Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 102

Fleming Ian

Casino Royale

Wstęp do Jamesa Bonda


Anthony Burgess
Można chyba śmiało powiedzieć, że James Bond ma w sobie materiał
na nieśmiertelność. Pierwszy raz pojawił się w powieści Casino Royale
w 1953 roku i ludzie, urodzeni w tym roku, zdążyli osiągnąć wiek średni.
Czyli że James Bond jest już na świecie dość długo, ażeby zyskać coś
z postaci klasycznej i prawdopodobnie okaże się w końcu jednym z
wielkich mitów XX stulecia. Wprawdzie nie stal się tak uniwersalny jak
Sherlock Holmes, bo z natury rzeczy odtrąciły go kraje bloku sowieckie-
go, lecz intryguje nas tak samo jak Sherlock Holmes: twardy, olśniewa-
jący pomysłowością i pełen sprzeczności. W dodatku jest mężczyzną
pełniejszym niż Holmes: uwielbia kobiety, podczas gdy Holmes podzi-
wiał tylko jedną i nawet nie miał okazji powiedzieć jej o tym. Holmes,
choć na pozór tak ascetyczny, zażywa kokainę, podczas gdy jedynym
nałogiem Bonda są cygara Morland Special w potrójnej złotej opasce.
Holmes' to pewnego rodzaju dekadent posługujący się rygorystyczną
logiką w służbie prawa, w czym kryje się swoista sprzeczność. Bond ma
w sobie potężny zastrzyk purytaństwa i zdolność brzydzenia się sobą,
która kłóci się z amoralnością jego morderczego zajęcia i towarzyszą-
cych mu kompensacji zmysłowych. Upodabnia ich głównie to, że nie są
typowymi Anglikami. Sherlocka Holmesa powołał do życia Irlandczyk
wychowany przez Jezuitów i po studiach medycznych w Edynburgu. Jego
zdolność rozumowania jest bardziej kontynentalna niż brytyjska. James
Bond jest pól Szkotem, a pól francuskim Szwajcarem, z których to
składników jeden tłumaczy zarówno jego żyłkę purytańską, jak i dar
granitowej wprost wytrzymałości, a drugi zapewnia mu biegłość w języ-
kach francuskim i niemieckim, w jeździe na nartach, jak również czyni
z niego miłośnika win i smakosza.
Holmes nie ma nic ze swojego twórcy, podczas gdy uzdolnienia,
temperament i kariera Bonda czynią go poniekąd wyidealizowanym
portretem człowieka, który dopiero w podeszłym wieku 42 lat zdecydo-
wał się na pisanie popularnych powieści.
łan Fleming miał w sobie krew szkocką i nie był całkiem bez winy,
jeśli chodzi o Bondowską skłonność do wygadzania sobie: Martini z
wódką „porządnie utrzęsione a nie zamieszane", ogromna konsumpcja
cygar Morland Special, podrywanie cudzych żon raczej na zimno, szybki
samochód, gra o wysokie stawki w bakarata. Wywodził się z klas
wyższych: szkoła w Eton i świetne osiągnięcia sportowe, krótki pobyt na
akademii wojskowej w Sandhurst, studia językowe na uniwersytetach
w Genewie i w Monachium. Jako dziennikarz Agencji Reutera już w 1933
roku, mając dwadzieścia pięć lat, dowiedział się coś niecoś o świecie
wywiadu i kontrwywiadu, obsługując moskiewski proces sześciu inżynie-
rów brytyjskich oskarżonych o działalność szpiegowską. Podczas II
wojny światowej był w Admiralicji asystentem Szefa Wywiadu Floty i
zakończył ją w randze komandora: identycznie jak Bond. Zanim jego
powieści stały się bestsellerami, był dyrektorem zagranicznym przedsię-
biorstwa prasowego Kemsley Ńewspapers. Ważne jest i trzeba pamiętać,
że jak Daniel Defoe, tak i Fleming był dziennikarzem wcześniej niż
beletrystą, i to dobrym dziennikarzem. Świadczy o tym w jego powieś-
ciach klarowny styl, trafność obrazowania, czujne oko na szczegół, żywe
interesowanie się polityką światową z jednej strony, a z drugiej
fascynacja drobiazgami życia codziennego. Ponieważ jest autorem
bestsellerów, łatwo się zapomina, jak wybitnym pisarzem jest łan
Fleming w prozie angielskiej.
To prawda, że tytuł Jamesa Bonda do nieśmiertelności wiele
zawdzięcza, u szerokich rzesz jego odbiorców, tym filmom,
które ciągle kręci się na tle jego przygód. Wykonawcy personifikujący
go na ekranie starzeją się i trzeba ich zastępować młodszymi, istnieje
też nieprzeparta skłonność do tego, aby tematykę i atmosferę tych
filmów czynić nie tylko nowoczesną, ale nawet z lekka wyprzedzającą
nasze czasy. W którymkolwiek dzieje się to roku, mniej więcej
bieżącym, komandor Bond jest zawsze u szczytu swej sprawności
bojowej, co już się ociera o absurd. Choćby nawet Bond był o dziesięć
łat młodszy niż jego twórca, urodzony w 1908 roku, i tak byłby teraz
człowiekiem starym i szykującym się, być może, do odejścia na
emeryturę ze stanowiska takiego jak M, a wyczyny jego należałyby do
przeszłości, w której Zimna Wojna była groźniejsza niż obecnie; kiedy
nie było groźne wypalanie sześćdziesięciu papierosów dziennie; i gdy
zalety imperialnego konserwatyzmu (których najlepszym wzorem był M
i których 007 również się nie wypierał) dodawały smaku działaniom
ludzi zatrudnionych w Tajnej Służbie Jej Królewskiej Mości. Z twarzy
Bond często bywa porównywany do kompozytora Star Dust, piosenki
będącej szlagierem lat 1920-tych, zwanego Hoagy Carmichael, tylko że
dla co młodszych czytelników i to nazwisko warto by już zaopatrzyć w
przypisek. Bond należy do historii; to są powieści historyczne.
Sir John Fałstaff wykręcał się od walki w domowych
zamieszkach za panowania Henryka IV, lecz to nie ujęło mu
nieśmiertelności. Tak i James Bond tkwi w przeszłości, lecz jego
zajadłość i brawura są ponadczasowe.
Musimy jednakże coś wiedzieć o tej przeszłości, z której się
począł. Kiedy ukazało się w 1953 roku Casino Royale,
było w nim zawarte przesłanie do narodu brytyjskiego. Twardy, mężny,
choć nie zimna ryba i nie asceta, James Bond przypominał swym
czytelnikom o cnotach, które jakby stracili. W osiem lat po
zakończeniu II wojny światowej epoka bohaterów, którzy zbudowali i
utwierdzili imperium brytyjskie, należała już dawno do przeszłości.
Teraz ją zastąpiły intrygi i kłótnie supermocarstw, w których Wielkiej
Brytanii pozostała jedynie rola widza. Była to sytuacja upokarzająca.
Wywiad brytyjski okazywał się nieudolny i pogardliwie traktowany
przez CIA. Do żywego dopiekł skandal z pedałami, którzy zdradzili i
przeszli na stronę wroga. Fleming potrafił wyśnić system wywiadu o
wiele bardziej niebezpieczny i pomysłowy od tego, jaki dopuszczała
rzeczywistość, i obsadzić go nowym typem agenta „uprawnionego do
zabijania". Respekt ze strony Ameryki i lęk ze strony Sowietów,
otaczające tę wymarzoną postać, przylgnęły do zatrudniającej go służby
i przenosiły się z natury rzeczy na Wielką Brytanię. Istniał więc
patriotyczny motyw ukryty za pierwotną intencją Fleminga, którą było
dostarczanie rozrywki.
Profesorowie onomastyki zapewne ślęczą już nad nazwiskiem Bonda.
Nie ma w nim aluzji do opętania seksualnego jak W niewoli uczuć
Somerseta Maughama, jest jednak sugestia więzi z czymś: czy to honor?
ojczyzna? czy abstrakcyjna cnota? W rzeczywistości Fleming wybrał to
nazwisko dlatego, że brzmi ono dosyć potulnie, bez żadnej agresji;
zapożyczył je od autora klasycznej monografii o ptakach wysp Kara-
ibskich. Ten prawdziwy James Bond aż do niedawna kwitował ze
starczym, dobrodusznym humorem żarty celników pytających: gdzie
ukrył swoją Berettę? Jeszcze inne zapożyczenie zdradza mola książkowe-
go we Flemingu (który był wielkim bibliofilem): służbowy numer Bonda
zawdzięcza coś opowiadaniu Kipłinga o kolejach amerykańskich, gdzie
nosi go żółtodzioba lokomotywa; pod tym samym numerem znany był
John Dee w roli ,,oczu" królowej Elżbiety I pracujący dla wywiadu
angielskiego przeciwko Hiszpanom. W powieściach o Bondzie zawsze
trafi się coś ekstra i głębszego: wiedza historyczna, dziwne książki o
technice szulerskiej lub o magii na Haiti, folklor, który bez kwestii
przyjmujemy na wiarę: czy stosunek płciowy rzeczywiście zaostrza
wzrok strzelca? czy to prawda, że homoseksualista nie umie gwizdać?
Fleming był większym erudytą, niż pozwalał to sobie na ogól okazywać.
Na technologii w jego opowieściach można polegać, tak samo jak na
geografii. Jego czytelnicy z początku zakładali, że Smiersz to własny
wymysł autora i zaskoczeni byli dowiadując się, że bynajmniej.
Ta dbałość o precyzję szczegółu, wcale nie typowa dla zwykłych
twórców rozrywkowych, jest pokrewna temu, co James Joyce określa
jako „rozkosz opisywania": pasji zauważania, w co ludzie są ubrani,
jakie mają blizny i kurzajki, palce nieregularnej długości, dziwny kształt
szyi albo czaszki. Dokładność, z jaką Fleming opisuje ból, tortury,
śmierć zapewniła mu opinię sadysty, czy nawet pornografa przemocy,
jednak nie ma w tym lubowania się, tylko pewnego rodzaju dziennikarska
rzetelność. Fleming przyznawał się, że uwielbia kształty kobiece, i
przekazał tę cechę swemu bohaterowi. Dziewczyny w filmach o Bondzie
skłonne są (może z jedynym wyjątkiem bohaterki On Her Majesty's
Secret Service czyli W tajnej służbie, którą zagrała Diana Rigg) być
jedynie ożywionymi egzemplarzami fałdy centralnej. W książkach są
natomiast wiarygodne i sympatyczne dzięki skazie, która każdą z nich
uczłowiecza: czy to złamany nos, czy lekkie utykanie, a
najczęściejtraumatyczny rys urazu psychicznego lub osobistego
poczucia winy. Niewątpliwie są czymś więcej niż ich figura.
Co się tyczy owych kolosalnych złoczyńców, jak Sir Hugo Drax,
Doktor No, Blofeld, Goldftnger (znów przykład chytrej erudycji
Fleminga: goldfinger czyli złotopalczyk to nie tylko palec serdeczny
od złotej obrączki, lecz i anglosaska jednostka monetarna): owszem,
naciągają miarę łatwowierności, ale nieznacznie. Złych olbrzymów z
baśni nie trzeba poddawać psychoanalizie, jednak spryt Fleminga
przejawia się w tym, że Drax ma odsmoktania kciuka rozstęp między
zębami, a Dr No przemieszczone serce: paranoja ma zwykle jakiś
powód. W filmach godzimy się z tym, że łotrostwo jest z lekka farsowe,
a same łotry stają się jakby narządem swej technicznej pomysłowości
w służbie mordu i ludobójstwa; ale w książkach pomysłowość ta jest
zawsze prawdopodobna, technologia względnie prymitywna, sny o
potędze zaś raczej skromne jak na czasy Hitlera i Stalina. Te filmy,
coraz bardziej i bardziej oparte na kantmaszynkach, coraz mniej
ciekawe psychologicznie, są groteskowymi parodiami powieści, a
filmowa wersja Casino Royale to wręcz haniebne zniekształcenie
pełnej napięcia, zacnej opowieści, która nie podpiera się ani odrobiną
fantastycznej niesamowitości.
Koniecznie trzeba, moim zdaniem, podkreślić fakt, że oprócz tych
najwcześniejszych filmów, których skromny budżet
nie pozwalał na zbytek ekstrawagancji, James Bond stworzony przez
Fleminga wykazuje tylko nominalne związki z obleśnie łypiącymi z
ukosa bohaterami ekranu. Dotyczy to również tytułów: co wspólnego
ma film Octopussy z błyskotliwym opowiadaniem, w którym Bond
pełni rolę całkiem marginesową? Fleming co prawda zabronił
adaptacji filmowej The Spy Who Loved Me czyli Moja miłość to
agent, nie usprawiedliwia to jednak faktu, że przylepiono ten sam tytuł
do bardzo nie-Flemingowskiej paciajki.
Najwyższy czas, aby miłośnicy tych filmów sięgnęli znów do
książek i do podziwiania ich zalet literackich.
Ja wiem, niektórzy w ogóle zaprzeczą, jakoby Fleming był twórcą
literatury artystycznej: te same snoby estetyczne, co
Sherlocka Holmesa też nie zaliczą do literatury. Jednak w definicji
literatury jako posługiwania się językiem w celu dostarczania
cywilizowanej przyjemności niewątpliwie mieści się to, co starali się
osiągnąć Conan Doyle i Fleming. Żaden nie chciał być Balzakiem lub
Henry Jamesem: obaj koncentrowali się na dość niskim gatunku i
doskonalili go. I obaj uważali, tak samo jak Shakespeare, że
beletrystyka (dramat czy opowieść) powinna przedstawiać dobrze
narysowane postaci w ciekawych sytuacjach.
Gatunek powieści szpiegowskiej (co zawdzięczamy głównie
Flemingom) jest dla naszego wieku tym samym, czym tragedia
krwi była dla pierwszej epoki Elżbietańskiej. Fleming zmarł
przedwcześnie w 1964 roku, w którym to roku świat celebrował
czterechsetną rocznicę urodzin Szekspira: i wydawało się stosowne
przejrzeć na świeżo jego twórczość i odnaleźć w niej pewnego rodzaju
smak renesansowy. Ten smak przeciwstawił się socjalistycznej
surowości lat pięćdziesiątych, a jeszcze nie podpisał się pod
rozwiązłością lat sześćdziesiątych. Jest to smak powściągliwie
kontrolowany: uczta zmysłów jest nagrodą za niebezpieczny trud
podejmowany na rzecz wolnego świata. Jeśli zdarza się Bondowi
stawić do roboty na kacu, to nigdy nie zabraknie emerytowanego
admirała M, który go przywoła do starych cnót karności i trzeźwości. Co
zapamiętujemy z tych książek, to nie tyle ich fabuły i kontakty
seksualne (nigdy nie przedstawiane wprost, zawsze nakreślone z po-
wściągliwością godną Szkota i dżentelmena), ile tę spokojną radość
życia: szybki samochód, Martini z wódką wedle dokładnego przepisu,
obiad i partia brydża w klubie Blades, firmowe nazwy najlepszych
kosmetyków, niedokładnie rozdzielone i przez to uwodzicielskie włosy
pięknej dziewczyny. Uciechy tym bardziej dojmujące, że ulotne: śmierć
może w każdej chwili dopaść 007. Jeśli do zadań artysty należy
uwydatnianie życia, to nikt nie może odmówić Flemingowi miana
artysty. A co do Jamesa Bonda, pozostanie on z nami na zawsze: prawie
że nieśmiertelny, nie całkiem Szekspirowski, ale przykładnie neo-
Ełżbietański bohater, jakiego nam potrzeba.
Anthony Burgess
Lugano 1987
1
Tajny agent

Zapach, dym i pot kasyna o trzeciej nad ranem mogą przyprawić


o mdłości. Wtedy erozja duszy wywołana przez ostry hazard, ta
mieszanina zachłanności, lęku, napięcia nerwowego, staje się nie do
zniesienia i rozbudzone zmysły ogarnia wstręt.
James Bond poczuł się nagle zmęczony. Zawsze od razu wiedział,
kiedy jego ciało czy umysł mają dość i zawsze się do tego stosował. To
pomagało mu zwalczać poczucie nieświeżości i otępienie zmysłów
prowadzące do błędów.
Wycofał się niepostrzeżenie od stołu, przy którym grał w ruletkę i
podszedł na chwilę do mosiężnej poręczy, która na wysokości piersi
otaczała stół najwyższych stawek w salle privee.
Le Chiffre ciągłe grał i najwyraźniej wygrywał. Leżał przed nim
bezładny stos nakrapianych żetonów po 100 tysięcy. W cieniu,
rzucanym przez jego grube lewe przedramię, przycupnęła dyskretnie
kupka dużych, żółtych, po pół miliona franków.
Przez jakiś czas Bond obserwował ten dziwny, wyrazisty profil, a
potem wzruszył ramionami dla odwrócenia myśli i odszedł.
Barierka otaczająca caisse sięga do podbródka, a caissier, będący
zwykle tylko niższym urzędnikiem bankowym, siedzi na stołku i sięga
w stosy banknotów i żetonów. Te ułożone są na półkach za barierką
ochronną, na poziomie krocza. Caissier ma do obrony krótką pałkę i
pistolet, więc przesadzić barierkę, zgarnąć trochę banknotów,
skoczyć z powrotem, a następnie wydostać się z kasyna korytarzami i
przez drzwi byłoby niemożliwe. A kasjerzy na ogół pracują po dwóch.
Bond zastanawiał się nad tym, odbierając plik banknotów po 100
tysięcy franków, a potem pliki po 10 tysięcy. Inną częścią umysłu
wyobraził sobie jutrzejsze, regularne, poranne zebranie rady kasyna.
Monsieur Le Chiffre wygrał 2 miliony. Grał w to, co zawsze. Panna
Fairchild wygrała przez godzinę milion i wyszła. W ciągu jednej godziny
monsieur Le Chiffre stracił do niej trzy pule, po czym wyszła. Grała
chłodno. Monsieur le Vicomte de Villorin wygrał w ruletkę milion
dwieście. Dawał maksymalne stawki na pierwszy i ostatni tuzin. Miał
szczęście. Następnie ten Anglik, Mister Bond, przez dwa dni zwiększył
swoje wygrane do równych trzech milionów. Grał przy piątym stole,
systematycznie zwiększając stawkę na czerwone. Duclos, chefde partie,
ma szczegóły. Zdaje się, że jest wytrwały i gra o maksymalne stawki.
Dopisuje mu szczęście. Nerwy ma chyba mocne. Na tym soiree zyskaliś-
my x na chernin-de-fer, na bakaracie y, z na ruletce. Gra w boule znów nie
cieszyła się popularnością, ale wciąż zarabia na siebie.
—Merci, Monsieur Xavier.
—Merci, Monsieur le President.
Albo coś w tym rodzaju, pomyślał Bond, przepychając się przez
wahadłowe drzwi salle privee, i skinął głową znudzonemu mężczyźnie
w stroju wieczorowym, który za pomocą elektrycznego przycisku pod
stopą uniemożliwia wejście lub wyjście, blokując drzwi na pierwszy
sygnał jakiegoś zamieszania.
A rada kasyna zbilansuje księgi i rozejdzie się do domów czy
kawiarni na lancz.
Jeśli chodzi o rabunek w kasie, co Bonda osobiście nie dotyczyło,
a tylko interesowało, pomyślał, że wymagałoby to dziesięciu dobrych
ludzi, że musieliby zabić paru pracowników i że tak czy owak
prawdopodobnie we Francji, a właściwie to w żadnym kraju, nie
znalazłoby się dziesięciu nie sypiących zabójców.
Dając ładnej vestiaire tysiąc franków i schodząc po stopniach
kasyna Bond uznał, że Le Chiffre w żadnym wypadku nie spróbuje
obrabować caisse i przestał rozważać tę ewentualność. Za to skupił się
na swych doznaniach fizycznych. Pod wieczorowymi półbutami czuł
suchy, niewygodny żwir, w ustach niedobry, cierpki smak, a pod
pachami lekką wilgoć. Uciskało go w oczach. Twarz miał jakby
stężałą, czuł nos i zatoki. Głęboko odetchnął świeżym nocnym
powietrzem, wyostrzył zmysły i świadomość. Ciekawe, czy ktoś
przetrząsał jego pokój, odkąd wyszedł na kolację?
Ruszył na skos przez szeroki bulwar i ogrody do hotelu Splendide.
Uśmiechnął się do recepcjonisty, który podał mu klucz — numer 45 na
pierwszym piętrze — i odebrał telegram.

KINGSTON JAMAICA XXXX XXXXXX XXXX XXX


BOND SPLENDIDE ROYALE-LES-EAUX SEINE
INFERIEURE
PRODUKCJA CYGAR HAWANSKICH WSZYSTKIE
FABRYKI NA KUBIE 1915 DZIESIĘĆ MILIONÓW
POWTARZAM DZIESIĘĆ MILIONÓW STOP SPO-
DZIEWAM SIE TYLE POTRZEBUJESZ
POZDROWIENIA DASILVA

Oznaczało to, że idzie do niego dziesięć milionów franków.


Odpowiedź na prośbę o dodatkowe fundusze, jaką Bond wysłał tego
popołudnia przez Paryż do Centrali w Londynie. Paryż porozumiał się
z Londynem, gdzie Clements, szef jego wydziału, porozumiał się z M,
który uśmiechnął się krzywo i polecił „Maklerowi" załatwić to z
Finansowym.
Bond pracował kiedyś na Jamajce, dlatego w sprawie Casino
Royale występował jako bogaty klient firmy Caffery, największych
importerów i eksporterów na Jamajce. Otrzymywał więc dyspozycje
przez Jamajkę, od małomównego mężczyzny prowadzącego dział
fotograficzny w Daily Gleaner, tej słynnej gazecie Wysp Karaibskich.
Ten człowiek z Gleanera, nazwiskiem Fawcett, był dawniej księgo-
wym w jednym z głównych przedsiębiorstw łowiących żółwie na
Kajmanach. Jeden z niewielu ochotników, którzy zgłosili się z Kajma-
nów po wybuchu wojny, awansował na referenta w finansach niedużej
organizacji wywiadowczej marynarki wojennej na Malcie. Po zakoń-
czeniu wojny, kiedy z ciężkim sercem wracać miał na Kajmany,
wyłowił go wydział Secret Service zajmujący się Karaibami. Wyszko-
lono go starannie w zakresie fotografii i kilku innych umiejętności, a
następnie przy cichym współudziale pewnego notabla z Jamajki
wprowadzono go do działu fotograficznego w „Głeanerze".
W przerwach między dobieraniem zdjęć, dostarczanych przez
wielkie agencje Keystone, Wide-World, Universal, I.N.P., albo Reute-
ra, otrzymywał od człowieka, którego nigdy nie widział, zwięzłe
instrukcje przeprowadzenia prostych operacji, wymagających tylko
absolutnej dyskrecji, szybkości i dokładności. Za te sporadyczne
usługi pobierał dwadzieścia funtów miesięcznie; fikcyjny krewny w
Anglii wpłacał mu je na konto w Royal Bank of Canada.
Obecnym zadaniem Fawcetta było natychmiastowe przekazywa-
nie Bondowi, za normalną opłatą, tekstów informacji, które otrzymy-
wał w domu przez telefon od anonimowego kontaktu, z zapewnienia-
mi, że nic z tego, co mu każą przekazać, nie wzbudzi podejrzeń poczty
na Jamajce., Więc nie zdziwiła go nagła nominacja na korespondenta
Morskiej Agencji Prasowej i Fotograficznej, gromadzącego materiały
z Anglii i Francji, za dodatkowe dziesięć funtów miesięcznie.
Poczuł się bezpieczny i dowartościowany, zamajaczył mu już Order
Imperium Brytyjskiego i dokonał pierwszej wpłaty na małego Morri-
sa. Kupił też sobie zielony daszek na czoło, o którym od dawna marzył
i który pomógł mu narzucać swą osobowość personelowi działu
fotograficznego.
Coś z tego tła, kryjącego się za telegramem, który otrzymał,
przemknęło Bondowi przez myśl. Był przyzwyczajony do pośredniej
kontroli i nawet ją lubił. Jak gdyby taki bufor, pozwalający mu zgubić
parę godzin w kontaktach z M. Wiedział, że to najprawdopodobniej
złudzenie, że w Royale-les-Eaux musi być jeszcze ktoś niezależnie
raportujący, jednak stwarzało to iluzję, że więcej niż te marne 150 mil
przez Kanał La Manche dzieli go od tego złowróżbnego biurowca koło
Regenfs Park, skąd obserwuje go i ocenia te kilka zimnych umysłów,
dzięki którym wszystko to funkcjonuje. Tak jak Fawcett, wyspiarz z
Kajmanów w Kingston, wiedział, że gdyby kupił tego Morrisa za
gotówkę zamiast na raty, zaraz ktoś w Londynie dowiedziałby się i
zapytałby, skąd miał pieniądze.
Bond przeczytał telegram dwa razy. Wydarł formularz
telegraficzny z bloczka na kontuarze (po co zostawiać kopię?) i
odpowiedział drukowanymi literami: DZIĘKI INFORMACJA
CHYBA WYSTARCZY, BOND
Podał go recepcjoniście, a telegram podpisany „DaSiłva" schował
do kieszeni. Mocodawcy recepcjonisty (jeżeli tacy są) mogą za łapówkę
dostać kopię na poczcie, jeśli recepcjonista przedtem nie otworzy
koperty nad parą albo nie przeczytał już telegramu do góry nogami.
Wziął klucz, powiedział dobranoc i ruszył do schodów, potrząsną-
wszy głową windziarzowi. Bond wiedział, jak poręcznym sygnałem
ostrzegawczym może być winda. Nie spodziewał się, aby ktoś kręcił się
po pierwszym piętrze, ale ostrożność nigdy nie zawadzi.
Idąc cicho na palcach pożałował swej impertynenckiej odpowiedzi
do M przez Jamajkę. Wiedział jako hazardzista, że polegać na zbyt
małym kapitale to błąd. Ale i tak M chyba nie dałby mu więcej.
Wzruszył ramionami, skręcił ze schodów w korytarz i cicho podszedł
do drzwi swego pokoju.
Wiedział dokładnie, gdzie jest kontakt i jednym płynnym ruchem
stanął na progu, otworzył drzwi na oścież, zapalił światło i wydobył
pistolet. Bezpieczny pokój zaszydził z niego swoją pustką. Zignorował
uchylone drzwi do łazienki, zamknął się na klucz, zapalił lampkę przy
łóżku i światło przy lustrze, rzucił broń na sofę przy oknie. Po czym
schylił się i obejrzał jeden ze swoich własnych, czarnych włosów, który
leżał nietknięty tam, gdzie zostawił go wychodząc na kolację, przyci-
śnięty szufladą biurka.
Potem zbadał ślad talku na wewnętrznym brzegu porcelanowej
klamki u drzwi szafy. Wyglądała na nienaruszoną. Wszedł do łazienki,
uniósł pokrywę rezerwuaru i sprawdził poziom wody podług małej
rysy na miedzianym zaworze.
Robiąc to wszystko, sprawdzając te drobne urządzenia alarmowe,
wcale nie czuł się głupio ani zażenowany. Jest tajnym agentem i żyje
dzięki temu, że starannie zwraca uwagę na detale swojej profesji.
Rutynowe ostrożności nie były dla niego mniej rozsądne niż dla nurka
głębinowego, dla oblatywacza lub kogokolwiek żyjącego z niebezpie-
czeństwa.
Przekonawszy się, że nikt nie przetrząsał pokoju, kiedy on był w
kasynie, Bond rozebrał się i wziął zimny prysznic. Potem zapalił
siedemdziesiątego w tym dniu papierosa i usiadł przy biurku, położył
na nim gruby plik banknotów z puli oraz wygranych i wpisał kilka
liczb do notesu. Przez dwa dni wygrał dokładnie trzy miliony franków.
W Londynie wypłacono mu dziesięć milionów, a poprosił jeszcze o
dziesięć. Razem z tymi, idącymi już do miejscowej filii Credit
Lyonnais, jego roboczy kapitał wynosił 23 miliony franków czyli jakieś
23 tysiące funtów.
Przez chwilę Bond siedział bez ruchu i patrzył za okno, na ciemne
morze, po czym wepchnął zwitek banknotów pod poduszkę ozdobne-
go łóżka, umył zęby, zgasił światło i z ulgą wśliznął się między szorstkie
francuskie prześcieradła. Jakieś dziesięć minut przeleżał na lewym
boku, rozmyślając nad wydarzeniami tego dnia. Następnie odwrócił
się i skupił myśli na tunelu wiodącym w sen.
Ostatnią jego czynnością było wsunięcie prawej ręki pod poduszkę,
pod kolbę Colta Police Positive kalibru 38 z obciętą lufą. Po czym
zasnął, a gdy ciepło i humor spojrzenia zgasły, rysy jego znów ścięły się
w milczącą maskę, ironiczną, brutalną i zimną.

Dokumenty służbowe dla M

Dwa tygodnie wcześniej Sekcja S tajnej służby wysłała do M, który


był wówczas i jest do dzisiaj szefem tej przybudówki do brytyjskich
ministerstw obrony, notatkę służbową następującej treści:
Adresat: M
Nadawca: Szef S
W sprawie: projekt likwidacji Monsieur Le Chiffre (vel „The
Number", „Herr Nummer", „Herr Ziffer" etc), jednego z
głównych agentów przeciwnika we Francji i tajnego skarbnika
Syndicat des Ouvriers d'Alsace, opanowanego przez komunistów
związku zawodowego pracowników przemysłu ciężkiego i
transportowego w Alzacji, będącego, jak nam wiadomo, ważną
częścią piątej kolumny w razie wojny z Sowietami.
Dokumentacja: Życiorys Le Chiffre'a napisany przez Szefa Archiwum
jako Załącznik A. Ponadto Załącznik B: informacja o
Smierszu.
Od pewnego czasu wydaje się, że Le Chiffre jest w poważnych
kłopotach. Pod każdym prawie względem jest doskonałym agentem
ZSRR, ale jego piętą Achillesową są prostackie nawyki i upodobania,
które od czasu do czasu możemy wykorzystywać, a jedna z jego
kochanek, Eurazjatka (Nr 1860), jest kontrolowana przez Sekcję F.
Ostatnio udało się zdobyć nieco informacji o jego sprawach osobistych.
Krótko mówiąc, wydaje się, że Le Chiffre jest o krok od załamania
finansowego. Nr 1860 zauważyła drobne oznaki: dyskretne pozbywa-
nie się biżuterii, sprzedaż willi w Antibes, ogólna tendencja do
opanowania niekontrolowanych wydatków, zawsze charakterystycz-
nych dla jego stylu życia. Przy pomocy naszych przyjaciół z Deuxieme
Bureau (z którymi wspólnie pracujemy nad tą sprawą) przeprowadzo-
no dalsze dochodzenia, które wydobyły na światło ciekawą historię.
W styczniu 1946 Le Chiffre zakupił sieć domów publicznych w
Normandii i Bretanii, zwaną „Cordon Jaune". Był na tyle nierozsą-
dny, że zużył na to jakieś 50 milionów franków z pieniędzy powierzo-
nych mu przez leningradzki III Oddział na finansowanie wyż. wym.
związku zawodowego SODA.
W zasadzie Cordon Jaune powinien się okazać świetną inwestycją
i możliwe, że Le Chiffre miał na celu raczej zwiększenie funduszy
związkowych niż spekulację pieniędzmi swych mocodawców dla
napełnienia własnej kieszeni. Tak czy owak nie ulega wątpliwości, że
mógłby znaleźć wiele przyzwoitszych sposobów zainwestowania pie-
niędzy niż prostytucja, gdyby nie kusił go produkt uboczny w postaci
nieograniczonej liczby kobiet do własnego użytku.
Los ukarał go z przerażającą szybkością.
Już w trzy miesiące później, 13 kwietnia, wydano we Francji
Ustawę nr 46685: Loi Tendant a la Fermeture des Maisons de Tolerance
et au Renforcement de la Lutte contrę le Proxenitisme.
(Kiedy M doszedł do tego zdania, odchrząknął i przycisnął guzik
interkomu.
—Czy to Szef S?
—Słucham.
—Co u diabła znaczy to słowo? — Przeliterował je.
—Stręczycielstwo, sir.
—To nie szkoła językowa Berlitza, mój panie! Jeżeli chce się pan
popisywać znajomością cudzoziemskich łamańców językowych,
proszę się łaskawie pofatygować i dostarczać także ściągawki. A
najlepiej pisać po angielsku.
—Przepraszam, sir.
M zwolnił przycisk i wrócił do tekstu.)
Ustawa ta (czytał), zwana potocznie „La Loi Marthe Richard",
zamykająca wszystkie domy publiczne i zabraniająca sprzedaży
filmów i książek pornograficznych, niemalże z dnia na dzień podcięła
korzenie jego inwestycji i Le Chiffre stanął raptem wobec poważnego
deficytu w funduszach związkowych. Gorączkowo szukając wyjścia,
przekształcił swe domy publiczne w maisons de passe, umożliwiające
potajemne schadzki na granicy nielegalności; poza tym dalej prowa-
dził dwa podziemne cinemas bleus, ale te zmiany wcale nie przyczyniły
się do uratowania jego budżetu, a wszelkie próby odprzedania
udziałów, choćby z poważnymi stratami, spełzły na niczym. Tymcza-
sem Police de Moeurs była już na jego tropie i niebawem zamknęła
dwadzieścia lub więcej jego przedsięwzięć.
Policję interesował on, rzecz jasna, tylko ze względu na jego
rozległą sieć domów publicznych i dopiero gdy wyraziliśmy zaintere-
sowanie jego finansami, Deuxieme Bureau wydobyło na światło jego
dossier równoległe do tego, jakie gromadzili ich koledzy z departa-
mentu policji.
Powaga sytuacji stała się oczywista i dla nas, i dla naszych
francuskich przyjaciół, tak iż w ostatnich kilku miesiącach policja
urządziła prawdziwe polowanie na zakłady Cordon Jaune z takim
skutkiem, że dzisiaj nic nie zostało z inwestycji Le Chiffre'a i każda
rutynowa kontrola wykazałaby deficyt około 50 milionów franków w
funduszach związku zawodowego, którego Le Chiffre jest skarbni-
kiem i płatnikiem.
Zdaje się, że nie wzbudziło to jeszcze podejrzeń w Leningradzie, ale
(na nieszczęście Le Chiffre'a) zachodzi możliwość, że przynajmniej
Smiersz jest na tropie. W zeszłym tygodniu wysoko postawiony
informator Sekcji P doniósł, że pewien wyższy funkcjonariusz tej
bardzo sprawnej sowieckiej organizacji odwetowej wyjechał z Warsza-
wy do Strassburga przez Berlin Wschodni. Brak potwierdzenia tego
raportu przez Deuxieme Bureau i przez władze Strassburga (godne
zaufania i dokładne), nie ma też wiadomości z tamtejszej centrali Le
Chiffre'a, którą doskonale kontroluje dla nas jeszcze inny (oprócz nru
1860) podwójny agent.
Gdyby Le Chiffre wiedział, że Smiersz depcze mu po piętach, albo
że podejrzewają go choćby w najmniejszym stopniu, nie miałby innego
wyjścia niż popełnić samobójstwo czy spróbować ucieczki, ale z jego
obecnych planów wynika, że jakkolwiek zdesperowany, wciąż nie
zdaje sobie sprawy, że chodzi tu może o jego życie. Właśnie jego dość
spektakularne plany podsunęły nam przeciwdziałanie, które, choć
ryzykowne i niekonwencjonalne, przedstawimy na końcu jako dobrze
rokujące.
Krótko mówiąc, sądzimy, że Le Chiffre zamierza wziąć przykład
z tylu innych zdesperowanych złodziei, pokrywając deficyt przy
pomocy hazardu. Spekulacja na Bourse jest za wolna, jak i rozmaite
nielegalne handle narkotykami czy rzadkimi lekami jak aureo i strep-
tomycyna lub kortizon. Na żadnych wyścigach nie przyjęto by takich
stawek, jakimi musiałby grać, a jeśliby wygrał, doczekałby się raczej
śmierci niż wypłaty.
W każdym razie wiemy, że podjął ostatnie 25 milionów z kasy
swego związku i że wynajął na tydzień, zaczynający się za dwa tygodnie
od jutra, małą willę w sąsiedztwie Royale-les-Eaux, na północ od
Dieppe.
Należy oczekiwać, że tego lata w Casino Royale będzie się grać o
najwyższe stawki w Europie. Usiłując wydrzeć duże pieniądze
kasynom w Deauville i Le Touquet, Societe des Bains de Mers de
Royale wydzierżawiło bakarata i dwa najwyżej płatne stoły do
chemin-de-fera Syndykatowi Alego Mahometa, grupie emigracyjnych
bankierów i biznesmenów egipskich, podobno mających dojście do
pewnych funduszów królewskich, którzy od lat próbowali wciąć się
w zyski Zographosa i jego greckich wspólników, płynące z monopolu,
jaki mają na najwyższe francuskie pule bakarata.
Za pomocą dyskretnej reklamy udało się zachęcić wielu najwięk-
szych kombinatorów amerykańskich i europejskich, żeby tego lata
zarezerwowali sobie miejsca w Royale i wydaje się możliwe, że to
staromodne kąpielisko odzyska nieco swej wiktoriańskiej sławy.
Tak czy owak jesteśmy przekonani, że właśnie tu 15 czerwca lub
później Le Chiffre będzie starał się wygrać w bakarata 50 milionów
franków przy kapitale obrotowym 25 milionów; i zarazem uratować
swe życie.
Propozycja przeciwdziałania:
W najlepszym interesie naszym i innych krajów NATO leży
ośmieszenie i zniszczenie tego groźnego agenta radzieckiego, ruina i
kompromitacja komunistycznego związku zawodowego, w którym
jest on skarbnikiem, i spowodowanie, aby ta potencjalna piąta
kolumna w liczbie 50 tysięcy ludzi zdolna w razie wojny kontrolować
znaczny odcinek północnych granic Francji, straciła wiarygodność i
spójność. Takie byłyby skutki, gdyby udało się pokonać Le Chiffre'a
w grze. (Uwaga: zabójstwo jest bezcelowe. Leningrad natychmiast
pokryłby jego defraudacje, czyniąc z niego męczennika).
Dlatego też zalecamy, aby najlepszy hazardzista, jakiego mamy
do dyspozycji, otrzymał konieczne fundusze i spróbował go pokonać
w grze.
Ryzyko jest oczywiste, a ewentualne straty w naszym budżecie
byłyby wysokie, ale ryzykowano już duże sumy na inne akcje, często
dla mniej poważnych celów, i z mniejszą szansą powodzenia.
W razie decyzji odmownej pozostawałoby nam tylko przekazać
nasze informacje i zalecenia naszym kolegom z CIA w Waszyngtonie
albo z Deuxieme Bureau. Obie te organizacje na pewno przejęłyby
sprawę z największą przyjemnością.
Podpisano: S

