tylko na tyle pozwoliło mu ściśnięte gardło.
Wciąż trzymał w dłoni pałkę. Drugą ręką sięgnął po swojego CZ 100,
którego nosił w kaburze na biodrze. Wyciągając go, przeładował
automatycznie. Chciał ruszyć w kierunku krzaków za oprawcą, ale się
zawahał. Nie wiedział, czy tamten ma broń, a nie zamierzał ryzykować
strzelaniny w środku Warszawy. Nie miał przy sobie nawet latarki.
Oddychał szybko i ciężko. W żyłach miał tyle adrenaliny, że mogłoby mu
urwać nogę i zauważyłby to dopiero, gdyby zaczął kością zawadzać
o krzaki. Podszedł do murku, zaciskając palce na rękojeści pistoletu tak
mocno, że aż go bolały. Nie słyszał w krzakach nic, choćby szelestu,
choćby dźwięku łamanej gałązki. Czas płynął, musiał podjąć decyzję,
musiał…
– Kurwa! – powiedział cicho. Był wściekły na siebie za to, że
rozczulając się nad sobą, nie zauważył w pustym pociągu osobnika
wielkości Pałacu Kultury.
Potem przyszła złość na cały świat.
Dać się zabić jakiemuś bydlakowi w obszczanych krzakach przy
obszczanym dworcu? Za co?
Za pogardę przełożonych? Nienawiść i podejrzliwość w pełnym obłędu
spojrzeniu ministra?
Za harcerzyków, nauczycieli geografii i sklepowe, które wydawały mu
teraz polecenia?
Przełknął ślinę przez obolałe gardło. Przebiegł go dreszcz raz, potem
drugi. Zaczął cofać się w stronę peronu, nie opuszczając broni. Cofnął się
jeszcze o krok. Krzaki pozostawały ciche i ani drgnęły. Obejrzał się. Teraz
dopiero zaczynało do niego docierać, że jego pociąg uciekł… a on tkwi na
dworcu Powiśle z przeładowaną klamką, wpatrując się w krzaki jak szpak
w gnat. W krzaki, w które przed momentem wskoczył jego niedoszły
zabójca.
„Chyba muszę przemyśleć moje życie” – przemknęło mu przez głowę.
Nie bardzo wiedział, co ma robić dalej. Następny pociąg do Siedlec miał
o trzeciej nad ranem. Adrenalina zaczynała opadać i zawładnęły nim
dreszcze. Bóg – w którego nie wierzył – chyba nad nim czuwał, że nie
zaczął strzelać. Gdyby przypadkiem kogoś trafił z broni osobistej, miałby
na karku prokuraturę wcześniej, niż zdążyłby powiedzieć: „Wyciągnąłem
broń w obronie własnej po ataku nieznanego napastnika”. Wtedy dopiero
zrobiliby z niego bandytę… Odetchnął głęboko, otarł czoło nagle zroszone
zimnym potem. Zabezpieczył klamkę i schował ją do kabury. Rozejrzał się,
po czym ruszył w stronę schodków prowadzących na górę, na Aleje
Jerozolimskie. Miał przed sobą co najmniej pół godziny drogi do
Centralnego. Tam postanowił poczekać na kolejny pociąg. Wśród
bezdomnych i meneli oficer kontrwywiadu miał czuć się bezpieczniej niż
w środku wielkiej europejskiej metropolii, stolicy swojego kraju, którego
miał bronić, a kraj miał to doceniać…

***

Pociąg przyjechał planowo i chwilę po trzeciej Radek siedział


w przedziale. Tym razem wybrał wagon tuż za lokomotywą. Nie ze strachu,
bynajmniej, choć nie był na tyle znieczulony, by sytuacja sprzed kilku
godzin nie zrobiła na nim wrażenia. Analizował to, co zaszło, i odtwarzał
w głowie zdarzenia z ostatnich dni, tygodni i miesięcy. Próbował poskładać
miejsca, fakty i ludzi. Zastanawiał się, kto mógłby chcieć go zabić i za co.
Nie miał pojęcia. Jedyna opcja, która przychodziła mu do głowy, była
możliwa, ale niewiarygodna. Nie mógł aż tak nadepnąć na odcisk
Białorusinom. Chyba że stał za tym ktoś o wiele potężniejszy niż
Białorusini. Ale kto? Rosjanie? Przecież musieli wiedzieć, po jakich
obszarach się porusza, a Białoruś uznawali za swoje terytorium. To byłby
naturalny kierunek. Ale zamach na oficera kontrwywiadu? Na jego terenie,
i tak na chama? To rozwiązanie zdawało się Sztylcowi zbyt prostackie.
Pamiętał, jak Sobolewski wbijał jemu i Czarnemu do głów – często
poobijanych po zajęciach z CQB – że o Rosjanach dużo można powiedzieć
złego, ale nie to, że są głupi. A ta akcja była głupia. Bezsensowna. Chyba
że właśnie taka miała być. Nagła myśl uderzyła go jak piorun.
– Wielgosz, kurwa! Kaśka! – wyrwało się Radkowi. Musiał ją ostrzec.
Co, jeśli stał za tym ojciec Wielgosza? Jeszcze ten Jankes… Sztylc musiał
się pospieszyć i spotkać też z Bev, może ona wie, co z nim. W końcu był jej
partnerem w CIA. Istotne było, czy jeden z zaginionych to były
współpracownik Bev, z którym Sztylc poznał się jeszcze w Orzyszu, kiedy
to po raz pierwszy spotkał Beverley.
Radek poczuł, że kręci mu się w głowie. – Za dużo tego – powiedział
do siebie. W dodatku od jakiegoś czasu nie było wiadomości od Czarnego.
Zgodnie z poleceniem Radka oficer miał się nie angażować w żadne
sprawy, zwłaszcza w tę, o której rozmawiał z Komandorem. Miał
podtrzymywać kontakt, aklimatyzować się i systematycznie dawać znać
o swojej sytuacji. Ostatnio napisał co prawda, że temat jest gorący i trzeba
działać, ale Radek kazał mu czekać.
Stres schodził ze Sztylca i zaczęło zastępować go straszliwe osłabienie.
Wprost zasypiał. Emocje z całego wieczora dawały o sobie znać. Dał
konduktorowi dwie dychy górą, by obudził go w Siedlcach. Czuł, że
odpływa, więc poddał się fali zmęczenia. Wcisnął się głębiej w siedzenie
i zasnął.

***

W końcu nad ranem dotarł do mieszkania. Sen w pociągu trochę go


pokrzepił, ale czuł się obolały, zmęczony i był w podłym nastroju. Mimo to,
kiedy otwierał drzwi, odruchowo skierował wzrok na zapałkę, którą
nauczony poprzednimi nieprzyjemnymi doświadczeniami wciąż zostawiał,
wychodząc z domu na dłużej niż jeden dzień. I omal się nie zachłysnął.
Obie połówki zapałki leżały inaczej, niż powinny.
Sięgnął po broń szybciej, niż zdążył zdać sobie sprawę, że stoi
w plamie światła wpadającego z korytarza i jest idealnym celem dla
potencjalnego napastnika w środku. Szczupakiem wskoczył do korytarzyka
w mieszkaniu, zrobił przewrót. Wstając na kolano, obrócił się tak, aby mieć
za plecami ścianę, a przed sobą drzwi do salonu. Miał też w rękach cezetkę
i właśnie w stronę ciemnego pokoju wymierzył jej lufę. Nadwerężona kilka
godzin wcześniej szyja zaprotestowała gwałtownie, gdy unosił głowę, by
złożyć się do strzału.
„Znów dałem dupy! Dotarł tu przede mną?” – przemknęło mu przez
myśl, gdy przypomniał sobie o ataku w pociągu. Zastygł w bezruchu, choć
w środku cały się gotował. Stał się słuchem i wzrokiem. Irytowało go
wpadające z klatki wejściowej światło, ale to zgasło jak na zamówienie…
i został ze świetlnym powidokiem na siatkówce, klnąc w surowy kamień.
Ale z mieszkania nie dobiegał żaden dźwięk. Radek starał się łapać
mikroślady: skrzypnięcie buta na podłodze, szmer oddechu, dźwięk ubrania
przesuwającego się po ścianie. Jednocześnie starał się uspokoić bijące
wściekle serce. Zamknął na moment oczy, policzył do pięciu i otworzył je
ponownie. Wstał najciszej, jak umiał, i przywarł plecami do ściany.
Ruszył w stronę salonu, trzymając cezetkę w wyciągniętych, ale lekko
ugiętych w łokciach rękach. Przełknął ślinę. Wciąż było cicho.
„Dobra, niech to diabli, nie dam się zabić we własnym domu” –
pomyślał i wyciągnął rękę, szukając włącznika światła. Palec przesunął na
spust, gotów natychmiast otworzyć ogień.
Zmrużył oczy, by nie oślepnąć… i włączył światło w pokoju,
jednocześnie przesuwając się za ścianę, by mieć choć minimalną osłonę.
Nic.
Nikt nie rzucił się na niego, nie padły strzały. Obrócił się z bronią, nie
pozwalając na rozjechanie się linii muszka – szczerbinka – oko.
Nadal nic.
„Gdyby tu był… już miałbym go na karku” – pomyślał Radek.
Rozluźnił nieco napięte mięśnie, czuł, jak bolą go zaciśnięte szczęki.
Mieszkanie było ciche. I puste.
Dreszcze chwyciły go po drodze do drzwi wejściowych. Miał dość.
Gdyby nie lata treningu i to, że był przyzwyczajony do napięcia, to
osunąłby się teraz po ścianie i zaczął wyć, ale żelazna dyscyplina trzymała
go w ryzach. Choć wydarzenia ostatnich godzin poważnie ją nadwątliły.
Pozapalał lampy w całym mieszkaniu i mimo iż był potwornie zmęczony,
zabrał się do przeglądu. A pamięć miał dobrą. Musiał sprawdzić, czy ktoś
był w jego domu… i co zostawił.
Godzinę później siedział przy stoliku w pokoju gościnnym. Przed nim,
na blacie, leżała jego niezawodna cezetka. Radek wiedział, co jest grane.
Gościa zdradziła książka Taniec Nataszy na półce. Można było poznać, że
jest przesunięta. Zakładka tkwiła nie na tej stronie, na której Radek ją
ostatnio umieścił. A zostawił ją na swoim ulubionym fragmencie
opisującym imprezy w Moskwie. To wystarczyło, by potwierdzić fakt
tajnego przeszukania mieszkania.
Był pewien, że ktoś w jego mieszkaniu był i że był to profesjonalista.
Ale nie ustrzegł się błędów. Drobnych, lecz widocznych dla innego
profesjonalisty. Wszak Sztylc też był zawodowcem.
Jeszcze nie wiedział, kto był w jego mieszkaniu i kto napadł na niego
w pociągu… choć miał wrażenie, że stało się to co najmniej kilka dni, a nie
kilka godzin wcześniej… Czuł przez skórę, że te sytuacje się łączą. To nie
mógł być przypadek. Powoli domyślał się, kto jest tym wrogiem, nie miał
jednak na to dowodów. Przeciwnik nie działał sam i miał potężne wpływy,
skoro znał jego adres i był w stanie nasłać na Radka kafara wielkości
Pałacu Kultury. A to znaczyło, że gra szła nie tylko o życie Sztylca. Bo niby
czego, kurwa, szukali u niego w domu?
Sztylc wiedział też, że będzie musiał napisać meldunek. Napad na
oficera kontrwywiadu nie zdarza się przypadkiem. Zdawał sobie sprawę, że
nie może opisać w meldunku przeszukania mieszkania. Dwa grzyby
w barszczu świadczyłyby o tym, że albo popadł w paranoję i trzeba ubrać
go w kaftan, albo był zbyt blisko prawdy. A nie wiedział, kto był realnym
wrogiem, a kto sojusznikiem.
W ostatnim momencie przed zaśnięciem na siedząco Radek spojrzał na
leżącą przed nim pustą kartkę papieru i długopis. Teraz był w stanie tylko
sięgnąć po broń. Powieki ważyły po kilka kilogramów. I kiedy pierwsze
promienie wstającego słońca zaczęły nieśmiało przebijać się przez wiszące
nad miastem chmury, Sztylc zasnął.

***

Światem rządzą przypadki. To niezmienna, znana od lat prawda, która


wciąż potrafi zaskoczyć – nawet oficera WSI. Bo Sztylc wciąż nie czuł się
związany z nową formacją, jaką była SKW. Przypadkiem też było to, że
kiedy obudził się tego dnia z napisanym w zasadzie meldunkiem, okazało
się, że musi iść do sklepu po coś do jedzenia.
W środku czuł się pusty. Szyja, nadwerężona dzień wcześniej, bolała
wściekle. W lodówce miał tylko stary ser i zalatujące już lekko mleko, więc
uznał, że śniadanie zje w drodze na dworzec. Postanowił pojechać do firmy
i złożyć meldunek z wczorajszych wydarzeń. Przeczytał uważnie to, co
napisał wczoraj, a potem stworzył meldunek od nowa. Z napadu zrobił
„próbę kradzieży” i dał sobie na wstrzymanie z opisem przeszukania jego
mieszkania. Łatwo zrobiliby z niego paranoika, może nawet daliby
obserwację, a tego nie chciał.
Wziął gorącą kąpiel, przebrał się, spakował plecak i ruszył. Idąc na
dworzec, zjadł wielki kebab i poczuł się trochę lepiej. I to mimo, że miał
coraz bardziej dość wszystkiego, co działo się dookoła niego: weryfikacji,
głupców na wysokich stanowiskach, podejrzliwości. Chciał po prostu oddać
kwit w centrali i jechać do inspektoratu. Oby dalej od Warszawy, Siedlec,
centrali… Czuł się dziwnie, gdy wsiadał do pociągu i rozglądał się bardziej
uważnie niż zwykle, ale nie wierzył, by po raz spartolonej akcji jego
niedoszły zabójca miał spróbować ponownie, w biały dzień, na jego terenie.
Dwie godziny później był w Warszawie. Zbliżała się piętnasta, kiedy
wchodził do ogromnego szaroburo-bordowego budynku centrali. Podpisany
meldunek chciał złożyć w gabinecie wyglądającego jak niespełniony
rockman harcmistrza nazwiskiem Spyrka, który udawał jego przełożonego.
„Szef zarządu, kurwa jego w tę i nazad” – pomyślał Radek, stojąc przed
drewnianymi drzwiami przy ulicy Oczki, którymi wchodził do centrali.
Z otwartych okienek dobiegały dźwięki radia. Sztylc przysiągłby, że słyszy
modlitwy, ale nie chciał się zakładać. Gardził hazardem. Zdusił papierosa,
zadzwonił domofonem i wszedł. Podał legitymację przez mały otwór
w lustrze weneckim, za którym siedział wartownik. Przez chwilę myślał, że
ma omamy, ale nie przesłyszał się – na serio leciało katolickie radio. Chciał
rzucić wiązkę, ale się powstrzymał. Zmełł przekleństwo pod nosem.
Przeszedł przez kołowrotek, pokonał kilka schodków. Poszedł w lewo,
machnął legitymacją kolejnemu strażnikowi na bramce. Kawałek dalej było
kolejne lustro weneckie, za którym rezydował oficer operacyjny firmy.
Kolejny raz pokazał legitymację i ruszył schodami na górę. W firmie było
pusto, nawet jak na piątek, co nieco zdziwiło Radka.
Zatrzymał się na trzecim piętrze i podszedł do trzecich drzwi po prawej,
za którymi rezydował harcerzyk.
Zapukał, ale odpowiedziała mu cisza. Po chwili puknął ponownie, tym
razem mocniej. Nic. Po trzecim stuknięciu w drzwi zamknął oczy
i przyłożył palce do czoła. Miał ochotę kopnąć w drzwi… i zrobiłby to,
gdyby nie dwie belki i dwie gwiazdki na jego pagonach. Nie był jakimś
byle trepem, tylko podpułkownikiem kontrwywiadu, a to zobowiązywało.
Zgrzytnął zębami i ruszył do kancelarii tajnej.
Najzwyklejszym przypadkiem było to, że akurat tego dnia siedział tam
szef tego cyrku – starszy chorąży Pręciak, którego nazywano Pinczerem.
Trochę z powodu lekko wytrzeszczonych oczu i drobnej budowy, a trochę
dlatego, że podczas jednej z firmowych imprez upił się tak bardzo, że
obsikał świeżo wymalowaną ścianę, a następnie pod nią zasnął. Pręciak
swojej ksywy szczerze nie znosił i wściekał się, kiedy go tak nazywano.
Gdy się złościł, jego oczy jeszcze mocniej wychodziły na wierzch… i tak
koło się zamykało. Chorąży nie był najmłodszy, w firmie przebywał, jak
sam mówił, „od zawsze albo i jeszcze dłużej”. Jego wuj czy też stryj służył
w latach siedemdziesiątych w SB. Kiedyś, podczas popijawy, tej ze ścianą
w roli niepośledniej, mocno już zrobiony Pręciak opowiadał, jak to wuj
werbował współpracowników. „Jakby nie ruchali i nie kradli, tobyśmy
w życiu z żadnego księdza nie zrobili TW!” – twierdził. Sztylc po krótkim
namyśle przyznał rację, więc wypili zdrowie wuja. Radek uśmiechnął się
do wspomnień.
– Cześć, Pręciak – przywitał się dość swobodnie, bo lubił nerwowego
chorążego.
– Kogo tam diabli…? Aaaa, Radek? Siemasz! – rzucił chorąży, bo od
lat byli po imieniu. – Co cię tu przyniosło w piątek o tej porze? Przecież
widzisz, jak pusto.
– Tego tam szukam. – Sztylc machnął ręką w stronę gabinetu szefa
zarządu.
– Chyba żartujesz. – Pręciak się skrzywił. – Piątek. Się rozjechało
towarzystwo, już od trzynastej tu tylko wiatr hula po korytarzach.
Kontrwywiad nie pracuje, kurwa, ma wolne! Myślisz, że ten chuj by nie
pojechał? Wszystkich wywiało, sam widziałeś…
– No tak.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
– Ech… dobra, meldunek u ciebie zostawię. Przekażesz mu? Ja jutro
z powrotem na wschód. – Chciał machnąć głową, ale zaprotestowała
nadwerężona szyja i Sztylc aż syknął z bólu.
– Co ci? – zapytał Pręciak.
– Przewiało mnie. Pada dzisiaj i wieje, sam wiesz – odparł Sztylc,
mrużąc oczy, bo przez okno za plecami chorążego wlewało się pełne
lipcowe słońce. Pręciak spojrzał na niego, chciał coś powiedzieć, ale
odpuścił. Podrapał się niefrasobliwie w głowę i rzucił okiem na wiszący na
ścianie zegar. Dochodziła czwarta.
– Ano, jak przewiało… to przewiało – powiedział w końcu, by
przerwać przedłużające się milczenie. – Słuchaj, kawy się nie napijesz?
Kończę inwentaryzację, w ubiegłym tygodniu nie miałem czasu, wiesz, co
się dzieje…
– Wiem. A z tą kawą to może innym razem, bo na pociąg muszę lecieć.
– No weź, pół godziny cię nie zbawi, a opowiem ci parę ploteczek, bo
jak cię na miejscu nie ma, to pewnie mniej do ciebie dociera.
To był dość istotny argument, więc Radek rozważył w duchu sprawę
i zdecydował się poświęcić Pręciakowi dwa lub trzy kwadranse.
Ostatecznie do pociągu miał jeszcze trochę czasu, a mając do wyboru
szwendanie się bez celu po mieście, wolał przynajmniej posłuchać
firmowych historii. Sztylc usiadł wygodniej w fotelu, a Pręciak wstał
i zabrał się do parzenia kawy.
Dwie godziny i trzy kawy później Sztylc uznał, że ma dość. Od
„ploteczek i firmowych historii” Pręciaka szyja rozbolała go mocniej. Ale
jedna z nich była faktycznie istotna. Oto Pinczer podekscytowanym tonem
przekazał Radkowi, że Bieda osobiście, razem z nowymi panami, pruł sejfy
w gabinetach szefów firmy.
Radek podał chorążemu rękę i zaczął sposobić się do wyjścia. Szef
kancelarii też zresztą wyglądał na zmęczonego. Ale wtedy po raz kolejny
dał o sobie znać przypadek. Kiedy Sztylc był na pierwszym piętrze, poczuł,
że zjedzony wcześniej kebab i kawa stworzyły w jego żołądku mieszankę
szkodliwą i niebezpieczną. Dlatego skierował się szybkim krokiem
w stronę toalety.
Kilka dni wcześniej, o czym Sztylc dowiedział się od Pręciaka,
w męskiej toalecie na piętrze doszło do czegoś opisanego później
w raporcie jako „incydent kałowy o dużym oddziaływaniu horyzontalnym”.
Mówiąc krótko, w męskim kiblu wybiło szambo i cała podłoga była
w gównie, a toaletę zamknięto do odwołania. Takiej treści kartka wisiała na
drzwiach i z tego powodu Sztylc ruszył na drugi koniec korytarza, gdzie za
zakrętem była toaleta damska. Wszedł i zamknął za sobą drzwi. Po kilku
minutach i opróżnieniu pęcherza, gdy mył już ręce, usłyszał kroki na
korytarzu. Szybkie, co najmniej dwóch ludzi. Szli w drugi koniec korytarza,
tam, gdzie było jedno z BSK 1.

„O tej porze? W piątek?” – pomyślał Sztylc. W tym czasie większość


funkcjonariuszy nowej służby była już w drodze do domów, na czele
z kierującym się na północ szefem zarządu kontrwywiadu.
Nie wiedzieć czemu, nagle odezwał się w nim instynkt oficera
kontrwywiadu. Ponieważ nie włączał światła w całym pomieszczeniu, teraz
zakręcił wodę i cichutko podszedł do drzwi. Wypracowana przez lata
użytkowania szpara między skrzydłem drzwi a framugą dawała możliwość
marnej, ale mimo wszystko obserwacji. Zbliżył się więc i rzucił okiem.
Bardziej z nudy niż z ciekawości. Gdyby ktoś go tu znalazł, w najlepszym
razie uznano by go za zboczeńca, a w najgorszym – nawet nie chciał o tym
myśleć. Wciąż traktował to jako rodzaj ćwiczenia, a może walki z nudą?
Nie wiedział. Ale przyłożył oko do szpary… i pojął, że lepiej byłoby mu
utonąć w gównie, które kilka dni temu zalało męską toaletę. Do pokoju
z BSK szedł bowiem Bieda. A za nim…
„Kurwa jego mać, to niemożliwe!” – pomyślał Radek.
Za Biedą dreptał bowiem z teczką w dłoni Strączek.
Sztylc miał widok akurat na drzwi stanowiska BSK. Spocił się
błyskawicznie. Co tu robiła ta dwójka? W piątek? O tej porze? Po godzinie
pełnienia obowiązków? I to jeszcze Strączek. Bieda wszedł do
pomieszczenia, a Strączek otworzył walizkę i wyjął z niej… laptop.
„Jakim cudem ten chuj to tutaj wniósł?” – zastanawiał się Sztylc. Bieda
i Strączek nie rozmawiali, a nawet jeżeli, to po cichu. Obaj weszli do
środka.
Działo się tu coś bardzo niedobrego. Tylko co? Sztylc myślał. I nagle
go zmroziło. Bo jeśli ta niewydarzona dwójka przyszła tego dnia, o tej
porze, w to konkretne miejsce, to…
„Nie, niemożliwe, nie wierzę” – pomyślał zszokowany Radek. Bo spod
tej podstacji BSK można było się dostać do czegoś, co było najpilniej
strzeżonym sekretem: do Bazy E-O!
Sztylcowi pot wystąpił na czoło. Jeżeli centrala była sercem firmy, to E-
O należało nazwać jej mózgiem.
Baza E-O, czyli Baza Ewidencji Operacyjnej, stanowiła potężny zbiór
danych, najcenniejszy zasób służby. Umieszczano w niej dane personalne
żołnierzy, funkcjonariuszy i kandydatów do służby. Oraz listy: agentów
obcych państw, osób rozpracowanych, ludzi zainteresowanych współpracą
z WSI i SKW oraz całkiem realnych agentów własnych – czynnych
i byłych. W bazie znajdowały się także operacje prowadzone przez firmę.
Przygotowania, przebieg, analizy i wnioski. Oraz archiwum. Całe
archiwum likwidowanych właśnie WSI. Mówiąc krótko, Baza
Ewidencyjno-Operacyjna stanowiła to, co każda służba chroniłaby
najzazdrośniej i najmocniej. Dla każdego, kto umiałby zrobić z niej użytek,
byłby to bezcenny skarb, bo dawał niewyobrażalne możliwości. Informacje
choćby tylko o osobach znajdujących się w zainteresowaniu operacyjnym
danej służby pozwoliłyby pierwszemu z brzegu analitykowi ułożyć cały
bank danych o możliwych zainteresowaniach i kierunkach operacyjnych
danej służby. Nie mówiąc już o tym, co stałoby się w przypadku ujawnienia
tego, ale takiej możliwości Sztylc nie brał pod uwagę. Ujawnienie listy
agentów służby byłoby zbrodnią stanu. Zbrodnią najwyższą, zbrodnią
przeciwko bezpieczeństwu państwa i jego obywateli. Był to jednak
scenariusz z gatunku science fiction. Coś, co nie mieściło się w głowie
żołnierzowi i oficerowi lojalnemu wobec państwa. Bo lojalność była w tej
pracy najważniejsza. Zaufanie żołnierzy wierzących, że mogą złożyć
zdrowie, a nawet życie w ręce państwa, któremu służą. Było to także
potężne narzędzie szantażu. Mogło złamać niejedną karierę: polityczną,
medialną, duchowną… Listy były długie i zawierały nazwiska osób
wpływowych i znaczących, takich, których głos się liczył i był ważny.
Sama baza znajdowała się w ściśle strzeżonym pomieszczeniu. Głęboko
w podziemiach, w umocnionym schronie będącym ogromną klatką
Faradaya. Była izolowana od fal elektromagnetycznych i miała
autonomiczny układ gaśniczy, nowocześniejszy i droższy nawet od tego,
który znajdował się w Pałacu Elizejskim. Ale dla wygody można było się
do niej dostać z niektórych BSK.
Teraz z jednego z nich próbowali najwyraźniej skorzystać Bieda
i Strączek. Przecież obaj mieli do niej dostęp. Ale dojście do bazy,
przynajmniej w teorii, odbywać się powinno pod najściślejszą z możliwych
kontrolą. Sztylc wiedział co nieco o kobiecie będącej opiekunką bazy.
Słyszał, że była bardzo zaufaną osobą dla nowego szefa, ale nie znał jej
osobiście. O każdej próbie dostania się do systemu należało ją
powiadamiać.
Jeżeli ci dwaj byli tu o tej porze, to ich wejście do bazy powinno być
zaewidencjonowane. Powinno się odbywać pod kontrolą i w obecności co
najmniej dwóch przełożonych. Tu tego nie było. Dlatego coś było bardzo,
ale to bardzo nie w porządku. Sztylc zaczaił się i filował przez szparę. Zdjął
z nadgarstka zegarek z metalową bransoletą i krawędzią zapinki zaczął
delikatnie poszerzać szparę. Drewno, stare, brudne i pomalowane farbą
olejną pewnie za czasów młodości generała Kuropieski, poddawało się
metalowi z oporem, ale w końcu poszło. Sztylc poszerzył szparę
w drzwiach na tyle, że widział więcej niż tylko kawałek korytarza. Stał po
cichu i patrzył. Wiedział, że jeśli wyjdzie z toalety, to wpakuje się
w największe gówno, w jakim zdarzyło mu się tkwić.
Stał tak długo, obserwując, jak Bieda i Strączek kursują między BSK
a jednym z gabinetów należącym do zastępcy szefa – jakiegoś pułkownika
z BOR o wyglądzie znerwicowanego puchacza i dupie spiętej jak
u męskiego modela w zakładzie karnym. W końcu, po przeszło dwóch
godzinach, Bieda i Strączek wyszli, zamykając za sobą drzwi
pomieszczenia po raz ostatni. Zeszli na dół, a Sztylc usłyszał, jak trzaskają
za nimi ciężkie drzwi wejściowe. Przez chwilę walczył ze sobą, by biec
i zobaczyć, dokąd poszli, ale byłoby to nielogiczne. Nie mógł się teraz
ujawnić. Zrobił więc coś innego: podszedł do okna i wyjrzał na ulicę.
Bieda i Strączek szli w stronę zaparkowanego kilkanaście metrów od
budynku samochodu. Kiedy do niego dotarli, zza kierownicy wysiadł
średniego wzrostu mężczyzna. Drugi nie ruszył się z siedzenia pasażera, ale
Radek miał wrażenie, że musi to być ktoś sporych gabarytów, bo samochód
osiadł leciutko z jego strony.
Sztylc zmrużył oczy. Chłonął każdy kawałek niewyraźnie widzianej
męskiej twarzy z siwymi wąsami i krótko ściętymi, także siwymi włosami.
Musiał mieć około siedemdziesięciu lat. Był średniego wzrostu, z lekkim
brzuszkiem, ale barczysty. Za młodu zapewne sprawny. Drapieżnym
ruchem przejął teczkę i poklepał Strączka po ramieniu, nawet nie patrząc
w stronę Biedy.
I nagle, w zupełnie przypadkowy sposób, Radek uświadomił sobie,
kogo mu przypomina.
Tego, jak samochód odjechał, już nie widział. Świat zafalował
niebezpiecznie, a Sztylc złapał się parapetu. Przed oczami mu zamigotało,
ale wziął wdech i ostatkiem silnej woli nie zemdlał.
Jeżeli się nie mylił, to do samochodu wsiadł ojciec zabitego przez
Radka Waldemara Wielgosza. I właśnie wywoził najcenniejszą z rzeczy,
jakie posiadała firma. Jej aktywa, pierdolony SKARB TEMPLARIUSZY!
1. BSK – Bezpieczne Stanowisko Komputerowe. [wróć]
X
Ostatni gasi światło

Sierpień 2007
Podlasie – Dolny Śląsk – Warszawa

„Jak można było tę spelunę nazwać w taki sposób?” – pomyślał Sztylc po


raz czwarty od wejścia do lokalu.
Kupił kawę od pryszczatej barmanki z pokaźnym biustem oraz nie
mniej pokaźnym zezem i siedział przy barze, czekając na swojego byłego
podkomendnego. Dziewczyna zaskakująco miłym głosem poinformowała
go, że Rusinek „będzie niedługo, bo pojechał na miasto”. Rad nierad, Sztylc
usiadł więc na wysokim barowym stołku, odwracając się plecami do kilku
przedstawicieli lokalnego „establishmentu”. Pogardliwie nazwał tak trzech
podpitych wyrostków w dresach, którzy dość głośno raczyli się browarem,
klnąc przy tym i przechwalając się kolejnymi zaliczonymi Karinami
i Sandrami.
Wydarzenia ostatnich dni i tygodni sprawiły, że był w podłym nastroju.
Stał się ponury i mrukliwy, a patrząc w lustro, dostrzegł zmarszczki i siwe
włosy na skroniach i w zaroście. Rosło w nim zniechęcenie i bezsilność
przechodząca w gniew. Gniew zimny, kąsający i szukający ujścia, choć
przyczajony. O wiele szybciej niż kiedyś wpadał też w złość, dorobił się
wrzodów. Zrobiono z niego „zbrodniarza”, choć przecież służył krajowi
najlepiej, jak potrafił. A teraz siedział w pubie o nazwie Belfast na jakimś
zadupiu pod Ostrołęką, pijąc paskudną kawę podaną mu przez zezowatą
barmankę z trądzikiem. Sam nie wiedział, kiedy stał się sfrustrowanym
człowiekiem, którego irytowały byle drobiazgi, takie jak wydzierająca się
za jego plecami gówniarzeria. Ich pokrzykiwania zaczynały Sztylca
drażnić. Odwrócił się akurat w momencie, gdy ten siedzący przy stoliku
najbliżej pleców Radka podszedł do baru i z trzaskiem postawił na nim
swój pusty już niemal kufel. Pryszczata barmanka przewróciła oczami, nic
nie powiedziała. Odezwał się za to dresiarz.
– Gówniane piwo tu macie! – wykrzyknął lekko bełkotliwym głosem,
a jego elokwentna przemowa wywołała salwę śmiechu pozostałych.
Nieproporcjonalnie duża głowa osadzona na cienkiej szyi i długawy nos
nadawały mu lekko ptasiego wyglądu. Beknął przeciągle, pociągnął resztkę
„gównianego”, jak je nazwał, piwa… i wypluł je na podłogę. Przypadkowo
ochlapując sobie i Radkowi buty. Sztylc ścisnął palcami nasadę nosa.
Zaczynała go boleć głowa.
– Chlapiesz, synku – powiedział, siląc się na spokój. Chyba zaskoczył
ptakowatego łysola.
– Co, kurwa? – zaczepnie warknął małolat w granatowej bluzie
z kapturem. Dwóch jego łysych kolegów zarechotało. – Pojebało cię,
kurwa?!
– Pojebało. Już dawno temu. Chlapiesz. Trzeci raz nie powtórzę –
powiedział Sztylc, przeklinając się w duchu za małostkowość. Napiął
mięśnie.
– Pierdol się, kurwo! – odszczekał łysy. Tym razem jego dwaj kumple
nie śmiali się. Towarzystwo zza stolika ewidentnie było gotowe do
awantury. Radek poczuł, że ma dosyć ściskania uszami.
– Ty, kurwa, tyyy… – wybełkotał małolat. Zaczął się gramolić
z krzesła. Sztylc usłyszał jakiś pisk barmanki za plecami. Małolat wstał
i okazało się, że jest dość wysoki. Radek czuł instynktownie, że dyskusja
dobiegła końca i gówniarz ma zamiar udowodnić kumplom, kto w tej
zapyziałej dziurze jest królem podwórka. Przeczucie raczej w tych
sprawach go nie zawodziło, dlatego po ułamku sekundy miał w dłoni
teleskopową pałkę, która do tej pory bezpiecznie spoczywała na swoim
miejscu: w prawym rękawie kurtki.
– Przemyśl to, dobrze ci radzę – powiedział bardzo wolno. Miał
wrażenie, że gnojek uśmiecha się złośliwie, jak Bieda, Strączek albo inny
przydupas ministra. Nie wiedział, że szczerzy zęby jak wilk.
Małolat nie posłuchał. Złapał stojącą na stole butelkę, rozbił ją
o krzesło i skoczył na Sztylca. Ale ten miał już w ręku pałkę. Wykonał
lekki unik i sprawnie, od niechcenia, podciął pijanego małolata, który nie
mogąc się zatrzymać, wyrżnął z całej siły o bar. Wciąż jednak mocno
ściskał w garści tulipana. Sztylc doskoczył, uniósł pałkę i z całej siły
przyładował mu w dłoń. Trafił, bo chrzęst zgniatanego szkła i łamanej kości
zagłuszył wściekły ryk chłopaczka. Radża usłyszał stuk przewracanych
krzeseł. To dwóch kolesi łysego szło mu z odsieczą. Radek odwrócił się
w ich stronę, podnosząc pałkę.
– No chodźcie, kurwy – syknął.
I nagle stało się coś nieoczekiwanego.
– Spokój! – rozległ się głośny krzyk. Sztylc miał wrażenie, że
rozpoznaje głos. Odwrócił głowę i ujrzał jeden z dziwniejszych widoków
w swoim życiu.
Za barem stał wysoki mężczyzna z potężnym, sięgającym niemal do
połowy szerokiej piersi brodziskiem, z którego zwisał pojedynczy
zapleciony warkoczyk. Miał ostrzyżoną na łyso głowę, a w ręku ściskał
siekierę. Sztylc otworzył szerzej oczy i zauważył, że siekiera – a właściwie
topór – ma dwa ostrza, dzierży ją zaś Rusinek we własnej osobie. Brodacz
uniósł siekierę wyżej i potrząsnął nią jak najprawdziwszy wiking.
– Wypierdalać stąd. W podskokach! – warknął, celując w głowę
pierwszego, jakby miał zaraz rzucić. Już sam topór o podwójnym ostrzu
robił wrażenie. Dodatkowo Rusinek był wysoki i szeroki w barach, a z tą
bronią wyglądał jak wiking, któremu ktoś naszczał do piwa.
– I zabrać mi to zakrwawione ścierwo. Wystarczająco już mi podłogę
w barze zapaskudził – dorzucił, wskazując toporzyskiem na gramolącego
się z ziemi dresiarza poturbowanego przez Sztylca. Gówniarz wyglądał
żałośnie. Tulił do piersi zakrwawioną, połamaną rękę. Sztylcowi niemal
zrobiło się go żal. Zawstydził się też swojego niekontrolowanego wybuchu
wściekłości. Łysole posłusznie pozbierali swojego kompana. Ten nie stracił,
co prawda, przytomności, ale chwiał się na nogach, wyglądając, jakby miał
się zaraz zesrać. Miał rozbite i pokrwawione usta, chyba wpadając na bar,
uszkodził się mocniej, niż podpułkownik przypuszczał.
– Jeszcze się, kurwa, spotkamy – zaseplenił, stojąc już w drzwiach baru
i patrząc w stronę Sztylca.
– W kościele w niedzielę! Ty, Siwicki, masz szlaban na wejście do
odwołania! Fiknij, to ojciec się dowie, jak jego starą beemką się wozisz po
nocach, i gwarantuję, że jedyne, co wtedy zobaczysz, to dwie pizdy
w lustrze pod oczami! Won! – wydarł się znowu Rusinek, nie dopuszczając
Radka do głosu. W końcu spojrzał na niego.
– A ty, kurwa, co, na zaproszenie czekasz? – powiedział zaczepnie.
Sztylc milczał. Wciąż było mu trochę głupio. Ale uznał, że czas się
odezwać. Tym bardziej że właśnie do niego tu przyjechał.
– Serio, Rusinek? Naprawdę, kurwa, otworzyłeś irish pub na tym
zadupiu? – zapytał cicho, składając pałkę i chowając ją do rękawa.
Rusinek milczał. Zmrużył oczy, bo w barze było ciemnawo, ale głos
wydał mu się chyba znajomy. Zawinął toporzyskiem, przełknął ślinę.
W końcu wyszedł zza baru.
– O kurwa… Pan major! – wystękał, rozpoznając w końcu, kto przed
nim stoi.
– Podpułkownik. Ale już nie stawaj na baczność. Wyrzucili mnie. No,
czego oczy wytrzeszczasz? Nie wiesz, co się dzieje w kraju? Bandytą
jestem teraz, nie oficerem – mówił szybko Sztylc. Widząc coraz bardziej
okrągłe oczy rozmówcy, w końcu prawie się uśmiechnął. – Dobra, dobra.
Masz jakąś wódkę?
Rusinek westchnął głęboko. Raz i drugi. Po czym opuścił toporzysko
i popatrzył na Sztylca. A w spojrzeniu tym troska mieszała się
z niedowierzaniem i radością ze spotkania.
– Mam – powiedział w końcu.
– Mam cię o nią prosić czy sam postawisz?

***

Siedzieli przy stole w barze Rusinka przy litrowym bolsie, którego były
podkomendny Sztylca momentalnie ściągnął z półki barowej. Pili pod
smażoną kiełbasę, którą przygotowała na zapleczu zezowata barmanka,
zanim Rusinek kazał jej iść do domu i zamknął knajpę. Radek wysłuchał
długiej opowieści o misji w Iraku, o żonie kurwie i ponaddwuletnim
pobycie byłego plutonowego w Irlandii. To był brakujący moment historii
tego dryblasa. Ostatnie, co Sztylc pamiętał, było to, jak uratował dawnego
podwładnego przed więzieniem za naruszenie nietykalności cielesnej
pewnego żandarma.
Życiorys Rusinka był pokręcony jak dwa metry drutu w kieszeni
spodni. Los związał go ze Sztylcem kilka lat wcześniej, podczas jednego ze
zgrupowań poligonowych w Orzyszu. Wtedy to Radek po raz pierwszy
spotkał ludzi z WSI, by potem samemu wejść do firmy. Rusinek ciągnął się
za nim jak giez za krową. Ale w końcu się ustatkował. Przestał być stałym
gościem Czarnego Pająka, czyli pewnej mordowni z burdelem pod
Orzyszem, a nawet w końcu się ożenił i został adiutantem dowódcy
w Siedlcach. Z czasem zrobił kurs instruktora defendo, a w końcu trafił do
Iraku. Pech chciał, że kiedy on bronił „województwa irackiego” przed
wkurwionymi sadrystami, jego żona, najwyraźniej znudzona czekaniem na
męża wojaka, szybko zakręciła się dookoła innego, z większym kalibrem.
Zgubił ich romantyzm Rusinka. Dosyć prostolinijny plutonowy postanowił
pewnego razu po powrocie do kraju zrobić żonie niespodziankę. Zamienił
się cichaczem na kolejkę w kancelarii dowódcy, kupił kwiaty i rozanielony
wrócił do domu. Jakież było jego zdumienie, gdy zastał we własnym łóżku,
z własną ślubną małżonką kogoś, kogo absolutnie nie powinno tam być,
czyli pewnego sierżanta sztabowego Żandarmerii Wojskowej. Ironią losu
było to, że tak samo jak niefortunny małżonek, żandarm był na służbie.
A raczej być powinien, bo – podobnie jak Rusinek – wyszedł na krótką
lewiznę. Na nic zdały się zapewnienia, że to w zasadzie pomyłka i nie ma
o co kruszyć kopii. Rusinek – jak stwierdził później lekarz garnizonowy –
skruszył sierżantowi nie tylko cztery zęby (w tym trzy przednie), ale
również dwa żebra i kość promieniową. I to był jego koniec w armii. Tylko
dzięki Sztylcowi nie skończyło się na więzieniu, ale z wojska plutonowy
wyleciał.
Radek nie pamiętał już nazwiska mecenasa, którego znalazł Rusinkowi.
Kojarzył, że było dwuczłonowe, a sam adwokat zdawał się uosobieniem
godności, nobliwości, solidności i pełzającego poczucia humoru. Nosił się
elegancko, miał słabość do zegarków i kobiet. Widząc prawnika po raz
pierwszy, Sztylc poczuł niemal aromat drogich cygar, jeszcze droższej
whisky i czegoś, co budziło skojarzenie z charakterystyczną wonią
hebanowych mebli w angielskim klubie dla panów z przełomu wieków.
Jakież było zatem zdumienie Sztylca, kiedy ten goguś, jak go początkowo
nazywał, wpadł jak pocisk tomahawk – z falującym malowniczo,
kaszmirowym szalem – do biura wojskowej prokurator w stopniu
pułkownika i zapowiedział, że „być może Rusinek z armii wyleci, ale ten
cudzożonojebca będzie następny”. Co więcej wydarzyło się w gabinecie,
Radek nie wiedział, bo został z niego wyproszony, ale po czterdziestu
minutach podejrzanie głośnych wrzasków mecenas wyszedł z gabinetu
z uśmiechem godnym Steviego Wondera. Chwilę po nim opuściła
pomieszczenie równie uśmiechnięta prokurator w stopniu pułkownika.
Radek przysiągłby, że miała nieco poczochraną fryzurę i krzywo zapiętą
mundurową kurtkę… ale uznał, że nie będzie się gapił. Tym bardziej że
jeszcze tego samego dnia wyszedł z aresztu Rusinek. Żandarm – amator
cudzych jabłek – trafił zaś do Hrubieszowa i słuch po nim zaginął. Ale był
to koniec plutonowego Rusinka w Siłach Zbrojnych RP.
Nie mając co ze sobą zrobić, niefortunny były już wojskowy wyjechał
na dwa z okładem lata do Irlandii, gdzie nauczył się kowalstwa. A teraz
topił ciężko zarobione za wodą pieniądze w barze na podlasko-
mazowieckim zadupiu.
– Otworzyłem też, kurwa jego mać, warsztat kowalski, panie
pułkowniku. Czego przykładem jest to – powiedział mocno już pijany
Rusinek, potrząsając siekierą.
– Czyli niesiesz kaganek postępu na wschód – filozoficznie odparł
Sztylc, też mający już nieźle w czubie. Rusinek nie wiedział, czy starszy
oficer drwi, czy mówi poważnie.
– Siedziałem w tej Irlandii, to nauczyłem się trocheeeeeep! – czknął
potężnie.
Sztylc spojrzał na topór.
– Normalnie Nikifor kowalstwa artystycznego – dodał z cieniem
drwiny w głosie.
– Że kto? – spytał były plutonowy i nie czekając na odpowiedź,
kontynuował: – Chciałem tu kuć bramy, ogrodzenia. My się lubimy teraz
grodzić, to, kurwa, myślałem, że będę miał zbyt, ale oni, kurwa, wolą
tandetę jakąś hurtową z OBI i betonowe płoty. I kurwa, krasnale z gipsu.
Rozumie pan to, kurwa? Kra-sna-le! – perorował oburzony były plutonowy.
– Że się lubią grodzić, to akurat wiem – powiedział Sztylc, bardziej
chyba do siebie niż do Rusinka. – Tę siekierę to wykułeś sam?
– To nie siekiera, tylko labrys! Topór z podwójnym ostrzem – wyjaśnił
Rusinek dumny ze swojego dzieła. I jął przekonywać Sztylca, że
„z mieczem też da sobie radę”.
– A co, w służbach po zmianie władzy nowy typ uzbrojenia wchodzi? –
zapytał zgryźliwie Radek. Miał w dupie topór i umiejętności kowalskie
plutonowego. Przyjechał do Rusinka, bo ten był instruktorem wojskowym
defendo, nie bał się użyć pięści, a także nie pękał na dźwięk strzałów.
Sztylc potrzebował kogoś takiego jak jego były kapral: sprawnego fizycznie
draba z przeszkoleniem wojskowym. I niekoniecznie cierpiącego na
nadmiar gotówki.
Musiał to jakoś powiedzieć plutonowemu. Tylko jak?
– Rusinek? – zaczął w końcu.
– …i wtedy ja mu te zęby… hę? Co? – odparł były żołnierz.
– Bidnie jest, co, Rusinek?
Plutonowy potarł frasobliwie czoło. Milczał długi czas i wpatrzył się
w swoje buty, jakby w nich szukał odpowiedzi.
– Ano… Widział pan bar. Widział pan, kto tu przychodzi. No nie ma
szału.
– Bo może miałbym dla ciebie coś. Sam mi mówiłeś, że masz dług
wdzięczności.
– I to nie jeden, panie pułkowniku. Dwa razy mi pan dupę ratował, a ja
długi spłacam – odparł plutonowy, ale minę miał dość niepewną.
– Ale, Rusinek, ja nie przychodzę do ciebie jako oficer i podpułkownik.
Ja tu jestem prywatnie. Wiesz, ja teraz podobno jestem bandyta, to
i z bandycką ofertą przychodzę.
Plutonowy przełknął ślinę. Zamilkł i sposępniał. Milczał za długo jak
na gust Sztylca, ten postanowił więc docisnąć pedał.
– Pamiętasz Orzysz?
– Powiedziałem, panie pułkowniku, że długi spłacam – odpowiedział
poważnym tonem Rusinek.
– Dopadłem tego chuja, który to wtedy zrobił. Ale on nie był sam.
Odpowiedziała mu cisza, więc Radek mówił dalej:
– Został jeszcze jeden skurwysyn do wyjęcia, Rusinek. No, dwóch.
I muszę ich wyjaśnić. Bo inaczej oni wyjaśnią mnie. Czysto. Bez zbędnych
pytań i odpowiedzi. Ale sam sobie nie poradzę.
Cisza.
– Zastanów się – mówił dalej Radża. – To są zabójcy. To gnidy, które
służą takim samym gnidom jak ci tam… – Wykonał głową gest w stronę
telewizora, który akurat pokazywał jakieś obrazki z obrad Sejmu. – Te
gnidy na górze kryją inne gnidy. Takie gnidy, które przehandlowały armię,
służbę i kraj. Chuj wie komu, Rusinek. Teraz zniknęła dziewczyna –
mięśnie na szczękach zadrgały mu, gdy przypomniał sobie Katarzynę –
a oni chcieli dopaść także mnie. Ledwo łeb uniosłem. Rusinek, to są zwykli
zabójcy. Nikt po nich nie będzie płakał. Chcę zrobić z nimi porządek, tak po
prostu. Ale nie sam. Sam nie dam rady. Dlatego przyszedłem do ciebie.
Rusinek wpatrywał się w stół. Wiele na nim nie było. Opróżniona
niemal do końca butelka wódki, trochę smażonej z cebulą kiełbasy drugiej
świeżości. Takiej samej jak całe zafajdane życie plutonowego, który
najwyraźniej był na etapie wewnętrznych rozterek. Znowu potarł czoło.
Sztylc czekał cierpliwie.
– A czego potrzeba, panie pułkowniku? – zapytał w końcu cichym
głosem plutonowy.
– Trzeba by pojechać na Dolny Śląsk. Pojedziemy tam razem. Ja się
zajmę wszystkim. Ty będziesz pilnował moich pleców. Nie obiecuję, że
tylko pleców.
– A myśli pan, że trzeba będzie…?
– Będzie – odpowiedział natychmiast krótko Sztylc.
Rusinek znowu zamilkł. Ponownie potarł czoło wielką dłonią.
– A na ile by trzeba jechać?
– Dzień, dwa. Nie dłużej. Pojedziemy, załatwimy sprawę, wrócimy.
Będziemy mieli wsparcie od Jankesów, to oni mają przejąć główny ciężar
tego wyjazdu. – Sztylc próbował nieporadnie i bez przekonania wskazać
jakieś plusy.
– Yhy. Jak w Iraku mieliśmy mieć wsparcie od Jankesów i tylko patrole
robić, to potem, kurwa, mi magazynków z amunicją brakowało…
Rusinek sięgnął po papierosy. Zapalił, zamyślił się. Trawił słowa
Sztylca. Chwilę to trwało. W końcu, po dłuższej chwili ciszy, zgasił peta
w wypełnionej kiepami puszce po orzechach.
– To mówi pan, że Amerykanie zajmą się robotą, a my tylko wsparcie?
To była najtrudniejsza część rozmowy. Sztylc wziął głęboki wdech.
– Rusinek… nie obiecam ci, że nie zdarzy się nic nieprzewidzianego.
Wiesz, jaka jest ta robota. Ale mogę ci obiecać, że nie wpakuję cię
w gówno. A jak to wszystko się skończy… to obiecuję, że pomogę ci wyjść
z tego finansowego szamba. Trochę mi się gotówki odłożyło, bo wydawać
nie miałem kiedy i na co. Więc ty sobie założysz kebab. Dobry polski
kebab, w którym będzie się stołował każdy „patriota” – Sztylc skrzywił się
tak, by Rusinek miał pewność, że to ironia – w koszulce z orłem w tej
zasranej dziurze.
Tym razem obu przyszło dłużej pomilczeć. Radek wyciągnął rękę po
paczkę marlboro i zapalniczkę leżące na stole. W końcu uznał, że nie chce
mu się dłużej siedzieć w ciszy i gapić na drągowatego plutonowego, który
z kolei wpatrywał się w ciemność za oknem baru. Sztylc skupił uwagę na
ekranie telewizora. Właśnie jakiś poseł z orzełkiem w klapie mówił
o sprawiedliwości, która w końcu jest wprowadzana w Polsce. Rusinek
podrapał się w potylicę. Wrzucił do ust kawałek kiełbasy. W końcu
westchnął i sięgnął po wódkę.
– Dwa, góra trzy dni, a potem kebab? – zapytał w końcu, polewając do
pustych kieliszków.
Sztylc przeniósł wzrok z ekranu na plutonowego i wypuścił kłąb dymu
z ust, czując, jak wraz z dymem ulatuje z niego napięcie. Po czym
uśmiechnął się i wyciągnął do Rusinka rękę.
– Tak. Taki prawdziwy polski kebab – odpowiedział z uśmiechem
Sztylc.

***

Ruszyli dobrze po południu, po przyrządzonym przez zezowatą


barmankę Rusinka obiedzie z jajek, cebuli i resztek kiełbasy.
Zanim jednak wsiedli do samochodu, poszli za budynek Belfastu, który
wcześniej był domem odziedziczonym przez Rusinka po dziadku.
Znajdowała się tam stara stodoła przerobiona na kuźnię. Weszli do środka.
Rusinek wziął opartą o ścianę starą łopatę, popatrzył przez chwilę po
pomieszczeniu, jakby sobie coś przypomniał, i ruszył w prawy kąt, pełen
różnorakich rupieci kowalskich. Po chwili zaczął kopać. Zajęło to może
z pięć minut, po czym na głębokości około pół metra sztych łopaty uderzył
w drewno. Było to wieko skrzyni, które plutonowy zgrabnie oczyścił
z ziemi. Jacek uporał się ze starą kłódką, rozbijając ją łopatą. Otworzył
skrzynię, w której znajdowała się druga, mniejsza. Zajrzeli do środka.
Oczom Sztylca ukazało się kilka szmacianych pakunków. Plutonowy
rozpoczął pieczołowite rozpakowywanie przedmiotów owiniętych
w śmierdzące olejem gałgany.
Radek wciąż był pod wrażeniem, gdy zobaczył to, co plutonowy
trzymał w stodole przerobionej na kuźnię. Co najmniej
sześćdziesięcioletnia tetetka, zakonserwowana i naoliwiona, wywołałaby
dwudniową stójkę u każdego świra militarysty, zafiksowanego na czasach
drugiej wojny światowej. Tak samo jak poniemiecki walther P-38, będący
w nieco gorszym stanie, ale wciąż sprawny rosyjski mosin i mocno ścięty
obrzyn dwururka. – Po dziadku – powiedział z szerokim uśmiechem
plutonowy, widząc nieme pytanie we wzroku Sztylca. Ale do karabinka
mieli mało amunicji, a poza tym był dość nieporęczny, więc Radek, choć
z pewnym smutkiem, powiedział „nie”.
Sztylc nie czuł się najlepiej. Zarówno z powodu sporej ilości przyjętego
poprzedniego wieczora alkoholu, jak i z powodu dokuczliwego bólu
żołądka. Dlatego za kierownicą postanowili zmieniać się co kilka godzin.
Wrzody znowu dały o sobie znać, a oprócz tego były oficer miał
prozaicznego jak zjedzona kiełbasa kaca. Sztylc rozwalił się na siedzeniu
pasażera i myślał. O tym, co się wydarzy, kto wyjdzie z tego cało i czy on
sam uniesie głowę w całości. On… i Rusinek, bo Sztylc mimo wszystko
lubił pechowego plutonowego. A że jego kompan miał pecha, to był fakt.
Sztylc zaklął pod nosem. Zaczynał mieć wątpliwości. Myślał o wielkim
mężczyźnie, który zaatakował go w pociągu do Siedlec. O tym, co czeka
ich obu i czy aby na pewno dobrze robi, porywając się na walkę ze starym
Wielgoszem i jego olbrzymim pomagierem. Oraz o silnym bólu żołądka
i mdłościach, które atakowały go falami.
Byli już dobrze za Wyszkowem, gdy niewesołe rozmyślania przerwał
mu dźwięk telefonu. Nie bardzo chciało mu się z kimkolwiek rozmawiać,
więc odrzucił połączenie, nawet nie patrząc na ekran, już po drugim
sygnale. Dwie minuty później telefon zadzwonił ponownie. Była to Bev.
– Słucham – rzucił do słuchawki chyba ostrzejszym tonem, niż chciał.
– Gdzie jesteś? – zapytała Amerykanka, nie bawiąc się w konwenanse.
W jej tonie było coś takiego, że Polak się zmitygował.
– Odwiedzałem kumpla z wojska. Co jest?
– Słyszę, że jedziesz. Radek, jesteś gdzieś w Warszawie? Przyjeżdżaj,
namierzyliśmy ich.
– Gdzie? – Żołądek Radka znowu fiknął kozła. Tym razem bardziej
z emocji niż z powodu kaca.
– W Warszawie, blisko. Kiedy możesz być gdzieś w centrum? Musimy
się spotkać, pośpiesz się… – W głosie amerykańskiej oficer Sztylc słyszał
napięcie.
– Będę do godziny.
– Fuck. Kurwa… – jęknęła kobieta. – Nie dasz rady szybciej?!
– Nie teleportuję się, Beverley. Nie możesz puścić za nimi ogona?
Odpowiedziała mu cisza. Spojrzał na telefon i zobaczył, że nie ma
zasięgu. „Ja pierdolę” – zaklął w duchu. Powiedział Rusinkowi, żeby
docisnął pedał gazu.
– Co jest, panie pułkowniku? – zapytał niepewnie plutonowy, zionąc
przetrawionym alkoholem. O dziwo, oprócz tego trzymał się naprawdę
dobrze.
– Nic. Musimy się pospieszyć. Wyprzedź tę pizdę przed nami i jedź.
Plutonowy nie był głupi i Sztylca trochę znał. Wiedział, kiedy się
zamknąć. To był ten moment, więc wzruszył ramionami i obejrzał się, czy
na siedzeniu za nimi leżała jego siekiera. Czy też labrys. Kiedy stwierdził,
że jest na swoim miejscu, po prostu wrzucił piątkę i samochód wyrwał do
przodu. Sztylc tymczasem próbował ponownie połączyć się z Beverley. Ta
odebrała po pierwszym sygnale.
– Co jest, kurwa? Co się dzieje?!
– Zasięg zgubiłem, nie drzyj się. Dojeżdżamy.
– Za czterdzieści minut przy dworzc… dworc… – zatkała się. – No,
przy tym waszym main station.
– Nie zaparkuję tam.
– Kurwa… – jęknęła. – To co proponujesz?
– Kinoteka. Takie kino przy Pałacu Kultury. Wiesz gdzie?
– Wiem, streszczaj się.
– Robię, co mog… – zaczął Sztylc, ale zorientował się, że mówi do
sygnału w słuchawce. Rozłączyła się. „Niech cię szlag, Bev” – pomyślał.
Kiwnął głową na Rusinka, a ten posłusznie wcisnął mocniej pedał. Silnik
astry zawył boleśnie, ale wspiął się na wyższe obroty. Przed nimi majaczył
Radzymin.

***

Dochodziła dwudziesta trzecia, kiedy Sztylc cudem znalazł miejsce


i zatrzymał samochód na parkingu przy Emilii Plater. Wysiedli i ruszyli
w stronę wejścia do Kinoteki. Bev stała na chodniku. Nerwowo paliła
papierosa i rozmawiała z kimś przez komórkę. Kiedy zobaczyła idącego ku
niej Sztylca i Rusinka z wielkim brodziskiem, rzuciła peta na ziemię
i wytrzeszczyła oczy.
– Gdzieś ty był?! – wrzasnęła. – I kim jest ten… – Spojrzała na
stojącego z dość głupią miną Rusinka.
– Zaraz… ja cię znam! – wydukała po polsku, nadal spoglądając na
łysego brodacza, który też wpatrywał się w jej twarz. Zmarszczył brwi.
– Ty… ty byłaś w Orzyszu! – powiedział w końcu Rusinek. Sztylc miał
tego dość.
– Była. Ty też byłeś. Jacek, to jest Beverley, Beverley, to Jacek, mój
kolega z wojska. Pomagamy sobie… nawzajem. Co jest, Bev? Gdzie ich
znaleźliście?
Amerykanka łypnęła okiem na Rusinka. Było to tak czytelne, że Sztylc
aż zaklął w duchu.
– Cholera jasna, Bev, nie baw się teraz w podchody. Ja mu ufam, a jeśli
ty ufasz mnie, to jemu też musisz. On jedzie z nami, czy tego chcesz, czy
nie. Decyduj!
Fuknęła wściekle. Z oczu strzeliły jej iskry, ale szybko się opanowała.
Była w końcu profesjonalistką.
– Dobra – powiedziała w końcu, patrząc na Sztylca krzywym okiem –
na twoją odpowiedzialność.
– Jak zwykle.
Ale ona już pomknęła wzrokiem do Rusinka.
– Coś ci powiedział?
Były żołnierz spojrzał płochliwie na Radka. Ten kiwnął głową.
– Że jest sprawa do załatwienia, proszę pani. I że nie będzie… no, że
będzie bez… – urwał, zawiesił głos, przełknął ślinę.
Wróciła wzrokiem do Sztylca. Chciała coś powiedzieć, ale tylko
zgrzytnęła zębami.
– Posłuchaj. Wiesz, jak jest. To wszystko dzieje się na szybko. My
musimy ich mieć. Nie będzie czasu na ustalanie…
– Są jeszcze w Warszawie? – przerwał jej dość obcesowo.
– Są. Spotkali się z tym… – przez chwilę szukała słowa – z tym
wielkim gościem w knajpie, gdzieś na Pula… Puwaw… Fuck! – warknęła.
– Na Puławskiej. I co? Zmyli się stamtąd?
– Nie. Moi ludzie ich dyskretnie obserwują. Siedzą i jedzą.
– I dlatego kazałaś mi się tak śpieszyć? Mało z opon nie wyskoczyłem.
– Sztylc poczuł złość.
– Nie, mówiłam ci o tym, bo…
Słowa Amerykanki przerwał dźwięk jej telefonu. Sięgnęła po komórkę
i odebrała. Sztylc nie słyszał słów, tylko szum. Mimo to nadstawił ucha.
Zauważyła to, bo uniosła rękę i odeszła kawałek w bok. Sztylc przewrócił
oczami i sięgnął po papierosy. Poczęstował także Rusinka. Palili przez
chwilę, gdy Radek zobaczył wracającą Beverley. Zazwyczaj opanowana
oficer tym razem wciąż była zdenerwowana. Podeszła do dwóch Polaków,
wzięła Sztylca pod ramię i dość bezceremonialnie odciągnęła na bok.
– Co jest, Bev? – zapytał Polak.
– Odjeżdżają. Ten wielki, który próbował cię zabić, i Wielgosz. Wsiedli
do samochodów i ruszają gdzieś.
Były oficer WSI błyskawicznie podjął decyzję.
– Masz samochód?
– Mogę mieć za pięć minut. – Zaczęła nerwowo wybierać jakiś numer
na klawiaturze telefonu. Sztylc chrząknął znacząco.
– Przepraszam… – stropiła się. – A ty?
– Pojadę swoim.
– Dobra. Idź do samochodu i jedźcie za nami. Wiesz, jak się jeździ
w obserwacji uczestniczącej?
Sztylc nie odpowiedział. Spojrzał za to na Amerykankę takim
wzrokiem, że ta aż się zarumieniła i spuściła wzrok.
– Przepraszam cię, Radek… jestem trochę…
– Nieważne. Dzwoń po furę i jedziemy. Chodź, Jacek – powiedział
w końcu do stojącego cierpliwie i gapiącego się na tyłki kobiece Rusinka.
Gdy wsiadali do samochodu, Beverley machała właśnie do skręcającego
w Emilii Plater granatowego opla astra na polskich blachach. Z ciekawością
rzucił okiem na numery. Poczekał, aż Amerykanin wykręci, ale sądząc po
tym, jak to robił, szło mu nieciekawie. W końcu po kilku minutach, kiedy
opel niemal zniknął im z oczu, Sztylc uruchomił silnik i także włączył się
do ruchu. Chwilę później skręcili w Marszałkowską i zniknęli w strumieniu
samochodów.

***

Nie wierzył w to, co widzi. To nie miało prawa się wydarzyć, bo życie
to nie tandetny film i przecież doświadczony kierowca – a zakładał, że do
CIA nie biorą matołów – nie mógłby w tak durny sposób zawalić operacji.
Tak przynajmniej myślał Sztylc, kiedy mijał samochód Amerykanów,
wbity w tył innego pojazdu kilka kilometrów za Wrocławiem. Był środek
nocy. Panował mrok i padało, droga była śliska, ale ruch był spory i Radek
widział, jak opel Amerykanów najpierw gwałtownie hamuje, a potem
z dużą siłą wbija się w tył białego forda. Następnie oba samochody
wylądowały w rowie. „Ale z drugiej strony, oni nie wiedzą, jak się tu
jeździ” – przemknęło mu przez głowę, gdy wybierał numer Beverley.
Zobaczył ją, kiedy mijali rozbitego opla, otwierała z trudem drzwi
i wychodziła z auta. Widać było, że trzyma się za twarz. Z drugiego
samochodu też gramolił się kierowca. „Kurwa, co robić?” – myślał Sztylc.
Nie mógł przerwać obserwacji. Zwolnił, sięgnął po telefon. Odebrała po
trzecim sygnale.
– Bev? Co tam się stało? – rzucił do słuchawki, starając się, by jego ton
brzmiał spokojnie.
– Wszystko okej. Ten skurwiel wyrósł nam jak spod ziemi, nie
widzieliśmy go i… oh, fuck – prawie krzyknęła. Oprócz złości w jej głosie
słyszał autentyczny ból. Sepleniła lekko, musiała dostać w twarz.
– Przerywamy. Wracam po was – powiedział.
– Jedź! Zrób rozpoznanie, a ja… – Na chwilę zapadła cisza. Radek miał
wrażenie, że słyszy w słuchawce zawodzenie syreny. Mówiła ciężko, jakby
coś przeszkadzało jej w oddychaniu.
– Jesteś cała?
– Tak, poobijana… Jedź za nimi, Radek. Jedź. Znajdź ich. Załatwię to
z policją. Nic mi nie zrobią. Widzisz ich?
Wyjrzał przez przednią szybę. Gdzieś z przodu majaczyły mu światła
samochodu Wielgosza, a to znaczyło, że ich nie zgubił. Tyle dobrego.
Poczuł się nagle bardzo samotny.
– Tak – odpowiedział po prostu.
– To jedźcie. Ja tu wszystko załatwię. Tylko please, nie podejmuj akcji,
rozpoznaj teren. Rozumiesz, Radek? Znajdź ich, okej?
– Jasne. Jak sobie szanowna CIA winszuje. Rachunek wyślij na Oczki –
odciął się lekko zły Sztylc.
Po drugiej stronie słychać było coraz głośniejszą syrenę policji. Bev
powiedziała coś, czego Radża nie zrozumiał.
– Radek… – zaczęła po chwili. Wydawało mu się, że usłyszał zmianę
w tonie jej głosu. – Nie szalej. Wróć cały. Rozumiesz?
– Jasne – odparł, czując, że uchodzi z niego złość. – Odezwę się. Cześć.
Rozłączyła się. A on spojrzał ciężkim wzrokiem na plutonowego.
Rusinek, trzeba mu to oddać, siedział cicho i nie zadawał zbędnych pytań.
– No, Jacek – powiedział w końcu Sztylc. – Wygląda na to, że
będziemy mieli trochę mniej rąk do pracy.
Były żołnierz przewrócił oczami i przygładził brodę. Widać było, że
chce coś powiedzieć. W końcu odruchowo obejrzał się na siedzenie, gdzie
leżała jego dwuostrzowa siekierka. Czy też topór.
– Wie pan, panie pułkowniku… Jakoś nie liczyłem na to wsparcie
Jankesów… Coś mi mówiło, że jak zwykle dadzą dupy – powiedział
w końcu, ważąc słowa. – To może dobrze, że ja spakowałem też tego
obrzynka po dziadku?
Sztylc uśmiechnął się pod nosem. Kilkanaście kilometrów dalej
zmienili się. On usiadł na siedzeniu pasażera, a Rusinek mocniej chwycił
kierownicę i dodał gazu, by nie stracić z oczu samochodu Wielgosza.

***

Wciąż było ciemno, kiedy Radek poczuł mocne potrząśnięcie za ramię.


Spojrzał na zegarek i okazało się, że była chwila po piątej rano, a on
przespał ponad dwie godziny. Szybki rzut oka na nawigację podpowiedział
mu, że byli za Kłodzkiem.
Przednia szyba była cała w błocie pryskającym spod kół ciężarówki
jadącej przed nimi.
– Coś się zmieniło? – zapytał, przecierając oczy. Miał w ustach
potężnego kapcia, – Włącz wycieraczki, przecież nic nie widać – dodał
zirytowany Sztylc.
– Chodzi o to, panie pułkowniku, że się płyn w spryskiwaczu skończył
i tylko błoto rozmazuje po szybie – powiedział z troską Rusinek.
– A gdzie oni są? – spytał już całkowicie obudzony Radek.
– Przed ciężarówką, ale jak nie dolejemy płynu, to jak amen w pacierzu
zaraz pocałujemy zderzak tej ciężarówki przed nami, i to, kurwa,
z języczkiem.
Droga w tym miejscu, jak w wielu innych, była remontowana, przez co
na asfalcie było pełno błota, które nanosiły koła wywrotek wjeżdżające
i wyjeżdżające z bocznych dróg gruntowych.
– Zjedź na pobocze – zakomenderował Radek.
– Okej.
Sztylc szybko wysiadł z samochodu i otworzył bagażnik. W tym czasie
Rusinek podniósł maskę opla.
– Kurwa, pusta! – Wściekły Sztylc pomachał pustą bańką po
spryskiwaczu.
– No… fakt, mogłem zapomnieć. To co robimy? – spytał bezradnie
Rusinek. Sekundy mijały, a samochód Wielgosza był już prawie
niewidoczny.
– Masz coś do picia? Jakąś wodę? – spytał nerwowo Radek.
– Nie, tylko colę z McDonalda. – odparł zrezygnowany Jacek
– Chuj tam!
– Będzie się lepić – stwierdził Rusinek
– Lej, kurwa, colę do zbiornika! – wydał polecenie Sztylc.
Minutę później byli z powrotem w trasie.
– Przyciśnij Rusinek, musimy ich dogonić – ponaglał Sztylc.
Po około pięciu minutach pościgu w stresie udało im się.
– Są! – wykrzyknął Rusinek.
– Widzę. Zwolnij, kurwa, bo im w dupie zaparkujesz – polecił Sztylc.
– No, zwalniają, panie pułkowniku. Coś tu kombinują chyba.

Sztylc sięgnął po papierosa. Zaciągnął się kilka razy, skrzywił, zdusił


go w popielniczce. Wytężył wzrok. Błoto zmieszane z pieniącą się colą
wyglądało teraz jak sraczka szympansa na szybie w zoo. Guma
wycieraczek zaczęła niemiłosiernie skrzypieć przy wycieraniu, ale
przynajmniej było cokolwiek widać. Dostrzegł też w końcu to, na co czekał
od kilku godzin: błysk kierunkowskazu. Skręcali!
– Jedź spokojnie, miniemy ich.
– Jasna sprawa.
Minęli po czterech minutach. Sztylc dostrzegł w szarzejącej nocy marną
szutrową drogę, niemal miedzę, a w oddali majaczące kontury czegoś, co
mogłoby być pałacem. Co więcej, zaraz przy zjeździe zaczynał się kawałek
niezbyt gęstego młodnika, prowadzącego niemal do samego domu. Była to
znakomita wiadomość z punktu widzenia ich planów. Gorsza była ta, że
teren był ogrodzony parkanem, ale z tym raczej sobie poradzą. „Mam was,
skurwysyny” – pomyślał Radek.
Pod klapą bagażnika przebrali się w dwa komplety moro, które mieli
przygotowane od dwóch dni. Rusinek wziął jeden ze swoich zapasów,
Radek miał swój, który pamiętał jeszcze czasy służby w batalionie
rozpoznawczym. Po robocie mundury mieli spalić. Sztylc na nogi założył
swoje czarne buty, batesy – prezent, który kilka miesięcy wcześniej
otrzymał od logistyka z GROM-u za drobną przysługę, sam już nie
pamiętał, za jaką. W innych czasach i w innym świecie, kiedy jeszcze był
oficerem Wojska Polskiego, a nie bandytą z WSI. Zdusił tę myśl. Pod pachą
miał kaburę, wyciągniętą od jakiegoś kwatermistrza za butelkę wódki,
kiedy wszystko pękało w szwach. W kaburze miał P-64. Ten sam, który rok
wcześniej zdobył na Mazurach, podczas walki z młodym Wielgoszem.
Sztylc wyjął pistolet, przeładował i zabezpieczył. Jeszcze przed przyjazdem
do Rusinka wyjął go ze swojej skrytki i przetestował w lesie – kilka
strzałów wystarczyło, by wiedzieć, że broń nie powinna zawieść.
Przypatrywał mu się przez chwilę, czując dziwną gorycz. Wtedy musiał
strzelać, aby ratować życie. Teraz chciał zabijać z czystego,
nieprofesjonalnego pragnienia zemsty. Poczuł, że ogarnia go gniew, wziął
głęboki wdech. Miał przecież, tak jak mówiła Bev, tylko rozpoznać
sytuację. Opanował się.
Tymczasem Rusinek wyjął z bagażnika plecak. Rozpiął go i wyciągnął
swój mały arsenał. Radek wciąż był pod wrażeniem. Chciał zapytać, ale
uznał, że nie ma co. Rzucił tylko, że plutonowy pójdzie kiedyś za to
siedzieć.
– Bo nie za ten chujowy bimber, który pędzisz i sprzedajesz pokątnie –
z uśmiechem dodał Sztylc.
Podzielili się bronią. Sztylc zatknął tetetkę za pas od spodni, z tyłu.
Wziął dwa granaty. Czaka trzymał pod pachą. Rusinek wcisnął za pasek
spodni walthera, spakował dwa granaty i zarzucił na plecy obrzynka, do
którego dosztukowali stary pasek od spodni, by broń była poręczniejsza.
Z samochodu wyciągnął również labrys, który teraz mocno ściskał
w dłoniach.
– Kurwa, Jacek, zostaw to żelastwo – warknął Sztylc.
– Nic z tego! Przynosi mi szczęście! – odparł plutonowy stanowczym
głosem. Radek przewrócił oczami.
– Jak mi tym, kurwa, łeb utniesz, to cię zajebię. Zostaw, mówię, będzie
tylko zawadzać – powiedział ostrzej Radża.
Z pewną niechęcią Rusinek odłożył labrys. Nieoczekiwanie zachichotał
nerwowo pod nosem.
– Przynajmniej człowiek znowu czuje się jak kiedyś – rzucił,
poprawiając pochwę z nożem. Sprawdził broń. Byli gotowi.
– Idziemy – zakomenderował Sztylc. – I uważaj. To nie są amatorzy.
Rusinek kiwnął tylko głową. Zmęczenie minęło. Poczuł wyrzut
adrenaliny. Sztylc sięgnął po czaka, przeładował go i ostrożnie zagłębili się
w lasek. Był to młodnik, drzewka nie były bardzo grube, ale rosły dość
gęsto, by zasłonić podejście. Sztylc starał się iść bardzo ostrożnie, tak, aby
nie nadepnąć na żadną przypadkową gałązkę. Idący za nim Rusinek też
stąpał powoli i niezwykle cicho, jak na swoje gabaryty. Co prawda, do
domu miał jeszcze dobrych trzysta metrów, ale obaj byli profesjonalistami
i nie zamierzali ryzykować bez potrzeby. Kroki stawiał ostrożnie i starał się
kluczyć. Czuł, że gniew, który wypełniał go niedługo wcześniej,
wyparował, a jego miejsce zajął spokój i skupienie. Nie wiedział, co –
i kogo – zastanie na miejscu oprócz Wielgosza i jego ochraniarza,
potężnego draba, który prawdopodobnie napadł go w pociągu, ale czuł się
gotowy. Był żołnierzem rozpoznania i oficerem służb specjalnych. Miał
w ręku broń i czuł determinację. Oddychał głęboko, a jego myśli stawały
się jasne i precyzyjne. Powoli ogarniała go euforia i podniecenie przed
potencjalną walką. Obaj zachowywali się jak dobrze naoliwiona maszyna.
Niebo na wschodzie zaczynało jaśnieć, gdy po mniej więcej dwudziestu
minutach marszu Radek zobaczył, że las rzednie i zmienia się w niewielką
polankę. Sprawnie przeskoczyli ogrodzenie. Byli na miejscu. Gestem
wskazał Rusinkowi, by ten się ukrył. Plutonowy posłusznie wlazł za pień
zwalonego drzewa. Tymczasem Sztylc położył się i zaczął pełznąć w stronę
linii drzew. Chciał poobserwować to, co działo się w okolicach rezydencji.
Polana, na której stał pałacyk, była dość duża, liczyła około sto na
dwieście metrów. Sama posesja była cicha, ale nie uśpiona – na dole paliło
się światło i słychać było krzątaninę. Budynek – duży, wyraźnie
poniemiecki – miał dwie kondygnacje, ale na piętrze brakowało okien,
a dach był zapadnięty. Przed frontem widać było coś, co kiedyś musiało być
klombem, a teraz służyło za miejsce palenia ogniska. Na polance, bliżej
lasu, w odległości około czterech metrów od ganku, zaparkowane były dwa
samochody: Wielgosza i jego potężnego ochroniarza. Oba w gotowości, na
co wskazywały włączone silniki i światła. Sztylc czuł, że ta dwójka
zamierza się ulotnić z Polski. Wraz z całą skopiowaną bazą WSI.
– Czekamy na wsparcie Jankesów? – spytał cicho i niepewnie Rusinek.
– Jacek, jesteś, kurwa, z rozpoznania. A w rozpoznaniu jedyne wsparcie
to głowa i to, co masz w rękach – szeptem odparł Sztylc
„Spokojnie, tylko spokojnie” – myślał, czując jednocześnie buzującą
w żyłach adrenalinę. Instynktownie obawiał się, że ta polanka niedaleko
jakiejś dziury w dupie na Dolnym Śląsku będzie miejscem strzelaniny.
Zacisnął rękę mocniej na krótkiej, niewygodnej rękojeści czaka, spojrzał na
zegarek. Było po piątej, szarówka powoli przechodziła we wczesny świt.
Dał znak ręką Rusinkowi, ostrożnie ruszyli przed siebie. Padający deszcz
zagłuszał ich kroki. Obaj byli wyszkolonymi zwiadowcami i taka pogoda
była dla nich wręcz wymarzona. Praktyka nauczyła ich, że w takich
warunkach, przy włączonych silnikach i reflektorach samochodów,
w padającym deszczu i szarówce poranka, będzie ich widać co najmniej
słabo. Radek dał Rusinkowi sygnał, by się zbliżył. Plutonowy, też z bronią
w ręku, podszedł cichutko do Sztylca. Ten komunikował się z podwładnym
oczami i wskazał kierunki: ty prawą, ja lewą. Wkurwiony wiking bez słowa
kiwnął głową. Sztylc dostrzegł, że Rusinek uśmiecha się szeroko, a oczy
błyskają mu zuchwale. Przebiegł go dreszcz. Z podniecenia, ale i z zimna.
Adrenalina robiła swoje i jak przez mgłę dochodziło do niego, że ma coraz
bardziej mokrą bluzę. Jeszcze chwila i…
Od strony domu dobiegło nagłe skrzypnięcie drzwi. Ktoś wychodził.
Sztylc zamarł. W lichym świetle nadchodzącego poranka zobaczył, że dom
opuszcza najpierw trzech, a po chwili jeszcze dwóch mężczyzn. Twarzy nie
widział, ale wzrost i bary pierwszego wskazywały, że musiał to być Golem
– jak w myślach ochrzcił napastnika z pociągu. A jeśli tak, to niższy
i tęższy za nim to musiał być… Sztylc podjął decyzję w ułamku sekundy.
– Teraz! – wydał szeptem komendę, starając się, by nie drżał mu głos.
Rusinkowi, wciąż przycupniętemu obok, nie trzeba było dwa razy
powtarzać. Złożył się, przymknął oko i nacisnął spust. W dźwięk
włączonych silników wdarł się nowy akord: dwa ostre strzały z walthera.
A rzeczywistość jakby zwolniła.
Sztylc dojrzał, że dwóch idących na początku padło jak ścięte drzewa.
Rusinek już skoczył w bok, przemieścił się i oddał kolejne dwa strzały.
Sztylc też postanowił wejść do akcji. Wymierzył z czaka w stronę
Wielgosza i nacisnął spust. Nie trafił, bo tamten nagle potknął się
i zachwiał. Na polance zakotłowało się. Ale ci, którzy wyszli z domu, też
nie byli palcem robieni. Dwaj pozostali rzucili to, co mieli w rękach,
i dobyli broni. Golem też przykucnął za samochodem i sięgnął pod kurtkę.
Zaczął strzelać w stronę lasu. Sztylc skoczył za jedno z grubszych drzew,
wykonał przewrót. Zaczął się ostrzeliwać. Wtórował mu Rusinek. Sztylc
złowił uchem charakterystyczny dźwięk dziurawionej blachy. Trafił w jeden
z samochodów.
Kanonada nie milkła. Jeden z trafionych na początku doczołgał się do
samochodu, otworzył drzwi i wpełzł na przednie siedzenie od strony
pasażera. Ten wyglądający na Wielgosza najwyraźniej wpadł na ten sam
pomysł. Ściskał w dłoni dużą walizkę. Ta musiała być jednak lekka, bo
poruszał się dość swobodnie. Wyrwał nieoczekiwanie szybkim sprintem
w stronę samochodu, do którego wsiadł chwilę wcześniej postrzelony
ochroniarz, i wskoczył za kierownicę. Zatrzasnął drzwi, wrzucił bieg. Spod
kół samochodu wystrzeliło trochę ziemi, auto zaczęło się cofać w stronę
drogi. Sztylc pojął, że stracili przewagę zaskoczenia.
„Kurwa” – przemknęło mu przez myśl. Nie zważając na wciąż
ostrzeliwującego się zza drugiego samochodu Golema, wybiegł z lasu. Miał
w ręku granat, wyrwał zawleczkę, rozpaczliwie rzucił w stronę
odjeżdżającego samochodu i padł na ziemię.
Nic.
Mógł tylko bezsilnie patrzeć, jak Wielgosz wyjeżdża w stronę
szutrowej drogi. Nagle samochód przyhamował, rozległ się przytłumiony
dźwięk strzału. Sekundę później drzwi po stronie pasażera otworzyły się
i z samochodu wypadło martwe ciało ochroniarza. „Ty skurwysynu” –
zdążył pomyśleć Radek, ale nie miał czasu. W jego stronę strzelał Golem,
kula wyrwała pecynę ziemi niedaleko od twarzy Sztylca. Radek zaczął
więc, wciąż leżąc, obracać się w stronę lasu.
Tymczasem od zagajnika znowu dobiegły strzały. Dwóch ochroniarzy
uciekających w kierunku drzwi domu ostrzeliwało się chaotycznie. Walili
jednak w stronę drzew, więc Radek podniósł się błyskawicznie i przykucnął
na kolano. Złożył się do strzału i nacisnął spust. Trafił. Jeden z biegnących
padł na twarz. Zamek czaka odskoczył i zastygł. Koniec amunicji. Golem
i ostatni żywy ochroniarz nadal się cofali. Kątem oka Sztylc dostrzegł ruch
na wysokości ściany lasku. Skierował tam odruchowo broń, ale w coraz
wyraźniejszym świetle poranka zobaczył, że to Rusinek. Plutonowy biegł
do drzwi domu. Radek wetknął czaka do kabury pod pachą i zaczął gmerać
za paskiem w poszukiwaniu walthera. Nie wiadomo jakim cudem pistolet
tkwił na swoim miejscu. Bóg czuwał nad Sztylcem, że podczas czołgania
się nie tylko nie zgubił broni, ale też nie odbezpieczył jej i nie odstrzelił
sobie kawałka dupy. Ruszył w stronę biegnącego Rusinka, pomachał mu
ręką. Wysoki plutonowy nadbiegał, ściskając w rękach obrzynka. Ruszyli
do drzwi domu, które ziały ciemnością. Dopadli do wejścia. Rusinek był
lekko zdyszany, ale uśmiechał się, dość obłąkańczo, gdyby ktoś Sztylca
zapytał.
Zza pasa wyjął pistolet. Zabezpieczył, sprawdził magazynek. „Cztery”
– pokazał gestem. Mieli więc starego walthera, obrzyna i resztę nabojów
w tetetce, a naprzeciwko dwóch uzbrojonych i znających miejsce drabów.
Niedobrze. Ale Sztylc się nie zastanawiał.
– Granat – rzucił krótko do Rusinka. Ten skinął głową, wyjął ostatnią
„cytrynkę”, wyrwał zawleczkę i wrzucił do domu, po czym obaj przywarli
płasko do murów. Te były na szczęście grube. Ze środka dobiegł ich krótki,
stłumiony wybuch i głośny krzyk. Sztylc znał takie krzyki. To był krzyk
niosący wiadomość o bólu i śmierci. Mieli więc przewagę.
Wpadli do środka z bronią w rękach. Ściany były poorane odłamkami
granatu, mały, zbity z desek stół i dwa krzesła były przewrócone. Na
podłodze leżało ciało ostatniego z ochroniarzy. Żył jeszcze, ale rozerwany
brzuch i ostry zapach odchodów świadczyły o tym, że długo nie pociągnie.
Tak zresztą się stało, bo kiedy podeszli do mężczyzny, celując do niego
ostrożnie, ten przewrócił oczami, wypluł z ust wielki bąbel krwi, po czym
zwiotczał, kopnął dwa razy nogami i umarł. Bez złorzeczenia, bez
wyklinania i wielkich słów. Spowity całunem odoru spalonego materiału
wybuchowego, krwi i własnego gówna. Rusinek splunął.
Trzask zamykanych gdzieś w głębi domu drzwi przywrócił ich do
rzeczywistości. Czyli Golem żył. Sztylc kiwnął głową na Rusinka, ten
przytaknął i ruszyli w stronę, skąd dochodziły odgłosy. Z twarzy Rusinka
zszedł już szalony uśmiech, znowu był skupiony i profesjonalny. Weszli do
korytarzyka. Sztylc pierwszy, Rusinek trzy kroki za nim, ubezpieczał
z odbezpieczonym i gotowym do strzału obrzynkiem. W końcu dotarli do
drzwi prowadzących najwyraźniej do piwnicy. To one trzasnęły. To tam
udał się potężny ochroniarz Wielgosza. Sztylc przełknął ślinę, popatrzył na
plutonowego. Plutonowy kiwnął głową, zacisnął dłonie mocniej na
obrzynku.
– Granat? – zapytał bezgłośnie, samymi ustami. Sztylc pokręcił
przecząco głową. Otworzył drzwi i zobaczył schody wiodące w dół.
Spojrzał pytająco na Rusinka, a ten tylko kiwał głową.
Schodzili ostrożnie. Sztylc czuł jakiś dziwny, nieprzyjemny zapach,
który zdawał się nasilać. W piwnicy było ciemno, a najniebezpieczniejszy
moment, w którym stali w świetle płynącym od drzwi, mieli za sobą.
Czyżby Golem nie miał broni? Kroczyli uważnie, przy samej ścianie,
starając się stanowić potencjalnie najmniejszy cel. Radek czuł coraz
silniejszy smród. Kwaśny i ohydny. Nie wiedział, co to za zapach, ale był
coraz bardziej drażniący. Postawił stopę na dole. Rusinek schodził za nim,
ale trzymał się w bezpiecznej odległości.
Radek rozejrzał się po piwnicy. Gdyby olbrzymi napastnik z pociągu
miał zaatakować, to już by to zrobił. Walthera trzymał mocno w dłoni,
palec na kabłąku. Było ciemno, choć oko adaptowało się dość szybko.
Zaczął dostrzegać kontury. Pomieszczenie było niewielkie, stał w nim mały
stolik, teraz odsunięty jakby w pośpiechu, a za nim Sztylc dostrzegł kolejne
drzwi, spod których sączyło się lekkie światło. To zza nich dochodził
ohydny zapach. Teraz czuć go było mocniej.
Dał ręką znak Rusinkowi i cicho podszedł do drzwi. „Teraz albo nigdy”
– pomyślał. Uniósł walthera i przygiął rękę do ciała tak, aby Golem – jeśli
stał za drzwiami – nie mógł go za nią chwycić. Ustawił się tak, by ściana
dała mu osłonę, i otworzył drzwi. I skoczył.
Padając, poczuł, jak coś ze świstem przecina powietrze tam, gdzie
powinien był mieć głowę. Sztylc rzucił się na ziemię, wykonał przewrót
i chyba tylko to uratowało mu życie. Kiedy wstał, potężny ochroniarz
Wielgosza szedł do niego, wielki jak góra i przerażający, z wyszczerzonymi
zębami i ciężkim, grubym łańcuchem w dłoniach, którym wywijał
z widoczną wprawą. Kątem oka Sztylc dostrzegł, że w rogu niedużego
pomieszczenia stał dziwny, dość wysoki zbiornik, z którego dochodził
potworny, uderzający smród. Świst łańcucha nie pozwolił na namysł.
Golem zamachnął się i uderzył, rozbijając kilka błękitnych kafelków,
którymi pokryta była podłoga. Sztylc wykonał unik i wtedy do
pomieszczenia wpadł jak burza Rusinek, jeszcze w biegu składając się do
strzału z obrzynka. Ale nie docenił olbrzyma. Zabójca mimo potężnej
postury był zwinny jak łasica, czego Sztylc miał okazję już doświadczyć.
Zwinął się jak fryga i chlasnął łańcuchem, wykrzykując jakieś słowa po
niemiecku. Uderzył celnie. Łańcuch trafił Rusinka w dłoń, podbijając ją do
góry i wyrywając mu obrzyn z dłoni. Plutonowy ryknął. Choć był silny,
w starciu z olbrzymem musiał uznać jego wyższość. Potężny cios pięścią,
doprawiony silnym kopnięciem rodem z jakiegoś cholernego kung-fu,
wyekspediował go poza pomieszczenie, z powrotem do piwnicy. Sztylc
poderwał się i skoczył w stronę Niemca. Zgubił walthera i sięgał po nóż,
gdy tamten zwinął się ponownie i potężnym kopnięciem w klatkę piersiową
posłał Sztylca na przeciwległą ścianę. Radek wyrżnął o nią boleśnie,
a Niemiec już sunął w jego stronę. Sztylc nie miał wielkiego wyboru. Mógł
albo przyjąć atak olbrzyma i dać się zatłuc, albo…
Przypomniał sobie nagle Muchę i to, czego uczył ich w twierdzy.
„Skracajcie dystans” – mówił ten niewysoki instruktor mordobicia. „Kiedy
widzicie, że jest źle, skracajcie dystans i atakujcie, bo to atak zawsze jest
najlepszą obroną!” – przekonywał, więc Sztylc, choć czuł ból połamanych
po potężnym kopnięciu Niemca żeber, spiął się i rzucił w jego kierunku,
w ostatnim momencie wykonując pad. Podciął olbrzyma, który stracił
równowagę i wyciągnął się jak długi na ziemi. A wtedy Sztylc był już przy
drzwiach do pomieszczenia i miał w dłoni nóż. Widział leżącego w drugim
pomieszczeniu Rusinka. I nagle dostrzegł to, co znajdowało się
w zbiorniku. Pojął też, co było źródłem potwornego smrodu panującego
w tej nieludzkiej katowni.
W wypełnionej żółtawą cieczą wannie leżały zwłoki. Częściowo
rozpuszczone, ale długie blond włosy wskazywały na kobietę. Bez tego
trudno byłoby rozpoznać ciało. Ale Sztylc wiedział, do kogo należały.
Rozpoznał włosy. Szok niemal go sparaliżował, a Golem już stał na nogach.
Dostrzegł to, na co patrzył Sztylc.
– Tak, ty skurwysynu – powiedział wyraźnie, czystą polszczyzną. – To
ta dziwka z Pomorza, dzięki której cię znalazłem!
I skoczył. Po raz ostatni. Sztylc miał już w dłoni nóż. Wiedział, co chce
zrobić, i obojętne mu było, czy sam zginie. Czuł tylko wściekłość, przełożył
nóż do lewej ręki, wykonał balans i kiedy Niemiec był mniej więcej pół
metra od niego, zamachnął i z całej siły wbił go w klatkę piersiową
mordercy. Niemiec zaryczał. Tak, że Sztylcowi zdawało się, że całe
pomieszczenie zadrżało. Golem chwycił go za gardło, a wtedy Radek
wyszarpnął nóż. Wyszedł z rany z obrzydliwym, mdlącym odgłosem,
brzmiącym jak cmoknięcie, a Sztylc uderzył ponownie. Tym razem
w wątrobę. Trafił w żebro, ale cel osiągnął. Niemiec puścił go i zatoczył
się. Ale był już wolny. Potknął się, zmylił krok, poślizgnął się na kawałkach
kafelka, który sam przed chwilą rozbił łańcuchem… i całym ciężarem ciała
zwalił się do makabrycznej wanny. Wpadł do niej górną połową ciała
i twarzą. Fala kwasu bryznęła na podłogę pomieszczenia. Krople padły
także na kurtkę Sztylca. Materiał zasyczał i zadymił. Buchnęła kolejna fala
odoru. Tak silna, że przyprawiająca o mdłości.
Radek nie wytrzymał. Zgiął się wpół i zwymiotował. Zrobiło mu się
ciemno w oczach, ale upiorny ryk tamtego przywrócił mu przytomność.
Ranny, poparzony Golem gramolił się z wanny. Pokryty był kwasem
i resztkami śmierdzącej mazi. Sztylc czuł, że jeszcze chwila i zwariuje.
– Zdechnij w końcu – powiedział do siebie i przez głowę przemknęła
mu myśl, że ten potężny olbrzym to nie człowiek, to jakiś potwór, upiór,
strzyga, która zaraz zabije jego i…
Strzał, który rozdarł ciszę, był tak głośny, że ze ścian sypnął się tynk.
Gruby śrut z obrzyna Rusinka trafił Golema w bok i w ramię i cisnął
olbrzymem o ścianę. Plutonowy stał w progu pomieszczenia, ściskając
dymiącą strzelbę.
Był blady jak ściana i przeładował, ewidentnie zamierzając zabić
tamtego. Już celował, już naciskał spust, gdy Sztylc podbił lufę. Huk prawie
go ogłuszył, a śruciny poszły w sufit.
– Nie! – powiedział Sztylc głośno i wyraźnie. – Nie – powtórzył. – Nie,
Jacek, szkoda kuli na to ścierwo – dodał, widząc nic nierozumiejące
spojrzenie białego jak kartka papieru plutonowego. Wypatrzył leżącego
obok wanny walthera i łańcuch. Obejrzał się na drzwi od pomieszczenia
i już wiedział, co zrobi. Zobaczył, że olbrzym, któremu skóra płatami
schodziła z twarzy i dłoni, otwiera oczy. Poparzony, pocięty i postrzelany,
ten półtrup wciąż żył. Sztylc wymierzył do niego z walthera.
– Klucz! – rzucił do ludzkiego strzępa, który jeszcze chwilę temu był
groźnym mordercą. – Dawaj klucz! – powiedział ostrzej. Tamten oddychał
ciężko i ze świstem. Musiał mieć przebite płuco. Nie zostało mu wiele
czasu. Podniósł poparzoną dłoń i wskazał mały haczyk przy drzwiach.
Wisiały tam dwa klucze na kółku. Sztylc zdjął je. Oblizał usta. Popatrzył na
postrzelany sufit, z którego zwisała żarówka, jakimś cudem nierozbita
śrutem. Na dwa potężne haki, których przeznaczenia się domyślał. Na
upiorną wannę, gdzie wciąż były…
– Nie jesteście w stanie nic mi zrobić! Jesteście ze służb, a ja znam
swoje prawa – powiedział nagle olbrzym. Mimo że umierał, w jego głosie
Sztylc słyszał drwinę.
– Nazywam się Peter Haverkamp, jestem zakonnikiem, żądam lekarza
i prawnika – dodał olbrzym.
Sztylc popatrzył na okaleczonego mężczyznę.
– Wiesz co? Tak akurat się składa, że w tej dziurze nie ma zasięgu. A ja,
kurwa, jestem wyjętym spod prawa bandytą i heretykiem. Nikt cię nie
zabije. Szkoda na ciebie nawet kuli. Zostawimy cię tu, co najwyżej
zdechniesz z głodu – powiedział Sztylc.
– Idziemy – zwrócił się do Rusinka. Wciąż celując w ciężko rannego
mężczyznę leżącego pod ścianą, wycofał się z katowni. Nie chciał patrzeć
na Golema – Haverkampa. Włożył klucz do zamka. Zanim jednak zamknął
drzwi, sięgnął do przełącznika na ścianie, obok kółka, z którego przed
momentem zdjął klucze.
– Ostatni gasi światło, ty skurwysynu – wycedził. I przycisnął
wyłącznik.
Tego ostatniego już Haverkamp nie słyszał. Śmierć była szybsza niż
słowa Sztylca. Kat z KGB, poparzony i postrzelany, wydał z siebie ostatnie
tchnienie, taplając się we własnej skórze, która odpadała mu z ciała.
Kiedy drzwi celi, w której Haverkamp skonał, zamknęły się, Sztylc
poczuł, że jest bardzo zmęczony. Tak, że pociemniało mu w oczach. Nie
czuł radości, smutku, gniewu. Tylko wszechogarniające go zmęczenie.
– Chodź na górę, Jacek. Musimy tam posprzątać – powiedział w końcu
po chwili ciężkiego milczenia. Po czym odwrócił się na pięcie i ruszył
w stronę schodów. Z nadzieją, że już nigdy nie będzie musiał tutaj wracać.
Ale życie jak zwykle zweryfikowało oczekiwania. Schodzili na dół jeszcze
trzy razy, znosząc zwłoki zabitych i upychając je w ogromnej, wyłożonej
porcelanowymi kafelkami kadzi pełnej kwasu, który zaczął się wylewać na
posadzkę.
Podstawowym budulcem ludzkiej skóry – i całego ludzkiego organizmu
– jest woda. Woda, czego uczą na lekcjach chemii – mieszana z kwasem,
wchodzi w reakcję wytwarzającą ciepło. Dużo ciepła. W pomieszczeniu
było więc gorąco i panował nieopisany smród, a gazy były równie
szkodliwe jak sam kwas. Kiedy więc Rusinek i Sztylc wrzucili do kadzi
ostatnie zwłoki, z pomieszczenia po prostu uciekli. Dopiero za drzwiami
targnęły nimi torsje. Wyszli z pałacu bladzi jak trupy, które przed chwilą
utopili w kwasie. Sztylc spróbował zapalić, ale poczuł mdłości. Zgasił
papierosa. Pomyślał chwilę, wrzucił go do paczki.
– Twój też – powiedział do Rusinka. Ten uniósł pytająco brew.
– Chcesz tu zostawić swój genom? – zapytał Radek. Rusinek przez
chwilę patrzył na podpułkownika. W końcu zatrybił. Podniósł niedopałek,
schował go do podstawionej przez Sztylca paczki. Nagle do Radka dotarło
coś jeszcze.
– Kurwa mać! – jęknął wściekle.
– Co się stało? – zapytał zdezorientowany Rusinek.
– To się, kurwa, stało! – wskazał dłonią przed siebie Sztylc.
Rusinek patrzył na podwórze. Nie bardzo rozumiał.
– Jacek… jak chcesz upchnąć samochód w wannie z kwasem? Już po
tym, jak jakimś jebanym cudem boskim przepchniemy go przez trzy piętra
lochów? – zapytał Sztylc.
Przed pałacykiem stało auto Haverkampa. Z przestrzelinami w masce
i zbitymi szybami po wybuchu granatu. Rusinek spojrzał na auto… i nagle
Sztylca zaskoczył.
– Do stawu ze złomem – stwierdził rzeczowo.
Z trudem zaczęli spychać samochód do jeziorka. Zjechał gładko, ale
zamiast zatonąć jak w filmach, stał tylko kołami w wodzie do połowy
długości.
– Chuj by to strzelił! I co teraz? – zafrasował się nagle Rusinek. –
Przecież nie zostawimy go tak w tym stawie, bo równie dobrze moglibyśmy
sami zadzwonić na policję i poczekać, aż nas tu, kurwa, zapuszkują – dodał
były plutonowy.
Sztylc zamknął oczy i powoli policzył do dziesięciu. Oddychał ciężko,
pochylony, z dłońmi opartymi na udach. Podniósł wzrok i coś wpadło mu
do głowy. Ruszył do auta. Wszedł do wody, która sięgała mu do połowy
łydek, otworzył drzwi kierowcy i zajrzał. Kluczyki były w stacyjce.
– Słuchaj Jacek, ja go odpalę, a ty pchaj, może tam dalej jest głębiej –
powiedział do plutonowego. Rusinek kiwnął głową, stanął z tyłu
samochodu z rękami opartymi o bagażnik. Radek wsiadł za kierownicę,
przekręcił kluczyk w stacyjce. Pomruk działającego silnika trochę go
uspokoił. Wrzucił jedynkę na skrzyni biegów i krzyknął:
– Pchaj!
Rusinek się zaparł. Samochód ruszył do przodu i to szybciej, niż
zakładał Radża. Efektem było to, że plutonowy przewrócił się i zanurkował
twarzą w wodzie. Nie wiadomo, w którym momencie samochód stracił
grunt pod kołami i przód zaczął się gwałtownie zanurzać. Woda wlewała się
od strony silnika i przez otwarte okno. Sztylc poczuł, jak błyskawicznie
sięgnęła mu do barków. Nabrał powietrza i z wielkim trudem otworzył
drzwi. Był to ostatni moment, bo auto niemal w całości się zanurzyło.
Radek odepchnął się od karoserii i wypłynął. Z trudem łapiąc powietrze
i plując mułem.
– No kurwa, bo już się martwiłem, panie pułkowniku! – prawie
krzyknął cały mokry, stojący po pas w wodzie Rusinek. – A tak swoją
drogą, to mogliśmy go od razu odpalić, a nie pchać jak dwaj pajace.
– To szkoda, Jacek, że cię dopiero teraz oświeciło. I nie mów do mnie
pułkowniku! – odparł Sztylc, łapiąc grunt pod nogami i z wysiłkiem
ruszając ku brzegowi stawu. W duchu jednak przyznał rację, że mogli sobie
odpuścić pchanie tego złomu jak dwaj idioci.
– To jak mam mówić? Po imieniu mi nie przejdzie przez gardło, panie
puł… – plutonowy urwał w pół zdania.
– Nie wiem, kurwa, może stryjku, może wujku, byle nie pułkowniku! –
powiedział Sztylc, brodząc już tylko do połowy łydek w wodzie. W końcu
stanął na brzegu. Woda ciekła z jego ciuchów.
– Szefie? – nieśmiało zaproponował Rusinek.
– Może być. – Zrezygnowany i zmęczony Sztylc machnął ręką.

Pozostało im spakować do plecaka broń swoją i zabitych, bo jak to


Rusinek stwierdził, takiego dobra się nie zostawia. Usiedli na schodach
pałacyku, oddychając ciężko.
– Jedźmy stąd, kurwa. Aby dalej – wystękał Sztylc i szturchnął
Rusinka, ciężko podnosząc się ze schodów. Miał rację. Było już grubo po
ósmej rano. Czas był najwyższy, by się stamtąd zmyć. Ruszyli więc do
punktu, w którym kilka godzin wcześniej przeskoczyli przez ogrodzenie.
By zapomnieć o tym miejscu przeklętym przez Boga i ludzi.

***

Nawet gdyby Sztylc i Rusinek dokładnie się rozglądali, nie


zauważyliby osób skrytych na skraju lasu i obserwujących ich przez
lornetki. Kiedy obaj Polacy zniknęli, śledzący ich ani drgnęli. W końcu
jedna z postaci poruszyła się niecierpliwie, przerywając panującą ciszę. Aż
trudno było uwierzyć, że jeszcze godzinę temu zdarzyła się tu masakra.
– Idziemy? – zapytała po rosyjsku jedna z leżących na ziemi postaci.
Głos należał do kobiety.
– Nie – odrzekł jej towarzysz.
– Panie pułkowniku…. – kobieta po chwili milczenia podjęła próbę. –
Oni…
– Cicho – głos jej towarzysza był łagodny, ale stanowczy. – Zdaję sobie
sprawę, że chce pani wiedzieć, co tam się stało. Ja też chcę. Ale nie narażę
operacji, dopóki nie będę pewien, że Poljaki nie wrócą. Mam nadzieję, że to
jest jasne?
Odpowiedziało mu milczenie.
– Alino Kiryłłowno, czy to jest jasne?
Po chwili usłyszał:
– Tak toczno.
– Cieszę się.
Przez krótki czas panowała cisza.
– Nie wrócą – usłyszał Rosjanin.
W tym samym momencie kobieta wstała i energicznie ruszyła
w kierunku pałacyku. Nie słyszał, jak odchodzi. Była naprawdę dobra.
Zobaczył tylko lekkie falowanie cienia.
– Suka! – zaklął cicho mężczyzna, gdy kobieta zniknęła. Odczekał
kilkanaście sekund i ruszył za swoją podkomendną z GRU. Mieli
w dłoniach maski przeciwgazowe oraz pistolety z tłumikami.

***

Radek stał przy budce z zapiekankami obok wejścia na perony dworca


Śródmieście. Tej samej, przy której widywał się z Czarnym i gdzie
kupowali paskudne śmieciowe jedzenie. Zaproponowano mu spotkanie
najpierw w ambasadzie, a kiedy zaprotestował – w Marriotcie, ale także
odmówił.
Był bardzo zmęczony, czuł się tak, jakby w drewniakach obszedł kulę
ziemską dookoła, ale zmęczenie nie zmąciło w nim instynktu. Nie był sam.
Na ubezpieczeniu stali Rusinek i Ponury, który niedawno wrócił z wyjazdu
służbowego do Iraku. Po powrocie otrzymał faks, że nie jest już oficerem
służb specjalnych. Tak jak nakazał mu komandor, Radek zaczął być bardzo
ostrożny. Nie ufał nikomu, a szczególnie CIA, która jego rękami próbowała
wyciągać kasztany z ogniska.
Usłyszał ją, jeszcze zanim zobaczył. Jak zwykle stukała obcasami.
– Przychodzę w pokoju – rzuciła żartobliwie Amerykanka, wykonując
charakterystyczny gest doktora Spocka ze Star Treka. Kiedy zauważyła, że
jej żarcik trafił w próżnię, uśmiech błyskawicznie zniknął z jej twarzy.
– Jestem sama – powiedziała chłodno.
Radek wiedział, że agentka pewnie ma co najmniej dwa dyktafony. Nie
wierzył w to, że przyszła sama. Na peronie było sporo ludzi, ale udało mu
się wypatrzyć dwóch i jedną kobietę, która w nienaturalny sposób trzymała
na kolanach torebkę. Skierowana była bokiem w jego stronę. Akurat tym
z dużą, wręcz nienaturalnie dużą srebrną klamrą. Siedzieli tak już dobre pół
godziny, przepuszczając trzy pociągi.
– To nie ja się chciałem spotkać, tylko wy – mruknął Polak, nie siląc się
na uprzejmości.
– Ta operacja…
– Którą wy koncertowo spierdoliliście, narażając mojego człowieka
i mnie na śmierć! – warknął Radek zimnym, pełnym złości głosem.
– Radek, odwdzięczymy się, tylko powiedz, czy udało ci się go dogonić
i czy wiesz… – Bev zawiesiła się na chwilę. – Czy wiesz, gdzie on jest? –
dokończyła.
– Na Dolnym Śląsku.
– Tyle to i my wiemy.
Sztylc łypnął okiem, nic nie powiedział. Podał Amerykance wymiętą
kartkę papieru z adresem posesji.
– Nie mogłeś od razu powiedzieć, tylko zwodziłeś nas dwa tygodnie, by
to przekazać? – zapytała Amerykanka. Ton jej głosu ocieplił się nieco.
– Miałem swoje powody. Wasi ludzie nie żyją. Śladów po zabójstwie
nie znajdziecie. Jest wanna z kwasem solnym i jeszcze parę trupów.
Znajdziecie ten cały mandżur pod adresem, który masz na kartce.
W piwnicy, na ostatniej kondygnacji. Jeszcze coś? Bo jestem trochę
zmęczony. Jeśli liczyłaś, że przywiozę ci ich i oddam zapakowanych
w ozdobny papier, to się przeliczyłaś.
Milczała chwilę. Oczy błysnęły jej niebezpiecznie, ale opanowała złość.
– A on?
– Też tam jest. A w zasadzie był, bo chyba już się rozpłynął… – To
mówiąc, Sztylc odpalił papierosa.
– Tu chyba nie wolno palić – zauważyła ni w pięć, ni w dziewięć
Amerykanka.
– W tym kraju wolno wszystko. Kwestia tylko argumentów i ceny –
odpowiedział i zaciągnął się dymem.
– Pojedziesz z nami – zakomenderowała nagle Beverley. Zaskakująco
sucho i oficjalnie. Wyprostowała się i wysunęła do przodu szczękę. Sztylca
to rozbawiło.
– Chyba coś ci się, Indianko, popierdoliło – odpowiedział hardo Sztylc.
– Nie jesteś, kurwa, u siebie, w Langley!
Zmrużyła oczy, wykonując zarazem ukradkowy, ale widoczny gest.
– Nie jestem sama. – Mówiąc to, wskazała głową dwóch rosłych,
krótko przystrzyżonych „pasażerów” siedzących na dworcu. „Bez pudła” –
ucieszył się Sztylc.
– Tak więc, Radek, jedziesz z nami. Widzisz, jak to ktoś mądry kiedyś
powiedział: non omnia possumus omnes 1 – powiedziała Beverley z lekką
nutą satysfakcji w głosie.
– Est modus in rebus 2 – odparował Sztylc. – Masz rację. Nie wszyscy,
ale ja, na ten przykład, mogę sporo. – Uśmiechnął się, pokazując dłonią
z papierosem Rusinka, który w tym momencie niedbale przyłożył dwa
palce do bejsbolówki, jakby oddawał Amerykance honor.
– Chcesz, by twoi ładni chłopcy dostali tu piękny wpierdol? – spytał
bojowo. – Żeby jutro wszystkie dzienniki w kraju miały używanie na temat
sobiepaństwa Amerykanów? Mało ci więzień CIA w Polsce, Indianko?
Jeśli tak, to proszę! – warknął bojowo.
Parsknęła gniewnie. Oczy błysnęły jej niebezpiecznie. Ale znowu się
opanowała. Wzięła dwa głębokie wdechy.
– Radek, pomożemy ci. Jesteś przecież oficerem Wojska Polskiego –
powiedziała znacznie spokojniej. „Aha, był kij, to będzie marchewka?
Takiego…” – pomyślał.
– Pomyliłaś mnie z kimś, Indianko. Teraz to ja kebabem na Podlasiu
handluję. Ewentualnie mogę wam zrobić zajebistą bramę wjazdową do
ambasady. A w zasadzie wykuć. W dobrej cenie. Zainteresowana?
– Co ty pierdolisz, Radek? – wystękała zdezorientowana Amerykanka.
– Hmm… Aktualnie nic, ale coś tam się znajdzie na Podlasiu. Chętnych
lasek nie brakuje. Żegnaj, Bev. – Wypowiadając te słowa, Sztylc wcisnął
zdębiałej kobiecie w dłoń srebrną zapalniczkę. I ruszył w kierunku schodów
prowadzących do wyjścia z dworca.
– Radek. – Usłyszał jej głos za plecami. Przystanął, klnąc na siebie
w duchu.
Odwrócił się. Rzuciła mu zapalniczkę. Złapał ją w locie, dość zręcznie,
choć parabola była nietypowa.
– Do zobaczenia, pułkowniku Sztylc – powiedziała i pomachała mu. Po
czym odwróciła się i ruszyła w stronę peronu.
– Niedoczekanie twoje – warknął pod nosem. Wzruszył ramionami
i podjął wędrówkę po schodach. Ku wlewającemu się z zewnątrz
sierpniowemu słońcu, które wprawdzie jeszcze mocno grzało, ale wieczory
na Podlasiu potrafiły być chłodne.
1. Nie wszyscy możemy wszystko – łaciński cytat z Wergiliusza. [wróć]
2. Wszystko ma swoje granice. [wróć]

You might also like