Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 97

WARTO

Anna Dziarkowska
" Nie musi być łatwo, chcę tylko, żeby było warto."
Książkę tę dedykuję Tobie, nasza

najdroższa córeczko Milusiu,

ponieważ sprawiłaś, że ostatnie trzy

najtrudniejsze lata były

jednocześnie najszczęśliwszymi latami

w całym naszym życiu.


Podziękowania

Jest wiele osób, bez których ta książka nigdy by nie powstała i nie wiem, czy

zdołam tu wszystkich wymienić, ale chociaż spróbuję.

Na pewno najwięcej zawdzięczam mojej kochanej mamie, po której

odziedziczyłam umiejętność ubierania w słowa i przelewania na papier swoich

uczuć i myśli. Pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem, mama nie tylko

recytowała wiersze, ale też pisała własne. Mamy w domu duży, drewniany,

ręcznie oprawiany album, który mój tato wykonał dla mojej mamy, a w którym

ona dawała upust swoim literackim zdolnościom. Myślę więc, że pierwszą

książkę w naszej rodzinie napisała właśnie moja mama, szkoda tylko, że nigdy

nie ujrzała ona światła dziennego. Tak naprawdę w mojej rodzinie literacko

uzdolnionych jest więcej osób i mam nadzieję, że moja odwaga i determinacja

w wydaniu tej książki, będzie wiatrem w żagle dla tych, którzy o tym marzą,

ale z jakiegoś powodu odkładają to na później.

Mamuś – bardzo Cię kocham i nigdy się za wszystko nie odpłacę.

Kolejną osobą jest oczywiście Eliasz, bez którego nie odważyłabym się napisać

tej książki. To on codziennie mnie dopingował, wierzył we mnie i przede

wszystkim był i jest dla mnie ogromną inspiracją do pisania tych tekstów.

Czasem jego jedno wypowiedziane mądre zdanie dawało początek całemu

wpisowi, ponieważ skłaniało mnie do refleksji i przelania tego, co myślę na

papier. Poza tym jego ogromna pogoda ducha pozwala nam łagodniej

przechodzić trudy leczenia, tym samym dając mi przestrzeń do pisania.

Dziękuję Ci Eliaszku – życie u Twojego boku to dla mnie zaszczyt.

Miluniu – dziękuję, że uczysz mnie tak wiele. Dzięki Tobie stałam się

mądrzejsza, bardziej dojrzała, bardziej wrażliwa. Nawet gdy nie umiałaś

jeszcze mówić, nauczyłaś mnie więcej niż jakikolwiek inny człowiek.

Dorota – Ty zawsze we mnie wierzyłaś, nawet jak mówiłam, że nigdy nie

wydam książki. Teraz Twoja kolej!


Angelika (mamagerka.pl) – nie do końca rozumiem, jak to się stało, że

pojawiłaś się w naszym życiu i w nim zostałaś – do dziś wydaje mi się to

niedorzeczne, ale wiedz, że to, co do niego wniosłaś, to nie tylko zakończona

sukcesem zbiórka pieniędzy na leczenie Eliasza. To dobroć, wsparcie, wspólny

śmiech i łzy. Dziękuję za doping w pisaniu książki i wiarę, że ktoś to będzie

chciał czytać.
O mnie

Zawsze mam problem, gdy mam coś napisać o sobie. Niby wiem, jaka

jestem, jakie mam cechy – w końcu znam siebie bardziej niż ktokolwiek

inny. Jednak jak trzeba powiedzieć o tym innym, to robi się tak jakoś

dziwnie niezręcznie. Więc może napiszę po prostu tak: mam trzydzieści

dwa lata, jestem żoną chorującego na nowotwór Eliasza i mamą trzyletniej

córeczki. Resztę o mnie przeczytacie między wierszami.


Spis treści

Podziękowania.................................................................................................. 4

O mnie............................................................................................................... 6

Wstęp................................................................................................................. 9

Rocznica........................................................................................................... 11

Noclegownia przyszpitalna............................................................................. 14

Paweł................................................................................................................ 16

Mama................................................................................................................ 18

Tata................................................................................................................... 20

Zmęczenie........................................................................................................ 22

Czapki z głów.................................................................................................. 23

Lekcja............................................................................................................... 28

Tęsknię............................................................................................................. 30

Zdrowie............................................................................................................ 32

Torba................................................................................................................ 35

Córka................................................................................................................ 37

Trzydzieści....................................................................................................... 39

Pomoc............................................................................................................... 41

Róże.................................................................................................................. 43

Życie................................................................................................................. 46

Jesień................................................................................................................ 49

Żółw................................................................................................................. 51

Gwiazdy........................................................................................................... 54

Trudny czas, szczęśliwy czas......................................................................... 57

Co za rok.......................................................................................................... 59

Córeczko.......................................................................................................... 63

Diagnoza.......................................................................................................... 66

Kolejny rok...................................................................................................... 69

Cukierek w pociągu........................................................................................ 71

Szczęśliwy dzień............................................................................................. 75

Wiersz............................................................................................................... 77
Kolczyki............................................................................................................ 79

Epizod................................................................................................................ 81

Gdyby nie Mili.................................................................................................. 82

Chmura.............................................................................................................. 83

Michał................................................................................................................ 84

Izolatka.............................................................................................................. 85

Lato.................................................................................................................... 87

Moja mama....................................................................................................... 88

Moja córka......................................................................................................... 89

Zmartwienie...................................................................................................... 90

List Eliasza do Milusi....................................................................................... 92

Epilog................................................................................................................. 94
Wstęp

Piszę wstęp do książki, którą nie wiem, czy kiedykolwiek wydam. Więc jeśli ją

czytasz, to może to oznaczać jedną z dwóch okoliczności – albo faktycznie to

zrobiłam, albo jesteś moją córką.

Jeśli to Ty, Milusiu, to znaczy, że jesteś już na tyle dojrzała, że uznałam, że

możesz ją przeczytać.

Jest to historia Twoja i Twoich rodziców, która działa się w czasie, gdy do nas

przyszłaś. Najważniejszym z powodów, dla których zaczęłam ją pisać, jesteś Ty,

bo to, co nam się przytrafiło, miało wpływ na Ciebie i Twoje dzieciństwo, ale

byłaś zbyt malutka, by to wszystko rozumieć.

Teraz, gdy jesteś już duża i trzymasz tę książkę w ręku, musisz wiedzieć, że to,

co w niej za chwilę przeczytasz, w dużej mierze Cię ukształtowało. Być może

nie pamiętasz nic z tych zdarzeń, ale byłaś ich najważniejszą częścią. Wniosłaś

w tę opowieść swoją miłość, radość i beztroskę, za co bardzo Ci dziękuję. Mam

nadzieję, że dzięki tej książce zrozumiesz choć trochę nas i siebie, którą dzisiaj

jesteś.

A jeśli to Ty, drogi Czytelniku, to znaczy, że się odważyłam. Masz w ręku

książkę, którą opowiada o wydarzeniach z życia pewnej zwyczajnej rodziny,

którą dotknęła poważna choroba. Historia powstania tej książki jest zabawna, bo

w ogóle nigdy tego nie zamierzałam. Po prostu pewnego wieczora usiadłam

z telefonem w ręku i opisałam sama dla siebie, jak wyglądała nasza trzecia

rocznica ślubu. Zauważyłam wtedy, że bardzo mi to pomogło. Wyrzuciłam

z siebie pewne emocje i połączyłam to z wrażliwością, z jaką postrzegam świat.

Za jakiś czas napisałam kolejny tekst i potem kolejny. Podzieliłam się nimi

z kilkoma osobami i każdy mówił to samo – pisz bloga albo najlepiej książkę.

Założyłam więc bloga i umieszczałam tam moje opowieści. Prowadziłam go

jednak bardzo nieregularnie, ponieważ każda opisana tam historia to skrawek

naszych najprawdziwszych przeżyć i uczuć–żeby o nich pisać musiał nadejść

odpowiedni czas, historia musiała we mnie dojrzeć, abym mogła ubrać ją

w słowa.

9
Najdłuższa przerwa w pisaniu wynosiła rok i był to rok, w którym próbowałam

napisać kilka tekstów, ale żadnego nie mogłam skończyć. Uznałam wówczas, że

na te historie nie przyszła jeszcze pora. Książka, którą składam

w Twoje ręce, jest zbiorem wpisów opublikowanych na blogu, tekstów

pokazanych tylko najbliższym i tych niepokazanych nigdy nikomu. Składają się

na nią wyrywki z wydarzeń, które miały miejsce od roku dwa tysiące

szesnastego. Wtedy właśnie dowiedzieliśmy się, że spodziewamy się dziecka i że

Eliasz choruje na nowotwór złośliwy. Teksty umieszczone są w takiej kolejności,

w jakiej powstawały, a nie zgodnie z chronologią wydarzeń. Wszystkie opisane

tu zdarzenia wydarzyły się naprawdę, a zacytowane rozmowy są rozmowami

odbytymi.

Bez względu na to, czy znamy się osobiście, czy nie, niezmiernie się cieszę, że

chcesz poznać naszą historię – nie tylko fakty, ale przede wszystkim uczucia,

jakie nam towarzyszą. Jeśli zmagasz się z podobnymi przeżyciami, zapewne

odnajdziesz tu też cząstkę własnych emocji. A jeśli to, co zostało tutaj opisane,

jest Ci obce, to mam nadzieję, że po przeczytaniu tej książki, poczujesz

wdzięczność, że zetknięcie z tak poważną chorobą nie jest Twoim udziałem.

Na koniec chciałabym Ci powiedzieć, że wbrew pozorom nie jest to książka

o chorobie. Myślę, że to przede wszystkim opowieść o wierze, nadziei i miłości.

Zapraszam do lektury.

10
Rocznica

21.05.2017, niedziela

Niby zwykła, ale niezwykła, bo mamy rocznicę. To znaczy rocznica jest za

dziesięć dni, ale w poniedziałek Eliasz idzie do szpitala na „nie wiadomo ile”,

więc rocznica jest dziś.

Wsiadamy do auta i dostaję prezent. Wyciąga go z niewielkiego schowka na

karty kredytowe w aucie. Coś małego, myślę. Srebrne serce na łańcuszku

i grawer: „Anuś i Eluś”.

– Żebyś zawsze miała mnie przy sobie.

Wzruszam się. Wielki prezent.

– Na złoto nie było mnie stać – mówi.

Dobrze się składa, bo srebro podoba mi się bardziej.

– A, i na odwrocie można dopisać jeszcze „Milusia”, wtedy będziemy zawsze

w trójkę, tylko nie wiedziałem, czy chcesz.

Chcę, oczywiście.

Tulimy się chwilę, krótką, taką na trzy łzy wsiąknięte w jego ramię, bo jednak

niewygodnie się tulić, gdy siedzi się w aucie. Jedziemy i milczymy, moje myśli

są ciężkie, patrzę na niego i widzę, że jego też. Przełamuję ciszę i pytam:

– O czym myślisz?

– Że te felgi, co kupiłem, mają rysy...

Czyli jednak nie są ciężkie, uff!

– ...i że często tu jeździłem z Mirkiem, jak jeszcze pracowałem i że dawno nie

byłem w pracy.

A więc trochę jednak są.

Próbujemy zjeść obiad w Łęknicy, ale znalezienie lokalu, przed którym nie

siedziałyby panie lekkich obyczajów, graniczy z cudem. W końcu się udaje

i gdy jemy smaczny obiad, mówię, że mam takie małe marzenie, że nigdy nie

jechałam bryczką i że chciałabym tutaj, dzisiaj, po parku.

11
– Ja wiele razy jeździłem bryczką, dla mnie to żadna atrakcja.

– Ale dla mnie tak.

– Okej, możemy spełnić dziś Twoje marzenie.

Bryczki są trzy, każda po dwa konie w zaprzęgu. Pytam o cenę – siedemdziesiąt

pięć euro. Nie mamy tyle. To znaczy mamy, ale jutro jedziemy do Wrocławia,

a tam też realizujemy jedno marzenie, chwilowo ważniejsze od bryczki. Jest

więc spacer alejkami w cudownym majowym słońcu. Idziemy, rozmawiamy,

śmiejemy się, pijemy kawę wzięta na wynos w tekturowych kubkach i jemy

jednego loda na spółkę. Jest tutaj pięknie, przepięknie, nie wiem, czy bardziej

zielono, czy bardziej kolorowo, ale ten park zachwyca o tej porze roku. Próbuję

uchwycić to piękno, próbuje robić zdjęcia, nagrywać filmiki. Jednak gdy patrzę

w obiektyw, to nie patrzę na park. Nagrywam więc w głowie. Tysiące folderów

i nieskończone terabajty pamięci. Ludzie wymyślili coś, co już dawno mają.

Odtwarzasz, gdzie chcesz i kiedy chcesz. Nie tylko dźwięki, nie tylko obraz, ale

też zapach świeżo skoszonej trawy i kwitnących kwiatów.

Eliasz niesie plecak, a w nim koc, wodę i bluzę. Widzę, że mu ciężko. Chcę

zaproponować, że teraz ja poniosę. Ale znam go i wiem, że ma swój męski

honor i nie tylko nie odda mi plecaka, ale być może poczuje się tym urażony.

Po chwili mówi:

– Może ja poniosę Twoją torebkę, a Ty weźmiesz plecak?

Czyli jednak, musi być mu bardzo ciężko iść.

Więc ja niosę plecak, a w nim dodatkowo jego honor i jego pokorę. On niesie

moją maleńką torebkę z telefonem i chusteczkami. Te proporcje w naszym

wzroście i w tym, co niesiemy, muszą wyglądać dziwnie, a może nawet

śmiesznie, bo przechodząca obok para komentuje to z przekąsem.

Słodka niewiedza pozwala im zaśmiać się, myśląc, że Eliasz to cienias.

Tymczasem przed chwilą minęli bohatera.

Chwilę później leżymy na kocu i patrzymy w niebo i chmury.

Płyną majestatycznie po niebie, co chwilę zmieniając kształt, łącząc się ze sobą

i rozdzielając. Wpatruję się w ten ich taniec i na chwilę odlatują mi myśli. Jest

mi dobrze, leżę na ramieniu mojego od trzech lat męża, słońce i wiatr muskają

nasze twarze.

12
– Następnym razem przyjedziemy tu z Milusią – mówi.

Myślę właśnie o tym samym. Byłoby cudownie pokazać jej to piękne miejsce.

– Jak idę z wózkiem, to się o niego podpieram – kończy.

Szach mat Eluś, tego się nie spodziewałam.

Wracamy więc pomału, trzymamy się za ręce, gadamy o głupotach, nie

mówimy o miłości, choć to rocznica.

– Jeśli kiedyś się dowiesz, że zostało mi ileś życia i nie ma już dla mnie ratunku,

to nie ukrywaj tego przede mną, nie okłamuj mnie.

– Czemu? – pytam. – Będzie Ci trudniej walczyć.

– Ale Tobie będzie trudniej z tym żyć. Poza tym chciałbym ten czas przeżyć po

swojemu. Obiecujesz?

– Jesteś pewny?

– Tak. Obiecujesz?

Z drżącą brodą odpowiadam, że tak.

– Dziękuję.

Kiedy gula w moim gardle schodzi niżej i mogę się już odezwać, pytam:

– A Ty byś mi powiedział, gdybym to ja była chora, że lekarze nie mają już dla

mnie nadziei?

– Tobie? W życiu! Od razu byś się położyła do grobu.

Czyli jednak wyznaliśmy sobie dziś miłość i to bez „kocham Cię”.

13
Noclegownia przyszpitalna

26.05.2017, Wrocław, noclegownia przyszpitalna

Łóżko wąskie i twarde, ale jest.

Leżę na nim zwinięta w kłębek. Boli mnie brzuch i ten ostry ból pomaga mi

zapomnieć, że jestem na nogach od 4:30. A może potęguje tę świadomość

jeszcze bardziej? Za mną trudne dwa tygodnie, właściwie trudny rok, ale lubię

tak myśleć, bo trudy podzielone na kawałki raz, że ładniej brzmią, a dwa, że

łatwiej je znieść. Ktoś słyszał, jak w ostrych słowach walczyłam przez telefon

o pewne informacje przydatne w leczeniu Eliasza.

– Ja bym tak nie potrafiła.

Guzik prawda. Jakbyś walczyła o swoją rodzinę, to byś wszystko potrafiła. Ale

nie musisz, więc myślisz, że nie potrafisz.

A ja kładę się spać o północy, bo karmienie, przewijanie, usypianie, chwila ciszy

i „ojej, kto to się znowu obudził”. Trzeba przytulić, trzeba też kupić bilet przez

Internet, wykąpać się i spakować. Jak jedziesz na jedną noc, to bierzesz

dokładnie wszystko to samo, jakbyś jechała na dwa tygodnie. Zmienia się tylko

liczba majtek. Więc w końcu kładziesz się, ustawiasz budzik i widzisz na

ekranie: „Alarm włączy się za 4 godziny i 6 minut”. Cudownie. Byłoby, gdyby

nie fakt, że koło Ciebie miarowo i spokojnie oddycha Mały Budzik. Po dwóch

godzinach i piętnastu minutach jesteś na równych nogach. Pieluszka, mleczko,

przytulanie i śpimy dalej. Na godzinę i dwadzieścia minut jeszcze mi się opłaca.

O 8:00 jestem nieprzytomna we Wrocławiu. Mam ze sobą dwie torby, jedna

wżyna mi się w ramię.

– Weź mi banany, nektaryny, czerwony pojemnik, termos, termometr i moje

leki, bo zapomniałem.

– Może weźmiesz Elusiowi w pojemniku trochę zapiekanki?

Ja pamiętam, wezmę, daj.

Jeszcze kiosk, tramwaj, przystanek „Kliniki” i wysiadka. Idę po tych

korytarzach jak po własnym mieszkaniu.

14
Tym przejściem, tymi schodami, przez te drzwi i tamte, co trzeba szarpnąć.

I już widać te łyse głowy, te kable sterczące z szyi i rąk, te powoli stawiane

kroki, bo za sobą ciągnie się stojak z kroplówką, a może bardziej z nadzieją.

Na tym oddziale nikt nie jest mniej lub bardziej chory. Wszyscy mają ten sam

strach w oczach.

Dziś Eliasz także dostaje nadzieję w kroplówce. Jest słaby, śpi, prawie wcale

nie rozmawiamy. Siedzę przy nim cały dzień, mam zdrętwiałe nogi, idę się

rozprostować. Wracam. Nawet nie zauważył, że mnie nie było. Wrzucam jakiś

żart z kroplówką na Whatsappa.

Straszne staje się przez chwilę śmieszne.

Dwa tysiące dwieście siedem zdjęć w telefonie. Całuję jedno z nich. Kocham

Cię córeczko. Kupiłam Ci prezent. Chociaż z całych sił walczę, byś dostała ten

najwspanialszy. A raczej, by nikt i nic Ci go nie odebrało, bo Ty już go masz.

Szarpię się o niego z panem Hodgkinem.

Wygram, wiesz?

15
Paweł

Na oddziale z Eliaszem, na sali obok, leży Paweł. Choć chyba bardziej

pasowałoby określenie, że on tam mieszka. Paweł to kolega Eliasza, kiedy był

w szpitalu półtora miesiąca, to spędzali razem wieczory. Oglądali filmy lub

mecze, razem pili kawę i dużo rozmawiali. Stąd wiem, że Paweł jest trochę

młodszy od Eliasza, ma kilkuletniego synka i w domu od września był tylko

trzy tygodnie. Jest też łysy i ma wkłucie centralne, ale to wiem już z własnych

obserwacji, bo czasem widzę go na korytarzu. Eliasz nie wie dokładnie, na co

choruje Paweł, wie tylko, że miał przeszczep szpiku od swojego brata i że

czasem bardzo go boli. Eliasz wie, kiedy Pawła boli, bo gdy przychodzi do

niego po południu, to Paweł kiwa mu głową, że nie.

– On jest uzależniony od morfiny – opowiada.

– Skąd wiesz?

– Mówił mi. Jak nie weźmie, to nie dość, że go bardzo boli, to jeszcze ma

drgawki i dreszcze.

Paweł nie jest z Wrocławia i rodzinę widzi w weekendy. Eliasz ma we

Wrocławiu brata i bratową, którzy troszczą się o niego. Gdy czegoś potrzebuje

lub ma na coś ochotę, oni mu robią zakupy. Prosi ich więc czasem o coś, na co

ochotę ma Paweł i w ogóle dzieli się z nim wszystkim, co ma. Taka szpitalna

przyjaźń. Kiedy Eliasz wychodzi w końcu do domu, to idzie pożegnać się

właśnie z Pawłem.

– Mam jego numer. Jak już będziemy zdrowi, to się spotkamy z naszymi

rodzinami.

Nie „jeśli będziemy zdrowi”, tylko „jak już będziemy zdrowi”. Wiara i nadzieja

mojego męża, w każdy zdaniu, w każdym słowie, ani krzty wątpliwości, ani

krzty niepewności.

Kiedy zbliża się termin następnego pobytu w szpitalu, pytam Eliasza:

– Ciekawe czy Paweł jest jeszcze na oddziale?

– Właśnie dzwoniłem do niego dwa razy, że przyjeżdżam, ale nie odbierał.

Nie odbierał. Zapala mi się czerwona lampka, ale szybko ją gaszę. Nie lubię

takich myśli.

16
Mija kilka dni, Eliasz rozpakowany, przebrany w szpitalne dresy siedzi na

łóżku.

– Widziałeś Pawła? – pytam.

– Nie, dzwoniłem do niego, że już jestem, ale nikt nie odbiera.

Składam puzzle w głowie: osiem miesięcy w szpitalu, ból, który łagodzi tylko

morfina i głuchy telefon.

– A może Paweł... – wymyka się z gardła mój strach. Eliasz widzi moją minę

i zna moją niedokończoną myśl.

Przez chwilę na jego twarzy pojawia się grymas, taki jakby pomyślał, że to

jednak prawdopodobne.

– Może... Pójdę później sprawdzić na jego salę, czy jest.

Sprawdzić, czy jest. W świecie Eliasza wszystko jest takie proste.

Gdy wracam z kiosku, widzę na korytarzu Pawła. Nigdy nie sądziłam, że

ucieszy mnie widok zmasakrowanego chemią i obwieszonego rurkami

wystającymi z szyi młodego człowieka na oddziale hematologii.

– Jesteś, jak dobrze Cię widzieć, Eliasz do Ciebie dzwonił.

Paweł chyba nie do końca rozumie moją radość na jego widok, ponieważ nie

znał mojego lęku.

– Wiem, ale byłem na badaniach, dlatego nie odebrałem.

Dziwny jest ten kamień, co spadł mi z serca.

Spadł z hukiem, choć to obcy mi człowiek.

Może dlatego, że Eliasz go lubi i nie chciałam, by stracił kolegę?

A może dlatego, że nie chciałam, by stracił nadzieję?

17
Mama

Moja córka skończyła osiem miesięcy. Nie wiem, kiedy to zleciało, chociaż tak

samo mówią starcy u schyłku swych dni, patrząc na przeżyte przez siebie lata.

Mili jest spełnieniem moich marzeń zarówno o byciu mamą, jak i o byciu mamą

córeczki. Zanim się urodziła, straciliśmy dwie ciąże. Próbowaliśmy wtedy

znaleźć jakieś pozamedyczne wyjaśnienie tego, co się stało. Ktoś nam wtedy

powiedział: może jest coś, o czym nie wiecie, może jest jakiś powód, którego

nie znacie, dla którego nie powinniście mieć dzieci. Przez chwilę ta myśl jest

z nami. Przez chwilę, bo niedługo później okazuje się, że jestem w ciąży.

Diagnoza Eliasza zostaje postawiona ósmego czerwca. Ósmego czerwca,

dokładnie w połowie ciąży, jadę też na badanie, na którym dowiaduję się, że

dziecko jest zdrowe. Rano choroba, wieczorem zdrowie.

To szczęście z nieszczęściem będzie się później mieszać jeszcze wiele razy, ale

wtedy doświadczam tego po raz pierwszy.

Wracam i płaczę.

Może to jest to coś, o czym nie wiedzieliśmy.

Resztę ciąży pamiętam bardzo mało. Co dwa tygodnie jeździmy do Wrocławia

na chemię. Jest środek lata, ciąża jest zaawansowana, stoję wiele godzin

w dusznej szpitalnej piwnicy i czekam aż z sali wyjdzie blady jak kartka papieru

Eliasz. Są drewniane ławki, ale zajęte. Siedzą starsi, młodzi i bardzo młodzi.

Jeden pan patrzy na mnie i na mój brzuch przepraszającym wzrokiem. Ale nikt

nie ustępuje miejsca, ja też nikogo nie proszę.

To oddział chemioterapii dziennej. Nie mam prawa. Nie tutaj.

Nasze życie ma rytm dwutygodniowy. W jednym tygodniu jest namiastka

normalności, jest trochę siły, czasem krótki spacer, czasem wyjście na zakupy,

a w kolejnym jest chemia.

Jak jest chemia, to są mdłości i wymioty, to jest walka o każdy kęs zjedzonego

posiłku, to są trzy dni przeleżane w łóżku, to są zasłonięte rolety i absolutna

cisza.

18
Któregoś późnego wieczoru jadę do apteki po leki przeciwwymiotne

i nutridrinki. Mam skurcze. To dopiero ósmy miesiąc. Siedź jeszcze córeczko,

mama Ci powie, kiedy wysiadasz.

Posłuchała.

W końcu przychodzi jej czas. Chemia jest we wtorki, trzy dni Eliasz leży

w łóżku, czwartego wstaje. Słaby, ale wstaje. Mili rodzi się w piątek.

Kiedy o ósmej rano zabierają mnie na salę operacyjną, w drzwiach staje Eliasz.

Wszystko jest tak, jak ma być.

Początki są trudne. Ja jestem po cesarskim cięciu, Eliasz jest po chemii, Mili jest

po narodzinach i to ona ustala tu warunki. Ale od początku jest bardzo

wyrozumiała. Nie płacze, nie marudzi, jest pogodna i radosna, zupełnie jakby

wiedziała.

Więc mamy dziecko.

Zmieniło się wszystko i nie zmieniło się nic. Dziś nie wyobrażamy sobie bez niej

życia. To zaskakujące, że myśleliśmy, że przez chorobę nie powinniśmy jej

mieć. Trzeba było doświadczyć tego wszystkiego, żeby wiedzieć, że dzieci nie

przychodzą, jeśli ma ich nie być.

I tylko jedno pytanie nie daje mi spokoju: jaką byłabym mamą, gdyby Eliasz był

zdrowy?

Kiedyś się o tym przekonam.

19
Tata

– Jakim chciałbyś być ojcem?

– Takim, jakiego sam nie miałem.

– A jakiego nie miałeś?

– Zobaczysz.

Mili ma kilka tygodni i płacze. Rzadko jej się zdarza taki płacz, ale ten trwa już

dość długo. Noszę ją na rękach, bolą mnie ramiona i kręgosłup. Boli mnie też

bezsilność, bo nie wiem, co jej jest, a jak nie wiem, co jej jest, to nie potrafię

pomóc.

Nie wytrzymuję w końcu i z tego zmęczenia i bezsilności krzyczę:

– Nie mam siły Cię nosić!

Mili się wystraszyła i płacze jeszcze bardziej. Z kuchni przybiega Eliasz. Bierze

ode mnie dziecko i idzie z nim do sypialni. Rzucam się na kanapę, zaczynam

płakać i tym razem bardzo dobrze wiem dlaczego. Mija pół godziny,

przychodzą. Mili na mój widok uśmiecha się pięknym, bezzębnym uśmiechem.

Jest spokojna. Biorę ją na ręce i szepczę:

– Przepraszam córeczko, mam dziś kiepski dzień.

– Nie musisz jej tego mówić.

– Czemu?

– Ona już to wie, wszystko jej powiedziałem.

– Co jej powiedziałeś?

– Żeby się na Ciebie nie gniewała, że jesteś dziś zmęczona, ale że ją bardzo

kochasz.

Kocham, to prawda. I dziękuję.

Co rano, gdy tylko Eliasz nie jest w szpitalu, po przebudzeniu mam przed

oczami ten sam widok.

Leżą na tym samym boku, przytuleni do siebie i śpią. W ogóle potrafią tak

czasem przespać pół dnia.

– Jak Ty to robisz, że ona Ci tyle śpi? Jak jest ze mną, to śpi trzy razy po pół

godziny.

20
– Normalnie. Przytulam ją do siebie i trzymam cały czas za ręce, żeby czuła, że

jestem.

Jesteś, to prawda. I dziękuję.

Ktoś mnie jakiś czas temu zapytał, co według mnie najbardziej ułatwia

macierzyństwo. Odpowiedziałam, że najbardziej ułatwia macierzyństwo

dziecko z odpowiednim mężczyzną. Chyba byłam spytana o jakiś gadżet, nie

wiem, ale wiem, że dzięki Eliaszowi wszystko jest łatwiejsze.

Łatwiej mi się wyspać, gdy co drugą noc to on wstaje do córki.

Łatwiej mi wyjść z domu, gdy wiem, że on się nią świetnie zaopiekuje.

Łatwiej mi okazać słabość, bo wiem, że wtedy on okaże siłę.

Łatwiej mi okazać siłę, gdy on jest słaby.

Jakim będzie tatą, gdy będzie zdrowy?

Nie wiem, ale wiem, że śpią tyle czasu razem, bo to jedyne na co Eliasz ma

siłę. Może ona też to wie i chcąc spędzić z nim jak najwięcej czasu, po prostu

przytula się do niego i śpi. Może on jej to wszystko powiedział, w końcu dużo

ze sobą rozmawiają.

– Ona wszystko rozumie – powiedział pewnego razu Eli.

Nie wątpię w to, więc nie dopytałam, co miał na myśli.

A może po prostu faktycznie czuje, że on jest.

Bądźcie oboje.

21
Zmęczenie

Jestem mamą malutkiej dziewczynki i żoną męża chorego na nowotwór

złośliwy. Często ktoś mnie pyta, czy jestem zmęczona.

Tak.

I nie.

Nie męczy mnie nocne wstawanie, nie męczy mnie marudzenie, nie męczy mnie

karmienie, nie męczą mnie porozrzucane zabawki i resztki jedzenia na ubraniu.

Bo to jest takie zmęczenie, na które pomaga sen.

I uśmiech.

I rączki zaplecione na szyi.

Męczy mnie bezradność, gdy patrzę, jak Eliasz cierpi.

Męczą mnie wielogodzinne próby dodzwonienia się do kliniki, do lekarza, co

robić, bo mąż się źle poczuł, kiedy będzie badanie i kiedy przyjechać do szpitala.

Jeszcze nie wiem, proszę zadzwonić później. A to „później” jest, jak trzymasz

w jednej ręce dziecko, drugą mieszasz obiad, jednocześnie rozmawiając

z najlepszym profesorem w Polsce. Potrafię to.

Męczy mnie dom, w którym niby wszystko jest jak trzeba, a jednak nie. Niby

jest mama, tata i dziecko, ale ten tata czasem nie wstaje przez cały dzień.

Czasem pierwszy posiłek je w porze obiadu i ostatni też. Niby coś zrobił, ale

później musi leżeć resztę dnia. Niby bawi się z córką, ale głównie na leżąco.

Niby mogę na niego liczyć, ale coraz częściej liczę się z tym, że choroba mu nie

pozwala, chociaż on chce.

Męczy mnie to, że jak jedzie do szpitala, to nie wiem, kiedy wróci.

Męczy mnie życie, w którym dwie połowy mojego serca są dwieście

kilometrów od siebie.

Męczy mnie wtedy ciężar decydowania, gdzie i komu jestem bardziej potrzebna,

bo mogę być tylko w jednym miejscu na Ziemi.

Męczy mnie bycie zależnym od innych, bo wiele lat już nie byłam.

I to jest takie zmęczenie, na które nie pomaga sen.

Dobrze, że jest uśmiech.

I szyja, na której mogę spleść moje ręce.

22
Czapki z głów

Wracam pociągiem z Wrocławia, wracam od Eliasza, wracam do domu, do córki

i mam też nadzieję, że do samej siebie.

Jak Eliasz jest w szpitalu, to mamy taki zwyczaj, że rano karmię Mili, jem

śniadanie i dzwonię do niego albo on do mnie. Tydzień temu też zadzwoniłam.

Odebrał, ale głos miał słaby, ledwo mogłam go zrozumieć. Standardowe pytanie

i niestandardowa odpowiedź: nigdy w życiu nie czułem się tak źle.

Wiem, że to prawda, słyszę to. Rozłączam się i dzwonię do lekarza.

– Stan jest bardzo ciężki, doszło do wstrząsu septycznego. Jeśli za chwilę się nie

poprawi, wzywam anestezjologa.

– W jakim celu? – pytam drżącym głosem.

– W celu reanimacji.

Wybucham płaczem. Jedzie po mnie brat Eliasza, z Wrocławia, więc będzie

najszybciej za półtorej godziny.

Czekam.

Chodzę od ściany do ściany.

I czekam.

To trwa wieczność, choć wiem, że jedzie tak szybko, jak się da, nawet nie

wiedziałam, że można tak szybko.

Eliasz nie odbiera już żadnego telefonu. W międzyczasie ciągle otrzymuje

wiadomości ze szpitala.

Cały czas coraz gorsze.

Niewydolne nerki. Niewydolne serce. Podłączają pod aparaturę.

Będą go brali na intensywną terapię, ale najpierw muszą go ustabilizować.

Jest przy nim jego siostra. Mówi, że lekarz powiedział, że to dziwne i że to cud,

że on jest przez cały czas przytomny.

Dla mnie ani to dziwne, ani to cud.

Wiem dlaczego. Tak bardzo wiem i tak bardzo wolałabym nie wiedzieć.

Kilka tygodni wcześniej na sali z Eliaszem leży Pan Jurek. Pan Jurek ma rozsiany

nowotwór, żonę i dwie córki.

Gaśnie. Widzimy to.

23
Widzimy, jak traci władzę w nogach, jak traci głos, jak stopniowo traci oddech.

Widzimy czuły dotyk i ukradkiem ocierane łzy żony i córek.

Późnym wieczorem zabierają go na intensywną terapię.

Rano Eliasz mówi do mnie:

– Jurek nie żyje. Sanitariusz mi powiedział, że z tego oddziału intensywna

terapia to ostatnia droga.

Więc wiem, że on nie traci świadomości, bo się boi.

Jadę i sobie myślę, że wczoraj, jak wyjeżdżał do szpitala, to pożegnaliśmy się

tylko buziakiem, zwyczajne „pa” i „cmok”, jakby wychodził do sklepu po bułki.

Nie wiem, czemu tak wyszło, zawsze było przytulanie, wyznanie miłości, a teraz

tak.

Jak to się nigdy nie wie...

– Przekaż mu, że do niego jadę i że go bardzo kocham – mówię do jego siostry.

Boję się, że nie zdążę.

Wysiadam pod bramą i biegnę. Budynków jest wiele, ale wiem gdzie biec.

Klinika intensywnej terapii i anestezjologii to jedyny biały budynek wśród

szpitalach gmachów z czerwonej cegły. Zresztą przez tyle miesięcy mam już

wszystko obcykane.

Lekarz złości się na mnie, że tak długo, że potrzebują mojej zgody lub jej braku

na działania medyczne.

– Eliasz jest przytomny, może zdecydować sam.

– Mówił, że czeka na panią.

Więc jestem.

Podchodzę do jego łóżka, jest rozpalony, jest też bardzo słaby, ledwo mówi. Na

mój widok wybucha płaczem. Ja też. Lekarz mówi, żebyśmy się pożegnali, że

jeśli Eliasz ma jakieś ostatnie życzenia, dostępy do konta i tak dalej, to żeby

przekazał to teraz.

– Mam tylko jedno życzenie – mówi Eliasz – żeby pan przestał mówić takie

głupoty.

Mogłam się spodziewać takich słów.

24
Mogłam się spodziewać takich słów. To jest Eliasz Dziarkowski i on nie

zamierza teraz umierać. Niemniej żegnamy się w kilku słowach, w paru

oczywistych zdaniach, które w takiej sytuacji mają inną wartość. Na tyle, na ile

pozwala nam dławiący płacz i czas, bo Eliasz pilnie musi być poddany

zabiegowi.

Wychodzę do poczekalni, w korytarzu łapie mnie lekarz, pytam o szanse.

Dziesięć procent.

Dziesięć procent dla Eliasza to jak dla kogoś innego dziewięćdziesiąt, tak sobie

myślę.

W poczekalni jest już jego brat, bratowa, dwie siostry i szwagier.

Po skończonym zabiegu wychodzi do nas lekarz.

– Stan jest ciężki, to jest najcięższe stadium sepsy. Módlcie się.

Boimy się wszyscy i modlimy się wszyscy.

Mówi także, że kluczowe będą dwa następne dni. Jeśli je przeżyje, to jego

szanse wzrosną, i że mogę do niego teraz wejść. Cztery monitory, sześć pomp

infuzyjnych, masa kabli i rurek. Miarowe pikanie aparatury jak na filmach.

Sala całodobowego nadzoru, trzech pacjentów na sali i jedyny świadomy

i przytomny Eliasz.

– Spróbuj się przespać.

– Dobrze.

Wychodzę.

Za pięć minut wychodzi pielęgniarka i mówi:

– Mąż chce, żeby pani przyszła.

Wchodzę, ale jest zmęczony, oczy mu się kleją.

– Spróbuj spać.

– Dobrze.

Wychodzę i za kilka minut znów woła mnie siostra.

Nie śpi, wiem czemu. Boi się usnąć, boi się odpłynąć, boi się stracić

przytomność. Boi się tego oddziału.

Nie mogę na niego patrzeć w takim stanie, nie ma we mnie zgody na taki widok,

na takie cierpienie. Jestem wyczerpana dzisiejszym dniem. Wychodzę do

poczekalni, zwijam się w kłębek na krześle i na kilka chwil zasypiam.

25
W międzyczasie przyjeżdżają Eliasza rodzice i czekamy razem. W końcu

przychodzi wieczór i musimy opuścić oddział. Idę się pożegnać, tym razem to

coś więcej niż „pa” i „cmok”. Lekarz mówi, że będzie dzwonił, gdyby w nocy

coś się działo. Wiem, jakie „coś” ma na myśli i całą noc boję się, że zadzwoni.

Kiedy rano słyszę dzwonek telefonu, serce podskakuje mi do gardła.

To jego siostra, kamień z serca.

Dzwonię do szpitala, przeżył noc, jest stabilnie.

Drugi kamień z serca.

Jadę do niego, śpię u jego brata, więc mam blisko. W drzwiach oddziału

spotykam panią doktor z hematologii. Mówi, że Eliasz nie spał. Wiem i wiem

dlaczego. Mówię jej o tym. Pamięta tamtą sytuację, miała wtedy dyżur.

– Musi z nim pani o tym porozmawiać. On musi się odblokować i zacząć spać.

Rozmawiam więc, mówię, że posiedzę przy nim i żeby spróbował pospać.

Eliasz wybucha płaczem.

– Czemu płaczesz? – pytam

– Bo wczoraj pierwszy raz od bardzo dawna cała moja rodzina była razem.

To prawda, była cała rodzina, szkoda tylko, że w takich okolicznościach, że na

OIOM-ie i że wszyscy w strachu, i że rozmowa się nie kleiła. Ale może to było

nam wszystkim potrzebne.

Wciąż jest stabilnie, może nawet ciut lepiej, ale Eliasz jest zmęczony, ledwo

mówi i ledwo kontaktuje.

Kolejna czujna noc w oczekiwaniu na telefon. Kolejna noc, kiedy milczy.

Rano na oddziale zastaję odłączonego od sztucznej nerki Eliasza.

– Wczoraj późnym wieczorem nerki podjęły pracę. Wygląda na to, że chłopak

wraca.

Tak, zawrócił z drogi, na której nie powinien się znaleźć nikt, a tym bardziej

dwudziestosześcioletni, młody człowiek. Wiedziałam, że tak będzie, bo to jest

właśnie mój mąż, mój Wojownik przez wielkie „W”. Tak bardzo chce żyć, tak

bardzo to życie kocha, że gdy stanął na jego krawędzi, to obrócił się na pięcie

i zrobił krok przed siebie.

Wciąż blisko przepaści, ale już o krok dalej.

26
To była noc, którą przespał.

Odłączony jeden sprzęt ratujący życie to znak, że jest lepiej.

Mózg się odblokował, można odpłynąć.

Przeżył dwa dni, wiec tego dnia wieczorem podejmuję trudną decyzję, że

wracam do domu. Jest jeszcze ktoś, kto bardzo mnie potrzebuje, moja mała,

kochana córeczka.

Mówię Eliaszowi, że jadę, że muszę zadbać też o naszą córkę.

– Zadbaj o siebie – mówi. – A Milusi powiedz, że ją bardzo kocham i że wrócę.

Wiem o tym, nie mam wątpliwości, powiedziałam jej to, gdy dwa dni temu

wychodziłam z domu na „nie wiadomo ile” – że muszę jechać teraz do taty, ale

że wrócę i że tata też.

Wracam więc, teraz moja kolej, tata wróci później.

W aucie powoli schodzi ze mnie ciśnienie i po cichu zaczynam płakać, tym

razem z ulgą, a nie ze strachem.

W domu przytulam moją córeczkę i głaszczę ją po delikatnych jak piórka

włosach. Śpiewam jej do snu „... radosny zabrzmi dzieci śpiew, nikt nie uroni

gorzkich łez...” i płaczę.

Właśnie dziś, właśnie teraz, tylko to mi przychodzi do głowy.

Kolejne dni przynoszą kolejną poprawę i kiedy trzy dni później staję w drzwiach

intensywnej terapii, Eliasz jest gotowy do powrotu na hematologię.

Mogę w końcu zapleść swoje ręce na jego szyi. Robię to i szepczę:

– Dobrze, że jesteś.

– Właśnie miałem powiedzieć Ci to samo.

27
Lekcja

Paradoksalnie choroba Eliasza więcej mi w życiu dała, niż odebrała. Choć

„dała” to może złe słowo. Ona pozwoliła mi ekspresowo odrobić kilka lekcji,

przez które wiele lat kiblowałam w szkole życia.

Kiedyś zawsze się czegoś bałam. Lęki były przeróżne i nie tylko psuły mi

nastrój, ale też uniemożliwiały czasem normalne funkcjonowanie. Gdy kupiłam

auto, tak bardzo bałam się, że mi się popsuje w drodze do pracy, że nim nie

jeździłam. Przez półtora roku jeździłam codziennie autobusem czterdzieści

kilometrów w jedną stronę i to z przesiadką, a auto stało na podwórku. Dystans,

który można było pokonać w pół godziny, zajmował mi dwie. Dwie godziny

rano i dwie popołudniu. Auto sprzedałam, minął lęk, ale pojawił się kolejny.

Bałam się, że na coś zachoruję, wydałam sporo pieniędzy na prywatne wizyty,

badania i nic. Z kolei w okresie narzeczeństwa bałam się, że moje małżeństwo

okaże się wielką katastrofą i co ciekawe myślałam tak, nie mając do tego

żadnych podstaw. Mijały lata i mijały moje lęki, ale tylko wtedy, gdy

ustępowały miejsca kolejnym. Żadna z rzeczy, których się obawiałam, nigdy się

nie wydarzyła.

Dzisiaj jestem od tych lęków wolna.

I choć teraz naprawdę mam się czego bać, to nie pozwalam, by lęk mną

zawładnął. Przychodzi czasem do mnie, pozwalam mu na chwilę przysiąść, ale

i ja, i on wiemy, że nie ma we mnie miejsca na coś, co odbiera mi siły.

Dlatego, że potrzebuję ich na coś ważniejszego.

Kiedyś też bardzo dużo się martwiłam. Martwiłam się o bliskich, dalekich,

o samą siebie i sytuację na świecie. Martwiłam się tym, co było i tym, co będzie.

Tym, co się zdarzyło, mogło i może się jeszcze zdarzyć. Martwiłam się też tym,

że ciągle się martwię i co ja z tego życia mam. W rzeczywistości nigdy nie

cieszyłam się tym, co się działo. Aż któregoś dnia, znajoma przesłała mi

wiadomość. Był to obrazek, a pod nim podpis: „Całe życie czekam na jutro,

a codziennie jest dzisiaj”.

Tak, dzisiaj jest dzisiaj, wczoraj było dzisiaj i jutro też będzie dzisiaj.

28
Ta oczywista prawda dotarła do mnie w tym prostym zdaniu.

Zaczęłam się uczyć żyć tu i teraz.

Jeśli dzieje się coś miłego, to odczuwam radość. Jeśli zdarzy się coś przykrego,

to jest to przykre w tym momencie, w którym się zdarzy. Nie ciągnę tego dalej

i dalej, nie dokładam tego do koszyka przykrości i zmartwień. Bo już go nie

mam, choć zmartwienia owszem.

Zawsze brakowało mi także wiary w siebie. Ciągle szukałam akceptacji

u innych, tak jakby każdy mógł mi wystawić certyfikat na fajność, tylko nie ja

sama. Teraz tego nie potrzebuję. Teraz jestem dobrą mamą, jestem dobrą żoną,

mam na głowie nowe życie i całkiem już starą chorobę. Balansuję między tymi

dwoma światami niczym wprawny cyrkowiec na linie. Potrafię porozmawiać

z profesorem i gaworzyć z niemowlakiem. Rano być wśród ciężko chorych,

a wieczorem tulić zdrową, cudowną córeczkę.

Tylko, że ja się nie zmieniłam. Życie uwolniło ze mnie cechy i umiejętności,

które już miałam.

Dotarło.

Kiedyś często miałam nieprzespane noce. Nie mogłam zasnąć, bo w głowie

układałam scenariusze nieodbytych nigdy rozmów, odpowiadałam

na niezadane pytania, zastanawiałam się, co zrobię, gdy coś się stanie.

Dziś nie rozwiązuje problemów, przed którymi nie stoję.

Nauczyłam się je rozróżniać.

Bo dzisiaj jest dzisiaj.

Aż tyle.

29
Tęsknię

Tęsknię za Eliaszem, jak jest w szpitalu, to oczywiste.

Tęsknię za Milusia, jak jestem w szpitalu, to też oczywiste.

Ale tęsknię też za czymś, co można nazwać „normalnym życiem”. Za czymś,

co gdy jest, to jest to po prostu zwyczajna codzienność, a gdy tego nie ma, to

urasta to do rangi marzenia.

Tęsknię za dźwiękiem porannego budzika, który budził Eliasza do pracy,

chociaż dzwonił w bardzo denerwujący sposób. Co pięć minut, przez pół

godziny. Ale budził go, Eliasz miał siłę wstać, miał siłę pracować. Teraz gdy

jest w domu, nie mogę go obudzić w południe, by zjadł śniadanie, a często

nawet i w porze obiadu.

Tęsknię za rozmowami do późna w nocy, za cicho szeptanym: „Śpisz? Bo chcę

Ci jeszcze o czymś powiedzieć”.

Tęsknię nawet za wspólnymi wyjazdami do jego rodziców, choć zawsze się o to

sprzeczaliśmy. Tęsknię także za zakupami, wspólną kawą po obiedzie

i dyskusją, kto zmywa naczynia.

Tęsknię za tym, że wszystko mogliśmy podzielić na pół. I radości, i smutki,

i obowiązki. Chciałabym móc się zdenerwować, że coś jest niezrobione, a miało

być. Bo teraz mogę jedynie zrozumieć i wziąć kolejną rzecz na siebie. Wiem, że

jego „nie mogę”, oznacza, że naprawdę nie może, chociaż wolałabym, żeby to

była wymówka.

Tęsknię za tym, że auto miałam zawsze zatankowane i posprzątane.

Uświadomiłam to sobie, jak podjechałam na stację benzynową i nie wiedziałam,

po której stronie mam wlew.

Dzisiaj byliśmy z Eliaszem na usg, w innym budynku, na drugim piętrze. Kiedy

wyszliśmy już na zewnątrz, zauważyłam, że zapomniałam wziąć stamtąd wodę.

– Gdybym lepiej się czuł, to bym Ci po nią poleciał.

Wiem.

I to też jest moje „tęsknię”. Za byciem słabszą od niego, za byciem wyręczoną

w czymś, za takim właśnie drobnym gestem.

Tęsknię po prostu za moim mężem. Za takim, jakim był, zanim choroba

uczyniła go takim, jakim jest.

30
Tęsknię też za samą sobą, zanim choroba sprawiła, że trudno mi się szczerze

śmiać.

Nie zmieniła się jedynie nasza miłość. Miłość, o której nie trzeba mówić i nie

trzeba pytać, czy mnie kochasz. Chociaż miło to usłyszeć każdego wieczora do

słuchawki.

Przyjechałam dziś do szpitala i pytam Eliasza:

– Za czym tęsknisz?

– Za normalnością.

– To wiem, to tak ogólnie, ale jakbyś miał określić jakoś bardziej precyzyjnie.

– A to w takim razie za grillem... Żeby sobie zrobić grilla i wypić piwko.

31
Zdrowie

Mój czteroletni bratanek bawił się u mnie w pokoju. W pewnym momencie

wstał z podłogi, podszedł do półki, wziął do ręki ramkę ze zdjęciem i zapytał:

– Ciociu, a na tym zdjęciu wujek był jeszcze zdrowy?

To był ostatni dzień listopada, była piękna pogoda i mój wtedy jeszcze chłopak

zaprosił mnie na wycieczkę. Przyjechałam do niego pociągiem, odebrał mnie

z dworca i pojechaliśmy do Karpacza. Próbowaliśmy wejść na Polanę

Szrenicką, szlak był wydeptany i błyszczał w słońcu jak cieniutka warstwa lodu.

To była wycieczka-niespodzianka, więc zamiast butów w góry miałam na sobie

trampki. W końcu na dole nie było śniegu. Nie mogłam podejść pod górę.

Robiłam krok do przodu i zjeżdżałam metr w dół. Eliasz ciągnął mnie więc do

góry albo popychał, trzymając mnie za plecy. Wyglądało to zabawnie, sami się

z tego śmialiśmy, ale było skuteczne. Posunęliśmy się w ten sposób kilkaset

metrów do przodu i stwierdziłam, że to nie ma sensu. Eliasz chciał iść dalej,

chociaż szedł za nas dwóch, zapewniał, że mnie tam zaniesie, ale ostatecznie

powiedział:

– No dobra, pojedziemy do Szklarskiej Poręby.

Na Wodospad Szklarki weszłam bez problemu, bo nie było bardzo pod górkę

i nie było bardzo ślisko. Przeszliśmy przez barierkę i weszliśmy na duży kamień

na środku strumyka, pod samym wodospadem. Eliasz klęknął na jedno kolano.

Szum spadającej wody wszystko zagłuszał, ale zrozumiałam, że pyta, czy będę

jego żoną.

Tak, będę.

Eliasz wymarzył sobie zaręczyny na Polanie Szrenickiej.

To dlatego ciągnął mnie w górę, to dlatego nie chciał wracać. Gdybym

wiedziała, to szlibyśmy tam nawet do wieczora, aż byśmy doszli.

Na zdjęciu w czarnej ramce jestem ja i mój narzeczony.

32
Ja stoję z przodu, Eliasz za moim plecami obejmuje mnie w pasie. Zdjęcie było

zrobione chwilę po zaręczynach, bo Eli ma mokre kolano, na którym klęczał.

Oczy mu się błyszczą, jest uśmiechnięty swoim szczerym, szerokim

uśmiechem.

Jesteśmy szczęśliwi.

W piątek odebrałam telefon ze szpitala. Nie lubię tego. Serce zawsze bije mi

wtedy jak oszalałe, bo to zawsze oznacza złe wieści.

Nie podadzą mu chemii.

Bałam się tej chemii, bo miała być bardzo silna, a ja już widziałam ludzi po

bardzo silnych chemiach. Ale chyba jeszcze bardziej bałam się informacji, że jej

nie dostanie. Bo to oznacza, że jest za słaby. Że nowotwór robi znakomicie

swoją robotę. Że możliwości leczenia się kończą.

– Możecie Państwo kupić ten lek, o którym rozmawialiśmy. To jedyne, co

możemy teraz zrobić.

Ten lek to Nivolumab.

Jest bardzo skuteczny, ale nie jest refundowany.

Jest też bardzo drogi.

Muszę załatwić ten lek. Muszę też znaleźć kogoś, kto w poniedziałek pojedzie

z Żar do Poznania, z Poznania do Wrocławia i z powrotem do Żar. Trzeba

przywieźć do badania preparaty Eliasza. A one są w Poznaniu. Wykonuję

kilkanaście telefonów, w tym do Maćka. Znalazłam go w Internecie. Chorował

na to samo co Eliasz, był w ciężkim stanie, nie dawano mu żadnych szans na

życie. I pomógł mu ten lek. Maciek od jakiegoś czasu jest w remisji.

– Kupujcie ten lek – mówi na koniec rozmowy.

Później dowiaduję się jeszcze o kilku osobach wyleczonych tym lekarstwem.

Nie śpię trzy noce.

Jest weekend, a to oznacza, że nie mogę załatwić już nic. Boli mnie to i męczy,

bo wiem, że choroba nie rozwija się przez pięć dni, a przez dwa kolejne się

zatrzymuje.

33
Liczy się każdy dzień.

W poniedziałek wstaję o czwartej rano i jadę do Wrocławia.

Przez kolejne trzy dni przedzieram się przez barierę biurokracji. W międzyczasie

opiekuje się chorym mężem, wykonuję kilkadziesiąt telefonów, siedzę przy jego

łóżku, robię dla niego zakupy, rozmawiam z lekarzami i z pacjentem obok.

I odbieram raz po raz wiadomości ze zdjęciami mojej córki. Całuję każde z nich.

Do każdego z nich się uśmiecham, choć wolałabym do niej. Szkoda mi jej,

szkoda mi nas wszystkich. Ale my jesteśmy dorośli. Ona jest bezbronna. I jest

największą ofiarą całej tej sytuacji.

Wszystko wskazuje na to, że Eliasz dostanie w tym tygodniu pierwszą dawkę.

Cieszę się bardzo, mogę trochę odetchnąć, choć i tak jestem koszmarnie

zmęczona.

Do ciężaru, który już dźwigam, doszedł mi jeszcze spory kamień. Skąd każdego

miesiąca wezmę dwadzieścia tysięcy złotych? A tak naprawdę: skąd co dwa

tygodnie wezmę dziesięć? To olbrzymie pieniądze. Potrzebuję ich co miesiąc,

a przecież niektórzy ludzie nie zarabiają tyle w rok. Potrzebuję ich, żeby moje

„tak” z 30 listopada 2013 roku mogło trwać jeszcze przez długie lata.

– Tak, Szymku, wujek był wtedy zdrowy.

I będzie.

34
Torba

Mam taką torbę, której nigdy nie rozpakowuję. To torba, którą zabieram, gdy

jadę do Eliasza do szpitala. Wymieniam tylko zużyte rzeczy. Kosmetyki mam

wszystkie razy dwa, jeden zestaw w łazience, drugi w torbie. Kiedyś po

powrocie wszystko wyciągałam, torbę składałam w kostkę i chowałam na dnie

szafy. Od jakiegoś czasu już tego nie robię. Od czasu. kiedy Eliasz więcej jest

w szpitalu niż w domu. Od czasu, kiedy nie wiem, w którym momencie będę

musiała do niego pojechać. Od czasu kiedy nie wiem, ile minut będę mieć na

spakowanie. Od czasu kiedy nie wiem, ile zostanę. I w tym całym „nie wiem”,

mam to jedno „wiem” – wiem, że mam spakowaną torbę.

To bardzo dużo.

Do tej torby czasem dokładam coś, o co prosi mnie Eliasz. Czasem zabieram coś

od niego do domu. Ale w tym całym życiu z chorobą w tle jestem świadkiem

wielu sytuacji, splotów zdarzeń, niezwykłych opowieści zwykłych ludzi.

Wszystko to więc wożę za szpitala do domu w tej czarnej, szmacianej torbie.

Czasem to wszystko zaczyna ciążyć, tak jak dziś.

W tej torbie jest Pan Waldek i jego opowieść o dzieciach. Pan Waldek ma

zdrową, dorosłą córkę. Kiedy była mała, urodził im się syn. Miał wodogłowie.

Lekarze dawali mu miesiąc życia.

– Włożyłem w jego leczenie wszystkie pieniądze.

Żył cztery lata i miesiąc.

Po niedługim czasie, chcąc wypełnić pustkę, zdecydowali się na kolejne dziecko.

Urodziła się córka.

– Ona coś dziwnie wygląda – powiedział do nas lekarz.

Następnego dnia okazało się, że dziewczynka ma zespół Downa.

– Płakaliśmy z żoną jak dzieci.

Wierzę.

Dziś Pan Waldek leży z Eliaszem na sali i leczy nowotwór.

– Gdybyśmy jej nie mieli, nie wiem, jak byśmy dali z żoną radę. Ona nam we

wszystkim w domu pomaga.

35
Tak często nieszczęście okazuje się szczęściem.

Jak dobrze to sobie przypomnieć.

Jak dobrze to wiedzieć.

Z tej torby wychyla się też lekarz, który przyjmował Eliasza na intensywną

terapię. To ten, który dał mu dziesięć procent szans. To ten, który kazał nam się

pożegnać. Kiedy przyszedł po kilku dniach na dyżur i zobaczył Eliasza

w całkiem niezłym stanie powiedział:

– Chyba byłem bardziej wystraszony pana stanem niż pan.

Chyba tak, ale skąd on mógł wiedzieć, że Eliasz te dziesięć procent potraktuje

jak rzuconą rękawicę i ją podniesie?

Kilka dni temu przyjechałam do szpitala i kiedy szłam szpitalnym podwórkiem

zaczepił mnie.

– Cześć – powiedział pan doktor.

– Dzień dobry – odpowiedziałam grzecznie. Przerwał rozmowę, którą prowadził

z kolegą i podszedł do mnie.

– Co u Eliasza?

Mówię.

Mówię zgodnie z prawdą.

– Ja mam myśli samobójcze, bo mi umarł ojciec – odpowiedział. – Ale mam

dzieci i muszę żyć. Ty masz córkę i też musisz dać radę.

Wiem. Daję.

– Mi jest trudno sobie z tym poradzić – mówi.

Nie wiem, co powiedzieć. Po prostu go przytulam, a on mnie.

– Pa – mówi.

– Pa – odpowiadam.

To była dziwna rozmowa. Nie powiedziałam mu jednak czegoś ważnego. Więc

jeśli to czyta albo kiedyś przeczyta, to dziękuję mu za uratowanie życia mojemu

mężowi. Eliasz to wojownik, bez dwóch zdań, ale gdyby nie wasza szybka

i skuteczna pomoc, nie dałby rady.

Bez dwóch zdań.

Musiałam coś z tej torby wyjąć, bo wszystko wciąż trwa, a miejsca jest mało.

36
Córka

Jest takie powiedzenie, że istnieje tylko jedno najmądrzejsze, najgrzeczniejsze

i najpiękniejsze dziecko na świecie.

Ma je każda mama.

Mam córkę, wyjątkową.

Nie wiem, czy jest wyjątkowa, bo takie są okoliczności, w jakich się u nas

pojawiła, czy też byłaby taka, gdyby było normalnie. I to jest takie „nie wiem”,

którego nigdy się nie dowiem, bo jak mawiała moja ulubiona poetka „nic dwa

razy się nie zdarza”.

A zdarzyło się tak, że 14 października 2016 roku pojawiła się na świecie.

Czas był wtedy trudny, tak nam się przynajmniej wydawało, bo teraz wiemy, że

może być jeszcze trudniej. W każdym razie Eliasz jeździł na chemię co dwa

tygodnie i tak naprawdę tylko tydzień żył i to ledwo, następny tydzień leżał,

musiała być cisza, musiało być ciemno i blisko do łazienki.

Przed jej narodzinami, a po diagnozie, często zastanawialiśmy się, jak to będzie,

jak ona się urodzi. W końcu narodziny pierwszego dziecka to rewolucja dla

każdej pary, a co dopiero dla pary, która kilka miesięcy wcześniej już jedną

rewolucję przeszła.

Śmiejemy się czasem, że życie nam się dwa razy przewróciło, więc jeśli jest

kwadratem, to jak się przewróci jeszcze dwa razy, to wszystko wróci do normy.

Okazało się jednak, że nie było się czego bać. Mili od pierwszych swoich chwil

pokazała nam, że wie i że rozumie. Była spokojna, niewymagająca, zdarzało się,

że nie płakała przez kilka dni. Gdy tylko na jej twarzy pojawił się pierwszy

uśmiech, stał się jej znakiem rozpoznawczym. Uśmiecha się do każdego.

Zaczepia tym swoim uśmiechem bliskich i obcych, znajomych i przechodniów.

Trudno przejść koło niej obojętnie. Każdego lubi. Do każdego może pójść na

ręce. Z każdym może zostać. Jest ufna, szczera i otwarta. Kiedyś trzeba będzie ją

nauczyć z tej ufności mądrze korzystać, ale dziś to ważne.

37
Jak jadę do Eliasza na dwa lub trzy dni, to na pożegnanie robi mi „pa, pa”.

Musiałabym pojechać nawet, gdyby z rozstaniem wiązał się histeryczny płacz.

Ale dzięki temu. gdy jadę, to jadę z bolącym sercem, a nie z sercem rozdartym

na kawałki. Dzięki temu, gdy wiem, że mojej mamie jest z nią ciężko, to mogę

poprosić kogoś, by po nią przyjechał, zabrał i wiem, że ona pojedzie i że będzie

tam spokojna. Dzięki temu też, gdy jestem w szpitalu, to nie dzwonię co chwilę

z pytaniem, jak tam Milusia, bo wiem, że dobrze.

Moje dziecko daje mi ten komfort, chociaż ja nie daję jej tego, co powinna mieć.

Nie mogę chociażby dać jej siebie w stu procentach, gdy wracam ze szpitala. To

taka klinika, taki oddział, takie choroby i tacy chorzy, w tym jeden mi

najbliższy, że to nie wychodzi ze mnie nawet, kiedy wracam do domu. Nie

mogę dać jej tez zapewnienia, że „to już córuś ostatni raz mama jedzie, a później

już będę tylko z Tobą”.

Jeszcze nie teraz.

Nie mieliśmy okazji być rodzicami w normalnych okolicznościach. Nie wiemy,

jak by to było. Ale wszyscy jesteśmy wypadkową genów, wychowania,

okoliczności, ludzi, których spotykamy. Ona też. Wierzę, że zdobędzie u nas

taką wiedzę, jakiej potrzebuje i takie doświadczenia, jakie jej zapewnimy.

Życzę nam tego kwadratu i kolejnych dwóch przewrotów. Pierwszym niech

będzie zdrowie Eliasza, a drugim coś na miarę szczęścia, jakie nas spotkało, gdy

urodziła się Mili.

38
Trzydzieści

Kiedy byłam dzieckiem, ludzie po czterdziestce wydawali mi się bardzo starzy.

Myślałam, że młodość jest do dwudziestki, później do trzydziestki jest

dorosłość, po trzydziestce zaś jest wiek średni, a po czterdziestce właśnie

starość. Nie wiem, co w mojej głowie zwiastowały kolejne dekady, ale patrząc

na tak szybko postępująca starość, to raczej nie można się było spodziewać po

nich zbyt wiele.

Czas leci szybko, nie tylko mi. Podobno im człowiek starszy, tym czas leci

szybciej. Jest poniedziałek, zaraz wtorek, środa, weekend i kolejny poniedziałek.

Dopiero zaczęły się wakacje i za chwilę się skończą. Niedawno był początek

roku, a już jesteśmy dobrze za jego połową.

Zawsze bałam się mojej trzydziestki. Przekroczenia tej symbolicznej granicy,

kiedy to z przodu nie stawiamy już dwójki. Bałam się, że najlepsze lata będę

miała już za sobą.

Nie wiem, jakie lata mam jeszcze przed sobą, ale wiem, że te które mam teraz są

lepsze od tych, co miałam kiedyś. Chociaż bardzo trudne, to jednak lepsze.

Bo jest w nich miłość. Do męża i bezgraniczna do córki. Nie ma w nich lęku.

Co prawda jest jeden solidny, ale mnie nie paraliżuje. Już nie. Nie ma też we

mnie wstydu przed swoją wrażliwością. Płaczę ze szczęścia i ze smutku, ze

wzruszenia i ze złości. I nie wstydzę się już tych łez. Dzięki Eliasza chorobie

mam też pewną mądrość, choć akurat tego rodzaju mądrości wolałabym chyba

nie nabyć.

Trzydziestka przyszła kilka miesięcy temu.

Przyszła co prawda spodziewanie, ale przemknęła prawie niezauważona.

Prawie, bo Eliasz leżał wtedy w szpitalu, a ja tego wieczora, kiedy położyłam

już spać Milusię i zrobiłam wszystko, co miałam zrobić, wzięłam do ręki telefon

i wklepałam kilka słów. Oto one:

39
„23.03.2017

Godzina 22:26. Jeszcze przez godzinę i trzydzieści minuty mam dwadzieścia

dziewięć lat. Symboliczna granica zostanie przekroczona. Od kilku lat się tego

bałam. Tej trójki z przodu, trzydziechy, pożegnania młodości. Dziś boję się

czegoś innego. Czegoś, co mi nawet nie przechodzi przez gardło, a co dopiero

przez klawiaturę telefonu.

A więc mam prawie trzydzieści lat i poza tym mam jeszcze:

– męża, choć ostatnio bardziej nie mam, niż mam,

– dziecko, cudne, wspaniałe, piękne, moje, najmojsze,

– kota, tak, tak Elka dożyła mojej trzydziestki.

Myślę, co jeszcze mam… ale jeśli mam tych dwoje wyżej wymienionych, to

mam wszystko”.

I oby to „wszystko” trwało nadal.

I oby zawsze było dla mnie wszystkim.

40
Pomoc

Wracamy po tygodniu pobytu w szpitalu do domu, tego samego domu, ale do

innej już rzeczywistości, bo zapadła diagnoza

Na stole mamy ciepły posiłek.

Kilkadziesiąt wyjazdów do Wrocławia. Kilkadziesiąt razy potrzebny kierowca,

od piątej rano do nie wiadomo której.

Zawsze jest.

Urodziła się Mili.

Odwiedziła nas położna. Waży i mierzy córkę, ktoś puka do drzwi. Znajomi

przywieźli nam obiad. Jest zdziwiona, pyta, czy to ktoś z rodziny. Nie.

Codziennie, od kiedy wyszłam ze szpitala, ktoś nam przywozi obiad.

– Musicie być bardzo dobrymi ludźmi – mówi.

Możliwe, ale mamy też bardzo dobrych przyjaciół.

Wiozę Eliasza do lekarza, bo źle się czuje. Do domu już nie wraca i to przez

półtora miesiąca. Muszę mu dowozić rzeczy, muszę go odwiedzać, muszę też

opiekować się córką. Na każde zawołanie mam mamę. Czy to jest późny

wieczór, bo muszę, bo już, bo jutro wiozą go karetką do Wrocławia i czegoś tam

nie ma, czy to jest 4:50 rano, bo tak odjeżdża pociąg. Zawsze mogę na nią liczyć.

W każdy wtorek, piątek, sobotę, w każdą niedzielę i dni ustawowo wolne od

pracy. Kiedy pierwszy raz zostawiam Mili na noc, serce rozpada mi się na

kawałki. Ale wiem, że jest bezpieczna, że mama troszczy się o nią jak o własne

dziecko.

Wiele razy pokrzyżowałam jej plany.

Nigdy nie dała mi tego odczuć.

Dostaję złe wieści o zdrowiu Eliasza, nie śpię całą noc, rano czuję, że muszę do

niego pojechać, ale nie mam z kim. Jeden telefon i:

– Dobrze, będę po Ciebie za godzinę.

Eliasz tęskni za córką, tęskni tak bardzo, że załatwia sobie przepustkę z oddziału,

41
z którego nie ma przepustek. Brat Eliasza przywozi mnie i Mili do Wrocławia.

Łzy wzruszenia, pięć godzin przytulania i całusów.

Kiedy Eliasz leży tygodniami w szpitalu, trzeba mu wyprać ubrania i czasem

dowieźć coś do jedzenia.

Bratowa, kobieta o złotym sercu.

W piątek rano dowiaduję się, że w poniedziałek trzeba przywieźć z Poznania do

Wrocławia Eliasza preparaty do badania. I w piątek w południe już wiem, kto

pojedzie. Ten ktoś bierze w poniedziałek urlop. Głupio mi, mówię mu o tym.

– Nie przejmuj się, to mój urlop i wykorzystuję go na to, na co chcę. Chcę Wam

pomóc.

Eliasz leży na intensywnej terapii, a ja z tym wszystkim na głowie ogarniam

tylko to, co najważniejsze. Czyli Eliasza i Milusię. Przyjeżdża ktoś posprzątać

mi w mieszkaniu. Ktoś inny zadbał, bym miała coś w lodówce, gdy wracam

z Wrocławia.

Czasem wychodzę późnym wieczorem z domu, spaceruję i płaczę.

Mam takie osoby, do których mogę zadzwonić zawsze.

Mówicie, że jesteśmy dzielni.

To prawda.

Ale jesteśmy dzielni także dzięki Wam.

Nie o wszystkim wspomniałam. Nie o wszystkich napisałam.

Wszystkim bardzo dziękuję.

42
Róże

Kiedy poznaliśmy się z Eliaszem, mieszkał jakieś osiemdziesiąt kilometrów ode

mnie. W ogóle to widzieliśmy się raz, rozmawialiśmy przez dłuższą chwilę i po

jakimś miesiącu napisałam do niego wiadomość. Chciałam mu pogratulować,

bo wiedziałam, że podjął w swoim życiu bardzo ważną decyzję i zrobił krok do

przodu. Nie zdążyłam odłożyć telefonu, a on już dzwonił. Myślałam, że odpisze

zdawkowego SMS-a, a tu od razu połączenie. „Jak mam komuś coś napisać, to

wolę zadzwonić” – mawia Eliasz, ale wtedy tego nie wiedziałam.

Przegadaliśmy cały wieczór. Potem kolejny. I kolejny. Potem wstawaliśmy

wcześniej, by i przed pracą zdążyć porozmawiać. W czasie przerwy w pracy

wolało się nie zjeść kanapki, aby zadzwonić do siebie choć na chwilę.

Miłość ma jednak swoje prawidła.

Pamiętam, jak Eliasz miał do mnie przyjechać po raz pierwszy. To był drugi

sierpnia i dzień wcześniej do mnie zadzwonił, mówiąc mi o swoich planach.

Obawiałam się trochę tej wizyty, tym bardziej że miała go poznać też moja

rodzina. To był piękny, upalny dzień. Eliasz przyjechał ubrany w dżinsowe

spodenki do kolan i niebieską koszulę z kołnierzykiem – piszę to i sama się

dziwię, że po pięciu latach wciąż to pamiętam. Przywiózł mi prezent: piękny

świecznik z trzema świecami. Popryskał go swoimi perfumami, którymi tego

dnia zresztą sam też pachniał. Do dzisiaj mam sentyment do tego zapachu, jak

tylko Eliasz użyje tych perfum, od razu wspominam tamto lato. Dostałam też

bukiet róż.

Pięknych, czerwonych róż.

Tego dnia wieczorem moja mama powiedziała mi:

– To dobry chłopiec. Będziesz z nim miała dobre życie.

Jak ma się swoje lata, to czasem wystarczy spojrzeć, by wiedzieć.

Wracając do róż, to były to pierwsze kwiaty, które dostałam od jakiegokolwiek

mężczyzny, więc były dla mnie czymś wyjątkowym. Pomyślałam, że mądrze

byłoby je ususzyć i tak też zrobiłam.

43
Nasza znajomość rozwijała się dalej i Eliasz odwiedzał mnie regularnie.

Powiedziałabym nawet, że bardzo regularnie. Przyjeżdżał w każdą środę

i w każdy piątek po pracy. Przez rok, który minął, zanim się pobraliśmy

i zamieszkaliśmy razem, nie przyjechał tylko w jedną środę i to dlatego, że

popsuło mu się auto. A i tak rozważał pożyczenie samochodu od swojego taty,

jednak wybiłam mu ten pomysł z głowy, bo tego dnia też dodatkowo źle się

czuł. Niemniej w czwartek samochód naprawił i w piątek już był.

Za każdym razem, kiedy Eliasz mnie odwiedzał, miał dla mnie czerwone róże,

czasem jedną, czasem dwie, niekiedy trzy. Kiedyś zapytałam, od czego zależy

ich ilość, to powiedział z charakterystyczną dla siebie prostotą i szczerością:

– Od tego, ile mam drobnych w portfelu.

Tak więc każdej środy i każdego piątku suszyłam kolejne czerwone róże

i kolejne już suche odkładałam. Nie za bardzo już miałam, gdzie je trzymać,

więc kupiłam duże kartonowe pudło i wszystkie ususzone kwiaty trafiały

właśnie do niego. Szybko się jednak zapełniło, więc kupiłam kolejne, tym

razem znacznie większe pudło i potem zaraz następne.

Wychodząc za mąż, miałam dwa i pół kartonu czerwonych róż.

Kilka miesięcy po ślubie byliśmy w miasteczku, w którym Eliasz mieszkał.

Spacerowaliśmy po rynku i Eliasz zaczął mnie gdzieś prowadzić. Zeszliśmy

w dół wąską, kamienną dróżką i weszliśmy do kwiaciarni. Okazało się, że to ta

sama, w której Eliasz przez rok kupował mi kwiaty. Pani, która stała za lada,

wyraźnie ucieszyła się na jego widok. Eliasz przywitał się i powiedział:

– To jest właśnie ta dziewczyna, dla której dwa razy w tygodniu kupowałem

róże.

– Ojej, przestał pan przyjeżdżać i my z koleżanką myślałyśmy, że pan się

rozstał z dziewczyną… Bardzo nam było pana żal, bo pan taki romantyczny,

tak pan te kwiaty co chwilę kupował…

– Ja się nie rozstałem, ja się wyprowadziłem i ożeniłem – powiedział z dumą

mój mąż.

Na twarzy tej pani zagościł szczery uśmiech, a mi zrobiło mi naprawdę miło.

Dwie kobiety pewnie przez rok w duchu nam kibicowały i fajnie, że mogliśmy

je pozytywnie zaskoczyć.

Tego dnia Eliasz kupił mi trzy czerwone róże.

44
Po ślubie dość często dostaję od niego kwiaty. Zawsze bez okazji i zawsze

czerwone róże. Tak naprawdę wyjątek zrobił tylko dwa razy. Raz, gdy odbierał

mnie ze szpitala po urodzeniu Milusi, ale wtedy mówiłam mu, że chciałabym

choć raz w życiu dostać jakieś inne kwiaty. Chyba uznał, że jak raz w życiu to

narodziny dziecka będą dobrą okazją. A drugi raz, to którejś wiosny byliśmy na

targu, kupowaliśmy owoce i warzywa i bardzo spodobał mi się bukiet

goździków, które sprzedawała pewna starsza pani. Eliasz przeszedł koło niej i jej

kwiatów zupełnie obojętnie, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

Jednak kilkanaście minut później, gdy ja wybierałam przy innym stoisku

marchew i seler, on popukał mnie od tyłu po prawym ramieniu i wręczył mi

przez nie ten bukiecik, który tak bardzo mnie urzekł. Zarówno goździki, jak

i kwiaty z narodzin Milusi mam ususzone w sercu. Do kartonów trafiają tylko

czerwone róże. Nie wiem, ile ich jest. Przestałam liczyć już dawno temu.

Trzymam je jednak, by zawsze pamiętać. By móc je kiedyś pokazać moim

wnukom, a wcześniej mojej córce. Może kiedyś przyjedzie do niej chłopak, a ja

na niego spojrzę i wieczorem szepnę jej do ucha:

– To dobry chłopiec, będziesz z nim miała dobre życie.

Nawet jeśli trudne, to dobre.

45
Życie

Chodzimy późno spać. Mamy małe dziecko i jak zaśnie, to mamy czas dla

siebie. Telewizor włączamy rzadko, bardzo rzadko. Czasem siedzimy w ciszy,

ale najczęściej rozmawiamy. W ciągu dnia jest „co na obiad?” i „podaj mi

smoczek”, a wieczorem „o czym myślisz?” i „opowiedz mi o tym więcej”.

Lubię te nasze wieczorne pogaduchy. I chociaż codziennie obiecujemy sobie, że

w końcu pójdziemy wcześniej spać, to codziennie jest tak samo.

Kilka dni temu, kiedy już wygodnie leżałam w łóżku i próbowałam zasnąć,

dostałam SMS-a: „Idziesz do pokoju pogadać?”.

Chwilę się waham.

W końcu już prawie śpię, a tak znowu zejdzie ze dwie godziny. Ale jak Eliasz

był w szpitalu, to zasypiałam sama w ciszy, z jedną połową łóżka pustą i tak

bardzo chciałam, żeby był.

I jest.

Nie wiem na jak długo, dzisiaj jest w domu, jutro może być w szpitalu.

Już nie raz tak było.

Wstaję.

Rozmawiamy na luźne tematy, akurat padł temat nałogów. Mówię mu o swoich

małych uzależnieniach, między innymi od telefonu i słodyczy.

– A Ty jesteś od czegoś uzależniony? – pytam.

– Od życia – odpowiada.

Cisza.

Szach mat, po raz kolejny, Eluś.

Dwa słowa i w tych dwóch słowach cała prawda o nim.

Nie mogę zasnąć. Nie mogę zasnąć z tymi słowami.

Jak bardzo to życie u niego widać.

46
Kilka tygodni temu był w krytycznym stanie, lekarka, która była wtedy na sali

na intensywnej terapii, powiedziała:

– Ja wychodzę, nie mogę patrzeć, jak on umiera.

A on żyje.

Jak wrócił z intensywnej terapii i leżał na hematologii zrobiono mu badania.

Wykazały, że nowotwór bardzo się rozwinął. Tak bardzo, że naciekał na płuco,

zbierał mu się tam płyn i Eliasz nie mógł oddychać. Kiedy przyszłam do niego

w poniedziałek rano, leżał pod tlenem i się dusił.

Wtedy to ja wyszłam, bo myślałam, że umiera.

Ale nie powiedziałam mu tego.

Kilka godzin później wieźli go na wózku na badanie i kiedy wrócił, śmiał się od

ucha do ucha. Pytam z czego.

– A bo jak tylko wjechaliśmy do windy, to zszedłem z tego wózka i poszedłem

na nogach, a jak wracaliśmy, to w windzie sanitariusz mówi do mnie: „Siadaj na

wózek, żeby nie było, że chodzisz, bo ja Cię miałem wieźć”.

I takie to było jego umieranie.

Bo on wciąż żyje.

Żyje i to jak.

Kończą się wakacje, ale chyba spędziliśmy je najlepiej, jak się dało. Jeździliśmy

wypocząć nad pobliski zalew i choć Eliasz się nie kąpał, to z nami był.

Zajadaliśmy się lodami. Braliśmy Milusię i chodziliśmy po mieście, czasem

z celem, czasem bez celu. Robiliśmy często grilla, jedliśmy Eliasza ulubioną

karkówkę i grillowaną, białą kaszankę. Spędzaliśmy czas z innymi i sami ze

sobą. Udało się też nam raz wyrwać na randkę.

Po prostu byliśmy.

To było wyjątkowe lato.

Byliśmy na dnie, żeby teraz ogrzewać się słońcem na suchym lądzie.

Byliśmy tak blisko śmierci, ale zwyciężyło życie.

47

Wtedy tego wieczora Eliasz dodał jeszcze po chwili:

– No i od Ciebie, i od Milusi jestem uzależniony.

Cóż, męża z takim nałogami mogę mieć.

48
Jesień

Lubię jesień. Im jestem starsza, tym bardziej. Kiedyś przeszkadzał mi deszcz

i wiatr, i to, że trzeba było grabić liście. Dzisiaj jest inaczej. To znaczy jesień jest

taka, jaka była przez lata, ale coś się zmieniło we mnie.

Lubię odpocząć po lecie i przygotować się do zimy. Jesień zdaje się być do tego

idealna. Jeszcze ciepło, ale już trzeba założyć sweter, trochę już pada, ale wciąż

jeszcze przyjemnie pochodzić w deszczu, a gdy wieje wiatr, to ma się wrażenie,

że wywiewa on resztki lata i przynosi lżejsze i świeższe powietrze.

Poza tym jesień to tak zwany sezon na bluzę. Nie lubię upałów i nie lubię

siarczystego mrozu. Jesienią więc kiedy ani jedno, ani drugie raczej mi nie grozi,

z przyjemnością zakładam bluzę lub sweter i wychodzę na dwór.

No i kolory! Nie da się jesieni nie kochać za tę feerie barw, jaką funduje nam co

roku. Żeby dojechać do mojego domu, trzeba przejechać przez las. Jakie to są

piękne widoki! Żółć, pomarańcz, czerwień tak cudownie mienią się w jesiennym

słońcu. W tym roku podziwiam te widoki po raz trzydziesty drugi.

Nie mogę też nie wspomnieć o wschodach słońca. W miejscu gdzie mieszkam,

nie widać zachodów, za to można podziwiać wstające zza lasu słońce, a jesienią

i zimą jego barwy są wyjątkowo urzekające. Lubię dla tego widoku wstawać

nieco wcześniej.

I jeszcze to, co powoduje, że jesień mimo chłodu na dworze, jest ciepła – gorąca

herbata, koc i dobra, wartościowa książka. Nie znam nikogo, kto nie lubiłby tej

chwili, gdy otulony domowym ciepłem, popija spokojnie kawę lub herbatę.

W moim domu herbata parzona w chłodne dni jest inna, dzięki aromatycznym

dodatkom – pomarańcza, imbir, goździki czy sok z malin. No nie da się jesieni

nie kochać!

Z mojego dzieciństwa pamiętam też jesienne zabawy, na przykład rzucanie się

na wielkie kupy zgrabionych liści.

49
W tym roku moje zdrowie mi na to nie pozwala, ale w kolejnych latach będę

dbała o to, by i moja córeczka miała kiedyś takie wspomnienia.

Naprawdę jestem wdzięczna, że mieszkam w miejscu, gdzie są cztery pory roku

i każdą z nich mogę doświadczać wszystkimi zmysłami.

50
Żółw

Czytacie mojego bloga. Mówicie, że piękny, wzruszający, że wyciska łzy.

Siedzę i czytam swoje wpisy. Czytam je jak opowieść o nie swoim życiu.

Trudną, bolesną, przeplataną szczęściem i chwilami wytchnienia, ale nie moją.

Czytam i mnie to nie wzrusza. Nie wiem czemu. Jakby te emocje nie były moje.

A przecież moje są.

Przecież to ja, myśląc, że Eliasz umiera, z suchym, zaschniętym gardłem

i trzęsącymi się nie tylko kolanami, ale całym ciałem, wyszłam z sali.

Chodziłam po szpitalnym korytarzu jak w amoku, po to by po chwili wrócić.

Nie wiedziałam, co robić, ale pomyślałam sobie, że jedyne co mogę w tej

sytuacji, to przy nim być. Wróciłam więc na salę, usiadłam obok niego,

złapałam za rękę i po prostu byłam. Eliasz oddychał ciężko, leżał pod tlenem,

a ja raz po raz głupkowato się uśmiechając, próbowałam udawać, że wszystko

jest w porządku. Jak przyjechałam do niego o ósmej rano do Wrocławia,

kupiłam sobie śniadanie w kiosku, ale nie mogłam wtedy przełknąć ani kęsa.

W środku po prostu cała drżałam.

Cała, każdy nerw.

Myślałam, że lęk przed jego śmiercią mam już oswojony, bo przecież zaledwie

parę dni wcześniej lekarze na intensywnej terapii dali mu dziesięć procent szans

na przeżycie.

Tak naprawdę dali mu pięć, ale jak lekarz powiedział, że „pięć”, to spojrzałam

na niego takim przerażonym i błagalnym wzrokiem, jakbym prosiła sąd

o łaskawszy wyrok. I on wtedy dodał: „No, może dziesięć”.

Ten wzrok, to przerażenie, to też byłam ja.

Często pytacie mnie, jak się czuje Eliasz.

Potrafię odpowiedzieć.

Wiem, kiedy czuje się słabiej, nawet gdy mi tego nie powiedział.

Wiem, czy się w nocy pocił, bo instynktownie to sprawdzam, gdy się

przebudzam kilka razy w ciągu nocy.

51
Przesuwam nogę na jego połowę i czuję czy prześcieradło jest mokre, czy nie.

Wiem też, kiedy ma gorączkę, bo gdy mnie tuli do siebie, to staram się

wyczuć, czy jest normalny, czy gorący. Wyczuwam różnicę nawet kilku

kresek więcej na termometrze.

Taka nienormalność w na pozór normalnym życiu.

Taka niezdrowość w zdrowym związku.

Czasem ktoś pyta też, jak czuję się ja.

Nie potrafię odpowiedzieć.

Mówię, że dobrze, że daję radę. Bo przecież jest teraz dobrze, Eliasz jest

w domu, spędzamy czas razem. Może musi być dłużej w łóżku, może szybko

się męczy, ale jest.

Bo przecież daję radę.

Daję radę ogarnąć dziecko, dom, daję radę załatwić co dwa tygodnie lek

i pieniądze na niego.

To jest skorupa żółwia.

Twarda i gruba.

Pod spodem jest miękkie i ciepłe ciało, które się pod nią chowa.

W czwartek Eliasz jedzie na badanie, które pokaże, czy lek działa.

– To dobrze, to fajnie – odpowiadacie.

– Też się cieszę – odpowiadam.

To jest skorupa żółwia.

Od kiedy Eliasz zachorował, nigdy, ani razu nie było dobrych wieści.

To znaczy były raz, ale to materiał na osobny wpis. Wszystkie wyniki były złe.

Zawsze pokazywały progresję.

Jest sobota, a ja myślami jestem o siódmej rano za półtora tygodnia we wtorek,

kiedy to będziemy odbierać wynik.

Znam ten strach przed otwarciem koperty.

Znam i już go czuję.

I to jest ciało żółwia.

52
Byliśmy dziś na ślubie przyjaciela Eliasza.

Byli piękni, młodzi, uśmiechnięci i lekko zestresowani swoim najważniejszym

dniem. Radość od nich promieniała.

To byliśmy my trzy lata temu.

Kiedy składaliśmy życzenia, Eliasz powiedział im, żeby byli zdrowi.

– I szczęśliwi – dodała skorupa.

A ciało żółwia się pobeczało.

Dobrze, że skorupa jest nieprzemakalna.

53
Gwiazdy

„Dwoje ludzi wyglądało przez więzienne kraty.

Jeden widział błoto.

Drugi widział gwiazdy”

Od dwóch tygodni znamy wynik. Jest bardzo dobry. Lepszy niż się

spodziewałam. W myśl zasady, że lepiej być mile zaskoczonym niż niemile

rozczarowanym, nie obiecywałam sobie zbyt wiele.

W leczeniu Eliasza tak naprawdę nigdy nie mieliśmy dobrych wieści. Po

każdym rodzaju zastosowanego leczenia następowało pogorszenie. Zmiany

zamiast się cofać jeszcze bardziej się rozwijały.

Każdy następny wynik był gorszy.

Kiedy w styczniu Eliasz przyjął kolejny rodzaj chemii, sami zauważyliśmy, że

nie działa. Wyczuliśmy na szyi guzy. To była niedziela wieczorem, we wtorek

Eliasz miał być przyjęty do szpitala na kolejną dawkę.

Nie wiedzieliśmy, co robić. Tak naprawdę jesteśmy jeszcze dziećmi.

Do niedawna nic nie wiedzieliśmy o życiu, a teraz musimy decydować, co

robić w takich sytuacjach. W poniedziałek o piątej rano wsiedliśmy więc do

auta i pojechaliśmy do Wrocławia.

Profesor potwierdził.

Nie działa. Jest gorzej.

Wracaliśmy wtedy do domu i Eliasz pół drogi żartował. W końcu powiedział:

– Cieszę się, ale sam nie wiem z czego. Chyba z tego, że nie muszę jutro iść do

szpitala.

To były gwiazdy zamiast błota.

Niedługo później zdarzył się jeden wyjątek i usłyszeliśmy naprawdę dobre

wieści.

54
W ten poniedziałek u profesora, spytaliśmy, czy jeśli nic na ten nowotwór nie

działa, to czy może być tak, że to nie jest rak tylko coś innego. Profesor

powiedział, że zmiany, które Eliasz ma są typowo nowotworowe, ale ręki nie

daje sobie uciąć. Jeśli chcemy, możemy pobrać jeszcze raz wycinek i zbadać.

Chwyciliśmy się tej nadziei tak mocno, że kolejne dni upłynęły nam na

znalezieniu lekarza, który pobrałby ten wycinek, i zawiezieniu go do Poznania.

Ponieważ za badanie płaciliśmy sami, wynik miał być szybko.

I był. Dwa dni później Eliasz zerwał się o ósmej rano na nogi, poszedł do

pokoju i wykręcił numer do Poznania.

– We wstępnym badaniu nie widzę komórek nowotworowych. Jutro porównam

z poprzednim wynikiem i zrobię szczegółowe badanie. Proszę dzwonić jutro

rano.

Te słowa wprawiły nas w stan euforii. Tuliliśmy się i płakaliśmy ze szczęścia,

bo to oznaczało koniec naszych kłopotów.

Koniec szpitali, chemii, badań, złego samopoczucia.

Początek nowego-starego życia.

Wszystko wróci do normy.

Nagle Eliasz uwolnił się z naszych objęć i pobiegł do sypialni.

Milusia wtedy smacznie spała. Wziął ją na ręce i zaczął radośnie podrzucać.

– Córciu tatuś jest zdrowy, zdrowy, zdrowy! Będę się z Tobą bawił, opiekował

się Tobą, nauczę Cię jeździć na rowerze! Będziemy na zawsze razem!

Eliasz spytany o najszczęśliwszy dzień swojego życia zawsze mówi, że nasz

ślub i narodziny Milusi. Ale ja nigdy, przenigdy nie widziałam go bardziej

szczęśliwego niż tego styczniowego poranka, gdy ściskał i przytulał naszą

córeczkę.

Zapamiętam ten widok na zawsze.

Tego dnia pojechaliśmy też w odwiedziny do mojej siostry. Poza jedną osobą

nikt nie wiedział o naszym szczęściu – ona także. Późnym wieczorem dostałam

SMS-a: „Dziękujemy za miły wieczór. Było super, Eliasz był taki jakiś inny

i Ty też”.

55
Z tą naszą innością poszliśmy spać. Pierwszy raz od bardzo dawna spałam

snem spokojnym. Tak dobrze było mi z myślą, że to już koniec tej walki.

Następnego dnia rano Eliasz zadzwonił, by potwierdzić ostatecznie dobre

wieści. Niestety tym razem usłyszeliśmy, że jednak pierwotna diagnoza jest

trafna.

To nowotwór.

Po skończonej rozmowie też się przytuliliśmy, też były łzy, ale inne.

Mam nadzieję, że zapomnę kiedyś to uczucie rozczarowania i zawiedzionych

nadziei.

Nigdy później nie rozmawialiśmy na ten temat. Po prostu życie potoczyło się

dalej, kolejna chemia, kolejne leczenie, kolejne złe wieści.

Dlatego tym razem nie obiecywaliśmy sobie nic. Kiedy odebraliśmy wynik,

byliśmy w centrum onkologii. Była siódma rano i korytarze o tej godzinie są już

zatłoczone. Są młodzi, są starzy, kobiety i mężczyźni. Każdy z diagnozą. Każdy

z nich kiedyś czuł ten strach, gdy w ręku trzymał kopertę z wynikiem. Mam

nadzieję, że choć trochę rozpromienił im się dzień, widząc dwoje młodych

małżonków, trzymających otwartą kopertę i padających sobie w ramiona.

To miejsce pełne jest łez, ale łzy szczęścia widzi się tam rzadko.

Jesteśmy w trakcie tej podróży.

Zrobiliśmy ogromny krok w przód, ale wciąż idziemy.

Niewyobrażalnie trudne wydarzenia za nami i niewyobrażalnie trudne przed

nami.

Można widzieć błoto.

Ale my pobędziemy trochę wśród gwiazd.

56
Trudny czas, szczęśliwy czas

Jest wtorek, jest po szóstej rano, dzięki zmianie czasu na dworze jest jeszcze

szaro, ale niebawem i to się zmieni. Poranek jest zimny i deszczowy. Jedziemy

autostradą do Wrocławia, krople deszczu spływają po szybie samochodu, patrzę

na nie i nie mogę uwierzyć, kiedy to zleciało.

Za nami półtora roku życia w cieniu choroby. Półtora roku walki.

Który to już wyjazd? Nie liczę, ale chyba bliżej stu niż dziesięciu. Wykonanych

telefonów to już na pewno setki.

W smartfonie mam zapisane numery do lekarzy, szpitala, apteki, administracji,

firmy farmaceutycznej, fundacji. Wszystkie w użyciu, wszystkie często.

Zupełnie jakby to byli moi dobrzy znajomi. A przecież nie są.

W ciągu tego ostatniego półtora roku byłam w ciąży i urodziłam dziecko, ale to

wszystko odbyło się jakby przy okazji.

Rola osoby wspierającej kogoś, kto ciężko i przewlekle choruje jest bardzo

trudna.

To codzienne zmaganie się z niepewnością i obawą o to, co przyniesie kolejny

dzień.

To także ciężar decydowania, co i ile chory powinien wiedzieć.

To nakładanie maski uśmiechu, podczas kiedy dusza wyje z rozpaczy

i bezradności.

To wzięcie na siebie odpowiedzialności za sposób i rodzaj leczenia.

To konieczność poradzenia sobie ze strachem o najgorsze, bo jeśli on weźmie

górę, to sparaliżuje, a paraliż wyklucza działanie, które jest niezbędne.

To pogodzenie się z tym, że całą uwagę otoczenia skupia na sobie chory, bo to

on cierpi. Ty też co prawda cierpisz, inaczej, ale to chory ma diagnozę.

To gotowość do wstawiania w nocy, by zmienić piżamę, przynieść leki,

zmierzyć gorączkę. Nawet jeśli jest to trzeci raz w ciągu nocy i przed chwilą

wstawało się do dziecka.

To cisza bezsennych nocy, gdy pytania „a co jeśli jednak nie…?” albo „jak

sobie poradzę?”, dudnią w głowie niczym młot.

To trudna sztuka pamiętania, że w tym wszystkim też jest się ważnym.

57
To danie sobie prawa do tego, by mieć czasem gorszy dzień i jednoczesne

pilnowanie, by nie zrobił się z tego gorszy tydzień, miesiąc, rok, bo przecież

„ktoś musi”.

To korzystnie z całej swojej siły, choć tak bardzo tęskni się za tym, by być

czasami tym słabszym.

To zabawa z dzieckiem, śmiech, który się wydobywa z wnętrza, które uparcie

mówi „ja się nie bawię”.

To zdolność do poświęceń, które – jeśli wypływają z miłości – wcale nimi nie

są.

Ostatnie osiemnaście miesięcy było najtrudniejszymi w moim życiu.

Ale, o ironio, były to także zdecydowanie najszczęśliwsze miesiące mojego

życia. Miałam i mam niezwykły zaszczyt towarzyszyć mojemu mężowi w tak

ważnym dla niego czasie. Zbliżyliśmy się do siebie jak nigdy wcześniej.

Poznaliśmy i pokochaliśmy do szaleństwa naszą córeczkę. Żegnaliśmy się,

jakbyśmy się mieli już nie zobaczyć i ocierałam z twarzy męskie łzy.

I te rozpaczy.

I te szczęścia.

Przegadaliśmy dziesiątki godzin, przemilczeliśmy drugie tyle. Rozmawialiśmy

o ostateczności i o niczym. Mamy po dwadzieścia kilka lat, a bagaż

doświadczeń, którym można by obdzielić kilka osób.

To wyjątkowy czas. Cieszę się, że w nim jestem. Że mogę wykorzystać swoje

umiejętności, siły, chęci, by uczynić go czymś więcej niż zrywanymi kartkami

z kalendarza.

58
Co za rok

Kiedy Eliasz zachorował, byłam w ciąży. Spodziewaliśmy się naszej upragnionej

córeczki i usłyszeliśmy diagnozę.

Nagle, z dnia na dzień, z radosnego oczekiwania nasze życie zmieniło się

w smutną naukę nowej rzeczywistości. Z wizytami u lekarzy, wyjazdami do

Wrocławia, z chemią, z jej skutkami ubocznymi, badaniami, Z dnia na dzień,

z chemii na chemię wszystko było coraz bardziej oswojone. Szpitalne korytarze

już nie takie obce, pielęgniarki wołające po imieniu. Wiedzieliśmy na przykład,

że jak we wtorek Eliasz weźmie chemię, to wstanie najszybciej w piątek

wieczorem. Cokolwiek planowaliśmy braliśmy to pod uwagę.

Nasza nowa codzienność.

Mili urodziła się w połowie października. Było nam ciężko.

Miałam w domu noworodka i poważnie chorego męża.

Szóstego grudnia Eliasz przyjmował ostatnią z zaplanowanych chemioterapii,

potem miało być już dobrze.

W tamtym okresie często powtarzaliśmy sobie: „oby wytrzymać do końca roku”.

Te słowa podtrzymywały nas na duchu. To jeszcze tylko kilka tygodni, kilka dni

i wszystko wróci do normy.

Oby wytrzymać do końca roku.

Pierwszego stycznia poszliśmy na spacer.

Krótki, bo Eliasz nie miał sił, ale zapamiętam go do końca życia.

Kiedy szliśmy drogą, pomału pchając przed sobą wózek z naszym największym

skarbem, Eliasz powiedział mi, że zauważył nowe powiększone węzły chłonne.

Oboje wiedzieliśmy, co to oznacza. Pamiętam, że tylko przytuliliśmy się

wtedy do siebie. Nikt nic nie powiedział.

Trzeciego stycznia, Eliasz jechał na badanie PET, które miało potwierdzić

skuteczność leczenia. Ale wynik był nam już znany.

59
Chłoniak, na którego choruje Eliasz, z reguły bardzo dobrze się leczy. Trwale

udaje się wyleczyć jakieś 80–90% pacjentów. Jest tylko jeden warunek –

nowotwór musi zareagować na chemię. Jeśli jest inaczej, lekarze nazywają to

opornością na leczenie i zaczynają się poważne trudności.

A więc od trzeciego stycznia mieliśmy oporność na leczenie. Nasze „oby do

końca roku” zaczęło brzmieć jak żart, ale wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, jak

bardzo będzie on ponury.

Sama nie wiem, czemu to wszystko wspominam. Od kilku dni chodzą mi po

głowie wydarzenia z ostatnich miesięcy. Może dlatego, że w końcu mam

przestrzeń, by je po przeżywać.

Ten rok był dla mnie wyczerpujący.

Eliasz z dwunastu miesięcy spędził w szpitalu około pięciu. To prawie pół roku.

Pamiętam, jak wiosną przez telefon dowiedziałam się, jakie Eliasz ma

rokowania. Zadzwoniłam do mamy, poprosiłam, żeby natychmiast zabrała

Milusię i wyszłam z domu. Poszłam do lasu i wyłam. To nie był płacz. To było

wycie, wyłam jak zwierzę. A potem musiałam wrócić, zająć się jak gdyby nic

dzieckiem, zadzwonić do Eliasza, udawać, że wszystko jest w porządku,

opowiedzieć, jak tam Milusia i co porabiałam.

W tamtym okresie mocno bolał mnie brzuch. Po kilku dniach i kolejnej

nieprzespanej nocy pojechałam do lekarza. Zamiast tabletek na niestrawność,

która jak mniemałam wtedy mnie męczyła, przywiozłam ze sobą leki

uspokajające i nasenne. Mogłam spać, zamiast dosłownie telepać się ze strachu

pod kołdrą.

„Chemiczna litość” jak to nazywała Wisława Szymborska.

Karmiłam córkę i myślałam o Eliaszu, jedną ręką kołysałam ją w wózku,

a w drugiej trzymałam telefon, rozmawiając z lekarzem.

Odpowiadałam uśmiechem na jej uśmiech, tuliłam ją, choć tak bardzo

pragnęłam, by ktoś utulił mnie razem z całym moim lękiem i bezradnością.

Byłam silna, ale w środku sama byłam dzieckiem, które chce na ręce.

60
Pewnego dnia ktoś do mnie podszedł i rozmawiałam z nim chwilę. Potem

odszedł i po chwili ja nie tylko nie wiedziałam, o czym rozmawialiśmy, ale też

nie pamiętałam, kto to był. Byłam gigantycznie przemęczona psychicznie.

Czasem gdy w komputerze coś się zepsuje, system przełącza się na tryb

awaryjny i można wykonać tylko najważniejsze funkcje. Taki właśnie był mój

mózg. Tryb awaryjny – poza Milenką i Eliasza chorobą nie ogarniałam nic.

Moja siostra jakiś czas temu wspomniała, że będąc u mnie w tamtym okresie,

z przerażeniem odkryła, że w lodówce nie miałam nic, co nadawałoby się do

zjedzenia. To co było, było popsute i nie było świeżych rzeczy. Czy jadłam?

Co jadłam? Nie pamiętam.

Były też wyjazdy do Eliasza, dnie spędzane przy szpitalnym łóżku, uśmiechanie

się, gdy w środku dusza wykrzywiona w grymasie rozpaczy. Noc spędzona

w szpitalnej noclegowni i potworna tęsknota za córką. Wyrzuty sumienia

kwitowane w kółko tym samym „nie mam wyjścia”.

Potem było lato i było jeszcze gorzej. Była intensywna terapia i niedługo później

informacja lekarzy: „został Wam tylko nierefundowany lek”.

Decyzja była szybka i nie wahałam się ani minuty. Dziesięć dni później Eliasz

wziął pierwszą dawkę wartą dziesięć tysięcy. Potem wziął jeszcze siedem. Bez

problemu poruszałam się po procedurach zakupu, choć co dwa tygodnie były

one dla mnie źródłem stresu. Czułam się i byłam odpowiedzialna za wszystko.

Za Milusię, za zdrowie Eliasza, za prowadzenie zbiórki pieniędzy, za załatwienie

kolejnej dawki i gdzieś na końcu też za samą siebie.

W listopadzie Eliasz poszedł na przeszczep szpiku. Pewnego dnia jego wyniki

tak bardzo się obniżyły, że było realne zagrożenie życia. Pojechałam wtedy do

Wrocławia, wynajęłam pokój w jakimś kiepskim motelu i choć nie mogłam

widzieć Eliasza, to chciałam być blisko. Blisko „w razie czego”. Leżałam w tym

zatęchłym pokoju, patrzyłam w sufit i czułam się rozdarta. Nie byłam ani z nim,

ani z Milusią, na nic nie miałam wpływu. W tej całej bezradności to było jedyne,

co mogłam zrobić. Gdy tylko wyniki troszkę się poprawiły, wsiadłam w pociąg

i pojechałam do domu.

61
Wielu osób, które poznaliśmy na oddziale, dziś już nie ma. Nie żyje też Paweł,

o którym jest tutaj rozdział. Umarł któregoś dnia na intensywnej terapii. Eliasz

wtedy mi powiedział:

– Widzisz, a ja jak wróciłem z intensywnej, to powiedziałem mu, że jak kiedyś

będą go tam wieźli, to żeby się nie bał, bo nie jest tam tak źle. Więc przynajmniej

jak go tam zabierali, to był spokojny.

Pół roku temu życie Eliasza wisiało na włosku. W sumie wisiało przez cały rok,

ale latem ten cienki włosek był jeszcze naderwany i to z obu stron. Z jednej przez

sepsę, z drugiej przez wyniszczający organizm rozsiany nowotwór.

Podobno w dzisiejszych czasach nie ma cudów, ale są cudaki.

Eliasz, ja, Milusia, ale też każdy z Was, kto nam pomógł jest takim cudakiem.

Na tym cieniutkim naderwanym włosku wyciągnęliśmy go na powierzchnię

życia.

Pierwszego stycznia Eliasz powiedział mi, że leczenie nie działa, dwudziestego

pierwszego grudnia opuścił szpital po udanym przeszczepie szpiku.

Klamra się zamknęła.

Oby wszystko, co się w niej mieściło, każdy lęk, każda bezradność, każde

cierpienie i każda wylana łza, w niej pozostały.

Kilka dni temu siedzieliśmy na kanapie i oglądaliśmy film. Film był z gatunku

„o niczym” i chyba obojgu z nas myśli uciekały w innych kierunkach.

W pewnym momencie padło pytanie: „jak to jest, że zdrowi mają tyle marzeń.

Chcieliby kupić sobie to czy tamto, pojechać na jakieś super wakacje, mieć

lepszy samochód, a chorzy mają tylko jedno?”.

No właśnie.

62
Córeczko

Był mroźny lutowy poranek, szykowałam w kuchni śniadanie, za dwadzieścia

minut miałam wyjść do pracy. Po chwili z sypialni wyszedł tata, powiedziałam

mu: „zobacz do łazienki”. Stałam przy kredensie, tata poszedł, wrócił, objął

mnie od tyłu i całując delikatnie moja szyję, powiedział:

– Czyli jednak trzecia rocznica będzie w trójkę.

Obróciłam się do niego, przytuliłam i po policzkach popłynęły nam łzy

szczęścia.

Potem poszłam do łazienki, wzięłam test z dwiema kreseczkami, zawinęłam

w chusteczkę i schowałam do szuflady na pamiątkę. Od tego czasu byłaś już

z nami, to znaczy pewnie byłaś już kilka dni wcześniej, ale od tego dnia o tym

wiedzieliśmy.

Kilka miesięcy później jedziemy autem do Wrocławia, droga jest na sporym

odcinku dziurawa i kiedy auto podskakuje mam wrażenie, że czuję Twoje

pierwsze ruchy. Nie jestem pewna, ale kiedy tydzień później byliśmy

u przyjaciół, czuję, jak mnie delikatnie muskasz od środka.

Teraz już wiem, czuję na pewno i poznaję to uczucie. Tydzień temu to też byłaś

Ty.

Dziękuję, za tamto przywitanie w podróży i przepraszam, że Cię nie poznałam.

Od tego czasu czuję Cię już codziennie, przykładam rękę do brzucha i czuję

Twoje ruchy, czasem proszę tatę, by położył dłoń na brzuchu i też to poczuł.

Jednak Ty wtedy przestajesz. Niedługo potem tata leży pierwszy raz w szpitalu.

Kiedy wraca, tego wieczoru tuli się do mnie, kładzie rękę na brzuchu

i przybijasz mu piątkę delikatnym kopniaczkiem.

– To moja nagroda – mówi tata.

Kilkanaście dni później tata znowu leży w szpitalu, jest środa, jest czerwiec

i jest gorąco. Rano odebrałam od niego telefon i powiedział, że jest diagnoza.

Jadę do niego, wchodzę na salę, padamy sobie w objęcia i płaczemy. Siadam

u taty na łóżku, obejmuje mój brzuch i mówi:

63
– Dobrze, że będziemy ją mieć.

Tego dnia mam badanie usg, które ma pokazać, czy jesteś zdrowa. Tata chce

dostać przepustkę, ale nie może. Jadę więc sama i wtedy po raz pierwszy widzę

Twoją twarz.

Jesteś bardzo podobna do taty.

I jesteś zdrowa.

Nie mogliśmy wymyślić dla Ciebie imienia. Pewnego dnia przy obiedzie

powiedziałam:

– Milenka.

–Milusia? – odpowiedział tata. – Może być.

Zostałaś Milusią i chyba nie ma imienia, które lepiej oddałoby to, jaka jesteś.

Jesteś urocza, figlarna, uśmiechnięta, jesteś po prostu milusia.

Gdy zbliżał się czas, kiedy miałaś do nas przyjść, pomyślałam sobie, że

w szpitalu rodzi się tyle dzieci i co jeśli ktoś się pomyli. Mówię o tym mojej

siostrze, że co jeśli Cię nie poznam.

– Ona pozna Ciebie – odpowiedziała.

Pamiętam Ciebie tego dnia, byłaś malutka, miałaś ciemne włoski, byłaś

cieplutka i byłaś moja.

Ach, więc to Ty.

Tata kilka dni wcześniej wziął chemię i tego dnia kiepsko się czuł. Przyjechał

jednak do szpitala. Głaskał Cię, przytulał, trzymał na rękach. Godzinami spałaś,

a my godzinami patrzyliśmy na Ciebie z zachwytem i miłością.

Nigdy wcześniej ani później nie byłam bardziej szczęśliwa.

Córeczko, zaprosiliśmy Cię i Ty do nas przyszłaś, a my nie możemy Ci dać tego,

na co zasługujesz, poczucia stabilności i bezpieczeństwa, bo sami tego nie

mamy.

Chcę jednak, żebyś wiedziała, że widzę Twoje łzy, gdy muszę pojechać do

szpitala. Zamykam wtedy za sobą drzwi i też wtedy płaczę, tylko Ty tego nie

widzisz. Czasem poleci mi kilka łez jak Tobie, czasem kilka więcej, a czasem

zawyje dusza, a płacz utknie w gardle.

64
Chcę, żebyś wiedziała, że gdy jadę, to oglądam Twoje zdjęcia i całuję je.

Gdy zasypiam, to myślę o Tobie, czy już śpisz, czy nie płakałaś, jak bardzo

tęsknisz.

Ja tęsknię bardzo.

Wiedz, że choć mnóstwo trwożnych myśli poświęcam tacie, to wcale nie mniej

Tobie.

Żałuję, że Twoje dzieciństwo przypadło w tak trudnym dla nas czasie, ale nie

żałuję, że jesteś. Nigdy, przenigdy w życiu nie chciałabym wrócić do czasu,

gdy Cię nie było. Mimo że żyło nam się wtedy łatwiej.

Dajesz mi tyle szczęścia, radości i siły, wprost nieproporcjonalnie do Twojej

wielkości. Tyle dobra, szczerości i miłości zamkniętej w małym ciałku.

Sprawiasz,że jestem lepsza, niż byłam.

Tak wielu rzeczy, Córciu, nie wiesz.

Nie wiesz, jak bardzo o Tobie marzyłam i jak bardzo moje marzenia

przerosłaś.Nie wiesz, że gdy śpisz, przychodzę do Ciebie i sprawdzam, czy

oddychasz.

Nie wiesz, że każdego dnia dziękuję Bogu za to, że jesteś.

Nie wiesz też, jak trudną i wyczerpująca walkę toczymy ze śmiercią.

I że co dzień, gdy zaśniesz, tulę się do Ciebie, całuję Cię w główkę i szepczę:

– Dobranoc Królowo Życia.

Bardzo Cię kocham.

65
Diagnoza

Jednym z moich największych lęków zawsze było to, że ktoś z moich bliskich

zachoruje na raka. Myślałam wtedy, że po prostu tego nie przeżyję, dlatego

z wdzięcznością przypominałam sobie, że wszyscy jesteśmy zdrowi.

Nie wiem, kiedy Eliasz zaczął chorować, ale wiem, kiedy stało się to bardzo

wyraźne. Pod koniec dwa tysiące piętnastego roku widać było, że z pracy wraca

bardzo, bardzo zmęczony i że wstaje do niej z trudem. Potem nawet nie miał siły

zjeść obiadu i od razu po powrocie do domu kładł się spać. Na początku roku ja

zaszłam w upragnioną ciążę. Czułam się świetnie, ale Eliasz był coraz bardziej

senny i zmęczony. Czasem żartowałam, że tak bardzo wczuł się w rolę

i przeżywa zamiast mnie ciążowe dolegliwości. Śmiałam się, ale w głowie

pomału zaczynała mi się zapalać czerwona lampka.

Młody, dwudziestoczteroletni mężczyzna powinien być w kwiecie siły, a tu

miałam przed oczami mojego męża snującego się niczym staruszek. Dodatkowo

Eliasz zaczął się w nocy intensywnie pocić i stracił kilka kilogramów, mimo że

już wcześniej był bardzo szczupły. Często skarżył się także na ból szyi.

Z początkiem wiosny udaliśmy się do lekarza. Wstępne badania były

niepokojące. Wykonano kolejne, ale nie wniosły nic nowego. Próbowano leczyć

Eliasza na jakąś infekcję, ale bez rezultatu. Któregoś wieczora, gdy Eliasz

poszedł się kąpać, wpisałam w Google Eliasza objawy. Wszystkie sugerowały

chłoniaka, ale jako pewny objaw podawały także powiększone węzły chłonne,

najczęściej w okolicy obojczyka. Doskonale pamiętam ten dzień i sytuację.

Stałam wtedy przy oknie sypialni i z ulgą pomyślałam, jak to dobrze, że Eliasz

nie ma tych węzłów. Dokładnie w tym momencie Eliasz wyszedł z łazienki

i powiedział:

– Już wiem, co mnie tak boli na tej szyi. Tutaj mam takie gule – i pokazał na

obojczyk.

Zamarłam. Eliasz nie wiedział czemu.

– Chodź, pomacaj – powiedział.

A ja nie mogłam zrobić kroku w przód. Nogi miałam jak z waty. W końcu to on

podszedł do mnie, do okna. Dotknęłam go i powiedziałam tylko:

66
– Pokaż to na następnej wizycie lekarzowi.

Potem wszystko potoczyło się dość szybko. Eliasz został skierowany do szpitala

na dalsze badania. Po kilku dniach chcieliśmy porozmawiać z lekarzem. Chciał

nas zaprosić do pokoju lekarskiego, ale tam któryś z lekarzy jadł akurat obiad.

Weszliśmy więc do innego pomieszczenia, do tak zwanego brudownika, czyli

miejsca na brudną pościel i bieliznę. Znajdował się on w piwnicy, na suficie

były długie, grube rury, było tam dość ciemno i ponuro.

– Co chcecie wiedzieć? – zapytał.

– No... czy coś już wiadomo – odpowiedział Eliasz.

– Jeszcze nie, ale to jest chłoniak albo białaczka.

Więc tego dnia, w takich okolicznościach Eliasz dowiedział się, że ma

nowotwór złośliwy.

Później siedzieliśmy na szpitalnej stołówce i nie wiedzieliśmy, co sobie

powiedzieć. Ja już poukładałam trochę myśli, bo miałam na to odrobinę więcej

czasu, po tym jak „wujek Google” podał mi diagnozę. Dla Eliasza to była

nowość i widziałam, że się tym bardzo przejął.

– O czym myślisz? – to nasz ulubiony sposób na ciszę.

– Czy będę łysy – odpowiedział.

Eliasz łysy faktycznie był, ale dużo później, jakieś półtora roku po tej rozmowie

stracił całkowicie włosy, ale widocznie wtedy było to najsilniejsze skojarzenie,

jakie miał z nowotworem.

W kolejnych tygodniach Eliasz miał pobrany fragment guza do badania, które

miało ostatecznie wskazać, z czym będziemy walczyć. Na wynik czeka się kilka

tygodni i akurat w czasie, gdy miał przyjść, Eliasz leżał na oddziale hematologii

w Zielonej Górze. Zadzwonił do mnie rano, kiedy byłam na zakupach

w pobliskim sklepie, i powiedział:

– Jest wynik.

– Jaki? – zapytałam.

– Jak przyjedziesz, to Ci powiem.

Więc jeśli jeszcze wcześniej miałam nadzieję, że to może jednak nie nowotwór,

to teraz już nie. Nie musiał mi mówić. Gdyby wynik był dobry, powiedziałby mi

od razu.

67
Porzuciłam sklepowy wózek gdzieś pomiędzy regałami i pojechałam do

szpitala. Weszłam na jego salę. Siedział smutny przed talerzem ze szpitalnym

śniadaniem i nie jadł. Podeszłam do niego i go przytuliłam.

Po prostu.

Potem powiedziałam tylko:

– Nie ważne co będzie, dalej zawsze będę Cię wspierać, jak tylko będę potrafiła

najlepiej.

– A ja Was, Serduszko – odpowiedział Eliasz i pogłaskał mnie po wyraźnie już

zaokrąglonym brzuchu.

68
Kolejny rok

Kiedy jadę autem, lubię sobie porozmyślać, chociaż może „lubię” to tutaj złe

słowo, bo to, o czym wtedy najczęściej myślę, ciężko jest lubić. Jechałam dziś

autem i myślałam o tym, że kończy się kolejny rok i jaki on dla nas był.

I gdy sama już wiem, jaki był, to chyba Wam o tym opowiem, bo będzie to też

odpowiedź na pytanie, co u nas i dlaczego nic nie piszę.

Więc rok był dobry. I rok był trudny.

To był dobry rok, bo w grudniu Eliasz wrócił z przeszczepu i w styczniu

cieszyliśmy się remisją i tym, że teraz to już koniec i spokój. I to był trudny rok,

bo już w lutym wiedzieliśmy, że choroba wraca i radość się skończyła.

To był dobry rok, bo wiosną w końcu kupiliśmy sobie rowery. I to był trudny

rok, bo już latem Eliasz nie był w stanie na nim jeździć. To tak jakby szarpać się

z chorobą o trochę normalności i potem musieć ją odłożyć w kąt.

To był dobry rok, bo mieliśmy jechać na wakacje. I to był trudny rok, bo zamiast

na wakacje Eliasz pojechał do szpitala.

To był dobry rok, bo Eliasz nie spędził w nim, tak jak w poprzednim, kilka

miesięcy w szpitalu. Ale to był trudny rok, bo jednak kilka tygodni to też nie

mało.

To był dobry rok, bo lek, za który w zeszłym roku musieliśmy zapłacić, w tym

jest refundowany. I to był trudny rok, bo ten lek już przestaje działać.

To był dobry rok, bo nasza piękna, mądra i zdrowa córka była nadal piękna,

mądra i zdrowa. I dla tego dobra nie mam przeciwwagi.

Ten rok był trzecim, w którym choruje Eliasz i pierwszym, w którym ja nie

jeżdżę z nim już tylko jako wsparcie. Od jakiegoś czasu też jestem pacjentem

tamtej kliniki. Takim cichym i w cieniu Eliasza i jakby trochę na doczepkę.

Ja jestem pacjentem „przy okazji”, bo też przy okazji Eliasza choroby okazało

się, że chyba choruję też ja. Nawet na badaniu, które obrazowo pokazuje, czy

i gdzie są zmiany nowotworowe byliśmy razem. W centrum onkologii,

w pracowni PET żartowaliśmy z personelem, że to zabawne, że mąż i żona, że

razem na badanie i czy mąż mnie zaraził, czy ja jego.

69
Czasem w komedii są jakieś tragiczne momenty.

A czasem i w tragedii jest się z czego pośmiać.

Kiedy kilka dni później odbierałam nasze wyniki i niosłam dwie zamknięte

koperty z wynikami ręce trzęsły mi się z nerwów. Nogi były jak z waty,

odmawiały posłuszeństwa i nie chciały iść. Czułam się jakbym wchodziła na

jakąś najwyższą górę świata, a to zaledwie sto metrów do auta. Otworzyliśmy

koperty. Eliasz swoją, ja swoją. Głęboki oddech, czytamy. Głęboki oddech,

zamieniamy się kartkami.

Eliasz nie ma remisji po leku. Ma progresję zmian, na obu płucach rozległe

nacieki.

Ja nie mam diagnozy, ale mam guza w śródpiersiu.

Od teraz strach jest podwójny, choć o Eliasza większy, bo ze mną to jeszcze nic

nie wiadomo. Przez to, że Eliasz jest chory, nie skupiam się na sobie. Bardziej

martwi mnie to, że on się źle czuje niż to, że ja czasem też nie mam sił.

W ogóle bardzo mało martwię się o siebie. Jeśli już to tylko dlatego, że mam

dziecko. Bo co jeśli ja też, bo jak to będzie, jak sobie poradzimy, gdy już nie

będziemy sobie radzić. I że beztroskiego dzieciństwa nikt jej nie wróci, a już

teraz nie brakuje nam trosk.

To jest też powód, dla którego tak mało mnie tutaj. Bo w ogóle mnie jest bardzo

mało w tej sytuacji, ale też nie wiedziałam, czy i jak tu o tym pisać.

Eliasza zdrowie nie przedstawia się optymistycznie – lek, który Eliasz teraz

przyjmuje, a który najwidoczniej nie działa, jest już chyba ostatnią metodą

leczenia, którą można mu na ten moment zaproponować. Pozostaje udział

w badaniach klinicznych, prawdopodobnie poza granicami kraju.

Więc wiem, jaki był ten rok, ale nie wiem, jaki będzie rok, który przed nami.

Nie wiem, gdzie Eliasz będzie się leczył, nie wiem, jaki będzie tego rezultat, nie

wiem, jakie będą wyniki moich badań. Póki co tylko „wiem jak ułożyć rysy

twarzy, by smutku nikt nie zauważył” (Wisława Szymborska).

70
Cukierek w pociągu

Jechałam wczoraj pociągiem do lekarza z Wrocławia i mimo że podróż jest dość

długa, z przesiadką, z czekaniem na dworcu i z zatłoczonymi wagonami, to jest

w niej coś, co sprawia, że ją lubię.

W ogóle w podróżowaniu komunikacją publiczną jest coś niezwykłego. Jak

byłam młodsza, to pracowałam w mieście oddalonym o czterdzieści kilometrów

od mojego domu i codziennie dojeżdżałam autobusem do pracy. Poranne

i popołudniowe kursy mają to do siebie, że przeważnie podróżują nimi te same

osoby – do i z pracy właśnie. Jeździłam więc z grupą kilkunastu osób, które

codziennie wsiadały i wysiadały z tego samego autobusu co ja. Były to jeszcze

czasy „przedsmartfonowe”, więc w autobusie się myślało, a nie zabijało myśli,

a że ja czasem sama sobie zadaję zagadki i próbuję je rozwiązać, to dałam sobie

wtedy takie oto zadanie. Musiałam się dowiedzieć jak najwięcej o każdej z osób,

z którą podróżuję, nie pytając ją o nic. Całą drogę więc obserwowałam moich

współpasażerów i próbowałam wywnioskować, kim są, czy mają dzieci, rodzinę,

gdzie mieszkają, gdzie pracują. Patrzyłam na przykład, gdzie wysiadają i w którą

stronę idą – mogłam wtedy w przybliżeniu określić, w jakiej części miasta

pracują, a to na przykład w połączeniu z nazwą firmy, którą widziałam innego

dnia na wystającej z torby teczce na dokumenty, czasem dawało mi już prawie

pewność, gdzie ktoś pracuje (oczywiście jeśli lokalizacja firmy zgadzała się

z kierunkiem, w jakim ten ktoś co rano szedł). Układałam w całość strzępy

zasłyszanych rozmów, elementy stroju, wygląd dłoni, który bardzo często

zdradza rodzaj wykonywanej pracy. Po zakupach, jakie ktoś wiózł w drodze

powrotnej, wiedziałam, czy ma dzieci i nawet mniej więcej w jakim wieku.

Wiadomo – danonki i kinder jajo to raczej nie dla nastolatka. Może dziwnie to

zabrzmi, ale przez półtora roku dowiedziałam się czegoś więcej o każdym

z moich stałych towarzyszy podróży. I dziś sama nie wiem, po co to robiłam, na

pewno dla zabicia nudy w autobusie, bo wiedza ta, poza jedynym jedynym

razem nie przydała mi się nigdy.

Kiedy byłam w ciąży, a w ciąży jak wiadomo do toalety trzeba częściej niż

zwykle, to taka właśnie sytuacja przytrafiła mi się, gdy byłam na mieście na

zakupach.

71
Nigdzie nie było toalety, ale przypomniało mi się, że w jednym z biur w centrum

miasta pracuje Pani, z którą kiedyś jeździłam autobusem. Poszłam więc tam,

licząc na to, że po dziesięciu latach ta kobieta nadal tam pracuje i się nie

zawiodłam. Pani powiedziała do mnie, że skądś mnie znam. Ja mówię, że

z autobusu, a ona, że faktycznie i że to przypadek, że się tu u niej w biurze

spotkałyśmy. No właśnie proszę Pani nie przypadek, ale mniejsza z tym, nie

będę mówić, że się kiedyś bawiłam w Sherlocka.

No dobrze, koniec anegdoty z autobusu, wróćmy do pociągu.

Jechałam więc do Wrocławia, byłam zmęczona, a raczej śpiąca, bo mieliśmy

ciężką noc. Eliasz wieczorem bardzo źle się poczuł, dostał duszności i drgawek,

nie mogliśmy tego opanować. Gdy w końcu usnął, to ja nie mogłam zasnąć.

Czuwałam i nasłuchiwałam, czy oddycha i czy oddycha normalnie. Wiele razy

przez ostatnie lata nie spałam, czuwając przy nim, gdy się czuł gorzej,

sprawdzając temperaturę, przynosząc wodę, czasem koc, czasem leki. Ta noc

była jednak wyjątkowa, bo kilka nocy z rzędu nie spałam, martwiąc się, że

kogoś zawiodłam, bo nie zrobiłam czegoś, co ktoś oczekiwał, bo po prostu

zabrakło mi siły. I nie bardzo pocieszało mnie to, że naprawdę mieliśmy

psychicznie okropny czas i mieliśmy prawo być wyczerpani, bo ja i tak się tym

dręczyłam. Tej nocy jednak, kiedy słuchałam, jak Eliasz oddycha, dotarło do

mnie po raz kolejny, co tak naprawdę się w życiu liczy.

Wdech i wydech.

I tylko tyle.

I aż tyle.

O Eliasza martwię się od dawna, ale są dni takie jak te, kiedy tak bardzo jestem

szczęśliwa, że jak dotąd wygrywa życie.

Jadąc pociągiem, myślałam o tej nocy. Wszystko inne przestało mieć dla mnie

znaczenie. Nie każdy musi nas rozumieć, bo nie każdy wie, jak nasze z pozoru

normalne życie wygląda. Ile w nim strachu, bezradności, jak smakują złe wieści

i jak ciężko jest, gdy są coraz gorsze. Jak to jest, gdy w telefonie w najczęściej

wybieranych numerach jest numer do szpitala, a tak naprawdę jest to

niepotrzebne, bo możesz go z pamięci wyrecytować o trzeciej nad ranem.

72
Gdy nie możesz czegoś zrobić, bo choroba, gdy nie możesz gdzieś pojechać, bo

choroba. Bo mieliśmy coś zaplanowane, a znowu jest łóżko i nie mam siły

wstać.

To jest trudne życie, ale paradoksalnie łatwo w nim o szczęście.

Uśmiech dziecka. Jego radość, gdy się z nim bawimy.

Wspólnie zjedzony posiłek. Odwiedziny mamy.

Codziennie tyle powodów do wdzięczności.

To kolejna podróż pociągiem, która dała mi więcej niż tylko znalezienie się tam,

gdzie chciałam.

W ostatnich latach jeździłam pociągiem do Wrocławia dość często, głównie gdy

Eliasz leżał w szpitalu i jechałam, by go odwiedzić. Prawie za każdym razem

w pociągu płakałam. Tak naprawdę był to jedyny czas, kiedy mogłam sobie na

to pozwolić. Przy Eliaszu nie mogłam, przy Milusi nie chciałam. Te dwie i pół

godziny drogi między szpitalem a domem to była przestrzeń, gdzie mogłam

wyrzucić z siebie to wszystko, czego się bałam. Mam nawet w pociągu swoje

miejsce. Na samym tyle, przy drzwiach do kabiny motorniczego, przy samym

oknie.

Nikt wtedy nie widział, że płaczę.

Pewnego dnia jednak pociąg był tak zatłoczony, że moje miejsce zostało zajęte.

Usiadłam po środku wagonu obok pewnej Starszej Pani. Wracałam od Eliasza,

a on był w ciężkim stanie. W domu czekała na mnie kilkumiesięczna Milusia.

Nie widziałam jej dwa dni.

Wyjeżdżając z domu, dręczyłam się, że ją zostawiam, a wyjeżdżając od Eliasza,

dręczyłam się, że zostawiam jego w takim stanie. Potwornie bałam się o jego

życie. Tego dnia nie płakałam w pociągu.

Ja wyłam.

Nie potrafiłam nad sobą zapanować, choć bardzo chciałam. Tak bardzo chciałam

być niewidoczna. Pani, która koło mnie siedziała, nie odezwała się ani słowem.

Wysiadała jedną stację przede mną.

73
Kiedy wstała, wyciągnęła z torebki cukierka i powiedziała:

– Masz drogie dziecko.

Trochę tak jak gdyby chciała pocieszyć malucha, któremu popsuła się ulubiona

zabawka.

A może ta Pani była Sherlockiem jak ja dziesięć lat wcześniej i wiedziała o mnie

więcej, niż mi się wydawało.

Kochana Starsza Pani, może spotkamy się jeszcze kiedyś na trasie, a może gdzieś

zupełnie indziej. Chciałam Pani tylko powiedzieć, że ukoiła Pani wtedy tym

cukierkiem znacznie większy ból niż ten dziecięcy.

Cukierka noszę w torebce do dziś i mam nadzieję, że jak się kiedyś zobaczymy,

to nie będę tak beczeć.

74
Szczęśliwy dzień

Eliasza nie ma w domu już blisko miesiąc. Został przyjęty na chemioterapię,

która miała trwać trzy dni, i wyjść do domu. Jednak dopadło go ostre zapalenie

płuc. Na szczęście udało się je opanować i od kilku dni Eliasz czuje się już

w miarę dobrze.

Im Milusia jest starsza, tym trudniej znosi nieobecność Eliasza. A może tylko

tak mi się wydaje i znosiła to ciężko za każdym razem? Po prostu odkąd potrafi

mówić, to mam wgląd, w to co myśli i czuje. Jestem zdumiona – tym, jak wiele

dwuipółletnie dziecko jest w stanie pojąć i tym, jak wiele pojąć w stanie nie jest.

Mam gulę w gardle, jak rozmawiamy z Eliaszem przez telefon i Mili widzi go

w kamerze, i zaczyna tulić telefon. Mówi: „kocham tatusia” i zaraz pyta: „tatuś,

a wlócisz do domku?”.

Tak wiele prostych pytań, na które nie wiemy, co odpowiedzieć. Eliasz ma

wkłucie centralne do tętnicy szyjnej. Widać je, gdy rozmawiamy przez kamerę.

– Tatuś masz bubę na szyjce?

– Tak, mam.

– Tatuś, a boli Cię ta buba?

– Nie, nie boli.

– To po co jesteś w szpitalu?

Szach mat córeczko.

Często pyta mnie, czy jak tata wróci do domu, to będzie zdrowy. Nie wiem, co

jej odpowiadać. Bo ja wiem, że zdrowy nie wróci. Być może wróci nawet

w gorszym stanie, niż tam poszedł, bo dziś zaczyna chemioterapię.

Jedziemy autem i zaczyna płakać, pytam się dlaczego. Bo taty nie ma w domu.

Płacze tak rano, wieczorem, popołudniu. Czasami jest zła, że taty nie ma i rzuca

telefonem, bo nie chce z nim rozmawiać. Zrywa się za każdym razem, gdy

słyszy, że ktoś otwiera drzwi, bo myśli, że to on. Czasami udaje, że on jest

i prowadzi z nim wymyśloną przez siebie rozmowę. Woła go, żeby przyszedł

do niej.

75
Mówi, że jest w pokoju i prosi, żeby przyszedł się z nią bawić. Zadaje mu

pytania i sama na nie odpowiada. Ogląda zdjęcia w moim telefonie i znajduje

jedno, gdzie jesteśmy wszyscy razem na dworze. Pokazuje mi je i pyta:

– Tata jest tu zdlowy?

Znowu nie wiem, co powiedzieć. Dociera do mnie smutna prawda: ona nie zna

go zdrowego. Nie wie, jaki był radosny, pełen siły i energii.

Poznała go chorego.

Jeśli jest coś, co w tej sytuacji jest dla nas najtrudniejsze, to właśnie to.

Co mówić, co robić, by dziecko mogło być dzieckiem jak najdłużej.

Jak wytłumaczyć jej coś, czego sami nie umiemy wytłumaczyć sobie.

Jak rozmawiać z nią o tym, by nie powiedzieć całej prawdy, a jednocześnie nie

tworzyć iluzji. Potrafię tylko utulić jej ból, jej łzy, jej złość. I robię to za każdym

razem, gdy tego potrzebuje. Czasem wiele, wiele razy dziennie.

W niedzielę Eliasz dostał pozwolenie, by zobaczyć się z córką. Nie będzie

w tym cienia przesady, jeśli powiem, że był to jeden z najszczęśliwszych dni

naszego życia.

To zdumiewające, że do szczęścia potrzeba nam tak bardzo niewiele.

76
Wiersz

Jestem wrażliwa. Kiedyś mnie to męczyło. Wstydziłam się, że się wzruszam, że

lecą mi łzy w chwilach szczęścia i w chwilach smutku.

Zawsze gdzieś ukradkiem je ocierałam albo dusiłam w sobie, by w ogóle ze

mnie nie wypłynęły. Przeradzały się wtedy w taką wielką gulę w gardle, która

była bardzo nieprzyjemna, a czasem nawet bolała.

Dzisiaj się już nie wstydzę. Polubiłam siebie taką. Lubię się czymś zachwycić,

lubię się czymś zadziwić, lubię się wzruszyć i jak polecą łzy, to czuję ulgę, a nie

zażenowanie. Lubię też poezję. Chyba od zawsze, bo pamiętam, że będąc już

w podstawówce, najbardziej lubiłam język polski i właśnie omawianie wierszy.

Próbowałam kiedyś coś pisać, ale skończyło się na kilku wierszach, które leżą

w szufladzie już pewnie jakieś dwadzieścia lat. Pisałam jakieś rymowanki, ale

to wiadomo, potrafi każdy. Niemniej poezja zawsze mi pomagała się wyciszyć,

czasem o czymś zapomnieć, a czasem wręcz przeciwnie – o czymś ważnym

przypomnieć. Niekiedy czytam jakiś wiersz i myślę sobie, ze ktoś ubrał w słowa

moje myśli i znów jestem poruszona.

Jakiś czas temu pomyślałam, że brakuje mi wiersza, który opowiadałby mi

o uczuciach do mojej rodziny, do Eliasza i do Milusi. Poprosiłam więc moją

siostrę, która jest w tym świetna, by mi taki wiersz napisała.

– Przecież Ty potrafisz – odpowiedziała.

Któregoś dnia wróciliśmy z zakupów i w domu czekała koperta z wynikiem

PET Eliasza. Przyszedł pocztą z Bydgoszczy. Otwierałam ją drżącymi dłońmi,

jak zawsze zresztą. Wynik opisuje każdy badany narząd i tkankę, ale

najważniejsze są wnioski. Najpierw więc wzrok kieruje się na sam dół strony,

bo tam jest zapisana w pewnym sensie przyszłość. Wniosek z Eliasza badania

był jeden, a może i dwa. Pierwszy, że zmiany na płucach mają charakter

nowotworowy, a drugi że są nowe ogniska w jamie brzusznej. Przeczytaliśmy

to przed samym posiłkiem i zasiedliśmy do niego w milczeniu.

Jak ja znam tę ciszę.

77
Chcesz coś powiedzieć, ale nie wiesz co.

Chcesz pocieszyć, ale sam potrzebujesz pocieszenia.

Chce Ci się płakać, ale uśmiechasz się, żeby to zatuszować.

Raz po raz podnosiłam wzrok, by spojrzeć na Eliasza.

Nie przełknęłam ani kęsa.

Potem Eliasz poszedł bawić się z Milusią. Siedział u niej w pokoju na podłodze

i się z nią wygłupiał. Choć może bardziej próbował się wygłupiać i było to

bardzo widać. Popatrzyłam wtedy na nich i stanęłam jak zamurowana.

Wieczorem napisałam wiersz.

Patrzę w Twoje oczy

I widzę Ciebie z tamtych dni

Jak cieszyło nas słońce i jego blask

Na naszych twarzach lśnił

Patrzę na usta Twe różowe

Pamiętam dźwięczny, piękny śmiech

I jak śpiewałeś mi piosenkę

I jak wzruszenie zaparło dech

Patrzę na wątłe Twe ramiona

I widzę krzepę z dawnych lat

Jak przenosiłeś mnie przez próg

I mógłbyś pójść tak w cały świat

Patrzę na Ciebie mój Kochany

Jak w swoim sercu chowasz strach

I choć się śmiejesz to inaczej

Choć się tak starasz i wiesz jak

Ja z Tobą idę też tą drogą

I chociaż koniec jej nieznany

To dla mnie byłeś jesteś będziesz

Jak wtedy ledwo co poznany

A chciałam tylko zobaczyć, czy potrafię.

78
Kolczyki

Dni mi się ciągną ostatnio w nieskończoność. Kiedyś mijały mi szybko, a teraz

mam wrażenie, że żyje swoje życie w zwolnionym tempie. Być może jest tak

dlatego, że męczy mnie ciężar moich myśli i każda godzina nimi wypełniona

wydaje się taka długa. A może czas nie leci mi szybko, bo właśnie teraz

potrzebujemy takiego zwolnienia? By być bardziej uważnym, by usłyszeć każde

słowo, by zapamiętać z tego wspólnego czasu jak najwięcej?

Powietrze w naszym domu jest gęste.

Czuć, że jest w nim coś niewypowiedzianego, coś czego oboje się boimy, ale nie

potrafimy o tym powiedzieć, choć coraz częściej zahaczamy o trudne tematy.

Wciąż jeszcze próbujemy obrócić je w żart i się z tego pośmiać, ale coraz

częściej to śmiech przez łzy

Niedługo mamy rocznicę ślubu. Piątą. Zawsze marzyła mi się impreza na

dziesiątą, ale w naszej sytuacji trzeba świętować, póki się da. Myśleliśmy więc

o tym, czy nie zaprosić rodziny i znajomych i wspólnie pocieszyć się z tych

pięciu szczęśliwych, choć trudnych lat. Jest nam jednak bardzo trudno

zaplanować cokolwiek. Ciężko nam przewidzieć nawet następny dzień, więc na

plany na kilka tygodni w przód nie mamy odwagi. Za kilka dni Eliasz ma iść do

szpitala na chemię i nie wiemy, kiedy z niego wróci, w jakim stanie i ile cykli

będzie potrzebnych.

Ale przede wszystkich nie wiemy, czy to leczenie przyniesie poprawę.

Planować nie mamy co, ale marzyć, nikt nam nie zabroni.

Siedzimy więc w naszej małej kuchni i rozmawiamy o naszej piątej rocznicy

ślubu. Rozmawiamy, kogo byśmy zaprosili i jak tu wszystkich pomieścić.

Eliasz pyta, jaki chciałabym prezent. Miałam na myśli jeden drobiazg, bardzo

symboliczny. Zaczynam więc mówić:

– Chciałaby...

– Nie kończ, wiem, co chcesz – mówi Eluś.

– Co? – pytam zdziwiona.

– Żebym był zdrowy – odpowiada.

79
Milknę. Mam łzy w oczach, mam gulę w gardle.

Jestem kobietą, jestem też żoną i przez chwilę myślałam, że chcę kolczyki.

80
Epizod

Kiedy ktoś pyta mnie, jak Eliasz znosi swoje chorowanie, zawsze odpowiadam

tak samo – z pokorą.

Nie ma w nim sprzeciwu na kolejny wyjazd do lekarza, na kolejny pobyt

w szpitalu i kolejny, i kolejny w nim tydzień.

Nie buntuje się, że znowu musi przyjąć chemię i już któryś raz straci włosy.

Zakłada wtedy czapkę na łysą głowę i nie pokazuje jej nikomu, dopóki włosy

nie odrosną. Pokornie daje sobie tysięczny raz nakłuwać żyły.

Nie złości się, że kolejny raz nie widział, jak Milusia się czegoś nauczyła i że

omija go w życiu tak wiele.

Nigdy nie powiedział, że ma już dość, choć wszyscy dookoła wiedzą, że ma.

Mówi za to:

– Bardzo chciałbym być już zdrowy.

Nawet tęsknotę tak pięknie ubiera w słowa. Nie mówi: chcę już wracać do

domu, tylko:

– Przytuliłbym Was, dziewczyny.

Kiedy czuje się źle i nie chce mnie martwić, to zawsze trochę łagodniej

przedstawia swoje dolegliwości. Wysoka temperatura to dla niego stan

podgorączkowy, a zlewne, nocne poty, to dlatego, że ubrał złą piżamę. Ale ja

już wiem i ja się poznałam na tym dawno. Nie wyprowadzam go z błędu, bo

często sobie myślę, że może to jego łagodzenie prawdy, jest sposobem na

poradzenie sobie z nią. Zresztą nie mam prawa. To jego choroba i jego

chorowanie, ja go tylko wspieram.

Nie wiem, czy umiałabym tak pięknie chorować. Kiedy rozmawiasz z Eliaszem,

nie masz poczucia winy, że jesteś zdrowy. Możesz się z nim pośmiać, pogadać

o życiu, autach, zawiedzionej miłości, o szpitalu i lekarzach, ale nigdy nawet

między wierszami nie usłyszysz rozgoryczenia.

Więc właśnie tak Eliasz znosi swoje chorowanie – choroba, która w naszym

życiu gra pierwszoplanową rolę, dla niego jest zwykłym epizodem.

81
Gdyby nie Mili

Eliasz od wiosny jest prawie cały czas w szpitalu. Szpital mamy daleko, prawie

dwieście kilometrów od domu. Jeżdżę do niego raz w tygodniu.

Ostatnio ktoś powiedział mi, że gdyby nie Mili, to pewnie byłabym u Eliasza

codziennie. Tak, tak zapewne by było.

Wynajęłabym mieszkanie we Wrocławiu, znalazłabym pracę, pewnie nowych

znajomych i przyjaciół. Zaraz po pracy biegłabym szybko do szpitala, by móc

już razem być. Parzylibyśmy kawę w szpitalnym czajniku i pilibyśmy ją małymi

łyczkami, żeby się nie poparzyć. Prawdopodobnie smakowałaby nam nawet

lepiej niż ta w domu, z ekspresu. Znałabym Eliasza szpitalnych sąsiadów z sali

osobiście, a nie tylko z jego opowiadań. Rozmawialibyśmy na tych obdartych

korytarzach o całych naszych życiach zostawionych gdzieś.

Tak właśnie było, kiedy Eliasz już chorował, a ja jeszcze byłam w ciąży.

Jeździłam z nim na każde badanie, podanie chemii, konsultacje. Kiedy leżał

w szpitalu, wynajmowałam jakiś pokój blisko szpitala i codziennie przynosiłam

mu jedzenie, siedziałam koło niego, dotrzymywałam towarzystwa i trzymałam

za rękę.

Gdyby nie Mili, to teraz było by tak samo.

Ale gdyby nie Mili, to nie miałabym tysiąca powodów do uśmiechu dziennie.

Gdyby nie ona, nie miałabym codziennej motywacji, by wstać z łóżka i zacząć

dzień od zabawy na podłodze.

Gdyby nie Mili, to nigdy nie popłakałabym się z dumy.

Gdyby nie moja córeczka, to nie wiedziałabym, jak mocno zaciska się malutka

piąstka na palcu rodzica.

Gdyby nie ona, to zasypiałabym teraz w pustym łóżku.

I gdyby nie Mili, to nie miałabym kogo wczoraj podrzucać do góry, gdy

kończyliśmy zbiórkę pieniędzy na leczenie Eliasza.

Więc wolę tęsknić za Eliaszem, niż nie słyszeć co wieczór:

– Mamo, pogłaskaj mnie po główce.

82
Chmura

W niedzielę późnym popołudniem wróciliśmy do domu z trzydniowego urlopu.

Te trzy dni były dla naszej rodziny tak bardzo potrzebne. Mili miała swojego

tatę i myślała, że jest już „tloszeczkę zdlowy”, ja miałam ich oboje i przez te

kilka dni naprawdę zapomniałam, że nad Eliaszem, nad nami wisi taka czarna

chmura.

W niedzielę wczesnym wieczorem, Eliasz poczuł się gorzej.

Wczoraj odwiozłam go do szpitala. Życie o tej czarnej chmurze przypomniało

nam bardzo szybko. Tak jakby chciało nam powiedzieć „hola, hola, nie

rozpędzajcie się za bardzo” i skróciło nam smycz. Dziś pojechałam sama ze

sobą do lekarza do Wrocławia, rano będąc jeszcze chwilę u Eliasza w szpitalu.

Kilka dni temu ktoś napisał mi, że jesteśmy wspaniałą rodziną i że widać, że się

bardzo kochamy, ale nigdy nie chciałby się z nami zamienić na życia, bo jest

u nas choroba. Chwilę o tym myślałam i wiecie co... my się też z nikim na życia

nie chcemy zamieniać, mimo że jest u nas choroba. Często życzycie nam, by

Eliasz był zdrowy i żebyśmy mogli zacząć nowe życie. Ale my nie chcemy

nowego życia, my chcemy to, co mamy tylko w zdrowiu. Chcemy być ze sobą,

kochać się, mieć te same troski co zawsze, te same powody do kłótni i tej samej

osobie co wieczór dawać buzi na dobranoc.

Tylko bez tej chmury, bez tej chmury poproszę.

83
Michał

Pisałam w tej książce o torbie, w której noszę wspomnienia za szpitala.

Oddziały onkologiczne to specyficzne miejsca. Kto był, to wie, kto nie, to oby

nigdy nie poznał tego miejsca. Gdzieś pomiędzy łysymi głowami i hektolitrami

przelewanej chemii, są uśmiechy, rozmowy, są przyjaźnie i porozumienie bez

słów. Między pacjentami i ich rodzinami tworzą się często nieme więzi. Patrzysz

komuś w oczy i widzisz to samo zmęczenie, tęsknotę i strach. Często smutny

wyraz twarzy zakrywa maseczka, ale oczy zdradzają wszystko.

Dlatego kiedy umiera jeden pacjent, płacze cały oddział.

Dziś przed południem dowiedziałam się, że nie ma już z nami Michała. Długo

nie mogłam opanować łez i kiedy powiedziałam Eliaszowi, on też ukradkiem

otarł kilka. Przytuliliśmy się mocno i chyba gdzieś w tej rozpaczy oboje

doświadczyliśmy poczucia winy pomieszanego z wdzięcznością. Tak wiele

z osób, które walczyło jak my, dziś już nie żyje, a nam się wciąż udaje tej

śmierci wyrywać. To takie niesprawiedliwe i trudne jednocześnie.

Michał zachorował na to samo co Eliasz, mniej więcej w tym samym okresie.

Też miał nowotwór oporny na leczenie, ale po autoprzeszczepie szpiku

wydawało się, że jego problemy się skończyły. Razem ze swoją żoną Martą

planowali przeprowadzkę i nowe życie. Dwa miesiące temu nowotwór uderzył

jeszcze raz. Michał trafił do szpitala. Jego dzielna, drobna żona codziennie go

odwiedzała i pielęgnowała, ale w tym wszystkim nie myśleli tylko o sobie.

Marta, wiedząc, że ja mieszkam daleko, zachodziła do Eliasza, pytała, czy coś

mu przynieść, kupić, czy czegoś potrzebuje. Kiedy spotkałyśmy się na oddziale,

widziałam w jej oczach potworne zmęczenie. Widziałam je, bo czasem sama

czuję się podobnie.

Michał zmarł wczoraj w ramionach swej kochanej, oddanej żony. Jeśli w ogóle

można mówić o jakimś idealnym miejscu na śmierć, to chyba są nim właśnie

objęcia ukochanej osoby.

Marta, Michał, dziękuję, że mogliśmy Was poznać. Już na zawsze będziecie

w mojej torbie z Pasteura 4.

84
Izolatka

Piszę ten rozdział, czekając piąta godzinę na wyniki Eliasza.

Przez jakiś czas czekaliśmy razem, ale Eliasz nie miał już siły i poszedł do auta

się położyć. Siedzę więc na twardym krześle na szpitalnym korytarzu kliniki,

którą tak dobrze znam. Widzę od lat tych samych lekarzy, pielęgniarki, każdy

wymienia uśmiech i krótkie „dzień dobry”. Czasem ktoś zapyta, co słychać, ale

wiadomo, o jakie „słychać” mu chodzi. Mówi się mu więc po prostu „walczymy

dalej”, w odpowiedzi słysząc „trzymajcie się”. Są też pacjenci, zmęczeni, łysi,

ciągnący za sobą kroplówki z chemią. Kiedyś mnie ten widok przerażał, dziś

jedynie tylko to, że tych znanych twarzy już nie ma, za to tak dużo jest nowych.

Myślę sobie, że każdy z nich miał kiedyś jak my tak zwane normalne życie.

Może pracował, może zdawał właśnie maturę, może na emeryturze bawił się

z wnukami, a może temu młodemu mężczyźnie, który stoi przy oknie i rozmawia

przez telefon, nie dawno urodziło się dziecko i pyta swoją żonę, jak jego

córeczka radzi sobie bez niego. Żona chciałaby być z nim, ale ktoś musi zająć się

ich największym skarbem.

Eliasz też jest takim tatą.

Jest takim szpitalnym tatą od trzech lat. Przez telefon mówiłam mu, że Mili

zaczęła się uśmiechać, powiedziała pierwszy raz „tata” i jak zabawnie reagowała

na małego kotka. Od kwietnia Eliasz spędził w szpitalu ponad dwa miesiące.

Kilkanaście dni w domu, potem dwa, trzy, cztery tygodnie

w szpitalu. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, jak wielką siłę ma, że znosi to

wszystko pokornie, bez narzekania.

Eliasz był już dwie godziny w aucie, gdy właśnie przed chwilą z gabinetu wyszła

pani doktor. Powiedziała mi, że są wyniki, ale już po minie widziałam, że nie są

dobre.

Są złe.

Są bardzo, bardzo złe.

Tak złe, że Eliasz musi w tej chwili zostać w szpitalu. Nie ma miejsc na

normalnych oddziałach, więc zostaje przyjęty na oddział przeszczepowy, do

izolatki.

85
Nie ma ze sobą żadnych rzeczy, bo wczoraj dostaliśmy informację, że nie ma

szansy na przyjecie i że w przyszłym tygodniu będzie przyjęty do kliniki

pulmonologii.

W domu będę za dwie godziny. Jadę go spakować, powiedzieć Mili, że tata

jednak dziś nie wróci i utulić te dwanaście kilogramów czystej miłości.

86
Lato

Kończy się lato, które miało być dla nas łaskawe. W lipcu Eliasz przyjął chemię

i wszystko wskazywało na to, że zadziałała i da nam trochę oddechu od choroby.

Ponieważ od wiosny Eliasz prawie cały czas był w szpitalu, cieszyliśmy się, że

już żaden szpital nie będzie nas gonił. Nie mieliśmy marzeń o wakacjach za

granicą, chcieliśmy tylko, by były siły, by razem być.

Kończy się lato, które było dla nas wyjątkowo trudne. Kończy się lato, w którym

nie spełniliśmy marzenia naszej córeczki, bo nie zabraliśmy jej do zoo. Trudno

nam znaleźć inne wytłumaczenie niż tak dobrze jej już znane: „nie możemy, bo

tata jest chory”. Nie byliśmy ani razu wspólnie na rowerach, ani razu nie

kąpaliśmy się razem w jeziorze. Nie zrobiłam ani jednego przetworu na zimę,

chociaż miałam już postanowione, że „w tym roku to już na pewno”.

Kończy się lato, w którym pociąg wiózł mnie znowu do Wrocławia, a tam nogi

kierowały na szpitalne korytarze.

Kończy się też lato, w którym doświadczyliśmy cudu – pięćdziesiąt tysięcy serc

złożyło się na to, by Eliasz był zdrowy. Jeśli to czytasz, to pewnie jesteś jednym

z tych serc. Wiedz, że uczyniłeś to nasze trudne lato wyjątkowo pięknym.

Milusia za miesiąc skończy trzy lata. Trzy lata, w ciągu których nigdy nie miała

zdrowego taty. Właśnie przed chwilą, przed zaśnięciem, zapytała:

– Mamo, wszystkie dzieci mają chorych tatusiów i nic nie mogą z nimi robić?

Nie córeczko, nie wszystkie.

I nie wszystkie mają za tatusiów takich bohaterów jak Eliasz.

87
Moja mama

Kiedyś byłam dzieckiem i wydawało mi się, że wszyscy dookoła mają

fajniejsze mamy od mojej.

Kiedyś byłam nastolatką i wydawało mi się, że ja i moja mama to przepaść.

Teraz jestem dorosła i wydaje mi się, że nigdy dostatecznie nie ceniłam mojej

mamy.

Jechałam jakiś czas temu pociągiem do Eliasza do szpitala i rozmyślałam

właśnie o mamie. Ja mam jedno dziecko i czasem brak mi siły i cierpliwości.

Moja mama miała siedmioro i nie pamiętam, żeby kiedyś narzekała, że jest

nami zmęczona. Pamiętam za to, że choć było nas sporo, to miejsce na kolanach

było dla każdego. Pamiętam, że jak któremuś z nas było zimno, to oddawała

swoją kurtkę czy bluzkę, czasem zostając po prostu w podkoszulku, nawet gdy

była to zima. Jakiś czas temu byłam z nią na mieście w chłodny dzień i oddała

mi swój szalik. Nic się nie zmieniło. Moja mama jest wspaniałą mama

i teściową. Potrafi dać każdemu wolność, jednocześnie cały czas będąc blisko,

gotowa by pomóc. Nigdy się nie wtrąca, więc dzieci z przyjemnością same

szukają z nią kontaktu. Kiedy Eliasz zachorował, mama stała się moją

prawdziwą opoką. Jeśli jest jedna osoba na tym świecie, na której mogę zawsze

i w 100% polegać, to jest nią moja mama. Zawsze gotowa, by pomóc,

a jednocześnie nigdy się nie narzuca. Potrafi tak mądrze być zawsze obok.

Nie mówię jej wszystkiego, by jej nie martwić, ale ona bardzo dobrze wie, że to

nie wszystko. Czasem tylko powie:

– Córeczko, Ty jesteś taka krucha, skąd Ty masz na to wszystko siły?

Właśnie stąd mamo.

Wiecie, co sobie myślę? Że nieważne, ile człowiek ma lat, ale dopóki ma

w życiu mamę, to jest dzieckiem.

88
Moja córka

Jakiś czas temu widziałam na Facebooku jak jeden z dalszych znajomych

udostępnił filmik, na którym jego synek recytował z pamięci wierszyk.

Synek jest trochę młodszy od Milusi.

Mili nie zna żadnego wierszyka na pamięć.

W pierwszej chwili ogarnęło mnie w poczucie winy, że gdzieś w tym wszystkim

ją zaniedbałam, że już mogłaby coś recytować, a ja jej niczego nie nauczyłam...

Zaraz potem pomyślałam sobie jednak tak:

Może moje dziecko nie zna żadnej rymowanki na pamięć, ale wie, że jak się

kogoś skrzywdzi, to trzeba powiedzieć „przepraszam”.

Może nie potrafi sama ułożyć puzzli, ale wie, że miejsce papierka jest w koszu,

a nie na ziemi.

Może nie zna angielskich słówek, ale potrafi po polsku powiedzieć „kocham

cię” i „przykro mi”.

Może myli jeszcze niebieski z czerwonym, ale nie myli się, myśląc, że tata jest

już „troszeczkę zdrowy”.

Może nie umie jeszcze dobrze policzyć do dziesięciu, ale dobrze wie, że na

mamę i tatę zawsze może liczyć.

Nie wiem, czy dobrze wychowujemy nasze dziecko.

Ale mam nadzieję, że kiedy będzie już dorosła, to nie z wierszyków życie ją

odpyta.

89
Zmartwienie

Jest środek nocy. Przez całe nasze małżeństwo zdarzyło się może kilka razy, że

w naszym domu spaliśmy osobno. Przeważnie, mimo tego że byliśmy czasem

posprzeczani, to spaliśmy razem. Razem w łóżku i razem pod jedną kołdrą.

Potem gdy urodziła się Mili, spaliśmy w trójkę. Było ciasno, ale było razem.

Pod tą jedną, dużą kołdrą były schowane nie tylko sześć nóg i rąk, ale też

miłość, przywiązanie i rodzinne ciepło.

Od kilku dni śpimy osobno. Eliasz w sypialni, ja z Milusią w pokoju na kanapie.

Nie jesteśmy pokłóceni. Nie jesteśmy na siebie źli. Eliasz jest słaby. W nocy

trzeba mu pomagać, wstawać, podawać mu leki. Mili się wybudzała w nocy

i patrzyła, jak nieporadnie próbuję podnieść go i zaprowadzić do toalety,

a potem daję mu do buzi tabletki i proszę, by połknął.

Zdecydowaliśmy, że tak będzie lepiej.

Jest środek nocy. Moja trzyletnia córeczka nie śpi. Jest chora, ma gorączkę, boli

ją brzuszek. Masuję go, tak jak moja mama masowała mój brzuch, gdy byłam

dzieckiem. Pamiętam ten dotyk i pamiętam, że pomagało. Do dziś gdy boli

mnie brzuch, próbuję sobie go rozmasować. Naśladuję koliste ruchy rąk mojej

mamy i jest lepiej. Milusia też to lubi.

Leżymy więc sobie we dwie pod jedną kołdrą, moja ręka gładzi jej malutki

brzuszek i rozmawiamy. Opowiada mi, co robiła na podwórku i jak szybko

jeździła na rowerze. W pewnym momencie zapada cisza i po chwili słyszę

słowa, które nigdy nie powinny paść z ust trzylatki:

– Mamo, ja się tym martwię.

– Czym się martwisz córeczko?

– Tym, że tata umiał wstawać, a już nie umie.

Cisza. Przełykam głośno ślinę i próbuję się nie rozpłakać.

Na ogół jestem dość wygadana i rzadko kiedy nie wiem, co powiedzieć. Ale im

bardziej moje dziecko potrafi mówić, tym mi częściej brakuje słów. Po chwili

pytam ją, czy martwi się czymś jeszcze.

– Tak – odpowiada.

90
– To powiedz córeczko.

– Że tata bierze dużo tabletek i nie jest zdrowy.

Teraz płacze ona i nie ukrywa się z tym płaczem tak jak ja ze swoim łzami.

Wycieram więc jej łezki, tulę i tłumaczę, że czasem trzeba długo poczekać,

zanim jakieś lekarstwo zacznie działać i że niekiedy tak jest, że nawet ktoś, kto

już umiał chodzić i wstawać, na jakiś przestaje to robić, bo jest chory, ale potem

zdrowieje i jest już dobrze.

Mówię to wszystko i nie daję poznać, że jej zmartwienia są też moimi.

– Mamo, a dlaczego ja nie mogę już spać z tatą w sypialni?

Właśnie dlatego córeczko.

Właśnie dlatego.

Ale dziś odpowiadam jej tak:

– Bo tata głośno chrapie i nie możemy przez to spać.

91
List Eliasza do Milusi

Moja córeczko, chociaż jesteś jeszcze bardzo malutka i nie umiesz czytać, to

piszę do Ciebie ten list, bo jest coś, o czym chciałbym, żebyś wiedziała. Kiedy

byłaś jeszcze u mamy w brzuszku, dowiedziałem się, że jestem bardzo chory, ale

cieszyłem się bardzo, że się urodzisz. Jak Cię pierwszy raz zobaczyłem, to

miałem ochotę skakać ze szczęścia. Wiedziałem, że Cię pokocham, ale nie

wiedziałem, że tak szybko i tak mocno. Od tego dnia już nic nie było takie samo.

W czasie kiedy się urodziłaś, przyjmowałem chemioterapię i byłem bardzo

słaby, ale na tyle, na ile pozwalały mi siły i możliwości, chętnie się Tobą

zajmowałem, brałem Cię na ręce i zasypiałaś wtulona w moje ramiona, a ja

godzinami patrzyłem, jak spałaś.

Podziwiałem, jaka jesteś cudowna i zapominałem o chorobie.

Od Twoich urodzin tak wiele się wydarzyło. Często i długo nie było mnie przy

Tobie, ale chcę, żebyś wiedziała, że nie zniknąłem z Twojego życia. Leżałem

wtedy w szpitalu, ale sercem byłem blisko Ciebie. Walczyłem o życie, ale

świadomość, że jesteś wtedy z mamą w domu, dodawała mi mnóstwa sił. Często

myślałem o Tobie i za Tobą tęskniłem, dlatego cieszę się, że teraz mogę być

z Tobą w domku.

Dzisiaj żyję, ale nikt nie wie, jak będzie dalej. Ja wierzę, że będzie dobrze, ale

jutro nie jest zagwarantowane nikomu – ani zdrowemu, ani choremu. Dlatego

chciałbym, żebyś wiedziała, że bardzo, bardzo Cię kocham. Jeśli zdarzy się tak,

że nie będziesz mnie pamiętała, to się tym nie martw – mama Ci wszystko

o mnie opowie i mamy też dużo wspólnych zdjęć.

Kiedyś pewnie, córeczko, spotkasz mężczyznę, z którym będziesz chciała

spędzić życie. Jesteś bardzo piękna i z pewnością będzie się Tobą interesowało

wielu chłopców. Chciałbym jednak, żebyś wybierając tego jedynego, nie

patrzyła na bogactwo i urodę, a na to, jakie ktoś ma serce i jakimi wartościami

się w życiu kieruje. Chciałbym, żeby Cię kochał przynajmniej tak samo jak ja

i nosił na rękach, tak jak ja teraz to robię.

92
Kiedyś córciu dorośniesz i sama wybierzesz swoją drogę życiową, i wiedz, że

jeśli zdecydujesz się służyć Bogu i być blisko niego, to będę najszczęśliwszy

z tego powodu. Pamiętaj jednak, że to musi być Twoja osobista decyzja i nie

śpiesz się z jej podjęciem, dopóki nie będziesz pewna.

Pamiętaj córeczko, że dobro zawsze wraca, dlatego gdy widzisz kogoś

w potrzebie, nie wahaj się pomagać.

Mam nadzieję Miluniu, że kiedyś przeczytam Ci ten list sam. Jeśli jednak stanie

się inaczej, to wiedz, że bardzo chciałbym, abyś bez względu na to, kim

zostaniesz, była po prostu szczęśliwa.

Jak bałem się, że umrę, to kupiłem Ci srebrny łańcuszek z serduszkiem. Jest na

nim napis: „Dla Milusi od Taty”. Chciałbym, żebyś wiedziała i pamiętała, że

jesteś dla mnie najdroższą i najwspanialszą osobą w życiu, którą to bardzo,

bardzo, bardzo kocham nad życie.

Twój tata na zawsze

93
Epilog

Książkę tę skończyłam ostatecznie pisać jesienią dwa tysiące dziewiętnastego

roku. W ogóle to była przedziwna jesień i w sumie nawet nie bardzo wiem, jak

ubrać w słowa to, co się wtedy zadziało. Spróbuję więc wprost i dosłownie,

jakkolwiek nieprawdopodobne może się to wydawać.

Prawie cały ubiegły rok Eliasz przeleżał w szpitalu. Oprócz postępującej

choroby męczyły go także inne dolegliwości i powikłania. Często gdy po

długim pobycie wracał do domu, robił nam niespodziankę. Dogadywał się

z kimś z naszych znajomych, że go przywiezie ze szpitala, nic mi o tym nie

mówiąc. Za każdym razem, kiedy stawał w drzwiach naszego domu, obie

z Milusią szalałyśmy z radości.

Czwartego września Eliasz po raz ostatni wyszedł ze szpitala i po raz ostatni

zrobił nam taką niespodziankę. Byłyśmy wtedy na dworze, Eliasz wysiadł

z auta i choć na jego twarzy malował się szczery uśmiech to ja zamarłam.

Widziałam, że gaśnie. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale wtedy po raz pierwszy

zobaczyłam go innego. Może to rysy twarzy, może to ruchy ciała. Po prostu to

zobaczyłam i stałam jak słup soli.

Eliasz z dnia na dzień czuł się gorzej. Kilka dni po jego powrocie do domu

pojechaliśmy do sklepu i zasłabł. W kolejnym tygodniu miał badanie PET

i wynik był jednoznaczny i druzgocący – choroba postępowała szybko i była

oporna na jakiekolwiek leczenie.

Stan Eliasza pogarszał się z dnia na dzień. Tracił apetyt, chodził z trudnością.

Z początkiem października leżał już tylko w łóżku i poza kilkoma przebłyskami

świadomości nie było z nim kontaktu. Wszyscy myśleliśmy wtedy, że to już

jego czas.

W tamtym okresie ja chorowałam na nerki. W sumie zaczęłam chorować pod

koniec lata, ale jak to bywa w takich domach – najważniejsza jest ta osoba,

o której życie drżymy.

94
Ale ból stawał się już nie znośny i coraz silniejszy. Kogo choć raz w życiu

bolała nerka ten wie. Kilka razy mama zawoziła mnie w nocy na SOR, bo to, co

się ze mną działo, nie pozwalało mi normalnie funkcjonować, ale tam, poza

kroplówką przeciwbólową nie otrzymywałam żadnej pomocy. W końcu, po

dwóch miesiącach, gdy przyjaciółka zobaczyła, że muszę wziąć cztery tramale,

żeby w ogóle wstać z łóżka, zawiozła mnie na USG. Na drugi dzień byłam

w szpitalu i miałam zabieg, a z powodu powikłań po tygodniu kolejny. Kiedy

jechałam do szpitala po raz pierwszy, pożegnałam się z nim, po prostu nie

wiedziałam, czy będzie jeszcze żył, kiedy wrócę. Powiedziałam mu krótko

o mojej sytuacji i chorobie, że go kocham i że jest najdzielniejszy na świecie.

Mówiłam też, że będziemy z Milusią tęsknić, ale sobie poradzimy, żeby się nie

martwił. Eliasz nic nie odpowiedział, był bez kontaktu, lekko tylko poruszył się

w łóżku. Wróciłam do domu, ale wciąż czułam się bardzo źle. Wdało się ropne

zapalenie nerki i ból był tak dokuczliwy, że uniemożliwiał zrobienie

czegokolwiek. Całe szczęście miałam wtedy ogromne wsparcie ze strony

rodziny – mojej jak i Eliasza. Jego rodzeństwo czuwało przy nim na zmianę

dzień i noc. Kiedy po tygodniu jechałam do szpitala po raz drugi, podeszłam do

Eliasza do łóżka i powiedziałam, że muszę znowu jechać na zabieg, że wciąż

źle się czuję. „Przykro mi Serduszko” – odpowiedział. Dla mnie był to szok, od

wielu dni kontakt z nim był bardzo trudny, prawie wcale nie mówił. Dwa dni

później kiedy wybudziłam się po zabiegu, z założonym do nerki drenem

zadzwonił mój telefon. Byłam zdziwiona, bo dzwonił Eliasz. W pierwszej

chwili wystraszyłam się, bo wiedziałam, że on sam nie był w stanie nawet

odblokować telefonu, a co dopiero wykonać połączenie. Myślałam więc, że ktoś

dzwoni z jego numeru powiedzieć mi, że coś się stało. W słuchawce jednak

usłyszałam cichutki, słabiutki głos Eliasza. „Chciałbym odwiedzić Cię

w szpitalu, ale dawno nie byłem u fryzjera” – powiedział. Oczywiście do

szpitala nie przyjechał, ale jeszcze tego samego wieczora kazał się swojemu

bratu zawieźć do fryzjera. Zaczął do nas wracać i z dnia na dzień było coraz

lepiej. Po kilku już dniach chodził samodzielnie, wrócił mu apetyt i zaczął jeść.

Wyglądało na to, że stał się cud. Pojechaliśmy odwiedzić jego rodziców

i siostrę, byliśmy na wycieczce w Gerlitz, a nawet poszliśmy na prawdziwą

randkę do restauracji tylko we dwoje. Były chwile, kiedy wydawało się, że

Eliasz jest zupełnie zdrowy. Eliasza dobry czas trwał miesiąc i był to miesiąc,

w którym nadrobiliśmy cały zeszły rok. To była niezwykła jesień.

95
Na początku grudnia jego stan zaczął się gwałtownie pogarszać. Zdążył pójść

do okulisty i zamówić sobie nowe okulary, bo o tym bardzo marzył. To było

jego ostatnie wyjście z domu. Po tygodniu już nie miał siły i okulary odebrałam

mu ja. Do dziś mam przed oczami obraz jak, leżąc w łóżku, kazał sobie

przysunąć duże sypialniane lustro i z zadowoleniem je przymierzał.

Wyglądał w nich naprawdę pięknie.

Eliaszek zmarł w moich ramionach któregoś styczniowego wieczoru dwa

tysiące dwudziestego roku.

96
Copyright by Anna Dziarkowska

Numer ISBN 978-83-957686-0-6

Autor: Anna Dziarkowska

Korekta: Weronika Starzyk

Skład : Paulina Drzymała

Wszelkie prawa zastrzeżone.

You might also like