Załącznik A
Nazwisko: Le Chiffre
Pseudonimy: Warianty słowa cyfra lub numer w różnych językach,
np. „Herr Ziffer".
Pochodzenie: Nieznane
Po raz pierwszy napotkano go jako wysiedleńca w obozie w
Dachau w strefie amerykańskiej, czerwiec 1945. Zapewne cierpiał na
amnezję i paraliż strun głosowych (symulowane?). Niemota ustąpiła
dzięki terapii, ale osobnik w dalszym ciągu twierdził, że całkowicie
stracił pamięć, oprócz skojarzeń z Alzacją, Lotaryngią i Strassburgiem
dokąd przeniesiono go we wrześniu 1945 na paszporcie
bezpaństwowym nr 304-596. Przyjął nazwisko „Le Chiffre"
(„ponieważ jestem tylko numerem w paszporcie"). Żadnych imion.
Wiek: Około 45 lat.
Rysopis: Wzrost 173 cm. Waga 65 kg. Cera bardzo blada.
Starannie ogolony. Rudawy szatyn, ostrzyżony najeża. Oczy ciemno-
brązowe, białko widoczne wokół całej tęczówki. Małe, raczej kobiece
usta. Kosztowne sztuczne zęby. Uszy małe, z dużymi płatkami,
wskazującymi na domieszkę krwi żydowskiej. Dłonie małe, wypielęg-
nowane, owłosione. Stopy małe. Rasa prawdopodobnie śródziemno-
morska z domieszką pruską albo polską. Ubiera się bardzo starannie,
zwykle w ciemne garnitury dwurzędowe. Pali bez przerwy Caporale,
posługując się filtrem antynikotynowym. Często używa inhalatora z
benzedryną. Głos cichy i równy. Dwujęzyczny po angielsku i francusku.
Dobrze mówi też po niemiecku. Ślady akcentu marsylskiego.
Uśmiecha się rzadko. Nie śmieje się.
Nawyki: Na ogół dyskretnie kosztowne. Duża aktywność seksual-
na. Flagelantyzm. Doskonale prowadzi szybkie samochody. Biegły w
posługiwaniu się bronią ręczną i walce wręcz, także z nożem. Nosi
przy sobie trzy żyletki Eversharp: za wstążką kapelusza, w obcasie
lewego buta i w papierośnicy. Zna księgowość i matematykę. Dobry
hazardzista. Zawsze w towarzystwie dwóch agentów ochrony, Fran-
cuza i Niemca (szczegóły do wglądu).
Uwagi: Groźny i niebezpieczny agent sowiecki, kierowany przez
leningradzki Oddział III via Paryż.
Podpisano: Archiwista
Załącznik B
Sprawa: Smiersz
Źródła: Archiwa własne i skromne materiały udostępnione przez
Deuxieme Bureau i CIA z Waszyngtonu.
Nazwa Smiersz jest połączeniem rosyjskich słów smiert'
szpionam i znaczy: śmierć szpiegom.
Stoi w hierarchii ponad MWD (dawne NKWD) i prawdopodobnie
podlega bezpośrednio Berii.
Centrala: Leningrad (filia w Moskwie).
Ma na celu eliminację wszelkiego rodzaju zdrad i odstępstw w
różnych gałęziach sowieckiego wywiadu i tajnej policji w ZSRR i za
granicą. Najpotężniejsza i postrachem otoczona organizacja w Sowie-
tach. Powszechnie uważa się, że nigdy nie zawiodła w akcji odwetowej.
Smierszowi przypisuje się zamordowanie Trockiego w Meksyku
(22 sierpnia 1940) i możliwe, że istotnie temu zawdzięcza swą reputację
po tym, jak morderstwo, to nie powiodło się innym rosyjskim
organizacjom i pojedynczym agentom.
Ponownie usłyszano o Smierszu, gdy Hitler napadł na Rosję.
Został wtedy pośpiesznie rozbudowany, aby walczyć ze zdradą
i podwójnymi agentami w czasie odwrotu wojsk sowieckich w 1941 r.
Działał wtedy jako komórka egzekucyjna NKWD, nie pełniąc funkcji
tak wyspecjalizowanych i jasno określonych jak obecnie.
Po wojnie organizacja przeszła surową czystkę. Uważa się, że
dzisiaj złożona jest zaledwie z kilkuset agentów o bardzo wysokich
kwalifikacjach, podzielona na pięć oddziałów:
Oddział I: Kieruje kontrwywiadem w organizacjach sowieckich w
kraju i za granicą.
Oddział II: Operacyjny. Również egzekucje.
Oddział III: Administracja i Finanse.
Oddział IV: Śledczy. Także zagadnienia prawne i sprawy perso-
nalne.
Oddział V: Ściganie. Tu wydaje się definitywne wyroki na wszyst-
kie ofiary.
Od zakończenia wojny tylko jeden agent Smierszu dostał się w
nasze ręce: Gojczew vel Garrad-Jones. Zastrzelił on w Hyde Parku 7
sierpnia 1948 r. Peczorę, lekarza ambasady jugosłowiańskiej. W toku
przesłuchania popełnił samobójstwo połykając guzik od płaszcza z
cyjankiem potasu. Nie ujawnił niczego poza swoją przynależnością
do Smierszu, czym się wyzywająco chełpił.
Sądzimy, że ofiarą Smierszu padli podwójni agenci brytyjscy:
Donovan, Harthrop-Vane, Elizabeth Dumond, Ventnor, Mace,
Savarin. (Szczegóły: Kostnica, Sekcja Q.)
Wniosek: Należy dołożyć wszelkich starań, aby zdobyć więcej
wiadomości o tej potężnej organizacji i likwidować jej agentów.

Numer 007

Szef Sekcji S tajnej służby (zajmującej się Związkiem Radzieckim)


tak się zapalił do swego planu likwidacji Le Chiffre'a, a był to głównie
jego własny plan, że osobiście wziął notatkę, udał się na najwyższe
piętro posępnego budynku, górującego nad Regenfs Park, przez drzwi
obite zielonym rypsem i dalej korytarzem do pokoju na samym
końcu.
Przystąpił wojowniczo do szefa zespołu, którym dowodził M,
młodego oficera wojsk inżynieryjnych, który dorobił się ostróg w
sekretariacie komitetu Szefów Sztabu, kiedy raniono go podczas akcji
sabotażowej w 1944 roku, ale mimo tych obu doświadczeń zachował
poczucie humoru.
—Słuchaj no, Bill. Chcę coś sprzedać Szefowi. Czy to dobry
moment?
—Jak sądzisz, Penny? — Szef zespołu zwrócił się do osobistej
sekretarki M, dzielącej z nim pokój.
Panna Moneypenny byłaby atrakcyjna, gdyby nie jej oczy, chłod-
ne, prosto i krytycznie patrzące.
—Chyba tak. Dziś rano odniósł jakieś zwycięstwo w Foreigh
Office i jeszcze przez pół godziny nie będzie miał nikogo. —
Uśmiechnęła się zachęcająco do Szefa S, którego lubiła tak
osobiście, jak i ze względu na ważność jego działu.
—Tu są te informacje, Bill. — Podał mu czarną teczkę z czerwoną
gwiazdką oznaczającą ściśle tajne. — I na litość boską! bądź pełen
entuzjazmu, kiedy będziesz mu to wręczał. Powiedz mu, że tu
czekam, rozczytując się w księdze szyfrów, kiedy będzie się nad
tym zastanawiał. Może potrzebować więcej szczegółów, a
przynajmniej chciałbym mieć pewność, że nie będziecie mu
zawracać głowy innymi sprawami, póki z tą nie skończy.
—Dobrze, sir. — Szef zespołu nacisnął guzik i nachylił się do
interkomu na biurku.
—Tak? — zapytał cichy, bezbarwny głos.
—Szef S ma dla pana coś pilnego.
Chwila ciszy.
—Proszę to przynieść — rozkazał głos.
Szef zespołu zwolnił przycisk i wstał.
—Dziękuję, Bill. Będę obok — powiedział Szef S.
Szef zespołu przeszedł przez sekretariat i zniknął za podwójnymi
drzwiami do gabinetu M. Po chwili wyszedł, a nad wejściem zapaliło
się niebieskie światełko ostrzegając, że M chce mieć spokój.

Później Szef S powiedział triumfalnie do swego zastępcy: — Omal


nie załatwiliśmy się przez ten ostatni akapit. Powiedział, że to
działalność wywrotowa i szantaż. Nieźle się zezłościł. Jednak zaapro-
bował. Powiedział, że pomysł jest szalony, ale warto go wypróbować,
jeżeli Finanse na to pójdą, a chyba pójdą. Powie im, że to mniej
ryzykowne niż inwestowanie w dezercję rosyjskich pułkowników,
którzy po kilku miesiącach azylu okazują się podwójnymi agentami.
Chciałby dorwać się do Le Chiffre'a, poza tym ma odpowiedniego
człowieka i chce wypróbować go w tej robocie.
— Co to za jeden? — spytał zastępca.
— Taki z podwójnym zerem: chyba 007. Jest twardy, a M sądzi, że
mogą być kłopoty z tymi rewolwerowcami Le Chiffre'a. Musi być
niezły w kartach, bo nie siedziałby przed wojną dwa miesiące w
kasynie, w Monte Carlo, wypatrując, jak ten rumuński zespół robi
sztuczki z atramentem sympatycznym i ciemnymi okularami. Do
spółki z Deuxieme Bureau wyeliminowali ich w końcu z gry, a 007
wpłacił milion franków, które wygrał w shemmy. Wówczas były to
niezłe pieniądze.

Rozmowa Jamesa Bonda z M była krótka.


— Słucham propozycji — rzekł M, kiedy Bond wrócił do jego
pokoju po przeczytaniu notatki Szefa S i dziesięciu minutach patrzenia
przez okno poczekalni na odległe drzewa w parku.
Bond spojrzał ponad biurkiem w bystre, przejrzyste oczy.
— Bardzo pan uprzejmy, sir. Chętnie bym się tego podjął. Ale nie
mogę obiecać, że wygram. Szanse w bakarata są najlepsze, z wyjątkiem
trente et ąuarante, to znaczy równe, jeśli nie liczyć drobnej cagnotte dla
krupiera: jednak w razie złej passy mógłbym zostać oskubany. Gra
będzie dość wysoka: sądzę, że otwarcie dojdzie do pół miliona.
Zimne spojrzenie kazało mu zamilknąć. M wszystko to już wiedział,
szanse w bakaracie znał nie gorzej niż Bond. To był jego zawód:
orientować się w szansach i znać się na ludziach: własnych i po stronie
przeciwnej. Bond pomyślał, że lepiej było nie ujawniać swych obaw.
— On też może mieć złą passę — rzekł M. — Dostanie pan duży
kapitał. Do 25 milionów, tak jak on. Dziesięć na początek, a jeszcze
dziesięć doślemy po rozejrzeniu się. I pięć do wygrania we własnym
zakresie. — Uśmiechnął się. — Proszę tam pojechać na kilka dni przed
wielką grą i trochę poćwiczyć. Omówić z Q hotel, transport i potrzebny
sprzęt. Płatnik załatwi pieniądze. Poproszę w Deuxieme, żeby nie
interweniowali. To ich teren i miejmy nadzieję, że nie zrobią piekła.
Spróbuję namówić ich, żeby posłali Mathisa. Zdaje się, że nieźle
wam razem szło poprzednim razem w Monte Carlo z tym kasynem.
Z powodu NATO zawiadomię też Waszyngton. CIA ma w
Fontainebleau paru dobrych ludzi od współpracy. Jeszcze coś?
Bond potrząsnął głową. — Mathis by mi pasował, sir.
—No, to się zobaczy. Tylko radziłbym wygrać. Głupio będziemy
wyglądali, jak się nie uda. I uwaga! Ta akcja wygląda rozrywkowo,
ale proszę na to nie liczyć. Le Chiffre to mocny facet. No,
powodzenia.
—Dziękuję, sir — rzekł Bond i ruszył do drzwi.
— Chwileczkę.
Bond odwrócił się.
— Dam panu ochronę, Bond. Co dwie głowy, to niejedna i będzie
panu potrzebny ktoś do łączności. Przemyślę to. Skontaktuję się z
panem w Royale. Proszę się nie martwić. To będzie ktoś dobry.
Bond wolałby pracować sam, ale z M nie ma dyskusji. Wyszedł i z
nadzieją, że człowiek, którego mu przyślą, będzie lojalny i ani głupi,
ani ambitny, co byłoby jeszcze gorsze.
4
L'ennemi ecoute

Kiedy w dwa tygodnie później James Bond obudził się w swoim


pokoju w hotelu Splendide, coś z tego przebiegło mu przez myśl.
Przybył do Royale-les-Eaux dwa dni temu akurat w porze lanczu.
Nie było żadnych prób kontaktu, żadnego błysku ciekawości, kiedy
wpisywał się do księgi hotelowej: James Bond, Port Maria, Jamajka.
M w ogóle się nie interesował, jakiej Bond użyje przykrywki.
— Kiedy się pan zabierze do Le Chiffre'a przy stole gry, będzie już
i tak po sekrecie — powiedział. — Byle ta przykrywka wystarczyła
publiczności.
Bond znał dobrze Jamajkę, więc poprosił, aby kierowano nim
stamtąd: będzie udawał bogatego plantatora z Jamajki, którego ojciec
dorobił się na tytoniu i cukrze, a synowi zachciało się to przepuścić na
giełdach i w kasynach. Gdyby próbowano się czegoś dowiedzieć,
Charles Da Silva z firmy Caffery w Kingston uwiarygodni go jako
pełnomocnik.
Ostatnie dwa popołudnia i prawie całe noce Bond spędził w kasy-
nie, grając w ruletkę przy użyciu zawiłych systemów łączących
zwiększanie stawek z równymi szansami wygranej i przegranej.
Wchodził do gry w chemin-de-fer o wysoką pulę, ilekroć taka była
oferowana. Jeśli przegrywał, ogłaszał sum tylko raz i jeśli znów
przegrał, to nie grał już dalej.
Tym sposobem zarobił jakieś 3 miliony franków i gruntownie
przetrenował sobie nerwy i wyczucie kart. Utrwalił w umyśle jasny
obraz topografii kasyna. A przede wszystkim mógł obserwować, jak
Le Chiffre poczyna sobie w grze i stwierdzić z niezadowoleniem, że
w hazardzie nie popełnia on błędów i gra z dużym szczęściem.
Bond lubił zjeść dobre śniadanie. Po zimnym prysznicu siadł przy
biurku pod oknem. Patrzył na piękny dzień i spożywał pół szklanki
soku pomarańczowego z lodem, jajecznicę z trzech jajek na bekonie i
podwójną kawę bez cukru. Zapalił pierwszego w tym dniu papierosa z
bałkańsko-tureckiej mieszanki, robionej specjalnie dla niego przez
Morlanda z Grosvenor Street i patrzył, jak drobne fale oblizują długi
brzeg, a łodzie rybackie z Dieppe ciągną się w rozdygotaną śreżogę
czerwcowego upału, ścigane przez orszak mew jak strzępki papieru.
Rozmyślania przerwał mu telefon. Recepcjonista zawiadomił, że
dyrektor z Radio Stentor czeka na dole z odbiornikiem zamówionym
z Paryża.
— Ach tak — powiedział Bond. — Proszę go tu przysłać.
Taka była przykrywka wymyślona przez Deuxieme Bureau dla ich
łącznika. Bond patrzył na drzwi z nadzieją, że będzie
to Mathis.
Kiedy wszedł Mathis jako poważny przedsiębiorca, niosąc za
skórzaną rączkę duży, kwadratowy pakunek, Bond uśmiechnął się
szeroko i byłby go serdecznie powitał, gdyby nie to, że Mathis
zmarszczył się i uniósł wolną rękę, starannie zamknąwszy za sobą
drzwi.
—Właśnie przyjechałem z Paryża, monsieur, a to jest aparat, który
pan życzył sobie obejrzeć: pięć lamp, superheterodyna, chyba tak
nazywacie to w Anglii? Sądzę, że będzie pan mógł odbierać tu w
Royale większość stolic europejskich. W promieniu sześćdziesięciu
kilometrów nie ma tu żadnych gór.
—Brzmi to nieźle — powiedział Bond, kwitując uniesieniem brwi jego
tajemnicze zachowanie.
Mathis nie zwracał- na niego uwagi. Rozpakował odbiornik, postawił
go na podłodze obok nie włączonego grzejnika elektrycznego w
obramowaniu kominka.
— Właśnie minęła jedenasta — powiedział — i na średnich falach
z Rzymu powinni śpiewać Compagnons de la Chanson. Odbywają
tournee po Europie. Zobaczymy, czy dobrze odbiera. Taka próba
powie nam wszystko, co trzeba.
Mrugnął znacząco. Bond spostrzegł, że Mathis kręci gałką głosu do
oporu i czerwone światełko, wskazujące pasmo fal długich, zapaliło się,
chociaż odbiornik wciąż milczał.
Mathis pomajstrował przy jego tylnej ściance. Nagle straszliwy ryk
zakłóceń wypełnił nieduży pokój. Mathis popatrzył wyrozumiale na
odbiornik, po czym wyłączył go i przemówił z niezadowoleniem:
— Mon cher monsieur — proszę mi wybaczyć — źle nastrojony —
i znów pochylił się nad gałkami. Po krótkiej regulacji w eterze rozległy
się precyzyjne kadencje francuszczyzny, Mathis podszedł do Bonda,
klepnął go potężnie po plecach i tak długo wydzwaniał jego ręką, aż
Bonda rozbolały palce.
Bond odpowiedział uśmiechem.
—Co u diabła?
—Mój drogi przyjacielu — Mathis był zachwycony — jesteś
spalony, spalony, spalony! Tam w górze — wskazał na sufit — w tej
chwili albo Monsieur Muntz, albo jego rzekoma połowica, rzekomo
chora obłożnie na influencę, są ogłuszeni, totalnie ogłuszeni i, mam
nadzieję, wiją się w męczarniach. — Obszczerzył się z satysfakcją na
widok niedowierzającej miny Bonda.
Mathis usiadł na łóżku i paznokciem kciuka rozpruł paczkę Caporali.
Bond czekał.
Mathis był rad z wrażenia, jakie wywarły jego słowa. Spoważniał.
— Jak to się stało, nie wiem. Widać mieli na ciebie oko już kilka dni
przed twoim przyjazdem. Nasi przeciwnicy są tu naprawdę mocni.
Nad tobą mieszkają państwo Muntz. On jest Niemcem. Ona gdzieś z
Europy środkowej, może Czeszka. To staromodny hotel. Za tymi
grzejnikami elektrycznymi są nieużywane przewody kominowe. Tutaj _L
wskazał na miejsce kilka cali powyżej grzejnika — wisi bardzo czuły
mikrofon. Kabel biegnie w górę i kończy się za grzejnikiem Muntzów,
gdzie umieszczono wzmacniacz. Mają w pokoju magnetofon na drut z
parą słuchawek, przez które słuchają na zmianę. Właśnie dlatego
Madame Muntz cierpi na grypę i spożywa posiłki w łóżku, a Monsieur
Muntz ciągle musi jej towarzyszyć zamiast cieszyć się słońcem i
zażywać rozkoszy hazardu w tym cudownym uzdrowisku.
Trochę z tego wiemy, ponieważ jesteśmy tu we Francji nadzwyczaj
sprytni. Resztę stwierdziliśmy, odkręciwszy twój grzejnik parę godzin
przed twoim przybyciem.
Bond podszedł i podejrzliwie przyjrzał się śrubom, którymi grzejnik
był przykręcony do ściany. W ich rowkach było widać małe zadrapania.
—A teraz jeszcze trochę komedii — powiedział Mathis. Podszedł do
radia, które ciągle nadawało precyzyjne kadencje dla trzech osób, i
wyłączył je.
—Zadowolony, monsieur? — spytał. — Zauważył pan, jak wyraźnie
ich słychać. Czy to nie świetny zespół? — prawą ręką jakby coś
nakręcił i uniósł brwi.
—Są tak dobrzy — powiedział Bond — że chciałbym wysłuchać
reszty programu. — Uśmiechnął się złośliwie na myśl o gniewnych
spojrzeniach, jakie Muntzowie na pewno wymieniają nad jego głową.
— Sam aparat wydaje mi się wspaniały. Właśnie szukałem takiego, żeby
zawieźć na Jamajkę.
Mathis skrzywił się sarkastycznie i z powrotem włączył program z
Rzymu.
— Z tą twoją Jamajką — powiedział i znów usiadł na łóżku.
Bond zmarszczył brwi.
,— Trudno! co się stało, nie odstanie — powiedział. — Nie
spodziewaliśmy się, że moja przykrywka długo wytrzyma, tylko martwi
mnie, że ją przejrzeli tak szybko. — Daremnie szukał jakiegoś
wyjaśnienia. Czy aby Rosjanie złamali któryś szyfr? W takim razie
można się spakować i jechać do domu. Nic tu po nim i po jego zadaniu.
Mathis jakby czytał mu w myślach. — To nie mógł być szyfr
—powiedział. — Bo zawiadomiliśmy od razu Londyn, więc natychmiast
go musieli zmienić. Mówię ci, spowodowaliśmy niezły zamęt.
—Uśmiechnął się z satysfakcją życzliwego rywala. — A teraz do
roboty, zanim tchu zabraknie naszym kochanym Compagnons.
Przede wszystkim — tu zaciągnął się głęboko Caporalem — twój
Numer Dwa będzie ci nadzwyczaj odpowiadał. Jest bardzo piękna. Bond
się zmarszczył — naprawdę przepiękna. — Zadowolony z reakcji
Bonda Mathis ciągnął: — Czarne włosy, niebieskie oczy, 1 wspaniałe ...
ee ... wypukłości. Z tyłu i z przodu — sprecyzował.
—I specjalistka od radia, co wprawdzie nie jest aż tak frapujące pod
względem seksualnym, ale czyni z niej doskonałą pracownicę Radia
Stentor i moją asystentkę jako sprzedawcy odbiorników radiowych na
ten kwitnący sezon letni. — Wyszczerzył zęby. — Oboje mieszkamy
w tym hotelu, więc moja asystentka będzie pod ręką, gdyby twoje nowe
radio się zepsuło. Wszystkie nowe urządzenia, nawet francuskie,
miewają przez pierwsze dni kłopoty z ząbkowaniem. I czasami też w
nocy — dodał z manifestacyjnym mrugnięciem.
Bonda to nie bawiło. — Po cholerę przysyłają mi kobietę? —
powiedział ze złością. — Myślą, że to jakiś pieprzony piknik?
Mathis przerwał mu. — Uspokój się, James. Ona jest tak poważna, że
bardziej nie można, i zimna jak sopel. Mówi po francusku jak
rodowita Francuzka i zna swoją robotę na wyrywki. Jej przykrywka
jest absolutnie doskonała, a ja urządziłem wasze spotkanie całkiem
gładko. Cóż bardziej naturalnego niż to, że poderwiesz ładną dziew-
czynę? Jako milioner z Jamajki — odchrząknął z respektem — przy
twojej gorącej krwi i w ogóle: bez dziewczyny wyglądałbyś jak nagi.
Bond burknął coś niepewnie.
— Jeszcze coś z niespodzianek? — zapytał podejrzliwie.
- - Niewiele — odparł Mathis. — Le Chiffre zainstalował się w
swojej willi. Jakieś 10 mil drogą wzdłuż wybrzeża. Jest
przy nim dwóch goryli. Wyglądają na niezłych fachowców. Widziano,
jak jeden z nich odwiedził w mieście mały pensjonat, gdzie dwa dni
temu zatrzymali się trzej osobnicy tajemniczy i raczej małpowaci. Mogą
należeć do zespołu. Papiery mają w porządku — niby że bezpaństwowi i
Czesi — ale jeden z naszych mówi, że u siebie gadają po bułgarsku.
Niewielu ich tutaj widujemy. Głównie używa się ich na Turków i
Jugosłowian. Są głupi, ale posłuszni. Rosjanie używają ich do prostych
morderstw albo w przypadkach bardziej skomplikowanych jako takich
na straty.
— Piękne dzięki. A moje zabójstwo jakie ma być? — spytał Bond.
— Coś jeszcze?
— Nie. Zajdź przed lanczem do baru w Hermitage. Ja was
zapoznam. Zaproś ją dziś wieczorem na kolację. Wtedy
będzie naturalne, że pójdzie z tobą do kasyna. Też tam będę, ale na
uboczu mam paru dobrych ludzi; będziemy cię mieli na oku. Aha,
mieszka tu w hotelu Amerykanin nazwiskiem Leiter. Felix Leiter. To
agent CIA z Fontainebleau. Londyn kazał, żebym ci powiedział. Wygląda
okej, może się przydać.
Z odbiornika na podłodze buchnął potok włoskiego. Mathis
wyłączył radio. Zamienili parę zdań o aparacie i o tym, jak Bond za
niego zapłaci. Następnie Mathis wyszedł w ukłonach, żegnając się
wylewnie i puszczając na koniec oko.
Bond usiadł przy oknie i zebrał myśli. Nic z tego, co powiedział
Mathis, nie zapowiadało się dobrze. Był kompletnie
spalony i pod profesjonalną obserwacją. Może spróbują go sprzątnąć,
zanim jeszcze
będzie miał okazję zmierzyć się z Le Chiffrem przy stoliku. Rosjanie
nie mają żadnych głupich skrupułów co do mordowania. No i ta
dziewczyna; ta zaraza. Westchnął. Kobiety są do relaksu. Przy robocie
plączą się pod nogami, mącą i rozmieniają wszystko na seks, urazy i
cały ten bagaż emocjonalny, jaki się za nimi wlecze. Trzeba na nie
uważać i troszczyć się.
— Suka — powiedział Bond, a potem, przypomniawszy sobie
Muntzów, powtórzył to głośniej i wyszedł z pokoju.

Dziewczyna z Centrali

Była dwunasta, kiedy Bond opuścił Splendide i zegar na merostwie


wydzwaniał kulawo swe. południowe kuranty. W powietrzu wisiała
mocna woń sosny i mimozy, a świeżo podlane ogrody kasyna z
naprzeciwka, przetykane starannie utrzymanym ornamentem ze
ścieżek i parterów na żwirze, nadawały scenerii miły formalizm,
bardziej pasujący do baletu niż do melodramatu.
Słońce świeciło, powietrze roziskrzone radością dobrze wróżyło
nowej erze mody i dobrobytu, o jaką to nieduże nadmorskie miastecz-
ko dzielnie starało się po zmiennych kolejach losu.
Royale-les-Eaux, leżące niedaleko ujścia Sommy, gdzie płaska
linia brzegowa jeszcze nie wzbija się od plaż południowej Pikardii ku
skałom Bretanii, ciągnącym się aż do Hawru, miało dzieje bardzo
podobne do Trouville.
Royale (jeszcze bez „Eaux") także zaczynało jako mała wioska
rybacka, a jego wzlot ku sławie modnego kąpieliska w czasach
Drugiego Cesarstwa był równie efemeryczny jak wzlot Trouville. Ale
jak Deauville zabiło Trouville, tak po dłuższym okresie schyłku Le
Touquet zabiło Royale.
Na przełomie wieków, kiedy sprawy przybrały niedobry obrót dla
nadmorskiego miasteczka i modne stało się łączenie przyjemności z
„kuracją", odkryto, że pewne źródło na wzgórzach za Royale
zawiera wystarczającą ilość rozpuszczonej siarki, aby wywierać dobro-
czynny wpływ na wątrobę. Ponieważ wszyscy Francuzi cierpią na
dolegliwości wątroby, Royale szybko awansowało na „Royale-
lex-"Eaux", a „Eau Royale" w butelkach kształtu torpedy chyłkiem
przycupnęła na końcu spisu wód mineralnych w hotelach i wagonach
restauracyjnych.
Nie oparła się długo potężnym, kartelom Vichy, Perrier i Vittel.
Nastąpił szereg procesów, trochę ludzi straciło dużo pieniędzy i
niebawem zbyt wody cofnął się do poprzedniej skali całkowicie
lokalnej.
Royale ratowało się wpływami od francuskich i angielskich rodzin w
lecie, flotą rybacką w zimie i okruchami, które spadały do jego
wytwornie sfatygowanego kasyna ze stołów w Le Touquet.
Było jednak coś wspaniałego w tym baroku negresco, co wyróżniał
Casino Royale, wyraźne tchnienie wiktoriańskiej elegancji i
przepychu, tak że w 1950 roku Royale spodobało się pewnemu
syndykatowi z Paryża, dysponującemu pokaźnymi funduszami,
należącymi do grupy ekspatriowanych kolaborantów z Vichy.
Po wojnie Brighton i Nicea też zostały wskrzeszone. Tęsknota za
pełnymi rozmachu, złotymi czasami mogła być źródłem dochodów.
Kasyno odmalowano w pierwotnej bieli ze złoceniami: sale były
bladoszare z dywanami i zasłonami bordo. U sufitów zawisły ogromnej
żyrandole. W wymuskanych ogrodach znów zaszemrały fontanny, a
dwa główne hotele, Splendide i Hermitage, przyozdobiono,
zmieniono w nich wyposażenie i personel.
Nawet miasteczku i małemu vieux-port udało się przywołać
powitalne uśmiechy na zniszczoną twarz, a główna ulica poweselała od
witryn wielkich paryskich jubilerów i krawców, znęconych na sezon
ogórkowy przez zwolnienie od czynszów i hojne obietnice.
A potem syndykat Mahometa Alego zwabiony został do podjęcia
dużej gry w miejscowym kasynie, a Societe des Bains de Mer de Royale
uznało, że nadszedł wreszcie czas, aby Le Touquet musiało oddać część
bogactw, zagrabionych przez tyle lat na macierzystym wybrzeżu.
Na tle tej świetlistej i roziskrzonej scenerii Bond stał w blasku
słońca i czuł, że jego. misja tu jest nie na miejscu i że jego mroczna]
profesja stanowi afront dla innych uczestników widowiska.
Wzruszeniem ramion odpędził przelotne uczucie niepokoju. Ob-
szedł swój hotel od tyłu i zszedł podjazdem do garażu. Postanowił, że
przed randką w Hermitage'u przejedzie się drogą wzdłuż wybrzeża! i
rzuci okiem na willę Le Chiffre'a, po czym wróci drogą biegnącą dalej]
od morza, która przecina route nationale do Paryża.
Samochód był dla Bonda jedynym hobby. Jeden z ostatnich 4,5-
litrowych Bentleyów ze sprężarką doładowującą Amherst Villiers; kupił
go prawie nowego w 1933 roku i pieczołowicie garażował, niej
jeżdżąc, podczas wojny. Jednak co roku oddawał go do przeglądu, w
Londynie zaś pielęgnował go zazdrośnie były mechanik od Bentleya
pracujący w stacji obsługi niedaleko mieszkania Bonda w Chelsea
Bond prowadził samochód ostro, dobrze i niemal ze zmysłową]
przyjemnością. Był to stalowoszary kabriolet z podnoszonym dachem,
który można było naprawdę podnieść; spokojnie robił 140 km na trasie i
jeszcze miał 50 km w rezerwie.
Bond z wolna wyprowadził samochód z garażu pod górę i
niebawem leniwe dudnienie z dwucalowej rury wydechowej
przebrzmiało echem po zadrzewionym bulwarze i zatłoczonej głównej
ulicy miasteczka, poniosło się między wydmami na południe.
W godzinę później Bond wszedł do baru w Hermitage'u i wybrał
stolik przy jednym z szerokich okien.
Sala obfitowała w to bogactwo aż nazbyt męskiego wyposażenia,
które, obok fajek z korzenia wrzosu i szorstkowłosych terierów,
oznacza we Francji luksus. Wszystko z wypolerowanego mahoniu i
skóry nabijanej mosiężnymi ćwiekami. Zasłony i dywany w barwie
królewskiego błękitu. Kelnerzy w pasiastych kamizelkach i zielonych
fartuchach z rypsu. Bond zamówił Americano i przyjrzał się rozsianym
gdzieniegdzie, do przesady wystrojonym gościom, chyba głównie z
Paryża, pogrążonym w ożywionej rozmowie, co tworzyło tę jakże
teatralnie klubową atmosferę 1'heure de l'aperitif.
Mężczyźni popijali niekończące się ćwiartki szampana, a kobiety
wytrawne martini.
—Moi,j'adore le „Dry" — powiedziała dziewczyna z promienną
twarzą, siedząca przy sąsiednim stoliku, do swego towarzysza,
zbyt wyelegantowanego w nieodpowiednim na tę porę
tweedowym ubraniu, który wpatrywał się w nią wilgotnymi,
piwnymi oczami sponad czubka drogiego krzesełka laskowego
dla myśliwych od Hermesa —fait avec du Gordon's, bien
entendu.
—D'accord, Daisy. Mais tu sais, un zeste de citron...
Uwagę Bonda ściągnęła wysoka postać Mathisa idącego chodni-
kiem; twarz zwrócił z ożywieniem ku ciemnowłosej dziewczynie
ubranej w szarości. Trzymał ją wysoko pod rękę, ale w ich wyglądzie
nie było intymności, a ironicznie chłodny profil dziewczyny sprawiał,
że wyglądali jak dwoje osobnych ludzi, a nie jak para. Bond czekał, aż
wejdą do baru, ale dla pozoru dalej spoglądał na przechodniów za
oknem.
— Ależ to Monsieur Bond! — w głosie Mathisa za jego plecami
zabrzmiało zaskoczenie i radość. Bond zerwał się ze stosownym
ożywieniem. — Czy to możliwe, że jest pan sam? Oczekuje pan kogoś?
Pan pozwoli, to moja współpracownica, Mademoiselle Lynd. Moja
droga, to ten dżentelmen z Jamajki, z którym dziś rano miałem
przyjemność zawrzeć transakcję.
Bond skłonił się z powściągliwą życzliwością. — To dla mnie
prawdziwa przyjemność — zwrócił się do dziewczyny. — Jestem sam.
Czy zechcieliby państwo przyłączyć się do mnie? — odsunął krzesło
i podczas gdy oni siadali, przywołał kelnera i mimo protestów Mathisa
zamówił drinki: fine a 1'eau dla Mathisa i Bacardi dla dziewczyny.
Mathis i Bond wymieniali miłe uwagi o dobrej pogodzie i widokach
na ożywienie w sprawach Royale-les-Eaux. Dziewczyna siedziała w
milczeniu. Przyjęła od Bonda papierosa, obejrzała go, a potem
zapaliła z uznaniem i bez afektacji, z lekkim westchnieniem zaciągnęła
s
ię głęboko dymem, aby go następnie wypuścić niedbale ustami 1
nosem. Jej ruchy były oszczędne i dokładne bez śladu skrępowania.
Bond silnie odczuwał jej obecność. Podczas konwersacji z
Mathisem zwracał się do niej od czasu do czasu, włączając ją
uprzejmie do rozmowy, a jednocześnie zbierał wrażenia rejestrowane
za każdym spojrzeniem.
Włosy miała bardzo czarne; obcięte na pazia i nisko na karku,
obejmowały jej twarz aż po wyrazisty i piękny zarys szczęki. Jakkol-
wiek ciężkie i poruszające się z każdym ruchem głowy, nie poprawiała
ich bez przerwy, lecz zostawiała je w spokoju. Oczy miała szeroko
rozstawione, ciemnoniebieskie; odpowiadała otwarcie na spojrzenie
Bonda z odcieniem ironicznego dystansu, który, ku swej irytacji, nagle
zapragnął zburzyć, i to brutalnie. Skórę miała z lekka opaloną; ani
śladu makijażu z wyjątkiem ust, szerokich i zmysłowych. Jej odsłonięte
ramiona i dłonie tchnęły spokojem, a ogólne wrażenie powściągliwoś-
ci, jakie sprawiał jej wygląd i ruchy, sięgało aż do paznokci, niej
polakierowanych i krótko obciętych. Na szyi miała prosty złoty
łańcuszek z szerokich, płaskich ogniw, a na serdecznym palcu prawej
ręki duży pierścionek z topazem. Nosiła szarą sukienkę z surowego
jedwabiu, średniej długości, z wykrojonym w kwadrat stanikiem,
zmysłowo opinającym jej zgrabne piersi. Dół sukienki był drobno
plisowany i spływał rozszerzając się w dół od wąskiej, ale nie chudej
talii. Czarny pasek szerokości trzech cali, ręcznie zrobiony na drutach.
Na krześle obok niej leżała podobnie zrobiona saszetka i kapelusz ze
złocistej słomki, z szerokim płaskim rondem i kokardką z wąskiej
czarnej aksamitki, otaczającej główkę kapelusza. Na nogach miała
czarne skórzane pantofle ze ściętymi noskami.
Bonda podniecała jej piękność, a opanowanie intrygowało. Nęciła
go perspektywa tej współpracy. Ale odczuwał też mglisty niepokój.
Nagły impuls kazał mu na wszelki wypadek odpukać.
Mathis dostrzegł zainteresowanie Bonda i po chwili wstał.
— Przepraszam — zwrócił się do dziewczyny — ale muszę
zatelefonować do Duberneys umówić się tam na kolację. Czy na
pewno mogę panią na ten wieczór opuścić? Poradzi sobie pani beze
mnie?
Skinęła głową.
Bond skorzystał z furtki, pozostawionej mu przez Mathisa, i kiedy
ten poszedł do kabiny telefonicznej przy barze, odezwał się:
— Skoro ma pani samotnie spędzić wieczór, może zjemy razem
kolację?
Uśmiechnęła się, pierwszy raz jakby konspiracyjnie. — Bardzo
chętnie — odpowiedziała. — A potem może zechciałby mi pan
towarzyszyć w kasynie, gdzie, jak twierdzi Monsieur Mathis, czuje się'
pan jak w domu? A nuż przyniosę panu szczęście.
W nieobecności Mathisa jej stosunek do niego raptem stał się;
cieplejszy. Jak gdyby przyjęła do wiadomości fakt, że tworzą zespół:;
i kiedy uzgadniali czas i miejsce spotkania, Bond zdał sobie sprawę, że
w gruncie rzeczy łatwo będzie opracować z nią szczegóły operacji.
Wyczuł, że jest mimo wszystko podniecona i zainteresowana swą rolą
i będzie z nim chętnie pracowała. Przewidywał, że wiele stanie na
przeszkodzie w nawiązaniu kontaktu, a teraz czuł, że może od razu
przejść do zawodowych szczegółów. Zdawał sobie sprawę z dwuznacz-
ności swego stosunku do niej. Pragnął się z nią przespać, ale dopiero po
wykonaniu zadania.
Kiedy Mathis wrócił do stolika, Bond poprosił o rachunek.
Wyjaśnił, że czekają na niego w hotelu znajomi umówieni na lancz.
Wziąwszy ją przelotnie za rękę poczuł, jak przepływa między nimi
ciepło sympatii i porozumienia, co jeszcze pół godziny temu zdawało-
by się niemożliwe.
Kiedy wychodził na bulwar, odprowadziła go spojrzeniem.
Mathis przysunął się do niej z krzesłem i powiedział cicho: — To
mój serdeczny przyjaciel. Cieszę się z waszego spotkania. Już czuję, że
lody pękają na obu rzekach. — Uśmiechnął się. — Bondowi chyba
jeszcze nie zdarzyło się przy kimś stopnieć. Będzie to dla niego nowe
doświadczenie. Dla ciebie też.
Odpowiedziała mu nie wprost:
— Jest bardzo przystojny. Trochę jak Hoagy Carmichael, ale ma
coś bezwzględnego i zimnego w...
Nie dokończyła. Nagle o krok od nich cała witryna rozprysnęła się
w drobny mak. Podmuch straszliwej, bardzo bliskiej eksplozji uderzył
i zakołysał ich krzesłami. Chwila ciszy. Na chodnik posypały się jakieś
przedmioty. Z półek za barem powoli zaczęły spadać butelki. A potem
wrzask tłumu w panice rzucającego się do drzwi.
— Zostań tu — rzekł Mathis.
Kopnął w tył krzesło i wyskoczył przez framugę strzaskanego okna
na chodnik.

6
Dwaj w słomkowych kapeluszach

Po wyjściu z baru Bond ruszył do swego hotelu odległego o kilkaset


metrów, idąc chodnikiem wzdłuż zadrzewionego bulwaru. Czuł się
głodny.
Dzień był wciąż piękny, ale słońce już ostro przygrzewało i platany
rosnące może co sześć metrów na trawniku, dzielącym chodnik od
szerokiego asfaltu, rzucały chłodny cień. Na ulicy nie było prawie
nikogo i dwaj mężczyźni, stojący bez ruchu pod drzewem po drugiej
stronie bulwaru, wyglądali jakby nie na miejscu.
Bond zauważył ich o dobre sto metrów, w takiej samej odległości
od dekoracyjnej porte cochere hotelu Splendide.
W wyglądzie mieli coś niepokojącego. Obaj nieduzi, ubrani w
podobnie ciemne i — pomyślał Bond — na oko za gorące garnitury.
Wyglądali jak artyści rewiowi, czekający na autobus do teatrzyku.
Każdy miał słomkowy kapelusz z szeroką czarną wstążką, może przez
wzgląd na wakacyjną atmosferę kurortu; ich ronda oraz cień drzewa,
pod którym stali, przysłaniały twarze obu mężczyzn. Ich ciemne,
przysadziste postacie były dziwacznie ożywione, każda jakimś kolo-
rowym drobiazgiem. Obaj mieli przewieszone przez ramię prostokątne
futerały aparatów fotograficznych.
Jeden jaskrawo czerwony, drugi niebieski.
Zanim Bond zauważył te szczegóły, był już o pięćdziesiąt metrów
od nich. Zastanawiał się właśnie nad zasięgiem różnych rodzajów
broni i nad możliwościami osłony, gdy rozegrała się niezwykła i
straszna scena.
Czerwony jakby krótko skinął na Niebieskiego. Szybkim ruchem
Niebieski zdjął z ramienia futerał. Niebieski, ale tego Bond nie widział
dokładnie, bo pień sąsiedniego plątana właśnie przesłonił mu widok,
nachylił się w przód i jakby coś robił przy futerale. A potem w
oślepiającym błysku białego światła rozległ się ogłuszający huk
straszliwej eksplozji i Bond, mimo że osłonięty drzewem, poczuł, jak
potężne uderzenie gorącego powietrza rzuca nim o chodnik,
wgniatając mu twarz i żołądek, jak gdyby zrobione z papieru. Leżał na
wznak, zapatrzony w słońce, a powietrze (przynajmniej takie miał
wrażenie) dźwięczało od wybuchu, jakby ktoś uderzył w basowe
struny fortepianu młotem kowalskim.
Kiedy, oszołomiony i półprzytomny, uniósł się na jednym kolanie,
posypał się na niego i wokół upiorny deszcz kawałków ciała i zakrwa-
wionych strzępków materiału, pomieszanych z gałęziami i żwirem. A
potem drobniejsze gałązki i liście. Ze wszystkich stron dochodził
ostry brzęk tłukącego się szkła. Na niebie wisiał grzyb czarnego dymu,
który się unosił i rozwiewał przed jego błędnym wzrokiem. Dobiegał
ohydny swąd eksplozji, palącego się drewna i — tak jest — pieczonej
baraniny. Wzdłuż bulwaru na pięćdziesiąt metrów drzewa stały bez
liści i osmalone. Po drugiej stronie dwa złamane przy samej ziemi
leżały bezwładnie w poprzek jezdni. Pomiędzy nimi jeszcze dymił
krater. Z dwóch mężczyzn w słomkowych kapeluszach nie pozostało
po prostu nic. Ale na jezdni, chodniku i na pniach drzew były czerwone
ślady i wysoko w gałęziach oślizgłe strzępki.
Bondowi zebrało się na wymioty.
Pierwszy dotarł do niego Mathis i Bond stał już wtedy, obejmując
ręką drzewo, które ocaliło mu życie.
Ogłuszony, ale bez obrażeń, dał się Mathisowi odprowadzić do
hotelu, z którego wysypywali się roztrajkotani w przerażeniu goście i
służba. Gdy dzwonienie z daleka oznajmiło karetki pogotowia i wozy
strażackie, Mathisowi i Bondowi udało się przepchnąć przez tłum i
dotrzeć po kilku schodach i korytarzem do jego pokoju.
Mathis przystanął tylko na tyle, aby włączyć radio przed komin-
kiem, i kiedy Bond zrzucił spryskane krwią ubranie, zasypał go
pytaniami.
Gdy przyszło do opisywania wyglądu obu mężczyzn, Mathis
porwał słuchawkę z widełek telefonu przy łóżku Bonda.
— I powiedzcie policji — zakończył — powiedzcie im, że ten
Anglik z Jamajki, którego powalił wybuch, jest mój. Nie poniósł
szwanku i mają zostawić go w spokoju. Wytłumaczę im to za pół
godziny. Prasie niech powiedzą, że musiała to być vendetta i że dwaj
bułgarscy komuniści pozabijali się bombą. Nie muszą nic mówić o
trzecim Bułgarze, który z pewnością kręcił się gdzieś w pobliżu, ale
muszą go za wszelką cenę złapać. Na pewno skieruje się do Paryża.
Blokada wszystkich dróg. Zrozumiano? Alors, bonne chance.
Mathis wrócił do Bonda i wysłuchał go do końca.
— Merde, ależ miałeś szczęście! — powiedział, kiedy Bond
skończył. Niewątpliwie bomba przeznaczona była dla ciebie. Coś w
niej zawiodło. Chcieli ją rzucić i uskoczyć za swoje drzewo. Ale
wyszło na odwrót. Maisnimporte. To się wyjaśni. — Przerwał. — Ale
z pewnością jest w tym coś dziwnego. To fakt, że oni cię traktują
poważnie. — Mathis wyglądał na urażonego. — Ale jak ci przeklęci
Bułgarzy zamierzali uniknąć schwytania? A po co czerwony i niebieski
futerał? Należałoby koniecznie znaleźć jakieś kawałki czerwonego.
Mathis obgryzał paznokcie. Był poruszony i oczy mu lśniły. Robiła
się z tego groźna i dramatyczna sprawa, w której wiele aspektów był
osobiście wplątany. Z pewnością nie chodzi już o trzymanie Bondowi
marynarki podczas jego prywatnej bitwy z Le Chiffrem w kasynie.
Mathis zerwał się.
— Teraz napij się, zjedz lancz i odpocznij — zarządził. — A ja
muszę powęszyć zanim policja zadepcze ślady swoimi czarnymi
buciorami.
Mathis wyłączył radio i serdecznie pomachał Bondowi na pożegna-
nie. Drzwi trzasnęły i w pokoju zapanowała cisza. Bond siedział chwilę
przy oknie i rozkoszował się tym, że jest żywy.
Później, kiedy Bond już dopijał samą whisky z lodem i kontemplo-
wał pate de foie gros i zimną langustę, które mu kelner właśnie
zaserwował, zadzwonił telefon.
—Mówi Mademoiselle Lynd. Głos
był cichy i pełen niepokoju.
—Nic ci się nie stało?
—Właściwie nic.
—Cieszę się. Dbaj o siebie, proszę.
Odłożyła słuchawkę.
Bond otrząsnął się, następnie wziął nóż i wybrał najgrubszą
grzankę.
Nagle pomyślał: po tamtej stronie dwóch nie żyje, a ja mam po
swojej stronie o jedną osobę więcej. Na początek to nieźle.
Zanurzył nóż w szklance wrzątku stojącej przy kokilce ze
strassburskiej porcelany i przypomniał sobie, że kelnerowi trzeba dać
tym! razem podwójny napiwek.

7
Rouge et noir

Bond postanowił przystąpić do wieczornego hazardu, który mógł


się przeciągnąć na większość nocy, w jak najlepszej formie i odprężony!
Zamówił na trzecią masażystę. Kiedy uprzątnięto resztki lanczu, siadł
przy oknie i wpatrywał się w morze, aż pojawił się szwedzki masażysta.
W milczeniu wziął się za Bonda, zaczynając od stóp, a kończąc na j
szyi, usuwając napięcie mięśni i kojąc jego wciąż jeszcze rozedrgane
nerwy. Nawet długie, fioletowe siniaki na lewym ramieniu i boku
przestały pulsować, a kiedy Szwed wyszedł, Bond zapadł w głęboki
sen.
Wieczorem obudził się całkiem odświeżony.
Wziął zimny prysznic i poszedł do kasyna. Wybił się już z
wczorajszego wyczucia kart. Musiał odzyskać to pół matematyczne,
pół intuicyjne skupienie, które, w połączeniu z powolnym tętnem i
wiarą we własne siły jest — był tego świadom — podstawowym
wyposażeniem każdego hazardzisty, który postanowił, że wygra.
Bond zawsze był hazardzistą. Uwielbiał suchy szelest kart i ciągle
rozgrywający się dyskretnie dramat tych spokojnych postaci wokół
zielonych stołów. Lubił solidny, przemyślany komfort sal do gry w
karty i kasyna, miękkie poręcze foteli, kieliszek szampana czy whisky
u łokcia, spokojną, niespieszną dbałość dobrej obsługi. Bawiła go
bezstronność kulki w ruletce i kart, jak również ich wieczna
stronniczość. Lubił być aktorem i widzem, uczestniczyć na swym
fotelu w cudzych dramatach i decyzjach, aż przyjdzie na niego kolej
wypowiedzieć to decydujące tak albo nie, na ogół przy równych
szansach.
Ale najbardziej podobało mu się, że wszystkiemu winien jest sam
gracz. Tylko sobie przypisywać może sukces albo porażkę. Szczęście to I
sługa, nie pan. Można wzruszyć ramionami i pogodzić się z nim albo
wykorzystać je do ostatnich granic. Ale trzeba je dobrze rozumieć i
brać za to, czym jest, a nie mylić go z błędem w ocenie: bo w hazardzie
pomylić brak umiejętności z brakiem szczęścia to grzech śmiertelny.
A szczęście trzeba kochać z jego kaprysami, nie bojąc się. Dla Bonda
szczęście było jak kobieta, do której można się czule zalecać albo
zabrać się ostro, tylko nie dogadzać i nie schlebiać ani uganiać się.
Potrafił jednak uczciwie przyznać, że nigdy jeszcze nie cierpiał z
powodu kart czy kobiet. Pewnego dnia, był na to przygotowany,
miłość albo pech rzucą go na kolana. Wiedział, że kiedy to nastąpi, on
też naznaczony zostanie tym zabójczym znakiem zapytania, który tak
często widywał u innych: obietnicą wygranej, kiedy za chwilę przegra:
pogodzeniem się z omylnością.
Ale tego czerwcowego wieczora, wchodząc od kuchni do salle
priv'ee czuł tylko pewność siebie i radosne oczekiwanie, kiedy wymienił
milion franków na żetony po 50 tysięcy i zajął miejsce obok
prowadzącego grę przy stole do ruletki Nr 1.
Pożyczył od chefde partie kartę gry i przestudiował numery, jakie
padły od trzeciej po południu, kiedy ją rozpoczęto. Zawsze to robił,
choć już wiedział, że każdy obrót koła, każde trafienie kulki w prze-
gródkę z numerem jest całkiem niezależne od poprzedniego. Pogodził
się z faktem, że gra zaczyna się jakby od nowa za każdym razem, kiedy
krupier bierze w prawą dłoń kulkę z kości słoniowej, tą samą dłonią
chwyciwszy za jedno z czterech ramion u szczytu zakręca koło z ru-
chem wskazówek zegara i trzecim ruchem tejże prawej dłoni puszcza
kulkę po obwodzie w kierunku przeciwnym niż obrót koła.
To jasne, że cały rytuał i najdrobniejsze szczegóły w mechanizmie
koła, ponumerowane przegródki i kolumna, zostały obmyślone i do-
prowadzone latami do perfekcji tak, że ani zręczność krupiera, ani
odchylenie koła nie mogą Wpłynąć na zatrzymanie się kulki. A jednak
wśród graczy w ruletkę panuje zwyczaj, którego Bond ściśle przestrze-
gał, aby śledzić przebieg każdej gry i kierować się wszelkimi osobli-
wościami dotychczasowych trafień. Na przykład: zauważyć jako
znaczącą sekwencję więcej niż dwóch trafień w ten sam numer lub
więcej niż czterech innych wygranych przy równych szansach.
Bond nie bronił tego zwyczaju. Po prostu uważał, że im więcej
wysiłku i pomysłowości wkłada się w hazard, tym więcej się uzyskuje.
W zapisie około trzech godzin gry przy tym stole Bond nie znalazł
nic ciekawego poza tym, że ostatni tuzin nie wychodził. Miał zwyczaj
obstawiać to, co wypadało z dotychczasowej gry, a zmieniał taktykę na
odwrotną po wypadnięciu zera. Zdecydował się więc na jeden ze swych
ulubionych gambitów i obstawił dwa — tym razem dwa pierwsze —
tuziny, każdy najwyższą stawką, wynoszącą 100 tysięcy franków. W
ten sposób obstawił dwie trzecie stołu, nie licząc zera, a ponieważ
tuziny płacą dwa do jednego, miał szansę wygrać 100 tysięcy franków
za każdym razem, kiedy wypadł jakikolwiek numer niższy od 25.
Po siedmiu rzutach wygrał sześć razy. Przegrał za siódmym, kiedy
wypadło 30. Miał już czystego zysku pół miliona franków. Przy
ósmym rzucie nie obstawił. Wypadło 0. Ten przypadek tym bardziej go
ucieszył, i uznawszy, że 30 wskazuje mu ostatni tuzin, postanowił
obstawiać pierwszy i ostatni tuzin do chwili, gdy przegra dwa razy. Po
dziesięciu rzutach wypadł dwukrotnie środkowy tuzin, na czym stracił
400 tysięcy franków, jednakże wstając od stołu miał już milion i sto
tysięcy franków zysku.
Ledwie Bond zaczął grać maksymalne stawki, stał się ośrodkiem
zainteresowania przy stole. Ponieważ wyglądało na to, że szczęście mu
sprzyja, do rekina przyłączyło się kilka rybek pilotów. Jeden z nich,
siedzący naprzeciw, którego Bond wziął za Amerykanina, miał wygląd
szczególnie przyjazny i zadowolony ze swego udziału w dobrej passie.
Raz czy drugi uśmiechnął się poprzez stół, a w tym, jak powtarzał
zagrania Bonda, umieszczając swoje skromniutkie dwa żetony po 10
tysięcy dokładnie naprzeciwko większych żetonów Bonda, było coś
manifestacyjnego. Kiedy Bond wstał od stołu, on też odsunął krzesło
i zawołał wesoło:
— Dzięki za podwiezienie. Chyba jestem panu winien drinka.
Napije się pan ze mną?
Bond odniósł wrażenie, że to może być ten z CIA. Dowiedział się,
że tak jest, kiedy odchodzili razem do baru, gdy już rzucił krupierowi
żeton za 10 tysięcy i dał tysiąc usłużnemu huissier który odsunął mu
krzesło.
—Nazywam się Felix Leiter — powiedział Amerykanin. — Miło
mi pana poznać.
—Bond, James Bond.
—Aha — rzekł jego towarzysz. — To co zamówimy dla uczczenia
takiej okazji?
Bond nie dał się odwieść od zamówienia whisky Haig-and-Haig z
lodem dla Leitera, a potem przyjrzał się barmanowi.
—Martini Dry — zadysponował. — Jedno. W głębszym kielichu
do szampana.
—Oui, monsieur.
—Chwileczkę. Trzy miarki Gordona, jedna wódki, pół Kina
Lillet. Dobrze wstrząsnąć, aż będzie lodowate, a potem włożyć
dużą cienką skórkę z cytryny. Jasne?
— Oczywiście, monsieur. — Barmanowi jakby się spodobał ten
pomysł.
— Rany, ale drink! — odezwał się Leiter.
Bond się roześmiał.
— Kiedy... ee... koncentruję się — wyjaśnił — nigdy nie piję
przed kolacją więcej niż jednego. Ale musi być duży, bardzo mocny,
bardzo zimny i solidnie przyrządzony. Nie znoszę niczego po'
troszku, zwłaszcza, jeżeli źle smakuje. Ten drink to mój wynalazek.
Opatentuję go, jak tylko wymyślę dobrą nazwę.
Przyglądał się, jak wysokie szkło powleka mgiełka od złotawego
napoju, z odrobiną bąbelków od potrząsania w shakerze. Sięgnął po
niego i pociągnął spory łyk.
—Wspaniale — powiedział do barmana. — Ale jeśli dostanie pan
wódkę ze zboża, nie z kartofli, to będzie jeszcze lepszy.
—Mais lienculons pas des mouches — dodał półgłosem do
barmana, który wyszczerzył zęby w uśmiechu.
—To wulgarny odpowiednik zwrotu: nie rozdzielajmy włosa na
czworo — wyjaśnił Bond.
Jednakże Leitera nadal frapował jego koktajl. — Pan doprawdy
ma wszystko przemyślane — powiedział z rozbawieniem, gdy nieśli
swe kieliszki do stolika w rogu. Zniżył głos:
— Po tym, czego zasmakowałeś dziś po południu, możesz go
nazwać Koktajlem Mołotowa.
Usiedli. Bond roześmiał się.
—Widziałem, że miejsce z krzyżykiem ogrodzone zostało linami i
samochody muszą je objeżdżać po chodniku. Mam nadzieję, że
nie odstraszyło to nikogo z większą forsą.
—Ludzie biorą się na bajeczkę o komunistach albo myślą, że
pękła magistrala gazowa. Wszystkie spalone drzewa zetnie się w
nocy i jeśli tu jest tak jak w Monte Carlo, to rano śladu nie
zostanie.
Leiter wytrząsnął z paczki Chesterfielda. — Cieszę się, że razem
pracujemy — powiedział, zaglądając do swej szklaneczki — więc
jestem szczególnie rad, że nie zdmuchnęło cię w wieczność. Naszych ta
sprawa bardzo interesuje. Podchodzą do niej tak samo poważnie, jak
twoi przyjaciele, i wcale nie uważają tego pomysłu za szalony. Ściślej
mówiąc, w Waszyngtonie wściekają się, że to nie my kierujemy całą
imprezą, ale znasz tych ważniaków. Sądzę, że twoi w Londynie są
podobni.
Bond skinął głową. — Są zazdrośni o pierwszeństwo w szlagierach
— przyznał.
—Tak czy owak, ty rozkazujesz i mam ci służyć wszelką pomocą,
jakiej zechcesz. Przy Mathisie i jego chłopakach jest chyba
niewiele rzeczy, o które ty jeszcze nie zadbałeś. W każdym razie
jestem do usług.
—Bardzo się z tego cieszę — powiedział Bond. — Opozycja mnie
rozpracowała, a prawdopodobnie Mathisa i ciebie też, i wydaje się,
że wszystkie chwyty są dozwolone. To ładnie, że Le Chiffre jest
chyba tak zdesperowany, jak sądziliśmy. Obawiam się, że nie mam
dla ciebie nic konkretnego, ale będę wdzięczny, jeśli pokręcisz się
dziś wieczorem po kasynie. Chciałbym ci przekazać moją
asystentkę, niejaką pannę Lynd, kiedy zacznie się gra. Nie
przyniesie ci wstydu. To ładna dziewczyna. — Uśmiechnął się do
Leitera. — I mógłbyś przykapować jego dwóch rewolwerowców.
Nie wyobrażam sobie, żeby spróbowali czegoś na ostro, ale nigdy
nie wiadomo.
—Może się na coś przydam — rzekł Leiter. — Zanim wszedłem
do tego interesu, byłem zawodowym w piechocie morskiej, jeśli ci
cokolwiek to mówi — spojrzał na Bonda z cieniem autoironii.
—Mówi — odparł Bond.
Okazało się, że Leiter pochodzi z Teksasu, Kiedy opowiadał o
swojej pracy w Połączonym Wywiadzie NATO i trudnościach
utrzymania tajemnicy w: organizacji, do której należy tyle narodów,
Bond pomyślał, że dobrzy Amerykanie są naprawdę świetni i że chyba
większość z nich pochodzi z Teksasu.
Felix Leiter miął około 35 lat. Był wysoki, drobnokościsty, a jego
lekki brązowy garnitur zwisał mu z ramion jak u Franka Sinatry,.
Ruszał się i mówił powoli, ale miało się wrażenie, że kryje się w nim nie
lada siła i szybkość i że w walce byłby z niego twardy i okrutny
przeciwnik. Kiedy tak siedział zgarbiony nad stołem, wydawało się, że
ma w sobie coś ze sprężynowca, jak sokół gotowy do uderzenia.
Podobne wrażenie sprawiała jego twarz: ostry podbródek i kości
policzkowe, szerokie, krzywe usta. Szare oczy miał po kociemu skośne,
co tym bardziej uwydatniało mrużenie ich od dymu Chesterfieldów,
które wystukiwał z paczki jeden za drugim. Zwyczaj ten wyrył mu
zmarszczki w kącikach oczu, przez co jakby uśmiechał się raczej
oczyma niż ustami. Jasna strzecha Włosów nadawała jego twarzy
wyraz chłopięcy, któremu przeczyło bliższe przyjrzenie się. Chociaż
wydawało się, że o swoich obowiązkach w Paryżu mówił całkiem
otwarcie, Bond szybko zorientował się, że ani razu nie wspomniał o
swych amerykańskich kolegach w Europie czy w Waszyngtonie i
domyślił się, że dla Leitera dużo ważniejsze są interesy jego własnej
organizacji niż wspólne troski północnoatlantyckich sprzymierzeń-
ców. Bond potrafił go zrozumieć.
Zanim Leiter połknął kolejną whisky, a Bond opowiedział mu o
Muntzach i krótkim porannym rekonesansie wzdłuż wybrzeża,
zrobiło się pół do ósmej; i postanowili pójść razem do hotelu. Przed
wyjściem z kasyna Bond zdeponował w caisse cały swój kapitał, 24
miliony franków, zostawiając sobie tylko parę banknotów po 10
tysięcy na drobne wydatki.
Przechodząc przez jezdnię do hotelu zauważyli, że na miejscu
wybuchu już pracuje brygada robotników. Wykopano z korzeniami
kilka drzew, a bulwar i chodniki spłukiwała woda z trzech polewaczek
miejskich. Krater po bombie zniknął i pętało się tylko paru gapiów-
Bond przypuszczał, że podobne operacje kosmetyczne przeprowa-
dzono już na Hermitagę, przy sklepach i elewacjach, które straciły
okna,
W ciepłym błękitnym zmierzchu Royale-les-Eaux znów było
czyste i spokojne.
— Dla kogo pracuje recepcjonista? — spytał Leiter, kiedy już
dochodzili do hotelu. Bond nie był tego pewien i tak też odpowiedział.
Mathis go nie potrafił oświecić. — Jeżeli sam go nie kupiłeś _—
powiedział — musisz przyjąć, że kupili go przeciwnicy. Wszyscy
recepcjoniści są przekupni. Uczą się, że mają traktować wszystkich
gości hotelowych, z wyjątkiem maharadżów, jak potencjalnych oszus-
tów i złodziei. Twoja wygoda i dobre samopoczucie tyle ich obchodzi,
co krokodyla.
Bond przypomniał sobie słowa Mathisa, kiedy recepcjonista
pospieszył zapytać go, czy już mu lepiej po tym nieszczęsnym
wypadku, jaki mu się przytrafił po południu. Bond uznał za wskazane
odpowiedzieć, że czuje się jeszcze trochę słabo. Miał nadzieję, że jeśli ta
informacja zostanie przekazana dalej, Le Chiffre w każdym razie
przystąpi tego wieczoru do gry, z gruntu błędnie oceniając kondycję
przeciwnika. Recepcjonista, ociekając słodyczą, wyraził nadzieję, że
Bond rychło przyjdzie do siebie.
Pokój Leitera mieścił się na jednym z wyższych pięter, więc rozstali
się przy windzie, umówiwszy się w kasynie około dziesiątej trzydzieści
lub jedenastej, kiedy zwykle zaczyna się gra przy najdroższych stołach.

Różowe światła i szampan

Bond wszedł do swego pokoju, w którym znowu nie było śladu


obcej bytności, zrzucił ubranie, zażył długiej, gorącej kąpieli, a potem
wziął lodowaty prysznic i położył się na łóżku. Miał godzinę na
odpoczynek i zebranie myśli przed spotkaniem z dziewczyną w barze
Splendide, godzinę na drobiazgowe rozpatrzenie szczegółów planowa-
nej gry i cokolwiek będzie potem, w różnych okolicznościach zwycięst-
wa lub klęski. Musiał zaplanować role pomocnicze dla Mathisa,
Leitera i dziewczyny oraz przewidzieć reakcje przeciwnika w różnych
sytuacjach. Zamknął oczy i przebiegł myślą szereg drobiazgowo
wyobrażonych sceny jakby oglądał przesypujące się kolorowe szkiełka
w kalejdoskopie.
Za dwadzieścia dziewiąta wyczerpał wszystkie permutacje, mogące
wyniknąć z pojedynku z Le Cłiiffrem. Wstał i ubrał się, zupełnie
odsuwając myśli o przyszłości.
Zawiązując wąski, dwustronnie zakończony, czarny atłasowy
krawat, przerwał na chwilę tę czynność i przyjrzał się sobie beznamięt-
nie w lustrze. Szaroniebieskie oczy spojrzały na niego spokojnie, z
ironicznym wyzwaniem, a krótki, nigdy nie układający się kosmyk
czarnych włosów opadał powoli, tworząc gruby przecinek nad prawą
brwią. Jego twarz z cienką, pionową blizną na prawym policzku
sprawiała nieco pirackie wrażenie. Nie za bardzo jak Hoagy
Carmichael, pomyślał Bond, wkładając pięćdziesiąt papierosów od
Morlanida z potrójnym złotym paskiem do płaskiej papierośnicy z
lekkiego brązu. Mathis powtórzył mu spostrzeżenie dziewczyny.
Wsunął papierośnicę do tylnej kieszeni spodni i pstryknął czarnymi
oksydowanym Ronsonem, żeby zobaczyć, czy jest jeszcze benzyna!
Włożył do kieszeni cienki plik banknotów po 10 tysięcy, otworzy!
szufladę, wyjął lekką kaburę z irchy i założył ją na lewe ramię, tak że
zwisała jakieś trzy cale pod pachą. Następnie spod koszul w innej!
szufladzie wydobył bardzo płaski pistolet Beretta kalibru 25 ze
szkieletową kolbą, wyjął magazynek i pojedynczy nabój z lufy i kilka
razy szarpnął zamkiem, w końcu nacisnął spust przy pustej komorze.]
Ponownie naładował, wprowadził nabój do lufy, podniósł bezpieczniki
i wsunął broń do płytkiej kabury pod pachą. Rozejrzał się uważniej
sprawdzając, czy nic nie zapomniał, i wciągnął smoking na wieczorową
koszulę z grubego jedwabiu. Strój był przewiewny i wygodny.
Upewnił się w lustrze, że pod lewą pachą nie widać najmniejszego siaduj
płaskiego pistoletu, jeszcze raz obciągnął wąski krawat, wyszedł z
pokoju i zamknął drzwi na klucz.
Kiedy u dołu krótkich schodów skręcał do baru, usłyszał, jaki
otwierają się za nim drzwi od windy i chłodny głos odezwał się:
— Dobry wieczór.
Ta dziewczyna. Stała i czekała, aż do niej podejdzie.
Dokładnie pamiętał jej urodę. Więc nie zdziwił się, że znów
przebiegł go dreszcz.
Była ubrana w suknię z czarnego aksamitu, prostą, jednak
dyskretnie luksusową; taki efekt potrafi osiągnąć tylko pół tuzina}
krawców na świecie. Na szyi miała cieniutki naszyjnik z brylantów, i
a w trójkątnym wycięciu głębokiego dekoltu, który niemalże odsłaniał
sterczącą wyniosłość jej piersi, brylantową zapinkę. W ręku miała j
prostą, czarną wieczorową torebkę, płaską i prostokątną, którą;
trzymała teraz przy talii wsparłszy się pod bok. Jej kruczoczarne włosy!
spadały prosto i surowo, podwijając się dopiero niżej podbródka.
Wyglądała rewelacyjnie i Bondowi zrobiło się ciepło na sercu.
— Wyglądasz prześlicznie. Najwidoczniej interes kwitnie w
radiowym świecie!
Wsunęła mu dłoń pod ramię. — Czy możemy iść prosto na kolację?
— spytała. — Chciałabym mieć efektowne wejście, a prawda jest taka,
że czarny aksamit ma swój ponury sekret: gniecie się przy siadaniu. I
nawiasem mówiąc: jeżeli usłyszysz dzisiaj mój krzyk, to znaczy, że
usiadłam na trzcinowym krześle.
Bond roześmiał się.
— Oczywiście, wejdźmy od razu. Wypijemy po kieliszku wódki i
zamawiając kolację.
Obrzuciła go rozbawionym spojrzeniem i poprawił się: — Albo
koktajl, oczywiście, jeżeli wolisz. To najlepsza restauracja w Royale.
Na chwilę podrażniła go ta odrobina ironii, ten cień przywołania
do porządku, którymi przyjęła jego stanowczość i to, że wziął się na jej
krótkie spojrzenie.
Po tym jakby najlżejszym trąceniu się floretami gnący się w ukłonach
maitre cThotel powiódł ich przez zatłoczoną salę i Bond zapomniał o tej
chwili na widok odwracających się za dziewczyną biesiadników.
Modna część restauracji mieściła się przy szerokim półksiężycu
okna wystającego nad hotelowe ogrody jak szeroka rufa żaglowca, ale
Bond wybrał stolik w jednej z obudowanych lustrami wnęk w głębi
wielkiej sali. Przetrwały one od czasów edwardiańskich, na uboczu,
wesołe w bieli i pozłocie, a w każdej stolik pod czerwonym
abażurem i kinkietami w stylu późnego empiru.
Zaczęli brnąć przez labirynty purpurowego atramentu, pokrywa-
jącego złożony we dwoje olbrzymi arkusz menu i Bond skinął na
sommeliera. Zwrócił się do swej towarzyszki:
—Wybrałaś już?
—Kieliszek wódki — powiedziała po prostu i wróciła do studio-
wania menu.
—Mała karafka bardzo zimnej wódki — zamówił Bond. Zwrócił
się do niej bez ceremonii: — Nie mogę wypić za zdrowie twojej
nowej sukni, skoro nie znam twego imienia.
— Vesper — odrzekła. — Vesper Lynd.
Bond spojrzał na nią pytająco.
—Trochę to nudne tak ciągle wyjaśniać, ale urodziłam się
wieczorem, jak twierdzą moi rodzice, w czasie burzy.
Najwyraźniej chcieli ten wieczór zapamiętać. — Uśmiechnęła się.
— Niektórym podoba się, innym nie. Ja się przyzwyczaiłam.
—Mnie się podoba — rzekł Bond. Coś przyszło mu do głowy. —
Dasz mi je? — Objaśnił, że wynalazł to specjalne martini i szuka dla
niego nazwy. — Vesper — powiedział. — Gwiazda Wieczorna. Brzmi
doskonale i bardzo pasuje do fiołkowej godziny, kiedy na całym
świecie będzie się odtąd pijało mój koktajl. Dasz mi to imię?
— Najpierw musiałabym spróbować tego koktajlu — zastrzegła.
— Przeczuwam, że z takiego drinka mogę być dumna.
— Wypijemy go razem już po wszystkim — powiedział Bond.
—Bez względu na wynik. Już wybrałaś, co chcesz zjeść na kolację?
Proszę cię bardzo, bądź kosztowna! — dodał, wyczuwając jej wahanie
bo rozczarujesz tę piękną suknię.
— Wybrałam dwie potrawy — roześmiała się — i każda byłaby
wyśmienita, ale to cudowne zachować się czasami jak milionerka i jeśli
ty naprawdę ... więc chciałabym zacząć od kawioru, potem zjeść
zwykłe rognon de veau z rusztu i pommes souffles. A potem fraisses des
bois z dużą ilością śmietany. Czy to wielki wstyd być tak stanowczą i
kosztowną? — uśmiechnęła się pytająco.
—To cnota, a już na pewno to tylko dobry, prosty, zdrowy
posiłek. — Zwrócił się do maitre d'hotela: — i proszę do tego
dużo grzanek.
—Kłopot z reguły — objaśnił ją — nie na tym polega, jak dostać
wystarczającą ilość kawioru, ale jak dostać do niego
wystarczającą ilość grzanek.
—Dobrze — wrócił do menu —ja będę towarzyszył mademoiselle
przy kawiorze, a potem proszę malutkie tournedos, nie
dopieczone, z sauce Bearnaise i coeur d'artichaut. Podczas gdy
mademoiselle będzie się delektować truskawkami, ja poproszę
avocado z odrobiną sosu francuskiego. Czy pan pochwala?
Maitre d'hotel skłonił się.
— Moje gratulacje, mademoiselle et monsieur. Monsieur George
— zwrócił się do sommeliera i powtórzył mu obie
dyspozycje.
—Parfait — odrzekł sommelier i podał oprawną w skórę kartę
win.
—Jeśli się zgodzisz — powiedział Bond — wolałbym dzisiaj napić
się z tobą szampana. To radosne wino i pasuje do tej okazji —
mam nadzieję — dodał.
—Dobrze, niech będzie szampan — odrzekła.
Bond z palcem na karcie zwrócił się do sommeliera:
—Taittinger 45?
—Wyborne wino, monsieur-— odpowiedział sommelier—ale jeśli
monsieur pozwoli — wskazał ołówkiem — Blanc de Blanc Brut
1943 tej samej marki nie ma sobie równych.
Bond uśmiechnął się. — Niech tak będzie.
— Nie jest to szeroko znany gatunek — wyjaśnił swej towarzyszce
— ale to chyba najlepszy szampan na świecie. —Nagle uśmiechnął
się ironicznie, że się tak pretensjonalnie odezwał. — Musisz mi
wybaczyć — powiedział. — Jedzenie i
picie sprawia mi aż śmieszną przyjemność. Po części dlatego, że jestem
kawalerem, ale głównie dlatego, że mam zwyczaj poświęcać wiele
uwagi szczegółom. To okrutnie pedantyczne i staropanieńskie; ale
kiedy pracuję, najczęściej muszę jeść samotnie, a posiłki stają się
ciekawsze, jeżeli poświęcać im wiele uwagi.
Vesper uśmiechnęła się do niego.
Podoba mi się to — odrzekła. — Lubię robić wszystko do końca,
brać jak najwięcej ze wszystkiego, co robię. Myślę, że to sposób na
życie. Ale brzmi to dość po pensjonarsku — dodała jakby na swe
usprawiedliwienie.
Pojawiła się mała karafka wódki z pokruszonym lodem w miseczce
i Bond napełnił kieliszki.
— I tak się z tobą zgadzam — powiedział. — A teraz, Vesper, za
powodzenie w kasynie.
.— Tak — odpowiedziała cicho dziewczyna, wznosząc swój kieli-
szek i spojrzała Bondowi prosto w oczy ze szczególną bezpośrednioś-
cią. — Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze tej nocy.
Bondowi wydało się, że mówiąc to, jakby odruchowo wzruszyła
szybko ramionami, ale zaraz impulsywnie się ku niemu nachyliła.
— Mam dla ciebie wiadomości od Mathisa. Palił się, żeby ci sam
powiedzieć. O bombie. Fantastyczna historia.

9
A więc bakarat

Bond rozejrzał się, ale nie było możliwości, żeby ktoś ich podsłu-
cha'!, a kawior pewnie czeka jeszcze na gorące grzanki z kuchni.
—Powiedz — w oczach mu błysnęła ciekawość.
—Złapali tego trzeciego Bułgara na drodze do Paryża. Jechał
Citroenem i dla niepoznaki wiózł dwóch angielskich autostopowi-
czów. Na blokadzie jego francuszczyzna była tak zła, że poprosili
o papiery, na co on wyciągnął pistolet i strzelił do policjanta z
patrolu motocyklowego. Drugi policjant jakoś go złapał i zdołał mu
przeszkodzić w popełnieniu samobójstwa. Potem zabrali go do
Rouen i wyciągnęli zeznanie: przypuszczam, że zwykłymi
metodami, jak to Francuzi.
Najwyraźniej stanowili część rezerwy trzymanej we Francji do
takich zadań: do sabotażu, mokrej roboty itp. Koledzy Mathisa już
próbują wygarnąć resztę. Za zlikwidowanie ciebie mieli dostać dwa
miliony franków, agent zaś, który im to nadał, oświadczył, że nie ma
absolutnie żadnej możliwości wpadki, jeżeli wypełnią dokładnie jego
instrukcje.
Pociągnęła wódki. — Ale najciekawsze teraz nastąpi!
Agent dał im te dwa futerały, które widziałeś. Powiedział, że z
jaskrawymi kolorami będzie łatwiej. Że w niebieskim futerale jest
potężna świeca dymna, a w czerwonym materiał wybuchowy. Kiedy
jeden rzuci czerwony futerał, drugi ma nacisnąć wyłącznik na niebies-
kim i obaj uciekną pod osłoną dymu. W rzeczywistości świeca dymna
była wymysłem, aby ci Bułgarzy pomyśleli, że zdołają uciec. W obu
futerałach były równie śmiertelne bomby. Żadnej różnicy między
czerwonym a niebieskim futerałem. Żeby śladu nie zostało jak z ciebie
tak i z twoich zabójców. Przypuszczalnie istniał jakiś osobny plan
rozprawienia się z tym trzecim.
—Mów dalej — rzekł Bond, pełen podziwu dla takiej pomysło-
wości.
—Więc Bułgarzy najwidoczniej sądzili, że zapowiada się wyśmie-
nicie, jednak okazali się dość sprytni, aby nie ryzykować.
Pomyśleli
sobie, że lepiej będzie najpierw odpalić bombę dymną, a potem rzucić
w ciebie tę drugą ze środka chmury. Ty właśnie zauważyłeś, jak
pomocnik tego, co miał cię zabić, naciska dźwignię rzekomej bomby
dymnej i naturalnie obaj wylecieli w powietrze.
Trzeci Bułgar czekał na tamtych w samochodzie za Splendidem.
Kiedy zobaczył, co się stało, uznał, że sfuszerowali. Ale policja
znalazła parę kawałków nie odpalonej czerwonej bomby i pokazała
mu je. Kiedy przekonał się, że ich oszukano i że tamci dwaj mieli zginąć
wraz z tobą, język mu się rozwiązał. Myślę, że dalej sypie. Ale nie
sposób powiązać to z Le Chiffrem. Robotę nadał im jakiś pośrednik,
może z obstawy Le Chiffre'a, którego nazwisko nic nie mówi
ocalałemu Bułgarowi.
Właśnie skończyła opowiadać, gdy pojawili się kelnerzy niosący
kawior, stertę gorących grzanek, naczynka z drobno posiekaną
cebulką i jajkiem na twardo: białko w jednym naczynku, a żółtko w
drugim.
Nałożono im kawioru na talerze. Jakiś czas jedli w milczeniu.
Wreszcie Bond się odezwał:
—To duża satysfakcja być za trupa, który zamienia się na miejsca
ze swymi mordercami. Ci to wpadli w dołek wykopany pod kimś
innym! Mathis musi być ogromnie zadowolony z dziennego
urobku: pięcioro przeciwników uziemionych w ciągu dwudziestu
czterech godzin! — i opowiedział, jak załatwiono Muntzów.
—A nawiasem mówiąc — zapytał — jak ty się wplątałaś w tę
sprawę? W której jesteś Sekcji?
—Jestem osobistą asystentką Szefa S — odparła Vesper. — Po-
nieważ to jego plan, chciał, żeby nasza Sekcja uczestniczyła w
całej operacji i poprosił, żeby M pozwolił mi się przyłączyć.
Wyglądało to na zwykłą robotę łącznikową, więc M zgodził się,
choć uprzedził mojego Szefa, że będziesz wściekły, gdy wpakują
ci do współpracy kobietę. — Przerwała, a kiedy Bond milczał,
podjęła: — Musiałam spotkać się z Mathisem w Paryżu i z nim tu
przyjechać. Moja znajoma jest vendeuse u Diora i potrafiła jakoś
wypożyczyć dla mnie ten strój i sukienkę, w której byłam dziś
rano, bo zupełnie bym nie mogła konkurować z nimi wszystkimi.
— Wskazała na salę.
—Wszyscy w biurze mi zazdrościli, chociaż nie wiedzieli, jakie to
będzie zadanie. Wiedzieli tylko, że mam pracować z kimś
noszącym podwójne 0. Oczywiście ubóstwiamy was. Byłam
zachwycona.
Bond zmarszczył brwi. — Nietrudno dostać podwójne zero w
numerze, jeśli gotów jesteś zabijać — powiedział. — Tylko tyle to
znaczy. Żaden powód do dumy. Ja swoje podwójne zero zawdzięczam
trupom japońskiego szyfranta w Nowym Jorku i norweskiego po-
dwójnego agenta w Sztokholmie. Pewnie całkiem przyzwoitych ludzi.
Po prostu światowa zawierucha poniosła ich jak tego Jugosłowianina,
którego sprzątnął Tito. Ciężko się połapać w tym interesie, ale jeżeli to
twój zawód, robisz, co ci każą i kropka. Jak ci smakuje tarte jajko do
kawioru?
—Cudowne zestawienie —; odparła. — Pyszna kolacja. Szkoda że
— i przerwała. Powstrzymał ją zimny błysk w oczach Bonda.
—Gdyby nie ta robota, nie byłoby nas tu — rzekł.
Wtem pożałował intymności tej kolacji i rozmowy. Chyba za dużo
powiedział i nagle pogmatwały mu się stosunki jak dotąd wyłącznie
służbowe.
—Zastanówmy się, jak to rozegrać — odezwał się rzeczowo. —
Lepiej ci wyjaśnię, co zamierzam i jak możesz mi pomóc. Obawiam
się, że niewiele — dodał.
—Główne fakty są takie. — Nakreślił plan działania i wymienił
czekające ich ewentualności.
Maitre d'hotel doglądał podawania kolejnych potraw; delektując
się nimi Bond kontynuował.
Słuchała go z chłodną uwagą i posłusznie. Wobec jego szorstkości
poczuła się jak przekłuty balonik, ale zarazem przyznała się przed
sobą, że należało zwrócić większą uwagę na przestrogi Szefa S.
— To człowiek oddany swej pracy — powiedział Szef przydziela-
jąc jej to zadanie. — Nie wyobrażaj sobie, że się przy nim rozerwiesz.
007 myśli tylko o bieżącej robocie i kiedy jest nią pochłonięty, praca
z nim to prawdziwe piekło. Jednak to ekspert, a nie mamy ich wielu,
więc nie zmarnujesz czasu. Przystojny, ale nie zakochaj się w nim. Nie
jest chyba zbyt uczuciowy. W każdym razie powodzenia i uważaj na
siebie.
Był to rodzaj wyzwania i zrobiło się jej przyjemnie, kiedy intuicyj-
nie wyczuła, że interesuje go i pociąga. Po czym na pierwszy sygnał, że
im ze sobą przyjemnie, na sygnał, ograniczający się do pierwszych słów
konwencjonalnego zwrotu, nagle zlodowaciał i z miejsca zawrócił
brutalnie, jakby ciepło było dla niego trucizną. Poczuła się dotknięta i
zrobiło się jej głupio. Potem wzruszyła w duchu ramionami i całą
uwagę skupiła na tym, co mówił. Dragi raz nie popełni tego samego
błędu.
— I cała nadzieja w tym, że przyjdzie dobra passa dla mnie albo zła
dla niego.
Bond wyjaśniał zasady gry w bakarata.
— Jest bardzo podobny do innych gier hazardowych. Bankier i
gracz mają mniej więcej równe szanse. Tylko seria na czyjąś
niekorzyść może być decydująca i albo rozbić bank, albo rozłożyć
grających.
Wiemy, że na dzisiejszy wieczór Le Chiffre kupił bank w bakaracie
od egipskiego syndykatu, który trzyma tutaj najdroższe stoły. Zapłacił
za to milion franków i tym samym zredukował swój kapitał do
24 milionów. Ja mam też coś około tego. Spodziewam się może z
dziesięciu graczy. Będziemy siedzieli wokół bankiera przy stole w
kształcie nerki.
Zwykle taki stół jest podzielony na dwie części zwane tableaux.
Bankier rozgrywa dwie partie jednocześnie przeciwko tym po lewej i
tym po prawej. Powinien w tej grze odnieść zwycięstwo wygrywając
jedno tableau przeciw drugiemu i wyśmienicie licząc. W Royale nie ma
jeszcze dość osób grających w bakarata i Le Chiffre po prostu spróbuje
szczęścia przeciw pozostałym graczom przy pojedynczym tableau.
Zwykle tak się nie gra, bo wtedy szanse bankiera nie są duże, ale jednak
odrobinę na jego korzyść: i oczywiście kontroluje on wysokość stawek.
Więc bankier siedzi sobie pośrodku z krupierem, który zgarnia
karty i za każdym razem ogłasza wysokość puli, i prowadzącym grę
jako arbitrem. Ja usiądę w miarę możliwości naprzeciwko Le
Chiffre'a. Przed nim leży but zawierający sześć dobrze potasowanych
talii. Z tymi nie da się nic zachachmęcić. Krupier tasuje karty, jeden z
graczy przekłada, po czym umieszcza się je w bucie, a cały stół się
temu przygląda. Sprawdziliśmy personel i wszyscy są bez zarzutu.
Przydałoby się poznaczyć wszystkie karty, ale to prawie niemożliwe,
bo co najmniej krupier musiałby w tym wziąć udział. W każdym razie
musimy dawać baczenie i na to również.
Bond łyknął szampana i mówił dalej.
— Gra toczy się następująco. Bankier na otwarcie ogłasza pulę w
wysokości 500 tysięcy franków, co wynosi obecnie 500 funtów.
Wszystkie miejsca są ponumerowane od bankiera na prawo i gracz
obok niego, czyli Nr 1, może przyjąć ten zakład i posunąć pieniądze na
środek stołu, albo spasować, jeśli to dla niego za wysoko albo nie chce
przyjąć zakładu. Następnie Nr 2 ma prawo do zakładu, a jeśli odmówi,
to Nr 3 i tak dalej. Jeżeli żaden gracz nie przyjmie całego zakładu,
oferuje się go wszystkim graczom łącznie i każdy stawia jakąś kwotę,
nieraz nawet przy współudziale kibiców, aż osiągnie się 500 tysięcy.
To niewielki zakład, który byłby natychmiast podjęty, ale jak
dojdzie do paru milionów i wydaje się, że bank ma szczęście, nieraz
trudno znaleźć nawet kilku graczy, którzy by weszli do gry. W takiej
chwili ja zawsze będę próbował wejść i podjąć zakład: inaczej mówiąc,
będę atakował Le Chiffre'a przy każdej okazji aż do chwili, kiedy albo
ja mu rozbiję bank, albo on mnie wykończy. Może to potrwać, ale w
końcu jeden z nas musi drugiego złamać, bez względu na innych
graczy, chociaż oni w międzyczasie, rzecz jasna, mogą wzbogacić go
albo zubożyć.
Jako bankier ma w tej grze lekką przewagę, ale trochę mu to pogra
na nerwach, że ja się na niego zawziąłem, a nie będzie wiedział,
spodziewam się, jaki mam kapitał do dyspozycji, więc liczę mniej
więcej na równy start.
Przerwał, bo przyniesiono truskawki i avocado.
Chwilę jedli w milczeniu, a potem, gdy podano kawę, rozmawiali
już o czym innym. Zapalili. Żadne nie piło koniaku ani likieru. W
końcu Bond uznał, że czas wyjaśnić jej zasady gry jako takiej.
— To proste — powiedział — i od razu wszystko zrozumiesz, jeśli
grałaś kiedykolwiek w oko, gdzie trzeba dostać sumę punktów bliższą
dwudziestu jeden niż ma rozdający. W tej zaś grze ja dostaję dwie
karty, bankier dostaje też dwie i jeśli żaden z nas od razu nie wygra,
jeden lub obaj możemy dobrać jeszcze po jednej karcie. Dążymy do
tego, aby mieć dwie lub trzy karty, których suma wynosi 9 punktów
lub jak najbliżej dziewięciu. Figury i dziesiątki nie liczą się; asy po
jednym punkcie; każda inna karta według liczby swych oczek. Tylko
ostatnia cyfra uzyskanej sumy jest ważna. Na przykład 9 plus 7 równa
się 6 a nie 16.
Wygrywa ten, komu wyszło najbliżej dziewięciu. Przy remisie gra
się od nowa.
Vesper słuchała uważnie, ale równocześnie obserwowała wyraz
abstrakcyjnej pasji malujący się na twarzy Bonda.
— Otóż kiedy bankier daje mi dwie karty — ciągnął Bond — i
suma ich wynosi 8 lub 9, to jest pewniak z ręki: wtedy
odkrywam te karty i wygrywam, chyba że on dostał z ręki to samo albo
lepiej. Jeżeli nie mam tyle z ręki, mogę stanąć na siedmiu lub sześciu;
przy pięciu poprosić o kartę albo nie; a już poniżej pięciu muszę
dobrać. Pięć to punkt zwrotny tej gry. Z rachunku wynika, że przy
pięciu szanse na poprawienie albo na pogorszenie są dokładnie
równe.
Bankier może zajrzeć do swoich kart dopiero wówczas, gdy ja
dobrałem albo stuknąłem w swoje karty na znak, że mam dość. Jeśli
dostał pewniaka, odwraca go i wygrywa. W przeciwnym razie stoi
przed tym samym problemem, co ja. Ale jemu w podjęciu decyzji:
dobrać trzecią kartę czy nie dobrać? pomaga już moje zagranie. Jeśli
stanąłem, to musi przyjąć, że mam pięć, sześć albo siedem; jeśli
dobrałem, wie, że miałem coś poniżej sześciu i karta, którą mi dał,
mogła poprawić mi rękę albo nie. A dostałem tę kartę obrazkiem do
góry. Widząc ją i znając szanse będzie wiedział, czy dobrać jeszcze
jedną, czy zostać na tym, co dostał.
Więc ma nade mną niewielką przewagę. Troszkę pomaga mu to
również w decyzji: dobrać czy stać. Ale jedna karta w tej grze zawsze
jest wątpliwa: to piątka. Dobrać czy zostać na niej? i co zrobi z piątką
przeciwnik? Niektórzy gracze zawsze dobierają albo zawsze zostają. Ja
kieruję się intuicją.
— W końcu jednak — Bond zdusił papierosa i zażądał rachunku
— najważniejsze są ósemki albo dziewiątki z ręki: więc
po prostu muszę się postarać, żebym dostał ich więcej niż on.
10
Gra o wysokie stawki

Kiedy tak Bond opowiadał o grze w oczekiwaniu nadchodzącego


starcia, twarz znów mu się rozjaśniła. Perspektywa zmierzenia się
wreszcie z Le Chiffrem podniecała go i przyspieszała tętno. Jak gdyby
kompletnie zapomniał o tamtej chwili oziębłości. Yesper z ulgą weszła
w jego nastrój.
Zapłacił rachunek i dał sommelierowi spory napiwek. Vesper
wstała i pierwsza wyszła z restauracji na schody hotelu.
Ogromny Bentley już stał i czekał. Bond podwiózł Vesper do
kasyna i zaparkował jak najbliżej wejścia. Prawie się nie odzywał,
kiedy szli przez ozdobne westybule. Popatrzyła na niego i spostrzegła,
że nozdrza mu się z lekka rozdymają. Poza tym był jakby zupełnie na
luzie, pogodnie odpowiadał witającym go pracownikom kasyna. Przy
drzwiach do salle privee nie żądano od nich kart członkowskich.
Wysoko hazardujący się Bond już był uprzywilejowanym gościem i
każdy, kogo wprowadził, też pławił się w jego blasku.
Nie zdążyli zapuścić się daleko w głąb sali głównej, kiedy Felix
Leiter oderwał się od jednego ze stołów ruletki i przywitał się z Bondem
jak ze starym znajomym. Gdy ten przedstawił go pannie Vesper Lynd
i wymieniono kilka uwag, Leiter powiedział;
— No dobrze, skoro grasz dzisiaj w bakarata, pozwolisz mi
pokazać pannie Lynd, jak się rozbija bank w ruletce? Mam trzy
szczęśliwe numery, które muszą wkrótce wyjść, a spodziewam się, że
i panna Lynd ma kilka takich. A potem przyszlibyśmy popatrzeć na
ciebie, kiedy gra zacznie się rozkręcać.
Bond spojrzał pytająco na Vesper.
—Z największą przyjemnością — odparła — ale czy podasz mi
jakiś swój szczęśliwy numer, żebym miała na co postawić?
—Ja nie mam szczęśliwych numerów — powiedział Bond bez
uśmiechu. — Stawiam tylko na równe szanse, albo na jak
najbliższe równych. No dobrze, opuszczam was! — wymówił się.
— Zostawiam cię w dobrych rękach. — Uśmiechnął się przelotnie
do obojga i odszedł bez pośpiechu w kierunku caisse.
Leiter wyczuł w jego zachowaniu naganę.
— On traktuje hazard bardzo poważnie, panno Lynd — powie-
dział — i chyba tak musi być. Chodźmy teraz zobaczyć, jak Numer 17
ulega moim zdolnościom parapsychicznym. Przekona się pani, że
dostać górę pieniędzy za nic to całkiem bezbolesne.
Bondowi ulżyło, że znów jest sam i może zająć się wyłącznie swoim
zadaniem. Stanął przy kasie i podjął swoje 24 miliony franków za kwit
depozytowy, który otrzymał po południu. Podzielił banknoty na dwie
równe części i jedną włożył do prawej kieszeni marynarki, a drugą do
lewej. Następnie przeszedł z wolna przez salę, między oblężonymi
stołami, aż do końca, gdzie czekał za mosiężną poręczą szeroki stół do
bakarata.
Zajmowano już przy nim miejsca; karty były rozłożone obrazkiem
w dół i krupier powoli obracał je i mieszał, stosując tak zwane
całościowe tasowanie, jakoby najskuteczniejsze i najmniej podatne na
oszustwo.
Chef de partie odczepił łańcuch w aksamitnym pokrowcu, wpusz-
czając Bonda za poręcz.
— Zatrzymałem dla pana Nr 6, jak pan sobie życzył, Monsieur
Bond.
Przy stole były jeszcze wolne trzy miejsca. Bond podszedł do fotela,
który huissier odsunął dla niego. Usiadł i skinął głową graczom po
prawej i lewej. Wyjął szeroką papierośnicę z brązu i czarną zapalnicz-
kę, położył je na zielonym rypsie przy prawym łokciu. Huissier przetarł
popielniczkę z grubego szkła i postawił ją obok. Bond zapalił
papierosa i odchylił się na oparcie fotela.
Fotel bankiera naprzeciw niego był pusty. Popatrzył wokół stołu.
Większość graczy znał z widzenia, ale tylko niektórych z nazwiska. Nr
7 po prawej stronie Bonda zajmował Monsieur Sixte, bogaty Belg,
udziałowiec przemysłu metalowego w Kongo. Pod Nr. 9 siedział Lord
Danvers, dystyngowany, lecz wyglądający na bezwolnego, którego
franki pochodziły zapewne od bogatej żony z Ameryki, pani w średnim
wieku z drapieżnym pyskiem barrakudy, siedzącej pod Nr. 3. Bond
pomyślał, że prawdopodobnie grać będą chytrze i nerwowo i że
odpadną jedni z pierwszych. Nr 1 na prawo od bankiera zajmował
znany hazardzista z Grecji, właściciel (jak wszyscy znani Bondowi
Lewantyńczycy) świetnie prosperującej linii okrętowej. Będzie grał
zimno, dobrze i wytrwale.
Bond poprosił eleganckiego huissier o kartkę, wypisał na niej pod
zgrabnym znakiem zapytania pozostałe numery: 2,4,5,8,10 i poprosił
go o podanie kartki prowadzącemu grę.
Niebawem wróciła do niego z dopisanymi nazwiskami.
Pod Nr. 2, jeszcze nie zajętym, miała usiąść Carmel Delane,
amerykańska gwiazda filmowa przepuszczająca alimenty po trzech
mężach i (jak domyślał się Bond) licząca na jeszcze więcej od pana
aktualnie towarzyszącego jej w Royale, kto by to nie był. Z tą
pewnością siebie będzie grała radośnie, z biglem' i mogą się jej trafić
dobre karty.
Następnie pod Nr. 3 Lady Danvers, a pod 4 i 5 jacyś państwo Du
Pont, wyglądający na bogatych i mogący albo mieć za sobą
autentyczne pieniądze firmy Du Pont, albo ich nie mieć. Bond domyślał
się, że będą twardymi zawodnikami. Sprawiali wrażenie ludzi
wiedzących, czego chcą, rozmawiali pogodnie i ze swobodą, jakby
wysoka gra była ich żywiołem. Bond był nawet dość zadowolony, że
siedzą obok niego (pani Du Pont siedziała pod Nr. 5) i gotów
połączyć siły z nimi albo z panem Sixte, gdyby pula okazała się za
wysoka.
Pod Nr. 8 siedział maharadża jakiegoś indyjskiego państewka,
zapewne mający do zabawy całe swe funtowe nadwyżki z czasów
wojny. Doświadczenie Bonda mówiło mu, że nieliczni tylko Azjaci są
śmiałymi hazardzistami. Nawet osławieni Chińczycy łatwo upadają na
duchu, ledwie im się coś nie powiedzie. Jednak maharadża chyba
utrzyma się długo w grze, gotów ponieść duże straty, byle nie od razu.
Nr 10 to zamożnie wyglądający młody Włoch, signor Tomelli,
który pewnie zdziera mnóstwo gotówki z czynszów w Mediolanie i
najprawdopodobniej będzie grać głupio i z brawurą. Może się
rozzłościć i wywołać awanturę.
Bond właśnie ocenił pobieżnie graczy, kiedy przez mosiężną
barierkę wszedł Le Chiffre, milczący i oszczędny w ruchach jak wielka
ryba. Pozdrowił stół zimnym uśmiechem i usiadł w fotelu bankiera na
wprost Bonda.
Tak samo oszczędnym ruchem przełożył gruby stos kart, umiesz-
czony przez krupiera na stole dokładnie między jego kwadratowymi,
spokojnymi dłońmi. Po czym krupier wykonał jeden szybki, precyzyj-
ny ruch i wszystkie sześć talii znalazło się w bucie z metalu i drzewa,
a Le Chiffre coś mu po cichu powiedział.
— Messieurs, mesdames, lesjeux sontfaits. Un banco de ciną cent
mille — i kiedy Grek pod Nr. 1 postukał w sukno przed pokaźnym
stosem swych żetonów po 100 tysięcy: — le banco estfait.
Le Chiffre zgarbił się nad butem. Klepnął go krótko i zdecydowa-
nie wyrównując karty. Pierwsza ukazywała już półkolisty, bladoróżo-
wy język w ukośnym aluminiowym otworze buta. Potem Le Chiffre
grubym, białym palcem wskazującym z lekka nacisnął ten język i
posunął pierwszą kartę może o dwie dłonie w kierunku Greka po
prawej. Następnie wysunął kartę dla siebie, potem kolejną dla Greka i
jeszcze jedną dla siebie.
Siedział bez ruchu, nie dotykając własnych kart.
Spojrzał armatorowi w twarz.
Krupier delikatnie podniósł obie karty Greka drewnianą łopatką
jak wydłużona kielnia, i strącił je prędkim ruchem o dłoń w prawo, tak
że spadły dokładnie przed bladymi, włochatymi rękoma Greka
leżącymi nieruchomo na stole jak dwa czujne, różowe kraby.
Kraby skoczyły równocześnie do przodu, Grek zgarnął karty w
lewą, szeroką dłoń i ostrożnie pochylił głowę, aby w cieniu zgiętej
dłoni zobaczyć wartość karty ze spodu. Wetknął powoli prawy palec
wskazujący między karty i odsunął dolną w bok tylko na tyle, żeby
móc zobaczyć wartość tej na wierzchu.
Twarz miał kamienną. Rozpłaszczył lewą dłoń na stole i cofnął ją,
zostawiając przed sobą dwie różowe karty obrazkiem w dół, nie
ujawniając ich sekretu.
Następnie podniósł głowę i spojrzał Le Chiffre'owi w oczy.
— Non — rzekł beznamiętnie.
Z decyzji Greka, że zostanie przy dwu kartach i nie dobierze,
wynikało, że dostał piątkę, szóstkę albo siódemkę. Aby mieć pewność
wygranej, bankier musiałby odkryć ósemkę lub dziewiątkę. Jeśli nie
udałoby mu się pokazać żadnej z nich, też miał prawo wziąć jeszcze
jedną kartę, która mogła poprawić jego wynik albo nie.
Le Chiffre splótł przed sobą dłonie. Jego karty leżały przed nim.
Sięgnął po nie prawą ręką i odwrócił je z lekkim trzaskiem.
Czwórka i piątka. Dziewięć z ręki: nie do pobicia.
Wygrał.
— Neuf a la banąue— oznajmił cicho krupier. Wziął się swą
łopatką do kart Greka. — Et le sept — powiedział obojętnie,
podnosząc łagodnie zwłoki siódemki i królowej, aby wrzucić je do
szerokiej szpary w stole, koło swego fotela, prowadzącej do sporego
metalowego pojemnika, gdzie grzebie się wszystkie karty, które już
grały. Dwie karty Le Chiffre'a poszły za nimi z cichym stuknięciem,
jaki dobywa się z pojemnika na początku każdej partii, dopóki zrzutki
nie stworzą wyściółki na metalowej podłodze swego lochu.
Grek posunął do przodu pięć żetonów po 100 tysięcy i krupier
dołączył je do żetonu Le Chiffre'a na 500 tysięcy, leżącego na środku
stołu. Z każdego zakładu kasyno zabiera drobny procent, zwany
cagnotte, ale przy wysokiej grze bankier zazwyczaj sam go wpłaca albo
w jednej sumie, z góry określonej, albo z końcem każdego rozdania,
tak żeby wysokość puli zawsze była okrągła. Le Chiffre wybrał to
drugie.
Krupier wpuścił parę żetonów do szpary w stole, gdzie wrzuca się
cagnotte, i ogłosił cicho:
—Un banco d'un million.
—Suivi — mruknął Grek, korzystając ze swego prawa do
powtórzenia przegranego zakładu.
Bond zapalił papierosa i usadowił się wygodniej w fotelu. Zaczęła
się długa gra: ta sekwencja gestów i powtarzanie tej przytłumionej
litanii będzie trwało aż do końca, gdy gracze się rozejdą. Następnie
tajemnicze karty zostaną spalone lub zatarte, na stole udrapuje się
całun, a zielone jak trawa, rypsowe pole bitwy wchłonie ożywczą krew
swych ofiar.
Grekowi po dobraniu trzeciej karty udało się osiągnąć jedynie
czwórkę przeciwko siódemce banku.
—Un banco de deux millions — oznajmił krupier.
Gracze po lewej stronie Bonda milczeli.
—Banco — rzekł Bond.
11
Wóz albo przewóz

Le Chiffre spojrzał na niego bez śladu ciekawości: białka jego


oczu, widoczne wokół całej tęczówki, nadawały jego spojrzeniu
beznamiętność jak gdyby kukły.
Powoli zdjął grube łapsko ze stołu i wsunął je do kieszeni
smokingu. Dłoń pojawiła się z powrotem, trzymając niewielką, zakręca-
ną tubkę z metalu. Le Chiffre zdjął nakrętkę, z obrzydliwą premedy-
tacją wetknął końcówkę po dwa razy do każdego czarnego nozdrza i
z satysfakcją westchnął rozpyloną drobno benzedrynę.
Bez pośpiechu schował inhalator do kieszeni, po czym jego dłoń
szybko wróciła ponad stół i jak zwykle mocno uderzyła w but.
Podczas tej nieapetycznej pantomimy Bond zimno wpatrywał się
w nieruchomy wzrok bankiera, obserwując bladą, rozległą twarz i nad
nią strome urwisko rudawych włosów, wilgotne czerwone wargi bez
uśmiechu i pokaźne bary w luźnym, obszernie skrojonym smokingu.
Gdyby nie refleksy na szalowych klapach z atłasu, mogłoby stać
przed nim zwaliste popiersie Minotaura o czarnym runie, wyłaniające
się z zielonego pastwiska.
Bond nie licząc rzucił na stół paczkę banknotów. Jeśli przegra,
krupier odliczy sumę potrzebną do pokrycia zakładu, ale tym
swobodnym gestem Bond wyraził, że nie spodziewa się przegrać i że to
jedynie symbol ogromnych funduszy, jakimi rozporządza.
Inni gracze wyczuli napięcie między tymi dwoma i Le Chiffre
wysuwał teraz karty w zupełnej ciszy.
Krupier czubkiem łopatki popchnął do Bonda dwie karty. Nie
odrywając oczu od źrenic Le Chiffre'a, Bond sięgnął prawą ręką na
parę cali, spojrzał błyskawicznie w dół i znowu podniósłszy obojętny
wzrok na przeciwnika, pogardliwie rzucił karty obrazkiem do góry.
Czwórka i piątka: dziewięć nie do przebicia.
Od stołu doniósł się lekki wdech zazdrości, a gracze z lewej
wymienili spojrzenia z żalem, że nie podjęli dwumilionowego zakładu.
Ledwie wzruszając ramionami Le Chiffre bez pośpiechu zajrzał we
własne karty i odtrącił je czubkiem paznokcia. Dwa nic nie warte
walety.
— Le baccarat — zaśpiewał krupier, popychając ku Bondowi
łopatką po stole stertę żetonów.
Bond zgarnął je do prawej kieszeni wraz z nienaruszoną paczką
banknotów. Nie było po nim znać emocji, ale ucieszył go ten sukces
w pierwszym zagraniu i wynik milczącego starcia charakterów ponad
stołem.
Siedząca z lewej Amerykanka, pani Du Pont, zwróciła się do niego
z krzywym uśmiechem.
—Nie powinnam oddać tego panu — stwierdziła. — Zaraz
pożałowałam po rozdaniu kart.
—To dopiero początek gry — odparł Bond. — Pasując następnym
razem może pani mieć rację.
Pan Du Pont wychylił się do przodu zza żony: — Gdyby się miało
rację w każdym rozdaniu, nie byłoby tu nikogo z nas — stwierdził
filozoficznie.
— Ja byłabym — roześmiała się jego żona. — Myślałeś, że robię to
dla przyjemności?
W czasie dalszej gry Bond spojrzał po widzach opartych o wysoką
mosiężną barierkę otaczającą stół. Zaraz wypatrzył dwóch rewolwero-
wców Le Chiffre'a. Stali za nim po obu stronach. Wyglądali dość
przyzwoicie, ale nie wtopili się w otoczenie aż tak, żeby nie rzucać się
w oczy.
Ten, co stał mniej więcej za prawym ramieniem Le Chiffre'a, był
wysoki i w smokingu wyglądał pogrzebowo. Twarz miał drewnianą i
ziemistą, a w niej oczy rozbiegane i błyszczące jak u prestidigitatora.
Stał niespokojnie, dłonie miał ciągle w ruchu na mosiężnej poręczy.
Bond się domyślał, że zabiłby nie dbając i nie interesując się, co zabija,
i że wolałby dusić. Był trochę jakby Lennie z Myszy i ludzi, ale jego
nieludzkość brała się nie z infantylizmu, lecz z narkotyków. Marihua-
na, pomyślał Bond.
Drugi zbir wyglądał jak korsykański sklepikarz. Przysadzisty i
bardzo ciemny, spłaszczoną czaszkę pokrywały mu grubo natłuszczone
włosy. Jakby ułomny. Na poręczy obok niego wisiała tęga trzcinowa
laska z gumowym zakończeniem. Musiał uzyskać zezwolenie na
zabranie jej do kasyna, pomyślał Bond, wiedząc, że dla uniknięcia
aktów przemocy nie pozwala się wnosić do sal ani lasek, ani żadnych
takich przedmiotów. Ulizany i dobrze odżywiony. W bezmyślnie
półotwartych ustach widniały popsute zęby. Wąsy miał czarne,
krzaczaste, a grzbiety dłoni na barierce pokryte czarnymi kłakami.
Bond zgadywał, że jego krępe ciało jest prawie w całości owłosione. Na
golasa, pomyślał Bond, byłoby to coś odrażającego.
Gra toczyła się dalej bez większych wydarzeń, ale trochę na
niekorzyść banku.
W chemin-de-fer i bakaracie „bariera dźwięku" to trzecie rozdanie.
Można szczęście mieć w pierwszym i drugim podejściu, ale w trzecim
rozdaniu oznacza to zwykle katastrofę. Wtedy już raz po raz rzucają
człowiekiem o ziemię. I teraz też. Jakby ani bank, ani nikt z graczy nie
mógł się zapalić do hazardu. Jednak z banku sączyło się wciąż i
nieubłaganie, tak że mniej więcej po dwóch godzinach gry ubyło z
niego jakieś 10 milionów franków. Bond nie miał pojęcia, jak się
przedstawiały zyski Le Chiffre'a za ostatnie dwa dni. Oceniał je na 5
milionów i domyślał się, że obecnie kapitał bankiera nie może
przekraczać 20 milionów.
W istocie Le Chiffre stracił tego popołudnia bardzo dużo. Zostało
mu tylko 10 milionów.
Natomiast Bond wygrał do pierwszej nad ranem 4 miliony,
powiększając swoje zasoby do 28 milionów.
Bond był w miarę zadowolony. Jego przeciwnik nie zdradzał ani
śladu emocji. Grał dalej jak automat, w ogóle się nie odzywając, poza
tym, że wydawał na boku ciche instrukcje krupierowi przy każdym
otwarciu nowego banku.
Poza strefą ciszy, otaczającą najdroższy stół, panował ciągły szum
wokół stołów do chemin-de-fera, ruletki i trente-et-quarante, przetyka-
ny wyraźnymi odzywkami krupierów i niekiedy wybuchami śmiechu
lub okrzykami podniecenia, dobiegającymi z różnych kątów ogromnej
sali.
A w tle głucho, nieustannie stukał ukryty metronom kasyna,
naliczając po troszku swe bogactwo, po jednym procencie od każdego
obrotu koła i odwrócenia karty: pulsujący, opasły kocur, zero mający
jako serce.
Zegarek Bonda wskazywał dziesięć po pierwszej, kiedy charakter
gry przy najdroższym stole nagle się zmienił.
Grekowi pod Nr. 1 wciąż nie szło. W pierwszym rozdaniu przegrał
pół miliona franków i tyle samo w drugim. W trzecim spasował,
zostawiając w banku 2 miliony. Carmel Delane pod Nr. 2 nie podjęła
tego zakładu. Lady Danvers pod Nr. 3 uczyniła to samo.
Państwo Du Pont spojrzeli po sobie.
—Banco — weszła pani Du Pont i z miejsca przegrała przeciw
ósemce z ręki, którą dostał bankier.
—Un banco de ąuatre millions — ogłosił krupier.
— Banco — rzekł Bond, popychając na stół plik banknotów.
Znów przygwoździł Le Chiffre'a wzrokiem. Znów tylko przelotnie
spojrzał na swoje dwie karty.
— Nie — rzekł. Miał graniczne pięć punktów. Sytuacja była
niebezpieczna.
Le Chiffre odkrył waleta i czwórkę. Jeszcze raz uderzył w but.
Dostał trójkę.
—Sept a la banąue — oznajmił krupier — et cinq — dodał
odwróciwszy przegrywające karty Bonda do góry obrazkiem.
Zgarnął jego pieniądze, odliczył 4 miliony franków, a resztę mu
zwrócił.
—Un banco de huit millions.
—Suivi — rzekł Bond.
I znów przegrał z dziewiątką z ręki.
W dwu rozdaniach stracił 12 milionów franków. Wyskrobując
ostatnie resztki z dna zebrałby akurat 16 milionów franków: dokładnie
wysokość następnego zakładu.
Wtem poczuł, że wilgotnieją mu dłonie. Jak śnieg w słońcu stopniał
jego kapitał. Le Chiffre bębnił lekko w stół palcami prawej ręki z
chciwą powściągliwością wygrywającego hazardzisty. Bond spojrzał w
mroczny bazalt oczu naprzeciw siebie. Tkwiło w nich ironiczne
pytanie: — Chcesz dostać na całego? — Jakby go zapytywał.
— Suivi — rzekł cicho Bond.
Wyjął trochę banknotów i żetonów z prawej kieszeni, a z lewej cały
plik: i posunął je na środek stołu. W jego ruchach nic nie wskazywało,
że będzie to jego ostatnia stawka.
W ustach nagle mu zaschło, jakby miał je wyklejone szorstką
tapetą. Podniósł oczy i spostrzegł Vesper i Felixa Leitera w miejscu,
gdzie przedtem stał rewolwerowiec z laską. Nie wiedział, od jak dawna
tam stoją. Leiter wyglądał na nieco zmartwionego, ale Vesper
uśmiechnęła się zachęcająco.
Usłyszał za sobą, jakby coś zaterkotało z cicha o poręcz, i odwrócił
głowę. Spod czarnych wąsów rozdziawiała się na niego bezmyślnie
bateria popsutych zębów..
— Le jeux est fait — oznajmił krupier i dwie karty ruszyły
poślizgiem do Bonda po zielonym rypsie: już nie gładkim zielonym
rypsie, ale grubym, włochatym i prawie dławiącym, posiniałym jak
trawa na świeżym grobie.
Światło sączące się ż szerokich abażurów, podszytych atłasem,
niegdyś tak zachęcające, teraz jakby odbarwiło mu dłoń, kiedy
spojrzał na karty. Po chwili spojrzał w nie jeszcze raz.
Gorzej być już prawie nie mogło: król kierowy i as, as pikowy.
Popatrywał na Bonda z ukosa jak czający się jadowity pająk.
— Kartę. — W głosie jego nie było emocji.
Le Chiffre spojrzał na swoje dwie karty. Miał królową i czarną
piątkę. Zerknął na Bonda i grubym palcem wskazującym wysunął
jeszcze jedną kartę. Przy stole zapadła kompletna cisza. Spojrzał na
kartę i rzucił ją. Krupier wziął ją delikatnie na łopatkę i zsunął do
Bonda. Dobra karta, piątka kier, ale dla Bonda jak niełatwy odcisk
palca w zaschniętej krwi. Miał teraz sześć punktów, a Le Chiffre pięć,
ale mając pięć i dając pięć bankier powinien i musi dobrać kartę, aby
poprawić swój wynik o jeden, dwa, trzy albo cztery punkty. Wyciągną-
wszy jakąkolwiek inną kartę byłby pokonany.
Szanse przemawiały na korzyść Bonda, ale teraz Le Chiffre
spojrzał mu prosto w oczy i ledwie zerknął na kartę odwracając ją
szybkim ruchem.
Była to aż za dobra karta, najlepsza, czwórka, dająca bankowi
dziewięć punktów. Wygrał, prawie że od niechcenia.
Bond został pobity i oskubany.
12
Śmiercionośna laska

Bond siedział w milczeniu, zmrożony klęską. Otworzył szeroko


czarną papierośnicę i wyjął papierosa. Z trzaskiem rozwarł malutkie
szczęki Ronsona, zapalił i odłożył zapalniczkę na stół. Głęboko
zaciągnął się dymem i wypuścił go między zębami z lekkim syknięciem.
Co teraz? Do hotelu i spać, unikając współczującego wzroku
Mathisa i Leitera, i Vesper. Telefon do Londynu, a jutro samolot do
kraju, taksówka do Regenfs Park, po schodach na górę, korytarz i
zimna twarz M nad stołem, jego wymuszone współczucie, jego:
— Następnym razem żeby się lepiej udało! — i oczywiście już nie
będzie następnego razu, nie dostanie tej szansy.
Rozejrzał się wokół stołu i podniósł oczy na kibiców. Niewielu
patrzyło na niego. Czekali, aż krupier przeliczy pieniądze i ustawi
żetony w zgrabny stosik przed bankierem; czekali, czy ktoś nie porwie
się na ogromną pulę: 32 miliony franków! cudowna passa dla
bankiera.
Leiter gdzieś zniknął, chyba nie chcąc po tym nokaucie spojrzeć
Bondowi w oczy. Ale Vesper, dziwnie niewzruszona, posłała mu
zachęcający uśmiech. No — pomyślał Bond — przecież ona nie ma
pojęcia o grze. Ani o tym, jak gorzka jest jego porażka.
Po wewnętrznej stronie barierki szedł w kierunku Bonda huissier.
Zatrzymał się przy nim. Pochylił się. Położył na stole koło Bonda
pękatą kopertę. Grubą jak słownik. Powiedział coś o caisse. Odszedł.
Bondowi załomotało serce. Rozdarł pod stołem ciężką, anonimo-
wą kopertę paznokciem u kciuka, zauważając przy okazji, że klej jest
jeszcze wilgotny.
Nie wierząc, a jednak wiedząc, że to prawda, wyczuł pod palcami
gruby plik banknotów. Wsunął go do kieszeni, zostawiając sobie
przypiętą na wierzchu połowę kartki. Rzucił na nią okiem w cieniu pod
stołem. Jedna linijka nakreślona atramentem: „Od Planu Marshalla.
32 min. fr. Pozdrowienia z USA."
Bond przełknął. Spojrzał na Vesper. Felix Leiter znów stał obok
niej. Wyszczerzył się lekko. Bond mu oddał uśmiech i leciutko uniósł
rękę od stołu, jakby go błogosławił. Po czym zmusił się do wymiecenia
z umysłu, co do okrucha, tego poczucia kompletnej porażki, w jakim
pogrążył się przed kilkoma minutami. Chwila, ale tylko chwila
odroczenia. Następnego cudu nie będzie. Tym razem musi wygrać
zakładając, że Le Chiffre jeszcze nie wygrał swoich 50 milionów
—skoro ma ciągnąć dalej.
Krupier skończył obliczać cagnotte, zamieniać banknoty Bonda na
żetony i ustawiać olbrzymią piramidę pośrodku stołu.
Leżały tam 32 miliony franków. Może, pomyślał Bond, Le
Chiffre'owi brakuje tylko jednego, choćby niedużego zagrania o kilka
milionów franków, aby osiągnął swój cel. Będzie miał te 50 milionów
i wstanie od gry. Do jutra pokryje deficyt, a jego pozycja będzie
bezpieczna.
Jednak Le Chiffre nie wykazywał najmniejszej chęci odejścia od
stołu i Bond z ulgą domyślił się, że widocznie przecenił jego zasoby.
W takim razie, pomyślał Bond, jedyna szansa, to zmiażdżyć go
natychmiast. Nie dzielić banku z pozostałymi graczami, ani też grać
o jakąś jego cząstkę, tylko pójść na całego. To powinno mu podciąć
nogi. Na pewno by nie chciał, żeby ktoś pokrył więcej niż 10 czy 15
milionów stawki, a już z całą pewnością nie może się spodziewać, że
ktokolwiek podejmie zakład o całe 32 miliony. Może nie wiedzieć, że
Bond się doszczętnie spłukał, ale musi zdawać sobie sprawę, że została
mu już tylko mała rezerwa. Przecież nie mógł znać zawartości koperty.
Inaczej prawdopodobnie wycofałby pulę i zaczął od początku mozol-
ną wspinaczkę od 500 tysięcy franków otwarcia.
Bond nie pomylił się.
Le Chiffre'owi brakowało jeszcze 8 milionów.
Wreszcie skinął głową.
— Un banco de trente-deux millions.
Głos krupiera rozniósł się po sali. Wokół stołu narosła cisza.
—Un banco de trente-deux millions.
—Chef de partie podchwycił odzywkę dumniej i donośniej w
nadziei, że przyciągnie duże pieniądze od sąsiednich stołów che-
min-de-fera. W dodatku to cudowna reklama. Taką stawkę
osiągnięto tylko raz w dziejach bakarata: w Deauville w 1950 roku.
Konkurencyjne Casino de la Foret w Le Touquet nigdy się do niej
nawet nie zbliżyło.
Właśnie wtedy Bond lekko nachylił się do przodu.
— Suivi — rzekł cicho.
Wokół stołu zerwał się gwar pełen podniecenia. Wieść obiegła
kasyno. Ludzie zbiegli się tłumnie. 32 miliony! Dla większości było to
więcej, niż zarobili w ciągu całego życia. Całe oszczędności ich własne
oraz ich rodzin. Dosłownie mała fortuna.
Jeden z dyrektorów kasyna porozumiał się z prowadzącym grę.
Chef de partie zwrócił się przepraszająco do Bonda.
— Excusez moi, monsieur. La misę?
Co znaczyło, że Bond musi faktycznie pokazać, iż ma pieniądze na
pokrycie zakładu. Oczywiście wiadomo, że jest bardzo zamożny, ale 32
miliony! A przecież zdarzało się, że zdesperowani gracze podejmowali
zakłady nie mając grosza przy duszy i w razie przegranej beztrosko szli
do więzienia.
— Mes excuses, Monsieur Bond— dodał uniżenie chef de partie/
W momencie, gdy Bond wykładał na stół ogromny plik pieniędzy
i krupier zajął się liczeniem pospinanych w paczki banknotów po 10
tysięcy franków, czyli o największym nominale drukowanym we
Francji, właśnie wtedy Bond pochwycił szybką wymianę spojrzeń
między Le Chiffrem a rewolwerowcem, którego czuł za swymi plecami.
W tej samej chwili poczuł, że coś twardego wbija mu się w podstawę
kręgosłupa, w sam przedziałek między pośladkami na wyściełanym
fotelu.
Jednocześnie gruby głos zachrypiał mu po francusku z południo-
wym akcentem, cicho, natarczywie tuż za prawym uchem:
— To pistolet, monsieur. Absolutnie bezgłośny. Może ci rozwalić
podstawę kręgosłupa bez żadnego hałasu. Będzie wyglądało, że
zemdlałeś. A ja zniknę. Wycofaj zakład, zanim doliczę do dziesięciu.
Jeśli zawołasz o pomoc, strzelę.
W głosie brzmiała stanowczość. Bond uwierzył. Ci ludzie udo-
wodnili, że nie zawahają się przed ostatecznością. Teraz wyjaśniła się
tęga laska. Bond znał ten rodzaj broni. W lufie szereg miękkich
gumowych przegródek, które stłumią detonację, ale dadzą przejść
kuli. Wynaleziono tę broń i stosowano w czasie wojny do skrytobój-
czych zamachów. Bond sam ją testował.
— Un — odezwał się głos.
Bond odwrócił głowę. Mężczyzna za nim pochylał się nisko,
uśmiechając się szeroko pod czarnym wąsem, jakby życzył Bondowi
powodzenia, zupełnie bezpieczny w hałasie i tłumie.
Poplamione zęby zetknęły się. — Deux — padło z uśmiechem
przez zęby.
Bond spojrzał przez stół. Le Chiffre obserwował go i błysnął
oczyma w odpowiedzi. Szybko oddychał przez otwarte usta. Czekał...
czekał, kiedy Bond uczyni gest do krupiera albo nagle osunie się na
oparcie fotela z twarzą wykrzywioną do krzyku.
— Trois.
Bond spojrzał na Vesper i Felixa Leitera. Uśmiechali się i roz-
mawiali ze sobą. Głupcy. Gdzie Mathis? Gdzie te jego przesławne
chłopaki?
— Quatre.
I pozostali widzowie. Ten tłum roztrajkotanych idiotów. Czy nikt
nie widzi, co się dzieje? Chef de partie, krupier, huissief!
— Ciną.
Krupier wyrównał stos banknotów. Chef de partie skłonił się
Bondowi z uśmiechem. Jak tylko stawka będzie w porządku, ogłosi:
— Le jeux est fait i pistolet wypali, czy goryl doliczył do dziesięciu
czy nie.
— Six.
Bond zdecydował się. Jest szansa. Ostrożnie przeniósł ręce na brzeg
stołu, chwycił go, przesunął pośladki w tył na fotelu, czując, jak ostra
muszka wwierca mu się w kość ogonową.
— Sept.
Chef de partie uniósł brwi zwracając się do Le Chiffre'a, w oczeki-
waniu, aż bankier skinie głową, że jest gotów do gry.
Nagle Bond z całej siły rzucił się w tył. Z takim rozmachem, aż
poprzeczka w oparciu fotela łupnęła po trzcinowej lasce i wyłamała ją
zbirowi z ręki, zanim zdołał nacisnąć spust.
Bond runął na podłogę między stopami widzów, z nogami w
powietrzu. Oparcie fotela rozpadło się z ostrym trzaskiem. Rozległy się
okrzyki przestrachu. Kibice odstąpili w ścisku, a potem, uspokojeni,
stłoczyli się z powrotem. Czyjeś ręce pomogły mu wstać i otrzepały na
nim ubranie. Huissier i chef de partie podbiegli do niego. Za wszelką
cenę uniknąć skandalu.,
Bond trzymał się mosiężnej poręczy. Wyglądał na zmieszanego i
zawstydzonego. Przeciągnął ręką po czole. — Chwilowa słabość —
powiedział. — Nic wielkiego ... podniecenie, gorąco.
Wyrazy współczucia. Ależ to naturalne, przy tak wysokiej grze!
Czy monsieur nie wolałby się wycofać, położyć, iść do domu? Może
wezwać lekarza?
Bond potrząsnął głową. Czuje się doskonale. Przeprasza obecnych
przy stole. Bankiera też.
Przyniesiono inny fotel i Bond usiadł. Spojrzał na Le Chiffre'a.
Przez uczucie ulgi, że żyje, przebiła się chwila triumfu: zobaczył lęk na
jego tłustej, bladej twarzy.
Wokół stołu szumiało od domysłów. Sąsiedzi z obu stron Bonda
nachylili się i z troską mówili, że upał, że już późno, że dym i brak
powietrza.
Bond odpowiadał uprzejmie. Odwrócił się i przyjrzał tłumowi za
sobą. Ani śladu rewolwerowca, natomiast huissier szukał, kto by się
przyznał do trzcinowej laski. Wyglądała na nieuszkodzoną. Ale nie
miała już gumowej końcówki. Bond skinął na niego.
— Proszę oddać ją temu panu — wskazał na Felixa Lei tera — on ją
zwróci właścicielowi. To jego znajomy.
Huissier skłonił się.
Bond pomyślał zgryźliwie, że krótkie oględziny powiedzą
Leiterowi, dlaczego zrobił z siebie tak idiotyczne przedstawienie.
Odwrócił się znów do stołu i postukał w zielone sukno przed sobą
na znak, że jest gotów.
13
Szept miłości, szept nienawiści

— La partie continue — oznajmił dobitnie chef de partie. — Un


banco de trente-deux millions.
Kibice wyciągnęli szyje. Le Chiffre uderzył w but dłonią na płask,
aż gruchnęło. Potem jakby sobie coś przypomniał, wyjął inhalator i
zaciągnął się przez nos rozpylonym lekarstwem.
— Nieokrzesane bydlę — powiedziała pani Du Pont po lewej.
Bondowi znów rozjaśniło się w głowie. Cudem uniknął zabójczej
rany. Pod pachami miał jeszcze wilgotno ze strachu. Ale sukces
jego zagrania z fotelem zatarł wspomnienia tej otchłani klęski, z
której się właśnie wydostał.
Uczynił z siebie pośmiewisko. Gra została przerwana co najmniej
na dziesięć minut; rzecz niebywała w szanującym się kasynie; ale teraz
karty czekają na niego w bucie. Tym razem go nie mogą zawieść. Serce
urosło mu na myśl o tym, co ma nastąpić.
Była druga nad ranem. Poza gęstym tłumem wokół tej rozgrywki
o wielkie pieniądze gra toczyła się dalej przy trzech stołach do
chemin-de-fera i tyluż stołach do ruletki.
W ciszy otaczającej jego własny stół Bond nagle usłyszał z daleka
zaśpiew krupiera: — Neuf. Le rouge gagne, impair et manąue.
Dla niego wróżba czy dla Le Chiffre'a?
Przez zielone morze podpełzły ku niemu dwie karty.
Le Chiffre obserwował go przez stół jak ośmiornica łypiąca spod
głazu.
Bond pewnie sięgnął prawą ręką po karty i przysunął je do siebie.
Czy serce uderzy mu jak na dziewiątkę czy jak na ósemkę? Rozłożył
obie karty pod osłoną dłoni. Zacisnął zęby, aż mu zadrgały mięśnie
szczęk. Zesztywniał cały w odruchu obronnym.
Dostał dwie królowe! dwie czerwone królowe.
Spoglądały na niego szelmowsko z cienia. Najgorsze z kart. Nic.
Zero. Bakarat.
— Kartę — rzekł Bond starając się z całych sił, żeby głos go nie
zdradził. Czuł, jak oczy Le Chiffre'a wwiercają mu się w mózg.
Bankier powoli odwrócił swe karty.
Miał trzy punkty: króla i czarną trójkę.
Bond powoli wypuścił chmurę tytoniowego dymu. Miał jeszcze
szansę. Teraz rzeczywiście wóz albo przewóz. Le Chiffre uderzył w but,
wysunął kartę, kartę Bonda, jego przeznaczenie, i powoli ją odwrócił.
Dziewiątka, cudowna dziewiątka kier! znana w magii cygańskiej
jako „szept miłości, szept nienawiści", karta niosąca Bondowi prawie
pewne zwycięstwo.
Krupier przesunął ją delikatnie do Bonda. Le Chiffre'owi nic nie
mówiła. Bond mógłby mieć jedynkę, wówczas miałby teraz dziesięć
punktów, czyli nic, czyli tak zwanego bakarata. Albo mógłby mieć
dwójkę, trójkę, czwórkę czy nawet piątkę. Wówczas razem z dziewiąt-
ką jego liczba punktów wynosiłaby co najwyżej cztery.
Mieć trójkę i dać przeciwnikowi dziewiątkę to jedna z niepewnych
sytuacji w grze, bo szanse wygranej są równe, jeśli dobrać kartę i jeśli
nie dobrać. Bond spokojnie czekał, co bankier wypoci. Ponieważ jego
dziewiątce bankier mógł dorównać tylko przez wyciągnięcie szóstki,
normalnie, w przyjacielskiej grze, Bond pokazałby mu swoje punkty.
Karty Bonda leżały przed nim na stole: dwa anonimowe kartoniki
w bladoróżowy wzorek i odkryta dziewiątka kier. Le Chiffre'owi zaś ta
dziewiątka mogła mówić prawdę albo jedno z wielu możliwych
kłamstw.
Cały sekret krył się po odwrotnej stronie dwóch różowych kart,
gdzie para królowych całowała zielone sukno.
Pot ściekał bankierowi z obu stron haczykowatego nosa. Wysunął
chytrze gruby język i zlizał kroplę w kąciku czerwonego rozcięcia ust.
Spojrzał na karty Bonda, potem na swoje, potem znowu na Bonda.
W końcu wzruszył już nie ramionami, ale całym ciałem, i but
zaseplenił, kiedy le Chiffre wysunął z niego kartę dla siebie.
Odkrył ją. Cały stół wyciągnął szyje. Cudowna karta! piątka.
— Huit a la banque — rzekł krupier.
Bond siedział w milczeniu. Le Chiffre nagle obnażył zęby w wil-
czym uśmiechu. Na pewno wygrał.
Łopatka krupiera sięgnęła przez stół niemal przepraszająco. Nie
było przy tym stole nikogo, kto by nie sądził, że Bond przegrał.
Łopatka przewróciła dwie różowe karty na plecy. Wesołe czerwone
królowe uśmiechnęły się do świateł.
— Et le neuf.
Cały stół głośno wciągnął powietrze; potem zgiełk rozmów.
Bond utkwił wzrok w bankierze. Ogromny mężczyzna opadł w
głąb fotela, jak gdyby otrzymał cios w serce. Raz czy dwa otworzył i
zamknął usta jakby protestując, a prawą ręką sięgnął do gardła.
Chwiejnie osunął się do tyłu. Wargi mu poszarzały.
Kiedy ogromny stos żetonów sunął po stole do Bonda, bankier
sięgnął do wewnętrznej kieszeni smokingu i rzucił na stół plik
banknotów.
Krupier je wprawnie przeliczył.
— Un banco de dix millions — ogłosił. Rzucił na stół ich
ekwiwalent w dziesięciu żetonach po milionie.
To koniec, pomyślał Bond. Dla niego już nie ma odwrotu. To
reszta jego kapitału. Znalazł się tam, gdzie ja byłem godzinę temu i robi
ostatni ruch, jaki ja zrobiłem. Ale jeśli przegra, nikt mu nie przyjdzie
z pomocą, nie będzie żadnego cudu.
Bond odchylił się w fotelu i zapalił papierosa. Na stoliku obok
zmaterializowała się mała butelka Clicquot i kieliszek. Nie pytając, kto
jest fundatorem, Bond napełnił kieliszek po brzegi i wypił go dwoma
długimi łykami.
Następnie odchylił się do tyłu, a zgięte ku sobie ręce oparł na stole;
wyglądały jak ręce zapaśnika próbującego chwycić przeciwnika w
jujitsu.
Gracze po lewej milczeli.
— Banco — rzekł, patrząc prosto na Le Chiffre'a.
Jeszcze raz podano mu dwie karty i tym razem krupier wsunął je
w zieloną lagunę otoczoną jego rękoma.
Bond zgiął prawą rękę jeszcze bardziej, zerknął w dół i prztyknął
karty obrazkiem do góry na środek stołu. — Le neuf— powiedział
krupier.
Le Chiffre wpatrywał się w swoje dwa czarne króle.
— Et le baccarat — i krupier chlusnął poprzez stół wezbraną falą
żetonów.
Le Chiffre patrzył, jak dołączają do milionów uszeregowanych w
cieniu lewej ręki Bonda, potem z wolna wstał i ocierając się o innych
graczy bez słowa ruszył do przerwy w barierce. Odczepił łańcuch w
aksamitnym pokrowcu i upuścił go. Kibice rozstąpili się przed nim.
Patrzyli na niego z ciekawością i prawie ze strachem, jakby przylgnął
do niego odór śmierci. Potem zniknął Bondowi z oczu.
Bond wstał. Wziął żeton za 100 tysięcy z poustawianych przy sobie
słupków i pchnął go po stole do prowadzącego grę. Uciął jego wylewne
podziękowania i poprosił krupiera, żeby zaniesiono jego wygraną do
caisse. Pozostali gracze opuszczali swe miejsca. Bez bankiera nie ma
gry, poza tym zrobiło się już wpół do trzeciej. Wymienił parę
uprzejmości z sąsiadami z obu stron, a potem zanurkował pod
barierką do miejsca, gdzie czekali na niego Vesper i Felix Lei ter.
Razem przeszli do caisse. Bonda zaproszono do gabinetu dyrekto-
rów kasyna. Na biurku leżała ogromna sterta jego żetonów. Dorzucił
do niej zawartość kieszeni.
W sumie ponad 70 milionów franków.
Bond podjął pieniądze dla Felixa Leitera w gotówce, a na pozostałe
czterdzieści kilka milionów wziął czek Credit Lyonnais. Pogratulowa-
no mu serdecznie wygranej. Dyrektorzy mają nadzieję, że wieczorem
znów zagra.
Bond odpowiedział wymijająco. Podszedł do baru i wręczył
Leiterowi jego pieniądze. Jakiś czas omawiali grę przy butelce
szampana. Leiter wyjął z kieszeni pocisk kalibru 45 i położył na stole.
— Dałem tę broń Mathisowi — powiedział. — Zabrał ją. Był tak
samo zdziwiony twoim upadkiem jak my. Stał na tyłach tłumu z
jednym ze swoich ludzi, kiedy to nastąpiło. Rewolwerowiec ulotnił
się bez trudu. Masz pojęcie, jak pluli sobie w brodę, kiedy zobaczyli tę
broń. Mathis dał pocisk, żeby ci pokazać, czego uniknąłeś. Czubek ma
przecięty na krzyż jak w kuli dum-dum. Zostałaby z ciebie mokra
plama. Nie mogą jednak przypiąć tego Le Chiffre'owi. Tamten
przyszedł sam. Mają formularz, który wypełnił, żeby dostać kartę
wstępu. Oczywiście wszystko w nim okaże się fałszywe. Zezwolono mu
na wniesienie laski. Miał zaświadczenie o inwalidztwie wojennym. Oni
naprawdę są dobrze zorganizowani. Wzięto jego odciski i przekazano
belinografem do Paryża, więc może się rano czegoś o nim dowiemy.
— Leiter wystukał kolejnego papierosa. — Tak czy owak, wszystko
dobre, co się dobrze kończy. Rzeczywiście na koniec nieźle dołożyłeś
Le Chiffre'owi, chociaż mieliśmy te parę ciężkich momentów. Ty
chyba też.
Bond uśmiechnął się.
— Ta koperta to najcudowniejsza niespodzianka, jaka mi się
kiedykolwiek w życiu przydarzyła. Naprawdę myślałem, że koniec ze
mną. To nie było wesołe. Cóż ... prawdziwych przyjaciół ... Kiedyś
postaram ci się odwdzięczyć.
Wstał.
— Pójdę tylko do hotelu i gdzieś to schowam — powiedział
klepiąc się po kieszeni. — Wolę nie chodzić mając przy sobie wyrok
śmierci na Le Chiffre'a. Mogłoby mu coś przyjść do głowy. A potem
zrobimy sobie święto. Co ty na to? — zwrócił się do Vesper.
Od zakończenia gry prawie się nie odzywała.
— Wychylimy przed snem po kieliszku szampana w nocnym
klubie? Nazywa się Roi Gallant. Wchodzi się do niego przez sale
ogólne. Wygląda całkiem wesoło.
Bardzo chętnie — odparła Vesper. — Doprowadzę się trochę do
porządku, kiedy będziesz chował wygraną. Spotkamy się w holu.
— A ty, Felix? — Bond miał nadzieję, że zostanie z Vesper sam na
sam.
Leiter spojrzał na niego i odgadł jego myśli.
— Wolałbym trochę odpocząć przed śniadaniem — powiedział.
— Niezły to był dzionek! a Paryż będzie na pewno chciał, żebym jutro
trochę posprzątał. Jest kilka nie dokończonych spraw, o które już się
nie musisz martwić. Ja to załatwię. Odprowadzę cię do hotelu. Lepiej
będzie odkonwojować statek ze złotem do samego portu.
Szli niespiesznie po cieniach padających od księżyca w pełni. Obaj
trzymali dłonie na pistoletach. Była trzecia nad ranem, ale dziedziniec
kasyna obstawiony był jeszcze samochodami i kręciło się trochę ludzi.
W krótkim przejściu nic się nie wydarzyło.
W hotelu Leiter uparł się, że odprowadzi Bonda do pokoju. Nic się
tam nie zmieniło w ciągu sześciu godzin nieobecności Bonda.
— Nie ma komitetu powitalnego — zauważył Leiter — ale nie
zdziwiłbym się, gdyby na zakończenie czegoś spróbowali. Może
jednak powinienem nie kłaść się i dotrzymać wam towarzystwa?
— Wyśpij się — odparł Bond. — Nie martw się o nas. Bez
pieniędzy nie jestem dla nich interesujący, a jak się ich pozbyć, na ta
mam pomysł. Dzięki za wszystko. Mam nadzieję, że spotkamy się
kiedyś przy robocie.
— Pasuje — rzekł Leiter. — Jeśli tylko potrafisz we właściwej-
chwili wyciągnąć dziewiątkę. I jeśli przyprowadzisz ze sobą Vesper
— dodał oschle. Wyszedł i zamknął drzwi.
Bond odwrócił się do przyjaznego wnętrza pokoju.
Po zatłoczonej arenie stołu gry i jej trzygodzinnym napięciu
zadowolony był z chwili samotności, z miłego widoku piżamy na
łóżku i szczotek do włosów na toaletce. Wszedł do łazienki, opryskał
twarz zimną wodą i zagulgotał piekącym płynem do płukania ust.
Pomacał siniaki na potylicy i prawym ramieniu. Z uciechą pomyślał,
że dwa razy tego dnia jednak nie został zamordowany. Czy przyjdzie
mu czuwać całą noc i czekać na nich, czy Le Chiffre jest już w drodze
do Hawru lub do Bordeaux, żeby złapać statek do jakiegoś odległego
zakątka, gdzie będzie mógł uciec przed oczyma i pistoletami Smierszu?
Bond wzruszył ramionami. Dosyć ma dzień swojej nędzy, jak
rzecze Biblia. Patrzył chwilę w lustro i zastanawiał się nad moralnością
Vesper. Pragnął jej wyzywającego, zimnego ciała. Chciał zobaczyć
łzy i pożądanie w jej chłodnych, błękitnych oczach, chwycić za sploty
jej czarnych włosów i odchylić pod sobą jej długie ciało. Oczy mu
się zwęziły, a z lustra spojrzała na niego drapieżna i wygłodniała
twarz.
Odwrócił się i wyjął z kieszeni czek na 40 milionów franków. Złożył
go w maleńki prostokąt. Otworzył drzwi i wyjrzał na obie strony
korytarza. Zostawił drzwi otwarte na oścież i wziął się do roboty za
pomocą małego śrubokrętu, nadstawiając uszu na odgłos kroków lub
ruszającej windy.
W pięć minut później przyjrzał się po raz ostatni swemu dziełu,
uzupełnił zawartość papierośnicy, zamknął drzwi, przekręcił klucz w
zamku i ruszył korytarzem do holu, skąd wyszedł w światło księżyca.

14
La vie en rosę?
Wejście do Roi Gallant stanowiła dwumetrowa złota rama od
obrazu, w której kiedyś, być może, tkwił ogromny portret jakiegoś
dobrze urodzonego Europejczyka. Mieściła się ona w dyskretnym
rogu „kuchni", czyli ogólnie dostępnej sali ruletki i gry w boule, gdzie
przy kilku stołach toczyła się jeszcze gra. Biorąc Yesper pod ramię i
wchodząc z nią na pozłacany stopień Bond przezwyciężył nagły
impuls, żeby pożyczyć trochę pieniędzy z caisse i obstawić maksymal-
nie najbliższy stół. Byłby to jednak zuchwały i tani gest pour epater la
bourgeoisie. Czy wygrałby, czy nie, byłoby to zagranie na nosie
łaskawemu losowi, który mu pomógł.
Nocny klub mały i ciemny, rozjaśniały tylko świece w pozłacanych
kandelabrach. Lustra ścienne, także osadzone w złotych ramach,
powtarzały ciepłe światło ich płomyków. Ściany obito ciemnoczerwo-
nym atłasem, fotele zaś i banąuettes pokrywał harmonizujący z nim
czerwony plusz. W głębi, w narożniku, trio składające się z fortepianu,
gitary elektrycznej i perkusji grało z przytłumioną słodyczą La vie en
rosę. Powietrze cicho pulsowało, aż kapiące od uwodzicielstwa.
Bondowi wydało się, że każda z par musi namiętnie dotykać się pod
stolikiem.
Dano im stolik w rogu przy drzwiach. Bond zamówił butelkę
Veuve Clicquot i jajecznicę na bekonie.
Siedzieli jakiś czas słuchając muzyki, wreszcie Bond zwrócił się do
Vesper:
— Wspaniale siedzieć tu z tobą i wiedzieć, że już po robocie. To
świetne zakończenie dnia: i teraz nagroda.
Czekał na jej uśmiech. Odrzekła dziwnie kruchym głosem:
— Rzeczywiście. — Sprawiała wrażenie zasłuchanej w muzykę.
Łokieć oparła na stole, a podbródek na grzbiecie dłoni i Bond
spostrzegł, że kostki jej palców pobielały, jakby tak mocno zacisnęła je
w pięść.
Między kciukiem a dwoma palcami prawej dłoni trzymała papie-
ros otrzymany od Bonda, jak artysta trzyma ołówek, i chociaż paliła z
widocznym spokojem, strzepywała od czasu do czasu papierosa do
popielniczki, mimo że nie było na nim popiołu.
Bond zauważył te drobiazgi, bo czuł dotkliwie jej obecność i chciał
wciągnąć ją w swój nastrój ciepła i zmysłowego odprężenia. Akcepto-
wał jednak jej powściągliwość. Sądził, że ona w ten sposób chce bronić
się przed nim, albo że to reakcja na oziębłość, którą jej okazywał tego
wieczora, na umyślny chłód, który zapewne potraktowała jako
upomnienie.
Teraz był cierpliwy.. Pił szampana, rozmawiał trochę o wydarze-
niach dnia, jacy są Mathis i Leiter, czym to może przypłacić Le Chiffre.
Był dyskretny i mówił tylko o tych aspektach sprawy, o których
Londyn ją na pewno poinformował.
Odpowiadała zdawkowo. Że oczywiście wyłapali obu rewolwe-
rowców, ale nic nie podejrzewali, kiedy ten z laską podszedł i stanął za
fotelem Bonda. Nie wierzyli, że tamci mogą się na coś porwać w
samym kasynie. Ledwie Bond i Leiter poszli do hotelu, zadzwoniła do
Paryża i powiadomiła łącznika z M o wyniku gry. Musiała mówić
ostrożnie i agent rozłączył się bez komentarza. Kazano jej to zrobić bez
względu na wynik. M prosił o przekazanie tej informacji do jego
osobistej wiadomości o dowolnej porze dnia i nocy.
To wszystko, co powiedziała. Sączyła powoli szampana i rzadko
spoglądała na Bonda. Nie uśmiechała się. Bond czuł się zawiedziony.
Pił dużo i zamówił jeszcze jedną butelkę szampana. Podano jajecznicę.
Zjedli w milczeniu.
O czwartej Bond już miał zażądać rachunku, kiedy przy ich stoliku
pojawił się maitre d'hotel zapytał o pannę Lynd. Podał jej karteczkę,
którą wzięła i spiesznie przeczytała.
— Ach, to tylko Mathis — powiedziała. — Chce, żebym wyszła do
holu. Ma dla ciebie wiadomość. Może nie jest odpowiednio ubrany czy
coś. Zaraz wracam. Potem moglibyśmy już iść do domu.
Uśmiechnęła się do niego z wysiłkiem.
— Chyba nie mam dziś nastroju do zabawy. Dzień był dosyć
nerwowy. Bardzo cię przepraszam.
Bond rzucił coś zdawkowego i wstał, odsuwając stolik. —Załatwię
rachunek — powiedział i odprowadził ją wzrokiem te kilka kroków do
wyjścia.
Usiadł i zapalił papierosa. Jakby powietrze z niego uszło. Nagle
zdał sobie sprawę, że jest zmęczony. Zaduch sali uderzył go tak jak
poprzedniego ranka w kasynie. Zażądał rachunku i wypił ostatni łyk
szampana. Okazał się gorzki w smaku, jak zawsze ten pierwszy
kieliszek ponad miarę. Chciałby ujrzeć rozradowaną twarz Mathisa i
usłyszeć, co nowego; może nawet jakieś słówko uznania.
Nagle kartka do Vesper wydała mu się dziwna. Mathis tak by nie
zrobił. Poprosiłby, żeby oboje przyłączyli się do niego przy barze, albo
sam przyłączyłby się do nich w nocnym klubie, nie bacząc na strój.
Pośmialiby się razem, a Mathis byłby podekscytowany. Miał wiele do
powiedzenia Bondowi, więcej niż Bond jemu. Aresztowanie Bułgara,
który zapewne coś jeszcze powiedział; pościg za człowiekiem z laską;
co robił Le Chiffre po wyjściu z kasyna.
Bond otrząsnął się. Czym prędzej zapłacił rachunek i nie czekał na
resztę. Odepchnął stolik i szybko wyszedł, nie odpowiadając na
życzenia dobrej nocy, wygłaszane przez maitre d'hotela i portiera.
Z pośpiechem przeszedł salę gry i rozejrzał się bacznie po długim
holu. Zaklął i przyspieszył kroku. Było tam zaledwie paru pracowni-
ków kasyna, a przy vestiaire odbierało swe rzeczy dwoje czy troje
eleganckich mężczyzn i kobiet.
Ani śladu Vesper. Ani Mathisa.
Niemalże biegnąc dopadł wyjścia i popatrzył wzdłuż schodów na
lewo i na prawo, rozejrzał się po niewielu pozostałych jeszcze
samochodach.
Commissionaire podszedł do niego.
— Taxi, monsieur?
Bond odprawił go machnięciem ręki i ruszył w dół po schodach,
wpatrując się w cienie. Na spotniałych skroniach czuł chłód nocnego
powietrza.
W połowie schodów usłyszał stłumiony krzyk, a potem trzasnęły
drzwiczki gdzieś z prawej. Ze zgrzytliwym ryknięciem silnika i strzela-
jąc z rury wydechowej wypadł z cienia w księżycową poświatę
nasępiony Citroen, buksując kołami z przednim napędem na sypkich
kamykach dziedzińca.
Tył samochodu podskakiwał na miękkich resorach, jakby na
tylnym siedzeniu zaciekle się szamotano.
Wypadł z rykiem za szeroką bramę wjazdową, pryskając fontanną
żwiru. Z otwartego okna tylnych drzwi wyleciało coś małego, czarnego
i głucho upadło w klomb. Dał się słyszeć pisk udręczonych opon, kiedy
po ostrym skręcie w lewo trafiły na bulwar, ogłuszający wydech z rury
na drugim biegu, zgrzyt przeskoku na czwórkę, a potem szybko
cichnący terkot, kiedy samochód wyrywał jak zając między sklepami
na głównej ulicy ku drodze wzdłuż wybrzeża.
Bond wiedział, że wśród kwiatów znajdzie wieczorową torebkę
Vesper.
Pobiegł z nią po żwirze z powrotem do jasno oświetlonych
schodów i przetrząsnął jej zawartość; zaniepokojony commissionaire
krążył w pobliżu.
Pośród zwykłego kobiecego bogactwa znalazła się zgnieciona
kartka:

Czy możesz na chwilę


wyjść do holu? Mam wiadomość dla twego przyjaciela.
Refie Mathis

15

Czarny zając i szary gończy

Najprymitywniejsze fałszerstwo.
Bond rzucił się do swego Bentleya, błogosławiąc impuls, który
kazał mu tutaj nim przyjechać. Na pełnym ssaniu silnik natychmiast
zaskoczył i w jego ryku zginął głos bąkającego coś commissionaire,
który uskoczył, gdy fontanna żwiru trysnęła spod tylnych kół na jego
wieczorowe spodnie.
Samochód chybnął się w lewo za bramą, a Bond raptem zapragnął
mieć przedni napęd i niskie zawieszenie Citroena. Potem szybko
wrzucając biegi skupił się na pościgu, przez moment delektując się
grzmotem swego wydechu rozbrzmiewającym z obu stron wzdłuż
krótkiej głównej ulicy miasta.
Wnet wpadł na szeroką autostradę, wiodącą przez wydmy wzdłuż
wybrzeża. Już w czasie porannej przejażdżki stwierdził, że ma ona
doskonałą nawierzchnię i jest świetnie oznakowana światłami odblas-
kowymi na zakrętach. Ciągle zwiększał obroty, przyspieszając do stu
dwudziestu, potem do stu pięćdziesięciu, a potężne reflektory
Marchala drążyły prawie kilometrowy, bezpieczny, biały tunel między
ścianami nocy.
Citroen musiał tędy przejeżdżać. Bond słyszał, jak hałas jego
tłumika przebija się poza miastem, a na zakrętach wisiało jeszcze w
powietrzu trochę kurzu. Lada chwila spodziewał się zobaczyć dalekie
snopy jego reflektorów. Noc była cicha i powietrze przejrzyste.
Tylko gdzieś na morzu zalegał widocznie letni opar, bo co pewien
czas Bond słyszał wzdłuż brzegu rogi mgłowe, porykujące jak
żelazne bydło.
Podrywając maszynę do coraz większej prędkości, tylko pół uwagi
poświęcał prowadzeniu. Drugie pół zużywał na przeklinanie zarówno
Vesper, jak i M, że skierował ją do tej roboty.
Właśnie tego się obawiał. Te dziobane idiotki, myślące, że nadają
się do męskiej roboty. Dlaczego, u diabła ciężkiego, nie mogą siedzieć
w domu, pilnować swoich patelni, garnków, kiecek, zajmować się
plotkami i zostawiać męskich spraw mężczyznom? I właśnie coś
takiego przytrafia się jemu, akurat, kiedy cała robota wyszła tak
pięknie. To pasuje do Vesper! Nabrać się na taki stary chwyt, wleźć
w łapy porywaczom i siedzieć teraz w oczekiwaniu na okup, niby jakaś
pieprzona bohaterka z komiksu. Głupia suka.
Aż się w nim gotowało na samą myśl.
To jasne. Chodzi o wymianę i tyle. Dziewucha za jego czek na 40
milionów. No! ale nie z nim te numery! żadnej gry. Dziewczyna pracuje
w Służbie i wiedziała, czym to pachnie. Nawet nie zwróciłby się do M.
Ta robota jest ważniejsza niż ona. Trudno. Fajna dziewczyna, ale nie
jego brać na taki dziecinny chwyt. Nie ma mowy. Postara się dogonić
Citroena i załatwić to ze spluwą w ręku, a jak lalunia przy tym zarobi
w czapę, to trudną. On zrobi, co do niego należy — spróbuje
dziewczynę odbić, zanim ją gdzieś wywiozą — ale jakby ich nie
dogonił, to wróci do hotelu, pójdzie spać i kropka. Rano zapyta
Mathisa, co się z nią stało i pokaże mu kartkę. Gdyby Le Chiffre
próbował za dziewczynę wycisnąć z Bonda tę forsę, on nie zrobi nic i
nie piśnie. A dziewczyna niech ma za swoje. Jeśli zjawi się
commissionaire i opowie, co widział, Bond wykręci się bajeczką, że
pokłócił się z nią po pijanemu.
Umysł Bonda wściekle borykał się z tym problemem, kiedy tak
gnał potężnym samochodem wzdłuż brzegu, odruchowo biorąc zakrę-
ty i wypatrując wozów lub rowerzystów jadących z przeciwka do
Royale. Na prostych odcinkach sprężarka Amherst Yilliers wbijała
ostrogi w bok 25 koniom Bentleya i silnik wyrzucał w noc wysoki,
bolesny kwik. Obroty wzrastały aż poza 170 km i strzałka zbliżała się
do punktu oznaczonego 190 km na szybkościomierzu.
Był pewien, że szybko ich dogania. Z takim obciążeniem Citroen
nawet na tej drodze z trudem przekracza 130 km. Pod wpływem
nagłego impulsu zwolnił do stu dziesięciu, włączył światła przeciw-
mgłowe i zgasił reflektory Marchala. I rzeczywiście, już nie oślepiany
zasłoną własnych świateł, w odległości paru kilometrów dostrzegł
poświatę od innego samochodu.
Pomacał pod deską rozdzielczą, gdzie w ukrytej kaburze spoczywał
Colt Army Special z długą lufą kalibru 45. Wyjął go i położył obok na
siedzeniu. Mógł się spodziewać, że z każdej odległości do stu metrów
przy sprzyjającej nawierzchni trafi w opony albo w bak.
Po czym włączył znów reflektory i runął w pościg z rykiem silnika.
Czuł się spokojny i na luzie. Życie Vesper już nie stanowiło problemu.
W błękitnym świetle od deski rozdzielczej jego twarz była zacięta lecz
pogodna.

W Citroenie przed nim znajdowało się trzech mężczyzn i dziew-


czyna.
Prowadził Le Chiffre. Jego potężne, przelewające się ciało zgarbio-
ne w przód, dłonie spoczywały lekko i czujnie na kierownicy. Obok
siedział krępy facet, który w kasynie posługiwał się laską. W lewej
dłoni ściskał grubą dźwignię, wystającą obok niego prawie równo z
podłogą. Mogła to być dźwignia regulująca położenie fotela
kierowcy.
Na tylnym siedzeniu rozwalił się beztrosko wysoki, chudy
rewolwerowiec. Wpatrywał się w sufit, jakby nie obchodziła go dzika
prędkość samochodu. Jego prawa dłoń leżała pieszczotliwie na
lewym udzie Vesper, nagim i wyciągniętym obok niego.
Jeśli nie liczyć nóg, obnażonych po same biodra, Vesper była tylko
paczką. Jej długa, czarna, aksamitna suknia była zadarta ponad głowę
i związana u góry kawałkiem sznura. Przy twarzy wydarto w aksamicie
szparkę, aby mogła oddychać. Poza tym nie związana, leżała spokoj-
nie, leniwie poddając się kołysaniu samochodu.
Le Chiffre koncentrował się w połowie na drodze przed sobą, a w
połowie na prędko doganiającym ich blasku reflektorów Bonda,
odbitych w lusterku wstecznym. Gdy zająca od psów dzieliło już nie
więcej niż półtora kilometra, Le Chiffre ciągle sprawiał wrażenie
niewzruszonego, a nawet zwolnił ze stu trzydziestu do stu kilometrów.
Następnie, biorąc szeroki zakręt, zwolnił jeszcze bardziej. Kilkaset
metrów przed nim reklamowy znak Michelina wskazywał miejsce,
gdzie wąska, droga lokalna krzyżowała się z szosą.
— Attention — rzucił ostro do mężczyzny obok.
Dłoń tamtego zacisnęła się na dźwigni.
Sto metrów przed skrzyżowaniem Le Chiffre zwolnił do pięćdzie-
siątki. Widoczne w lusterku potężne reflektory Bonda oświetlały
zakręt.
Le Chiffre jakby się zdecydował.
— Allez.
Tamten szarpnął dźwignię do góry. Bagażnik z tyłu rozdziawił się
jak paszcza wieloryba. Na drodze zadzwoniło, zaklekotało, a potem
zabrzęczało rytmicznie, jak gdyby samochód ciągnął za sobą łańcuch.
— Coupez.
Mężczyzna raptownie opuścił dźwignię i brzęczenie urwało się z
ostatnim klekotem.
Le Chiffre znów spojrzał w lusterko. Samochód Bonda właśnie
wchodził w zakręt. Le Chiffre skręcił zarzucając, jak na wyścigach, i
lewą ręką pchnął Citroena w wąską, boczną drogę, jednocześnie
wygaszając światła.
Zahamował z szarpnięciem i stanął; cała trójka szybko wysiadła i
pod osłoną niskiego żywopłotu zawróciła na skrzyżowanie, zalane
teraz ostrym blaskiem świateł Bentleya. Każdy miał rewolwer, a
chudy oprócz tego trzymał w prawej dłoni coś jakby duże, czarne
jajko.
Bentley jak burza pędził na nich z rykiem silnika.

16
Ciarki

Biorąc w pędzie zakręt, pieszczotliwie kładąc potężny samochód


w wiraż ze swobodnym skrętem całego ciała i rąk na kierownicy, Bond
układał plan działania na moment, kiedy odległość między nim a
ściganymi zmniejszy się jeszcze bardziej. Domyślał się, że przy
pierwszej sposobności przeciwnik będzie próbował uskoczyć w jakąś
boczną drogę. Więc kiedy wziął zakręt i nie zobaczył przed sobą
świateł, puszczenie gazu było jego naturalną reakcją i gdy zobaczył
znak Michelina, przygotował się do hamowania.
Jechał co najwyżej dziewięćdziesiątką, zbliżając się do czarnej
plamy na prawym łuku, którą uznał za cień przydrożnego drzewa.
Ale i tak by nie zdążył. Nagle przed prawym błotnikiem zamigotał
cały dywanik stalowych kolców. I już miał je pod sobą.
Bond automatycznie wdusił hamulec do oporu i wparł się w
kierownicę, aby skorygować zarzucenie w lewo, które musiało
nastąpić, ale zapanował nad wozem tylko przez ułamek sekundy.
Zerwało mu gumę z prawych kół i obręcze przez chwilę darły asfalt;
ciężki samochód przeleciał w poślizgu na drugą stronę jezdni, rąbnął
w lewy nasyp, aż
Bonda wyrzuciło z fotela na podłogę, a wóz obrócony tyłem do
kierunku jazdy, powoli wspiął się na tylne koła. Przednie zawirowały
w powietrzu, a potężne reflektory biły w obłoki. Przez ułamek sekundy
samochód stał na zbiorniku paliwa i sięgał w niebo jak olbrzymia
modliszka. Po czym zwalił się powoli do tyłu z trzaskiem rozpryskują-
cego się szkła i pękającej karoserii.
W ogłuszającej ciszy lewe przednie koło jeszcze trochę poszeptało
i zatrzymało się z piskiem.
Le Chiffre i jego dwaj ludzie mieli do przejścia od zasadzki tylko
parę metrów.
— Schowajcie broń i wyciągnijcie go — rozkazał szorstko. — Ja was
będę osłaniał. Ostrożnie z nim. Nie chcę trupa. Prędzej! Robi się jasno.
Dwaj mężczyźni przyklękli. Jeden z nich wyjął długi nóż, wyciął bok
składanego dachu i chwycił Bonda za ramiona. Nieprzytomnego
trudno było ruszyć. Drugi wcisnął się między przewrócony samochód
a nasyp i wepchnął się przez powyginaną ramę okna. Uwolnił nogi
Bonda, zaklinowane między kierownicą i brezentowym dachem.
Następnie wyciągnęli go po trochu przez wycięty otwór.
Kiedy go wreszcie położyli na szosie, byli spoceni, brudni od kurzu
i oleju.
Chudy sprawdził ręką, czy serce bije, a potem mocno uderzył go
w twarz z obu stron. Bond coś mruknął i poruszył ręką. Chudy znów
go uderzył.
— Dosyć — rzekł Le Chiffre. — Związać mu ręce i wsadzić do
samochodu. Trzymaj — rzucił mu zwój kabla elektrycznego. — Naj-
pierw opróżnij mu kieszenie i daj mi jego pistolet. Może mieć jeszcze
jakąś broń, ale z tym da się poczekać.
Wziął przedmioty podane przez chudego i wepchnął je nie patrząc,
razem z Berettą Bonda, do swych szerokich kieszeni. Zostawił ich przy
robocie, a sam wrócił do samochodu. Jego twarz nie wyrażała
zadowolenia ani podniecenia.
Bond ocknął się od bólu, jaki mu sprawiał przewód, wrzynający się
w nadgarstki. Cały czuł się obolały, jakby obito go drewnianą pałką,
ale kiedy go poderwano na nogi i pchnięto ku wąskiej bocznej drodze,
gdzie szumiał już silnik Citroena, stwierdził, że wszystkie kości ma
całe. Nie był jednak w nastroju do prób desperackiej ucieczki i bez
oporu dał się wciągnąć na tylne siedzenie.
Czuł się rozbity i słaby tak na ciele, jak i na duchu. W ciągu
minionej doby dużo przeżył i ten ostatni cios zadany mu przez
przeciwnika, był aż nazbyt decydujący. Tym razem nie będzie cudów.
Nikt nie wie, gdzie jest i nikt nie zauważy jego nieobecności aż do
późnego rana. Wrak samochodu zostanie wkrótce odnaleziony, ale
dojście, że to jego samochód, będzie trwało godzinami.
No i Vesper. Spojrzał w prawo przez chudzielca, który siedział
wygodnie oparty, z zamkniętymi oczyma. Najpierw ogarnęła go złość.
Ta cholerna idiotka dała się związać jak kurczak, ze spódnicą na
głowie, jakby szło o jakiś sztubacki kawał. Potem jej pożałował. Gołe
nogi wyglądały tak dziecinnie i bezbronnie.
— Vesper — szepnął.
Tłumok w rogu nie odpowiedział i Bonda nagle dreszcz przeszedł.
Wtedy ona się z lekka poruszyła.
W tejże chwili dostał od chudzielca mocny cios grzbietem dłoni
w serce.
— Milcz.
Bond zgiął się w pół z bólu i dla osłony przed następnym ciosem,
tylko po to, aby zainkasować uderzenie w kark, od którego znów
przegiął się w tył, ze świstem wciągając powietrze przez zęby.
Chudy uderzył go mocno, profesjonalnie, kantem dłoni. Jego
dokładność i brak wysiłku miały w sobie coś zabójczego. Znów opadł
na siedzenie i przymknął oczy. Zły człowiek, budzący lęk. Bond
pomyślał z nadzieją, że a nuż będzie miał okazję go zabić.
Naglę otwarto bagażnik i dobiegł ostry brzęk. Pewnie czekali, aż
trzeci mężczyzna przyniesie tę rzecz najeżoną kolcami. Bond uznał, że
musi to być jakaś przeróbka nabijanych gwoźdźmi pułapek używa-
nych przez francuski Ruch Oporu przeciwko niemieckim samocho-
dom.
Po raz kolejny zastanowił się nad sprawnością tych ludzi i pomys-
łowością ich wyposażenia. Czyżby M nie docenił ich? Powstrzymał
w sobie odruch zwalenia winy na Londyn. On sam powinien był
wiedzieć. Zauważyć drobne sygnały ostrzegawcze i podjąć bez porów-
nania więcej środków ostrożności. Aż go skręciło na myśl o tym, jak
pochłaniał szampana w Roi Gallant, podczas gdy przeciwnik szyko-
wał się do kontry. Przeklinał siebie i arogancję, która przekonała go, że
bitwa już wygrana, a wróg pierzcha w rozsypce.
Przez cały ten czas Le Chiffre milczał. Ledwie zamknięto bagażnik,
trzeci mężczyzna, którego Bond z miejsca rozpoznał, usiadł obok
niego i Le Chiffre gwałtownie wyjechał tyłem na szosę. Następnie wbił
bieg i wkrótce pędzili powyżej setki wzdłuż wybrzeża.
Świtało już. Będzie około piątej, pomyślał Bond, i za parę
kilometrów powinien się pojawić skręt ku willi Le Chiffre'a. Nie sądził,
że zabiorą tam Vesper. Teraz, kiedy zdał sobie sprawę, że Vesper była
tylko płotką użytą jako przynęta na grubą rybę, wszystko stało się
jasne.
I to nadzwyczaj nieprzyjemnie jasne. Po raz pierwszy od momentu
schwytania go Bond poczuł, jak po kręgosłupie sunie mu strach.
W dziesięć minut później Citroen chybnął się w lewo, przejechał
kilkaset metrów po wąskiej, bocznej drodze częściowo zarośniętej
trawą i wjechał między dwiema obdrapanymi stiukowymi kolumnami
na zaniedbane podwórze, otoczone wysokim murem. Stanęli przed
łuszczącymi się białymi drzwiami. Nad zardzewiałym przyciskiem
dzwonka we framudze małe cynkowe litery na drewnianej tabliczce
głosiły: Les Noctambules, a pod spodem: Sonnez SVP.
Wedle tego, co Bond dostrzegał z cementowego frontonu, była to
willa w typowym stylu francuskiego wybrzeża. Oczyma wyobraźni
widział, jak sprzątaczka przysłana przez agenta mieszkaniowego
pospiesznie wymiata zdechłe, granatowo połyskujące muchy i przelot-
nie wietrzy zatęchłe pokoje, żeby dom wynająć na lato. Co pięć lat
pokoje i zewnętrzną stolarkę ochłapie się jedną warstwą wapna i przez
kilka tygodni willa będzie prezentować światu uśmiechnięty front. A
potem wezmą się do roboty zimowe deszcze i uwięzione muchy: i
willa znów przybierze swój opuszczony wygląd.
Ale, pomyślał Bond, tego ranka wspaniale posłuży celom Le
Chiffre'a, jeżeli są takie, jak mu się zdaje. Od schwytania go nie minęli
żadnego domu, a z wczorajszego rekonesansu wiedział, że całymi
kilometrami na południe leżą tylko nieliczne gospodarstwa.
Kiedy chudy mężczyzna wyprosił go z samochodu łokciem pod
żebro, Bond wiedział, że Le Chiffre będzie miał ich oboje dla siebie i
nikt mu nie przeszkodzi przez kilka godzin. Znów przebiegły go
ciarki.
Le Chiffre otworzył drzwi z klucza i znikł wewnątrz. Vesper, nad
wyraz nieprzyzwoicie wyglądająca w porannym świetle, została wep-
chnięta za nim przy akompaniamencie francuszczyzny, wylewającej
się potokiem z ust mężczyzny, którego Bond ochrzcił sobie na własny
użytek: Korsykanin. Wszedł za nimi, nie dając chudemu okazji do
popędzania go.
Drzwi frontowe zamknięto na klucz.
Le Chiffre stał w drzwiach jednego z pokojów po prawej. Skinął na
Bonda palcem w milczącym, pajęczym wezwaniu.
Dziewczynę już prowadzono korytarzem w głąb domu. Bond nagle
się zdecydował.
Kopnął wściekłe do tyłu, trafiając chudego w piszczele i wydziera-
jąc mu świst bólu, po czym rzucił się za nią w korytarz. Mając za broń
jedynie stopy, nie planował niczego poza tym, żeby jak najbardziej
uszkodzić obu rewolwerowców i zyskać czas na kilka pospiesznych
słów z dziewczyną. Żaden inny plan nie wchodził w grę. Tylko
powiedzieć jej, żeby się nie poddawała.
Kiedy Korsykanin odwrócił się słysząc zamieszanie, Bond już go
dopadł i z naskoku wymierzył mu potężnego kopniaka w krocze.
Korsykanin błyskawicznie rzucił się w tył na ścianę korytarza i w
momencie, gdy stopa Bonda świsnęła mu koło biodra, nadzwyczaj
szybko, ale zarazem jakoś delikatnie wyrzucił w przód lewą rękę,
chwycił Bonda za but w najwyższym punkcie kopnięcia i wykonał
skręt z ostrym szarpnięciem.
Bond kompletnie stracił równowagę. Druga noga oderwała mu się
od ziemi. Przekręcony w powietrzu, z całym rozpędem grzmotnął
bokiem o podłogę.
Leżał chwilę bez odrobiny powietrza w płucach. Podszedł do niego
chudy, dźwignął za kołnierz i postawił pod ścianą. W ręku miał
pistolet. Badawczo zajrzał Bondowi w oczy. Następnie pochylił się bez
pośpiechu i złośliwie, z rozmachem trzasnął go lufą pistoletu po
goleniach. Bond stęknął i ugiął się w kolanach.
— Jeśli to się powtórzy, na drugi raz dostaniesz po zębach
— ostrzegł chudy złą francuszczyzną.
Trzasnęły drzwi- Vesper i Korsykanin zniknęli. Bond odwrócił
głowę w prawo. Le Chiffre postąpił parę kroków na korytarz. Podniósł
palec i znów go zakrzywił. A potem pierwszy raz odezwał się.
— Chodź, drogi przyjacielu. Tracimy czas.
Mówił po angielsku bez obcego akcentu, cicho, miękko i powoli.
Nie przejawiał żadnych uczuć. Tak mógłby się zachowywać lekarz
wzywający następnego pacjenta z poczekalni, histeryzującego pacjen-
ta, który usiłuje wątle dyskutować z pielęgniarką.
Bond poczuł się znów mały i bezsilny. Tylko zawodowy dżudoka
mógł go załatwić tak oszczędnie w ruchach i spokojnie, jak uczynił
to Korsykanin. Zimna precyzja, z którą chudy odpłacił mu jego
własną monetą, była równie pozbawiona pośpiechu, jak wręcz artys-
tyczna.
Bond wrócił korytarzem niemalże potulnie. W efekcie swego
niewydarzonego oporu miał do pokazania tylko parę siniaków więcej.
Przestępując próg, z chudym za plecami, wiedział, że jest komplet-
nie i absolutnie w mocy tych ludzi.

17

Mój drogi chłopcze!

Pokój był duży, pustawy, oszczędnie umeblowany w tanim stylu


francuskiej secesji. Nie wiadomo, czy miał to być salon czy jadalnia, bo
wątły z wyglądu kredens z lustrem, chlubiący się pomarańczową
paterą na owoce o spękanej fakturze i dwoma świecznikami z malowa-
nego drewna, zajmował prawie całą ścianę naprzeciw drzwi i gryzł się
z wyblakłą różową sofą ustawioną po drugiej stronie pokoju.
Na środku, pod alabastrową lampą zwisającą z sufitu, nie było
stołu, tylko kwadratowy poplamiony dywanik z futurystycznym
wzorem w kontrastowych brązach.
Przy oknie stał dziwaczny, podobny do tronu, rzeźbiony dębowy
fotel o siedzeniu z czerwonego aksamitu, niski stół z pustą karafką i
dwiema szklankami oraz lekki fotel z wyplatanym trzciną siedzeniem
bez poduszki. Na wpół przymknięte drewniane żaluzje zasłaniały
widok z okna, rzucały natomiast pasy wczesnego słońca na nieliczne
meble, na część jaskrawej tapety i brązowe deski brudnej podłogi. Le
Chiffre wskazał na wyplatany fotel.
— Doskonale się nada — rzekł do chudego. — Przygotuj go
szybko. Gdyby się opierał, uszkodź go tylko trochę.
Odwrócił się do Bonda. W szerokiej twarzy nie było żadnego
wyrazu, a w okrągłych oczach śladu zainteresowania. — Rozbieraj się.
Za każdą próbę oporu Basil złamie ci jeden palec. Jesteśmy poważny-
mi ludźmi, a twoje zdrowie nas nie interesuje. Czy będziesz żył, czy
umrzesz, zależy od wyniku rozmowy, którą teraz przeprowadzimy.
Zrobił gest w kierunku chudego i wyszedł z pokoju.
Pierwsza czynność chudego była dziwna. Otworzył ten sam nóż
składany, którym ciął dach samochodu Bonda, wziął fotelik i szybkim
ruchem wyciął z niego trzcinowe siedzenie.
Następnie wrócił do Bonda, wkładając otwarty nóż jak pióro do
wewnętrznej kieszeni marynarki. Obrócił Bonda do światła i odwinął
przewód z jego nadgarstków. Po czym szybko się odsunął i w jego
prawej dłoni znów pojawił się nóż.
— Vite.
Bond stał rozcierając spuchnięte nadgarstki i zastanawiał się, ile
czasu może stracić na opór. Trwało to tylko moment. Chudy postąpił
krok do przodu, szybkim ruchem wolnej ręki chwycił za kołnierz jego
smokingu i zdarł go w dół, unieruchamiając Bondowi ręce. Bond
skontrował tradycyjnie ten stary policyjny chwyt, przypadając na
jedno kolano, ale chudy przyklęknął razem z nim, jednocześnie
przenosząc nóż za plecy Bonda. Bond poczuł, że grzbiet ostrza
ześlizguje mu się po kręgosłupie. Dał się słyszeć syk rozcinanego
nożem materiału. Nagle poczuł, że ma wolne ręce, a dwie połowy jego
smokingu obwisły w przód.
Zaklął i wstał. Chudy już spokojnie trzymał nóż w pogotowiu,
stojąc w poprzedniej pozycji. Bond zrzucił z rąk obie połowy
marynarki na podłogę.
— Allez — rzucił chudzielec z nutką zniecierpliwienia w głosie.
Bond spojrzał mu w oczy i powoli zaczął zdejmować koszulę.
Le Chiffre cicho wrócił do pokoju. Trzymał dzbanek czegoś, co
pachniało jak kawa. Postawił go na stoliku pod oknem. Obok
dzbanka położył dwa inne, całkiem zwykłe przedmioty: metrową
trzepaczkę do dywanów ze skręconej wikliny i nóż do krajania
mięsa.
Usadowił się wygodnie na fotelu jak tron i nalał kawy do jednej ze
szklanek. Nogą przyciągnął mniejszy fotel, którego siedzenie stanowiła
teraz okrągła drewniana rama, i umieścił go dokładnie naprzeciw
siebie.
Bond stał zupełnie nago pośrodku pokoju, z siniakami wyraźnie
widocznymi na bladym ciele, z twarzą jak poszarzała
maska wyczerpania i świadomości tego, co ma nastąpić.
— Siadaj tu — Le Chiffre kiwnięciem głowy wskazał fotel przed
sobą.
Bond podszedł i usiadł.
Chudy wyjął kawałek przewodu. Przywiązał nim nadgarstki
Bonda do poręczy fotela, a kostki do jego przednich nóg. Podwójnie
złożony kabel przełożył mu przez pierś, pod pachami i za oparciem
fotela. Węzły zawiązał bezbłędnie i nigdzie nie zostawił luzu. Wszystko
to wrzynało się dotkliwie w ciało Bonda. Nogi fotela były osadzone
szeroko i Bond nie mógł nim nawet zakołysać.
Więzień i już, nagi i całkowicie bezbronny.
Jego pośladki i dolne partie wystawały przez siedzenie fotela ku
podłodze.
Le Chiffre skinął głową chudemu, który cicho wyszedł z pokoju i
zamknął drzwi.
Na stoliku leżała paczka Gauloisów i zapalniczka. Le Chiffre
zapalił papierosa i łyknął kawy ze szklanki. Następnie podniósł
wiklinową trzepaczkę i oparłszy jej uchwyt wygodnie na kolanie,
umieścił płaskie, trójlistne zakończenie na podłodze, dokładnie pod
fotelem Bonda.
Spojrzał mu prosto w oczy, uważnie, niemal pieszczotliwie. Potem
jego nadgarstek podskoczył nagle na kolanie.
Efekt był zaskakujący.
Ciało Bonda wygięło się w odruchowym skurczu. Twarz ściągnęła
mu się w bezgłośnym krzyku, a wargi odsłoniły wszystkie zęby. Głowa
odskoczyła mu w tył, ujawniając napięte ścięgna szyi. Na całym cielę
wyskoczyły przez moment węzły mięśni, palce u rąk i nóg zacisnęły się,
aż zupełnie zbielały. Potem zwiotczał, a na skórze wystąpiły szybko
rosnące krople potu. Wyrwał mu się głęboki jęk.
Le Chiffre poczekał, aż otworzy oczy.
— Widzisz, drogi chłopcze? — posłał mu całą gębą miękki
uśmiech. — Czy sytuacja jest już całkiem jasna?
Kropla potu kapnęła z podbródka Bonda na jego nagi tors.
—No! to bierzmy się do roboty i spróbujmy jak najszybciej
skończyć z tym bigosem, w który tak niefortunnie się
wpakowałeś. — Popykał wesoło papierosem i ostrzegawczo
stuknął w podłogę pod fotelem Bonda swym straszliwym i
absurdalnym narzędziem.
—Mój drogi chłopcze! — rzekł Le Chiffre po ojcowsku. — Zaba-
wa w Indian skończyła się, koniec. Miałeś pecha wdepnąć w
zabawę dla dorosłych i już się przekonałeś, że to bolesne. Nie
jesteś przygotowany, mój drogi chłopcze, do zabaw z dorosłymi i
twoja niania w Londynie głupio zrobiła, posyłając cię tutaj z
łopatką i wiaderkiem. Bardzo a bardzo głupio! i bardzo dla ciebie
nieszczęśliwie.
Ale dość tych żartów, mój drogi, choć nie wątpię, że chciałbyś,
abym kontynuował tę pouczającą historyjkę ku twej
przestrodze. Nagle porzucił żartobliwy ton i spojrzał na Bonda ostro,
jadowicie.
— Gdzie są pieniądze?
Bond popatrzył na niego bez wyrazu przekrwionymi oczyma.
Znów szarpnięcie nadgarstkiem w górę i znów całe ciało Bonda
zwinęło się z bólu.
Le Chiffre zaczekał, aż udręczone serce znów zacznie pompować
krew nieco spokojniej i zmętniałe oczy Bonda znów się otworzą.
— Może przyda się wyjaśnienie — rzekł Le Chiffre. — Zamierzam
w dalszym ciągu atakować wrażliwe części twego ciała, aż odpowiesz
na moje pytanie. Nie znam litości i nie ustąpię. Nikt nie zainscenizuje
ratunku w ostatniej chwili i nie istnieje możliwość ucieczki. To nie
romans awanturniczy, w którym czarny charakter ponosi w końcu
porażkę, a główny bohater dostaje medal i żeni się z dziewczyną.
Niestety, w prawdziwym życiu takie rzeczy się nie zdarzają. Jeśli
nadal będziesz uparty, zostaniesz poddany torturom aż do granicy
szaleństwa, a potem przyprowadzimy dziewczynę i do niej się
zabierzemy na twoich oczach. Gdyby i to nie wystarczyło, umrzecie
oboje bolesną śmiercią, a ja, chociaż z niechęcią, zostawię tu wasze
ciała i wyjadę za granicę do czekającego na mnie wygodnego domu.
Tam podejmę swą pożyteczną i zyskowną karierę, aby w spokoju
dożyć sędziwej starości na łonie rodziny, którą niewątpliwie założę.
Tak więc, drogi chłopcze, sam widzisz, że nie mam nic do stracenia.
Jeżeli oddasz pieniądze, to tym lepiej. Jeżeli nie, wzruszę ramionami
i odejdę.
Przerwał i uniósł lekko nadgarstek na kolanie. Bond aż się
skurczył, choć wiklinowa plecionka ledwo go dotknęła.
— Ty natomiast, mój drogi, możesz jedynie mieć nadzieję, że
oszczędzę ci dalszego bólu i daruję ci życie. To jedyna twoja nadzieja.
Absolutnie jedyna.
Więc?
Bond zamknął oczy i czekał na ból. Wiedział, że najgorszy jest
początek. Ból narasta parabolicznie do punktu szczytowego, a potem
nerwy już są przytępione i reagują coraz słabiej, aż do utraty
przytomności i śmierci. Mógł tylko modlić się o przesilenie, modlić się,
żeby duch jego wytrzymał do tego momentu, a potem pogodzić się z
długim zjazdem w ostateczną ciemność.
Koledzy, którzy przetrwali tortury niemieckie i japońskie, mówili
mu, że pod koniec nadchodzi cudowny okres ciepłej ospałości
zmierzający jakby do seksualnego zmierzchu, gdzie ból zmienia się w
przyjemność, a strach i nienawiść do oprawców w masochistyczne
urzeczenie. Dowiedział się, że ostateczną próbą woli jest, aby nie
zdradzić się z tą formą zamroczenia. Niech tylko zaczną cię o to
podejrzewać, to albo zabiją od razu, zaoszczędzając sobie dalszego
wysiłku, albo dadzą ci przyjść do siebie na tyle, żeby nerwy z powrotem
odpełzły na drugą stronę paraboli. Potem zaczną od nowa.
Odrobinę uchylił powiek.
Le Chiffre czekał na to i trzepaczka odbiła się od podłogi niby
grzechotnik. Uderzała raz po raz, aż Bond z krzykiem podskakiwał w
fotelu jak marionetka.
Le Chiffre przestał bić dopiero, gdy w udręczonych skurczach
Bonda pojawił się ślad ospałości. Chwilę siedział sącząc kawę i lekko się
marszcząc: chirurg obserwujący kardiograf podczas trudnej operacji.
Gdy powieki Bonda zadrgały i odsłoniły oczy. Le Chiffre znów do
niego przemówił, ale już z nutą zniecierpliwienia. N — Wiemy, że
pieniądze są gdzieś w twoim pokoju. Dostałeś czek na czterdzieści
milionów franków i wiem, że wróciłeś do hotelu, żeby go ukryć.
Przez chwilę Bond zastanawiał się, skąd ta pewność.
— Ledwie wyszedłeś do klubu nocnego — ciągnął Le Chiffre —
czwórka moich ludzi przeszukała twój pokój.
Muntzowie musieli pomagać, pomyślał Bond.
— Sporo znaleźliśmy w twoich dziecinnych kryjówkach. Rezer-
wuar w ustępie dał nam interesującą książeczkę szyfrów, jeszcze trochę
twoich papierów znaleźliśmy na tylnej ściance jednej z szuflad,
przyklejonych taśmą. Wszystkie meble zostały rozmontowane, a ubra-
nia, zasłony i pościel pocięte. Przeszukano każdy centymetr pokoju i
wydobyto całą instalację. Bardzo nieszczęśliwie się dla ciebie składa,
że nie znaleźliśmy czeku. Gdyby nam się udało, leżałbyś teraz
wygodnie w łóżku, zapewne z piękną panną Lynd, a nie to!
Smagnął w górę.
Przez czerwoną mgłę bólu Bond pomyślał o Vesper. Wyobrażał
sobie bez trudu, jak jej zażywają dwaj rewolwerowcy. Wykorzystają,
co się da, zanim Le Chiffre po nią pośle. Pomyślał o grubych,
wilgotnych wargach Korsykanina i o powolnym okrucieństwie chude-
go. Że też została w to wciągnięta, nieszczęsna! Cholerne biedactwo.
Le Chiffre znów coś mówił.
— Tortury to straszna rzecz — powiedział zaciągając się świeżym
papierosem — ale dla kata prosta, zwłaszcza kiedy pacjent —
uśmiechnął się przy tym słowie — jest mężczyzną. Bo widzisz, drogi
panie Bond, wówczas nie ma potrzeby wdawać się w subtelności.
Tym prostym narzędziem, albo prawie każdym przedmiotem, zadaje
się mężczyźnie tyle bólu, ile jest możliwe lub konieczne. Nie wierz temu,
co piszą w książkach o wojnie. Nie ma nic gorszego. To nie tylko
doraźna
męczarnia, ale i myśl, że stopniowo unicestwia się twoją męskość i że
w końcu, jeśli nie ustąpisz, przestaniesz być mężczyzną.
To żałosna i straszna myśl, mój drogi Bondzie, długi łańcuch tortur
dla ciała i umysłu, a potem ostatni moment błagalnego wrzasku,
żebym cię zabił. Wszystko to cię nie ominie, chyba że powiesz, gdzie
schowałeś pieniądze.
Nalał sobie jeszcze kawy i wypił ją do dna. Zostały mu brązowe
ślady w kącikach ust.
Wargi Bonda skręcały się. Usiłował coś powiedzieć. W końcu
wyskrzeczał: — Pić! — Jego wysunięty język przemknął po wysuszo-
nych wargach.
—Oczywiście, mój drogi chłopcze! nie pomyślałem. — Le Chiffre
nalał kawy do drugiej szklanki. Podłoga wokół fotela Bonda
skropiona była rzęsiście potem.
—Przecież musimy ci naoliwić język.
Położył rękojeść trzepaczki na podłodze, między swymi grubymi
nogami, i dźwignął się z fotela. Stanął za Bondem, uchwycił garść jego
czarnych, mokrych włosów i przemocą odchylił mu głowę do tyłu.
Wlewał mu kawę do gardła małymi łykami, żeby się nie zakrztusił.
Wreszcie puścił i głowa z powrotem opadła na piersi. Wrócił do fotela
i podniósł trzepaczkę.
Bond uniósł głowę i wychrypiał:
— Co ci przyjdzie z pieniędzy. — Skrzek wydobywał się mozolnie.
— Policja wytropi.
Głowa znów opadła mu na piersi; mówienie go wyczerpało.
Trochę, ale tylko trochę przesadzał z tym załamaniem fizycznym. Byle
zyskać na czasie i odwlec kolejny moment udręki.
—Aha, zapomniałem ci powiedzieć, mój drogi — Le Chiffre
posłał mu wilczy uśmiech. — Po naszej partyjce w kasynie
spotkaliśmy się i wspaniałomyślnie zgodziłeś się na jeszcze jedno
rozdanie: tylko my dwaj. Był to szlachetny gest. Typowy dla
angielskiego dżentelmena. Niestety ... przegrałeś! i tak cię to
wytrąciło z równowagi, że postanowiłeś natychmiast wyjechać z
Royale w nieznane miejsce. Ponieważ jesteś dżentelmenem,
postąpiłeś bardzo uprzejmie i zostawiłeś mi karteczkę z
wyjaśnieniem tych okoliczności, żebym nie miał trudności z
podjęciem czeku. Widzisz, drogi chłopcze, pomyślano o
wszystkim i nie musisz się o mnie martwić. — Zaśmiał się grubo.
—To co, jedziemy dalej? Czasu nam nie brakuje i szczerze
powiedziawszy, ciekawi mnie, jak długo można wytrzymać tę
formę... ee ... perswazji. — Złowróżbnie zagrzechotał trzepaczką
o podłogę.
Więc o to chodzi, pomyślał Bond już beznadziejnie. To nieznane
miejsce będzie pod ziemią, pod wodą, albo jeszcze prościej: pod
rozbitym Bentleyem. No cóż, skoro i tak ma umrzeć, to można już
pójść na ostre. Nie spodziewał się, że Mathis czy Leiter dotrą do niego
na czas, ale istniała przynajmniej szansa, że Le Chiffre im nie ujdzie.
Chyba dochodzi siódma. Samochód mogli już znaleźć. Dobrego
wyjścia nie było, ale im dłużej Le Chiffre go torturuje, tym pewniejsza
staje się zemsta.
Bond podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy.
Porcelana białek w czerwonych żyłkach. Jakby patrzył na dwie
czarne porzeczki ugotowane we krwi. Reszta szerokiej twarzy była
żółtawa z wyjątkiem miejsc, gdzie wilgotną skórę pokrywała gęsta
czarna szczecina. Zaginające się w górę smużki czarnej kawy w
kącikach ust przyprawiały mu fałszywy uśmiech, a cała twarz była z
lekka prążkowana światłem spoza żaluzji.
— Nie — rzekł. — Pierdol się.
Le Chiffre odchrząknął i z furią wziął się znów do roboty. Czasami
powarkiwał jak dziki zwierz.
Po dziesięciu minutach Bond szczęśliwie zemdlał.
Le Chiffre od razu przerwał. Otarł pot z twarzy kolistym ruchem
wolnej ręki. Następnie spojrzał na zegarek i jakby się zdecydował.
Podniósł się i stanął za bezwładną, ociekającą postacią. Bond miał
twarz i ciało powyżej pasa białe jak wosk. Ponad sercem skóra leciutko
drgała: gdyby nie to, wyglądałby jak martwy.
Le Chiffre złapał Bonda za uszy i brutalnie zakręcił. Pochylił się
w przód i kilka razy mocno uderzył go w twarz. Za każdym razem
głowa Bonda przelatywała z boku na bok. Jego oddech się z wolna
pogłębił. Z bezwładnie rozdziawionych ust wydobył się zwierzęcy jęk.
Le Chiffre wziął szklankę z kawą i wlał jej trochę Bondowi do ust,
a resztą chlusnął mu w twarz. Oczy Bonda się powoli rozwarły.
Le Chiffre wrócił na swój fotel i czekał. Zapalił papierosa.
Wpatrzył się w kałużę krwi rozbryzganą na podłodze, pod znierucho-
miałym ciałem.
Bond znów jęknął żałośnie. Dźwięk był nieludzki. Otworzył oczy
i wybałuszył się mętnie na swego oprawcę.
Le Chiffre przemówił.
— To wszystko, Bond. Teraz cię wykończymy. Rozumiesz? Nie
zabijemy cię, tylko wykończymy. A potem sprowadzimy dziewczynę
i zobaczymy, czy uda się coś wyciągnąć z tego, co po was zostanie.
Sięgnął do stołu.
— Pożegnaj się z nim, Bond.

18

Twarz jak skała

Niezwykłe to było: trzeci głos? Rytuał ubiegłej godziny wymagał


tylko dialogu na tle wstrętnych odgłosów tortur. Przytępione zmysły
Bonda ledwo go zarejestrowały. I nagle znalazł się w pół drogi do
przytomności. Okazało się, że znów słyszy i widzi. Słyszał głuchą ciszę
po cichym słowie wymówionym od strony drzwi. Widział, jak Le
Chiffre powoli unosi głowę i jak wyraz absolutnego zaskoczenia,
niewinnego zdumienia przeobraża się w strach.
— Stop — cicho powiedział głos.
Bond słyszał, jak za fotelem powoli zbliżają się kroki.
— Rzuć eto — rzekł głos.
Bond ujrzał, jak dłoń Le Chiffre'a posłusznie otwiera się, a nóż
wypada ze stukiem na podłogę.
Rozpaczliwie próbował wyczytać z twarzy Le Chiffre'a, co dzieje
się z tyłu, ale widział w niej tylko ślepe niezrozumienie i strach. Le
Chiffre bezgłośnie marniał ustami, ale dobyło się z nich tylko cienkie
i przerażone: — Iiik! — Nalane policzki mu się trzęsły, kiedy
próbował zebrać w ustach dość śliny, aby coś powiedzieć, o coś
zapytać. Jego dłonie trzepotały bez celu na kolanach. Jedna wykonała
lekki ruch w stronę kieszeni, ale natychmiast opadła. Na ułamek
sekundy opuścił krągłe, wytrzeszczone oczy i Bond domyślił się, że jest
na muszce.
Chwila ciszy.
— Smiersz.
Słowo zabrzmiało niemal jak westchnienie, z opadającą intonacją,
jak gdyby nic już innego nie trzeba było dodawać. Ostateczne
wyjaśnienie. Ostatnie słowo.
— Nie — odezwał się Le Chiffre. — Nie. Ja... — głos mu zamarł.
Może chciał wyjaśniać, przepraszać, ale widocznie dojrzał w twarzy
tamtego coś takiego, że już nie było warto.
— Twoi dwaj ludzie. Nie żyją. Jesteś głupcem, złodziejem i zdraj-
cą. Przysłano mnie ze Związku Radzieckiego, żebym cię zlikwidował.
Masz szczęście, że zdążę cię tylko zastrzelić. Polecono mi, żeby twoja
śmierć była możliwie bolesna. Sprawiłeś nam niezmiernie dużo
kłopotów.
Gruby głos zamilkł. W pokoju byłoby cicho, gdyby nie chrapliwy
oddech Le Chiffre'a.
Gdzieś na dworze zaśpiewał ptak i rozległy się inne drobne odgłosy
budzącej się okolicy. Pasma światła słonecznego pojaśniały i na twarzy
Le Chiffre'a migotliwie zalśnił pot.
— Przyznajesz się?
Bond zmagał się ze swoją świadomością. Wywracał oczy do góry
i próbował potrząsnąć głową dla rozjaśnienia myśli, ale cały jego
system nerwowy był otępiały i nie przekazywał żadnych poleceń do
mięśni. Potrafił tylko skupić się na wielkiej, bladej twarzy przed sobą
i na wybałuszonych oczach.
Z otwartych ust pociekła strużka śliny i zawisła na podbródku.
— Tak — wyrzekły usta.
Dało się słyszeć ostre: puf! nie głośniejsze niż pęcherzyk powietrza
uchodzącego z tubki pasty do zębów. Żadnego innego dźwięku i
raptem Le Chiffre'owi wykwitło trzecie oko na tym samym poziomie,
co dwa poprzednie, dokładnie w miejscu, gdzie gruby nos wyskakiwał
spod czoła. Nieduże czarne oko bez brwi czy rzęs.
Przez chwilę troje oczu patrzyło w drugi koniec pokoju, potem cała
twarz jakby się obsunęła i przypadła na jedno kolano. Dwoje
zewnętrznych oczu obróciło się drgając ku sufitowi. Następnie
ciężka głowa opadła na bok, a prawe ramię i
wreszcie cała górna część tułowia przechyliła się nad poręczą fotela,
jakby Le Chiffre miał zwymiotować. Ale dał się słyszeć jedynie krótki
grzechot jego obcasów na podłodze i żadnego już ruchu więcej.
Wysokie oparcie fotela patrzyło beznamiętnie w przestrzeń nad
trupem w swych objęciach.
Za Bondem coś lekko się poruszyło. Wysunęła się spoza niego
jakaś ręka, chwyciła go za podbródek i odchyliła mu głowę do tyłu.
Przez chwilę Bond spoglądał w górę, w dwoje oczu świecących
spod wąskiej czarnej maski. Pod rondem kapelusza wrażenie twarzy
jak chropawa skała, kołnierz płowego prochowca. Nie zdążył nic
więcej dojrzeć, kiedy jego twarz znów zepchnięto w dół.
— Masz szczęście — rzekł głos. — Nie mam rozkazu cię zabić.
Dwa razy w ciągu jednego dnia uszedłeś z życiem. Ale powiedz swojej
organizacji, że Smiersz bywa miłosierny tylko przypadkiem albo przez
pomyłkę. Ty uratowałeś się najpierw przypadkiem, a teraz przez
pomyłkę, bo powinienem dostać rozkaz, żeby zabić każdego cudzo-
ziemskiego szpiega, który kręci się wokół tego zdrajcy jak mucha nad
psim łajnem.
Ale zostawię ci wizytówkę. Jesteś hazardzistą. Grasz w karty.
Może kiedyś zagrasz przeciwko któremuś z nas. Lepiej, aby wiedział,
że jesteś szpiegiem.
Kroki przeszły za prawe ramię Bonda. Rozległ się trzask otwiera-
nego noża. W polu widzenia Bonda pojawiła się ręka w szarym
rękawie. Szeroka owłosiona łapa wyłażąca z brudnego, niegdyś
białego mankietu koszuli trzymała jak wieczne pióro wąski sztylet.
Zawisł na moment nad grzbietem prawej dłoni Bonda, ciasno
przywiązanej kablem do poręczy fotela, po czym jego czubek wykonał
trzy szybkie, równoległe nacięcia. Czwarte w poprzek połączyło je w
miejscu, gdzie się kończyły, przy samych kłykciach. Nacięcia
tworzące jakby przewrócone „E" wypełniały się krwią, która zaczęła
powoli skapywać na podłogę.
Ból nie był wielki w porównaniu z tym, co Bond już wycierpiał, ale
dość, aby znów pogrążyć go w nieświadomości.
Stłumione kroki oddaliły się w drugi koniec pokoju. Drzwi się
cicho zamknęły.
W zapadłej ciszy dobiegały przez zamknięte okna wesołe, delikatne
odgłosy letniego dnia. Wysoko na ścianie po lewej stronie widniały
dwie plamki różowego światła. Były to refleksy rzucane w górę od
prążków czerwcowego słońca na podłodze, rzucane przez dwie leżące
o krok od siebie kałuże krwi.
Z upływem dnia różowe odbicia z wolna przesuwały się po ścianie
do góry. I z wolna się powiększały.
19
Biały namiot

Kiedy ci się śni, że śnisz, zaraz się zbudzisz.


W ciągu następnych dwóch dni James Bond znajdował się w takim
stanie bez przerwy, nie odzyskując przytomności. Patrzył na defilujące
przed nim sny, wcale nie starając się przerwać ich ciągu, choć wiele z
nich było przerażających, wszystkie bolesne. Wiedział, że jest w
łóżku, że leży na plecach i nie może się poruszyć, a w jednym z
przebłysków świadomości pomyślał, że naokoło są ludzie, ale nie
uczynił żadnego wysiłku, aby otworzyć oczy i wrócić do świata.
Czuł się bezpieczniej wtulony w ciemność.
Rankiem trzeciego dnia wyrwał go ze snu, drżącego i spoconego,
krwawy koszmar. Na czole czuł jakąś dłoń, którą wiązał ze snem.
Usiłował podnieść rękę i zadać właścicielowi dłoni cios krawędzią
własnej, ale nie mógł poruszyć rękoma, przymocowanymi do brzegów
łóżka. Cały był skrępowany pasami, a od piersi do stóp przykrywała
go jakby ogromna biała trumna zasłaniającą mu koniec łóżka. Puścił
wiązkę nieprzyzwoitości, ale wysiłek ten doszczętnie go wyczerpał i
słowa zamieniły się w suchy szloch. Z oczu pociekły mu łzy zagubienia i
żalu nad sobą.
Słyszał głos jakiejś kobiety. Słowa zaczęły do niego po trochu
docierać. Głos wydawał się miły i stopniowo pojął, że ktoś go pociesza
i że jest to przyjaciel, a nie wróg. Trudno mu było w to uwierzyć. Tak
pewien był, że ciągle jest więźniem i za chwilę znów zaczną się tortury.
Poczuł, że ktoś delikatnie wyciera mu twarz chłodną szmatką o zapa-
chu lawendy, a potem znów osunął się w sen.
Kiedy obudził się po kilku godzinach, nie dręczyły go już
koszmary, było mu ciepło i czuł przyjemną ociężałość. Słońce wlewało
się potokami do widnego pokoju, a przez okno dochodziły odgłosy z
ogrodu. W tle było słychać plusk drobnych fal o piaszczysty brzeg.
Poruszywszy głową usłyszał jakiś szelest i pielęgniarka siedząca u
wezgłowia wstała, weszła w jego pole widzenia. Ładna! z uśmiechem
położyła mu rękę na pulsie.
— No, całe szczęście, że wreszcie się pan obudził. W życiu nie
słyszałam takich okropnych przekleństw.
Bond oddał jej uśmiech.
—Gdzie jestem? — spytał i zdziwił się, że ma głos mocny i czysty.
—W prywatnej klinice w Royale, a mnie przysłano z Anglii,
żebym się panem opiekowała. Jest nas dwie. Ja nazywam się
Gibson. Teraz proszę spokojnie poleżeć, a ja powiem lekarzowi,
że się pan obudził. Martwiliśmy się, bo był pan nieprzytomny,
odkąd pana przywieźli.
Bond zamknął oczy i w duchu sprawdził, co dzieje się z jego ciałem.
Najbardziej bolały go przeguby rąk, kostki nóg i grzbiet prawej dłoni,
którą mu ponacinał Rosjanin. W dole tułowia nic nie czuł. Domyślił
się, że dano mu znieczulenie miejscowe. Reszta ciała bolała go tępo,
jakby cały był obity. Wszędzie czuł ucisk bandaży, a nieogolona
szyja i podbródek kłuły w zetknięciu z pościelą. Czuł po długości
zarostu, że musiał być nie golony co najmniej trzy dni. Czyli dwa dni
od poranka tortur.
Właśnie układał w duchu krótką listę pytań, kiedy otworzyły się
drzwi i wszedł lekarz, za nim pielęgniarka, w głębi zaś ukazał się
kochany Mathis, ukrywający wyraz niepokoju za szerokim uśmie-
chem. Z palcem na ustach Mathis podszedł skradając się do okna i
usiadł.
Lekarza, Francuza o młodej, inteligentnej twarzy odkomendero-
wano do opieki nad Bondem z Deuxieme Bureau. Podszedł do Bonda
i położył mu rękę na czole, patrząc jednocześnie na kartę gorączkową
za łóżkiem.
Odezwał się bez ogródek:
— Chciałby pan zadać mnóstwo pytań, drogi panie Bond — jego
angielszczyzna była bezbłędna — a ja na większość z nich mogę panu
odpowiedzieć. Nie chcę, żeby marnował pan siły, więc oto
najistotniejsze fakty, a potem będzie pan mógł spędzić kilka minut z
Monsieur Mathisem, który też chciałby dowiedzieć się kilku
szczegółów. Właściwie nie czas jeszcze na tę rozmowę, ale
chciałbym, żeby miał pan spokojną głowę i żebyśmy mogli
przystąpić do reperacji pańskiego ciała nie zajmując się zbytnio
umysłem.
Siostra Gibson przysunęła lekarzowi krzesło i wyszła.
— Jest pan tu około dwóch dni — ciągnął lekarz. — Policję
zawiadomił farmer, który znalazł pański wóz jadąc na targ do Royale.
Z niejakim opóźnieniem Monsieur Mathis dowiedział się, że
samochód należy do pana, i natychmiast wyruszył ze swoimi ludźmi
do Les Noctambules. Znaleźli tam pana, Le Chiffre'a i pańską
przyjaciółkę pannę Lynd, która nie doznała żadnej krzywdy i jak
twierdzi, nikt jej nie molestował. Znajdowała się w stanie skrajnego
szoku, ale teraz odzyskała już siły i jest w swoim hotelu. Przełożeni z
Londynu wydali jej instrukcje, aby została w Royale pod pańskimi
rozkazami, aż wyzdrowieje pan na tyle, żeby wrócić do Anglii.
Dwaj rewolwerowcy Le Chiffre’a zostali zabici strzałem w tył
głowy z pistoletu kalibru 35. Brak wyrazu na ich twarzach świadczy, że
nie widzieli i nie słyszeli napastnika. Znaleziono ich w tym samym
pokoju co pannę Lynd. Le Chiffre zginął od strzału z podobnej broni
między oczy. Czy był pan świadkiem jego śmierci?
—Tak — rzekł Bond.
—Pańskie obrażenia są poważne, ale życiu nie zagraża niebezpie-
czeństwo, chociaż stracił pan dużo krwi. Jeśli dobrze pójdzie,
wróci pan zupełnie do zdrowia i żadna z funkcji pańskiego ciała
nie będzie upośledzona. — Lekarz uśmiechnął się posępnie. —
Ale obawiam się, że przez parę dni będzie pan jeszcze odczuwał
ból; dołożę wszelkich starań, ażeby przynieść panu ulgę. Skoro
już odzyskał pan świadomość, odwiążemy ręce, ale nie wolno się
panu ruszać, a w czasie snu pielęgniarka ma polecenie znów je
unieruchomić. Najważniejsze, aby pan odpoczął i odzyskał siły.
Na razie znajduje się pan w stanie ciężkiego szoku psychicznego i
fizycznego. — Lekarz przerwał. — Jak długo trwały tortury?
—Około godziny — odparł Bond.
—W takim razie to nadzwyczajne, że pan żyje: gratuluję! Niewielu
zniosłoby to, co pan przeszedł. Może to jakieś pocieszenie.
Monsieur Mathis może zaświadczyć, że miałem w swoim czasie
paru pacjentów, których podobnie potraktowano: i ani jeden nie
wyszedł z tego tak dobrze, jak pan.
Lekarz przyglądał się Bondowi przez chwilę, po czym zwrócił się
szorstko do Mathisa:
Ma pan dziesięć minut, a potem zostanie pan wyprowadzony siłą.
Jeśli przez pana wzrośnie pacjentowi temperatura, odpowie pan za to.
Obdarzył ich obu szerokim uśmiechem i wyszedł.
Mathis podszedł do Bonda i zajął miejsce po lekarzu.
—Niezły facet — rzekł Bond. — Podoba mi się. .
—Pracuje w Bureau — wyjaśnił Mathis. — Świetny facet i kiedyś
ci o nim opowiem. Uważa cię za cud świata ... ja też.
No, ale o tym później. Możesz sobie wyobrazić, ile spraw domaga
się wyjaśnienia, a Paryż i oczywiście Londyn, a nawet Waszyngton za
pośrednictwem naszego drogiego przyjaciela Felixa nie dają mi
spokoju. Nawiasem mówiąc—przerwał — mam dla ciebie wiadomość
od M. Osobiście rozmawiał ze mną przez telefon. Po prostu kazał ci
powiedzieć, że zrobiłeś na nim wrażenie. Zapytałem go, czy to
wszystko, a on rzekł: „No, proszę mu powiedzieć, że Finansowemu
bardzo ulżyło." Po czym odłożył słuchawkę.
Bond obszczerzył się w uśmiechu. Najbardziej ujęło go, że M
osobiście zadzwonił do Mathisa. Rzecz całkiem niesłychana. Nie
ujawniono nigdy nawet istnienia M, a co dopiero jego tożsamości.
Wyobrażał sobie, jakie poruszenie musiało to wywołać w londyńskiej
organizacji, zbzikowanej na punkcie tajności.
— Tego samego dnia, kiedyśmy cię znaleźli, przyjechał z Londynu
wysoki, szczupły facet bez ręki — ciągnął Mathis, wiedzący z własnego
doświadczenia, że te szczegóły z branży zainteresują Bonda najbar-
dziej i sprawią mu największą przyjemność. — Załatwił pielęgniarki
i wszystkim się zajął. Nawet twój samochód jest w naprawie. Wyglądał
na szefa Vesper. Spędził z nią dużo czasu i dał jej ścisłe instrukcje, żeby
się tobą zajęła.
Szef S, pomyślał Bond. Rzeczywiście traktują mnie jak grubą rybę.
—A teraz — rzekł Mathis — do roboty. Kto zabił Le Chiffre'a?
—Smiersz — odparł Bond.
Mathis gwizdnął cicho.
— Boże — powiedział z respektem. — Więc jednak mieli go na
oku. Jak wyglądał?
Bond wyjaśnił po krotce, co się wydarzyło do śmierci Le Chiffre'a,
ograniczając się do najważniejszych szczegółów. Kosztowało go to
nieco wysiłku i ulżyło mu, kiedy się z tym uporał. Powrót w myślach na
miejsce tych wydarzeń jakby obudził cały koszmar, czoło spłynęło mu
potem i ból zapulsował w ciele.
Mathis zdał sobie sprawę, że posuwa się za daleko. Głos Bonda
słabł i oczy mu zachodziły mgłą. Mathis zatrzasnął notes, w którym
stenografował, i położył rękę Bondowi na ramieniu.
— Wybacz mi, przyjacielu — rzekł. — Już po wszystkim i jesteś
bezpieczny. Wszystko w porządku, a cały plan wspaniale się powiódł.
Podaliśmy, że Le Chiffre zastrzelił dwóch wspólników i popełnił
samobójstwo, nie mogąc stawić czoła śledztwu w sprawie funduszy
związkowych. W Strassburgu i na północy wrze. Uważano go tam za
wielkiego bohatera i podporę francuskiej partii komunistycznej. Ta
historia z burdelami i kasynami kompletnie rozwaliła jego organizację
i wszyscy biegają w kółko jak oparzony kot z pęcherzem. Teraz partia
komunistyczna rozgłasza, że był niespełna rozumu. Ale po niedawnym
załamaniu Thoreza już im to nie pomoże. Po prostu wywołują
wrażenie, że te ich grube ryby to zramolałe durnie. Bóg jeden wie, jak
się z tego wypłaczą.
Mathis spostrzegł, że jego entuzjazm wywarł zamierzony efekt.
Oczy Bondowi pojaśniały.
— Ostania zagadka — rzekł Mathis — f obiecuję, że wychodzę.
— Spojrzał na zegarek. — Lekarz za chwilę obedrze mnie ze skóry. Co
z pieniędzmi? Gdzie je schowałeś? My też przeczesaliśmy twój pokój
szczoteczką do zębów. Nie ma ich tam.
Bond wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Owszem, są — rzekł. — Mniej więcej. Na drzwiach każdego
pokoju jest czarny plastikowy kwadracik z numerem. Oczywiście od
strony korytarza. Kiedy Leiter wyszedł tamtej nocy, po prostu
otwarłem drzwi i odkręciłem swoją plakietkę, włożyłem pod nią
złożony czek i z powrotem ją przykręciłem. Na pewno tam jest.
— Uśmiechnął się. — Cieszę się, że głupi Anglicy mogą czegoś jeszcze
nauczyć sprytnych Francuzów.
Mathis roześmiał się zachwycony.
— Zdaje się, że chcesz mi odpłacić za lepszą orientację, co knują
Muntzowie. No dobrze, jesteśmy kwita. Nawiasem mówiąc, ich też
zgarnęliśmy. To drobne płotki wynajęte na tę okazję. Postaramy się,
żeby dostali kilka lat.
Wstał pospiesznie na widok lekarza, który wpadł do pokoju i tylko
spojrzał na Bonda.
— Jazda — rzekł do Mathisa. — Za drzwi i nie wracać.
Mathis zdążył tylko pomachać Bondowi wesoło ręką i w pośpiechu
zawołać coś na pożegnanie, zanim wypchnięto go z pokoju. Bond
usłyszał potok gniewnej francuszczyzny oddalającej się korytarzem.
Opadł na łóżko wyczerpany, ale podniesiony na duchu tyloma
nowinami. Przyłapał się na myślach o Vesper i szybko odpłynął w
niespokojny sen.
Pozostało jeszcze wiele pytań, ale można z tym poczekać.

20

Istota
zła

Bond szybko wracał do zdrowia. Kiedy Mathis odwiedził go trzy


dni później, siedział oparty o poduszki, a ręce miał wolne. Dolną
połowę jego ciała okrywał jeszcze prostokątny namiot, ale Bond
wyglądał pogodnie i tylko od czasu do czasu oczy zwężały mu się od
ukłucia bólu.
Mathis wyglądał na przygnębionego.
—Masz swój czek — rzekł do Bonda. — Nawet podobało mi się
paradowanie z 40 milionami franków w kieszeni, ale lepiej go
podpisz, a ja przekażę pieniądze na twoje konto w Credit
Lyonnaise. Nasz przyjaciel ze Smierszu, cholera, zniknął bez śladu.
Musiał dostać się do willi piechotą albo na rowerze, bo nie
usłyszałeś jego przybycia, jak i ci dwaj rewolwerowcy. Po prostu
ręce opadają. Wiemy bardzo niewiele o Smierszu, tak jak i
Londyn. Waszyngton powiedział, że coś mają, ale okazało się, że
to zwykłe ględzenie, jak to na przesłuchaniach uchodźców: sam
wiesz, że akurat tyle z tego pożytku, co z przesłuchania szarego
Anglika na temat jego własnej Secret Service albo Francuza na
temat Deuxieme.
—Pewnie przyjechał do Berlina z Leningradu przez Warszawę —
powiedział Bond. — Z Berlina mają mnóstwo otwartych dróg
przerzutu na resztę Europy. Teraz jest już w domu, gdzie obrywa za
to, że mnie nie zastrzelił. Zdaje się, że mam u nich niezłą
kartotekę z powodu kilku zadań, jakie po wojnie dostałem od M.
Temu agentowi na pewno wydawało się, że jest bardzo sprytny,
kiedy wyciął mi na ręce swój inicjał.
—Jaki inicjał? — spytał Mathis. — Lekarz powiedział mi, że
nacięcia wyglądają jak przewrócone E. Powiedział, że to nic nie
znaczy.
—Tylko mignęło mi, zanim straciłem przytomność, ale widziałem
kilka razy, jak opatrywano takie nacięcia i jestem prawie pewien, że to
rosyjska litera SZ. Wygląda trochę jak przewrócone E. To miałoby
sens. Bo Smiersz to skrót od Smiert' Szpionam — Śmierć Szpiegom
— i on myśli, że napiętnował mnie jako Szpiona. Bardzo to kłopotliwe,
bo kiedy wrócę do Londynu, M na pewno znów wyśle mnie do szpitala
na przeszczepienie nowej skóry na całym grzbiecie dłoni. Mniejsza o
to. Postanowiłem odejść ze Służby.
Mathis spojrzał na niego z otwartymi ustami.
— Odejść? — spytał z niedowierzaniem. — A dlaczego, u diabła?
Bond odwrócił od niego wzrok. Przyjrzał się swoim zabandażowanym
rękom.
— Kiedy mnie bili — powiedział — nagle pomyślałem, że warto
by pozostać przy życiu. Zanim zaczął mnie katować, Le Cłiiffre użył
zwrotu, który mi utkwił w pamięci: zabawa w Indian. Powiedział, że
właśnie tym się zajmuję. I nagle pomyślałem sobie: czy nie ma racji? Bo
widzisz — ciągnął patrząc na swe bandaże — kiedy człowiek jest
młody, wydaje mu się, że dobro i zło bardzo łatwo rozróżnić, ale z
wiekiem staje się to coraz trudniejsze. W szkole bez trudu wybieramy
sobie, kto jest łotrem, a kto bohaterem, a potem dorasta się z
pragnieniem, żeby zostać bohaterem i zabijać łotrów.
Popatrzył uparcie na Mathisa.
— W ostatnich latach zabiłem dwóch łotrów. Pierwszego w No-
wym Jorku: japońskiego eksperta od kryptografii, który łamał nasze
szyfry na trzydziestym szóstym piętrze budynku Radio Corporation
of America w Centrum Rockefellera, gdzie żółtki miały konsulat.
Wynająłem pokój na czterdziestym piętrze sąsiedniego wieżowca,
skąd mogłem przez ulicę zajrzeć mu w okno i widzieć go przy
robocie. Potem wziąłem kolegę z naszego oddziału w Nowym Jorku i
dwa Remingtony kalibru 33 zaopatrzone w lunety i tłumiki.
Przemyciliśmy je do naszego pokoju i całymi dniami czekaliśmy na
okazję. Strzelił do niego sekundę przede mną. Miał tylko wystrzelić
otwór w oknie, przez który ja trafię żółtka. W Centrum Rockefellera
mają grube szyby dla ochrony przed hałasem. Wypadło to
znakomicie. Tak jak się spodziewałem, jego kula zboczyła z toru przez
to szkło i poszła Bóg wie gdzie. Ale ja strzeliłem zaraz po nim, przez
dziurę, którą on zrobił. Żółtek dostał w otwarte usta, kiedy zdumiony
odwracał się do rozbitego okna.
Przez chwilę Bond palił w milczeniu.
— To była solidna robota. W dodatku przyjemna i czysta.
Z trzystu metrów. Bez kontaktu osobistego. Następnym razem w
Stockholmie nie było już tak ładnie. Miałem zabić Norwega, który
był podwójnym agentem dla Niemców. Udało mu się doprowadzić do
schwytania dwóch naszych: domyślam się, że ich stuknięto. Z różnych
względów robota musiała być absolutnie cicha. Wybrałem sypialne w
jego mieszkaniu i nóż. No i ... nie tak szybko umarł. Za te dwie
wykonane roboty przyznano mi numer z podwójnym zerem. Czułem
się bardzo zdolny i zdobyłem sobie opinię całkiem twardego. U nas
w Służbie numer z podwójnym zerem oznacza, że przy jakiejś
robocie zabiło się kogoś z zimną krwią.
Otóż — znów podniósł oczy na Mathisa — wygląda to wspaniale.
Bohater zabija dwóch łotrów ... ale kiedy bohater Le Chiffre zabija
łotra Bonda, a ten łotr Bond wie, że nie jest bynajmniej łotrem, to widzi
się drugą stronę medalu. Bohaterowie i łotry zaczynają się zupełnie
mieszać.
Oczywiście — dodał, widząc, że Mathis chce zaoponować ^ włą-
cza się w to patriotyzm i sprawia, że wszystko wydaje się jak
najbardziej w porządku, ale ta zasada, że mój kraj zawsze ma rację, jest
już niezupełnie na czasie. Dzisiaj walczymy z komunizmem. W porząd-
ku. Gdybym żył pięćdziesiąt lat temu, ten rodzaj konserwatyzmu, jaki
mamy dzisiaj, byłby uznany prawie że za komunizm, a nam kazano by
go zwalczać. Historia ostatnio zmienia się dosyć szybko i bohaterowie
ciągle się zamieniają na role z łotrami.
Mathis wpatrywał się w niego z osłupieniem. Postukał się w
czoło i położył uspokajająco dłoń na ramieniu Bonda.
— Czyli chcesz powiedzieć, że ten kochany Le Chiffre, który tak
starał się zrobić z ciebie eunucha, nie kwalifikuje się jako łotr?
—zapytał. — Można by pomyśleć, jak się słucha tych bzdur, że Le
Chiffre walił cię po głowie, a nie po ... — wskazał na środek łóżka.
—Poczekaj, aż M każe ci wziąć się za innego Le Chiffre'a. Założę się,
że z przyjemnością się do niego zabierzesz. A co ze Smierszem? Powiem
ci, że mi się wcale nie podoba, jak ci faceci latają po całej Francji
zabijając każdego, kto wyda im się zdrajcą ich ukochanego systemu.
Z ciebie to jest pieprzony anarchista.
Wyrzucił ręce w górę, po czym opuścił je bezradnie.
Bond roześmiał się.
— No dobrze — powiedział. — Weźmy naszego przyjaciela Le
Chiffre'a. Łatwo powiedzieć, że był złym człowiekiem, przynajmniej
dla mnie to jest łatwe, bo robił mi złe rzeczy. Gdyby teraz się tutaj
znalazł, zabiłbym go bez wahania, ale obawiam się, że raczej z osobistej
zemsty, a nie z jakiegoś wysoce moralnego względu albo dla dobra
ojczyzny.
Podniósł oczy na Mathisa, żeby sprawdzić, czy bardzo go nudzą te
subtelności introspekcji w sprawie tego, co dla Mathisa jest najzwy-
czajniej kwestią służbowego obowiązku.
Mathis mu odpowiedział uśmiechem.
— Mów dalej, drogi przyjacielu. Ten nowy Bond bardzo mnie
ciekawi. Anglicy są tacy dziwni. Jak zestaw chińskich pudełek.
Dobranie się do tego w samym środku trwa bardzo długo. A kiedy już
się tam dotrze, niewiele to daje, ale samo szukanie drogi jest
pouczające i dostarcza rozrywki. Mów dalej. Rozwiń argumenty.
Może będzie w nich coś, co mógłbym zaserwować mojemu szefowi,
kiedy następnym razem będę chciał wykręcić się od nieprzyjemnej
roboty. — Obszczerzył się złośliwie. Bond zignorował to.
— Więc żeby odróżnić dobro od zła, stworzyliśmy dwa obrazy
przedstawiające skrajności — najgłębszą czerń i najczystszą biel — i
mówimy o nich: Bóg i Diabeł. Ale kryje się w tym drobne oszustwo.
Bóg jest wyraźny, można dostrzec każdy włos w jego brodzie. Ale
Diabeł? Jak on wygląda? — Bond spojrzał na Mathisa z triumfem.
Mathis roześmiał się ironicznie:
—Jak kobieta.
—Wszystko to bardzo pięknie — rzekł Bond — ale trochę
rozmyślałem o tych sprawach i zastanawiam się, po czyjej
powinienem być stronie. Bardzo mi żal Diabła i jego uczniów,
takich jak nasz zacny Le Chiffre. Diabeł nie ma lekko! a ja lubię
trzymać stronę przegrywających. Nie dajemy szans temu
biedakowi. Istnieje Dobra Księga na temat dobra i tego, jak być
dobrym i tym podobne, ale nie ma Złej Księgi o źle i jak być złym.
Diabeł nie miał żadnych proroków, którzy by mu napisali Dziesięć
Przykazań, ani zespołu autorów, którzy napisaliby jego życiorys.
Przegrał walkowerem. Nic o nim nie wiemy prócz bajek
opowiadanych przez rodziców i nauczycieli. Nie posiada żadnej
książki, z której moglibyśmy poznać istotę zła we wszystkich jego
przejawach, z przypowieściami o złych ludziach, przysłowiami o
złych ludziach, z folklorem złych ludzi. Mamy wyłącznie żywy
przykład tych, którzy są najmniej dobrzy, albo musimy opierać się
na własnej intuicji.
Więc — ciągnął Bond, zapalając się coraz bardziej — Le Chiffre
służył jakiemuś celowi, wspaniałemu celowi, najwyższej wagi, może
najlepszemu i najwyższemu celowi ze wszystkich. Przez swoje złe
istnienie, które ja w głupocie swojej pomogłem zniszczyć, ustalał
normę zła, w odniesieniu do której, i jedynie w takim odniesieniu,
może istnieć przeciwna norma dobra. W czasie krótkiej znajomości z
nim mieliśmy zaszczyt dostrzec i docenić jego zło, a wychodzimy z tej
znajomości lepsi i cnotliwsi.
— Brawo — rzekł Mathis. — Jestem z ciebie dumny. Należałoby
cię torturować codziennie. Żebym nie zapomniał zrobić przed
wieczorem coś złego. Muszę natychmiast zacząć. Uzbierałem już
kilka punktów — niestety słabiutkich — dodał ze smutkiem — ale
ujrzałem światło i teraz już będę działać szybko. Ależ to będzie
zabawa! Hm ... zobaczymy, od czego by tu zacząć: morderstwo,
podpalenie, gwałt? Ale nie, to drobne grzeszki. Muszę jednak sięgnąć
do zacnego markiza
de Sade. Jestem w tych sprawach jak dziecko, zupełnie jak dziecko.
Twarz mu się wydłużyła.
— Ale, ale ... co z naszym sumieniem, mój drogi? Co z nim robić,
kiedy popełnia się jakiś smakowity grzech? To jest
problem. Przebiegłe jest to sumienie i bardzo stare, tak stare jak
pierwsza rodzina małpoludów, która je wydała na świat. Musimy się
nad tym problemem poważnie zastanowić, bo zepsujemy sobie
zabawę. Oczywiście najpierw trzeba by to sumienie ukatrupić, ale to
twarda sztuka. Namęczymy się! ale gdyby się nam udało, moglibyśmy
stać się nawet gorsi niż Le Chiffre.
Dla ciebie, mój drogi Jamesie, to łatwe. Możesz na początek odejść
ze Służby. To wspaniały pomysł! świetny wstęp do nowej kariery. I jaki
prosty. Każdy nosi w kieszeni pistolet rezygnacji. Pociągniesz tylko za
spust i za jednym zamachem zrobisz ogromną dziurę i w ojczyźnie, i we
własnym sumieniu. Morderstwo i samobójstwo jedną kulą! Coś
wspaniałego! Jaka to trudna i chwalebna profesja! Jeżeli o mnie
chodzi, natychmiast zostanę szermierzem nowej sprawy!
Spojrzał na zegarek.
— Świetnie. Już zrobiłem początek. Jestem spóźniony pół godziny
na spotkanie z szefem policji.
Wstał ze śmiechem.
— To było wyborne, mój drogi. Naprawdę powinieneś występo-
wać publicznie. A jeśli chodzi o ten drobny problem, że nie wiadomo,
jak odróżnić dobrych od złych, łotrów od bohaterów i tym podobne:
oczywiście to trudny problem w ujęciu abstrakcyjnym. Cały sekret
kryje się w aspekcie osobistym: czy jesteś Chińczykiem, czy Anglikiem.
Zatrzymał się przy drzwiach.
— Przyznajesz, że Le Chiffre wyrządził ci osobiste zło i że zabiłbyś
go, gdyby teraz pojawił się przed tobą?
Więc kiedy wrócisz do Londynu, znajdziesz tam wielu takich jak
on, chcących zniszczyć ciebie, twoich przyjaciół i twój kraj. M ci o nich
opowie. A skoro już widziałeś naprawdę złego człowieka, będziesz
wiedział, jak bardzo źli oni potrafią być i weźmiesz się za nich, żeby ich
niszczyć, broniąc siebie i tych, których kochasz. Nie będziesz tracił
czasu na dyskusje. Teraz już wiesz, jak wyglądają i co potrafią zrobić
innym. Może będziesz trochę bardziej wybredny co do wyboru zadań.
Może zechcesz mieć pewność, że twój cel jest naprawdę czarny, ale
takich naprawdę czarnych celów jest wokół pełno. Masz jeszcze wiele
do zrobienia. I zrobisz to. A kiedy zakochasz się i będziesz miał pod
opieką kochankę albo żonę i dzieci, przyjdzie ci to tym łatwiej.
Mathis otworzył drzwi i stanął w progu.
— Otocz się istotami ludzkimi, mój drogi Jamesie, łatwiej walczyć
dla nich niż dla zasad.
Roześmiał się. — Ale nie spraw mi zawodu i sam nie stań się ludzki.
Stracilibyśmy taką wspaniałą maszynę. Pomachał mu i zamknął
drzwi.
— Hej! — krzyknął Bond.
Ale kroki szybko oddaliły się korytarzem.
21
Vesper

Nazajutrz Bond poprosił, żeby odwiedziła go Vesper.


Nie chciał jej widzieć przedtem. Powiedziano mu, że codziennie
przychodzi do kliniki i pyta o niego. Przysyłała kwiaty. Bond nie lubił
kwiatów i kazał pielęgniarce dawać je innym pacjentom. Za trzecim
razem kwiaty już nie przyszły. Bond nie chciał jej obrazić. Nie znosił
damskich rzeczy koło siebie. Kwiaty jakby domagały się uznania dla
ofiarodawcy, jakby stale przekazywały jego współczucie i uczucia.
Bonda to drażniło. Nie znosił być hołubiony. Dostawał od tego
klaustrofobii.
Zżymał się na konieczność wyjaśniania jej tych spraw. Krępowało
go, że musi zadać kilka dręczących go pytań co do jej zachowania.
Kiedy mu odpowie, zapewne okaże się idiotką. A czekało go jeszcze
pełne sprawozdanie dla M. Nie chciał w nim krytykować Vesper.
Mogłaby to przypłacić utratą pracy.
Ale przyznał się sam przed sobą, że nade wszystko chciałby
uniknąć odpowiedzi na dotkliwsze pytanie.
Lekarz często rozmawiał z Bondem o jego obrażeniach. Zawsze
mówił, że to, czego doświadczył, nie pozostawi złych skutków. Że
Bond całkowicie wróci do zdrowia i że będzie funkcjonował jak dotąd.
Jednak oczy i nerwy Bonda nie akceptowały pocieszających zapew-
nień. Bolesna opuchlizna i siniaki nie schodziły, a gdy zastrzyki
przestawały działać, straszliwie cierpiał. Nade wszystko zaś ucierpiała
jego wyobraźnia. Przez całą godzinę w tym pokoju z Le Chiffrem
wbijano mu pewność impotencji, a rana, jaką mu to zadało na umyśle,
mogłaby się zagoić tylko przez doświadczenie.
Od dnia, kiedy Bond po raz pierwszy zobaczył Vesper w barze
Hermitage, pożądał jej i wiedział, że gdyby sprawy w nocnym klubie
potoczyły się inaczej, gdyby spotkał się z zachętą ze strony Vesper i
gdyby ich nie uprowadzono, spróbowałby się tej nocy z nią przespać.
Nawet później, w samochodzie i przed willą, kiedy naprawdę miał co
innego na głowie, jej nieprzyzwoita nagość podnieciła go wściekle na
sam widok.
A teraz, kiedy ją znów mógł ujrzeć, bał się. Bał się, że jego zmysły
i ciało nie zareagują na jej zmysłową urodę. Bał się, że nie poruszy w
nim pożądania i nie wzburzy krwi. Odbierał to jako próbę i wzdragał się
przed jej wynikiem. Uświadomił sobie, że to jest właśnie przyczyna, dla
której odwlekał sposobność, aby ciało jego mogło zareagować, dla
której przeszło tydzień odkładał ich pierwsze spotkanie. Chciałby je
opóźnić jeszcze bardziej, ale wytłumaczył sobie, że musi napisać to
sprawozdanie, że lada dzień może przybyć z Londynu łącznik, aby
wysłuchać całej historii; że dziś jest równie dobre jak jutro; że czas
najwyższy dowiedzieć się choćby i najgorszego.
Więc zażyczył jej sobie ósmego dnia wczesnym rankiem, kiedy
poczuł się odświeżony i silny po nocnym wypoczynku.
Nie wiadomo czemu spodziewał się, że będzie po niej widać, co
przeszła, że będzie wyglądała blado, a nawet niezdrowo. Nie spodzie-
wał się wysokiej opalonej dziewczyny w kremowej sukni z grubego
jedwabiu z czarnym paskiem, która weszła radośnie przez drzwi i
stanęła uśmiechając się do niego.
— Rany boskie, Vesper! — zawołał z krzywym gestem powitania.
— Wyglądasz rewelacyjnie. Chyba rozkwitasz w nieszczęściu. Jak ci
się udało tak wspaniale opalić?
— Wiem, że to nieładnie — odparła, siadając przy nim — ale kiedy
ty tu leżałeś, ja codziennie pławiłam się w morzu. Lekarz mi kazał i szef
S tak samo, więc pomyślałam sobie, że wcale ci nie pomogę, jak po
całych dniach będę się zamartwiała w pokoju. Znalazłam na wybrzeżu
cudowny kawałek plaży i codziennie tam chodzę, zabieram coś do
jedzenia i książkę, wracam dopiero wieczorem. Zabieram się autobu-
sem tam i z powrotem, a do plaży mam tylko mały kawałek przez
wydmy i udało mi się pogodzić z faktem, że jest to akurat po drodze do
tej willi.
Głos się jej załamał.
Na wzmiankę o willi Bondowi zadrgały powieki. Dzielnie mówiła
dalej, nie zrażając się brakiem reakcji ze strony Bonda.
— Lekarz mówi, że już niedługo będziesz mógł wstać. Pomyślałam
sobie... pomyślałam, że później mogłabym ci pokazać tę plażę. Lekarz
mówi, że kąpiele świetnie ci zrobią.
Bond chrząknął.
— Bóg jeden wie, kiedy będę mógł się kąpać — powiedział.
— Lekarz sam nie wie, co gada. A kiedy już będę mógł się kąpać,
pewnie byłoby lepiej, żebym kąpał się przez jakiś czas na osobności.
Żeby nie przestraszyć. Poza wszystkim innym — spojrzał znacząco na
łóżko — moje ciało to same blizny i siniaki. A ty sobie używaj. Nie ma
powodu, żebyś nie miała dobrze się bawić.
Gorycz i niesprawiedliwość tych słów ubodły Vesper do żywego.
—Przepraszam — powiedziała. — Myślałam... chciałam tylko ...
Jej oczy wypełniły się nagle łzami. Przełknęła ślinę.
—Chciałam ... chciałam ci pomóc. Żebyś wyzdrowiał.
Słowa uwięzły jej w gardle. Spojrzała na niego żałośnie, napotyka-
jąc wyrzut w jego wzroku i zachowaniu.
Potem załamała się i ze szlochem ukryła twarz w dłoniach.
— Przepraszam — rzekła stłumionym głosem. — Strasznie mi
przykro. — Jedną ręką poszukała w torebce chusteczki. — To moja
wina. — Osuszyła oczy. — Wiem, że to wszystko moja wina.
Bond natychmiast złagodniał. Położył zabandażowaną dłoń na jej
kolanie.
— Już dobrze, Vesper. Przepraszam, że byłem taki szorstki. Po
prostu zazdroszczę ci tego słońca, kiedy ja tu jestem uziemiony. Jak
tylko mi się poprawi, musisz zabrać mnie na tę swoją plażę. Oczywiś-
cie, że chcę właśnie tego. Cudownie będzie stąd się wydostać.
Ścisnęła go za rękę, wstała i podeszła do okna. Po chwili zajęła się
makijażem, po czym wróciła do niego.
Bond spojrzał na nią czule. Jak wszyscy oschli, zimni mężczyźni,
łatwo wpadał w sentymentalizm. Była niezwykle piękna i Bond poczuł
do niej coś ciepłego. Postanowił ułatwiać jej odpowiedzi.
Poczęstował ją papierosem i chwilę rozmawiali o przyjeździe Szefa
S i jak Londyn zareagował na rozgromienie Le Chiffre'a.
Z jej słów jasno wynikało, że cel został osiągnięty więcej niż na sto
procent. Prasa światowa rozdmuchała całą historię i korespondenci
większości gazet angielskich i amerykańskich ściągnęli do Royale,
próbując wytropić milionera z Jamajki, który ograł Le Chiffre'a.
Dotarli do Vesper, ale ona świetnie myliła ślady. Według niej Bond
oznajmił, że teraz jedzie do Cannes i Monte Carlo, aby tam postawić
swoją wygraną. Polowanie przeniosło się na południe Francji. Mathis
i policja zatarli wszelkie inne tropy, co zmusiło gazety do skupienia się
na Strassburskim aspekcie sprawy i na zamęcie w szeregach francus-
kich komunistów.
—Nawiasem mówiąc, Vesper — rzekł Bond po chwili — co się z
tobą naprawdę stało po wyjściu z nocnego klubu? Zobaczyłem
tylko samo porwanie. — Opisał jej w paru słowach scenę, jaka
rozegrała się pod kasynem.
—Obawiam się, że zupełnie straciłam głowę — rzekła Vesper, nie
patrząc Bondowi w oczy. — Kiedy w holu nie znalazłam
Mathisa, wyszłam na zewnątrz i commissionaire zapytał, czy jestem
panna Lynd, i powiedział, że mężczyzna, który przysłał mi kartkę,
czeka w samochodzie na prawo od schodów. Nie zdziwiło mnie
to specjalnie. Dopiero kilka dni znałam Mathisa i nie wiedziałam,
jaki ma styl pracy, więc po prostu zeszłam do samochodu. Stał
bardziej na prawo i trochę w cieniu. W chwili, gdy do niego
podeszłam, dwaj ludzie Le Chiffre'a wyskoczyli zza sąsiedniego
samochodu i zwyczajnie zadarli mi spódnicę na głowę.
Vesper zarumieniła się.
— Wygląda to na dziecinny chwyt — spojrzała ze skruchą na
Bonda — ale straszliwie skuteczny. Jesteś bezsilnym więźniem i
wprawdzie krzyczałam, ale spod tej spódnicy nic chyba nie było
słychać. Kopałam z całej siły, ale bez skutku, bo nic nie widziałam, a
ręce miałam kompletnie unieruchomione. Jak kurczak związany do
pieczenia. Podnieśli mnie we dwóch i wepchnęli na tylne siedzenie
samochodu. Cały czas się oczywiście szamotałam i kiedy silnik zapalił,
a oni próbowali mi zawiązać spódnicę nad głową sznurem albo czymś
takim, udało mi się oswobodzić rękę i wyrzucić przez okno torebkę.
Mam nadzieję, że na coś to się przydało. Bond kiwnął głową.
— Zrobiłam to raczej instynktownie. Przeraziłam się, że nie
będziesz miał pojęcia, co mi się stało. Zrobiłam pierwszą rzecz, jaka mi
przyszła do głowy.
Bond wiedział, że chodziło im o niego: i gdyby Vesper nie wyrzuciła
torebki, pewnie sami by to zrobili, jak tylko pojawił się na schodach.
—Owszem, pomogło mi to — rzekł Bond. — Ale dlaczego nie
dałaś mi znaku, kiedy się odezwałem do ciebie, jak mnie w końcu
zgarnęli po kraksie? Strasznie się martwiłem. Myślałem, że może
cię stuknęli czy coś takiego.
—Chyba straciłam przytomność — odpowiedziała Vesper.
— Raz już zemdlałam z braku powietrza, a kiedy oprzytomniałam,
wycięli mi przy twarzy dziurę. Pewnie znów zemdlałam. Nie za bardzo
pamiętam, co działo się po drodze do willi. Tak naprawdę dotarło do
mnie, że ciebie też złapali, dopiero jak usłyszałam, że próbujesz mnie
dogonić w korytarzu.
—I nie tknęli cię? — zapytał Bond. — Nie próbowali się z tobą
zabawić, kiedy ja byłem torturowany?
—Nie — rzekła Vesper. — Tylko zostawili mnie w fotelu. Pili i
grali w karty — na ile usłyszałam, to w belotkę — a później
poszli spać. Przez to chyba dopadł ich Smiersz. Związali mi nogi i
posadzili na krześle w kącie, twarzą do ściany; Smiersza w ogóle
nie widziałam. Słyszałam jakieś dziwne odgłosy. Chyba od nich
się obudziłam. A potem jeden z nich jakby spadł z krzesła.. Potem
ciche kroki, zamknęły się drzwi i nic więcej do chwili, kiedy
wreszcie wpadł Mathis z policjantami. Większość tego czasu
przespałam. Nie miałam pojęcia, co działo się z tobą, ale — tu
zająknęła się — raz usłyszałam okropny krzyk. Jakby z bardzo
daleka. A przynajmniej wydaje mi się, że to był krzyk. Wtedy
sądziłam, że to coś koszmarnego we śnie.
—Obawiam się, że to byłem ja — powiedział Bond.
Vesper wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni. Oczy jej wypełniły się
łzami.
— To straszne — rzekła. To, co ci zrobili. I wszystko to moja
wina.
Gdybym tylko ...
Ukryła twarz w dłoniach.
— No już, już — pocieszył ją Bond. — Stało się i koniec. Już po
wszystkim i dzięki Bogu, że ciebie nie tknęli. — Poklepał ją po kolanie.
— Mieli się wziąć za ciebie, kiedy mnie już porządnie zmiękczą (to
jest właściwe słowo: zmiękczą! pomyślał). Mamy za co podziękować
Smierszowi. No, ale już dosyć, zapomnijmy o tym. Tak czy owak nie
miało to nic wspólnego z tobą. Każdy by się złapał na tę karteczkę.
W każdym razie, było i minęło — dodał wesoło.
Vesper spojrzała na niego przez łzy z wdzięcznością.
— Naprawdę? Jesteś pewien? — spytała. — Myślałam, że nigdy mi
nie wybaczysz. Ja ... może ... jakoś ci to wynagrodzę. Znajdę jakiś
sposób. — Posłała mu spojrzenie.
Jakiś sposób? pomyślał Bond. Spojrzał na nią. Uśmiechała się do
niego. Oddał jej uśmiech.
— Lepiej uważaj — rzekł. — Bo cię wezmę za słowo.
Spojrzała mu w oczy i nie odezwała się, ale zagadkowe wyzwanie
w jej spojrzeniu wróciło. Uścisnęła jego rękę i wstała. — Słowo się
rzekło — powiedziała.
Tym razem oboje wiedzieli, co to za obietnica.
Wzięła torebkę z łóżka i podeszła do drzwi.
—Mam przyjść jutro? — Spojrzała poważnie na Bonda.
—Tak, proszę cię, Vesper — powiedział. — Przyjdź. I proszę cię,
badaj teren. Miło będzie pomyśleć, co moglibyśmy robić, kiedy
już wstanę. Wymyślisz coś?
—Tak — odparła Vesper. — Wracaj szybko do zdrowia, proszę
cię.
Przez moment patrzyli na siebie. Potem Vesper wyszła i zamknęła
za sobą drzwi, a Bond słuchał jej oddalających się kroków.

22

Pędząca limuzyna

Odtąd Bondowi poprawiało się błyskawicznie.


Usiadł w łóżku i napisał to sprawozdanie dla M. Zbagatelizował to,
co jednak uważał za amatorszczyznę ze strony Vesper. Przesuwając
akcenty, przedstawił porwanie jako bardziej perfidne, niż było w rze-
czywistości. Chwalił opanowanie i zimną krew Vesper w ciągu całego
zajścia, nie wspominając, że niektóre z jej działań wydały mu się
niezrozumiałe.
Vesper przychodziła do niego codziennie i Bond wyczekiwał tych
odwiedzin w podnieceniu. Opowiadała radośnie, co się jej wydarzyło
poprzedniego dnia, o wyprawach wzdłuż wybrzeża i restauracjach,
gdzie jadła. Zaprzyjaźniła się z szefem policji i jednym z dyrektorów
kasyna, więc zabierali ją gdzieś wieczorami i czasem pożyczali jej
samochód w ciągu dnia. Pilnowała naprawy Bentleya, odholowanego
do warsztatu w Rouen, a nawet postarała się, aby z londyńskiego
mieszkania Bonda przysłano mu kilka świeżych ubrań. Z garderoby,
którą przywiózł ze sobą, nic nie ocalało. Każdy szew został rozpruty
w poszukiwaniu 40 milionów franków.
Nigdy już nie wspominali o sprawie Le Chiffre'a. Czasami
opowiadała Bondowi zabawne historyjki z biura S. Najwyraźniej
przeniosła się tam z Żeńskiej Służby Pomocniczej we flocie. On z kolei
opowiadał jej swe niektóre przygody w Służbie.
Stwierdził, że może z nią swobodnie rozmawiać i to go zaskoczyło.
Przy większości kobiet był po prostu małomówny i zmysłowy.
Przeciągające się manewry uwodzicielskie nudziły go prawie tak samo
jak następujące po tym kłopoty, żeby się wyplątać. Nieuchronny
przebieg każdego romansu miał w sobie coś upiornego. Cała ta
konwencjonalna parabola — wrażenie, dotknięcie ręki, pocałunek,
namiętny pocałunek, dotyk ciała, szczyt w łóżku, potem coraz więcej
łóżka, potem mniej łóżka, potem znudzenie, łzy i kończąca niechęć
—wydawała mu się haniebna i obłudna. Jeszcze bardziej odpychała go
sceneria każdego z tych aktów: spotkanie na przyjęciu, restauracja,
taksówka, jego mieszkanie, jej mieszkanie, potem weekend nad
morzem, potem znów mieszkania, potem ukradkowe alibi i wreszcie
gniewne pożegnanie na jakimś progu w deszczu.
Ale z Yesper nic takiego nie mogło się zdarzyć.
W nudzie jego pokoju i kuracji obecność jej była jak codzienna
oaza przyjemności, wyczekiwał jej niecierpliwie. W ich rozmowach
brzmiała jedynie zażyłość z lekka podszyta namiętnością. Perspekty-
wie tej dodawała ostrości nie wypowiedziana obietnica, która spełni się
we właściwym czasie. Nad wszystkim zaś wisiał cień jego obrażeń i ich
dręcząco wolne gojenie się.
Czy mu się podoba, czy nie, gałązka uniknęła jego noża i gotowa
była zakwitnąć.
Krok za krokiem, a wszystkie przyjemne, Bond wracał do zdrowia.
Pozwolono mu wstawać. Później pozwolono mu przesiadywać w ogro-
dzie. Potem mógł wybrać się na krótki spacer, a potem na dłuższą
przejażdżkę samochodem. Wreszcie nadeszło popołudnie, gdy lekarz
wpadł na lotną inspekcję z Paryża i oznajmił, że Bond jest już zdrów.
Vesper mu przyniosła ubranie, pożegnano się z pielęgniarkami i
odjechali oboje wynajętym samochodem z kierowcą.
Od dnia, gdy znalazł się u progu śmierci, minęły trzy tygodnie,
teraz był lipiec i upalne lato migotało po wybrzeżu i na morzu. Bond
chłonął te chwile.
Cel jazdy miał być dla niego niespodzianką. Nie chciał wracać do
jednego z tych wielkich hoteli w Royale i Vesper obiecała znaleźć coś za
miastem. Uparła się jednak, że zachowa to w sekrecie i wyjawiła tylko,
że znalazła miejsce, które mu się spodoba. Był szczęśliwy, że znajduje
się w jej rękach, ale pokrył swą uległość przezywając nieznany mu cel
podróży „Trou sur Mer" (bo wygadała się, że to nad morzem) i
wychwalając sielskie uroki osobno stojących klozetów, pluskiew i
karaluchów.
Przejażdżkę zepsuło dziwne wydarzenie.
Po drodze wzdłuż brzegu w stronę Les Noctambules opisywał jej
swój dziki pościg Bentleyem, wreszcie pokazał zakręt, który wziął tuż
przed katastrofą i dokładne miejsce, gdzie leżał fatalny dywanik
najeżony szpikulcami. Poprosił, żeby kierowca zwolnił i wychylił się,
aby pokazać jej głębokie dziury w asfalcie, powyrywane przez felgi kół,
połamane gałązki w żywopłocie i plamę oleju w miejscu, gdzie
samochód nareszcie stanął.
Przez cały czas Vesper była roztargniona, niespokojna i odzywała
się tylko monosylabami. Kilka razy przyłapał ją na zerkaniu w luster-
ko wsteczne, ale kiedy miał wreszcie okazję obejrzeć się przez tylną
szybę, właśnie wyjechali z zakrętu i nic nie zobaczył.
W końcu wziął ją za rękę. — Coś cię
gnębi, Vesper — powiedział.
Posłała mu wymuszony, promienny uśmiech. — Nic takiego.
Absolutnie nic. Przyszła mi do głowy głupia myśl, że jesteśmy śledzeni.
Pewnie nerwy i tyle. Na tej drodze jest pełno duchów.
Pod osłoną krótkiego uśmiechu znów się obejrzała.
— Spójrz — w jej głos wkradła się panika.
Bond posłusznie odwrócił głowę. I rzeczywiście: w odległości pół
kilometra jechała za nimi dość szybko czarna limuzyna. Bond
roześmiał się.
—Nie my jedni korzystamy z tej drogi — powiedział. — Poza tym
kto miałby za nami jechać? Nie zrobiliśmy nic złego. — Poklepał ją
po ręce. — To komiwojażer w średnim wieku, handlujący pastą
do karoserii, jedzie do Hawru. Pewnie myśli o lanczu i kochance
w Paryżu. Doprawdy, Vesper, nie wolno ci źle myśleć o
niewinnych ludziach.
—Chyba masz rację — powiedziała nerwowo. — W każdym razie
jesteśmy prawie na miejscu.
Znów zamilkła i wyjrzała przez okno.
Bond ciągle wyczuwał w niej napięcie. Uśmiechnął się sam do siebie
na myśl, że to musi być kac po dotychczasowych przygodach. Ale
postanowił dostroić się do niej i kiedy przy wąskiej drodze prowadzą-
cej ku morzu zwolnili, aby w nią skręcić, polecił kierowcy stanąć, skoro
tylko zjadą z głównej szosy.
Ukryci za wysokim żywopłotem razem obserwowali drogę przez
tylną szybę.
Przez cichy szum letnich odgłosów przebijał warkot nadjeżdżające-
go samochodu. Vesper wpiła się Bondowi palcami w ramię. Prędkość
samochodu, kiedy zbliżał się do ich kryjówki, nie zmieniła się i
dostrzegli tylko przelotnie profil kierowcy rozpędzonej, czarnej
limuzyny.
To fakt, że jakby zerknął w ich stronę, ale w żywopłocie nad nimi
tkwiła kolorowa tablica, zapraszająca do zjazdu i reklamująca
„L'Auberge du Eruit Defendu, crustaces, fritures". Dla Bonda było
oczywiste, że właśnie ona przyciągnęła wzrok kierowcy.
Terkot wydechu ścichł w oddali i Vesper osunęła się na oparcie w
samym kącie. Pobladła.
— Spojrzał na nas — rzekła. — Mówiłam ci. Wiedziałam, że
jesteśmy śledzeni. Teraz wiedzą, gdzie jesteśmy.
Bond nie zdołał powściągnąć zniecierpliwienia. — Bzdury. Patrzył
na ten znak — pokazał go dziewczynie.
Jakby lżej odetchnęła. — Naprawdę tak sądzisz? — spytała.
— Tak. Owszem. Na pewno masz rację, oczywiście. Jedźmy już.
Przepraszam za moją głupotę. Nie wiem, co mi się stało.
Pochyliła się w przód, powiedziała coś do kierowcy za szybą i
samochód ruszył. Osunęła się na oparcie i zwróciła ku Bondowi
rozjaśnioną twarz. Kolory znów niemalże wróciły na jej policzki.
— Naprawdę bardzo cię przepraszam. Po prostu... po prostu nie mogę
uwierzyć, że już po wszystkim i że nie ma się kogo bać. — Ścisnęła go za
rękę. — Pewnie myślisz, że jestem strasznie głupia.
—Wcale nie — odparł Bond. — Ale naprawdę nikt już nami się
nie interesuje. Zapomnij o tym. Robota skończona i kropka. To są
nasze wakacje i na niebie nie ma ani jednej chmurki. Tak? —
zapytał z naciskiem.
—Tak ... oczywiście. — Wzdrygnęła się lekko. — Jestem szalona.
No, za chwilkę będziemy na miejscu. Mam nadzieję, że ci się tu
spodoba.
Oboje pochylili się do przodu. Jej rysy znów się ożywiły, a po całej
sprawie został w powietrzu co najwyżej maleńki znak zapytania. Ale
nawet on się rozpłynął, kiedy przejechali przez wydmy i zobaczyli
morze i skromny mały zajazd wśród sosen.
— Obawiam się, że nie jest imponujący — odezwała się Vesper.
— Za to bardzo czysty i ma świetną kuchnię. — Spojrzała na niego z
niepokojem.
Nie musiała się martwić. Bondowi spodobało się tu od pierwszego
wejrzenia: taras sięgający niemal do granicy przypływu, niski piętrowy
dom o wesołych ceglastych markizach nad oknami i półkolista zatoka
z błękitnej wody i złotego piasku. Ile razy w życiu oddałby wszystko,
żeby zjechać w bok od głównej drogi i znaleźć taki zagubiony zakątek,
jak ten, gdzie mógłby odpuścić sobie cały świat i pluskać się w morzu od
rana do wieczora. A teraz czeka go cały tydzień czegoś takiego. I Vesper.
Przebierał w duchu palcami po paciorkach nadchodzących dni.
Zatrzymali się na dziedzińcu za domem, a właściciel z żoną wyszli
ich przywitać.
Monsieur Versoix, mężczyzna w średnim wieku, nie miał ręki.
Stracił ją w walkach z Wolnymi Francuzami na Madagaskarze. Był
przyjacielem szefa policji w Royale i to właśnie Commissaire
zaproponował Vesper jego zajazd i zadzwonił do właściciela. W
rezultacie wszystko było do ich rozporządzenia.
Madame Versoix właśnie przygotowywała kolację. Miała na sobie
fartuch, a w ręku drewnianą łyżkę. Była młodsza od męża, pucołowa-
ta, ładna i miała ciepłe spojrzenie. Bond instynktownie domyślił się, że
są bezdzietni i nie wykorzystanym uczuciem darzą przyjaciół i niektó-
rych stałych klientów, zapewne też kilku czworonożnych ulubieńców.
Pomyślał, że nie mają tu najłatwiejszego życia i że zimą zajazd musi być
bardzo osamotniony, kiedy wielkie fale biją o brzeg i w sosnach
zawodzi wiatr.
Gospodarz zaprowadził ich do pokojów.
Vesper dostała pokój dwuosobowy, a Bond sąsiedni, w narożniku,
z jednym oknem wychodzącym na morze, a drugim na dalszy brzeg
zatoki. Dzieliła je łazienka. Wszystko lśniło czystością i zachęcało
skromną wygodą.
Właściciel ucieszył się, gdy oboje okazali swój zachwyt. Powiedział,
że kolacja będzie o siódmej trzydzieści i że Madame la patronne
przygotowuje pieczone homary z topionym masłem. Szkoda, że dzisiaj
tak cicho. Bo to wtorek. Z końcem tygodnia będzie więcej ludzi. Ten
sezon nie był dobry. Zwykle mają tu mnóstwo gości z Anglii, ale teraz
czasy u nich są ciężkie i Anglicy przyjeżdżają tylko na weekend do
Royale i wracają do siebie, zostawiwszy pieniądze w kasynie. Nie tak
bywało dawniej. Wzruszył filozoficznie ramionami. Ale żaden dzień nie
jest taki jak poprzedni, ani żadne stulecie takie jak poprzednie, ani...
— Właśnie — rzekł Bond.

23

W przypływie namiętności

Rozmawiali w progu pokoju Vesper. Kiedy właściciel odszedł,


Bond wepchnął ją do środka i zamknął drzwi. Położył jej ręce na
ramionach i ucałował w oba policzki.
— Jak w raju — powiedział.
A potem zobaczył, że błyszczą jej oczy. Uniosła dłonie i oparła mu
je na przedramionach. Przysunął się bliżej i opuścił ręce, obejmując ją
w pasie. