Professional Documents
Culture Documents
Weryfikacja - Kafir Lukasz Maziewski
Weryfikacja - Kafir Lukasz Maziewski
Weryfikacja - Kafir Lukasz Maziewski
Weryfikacja
Bellona
Spis treści
Wydawca:
Bellona
ul Hankiewicza 2
02-103 Warszawa
Dystrybucja:
Dressler Dublin sp. z o.o.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. (+ 48 22) 733 50 31/32
e-mail: dystrybucja@dressler.com.pl
www.dressler.com.pl
ISBN 978-83-11-16123-8
***
Weszli we trzech. Pierwszy był niski, ale miał szerokie ramiona i długie
ręce, więc Czarny z miejsca nazwał go w myślach Gorylem. Tuż za nim, po
jego prawej ręce, szedł na nieznacznie ugiętych nogach drugi. Wyższy,
w skórzanej kurtce i adidasach – Czarny oznakował go jako Dresa. Trzeci,
najmniej widoczny, ustawił się bliżej drzwi. Miał czapkę z daszkiem, więc
dostał pseudo Czapa. Usiadł przy stoliku najbliżej drzwi, niby studiując
menu, ale Czarny czuł, że on też skanuje wzrokiem salę. Pierwsza dwójka
rozejrzała się po wnętrzu restauracji i ruszyła w stronę baru.
Najwyższy rangą musiał być Goryl. Dres podążał za nim cały czas w tej
samej odległości, omiatając wzrokiem prawą stronę sali. Obaj szli przez
pomieszczenie niby niedbale, starając się sprawiać wrażenie
przypadkowych gości, ale uważnie taksowali spod lekko zmrużonych
powiek całe otoczenie. Szli prosto w ich stronę. Czarny zesztywniał.
W podobnym bezruchu zastygła Tamar. Trójka gości była nieoczekiwana –
nie tak miało być. Zanotował coś jeszcze: dwójka ponurych „kuzynów”
starego też przestała jeść i obrzuciła przybyszów nieprzyjemnymi
spojrzeniami. Ten, który siedział bliżej ich stolika, sięgnął do reklamówki.
Starszy powstrzymał go gestem, ale nieszczególnie zdecydowanym.
Goryl i Dres zaczęli iść w stronę stolika Giorgiego, Tamar i Czarnego.
Goryl prześlizgnął się wzrokiem po dziewczynie i uśmiechnął się
paskudnie, a Polak poczuł wyrzut adrenaliny. Przebywał w Gruzji jako
cywilny przedstawiciel handlowy jednej z polskich firm z przemysłu
zbrojeniowego. Pod taką legendą tkwił tam od pięciu miesięcy –
a dokumenty o tym świadczące zostawił w sejfie, w Tbilisi.
Zdradził ich sposób chodzenia. Krok. Sprężysty, na lekko ugiętych
nogach, z rękoma swobodnie opuszczonymi wzdłuż ciała. Tak chodzili
profesjonaliści – albo zawodowi ochroniarze, albo żołnierze wojsk
specjalnych. Czarny też był profesjonalistą. Napatrzył się na podobnych
zawodników w Polsce i na Białorusi. Tu najwyraźniej szykowała się
zadyma. „Ale kto jest celem?” – myślał gorączkowo. Giorgi… czy on? Był
w Gruzji już jakiś czas. Dostatecznie długo, by wiedzieć, że nowi goście
restauracji Kapiloni na pewno nie byli tutejsi, choć za takich chcieliby
uchodzić. Zbyt cisi i zdecydowanie zbyt ponurzy jak na przyjaznych
i raczej radosnych Gruzinów. A kiedy jeden z nich usiadł przy drzwiach
wejściowych, ale tak, by mieć ogląd na całą salę, wewnętrzny alarm
Czarnego wył już na cały regulator. To byli Czeczeni. W dodatku tacy,
którzy mieli za sobą przeszkolenie wojskowe.
Czarny zakładał, że jeżeli do niedużej salki weszło ich trzech, to jeszcze
jeden musiał obstawiać tylne wyjście, a kolejny – czekać w samochodzie.
On sam przynajmniej tak by to ustawił. Kątem oka spojrzał na dziewczynę
i Giorgiego, który najwyraźniej myślał to samo. Błyskawicznie rzucił
okiem na dwóch siedzących obok ochroniarzy. „Kuzyni” też nie byli
palcem robieni i zorientowali się, co jest grane. Wiedzieli już, że trójka
„Chaczów”, jak pogardliwie nazywali Czeczenów Gruzini, ewidentnie nie
przyszła tu na ciepłą kolację. Starszy z nich wstał gwałtownie i ruszył do
stolika Giorgiego.
„Niech mnie diabli, że dałem się władować w tę Gruzję” – pomyślał
Czarny. I błyskawicznie zrugał się w duchu za takie roztkliwianie się nad
sobą. Był szkolony także na takie sytuacje, choć teraz przebywał na
legendzie handlowca i strzelanina z nieznanymi ludźmi, w kraju, w którym
był gościem, na pewno nie byłaby czymś zwyczajnym.
„A chuj! Lepiej, żeby mnie trzech sądziło, niż sześciu nosiło! Na jebany
cmentarz!” – przemknęło mu przez głowę. Nieuchwytnym ruchem sięgnął
po jedną z tłustych szpad po szaszłyku leżących na talerzu starego. Złapał ją
mocno za uchwyt i schował rękę za siebie, zaciskając palce na tłustym
metalu. Wstał i zwrócił się ku nadchodzącym Czeczenom. Kątem oka
zauważył minę Giorgiego i zrobiło mu się trochę lepiej. Ku nim zmierzał
właśnie „kuzyn” Giorgiego, dość wymownie chowając dłoń pod kurtkę,
więc Czarny postanowił przejąć inicjatywę.
– Dobry wieczór, panowie. Dzisiaj restauracja zamknięta, przyjęcie
prywatne – powiedział po rosyjsku, gdy dwójka intruzów była o pół kroku
od stolika. Obrócił w dłoni szpadę, wyrównał oddech. Pochylił tors lekko
do przodu, napiął mięśnie. Był gotów.
Goryl zatrzymał się w pół kroku. Brwi miał zrośnięte i Czarnemu
przyszła do głowy głupia myśl: „Co Bóg złączył, człowiek niech nie
rozdziela”. Na prawym policzku miał paskudną, ewidentnie niedawno
wygojoną bliznę. Czarny, który nieraz widywał podobne rany, wiedział, że
takie ślady zostawia nóż.
– Szto wy kuszajetie, pan? 1 – Goryl zagadnął po rosyjsku
nieprzyjemnym głosem. Czuć było od niego alkohol. Dres stał za nim
z głupkowatym uśmiechem. Był młody, ale na pewno też był żołnierzem.
Czarny ocenił ich na desantników – spadochroniarzy. Obok pojawił się
ochroniarz Giorgiego. Spod jego rozpiętej kurtki wystawała kolba tetetki.
– Wy kto? – warknął. – Wynocha stąd, zamknięte!
Czeczen skakał oczami od Czarnego do Giorgiego. Przyglądał im się
uważnie. Czarny zacisnął mocniej dłoń na metalu. Goryl cofnął się o pół
kroku. Sprawiał wrażenie, jakby liczył w pamięci i wyraźnie coś mu się nie
zgadzało w liczebności ochrony Giorgiego. W jego spojrzeniu zamigotał
gniew. Zmrużył oczy.
Pierwszy broni dobył nie Goryl, ale Dres. Goryl cofnął się, kiedy jego
kompan składał się do strzału. Ale Czarny też wiedział, czym jest CQB 2.
Kiedy więc Dres szykował się do strzału, Czarny już obracał w dłoni
szpadę. Zgarbił się, skulił ramiona i ze skrętu bioder zamarkował cios
prawą ręką. Czeczen nabrał się i odruchowo uniósł ręce. O to chodziło.
Czarny jednym płynnym ruchem szarpnął lewą ręką i poczuł, jak szpada
wbija się w ciało. Czeczen ryknął dziko, gdy metal rozpruł jego brzuch,
wbił się w jelito i uszkodził przeponę.
I wtedy rozpętało się piekło.
Z zewnątrz gruchnęły krzyki i strzały. Czarny rozpoznał serię
z kałasznikowa. Jedna, druga, trzecia… potem rozległ się wysoki świst
i głuchy wybuch. Utonął w nim czyjś krzyk, ale Czarny nie miał czasu na
rozmyślania. Siłował się z Gorylem, próbując zasłonić się nim przed
wywijającym bronią Dresem. Ten, mimo niepozornego wyglądu, znał się na
swojej pracy. Rozległy się dwa ostre kaszlnięcia. Trafił. Ale anioł stróż
Polaka akurat tego dnia nie pił.
Pierwszy pocisk wszedł w ciało nad obojczykiem. Przebił mięśnie,
tylko cudem mijając tętnicę i drugim cudem omijając obojczyk. Wyszedł
z tyłu, a Polak poczuł, jakby dostał cios młotem i zaparło mu dech. Trzecim
cudem było to, że drugi pocisk, który miał rozerwać mu gardło, poszedł
o kilka centymetrów wyżej, parząc szyję, ale ostatecznie nie czyniąc szkód.
I wtedy do gry włączyli się ochroniarze Giorgiego. Ten, który stał przy
stoliku, rzucił się na Dresa, zostawiając Czarnego siłującego się z Gorylem.
Od ścian sali odbiło się echo serii. Drugi z „kuzynów” stał na szeroko
rozstawionych nogach, prując w stronę Czapy z AKSU. Nawet nie wyjął go
z żółtej reklamówki. Czapa zakręcił się i padł, przeorany serią pocisków
5,45 mm z broni opracowanej dla sowieckich pilotów śmigłowców.
Giorgi też nie próżnował. Stary trzymał w rękach wyciągniętego nie
wiadomo skąd skorpiona i właśnie walił prosto w Dresa. Ten jednak głupi
nie był. Skoczył za przewrócony stolik, szukając choćby kawałka
schronienia. Pociski ze skorpiona zagrzechotały o podłogę. Czeczen
wysunął rękę i strzelał na słuch. Ale był na przegranej pozycji. Skacząc za
stolik, kupił sobie kilka sekund życia. Ochroniarz starego złożył się nieco
lepiej, nacisnął spust… i zza stolika rozległ się krótki, urwany nagle krzyk,
a potem przeciągły, pełen bólu jęk.
Czarny dalej się zmagał z napastnikiem, który chwycił go za szyję
i z rykiem przypominającym najprawdziwszego goryla z całej siły zdzielił
czołem w twarz. Nos Czarnego chrupnął i pękł, do gardła wlała mu się
krew. Jego własna. Ale sam też wczepił się w kurtkę Czeczena. Wyciągnął
bagnet i dźgnął tamtego jeszcze raz, tym razem mocniej i głębiej. Czeczen
zwinął się jak przydeptany ślimak. Ale był silny. Wytrzymał zadawane mu
ciosy i lewą ręką sięgnął za pasek po swój pistolet. Wyrwał go i z całej siły
przyładował Czarnemu w skroń. To zresztą ocaliło mu życie, bo gdy po
potężnym ciosie Polak zachwiał się na nogach, wdepnął w plamę krwi
Czeczena, która kapała z rany na jego brzuchu. Polak poślizgnął się i upadł,
pociągając za sobą Goryla, który wylądował na nim. Czeczenowi wypadł
z dłoni pistolet. Złapał więc Czarnego za gardło i zaczął wciskać mu kciuki
w tchawicę. Polakowi zamigotało w oczach. Goryl siedział na nim i dusił,
a Czarnego paraliżował ból przestrzelonego obojczyka. Było z nim marnie,
życie ocalił mu Giorgi.
Rozległ się pojedynczy trzask wystrzału i głowa Czeczena, który
siedział na piersi Czarnego, eksplodowała, a na twarz Polaka bryznęła krew
i strzępy szarej galarety, jeszcze chwilę wcześniej będącej ludzkim
mózgiem.
„Chryste, to jest pierdolone O.K. Corral” – pomyślał Czarny, gdy ciało
Goryla stoczyło się z niego. Ciepła maź, którą miał na twarzy, i buzująca
adrenalina sprawiły, że poczuł mdłości. Już na czworakach puścił pawia
przy głowie martwego napastnika, automatycznie wycierając twarz
w rękaw.
Z zewnątrz wciąż dobiegały pojedyncze strzały. Ktoś krzyczał, ale ten
krzyk przerwał wybuch. Tymczasem zza stolika, za którym leżał
postrzelony Dres, dochodziły jęki. Ostrożnie, trzymając w rękach gotową
do strzału broń, podchodził do niego ochroniarz. Widać było nogi Czeczena
i wylewającą się plamę krwi. Czarny, choć sam postrzelony i poobijany,
zauważył, że Gruzin porusza się z dużą wprawą. Kopnął w końcu stolik
i oczom wszystkich ukazał się ranny Dres. Wciąż miał w ręku makarowa,
ale silny kopniak Gruzina sprawił, że puścił rękojeść pistoletu. Drugą ręką
trzymał się za brzuch, z którego obficie płynęła krew. Ochroniarz
wycelował „sukę” w głowę rannego. Strzał miał skrócić jego męki.
– Szwbuleba! 3 – krzyknął po gruzińsku Giorgi i tamten karnie opuścił
broń.
„Rychło, kurwa, w czas” – pomyślał Czarny, widząc żywego jednak
Dresa.
W sali zapadła cisza. Przerywały ją tylko ciężkie oddechy. Czarny
powoli gramolił się z ziemi.
– Związać i zapakować to ścierwo do bagażnika. Trzeba będzie z nim
sobie porozmawiać – rozkazał Giorgi, a następnie spojrzał na polskiego
oficera. – Cały jesteś? – zapytał Czarnego po rosyjsku.
– Mniej więcej – odpowiedział zduszonym, charkotliwym głosem
Polak. Bolało go przyduszone gardło, złamany nos pulsował, wściekle rwał
przestrzelony mięsień, brzuch i jądra płonęły po kopnięciu Czeczena. Wstał
ciężko. Spróbował się wyprostować, ale zachwiał się.
– Co… co to było? – zapytał po polsku. – Co tu się, kurwa, stało? –
powiedział głośniej.
– Zamknij się – warknął Giorgi. Podszedł do leżącego na podłodze
Szoty i rzucił na niego okiem. Tamten był martwy. Czarny pokręcił
z niedowierzaniem głową. Nawet nie zauważył, kiedy kucharz oberwał.
– Kurwa – jęknął.
To zaktywizowało starego. Ruszył do martwego Czapy i wyszarpnął mu
z zastygłych dłoni kałacha.
– Chodź tu – powiedział w stronę Czarnego. Polak podszedł. Giorgi
podał mu skoropiona.
– Trzymaj! Lepsze to do walki niż szpada po szaszłyku – powiedział
stary góral czystą polszczyzną.
„Nie zapomniałeś, skurwysynu” – pomyślał Czarny ze złośliwą
satysfakcją. Wziął od Giorgiego pistolet, po chwili namysłu schował go za
pasek spodni. Stary tymczasem zaterkotał coś po gruzińsku do ochroniarza.
Tamten skinął głową i wybiegł z restauracji. Stary góral odwrócił się do
dziewczyny.
– Tamar – mruknął. Dziewczyna nie zareagowała.
– Tamar! – powiedział głośniej, a ona spojrzała na niego. Wyrzucił
z siebie długą tyradę, zakończoną krótkim rosyjskim idi! Dziewczyna
podniosła się z podłogi, wzięła obrus i przykryła nim zabitego Szotę.
Tymczasem zjawił się ochroniarz.
– Nasz samochód spalony. Misza ubity – powiedział cicho. Stary
pokręcił głową. Zrozumiał, że to była całkiem nieźle zastawiona pułapka.
– A samochód Tamar? – zapytał stary. Ochroniarz pokiwał głową
i uniósł lekko kciuk w górę. Jakimś cudem jej auto ocalało. „Dlaczego?” –
zastanawiał się Czarny, bo pewna niepokojąca myśl nie dawała mu spokoju.
Ale z rozmyślań wyrwał go ostry głos starego.
– Ty, Polak, jedziesz z nami – powiedział stary góral.
– Jak z wami? – zapytał w końcu Czarny.
– Myśl – odwarknął Giorgi. – Oni ciebie też chcieli ubit’. Ty nie
zauważyłeś, co się tu sdiełało? Ty, razwiedczik, myśl. Tak was tam teraz
szkolą, kurwa mać?
– Ja tiepier biznesmen, nie sołdat – odpowiedział Czarny, ale
w myślach przyznał staremu rację. Strzelanina, która rozegrała się tu… ile,
kilka minut temu? Czarny miał wrażenie, że minęły całe wieki. W każdym
razie nie mogła pozostać niezauważona. Liczba trupów mówiła sama za
siebie, a on był polskim szpiegiem, który był tu nie do końca legalnie. Poza
tym dookoła wciąż mogli krążyć kumple Czapy.
– Bliaaaa…. – mruknął bezwiednie.
– Nie kombinuj, suka, nie czas tiepier. Potem będziemy myśleć. U nas
– powiedział stary. – Pojedziemy waszym samochodem, tylko on ostał się
cały.
Czarny myślał gorączkowo. Był piątek. On miał urlop do końca
tygodnia. Uprzedził w firmie, że odezwie się w poniedziałkowy poranek.
Miał jeszcze dwa dni, a z Giorgim i tak nie zdążył porozmawiać o meritum.
Podjął decyzję.
– Jadę – zgodził się. Stary kiwnął głową.
Pięć minut później odjeżdżali land cruiserem Tamar spod Kapiloni,
szybko, bo w oddali widać było pierwsze światła policyjne. Czarny
próbował się nie przejmować, bo wiedział, że Giorgi miał lokalną policję
w kieszeni. Jechali na wschód, w stronę malowniczych gór Kaukazu.
Jednak Czarny nie miał nastroju do podziwiania widoków.
Do tej roli przygotowywał się od trzech lat. To po to były tajne
szkolenia w Modlinie, choć jeszcze wtedy nie wiedział, że dostanie taką
propozycję. Kiedy jednak ją otrzymał od samego zastępcy szefa WSI, długo
się nie zastanawiał. Przyjął propozycję, jakby to był dar od Boga. Nie
wiedział, bo i skąd, że w centrali się zesrało – kierunek dalekowschodni był
mocno uszczuplony i potrzebowali na gwałt kogoś do Gruzji. Politycy,
w szczególności sam prezydent, wymyślili sobie, że nawiążą głębszą
współpracę z tym małym krajem w kotle kaukaskim, a Czarny był akurat
pod ręką. Znajomość rosyjskiego, angielskiego i kurs w Modlinie były dla
centrali bardzo pożądane i mimo oporów komandora Sobolewskiego, że to
bzdura, że pod przykrywkę Czarny powinien być szkolony kilka lat, a nie
kilka miesięcy, argument był jeden: potrzeby służby. Zastępca szefa WSI
wprost powiedział przy Czarnym jeszcze w grudniu 2005 roku:
– Kurwa, co wy mi tu o szkoleniach wyjeżdżacie! Zobaczcie, do
Afganistanu wysyłają nas w ciągu roku i w dupie mają, czy jesteśmy
gotowi, czy nie. Przestańcie biadolić, da sobie radę, macie niecały rok, by
go doszkolić i wysłać. Potem się będziemy martwić.
Przypomniał sobie słowa Sztylca, żegnającego go przed wyjazdem
z Polski.
– Podymasz Gruzinki, opalisz się w Batumi i nażresz szaszłyków. Poza
tym sam się w to wjebałeś, trzeba było słuchać Komandora – mówił mu
Radek, gdy Czarny doznał złowrogiego przeczucia. Było to już po
przyjęciu polecenia od zastępcy szefa, który wyznaczył mu tę misję.
Z początku cieszył się z niej jak małe dziecko. – Zresztą widzisz, co się tu
dzieje, a ty przynajmniej zarobisz i będziesz miał przez kilka lat spokój
dupy.
„Dobre sobie, no i, kurwa, mam spokój dupy”, parsknął w duchu
Marcin, mijając znak z przekreśloną nazwą po gruzińsku. Obmacywał
obojczyk z prowizorycznym opatrunkiem, który Tamar zrobiła
z zakrwawionego kawałka obrusa. Obiecał sobie, że po powrocie do Polski
już nigdy nie spojrzy na szaszłyki.
Żadne z nich nie wiedziało o niewielkim plastikowym urządzeniu
przyczepionym pod nadkolem samochodu. Słało w eter sygnał, który był
pilnie odbierany i notowany…
***
***
Sen był długi i ożywczy. Korowin obudził się następnego dnia niemal
o wpół do ósmej rano. Po prysznicu udał się na śniadanie, zamówił jajka,
bliny gryczane, kiełbasę z dziczyzny i tatara. Czekał jeszcze na kelnera, gdy
do sali wszedł Grapniok-Prokopiuk. Uśmiechnął się do młodszego oficera
i po chwili siedział obok niego.
– Jadłeś? – zapytał.
– Nie, czekam jeszcze, zaraz będzie.
– A co wziąłeś?
Korowin odpowiedział. Starszy oficer myślał chwilę, patrząc przez
okno. W końcu ocknął się.
– To jak kelner przyjdzie, zamów mi to samo. I chleb. Mają tu dobry
biały chleb.
– Często pan tu bywał, pułkowniku?
Stary uśmiechnął się tylko, nic nie odpowiedział. Wstał dość ciężko
i utykając, ruszył po herbatę. Kulał na prawą nogę. Na korytarzach centrali
w Mińsku szeptano, że to efekt postrzału jeszcze z czasów wojny
w Wietnamie, na której był doradcą wojskowym. Ale Korowin wiedział, że
to po prostu efekt złamania, którego wiele lat wcześniej stary dorobił się na
nartach w Łogojsku. Grapniok jednak skrzętnie podtrzymywał legendę.
Korowin westchnął ciężko, bo pułkownik czasem bywał irytujący, ale
ruszył zamówić mu śniadanie. Kilka minut później jedli. „Faktycznie dobry
ten chleb” – pomyślał. Na sali byli sami. Goście o tej porze jeszcze spali,
czemu sprzyjał znakomity mikroklimat Białowieży. Zresztą pokojów
w hotelu było niewiele, o czym Białorusini doskonale wiedzieli. Korowin
poczuł, że lubi to miejsce.
Pobyt w Białowieży był jednym z punktów skomplikowanego planu,
prowadzącego do spotkania operacyjnego z Kolarzem. Widywali się z nim
dwa lub trzy razy do roku, ale przygotowania zawsze trwały kilka miesięcy.
Kolarz był strachliwy i mało mobilny. Notorycznie tracił prawko za jazdę
na podwójnym gazie, więc zawsze liczyli się z komplikacjami. Operację
kontaktu i fizycznego podjęcia agenta obmyślano dość długo. Pomógł, jak
często bywa w takich sytuacjach, przypadek. Na szczęście jakiś bystry
analityk przypomniał sobie, że agent lubi jeździć na rowerze. Opracowano
więc plan, zgodnie z którym Kolarz został wielkim fanem turystyki
rowerowej. Legendę wprowadzano w życie niemal dwa i pół roku, nim
urządzono pierwsze spotkanie z podebraniem go na trasie. Kolarz
poinformował żonę, że jedzie rowerem na trzy dni w Polskę i nie bierze
telefonu, „bo musi się odstresować”. Żona od dawna miała kochanka,
machała więc ręką na niemłodego męża pijaka, nawet jej to odpowiadało.
Tymczasem Kolarz wsiadał na rower i ruszał w Polskę. Po kilku
wyprawach rowerowych znajomi przywykli do jego pasji, wypady
najlepszego źródła Białorusinów nikogo już zatem nie dziwiły. Wtedy też
zmieniono jego pseudonim: z Dzbana stał się Kolarzem.
W ustalonym dniu i o umówionej godzinie Białorusini czekali
w wyznaczonym miejscu. Takich mieli kilka i za każdym razem je
zmieniali. Teraz punktem podjęcia był pomnik żołnierzy AK na drodze 632
za Stanisławowem pod Warszawą. Operacja podjęcia trwała nie dłużej niż
dziesięć sekund. Rower lądował w busie obstawy, która ruszała wokół
Warszawy. Białorusini rezerwowali sobie ten czas na dokładny przegląd
roweru. BHP jest bowiem podstawą, a zasada „ufaj, ale sprawdzaj” to
w służbach abecadło. Agent pozostanie agentem i każdy szanujący się
oficer wywiadu sprawdzi, czy przypadkiem kontrwywiad krajowy nie
podrzucił czegoś niemiłego. A rower był do takich podrzutek nośnikiem
wprost wymarzonym. Rowerzysta czekał w drugim busie z Korowinem
i Grapniokiem, po czym ruszali do miejsca docelowego, którym był dom
pewnego zaufanego człowieka, także byłego agenta Białorusinów, który
z racji przejścia na emeryturę stracił możliwość pozyskiwania informacji.
Ale agentem profesjonalnej służby specjalnej jest się do końca życia.
Takich ludzi, z wiedzą i doświadczeniem, nie zostawia się samych sobie
tylko dlatego, że przeszli na emeryturę. Wprost przeciwnie: ma się ich pod
kontrolą i w miarę możliwości wykorzystuje, a wręcz wyciska jak cytrynę
do ostatniej kropli. Do grobowej deski i jeden dzień dłużej. W taki właśnie
sposób KGB używało emeryta: na przykład miał użyczać swojego domu
letniskowego na Mazurach. Białorusini zainwestowali w posiadłość,
oczywiście dyskretnie, aby mogła być całoroczna i wygodna. Dom został
rozbudowany, miał dwie kondygnacje i sześć pokoi, a nawet banię. Rzecz
jasna, przez większość czasu nie było w nim nikogo, włącznie z formalnym
właścicielem…
– No to co, sprawdzimy się do Zambrowa i z powrotem? –
zaproponował nagle Grapniok, ocierając siwe wąsy z resztek żółtka. –
Niech chłopaki z obserwacji zarobią na pensję i sprawdzą, czy nie mamy
ogona. A wieczorem bania w bani. – Stary zachichotał, stukając się kantem
dłoni w szyję, po czym szybko spoważniał. – Tylko nie za mocno, jutro
mamy ciężki dzień. Choć wypić z Kolarzem trzeba. Ten zdechlak bez
alkoholu nie może z siebie słowa wydusić…
Wstali od stołu. Korowin zapłacił złotówkami, które dostał od
Szpakouskiego, po czym wsiedli do vana i ruszyli w trasę. Ta okazała się
spokojna. Nie zaobserwowali aktywności polskich służb. Auto ochrony
dwukrotnie ich wyprzedziło, by dać umówiony sygnał, że jest czysto.
Około godziny siedemnastej byli z powrotem w hotelu. Obstawa, nawet się
nie zatrzymując, odjechała do innego miejsca w Białowieży.
Po prysznicu Korowin zszedł do restauracji. Mieli tam specjalną salkę
myśliwską, zarezerwowaną wcześniej na ich użytek. Grapniok już czekał.
Na stół po chwili wjechał obiad: ucha, comber z sarny i danie absolutnie
królewskie – jesiotr. Do tego oczywiście zmrożona wódka… Solidnie
zgłodniali Białorusini z apetytem rzucili się na specjały. Dopiero przy
jesiotrze Korowin odchrząknął znacząco. Grapniok odłożył widelec i polał
wódki.
– No co tam, Saszka?
– Myśli pan, pułkowniku, że zrobi, co ma zrobić?
– Kolarz?
– Tak. Skoro my się obawiamy, to…
– Wiem, Saszka – odpowiedział Grapniok po chwili ciszy.
Korowina zdziwiła ta odpowiedź. Dotąd Aleksiej Apołłonorowicz
raczej nie dał się poznać jako człowiek mający wątpliwości. Korowin
jednak słuchał, bo pułkownik nie miał w zwyczaju odkrywać od razu
wszystkich kart. Tym razem też tak było.
– Ale – kontynuował z naciskiem – wiem, że Kolarz jest teraz bardzo
wysoko i ma dojście praktycznie wszędzie, więc jest to możliwe.
Korowin myślał. Była wszak jeszcze druga część zadania. Postanowił
więc zaryzykować.
– A wiecie, Aleksieju Apołłonorowiczu, co miał na myśli… szef? –
spróbował na rybkę, ale chyba przeholował, bo Grapniok łypnął na niego
gniewnie znad jesiotra.
– Nie szalej, Saszka! Nawet jakbym wiedział lub się domyślał, to skoro
sam główny powiedział to mnie, to ty trzymaj ruki pa szwam i morda
w kubeł – warknął ostrym tonem.
Korowin zagryzł wargi. „Przeholowałem, taka jego mać” – zburczał się
w myślach.
– Skup się na zadaniu, które masz do wykonania. Bo spotkanie
z Kolarzem to tylko przygrywka – dodał już spokojniej Grapniok. Oczami
pokazał na butelkę.
Korowin polał. Postanowił poczekać.
– Tak toczna, gospodin połkownik – odparł pokornym tonem. To chyba
udobruchało starego, który wzniósł kieliszek w jego stronę. Wypili. Przy
stoliku zapadła cisza. Przerwał ją Grapniok, który poczerwieniał i wyraźnie
poweselał. Pstryknął w stojący na stole blaszany dzwonek. Drzwi w drugim
końcu sali otworzyły się i do salki wszedł elegancko ubrany kelner. Kiedy
zbliżył się do stolika, stary oficer odezwał się z najczystszym kijowskim
akcentem, prosząc o jeszcze jedną butelkę wódki i porcję wędzonej sielawy.
Gdy zostali sami, Grapniok westchnął ciężko i spojrzał na Korowina.
– No dobrze, Sasza – powiedział w końcu. – Wiesz, że ja niebawem
odchodzę… stary już jestem i czas by mi na Długi Bród 1 patrzeć, nie na
zaszczyty…
– Co wy, Aleksieju Apołłonorowiczu…
– Nie pierdol, Sasza. I nie przerywaj, kiedy mówię! – ofuknął go
Grapniok. – Jak wiesz…
Urwał, bo w ich stronę szedł już kelner z potężną tacą wędzonej ryby
i wielkim koszykiem bielutkiego chleba. Za nim zmierzał drugi, dzierżąc
spore wiaderko z oszronioną butlą najlepszej wódki. Ryba pachniała
i wyglądała tak smakowicie, że Korowin, choć najedzony, nie oparł się
pokusie. Tłuste, jędrne mięso lekko odchodziło od cienkich ości,
a pachnące, ciepłe jeszcze pieczywo zachęcało do zagryzania.
Zjedli, wypili, a potem wypili na drugą nogę. Korowin poczuł, że musi
zastopować, bo pęknie. Zaczynało mu się też lekko kręcić w głowie.
– No, znakomita rybka. A wódka jeszcze lepsza – powiedział cicho
starszy oficer.
– W ogóle przyjemne strony – odparł niezrażony tym wstępem
Korowin.
– Ano prawda, Sasza. Dobrze tu, nie tak jak u nas, ale dobrze… –
odrzekł mu Grapniok. Język zaczynał mu się lekko plątać. – No to
posłuchajcie mnie, podpułkowniku, bo to, co powiem teraz, to najtajniejsza
informacja. I powiadam ci, zapamiętaj sobie to, co mówię, bo powiem to
raz i już nigdy o tym nie wspomnę! – powiedział srogim tonem,
wymachując w stronę Korowina rybim kręgosłupem. Do wargi, jak
zauważył jego towarzysz, przykleiła mu się ość.
Stary wytarł ręce w bielutką serwetkę. Nalał.
– Jak wiesz – podjął po chwili – w czasach Sojuza nasi bratcy znad
Wołgi i Moskwy miewali dziwne pomysły.
Korowin pokiwał głową, nie przerywał. Grapniok ściszył głos.
– Wiesz też, że produkowali broń biologiczną, prawda?
Aleksandr Wasiljewicz otworzył szerzej oczy. Nie wiedział, o co tu
chodziło, ale Grapniok był poważny jak włoski karawaniarz
w październikowy wieczór.
– Tak się składa, drogi Saszka, że na stanie Grupy Północnej 2 było
trochę tego gówna… – Grapniok beknął przeciągle. – No, ale kiedy nasi się
stąd wycofywali w dziewięćdziesiątym trzecim…
Korowin nadstawił uszu.
– …to nie zabrali ze sobą wszystkiego.
Oczy podpułkownika Korowina otworzyły się jeszcze szerzej. To, co
mówił Grapniok, było nie tylko fascynujące, ale i przerażające.
– Tak się składa, Sasza, że wycofując się, nasi przyjaciele z Moskwy
zostawili… małą niespodziankę tym, którzy ewentualnie wpadliby kiedyś
na pomysł, żeby ruszyć w tę samą stronę z zachodu. No więc, Sasza,
prawda jest taka, że w dwóch miejscach w Polsce, w tym w jednym na
granicy naszego kraju, jest zakopana tykająca bomba.
Białoruski oficer przerwał na chwilę i rozejrzał się po pustej salce.
Spojrzał ponownie na Korowina i kontynuował:
– Teraz słuchaj uważnie, bo to istotne. Rosjanie zakopali to gdzieś
w okolicach przejścia granicznego. Długo szukaliśmy, próbowaliśmy się
dowiedzieć którego i w końcu okazało się, że ta bomba znajduje się gdzieś
w okolicach Brześcia. A uwierz mi, Sasza, nie chciałbyś, żeby to gówno
wylazło z blaszanych beczek. Wiem, co mówię, bo… – Grapniok urwał
nagle i uciekł wzrokiem.
– Towarzyszu pułkowniku?
– Byłem… – Starszy oficer przełknął ślinę. – Byłem
w siedemdziesiątym dziewiątym w Swierdłowsku, Sasza. Coś im tam nie
wyszło w laboratorium. Produkowali tam to gówno… Młody byłem. Ale
pamiętam ludzi, żołnierzy. Jak umierali z plamami na ciele, bo jakaś
zasrana uszczelka puściła w laboratorium. Ja byłem gówniarz, prapor 3
tylko… nasz kapitan złapał to gówno…
Grapniok mówił z wysiłkiem, ciężko. Jakby przeżywał na nowo
wydarzenia sprzed prawie trzydziestu lat.
– Wielu wtedy umarło. Jurka z Leningradu, Tiomkin z Nowosybirska
i Sierioża z Ufy… A ja patrzyłem, jak umierają, Sasza, i modliłem się, żeby
stamtąd uciec. Ale nie uciekłem. Zostałem i z jakiegoś powodu nie
zachorowałem. A potem wstąpiłem do KGB, bo obiecałem sobie, że nigdy
do czegoś takiego nie dopuszczę. No i nie dopuszczę! Dlatego ci o tym
mówię, Saszka. I dlatego tu jesteśmy, teraz, kiedy Białoruś jest naszym
krajem, musimy o ojczyznę zadbać i mieć ruskich tam, gdzie oni mają nas.
A to znaczy się…
– …w dupie – dokończył spokojnie Korowin.
– Uwierz, to najgorsze, co widziałem w życiu. Kiedy wróg jest realny
i ma broń, wiesz, do kogo masz strzelać, by przeżyć, a tu wroga nie
widzisz, nie słyszysz, a on, kurwa, jest, wdychasz go i umierasz
w męczarniach. Jak tego nie znajdziemy, to ta zaraza może zabić pół
naszego kraju i pół Polszy. To ścierwo nie zna granic ani narodowości,
morduje wszystkich. – Gdy Grapniok skończył mówić, chwycił za flaszkę,
polał i wypił, nie czekając na młodego podpułkownika.
Korowin nie wiedział, czy pot, który wystąpił mu na plecy, był
wynikiem picia, czy temperatury w salce. Ale było raczej chłodno. Sięgnął
po kieliszek, bo nagle wytrzeźwiał. Wypił wódkę jednym haustem i poczuł,
że robi mu się niedobrze. Nagle zrozumiał, czego tak naprawdę szukali
w Polsce.
– O tym, że sojuszniki mieli w Polsze broń biologiczną, wiedziało
niewielu. Dopiero niedawno wyszło, że jeszcze w słusznych czasach
dotarło to do kilku Polaków. I wiesz co? Okazało się, że jakimś cudem
lokalizację tego chłamu może znać jeden z nich. Były oficer ich
komunistycznego wywiadu. Chcesz zgadywać, jak się nazywa? – zapytał
pułkownik niemal wesoło.
– Job twoju mać! – wymamrotał cicho rosyjskie przekleństwo Korowin.
– Co mówisz? – zapytał z dziwnym uśmiechem Grapniok. Wydawał się
trzeźwy… ale to niemożliwe, bo pił z Korowinem równo.
– Nic, panie pułkowniku, nic nie mówię.
– No i prawilna! 4 Ty daleko zajdziesz, Saszka. Bystry jesteś. –
Grapniok się zaśmiał. – No co, skończyłeś? Dobrze, to chodź na banię.
Jakoś zbladłeś. To przejedzenie pewnie?
– Tak jest, panie pułkowniku – szepnął Korowin. A może tylko mu się
zdawało, że szepnął?
– Cieszę się. A teraz rozlej po ostatnim i idziemy. Najpierw bania,
a potem bania!
Korowin wstał. Odechciało mu się wszystkiego: ryby, wódki i bani. Ale
musiał. Posłusznie ruszył za dowódcą w stronę kompleksu
wypoczynkowego. W głowie dzwoniły mu słowa Grapnioka o Brześciu,
przerdzewiałych beczkach z tykającą bombą biologiczną i Rosjanach,
którzy ich wystawili. Jako żołnierz rozumiał, że gdyby to gówno
eksplodowało, to zginęliby nie tylko napastnicy. Ale przecież… jacy
napastnicy? Podpułkownik był inteligentnym oficerem, wiedział, jakie
następstwa przyniósłby wybuch tego rodzaju bomby dla zwykłych
obywateli jego kraju.
„Ja, Aleksandr Sergiejewicz Korowin, uroczyście przysięgam być
lojalny wobec mojego narodu, święcie przestrzegać Konstytucji Republiki
Białorusi, wypełniać wymagania przepisów wojskowych oraz rozkazy
dowódców”. Słowa tej przysięgi, składanej wiele lat temu, nie mówiły nic
o tym, że mają to być rozkazy wodzów nieistniejącego kraju, który
Korowin pamiętał, choć nie chciał. „Być lojalny wobec mojego narodu.
Być lojalny wobec MOJEGO NARODU. Mojego”.
„Jestem Białorusinem” – pomyślał Korowin. „Jestem Białorusinem.
Nie Rosjaninem. To nie Rosjanie, nie obywatele Sojuza będą ginąć. Nie
oni. My. Moja matka, mój ojciec. Swietłana i jej mąż Walery, choć sprzedał
mi zardzewiały samochód. I babka Wala, co Wojnę Ojczyźnianą dobrze
pamiętała… i opowiadała młodemu Saszce po cichu, co wyprawiali sołdaty
Sojuza, gdy szli na Berlin…”
„Nie”.
To słowo przeleciało Korowinowi przez myśl jak błyskawica.
„Nie będę narzędziem. Nie dam zabić rodziców, Swiety i tego
pidorasa 5, jej męża. Nie będą ginąć za kraj, którego nie ma!”
***
***
***
Radek przyjechał przepełnionym pociągiem podmiejskim do wydziału
w Legionowie. Całą drogę stał wśród ludzi wracających z pracy, zatopiony
w myślach. Czuł, że zaczyna tonąć w natłoku informacji i zdarzeń.
W dodatku miał sporo papierkowej roboty. Co prawda, większość oficerów
w oczekiwaniu na rozwiązanie czy reformę WSI odpuściła sobie pracę, ale
terminy w białych teczkach były nieubłagane, zaś on miał na tapecie
dowódcę jednostki. W wydziale było pusto, ale Radka to nie zdziwiło, bo
mało kto tkwił tu ostatnio popołudniami. Do południa oficerowie pracowali
„normalnie”, ale później zostawał raczej tylko oficer nadzoru. Tego dnia
akurat nadzór miał Ponury, zatopiony w swojej porcji „białego szaleństwa”,
czyli teczkach postępowań sprawdzających. Przywitali się, ponarzekali
chwilę, a potem Sztylc zaparzył kawę, otworzył sejf i wygrzebał z niego
teczkę.
Generał Juliusz Warchał był absolwentem Wyższej Szkoły Oficerskiej
Wojsk Pancernych w Poznaniu i z pancerzem związał całe swoje zawodowe
życie. W 1985 roku został skierowany do Akademii Wojsk Pancernych
w ZSRR. Dość gładko pokonywał kolejne szczeble kariery i dał się poznać
jako całkiem zdolny oficer. Jako pułkownik był prawą ręką sekretarza
stanu, który upchnął go w Sztabie Generalnym przed objęciem dowództwa
samodzielnej jednostki podległej dywizji. Radek miał wystarczająco dużo
doświadczenia, by z przebiegu zawodowej kariery generała odczytać, że ten
ma żagiel i ktoś w ten żagiel całkiem mocno dmucha.
Zrobienie w armii kariery musiało trwać. Tu nie wystarczyło, jak
w ABW, wypić parę flaszek i w ciągu roku z porucznika zostać majorem.
Aby otrzymać generalski wężyk i gwiazdkę, trzeba było zaliczyć coś więcej
niż wszystkie warszawskie burdele z przełożonym: kurs doskonalenia
oficerskiego, PSOT i PSOS, czyli podyplomowe studia operacyjno-
taktyczne na dowódcę pułku, operacyjno-strategiczne na dowódcę brygady
lub dywizji w Akademii Obrony Narodowej, i wreszcie kurs generalski. No
i po drodze jeszcze kursy językowe. Słowem – trwało to całe wieki. Na
generalskie lampasy trzeba było czekać co najmniej dwadzieścia lat,
zajmowało to kawał życia zawodowego. Oczywiście wśród kandydatów nie
brakowało zwykłych palantów, ale większość wykruszała się na ścieżce
i lądowała może na dobrych posadach, ale nie na stanowiskach
decyzyjnych.
Radek po raz kolejny przeglądał ankiety bezpieczeństwa generała.
Jedną z roku 2000, kolejną z 2003 i ostatnią, złożoną niedawno.
Dopuszczenie do informacji niejawnych miało gradację. I tak, do poziomu
„ściśle tajne” oficer musiał przedkładać ankietę co trzy lata. Aktualizowaną
o nowe wydarzenia w jego życiu oraz wyszczególniającą te opisane
w poprzedniej. Sprawa zaczęła śmierdzieć, kiedy wróciły sprawdzenia
z kartoteki dotyczącej źródeł. Okazało się, że generał jako młody oficer
współpracował – jako TW „Pancerz” – z Wojskową Służbą Wewnętrzną.
Współpraca trwała do 1987 roku, kiedy wrócił z akademii w ZSRR. Wtedy
jego prowadzący oficer z WSW dostał polecenie rozwiązania z nim
współpracy i przesłania dokumentacji do centrali w Warszawie.
Sztylc udał się do tego archiwum. Teczka, którą dostał, była po prostu
pusta; żadnych deklaracji, meldunków, pokwitowań – nic. Dodatkowo
generał, mówiąc delikatnie, mijał się z prawdą, a w zasadzie kłamał
w ankiecie, że nigdy nie współpracował z WSW. Już za samo to kłamstwo
nie powinien był dostać poświadczenia. Sztylc przejrzał wcześniejsze
ankiety i znalazł tam więcej przykładów świadomego minięcia się generała
z prawdą. Okazało się na przykład, że Warchał napisał w ankiecie, że
podczas jednej z podróży do Rosji był z żoną. Tymczasem osoba polecająca
generała poświadczyła, że… podczas pobytu Warchała w Rosji ona cały
czas pomagała jego żonie na miejscu. Drugi z polecających stwierdził, że
podczas studiów w Rosji generał był starszym grupy, do jego obowiązków
należały kontakty z wykładowcami i oficerami. Z obowiązków tych
wywiązywał się więcej niż chętnie. Sam Warchał zaś stwierdził
w rozmowie, że kontakty miał sporadyczne i nie piastował żadnej funkcji
podczas studiów…
Po przeczytaniu rewelacji o generale w notatce, którą Sztylc sporządził
na tę okoliczność, podpułkownik Pech z miejsca polecił założyć sprawę
operacyjnego rozpoznania. Sztylc zrobił to. A jako że miał złośliwe
poczucie humoru, nadał sprawie kryptonim Pancerny. Materiały były trudne
do skompletowania, czas gonił, bo termin wydania poświadczenia zbliżał
się nieubłaganie, a jedyny świadek współpracy generała z WSW, major
rezerwy Pociecha, powiedział Sztylcowi krótko:
– Za krótki jesteś, synku. A ja chcę doczekać spokojnej śmierci
w swoim fotelu, a nie na żyrandolu.
Po czym pokazał mu drzwi. Tego Sztylc nie mógł wpisać do notatki…
***
Sztylc wszedł na klatkę. Był już chwilę spóźniony, ale bez wstydu.
Wysiadając z pociągu, sprawdził adres, który Małachowska wysłała mu
SMS-em, i trafił bez problemu. Stanął przed drzwiami na drugim piętrze
i zapukał. Wewnątrz coś zaszurało i po chwili dziewczyna otworzyła mu
drzwi.
– Cześć, wejdź. Nie miałeś problemów z trafieniem?
– Cześć, Dagmara – odpowiedział major. Wszedł do małego
przedpokoju, którego sporą część zajmował czerwony górski rower, i podał
jej rękę. – Nie, na luzie. Przepraszam za spóźnienie, ale pociąg się wlókł
niemiłosiernie.
– W porządku. Dzięki, że przyszedłeś. Idź do pokoju, a ja zrobię ci
kawę. Z mlekiem?
– Dzięki, cukier wystarczy.
Mieszkanko było małe, ale dość przytulnie urządzone. Na szafie wisiał
galowy mundur Dagmary, a w całym pokoju walały się gazety i sprzęt do
ćwiczeń. Po chwili weszła, niosąc dwie kawy. Zauważył, że miała
zaczerwienione i podpuchnięte oczy.
– Mów, co się stało – bez ogródek zagadnął Sztylc, siadając na kanapie.
– Mówiłeś, żebym dała znać, jak będę miała problem w jednostce, tak?
– Mhm – mruknął, pijąc gorącą kawę.
– No to mam. I się boję. Dlatego zadzwoniłam – powiedziała
Małachowska, patrząc gdzieś w podłogę.
– Co się dzieje, Dagmara? Na spokojnie, skoro po mnie zadzwoniłaś, to
nie bez powodu. Zgubiłaś broń? Zastrzeliłaś kogoś? O co chodzi? –
dopytywał Radek. Poczuł, że się denerwuje.
– Usłyszałam wczoraj… – zaczęła i zacięła się. Wyraźnie było jej
ciężko. Nie poganiał. – Radek, jeden… kurwa, ja nie jestem dziwką, a ten
chuj potraktował mnie jak dziwkę.
Usta zaczęły jej drżeć. Była bliska płaczu. Sztylc milczał. Nie bardzo
wiedział, co robić.
– Radek, ja nie… nie… nie pójdę z tym chujem do łóżka tylko dlatego,
że jest starszy stopniem…!
Sztylc zmrużył oczy. Tu zaczynało się robić gęsto. Nie wiedział, czy
wstać i ją objąć, czy nie robić nic, żeby jej nie wystraszyć. Zdecydował się
wstać i podsunąć paczkę chusteczek. Podziękowała mu wzrokiem.
– Ktoś cię molestował, Dagmara?
Nic nie odrzekła. Odpowiedzią były łzy, które polały się po jej twarzy.
– Kurwa, który?!
Zaczęła płakać na całego. A Sztylc obiecał sobie, że gnoja, który ją
skrzywdził, ustawi tak, że nurkowanie w latrynie bez pianki uzna za
błogosławieństwo.
– Który kutas, Dagmara? – nacisnął lekko Radek. Nie napastliwie, ale
stanowczo.
– Generał.
Radek na początku nie zrozumiał, więc spróbował się upewnić.
– Który generał? – spytał zdziwiony.
– A ilu ich, kurwa, mamy w jednostce?!
Do majora w końcu dotarło, o kogo chodzi.
– Ja pierdolę… – jęknął. – Hm, przepraszam… – zreflektował się.
– Widzę, że raczej mi nie pomożesz? Dobra, dam sobie radę sama. –
Podniosła na niego czerwone od płaczu oczy, w których zamigotał gniew.
– Poczekaj, Dagmara, spokojnie. Nie powiedziałem, że ci nie pomogę.
Tylko trochę mnie przytkało – odparł Radek. Przypominał sobie wszystko
z teczek Pancernego… i miał spory dylemat. – Dagmara, musisz mi
opowiedzieć wszystko. Dokładnie i szczerze. Jeśli mam ci pomóc, musisz
być szczera, okej?
– Okej – odpowiedziała głuchym głosem.
– Czy ten kutas zrobił ci coś złego?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– To mów. I spokojnie. Ochronię cię, ale muszę wiedzieć co i jak.
Słucham – powiedział.
Podporucznik zrelacjonowała przebieg całej rozmowy z generałem, od
początku do końca.
– Nic między wami nie było? – upewnił się Sztylc.
– Przecież mówię, że nie. – Wysmarkała się w chusteczkę.
Sztylc wstał. Rozejrzał się po maleńkiej kawalerce z aneksem
kuchennym i ciasnym balkonikiem. Miał wrażenie, że choć na zewnątrz
było słonecznie, jemu zrobiło się jakoś ciemno na duszy.
– Muszę chwilę pomyśleć i zapalić. Mogę iść na balkon?
– Pal, możesz nawet tutaj – odpowiedziała dziewczyna płaczliwie.
Podziękował, ale jednak wyszedł. Wiedział, że z tej sytuacji są tylko
dwa wyjścia. Jedno i drugie mu nie pasowało. Usilnie szukał trzeciego.
– Kurwa – zaklął sam do siebie. – I na chuj mi to sumienie…
Coś zaczęło mu kiełkować w głowie, więc sięgnął po drugiego
papierosa. Palił szybko, od czasu do czasu zerkając w stronę siedzącej na
krześle Małachowskiej. Kiedy pstryknął niedopałkiem w stronę ogródków
i wrócił do pokoju, w głowie miał już zarys planu.
– Dagmara, posłuchaj mnie teraz uważnie. Opowiem ci o dwóch
możliwościach. Zacznę od tej, od której jako oficer kontrwywiadu nie
powinienem, okej? Ale musisz się skupić. Nie spodoba ci się to, co
powiem, ale będziemy musieli tak zadziałać. Rozumiesz?
Pokiwała głową. Zauważył, że kiedy palił, ona się trochę uspokoiła.
Nadal była zapuchnięta, ale przynajmniej już nie kapały jej z oczu łzy.
– Widzę to tak. Jutro pojedziesz do jakiegoś sklepu z RTV…
– Jutro jest niedziela – przerwała mu machinalnie.
– Fakt. No to w poniedziałek przed służbą udasz się do sklepu i kupisz
sobie dyktafon. Nauczysz się go obsługiwać tak, żeby nie… – chciał
powiedzieć „nie dać dupy”, ale ugryzł się w język – …żeby działał jak
trzeba. Pójdziesz na spotkanie z Warchałem i go nagrasz.
Otworzyła szeroko oczy, chyba chciała coś powiedzieć, ale Sztylc nie
dopuścił do tego. Mówił coraz szybciej. Im szybciej mówił, tym lepiej
klarował mu się w głowie plan.
– Musisz nagrać to, co mi powiedziałaś. To znaczy: on musi to
powiedzieć, a ty musisz to utrwalić. To, czego on oczekiwał i na jakich
zasadach. Jak zacznie naciskać, to udasz głupią, powiesz, że myślałaś, że
masz go uczyć angielskiego. Pamiętaj, tu nie będzie powtórek ani replayów.
To nie ćwiczenia dywizji na mapie, że można okrętami podwodnymi po
Zalewie Zegrzyńskim pływać i każdą wojnę się wygrywa, no chyba że
kredek zabraknie. Jak nagrasz wszystko – wyjdziesz. Powiesz, że musisz
iść do łazienki, i najzwyczajniej w świecie wrócisz do domu. Przegrasz
dźwięk na trzy płyty, oryginał zostawisz na dyktafonie. Jedną płytę dasz
mnie. Dwie pozostałe zdeponujesz u znajomych. Znajdź takich, którzy nie
są w żaden sposób związani z wojskiem. Rozumiesz?
Chyba zrozumiała, bo pociągnęła jeszcze raz nosem, ale nie oponowała.
Widać Warchał na tyle zaszedł jej za skórę, że nie miała obiekcji przed bądź
co bądź nielegalnym nagrywaniem. To dobrze.
– A jak się na mnie rzuci? – zapytała cicho.
– Nie sądzę, by się rzucił. Raz, że jest prymitywem, ale nie jest głupi.
Dwa: za drzwiami jest adiutant. No, ale na wszelki wypadek ja też będę
w sztabie. Przed wejściem wybierz numer do mnie, zablokuj telefon i się
nie rozłączaj. Jakby co, to w pół minuty będę. Dasz sobie radę?
Podniosła na niego wzrok. Trochę drżały jej usta. Ale w końcu była
żołnierzem, a nie wyfiokowaną panienką z pierwszej lepszej galerii
handlowej. I była wściekła. Nawet teraz, gdy zapłakana i rozdygotana
przypominała karykaturę samej siebie – eleganckiej, inteligentnej oficer –
była twarda. A w jej oczach zaczęły pojawiać się złe błyski. Otarła nos
i wyprostowała się. Spojrzała na siedzącego naprzeciwko oficera WSI.
– Dam, Radek. Nikt mnie tak nie upokorzył jak ten chuj.
– Zuch dziewczyna! – Sztylc uśmiechnął się wilczo.
– A ta druga możliwość, o której wspomniałeś? – spytała przytomnie
dziewczyna.
– Zapomnij o drugiej możliwości – odparł Sztylc. Nie mógł jej przecież
powiedzieć, że prowadzi sprawę o szpiegostwo na generała. I że ta sytuacja
koncertowo wszystko komplikuje. Bo po tym, jak Warchał zostanie
oskarżony o molestowanie, przestanie być generałem, przynajmniej
w czynnej służbie. A wtedy zebranie dowodów na współpracę z obcą
służbą specjalną będzie jeszcze bardziej utrudnione No, chyba że porucznik
Małachowska zgodzi się być generalskim materacem.
***
***
***
***
***
***
Jesień 2006
Warszawa
Te ogromne miasta
I pustka w pociągach,
Ni brzegu tu, ni dna.
Zaczynasz znów od zera,
***
***
***
***
***
Październik 2006
Warszawa – Siedlce
Zaparkowali przy Oczki. Sztylc nie miał już ważnej przepustki, więc
był tu trochę jak zwykły petent. Stanął przed bramą, tak jak za każdym
razem od kilku dni. Dodatkowo była sobota, więc musiał się zameldować
przy wejściu, gdzie zazwyczaj rezydował jakiś smutny matoł z nowej ekipy
ministra.
Sztylc sam widział, jak w zwykłe dni na bramie tworzyła się kolejka
byłych oficerów WSI, którzy cierpliwie czekali na wpuszczenie do nowej
pracy. Wszyscy musieli odbić się na wejściu, a wartownik miał magiczną
listę. Znajdowały się na niej nazwiska wybrańców, których wpuszczał po
okazaniu dokumentu tożsamości. Ochrona bardzo dokładnie sprawdzała,
czy osoba, która chce wejść do miejsca pracy, figuruje na liście, czy nie.
Lista była aktualizowana co dwa dni i tylko minister i jego świta mieli do
niej dostęp. Było to tak żenujące, że niektórzy nie wytrzymywali
i odchodzili sami. W związku z tak dokładnymi „procedurami”, a często po
odstaniu dłuższej chwili, okazywało się, że nowi panowie stwierdzili, iż
dany delikwent nie figuruje już na liście. I wtedy bez jakiekolwiek
informacji, oficer odchodził z kwitkiem. Mógł iść do domu, do ambasady
rosyjskiej, izraelskiej, białoruskiej lub jakiejkolwiek innej. W ten sposób
załatwiono między innymi Szoszona.
Radek kilka dni wcześniej był świadkiem, jak ochraniający dotąd
garnizon w Ciechanowie kapitan odbił się od bramy. Powiedziano mu, że
do momentu przejścia weryfikacji i kwalifikacji do nowej służby „pozostaje
do dyspozycji nowego ministra”. Szymkiewicz, twardy chłop, który
niejedno w życiu widział, miał w oczach łzy. Sztylc nie wiedział, co mu
powiedzieć.
„Wiecie, jak wygląda władza prawych?” – zapytał wtedy Szoszon.
Kiedy nikt nie kwapił się z odpowiedzią, Szymkiewicz oznajmił, zgrzytając
zębami: „Posyłają cię na chuj i mówią, żeby iść w lewo, a ty idziesz, gdzie
chcesz!”.
I odszedł. Radek zapamiętał widok powłóczącego nogami,
przygarbionego Szymkiewicza, który blady z wściekłości znikał za rogiem
ulicy.
Sytuacja, gdyby ktoś Radka pytał, była dość osobliwa. Siedziba
wojskowych służb specjalnych i kolejka do wejścia. Nic, tylko robić zdjęcia
i dokumentować, i mieć ubaw albo dobry materiał dla osób
zainteresowanych. Z mediów… i nie tylko.
Sztylc podszedł do cerbera i zaczął wyjmować dowód. Tego dnia na
bramie dyżurował sierżant z kałachem na plecach, którego Radek nigdy
wcześniej nie widział. Wojak zasalutował i poprosił stojącego przed nim
Sztylca, w cywilnych i niezbyt świeżych ciuchach, o dokument. Radek
cierpliwie go okazał.
– Podpułkownik Sztylc do komandora Jędrzeja Sobolewskiego –
powiedział.
Młody wyprężył się i wymamrotał, że „musi zadzwonić”. Też miał
smętne spojrzenie. Jak większość z nich nie wiedział, czy jutro sam nie
będzie stał w kolejce, bo to jego przepustka nie działa.
Trzy minuty później weszli do wielkiego budynku centrali. Ustalili, że
spotkają się przed nim za pół godziny.
***
***
Jesień–zima 2006
Warszawa – Choczewko – Dolny Śląsk
***
***
Sztylc zajechał pod budynek stajni. Ostatni raz był tu dwa lata temu
i od tamtego czasu sporo się zmieniło. Hotel funkcjonował, a sfatygowana
astra Radka mocno kontrastowała z wystawą nowych – i drogich –
samochodów na parkingu przed wejściem. Widać było, że jest to miejsce
dla ludzi z dużo grubszym niż jego portfelem. Ale rozpoznał stajnię. Ruszył
do środka i pomachał młodemu stajennemu.
– Dzień dobry. Nazywam się Rozwadowski, chciałem się widzieć
z panią Kasią.
– Pan z policji? Przecież wiecie, że Kaśka zniknęła – odparł chłopak.
Sztylc poczuł, że blednie.
– Jak to zniknęła?
– Ano tak. Nikt nie wie, gdzie jest. Powiadomiliśmy was, bo jej rzeczy
zostały tak, jakby wyszła na chwilę. Ale od dwóch dni jej nie ma.
I samochód zostawiła… To co wy tam, nic nie wiecie?
Sztylc nie słuchał. Odwrócił się na pięcie i opuścił stajnię. Zrobiło mu
się zimno i gorąco jednocześnie. Spóźnił się o dwa dni.
– Kurwa… – wyszeptał do siebie. Wiedział, że zawiódł na całej linii, że
dał dupy. I że dziewczynę mogło to kosztować życie.
***
– Zapytam cię jeszcze raz. I radzę ci, zastanów się, zanim odpowiesz:
co powiedziałaś temu człowiekowi? – zaczął zimno Haverkamp. Poprawił
swój zielony gumowy kombinezon, który nieco się przekrzywił.
– Już mówiłam… – zaskomlała przywiązana do haka w suficie
dziewczyna. Po wyciągniętych wysoko nad głową rękach spływała krew.
– Powtórz – powiedział beznamiętnie oprawca.
– Już mówiłam… – wymamrotała przez rozbite usta. – Proszę… nie
zabijaj mnie… Nikomu nic nie powiem, tylko mnie wypuść! Błagam… –
jęczała zmaltretowana. Stała na palcach stóp, ledwo dotykając nimi
podłogi. Wygięte w łuk ciało było całe naprężone. Od prawie dwóch dni
Haverkamp torturował ją w ceglanej piwnicy bez okien. Miała wykręcone
barki, jedno oko całkowicie zapuchnięte i zasklepione krwią. Wybił jej
kilka zębów i zdarł dwa paznokcie. Oddychając, czuła ból z prawej strony,
gdzie miała połamane żebra. Pręt, którym ją okładał, leżał teraz na
metalowym stole obok.
– Jeszcze raz. Spójrz na to zdjęcie. Kto to jest? – Niemiec przystawił jej
niewyraźną fotografię Sztylca przed jeszcze otwarte oko.
– Mówiłam ci, że znam jego imię. Nazywa się Radek i jest z jakiejś
wojskowej służby. Szukał mojego byłego męża. To wszystko, co o nim
wiem… proszę, błagam, wypuść mnie. To boli… proszę…
Haverkamp odwrócił się bez słowa i wyszedł z pomieszczenia,
zamykając za sobą ciężkie stalowe drzwi. Wspiął się wąską klatką
schodową na górę, gdzie otworzył kolejne kute drzwi. Pokonał jeszcze
jedno piętro podziemnej kondygnacji i w końcu znalazł się we właściwej
piwnicy. Odkręcił kran i wodą z węża zmył z kombinezonu krew. Woda
spłynęła do kratki. Potem zdjął kombinezon i ubrał się w sfatygowane
sztruksowe spodnie i sweter. Wyszedł z piwnicy do przestronnej kuchni,
a następnie do salonu, gdzie ciszę burzył włączony telewizor. Siedział przed
nim starszy, siwowłosy mężczyzna.
– I co? – zapytał bez wstępów. – Ta suka coś powiedziała?
– Wszystko, co wie, a wie niewiele. Nie ma możliwości, by kłamała –
odparł Niemiec. Siwowłosy Polak łyknął kawy. Wpatrywał się
w wiadomości. Przez chwilę panowała cisza.
– Usuń ją – powiedział Wielgosz, nie odwracając wzroku od telewizora.
– Mamy tylko zdjęcie i imię.
– Peter, mamy już wszystko. Ja wiem, kto jest na tym zdjęciu –
oznajmił Wielgosz.
Kiedy wydawał wyrok śmierci na byłą synową, nie drgnęła mu nawet
powieka. Chłonął spływające z odbiornika słowa kogoś z plejady obecnie
rządzących. Haverkamp wiedział, że to wiceminister Ryszewski – szef
kontrwywiadu. Wiedział też, że pracuje on dla Wielgosza.
– Zabij ją, a potem masz tu ściągnąć pana Radka. Dane personalne
znajdziesz w kopercie na stoliku, wraz z gotówką. Żadnych kart
kredytowych, jak zwykle.
– Ile mam czasu? – spytał były kagiebista, zręcznie zabierając kopertę
ze stołu.
– Niewiele – odpowiedział krótko Wielgosz, co wystarczyło
niemieckiemu zabójcy, by uświadomić sobie, że czas ich goni i nie
powinien igrać z cierpliwością Polaka. Ten człowiek nie ma ochrony, ale
należy uważać. Jest wyszkolony. To były oficer Wojskowych Służb
Informacyjnych.
– To może go lepiej od razu zdejmę? Szarpanie się z nim może różnie
się skończyć – zaproponował Niemiec.
– Tylko jeśli nie będzie innego wyboru.
Thomas potrzebował takiej odpowiedzi. Nie zamierzał konfrontować
się z dużo młodszym żołnierzem. Był w dobrej formie i cały czas dbał
o organizm, ale miał też swoje lata. Postanowił po prostu zabić Sztylca.
Wielgosz chyba czytał w jego myślach. Wstał z kanapy, wziął do ręki
elegancką skórzaną aktówkę.
– Zrozumiałeś? TYLKO w ostateczności. Jeśli ci się uda, to masz go tu
przywieźć i dać mi znać. Ja się nim zajmę. Tymczasem wracam do
Warszawy. Jutro mam kilka spotkań i muszę tam być. Łączność jak zwykle,
po internecie. Aha, i pamiętaj: kiedy skończysz z tą kurwą na dole,
skontaktujesz się z naszymi kolegami ze Szwajcarii. Powiedz, żeby zaczęli
przygotowywać się do aukcji. Jak dobrze pójdzie, to będziemy mieli kilka
świeżych teczek do licytacji.
– A ten minister nie zerwie się ze smyczy? Wygląda na nawiedzonego –
zainteresował się nagle Haverkamp.
– Albo się starzejesz, albo żartujesz, Peter? Już ty się o to nie martw.
Żelki haribo są twardsze niż ta gnida. On da nam wszystko, czego
będziemy potrzebować. Zacząłby płakać ze strachu, gdyby zobaczył mnie
z otwieraczem do konserw w ręku. Ale trzeba będzie uszczknąć kawałek
tego tortu, nim wyślemy go na wschód. A teraz, po rozwiązaniu WSI,
będzie można się w końcu dobrać do zbrojeniówki. Gdy mamy swojego
człowieka, będzie można się dogadać z Jankesami w sprawach zakupów
sprzętu. I to tak, żeby nam odpalili działkę za umożliwienie tego interesu,
do którego się aż ślinią. – Wielgosz się zaśmiał. Brzmiało to tak, jakby
hiena miała zapalenie płuc.
– A służby się nie zorientują? Przecież mają jeszcze cywilny
kontrwywiad – nie ustępował zakonnik.
– Kilka lat temu wykończyliśmy komendanta głównego policji w tym
kraju i ktoś się zorientował? Nie! Posłuchaj, Peter, sam latami budowałeś
swoją instytucję, więc wiesz doskonale, że nikt nam tu teraz nie podskoczy.
Z Bogiem, honorem i ojczyzną na ustach można tu teraz wszystko. Tak, jak
to nasi koledzy sobie wymyślili. Najciemniej pod latarnią.
– W życiu bym nie pomyślał, że można tak ogłupić naród, wmawiając
mu, że jego własne służby to zdrajcy.
– I wystarczyło do tego kilku chciwych księży i narodowców. A już to,
jak nasi przyjaciele rękami mafii robią interesy z Jankesami, to mistrzostwo
świata. Pieniądz musi krążyć, a starzy towarzysze nie chcą zdychać za
marną emeryturę pod Moskwą, jeśli mogą ten czas spędzić na Lazurowym
Wybrzeżu. I ja ich w tym rozumiem. A że przy okazji technologię ściągną
do Moskwy? Tym lepiej – odparł Józef Wielgosz.
– Nie chcesz jej przed wyjazdem sam przepytać? – odezwał się
pozornie niewinnie Haverkamp. Doskonale kojarzył upodobania Wielgosza.
Co prawda, ta dziewczyna na dole była lekko poobijana, ale znał swojego
przełożonego na tyle, by wiedzieć, że nie jest w tym względzie wybredny.
Staremu zapaliły się w oczach ognie. Szybko się jednak opanował.
– Nie mam czasu… a szkoda. Już ci mówiłem, zabij ją. Najlepiej
jeszcze dzisiaj – odpowiedział zimno były teść kobiety, która dogorywała
w piwnicy.
– Załatwione – odrzekł Haverkamp. On sam nie przepadał za
kobietami.
– No, to tyle – podsumował Wielgosz i skierował się do drzwi.
Kiedy wyszedł, zakonnik westchnął ciężko, włączył wodę na kawę
i sięgnął do szuflady. Wyciągnął z niej pistolet. Gdy woda się zagotowała,
zaparzył kawę, posłodził ją i wypił kilka łyków. Po czym sprawdził broń
i ruszył w stronę piwnicy.
1. Ogólna nazwa działających od 1989 roku przy MSWiA komisji rozpatrujących
sprawy zwrotu Kościołom i innym związkom wyznaniowym majątku, tzw. dóbr martwej
ręki, przejętego przez Skarb Państwa w okresie PRL. [wróć]
VII
Inspektorat Wschód
***
***
***
W ciągu kilku dni okazało się, że Radek miał rację. Sznycel tylko
z wyglądu był poczciwym głupkiem. Z charakteru tymczasem był cwany
i bezczelny. Zaczął od roszczeń, że nie ma gdzie spać, bo internat
wojskowy jest dla żołnierzy. Trzy dni trwała kopanina Sztylca z zarządem,
aż przyszło zezwolenie od dyrektora na mieszkanie w tajnym lokalu
operacyjnym dla młodego stażem funkcjonariusza. Dla Radka było to
przegięcie pały.
Całości dopełnił pewien epizod – Sztylc zastał Sieńkowskiego, jak
podsłuchiwał pod drzwiami kancelarii Wilczyńskiego, gdzie akurat zebrały
się niedobitki byłych WSI. Bezpieka SKW wysłała zawodowca. Było
pewne, że ten chłopek-roztropek jest skazany na sukces. Dodatkowo
okazało się, iż Sieńkowski, nim trafił do inspektoratu, został oficerem po
miesięcznym kursie w Centrali SKW. Sztylc nawet nie mógł sobie
wyobrazić, do czego mógłby się posunąć ten niesłychanie zdolny
funkcjonariusz, by wspinać się po drabinie kariery. Widać na studiach wiele
go nauczyli, niekoniecznie o ochronie środowiska, bo takie studia zaoczne
miał skończone nowy as SKW…
***
Cóż jednak było robić – rozkaz był rozkazem i Sztylc musiał obu
delegować na kurs. Wilczyński i Sieńkowski pojechali więc do Wilgi. Przez
ten czas w inspektoracie niewiele się działo, więc Radek postanowił udać
się do Siedlec. Sam właściwie nie wiedział po co, ale pić już nie mógł, bo
wrzody dawały mu w kość, roboty nie było, uznał zatem, że zostawi
poletko na weekend pod opieką Ponurego, który też zresztą nudził się jak
mops.
W Siedlcach był ostatnio chyba jakoś na początku stycznia. Doszedł do
wniosku, że chwila oddechu od inspektoratu dobrze mu zrobi. Dwie i pół
godziny drogi do domu poświęcił na rozmyślanie o bezsensie, w którym
tkwił, i ponurym absurdzie tego, co teraz nazywało się Służbą
Kontrwywiadu Wojskowego.
Kiedy dojechał pod blok, najpierw z przyzwyczajenia sprawdził, czy
w mieszkaniu przypadkiem nie pali się światło. Ponieważ w oknach było
ciemno, ruszył na górę. Idąc po schodach, zastanawiał się, po cholerę
właściwie przyjechał do Siedlec. Przekonywał sam siebie, że musi
pozabierać z domu ciuchy i trochę książek, bo lokalna biblioteka
garnizonowa zaopatrzona była raczej marnie, ale sam wiedział, że miał po
prostu dość inspektoratu, marazmu „pracy” i picia z Ponurym. Do Siedlec
dotarł w nastroju mocno średnim, ale kiedy przestępował próg ciemnego
i mrocznego mieszkania, odruchowo spojrzał na zapałkę, którą wciąż kładł
pod drzwiami.
Obie połówki leżały inaczej, niż zostawił przed wyjazdem.
Radek sięgnął po broń, a gdy już miał ją w dłoni, uświadomił sobie
bezsens tego działania. Zapalił światło w korytarzyku, wiedząc, że popełnia
błąd, ale gdyby coś miało się stać, to już by się stało. „Tracisz czujność,
kutasie” – zbeształ się w myślach. Zastanawiał się, kto go odwiedził. Czy
był to Wielgosz czy bezpieka, czy może w końcu Białorusini? Gdyby to był
Wielgosz i jego ekipa, to mógłby nawet nie wejść do klatki. Wewnętrzni?
Nie zdziwiłby się, bo tym łajzom nie wierzył za grosz. Ale to się nie
trzymało kupy, bo przecież wiedzieli, że większość czasu spędza
w inspektoracie, a w Siedlcach bywa od wielkiego dzwonu – tak jak dzisiaj.
Nie mogli być tak głupi, by myśleć, że chowa tajne kwity we własnym
mieszkaniu… chociaż nie postawiłby na to dwustu złotych w zakładzie.
Myśli przelatywały Sztylcowi przez głowę z prędkością podchorążego ze
Zmechu opuszczającego jednostkę na ostatni pociąg do Lublina.
Wszedł do mieszkania i zamknął drzwi. Im bardziej intensywnie
myślał, tym bardziej składało mu się w całość, że to robota Korowina i jego
kumpli znad Niemna i Prypeci. Ale w tym przypadku sytuacja była
podobna do opcji z wewnętrznym. Czego mogliby u niego szukać?
Manierki z czerwoną gwiazdą, którą kilka lat temu dostał od Białorusina?
Bez sensu. Nie wiedział, co o tym myśleć. Po raz kolejny w życiu
podpułkownik Radosław Sztylc z byłych WSI nie wiedział, kto na niego
dybie i dlaczego. Po chwili jednak uznał, że jest mu wszystko jedno.
Przyrządził sobie kolację z tego, co kupił w sklepie pod blokiem, wziął
kąpiel i poszedł spać. Zanim zasnął, sprawdził, czy pistolet leży w zasięgu
ręki. A po pięciu minutach chrapał.
***
***
Otworzył drzwi i zachwiał się lekko. Ból zatętnił w ciele, ale zacisnął
zęby. Odwrócił się i rzucił okiem na długi korytarz, zakończony schodami
prowadzącymi w dół. Zza nieco brudnawej szyby nad nimi wpadało
pierwsze poranne słońce. Obolały Czarny skrzywił się, ale nagle nie
wiedzieć czemu poczuł, że ma ochotę spojrzeć na świt. Nie spał najlepiej.
Budził się w nocy, a wdzierające się promienie słońca przyciągały jego
uwagę. Dochodziła piąta rano. Dom był cichy. Czarny ruszył w stronę okna,
gdy usłyszał skrzypienie drzwi za plecami. Obejrzał się, uważając, by nie
urazić zanadto pozszywanych krzywo ran i cięć.
Tamar wyglądała przez drzwi dość niepewnie. Czarny zauważył, że
miała podpuchnięte oczy i była nieco poczochrana. Nie wyglądała najlepiej,
więc Czarny zerknął na okno, do którego nie zdążył podejść, cicho
westchnął i ruszył w jej stronę.
– Cześć – rzucił pogodnie i nawet spróbował się uśmiechnąć.
– Hej – odpowiedziała dość niepewnie.
– Czemu nie śpisz?
– Jakoś tak… nie mogę. A ty?
– Wszystko mnie boli – odpowiedział Czarny zgodnie z prawdą.
Popatrzyła mu w oczy i ledwo zauważalnie kiwnęła głową. Na
policzkach miała ślady… Wyciągnęła do niego rękę.
– Marcin… – zaczęła i równie szybko urwała. Nie powiedział nic.
Wziął ją za rękę bez słowa, objął lekko.
– Znowu miałaś koszmary?
Milczała. Nie patrzyła na niego.
– Tamar?
Podniosła niechętnie wzrok. Nadal nic nie mówiła. Nagle poczuł, że
pomimo całego tego gówna z wczoraj bardzo chciałby ją przytulić. I zrobił
to, głaszcząc ją po plecach.
Spojrzała w głąb swojego pokoju.
– Zostaniesz ze mną?
Zaskoczyła go. Co prawda, nie raz i nie dwa zostawał u niej w Tbilisi,
ale teraz byli w domu jej krewnego. Chyba dostrzegła niepewność w jego
spojrzeniu, bo pierwszy raz zagościło na jej twarzy coś w rodzaju
uśmiechu.
– Nie martw się, Giorgi nie jest twardogłowy. A poza tym… jestem
jego jedyną bratanicą.
Nie dał się długo prosić.
Obudzili się dobrze po ósmej. Wzięli prysznic i zeszli na dół na
śniadanie, gdzie już czekał na nich Giorgi.
Posiłek był wystawny. Marcin, wyspany i zrelaksowany przyjemnym
seksem, poczuł, że jest głodny jak kaukaski wilk. Hojnie nałożył sobie
pysznej mcvadi i zagryzł znakomitym chaczapuri z jajkiem i tłustym serem.
Do tego szczodrze nalał sobie wina domowej produkcji, które zachwalał
Giorgi. Widać było, że stary, choć przez lata nieco zdziczał, jest rozmówcą
inteligentnym i taktownym. „No, w końcu w GRU nie szkolili idiotów” –
pomyślał lekko złośliwie Marcin. Zagadywał jego i Tamar, taktownie
omijając wydarzenia z Kapiloni. Rozmawiali niezobowiązująco. O Gruzji,
jedzeniu, urokach życia z dala od wielkiego miasta. Gdyby Czarny kilka
godzin wcześniej nie miał na twarzy strzępów kości i mózgu człowieka,
który chciał go zabić, to czułby się jak w pieprzonym przewodniku dla
turystów. Wrażenie psuła kabura zawieszona na piersi Giorgiego. I kilku
kręcących się po podwórzu brodatych drabów z kałasznikowami, których
widział przez okna.
Dopiero przy słodkiej pelamuszi, czyli czymś w rodzaju galaretki czy
budyniu z orzechami włoskimi na wierzchu, Giorgi zdecydował się wydać
z siebie więcej niż rozkoszne popierdywanie o urokach życia na gruzińskiej
prowincji.
– Powiedz mi, Polak, co się stało… twoim zdaniem? – zapytał,
dolewając sobie wina.
Marcin przełknął ostatni kęs dziwnego, choć smacznego deseru i otarł
usta. „Zaczyna się” – pomyślał.
– A możemy mówić po polsku? Pan zna przecież ten język –
powiedział, patrząc staremu prosto w oczy. Pół-Czeczen zmarszczył brew,
łypnął na niego nieprzyjaźnie, ale opanował się. I nawet uśmiechnął.
– Sprytny jesteś, Polak. Udałeś mi się – odezwał się naprawdę dobrą
polszczyzną. Czarny znał z czasów służby zasadniczej swoich rodaków,
którzy mówili z gorszym akcentem. Skłonił się lekko. Na tyle, na ile
pozwalały mu zszycia i obolała szyja.
– Myślę, że ma pan wielu wrogów, panie Giorgi. Bo nie sądzę, żeby ci
trzej z wczoraj przyszli poskarżyć się na chaczapuri pana Szoty. Niech mu
ziemia lekką będzie. – Ostatnie zdanie wypowiedział poważnym tonem
i przeżegnał się nawet dla lepszego efektu.
– Może. A może nie – odparł przeciągle Giorgi i zmrużył oczy. Czarny
chciał coś dodać, ale uznał, że stary jeszcze nie skończył, więc przezornie
milczał. Słusznie.
– Szota był moim przyjacielem. I wspólnikiem. Znaliśmy się długo.
Pomógł nam wczoraj. Zapłacił za to życiem… – urwał nagle i zamilkł. Na
dość długo, by Czarny zaczął się obawiać, że Giorgi już się nie odezwie.
Ale ten przemówił. Tym razem ze złością.
– Do wczoraj wszystko było dobrze. A co się zdarzyło wczoraj, panie
Polak?
– Wczoraj się spotkaliśmy, panie Giorgi.
– No właśnie. Zostaliśmy napadnięci. Na moim terenie zginął mój
przyjaciel. A TY żyjesz, Polak. I co mam o tym myśleć, co? Co TY byś
sobie myślał na moim miejscu?
Czarny spodziewał się takiej rozmowy.
– To samo, co pan myśli teraz, panie Giorgi. Że to ustawka.
– Co?
– Że to pułapka.
Milczenie starego było aż nadto wymowne, więc Czarny mówił dalej.
Spokojnie, starając się nie okazywać buzującej w nim adrenaliny. Od tej
rozmowy zależało wiele. Być może także jego życie.
– Gdyby to była pułapka, to nie zszywałby mnie w nocy ten pański
zbój, panie Giorgi. No i nie przyjechałbym tu z pana bratanicą.
Stary sięgnął po kieliszek wina. Zapewne zupełnym przypadkiem tak,
aby kabura była bliżej, w zasięgu jego ręki. Łyknął, milczał. Milczała także
Tamar. Czuła unoszące się nad stołem napięcie.
– Panie Giorgi, wiem, kim pan jest. Jeśli myśli pan, że pana
wystawiłem, to przecież mógł pan wczoraj nad ciałem swojego kolegi
walnąć mi w łeb z tego makarowa, którego ma pan pod pachą. Ale żyję.
Obaj żyjemy.
– Punkt dla ciebie, Polak.
– Zresztą niech pan zapyta tego goryla, którego wczoraj przywieźliście
w bagażniku. O ile jeszcze żyje.
– A myślisz, Polak, że gdybym go nie wypytał, to siedziałbyś tu ze
mną, a ja pozwoliłbym ci spędzić noc z moją bratanicą?
Kątem oka Czarny zauważył, jak Tamar rumieni się i dławi kawałkiem
chaczapuri.
– Wujku… – wydukała.
– Milcz! – warknął stary, a ona pokornie zamknęła buzię. Ale Czarny
dostrzegł w jej oku błysk gniewu.
– On przyjechał ze mną, wujku! – powiedziała spokojnym, ale
stanowczym tonem. – Uratował życie tobie i mnie. Ja go znam nie od
wczoraj!
Stary żachnął się, nic nie powiedział. Czarny też się nie odzywał. Ale
postanowił to zmienić.
– Co z tym, którego przywieźliście z Telawi? – zapytał.
Giorgi błysnął niebezpiecznie oczami. Opanował się.
– Masz rację. Porozmawialiśmy sobie trochę w nocy.
Stary uśmiechnął się w końcu szeroko. Tak, że Polak zobaczył w jego
ustach błysk złota. Marcin uniósł brew. Po chwili dramatycznej ciszy Giorgi
odezwał się ponownie.
– Niestety, tak się złożyło, że skłułeś go jak świniaka i się wykrwawił.
Ale zanim to zrobił… porozmawialiśmy sobie. I wiesz co?
Marcinowi zrobiło się gorąco. Bo nagle zdał sobie sprawę, że zna
odpowiedź. Że wie, po co przybyli do Kapiloni czeczeńscy zabójcy. Poczuł,
że w ustach robi mu się sucho. Zacisnął dłonie w pięści.
– Tak, Polak, widzę, że już wiesz. Dobrze myślisz, oni przyszli po
ciebie! A ja chcę wiedzieć, dla kogo jesteś taki ważny, że omal nie
straciłem przez ciebie głowy!
***
***
O Panie,
Mą ziemię znów okryły mgły,
Wojna puka znów do mych drzwi
W ten czas, gdy brata zdradza brat.
O Panie!
Gdy jasną drogą jest dżihad! 3
Nie wiedział, kto krzyczy do niego po polsku, żeby nie zasypiał. Nie
bał się. Kiedy nadludzkim wysiłkiem woli otworzył jedno oko, zobaczył
nad sobą twarz Tamar, która coś do niego mówiła.
Nie rozumiał.
Nie słyszał.
Nie czuł.
W końcu zamknął oczy i spokojnie ruszył na spotkanie otaczającego go
mroku. Cichego i chłodnego. Tak jak tylko ciche i chłodne potrafią być
noce na wschodzie Gruzji. U stóp przedwiecznego Kaukazu, który stał się
domem i grobem dla bohaterów i nikczemników bez imion. Tych, o których
zapomniał czas, los i świat.
1. Gruziński alkohol produkowany z wytłoków winogronowych. Napój zawiera 40–
50% (czasami do 60%) alkoholu. [wróć]
2. Pocisk odłamkowy. [wróć]
3. Timur Mucurajew, Jeruzalem (Иерусалим). Przekład własny. [wróć]
IX
Dyski
***
***
***
Sierpień 2007
Podlasie – Dolny Śląsk – Warszawa
***
Siedzieli przy stole w barze Rusinka przy litrowym bolsie, którego były
podkomendny Sztylca momentalnie ściągnął z półki barowej. Pili pod
smażoną kiełbasę, którą przygotowała na zapleczu zezowata barmanka,
zanim Rusinek kazał jej iść do domu i zamknął knajpę. Radek wysłuchał
długiej opowieści o misji w Iraku, o żonie kurwie i ponaddwuletnim
pobycie byłego plutonowego w Irlandii. To był brakujący moment historii
tego dryblasa. Ostatnie, co Sztylc pamiętał, było to, jak uratował dawnego
podwładnego przed więzieniem za naruszenie nietykalności cielesnej
pewnego żandarma.
Życiorys Rusinka był pokręcony jak dwa metry drutu w kieszeni
spodni. Los związał go ze Sztylcem kilka lat wcześniej, podczas jednego ze
zgrupowań poligonowych w Orzyszu. Wtedy to Radek po raz pierwszy
spotkał ludzi z WSI, by potem samemu wejść do firmy. Rusinek ciągnął się
za nim jak giez za krową. Ale w końcu się ustatkował. Przestał być stałym
gościem Czarnego Pająka, czyli pewnej mordowni z burdelem pod
Orzyszem, a nawet w końcu się ożenił i został adiutantem dowódcy
w Siedlcach. Z czasem zrobił kurs instruktora defendo, a w końcu trafił do
Iraku. Pech chciał, że kiedy on bronił „województwa irackiego” przed
wkurwionymi sadrystami, jego żona, najwyraźniej znudzona czekaniem na
męża wojaka, szybko zakręciła się dookoła innego, z większym kalibrem.
Zgubił ich romantyzm Rusinka. Dosyć prostolinijny plutonowy postanowił
pewnego razu po powrocie do kraju zrobić żonie niespodziankę. Zamienił
się cichaczem na kolejkę w kancelarii dowódcy, kupił kwiaty i rozanielony
wrócił do domu. Jakież było jego zdumienie, gdy zastał we własnym łóżku,
z własną ślubną małżonką kogoś, kogo absolutnie nie powinno tam być,
czyli pewnego sierżanta sztabowego Żandarmerii Wojskowej. Ironią losu
było to, że tak samo jak niefortunny małżonek, żandarm był na służbie.
A raczej być powinien, bo – podobnie jak Rusinek – wyszedł na krótką
lewiznę. Na nic zdały się zapewnienia, że to w zasadzie pomyłka i nie ma
o co kruszyć kopii. Rusinek – jak stwierdził później lekarz garnizonowy –
skruszył sierżantowi nie tylko cztery zęby (w tym trzy przednie), ale
również dwa żebra i kość promieniową. I to był jego koniec w armii. Tylko
dzięki Sztylcowi nie skończyło się na więzieniu, ale z wojska plutonowy
wyleciał.
Radek nie pamiętał już nazwiska mecenasa, którego znalazł Rusinkowi.
Kojarzył, że było dwuczłonowe, a sam adwokat zdawał się uosobieniem
godności, nobliwości, solidności i pełzającego poczucia humoru. Nosił się
elegancko, miał słabość do zegarków i kobiet. Widząc prawnika po raz
pierwszy, Sztylc poczuł niemal aromat drogich cygar, jeszcze droższej
whisky i czegoś, co budziło skojarzenie z charakterystyczną wonią
hebanowych mebli w angielskim klubie dla panów z przełomu wieków.
Jakież było zatem zdumienie Sztylca, kiedy ten goguś, jak go początkowo
nazywał, wpadł jak pocisk tomahawk – z falującym malowniczo,
kaszmirowym szalem – do biura wojskowej prokurator w stopniu
pułkownika i zapowiedział, że „być może Rusinek z armii wyleci, ale ten
cudzożonojebca będzie następny”. Co więcej wydarzyło się w gabinecie,
Radek nie wiedział, bo został z niego wyproszony, ale po czterdziestu
minutach podejrzanie głośnych wrzasków mecenas wyszedł z gabinetu
z uśmiechem godnym Steviego Wondera. Chwilę po nim opuściła
pomieszczenie równie uśmiechnięta prokurator w stopniu pułkownika.
Radek przysiągłby, że miała nieco poczochraną fryzurę i krzywo zapiętą
mundurową kurtkę… ale uznał, że nie będzie się gapił. Tym bardziej że
jeszcze tego samego dnia wyszedł z aresztu Rusinek. Żandarm – amator
cudzych jabłek – trafił zaś do Hrubieszowa i słuch po nim zaginął. Ale był
to koniec plutonowego Rusinka w Siłach Zbrojnych RP.
Nie mając co ze sobą zrobić, niefortunny były już wojskowy wyjechał
na dwa z okładem lata do Irlandii, gdzie nauczył się kowalstwa. A teraz
topił ciężko zarobione za wodą pieniądze w barze na podlasko-
mazowieckim zadupiu.
– Otworzyłem też, kurwa jego mać, warsztat kowalski, panie
pułkowniku. Czego przykładem jest to – powiedział mocno już pijany
Rusinek, potrząsając siekierą.
– Czyli niesiesz kaganek postępu na wschód – filozoficznie odparł
Sztylc, też mający już nieźle w czubie. Rusinek nie wiedział, czy starszy
oficer drwi, czy mówi poważnie.
– Siedziałem w tej Irlandii, to nauczyłem się trocheeeeeep! – czknął
potężnie.
Sztylc spojrzał na topór.
– Normalnie Nikifor kowalstwa artystycznego – dodał z cieniem
drwiny w głosie.
– Że kto? – spytał były plutonowy i nie czekając na odpowiedź,
kontynuował: – Chciałem tu kuć bramy, ogrodzenia. My się lubimy teraz
grodzić, to, kurwa, myślałem, że będę miał zbyt, ale oni, kurwa, wolą
tandetę jakąś hurtową z OBI i betonowe płoty. I kurwa, krasnale z gipsu.
Rozumie pan to, kurwa? Kra-sna-le! – perorował oburzony były plutonowy.
– Że się lubią grodzić, to akurat wiem – powiedział Sztylc, bardziej
chyba do siebie niż do Rusinka. – Tę siekierę to wykułeś sam?
– To nie siekiera, tylko labrys! Topór z podwójnym ostrzem – wyjaśnił
Rusinek dumny ze swojego dzieła. I jął przekonywać Sztylca, że
„z mieczem też da sobie radę”.
– A co, w służbach po zmianie władzy nowy typ uzbrojenia wchodzi? –
zapytał zgryźliwie Radek. Miał w dupie topór i umiejętności kowalskie
plutonowego. Przyjechał do Rusinka, bo ten był instruktorem wojskowym
defendo, nie bał się użyć pięści, a także nie pękał na dźwięk strzałów.
Sztylc potrzebował kogoś takiego jak jego były kapral: sprawnego fizycznie
draba z przeszkoleniem wojskowym. I niekoniecznie cierpiącego na
nadmiar gotówki.
Musiał to jakoś powiedzieć plutonowemu. Tylko jak?
– Rusinek? – zaczął w końcu.
– …i wtedy ja mu te zęby… hę? Co? – odparł były żołnierz.
– Bidnie jest, co, Rusinek?
Plutonowy potarł frasobliwie czoło. Milczał długi czas i wpatrzył się
w swoje buty, jakby w nich szukał odpowiedzi.
– Ano… Widział pan bar. Widział pan, kto tu przychodzi. No nie ma
szału.
– Bo może miałbym dla ciebie coś. Sam mi mówiłeś, że masz dług
wdzięczności.
– I to nie jeden, panie pułkowniku. Dwa razy mi pan dupę ratował, a ja
długi spłacam – odparł plutonowy, ale minę miał dość niepewną.
– Ale, Rusinek, ja nie przychodzę do ciebie jako oficer i podpułkownik.
Ja tu jestem prywatnie. Wiesz, ja teraz podobno jestem bandyta, to
i z bandycką ofertą przychodzę.
Plutonowy przełknął ślinę. Zamilkł i sposępniał. Milczał za długo jak
na gust Sztylca, ten postanowił więc docisnąć pedał.
– Pamiętasz Orzysz?
– Powiedziałem, panie pułkowniku, że długi spłacam – odpowiedział
poważnym tonem Rusinek.
– Dopadłem tego chuja, który to wtedy zrobił. Ale on nie był sam.
Odpowiedziała mu cisza, więc Radek mówił dalej:
– Został jeszcze jeden skurwysyn do wyjęcia, Rusinek. No, dwóch.
I muszę ich wyjaśnić. Bo inaczej oni wyjaśnią mnie. Czysto. Bez zbędnych
pytań i odpowiedzi. Ale sam sobie nie poradzę.
Cisza.
– Zastanów się – mówił dalej Radża. – To są zabójcy. To gnidy, które
służą takim samym gnidom jak ci tam… – Wykonał głową gest w stronę
telewizora, który akurat pokazywał jakieś obrazki z obrad Sejmu. – Te
gnidy na górze kryją inne gnidy. Takie gnidy, które przehandlowały armię,
służbę i kraj. Chuj wie komu, Rusinek. Teraz zniknęła dziewczyna –
mięśnie na szczękach zadrgały mu, gdy przypomniał sobie Katarzynę –
a oni chcieli dopaść także mnie. Ledwo łeb uniosłem. Rusinek, to są zwykli
zabójcy. Nikt po nich nie będzie płakał. Chcę zrobić z nimi porządek, tak po
prostu. Ale nie sam. Sam nie dam rady. Dlatego przyszedłem do ciebie.
Rusinek wpatrywał się w stół. Wiele na nim nie było. Opróżniona
niemal do końca butelka wódki, trochę smażonej z cebulą kiełbasy drugiej
świeżości. Takiej samej jak całe zafajdane życie plutonowego, który
najwyraźniej był na etapie wewnętrznych rozterek. Znowu potarł czoło.
Sztylc czekał cierpliwie.
– A czego potrzeba, panie pułkowniku? – zapytał w końcu cichym
głosem plutonowy.
– Trzeba by pojechać na Dolny Śląsk. Pojedziemy tam razem. Ja się
zajmę wszystkim. Ty będziesz pilnował moich pleców. Nie obiecuję, że
tylko pleców.
– A myśli pan, że trzeba będzie…?
– Będzie – odpowiedział natychmiast krótko Sztylc.
Rusinek znowu zamilkł. Ponownie potarł czoło wielką dłonią.
– A na ile by trzeba jechać?
– Dzień, dwa. Nie dłużej. Pojedziemy, załatwimy sprawę, wrócimy.
Będziemy mieli wsparcie od Jankesów, to oni mają przejąć główny ciężar
tego wyjazdu. – Sztylc próbował nieporadnie i bez przekonania wskazać
jakieś plusy.
– Yhy. Jak w Iraku mieliśmy mieć wsparcie od Jankesów i tylko patrole
robić, to potem, kurwa, mi magazynków z amunicją brakowało…
Rusinek sięgnął po papierosy. Zapalił, zamyślił się. Trawił słowa
Sztylca. Chwilę to trwało. W końcu, po dłuższej chwili ciszy, zgasił peta
w wypełnionej kiepami puszce po orzechach.
– To mówi pan, że Amerykanie zajmą się robotą, a my tylko wsparcie?
To była najtrudniejsza część rozmowy. Sztylc wziął głęboki wdech.
– Rusinek… nie obiecam ci, że nie zdarzy się nic nieprzewidzianego.
Wiesz, jaka jest ta robota. Ale mogę ci obiecać, że nie wpakuję cię
w gówno. A jak to wszystko się skończy… to obiecuję, że pomogę ci wyjść
z tego finansowego szamba. Trochę mi się gotówki odłożyło, bo wydawać
nie miałem kiedy i na co. Więc ty sobie założysz kebab. Dobry polski
kebab, w którym będzie się stołował każdy „patriota” – Sztylc skrzywił się
tak, by Rusinek miał pewność, że to ironia – w koszulce z orłem w tej
zasranej dziurze.
Tym razem obu przyszło dłużej pomilczeć. Radek wyciągnął rękę po
paczkę marlboro i zapalniczkę leżące na stole. W końcu uznał, że nie chce
mu się dłużej siedzieć w ciszy i gapić na drągowatego plutonowego, który
z kolei wpatrywał się w ciemność za oknem baru. Sztylc skupił uwagę na
ekranie telewizora. Właśnie jakiś poseł z orzełkiem w klapie mówił
o sprawiedliwości, która w końcu jest wprowadzana w Polsce. Rusinek
podrapał się w potylicę. Wrzucił do ust kawałek kiełbasy. W końcu
westchnął i sięgnął po wódkę.
– Dwa, góra trzy dni, a potem kebab? – zapytał w końcu, polewając do
pustych kieliszków.
Sztylc przeniósł wzrok z ekranu na plutonowego i wypuścił kłąb dymu
z ust, czując, jak wraz z dymem ulatuje z niego napięcie. Po czym
uśmiechnął się i wyciągnął do Rusinka rękę.
– Tak. Taki prawdziwy polski kebab – odpowiedział z uśmiechem
Sztylc.
***
***
***
Nie wierzył w to, co widzi. To nie miało prawa się wydarzyć, bo życie
to nie tandetny film i przecież doświadczony kierowca – a zakładał, że do
CIA nie biorą matołów – nie mógłby w tak durny sposób zawalić operacji.
Tak przynajmniej myślał Sztylc, kiedy mijał samochód Amerykanów,
wbity w tył innego pojazdu kilka kilometrów za Wrocławiem. Był środek
nocy. Panował mrok i padało, droga była śliska, ale ruch był spory i Radek
widział, jak opel Amerykanów najpierw gwałtownie hamuje, a potem
z dużą siłą wbija się w tył białego forda. Następnie oba samochody
wylądowały w rowie. „Ale z drugiej strony, oni nie wiedzą, jak się tu
jeździ” – przemknęło mu przez głowę, gdy wybierał numer Beverley.
Zobaczył ją, kiedy mijali rozbitego opla, otwierała z trudem drzwi
i wychodziła z auta. Widać było, że trzyma się za twarz. Z drugiego
samochodu też gramolił się kierowca. „Kurwa, co robić?” – myślał Sztylc.
Nie mógł przerwać obserwacji. Zwolnił, sięgnął po telefon. Odebrała po
trzecim sygnale.
– Bev? Co tam się stało? – rzucił do słuchawki, starając się, by jego ton
brzmiał spokojnie.
– Wszystko okej. Ten skurwiel wyrósł nam jak spod ziemi, nie
widzieliśmy go i… oh, fuck – prawie krzyknęła. Oprócz złości w jej głosie
słyszał autentyczny ból. Sepleniła lekko, musiała dostać w twarz.
– Przerywamy. Wracam po was – powiedział.
– Jedź! Zrób rozpoznanie, a ja… – Na chwilę zapadła cisza. Radek miał
wrażenie, że słyszy w słuchawce zawodzenie syreny. Mówiła ciężko, jakby
coś przeszkadzało jej w oddychaniu.
– Jesteś cała?
– Tak, poobijana… Jedź za nimi, Radek. Jedź. Znajdź ich. Załatwię to
z policją. Nic mi nie zrobią. Widzisz ich?
Wyjrzał przez przednią szybę. Gdzieś z przodu majaczyły mu światła
samochodu Wielgosza, a to znaczyło, że ich nie zgubił. Tyle dobrego.
Poczuł się nagle bardzo samotny.
– Tak – odpowiedział po prostu.
– To jedźcie. Ja tu wszystko załatwię. Tylko please, nie podejmuj akcji,
rozpoznaj teren. Rozumiesz, Radek? Znajdź ich, okej?
– Jasne. Jak sobie szanowna CIA winszuje. Rachunek wyślij na Oczki –
odciął się lekko zły Sztylc.
Po drugiej stronie słychać było coraz głośniejszą syrenę policji. Bev
powiedziała coś, czego Radża nie zrozumiał.
– Radek… – zaczęła po chwili. Wydawało mu się, że usłyszał zmianę
w tonie jej głosu. – Nie szalej. Wróć cały. Rozumiesz?
– Jasne – odparł, czując, że uchodzi z niego złość. – Odezwę się. Cześć.
Rozłączyła się. A on spojrzał ciężkim wzrokiem na plutonowego.
Rusinek, trzeba mu to oddać, siedział cicho i nie zadawał zbędnych pytań.
– No, Jacek – powiedział w końcu Sztylc. – Wygląda na to, że
będziemy mieli trochę mniej rąk do pracy.
Były żołnierz przewrócił oczami i przygładził brodę. Widać było, że
chce coś powiedzieć. W końcu odruchowo obejrzał się na siedzenie, gdzie
leżała jego dwuostrzowa siekierka. Czy też topór.
– Wie pan, panie pułkowniku… Jakoś nie liczyłem na to wsparcie
Jankesów… Coś mi mówiło, że jak zwykle dadzą dupy – powiedział
w końcu, ważąc słowa. – To może dobrze, że ja spakowałem też tego
obrzynka po dziadku?
Sztylc uśmiechnął się pod nosem. Kilkanaście kilometrów dalej
zmienili się. On usiadł na siedzeniu pasażera, a Rusinek mocniej chwycił
kierownicę i dodał gazu, by nie stracić z oczu samochodu Wielgosza.
***
***
***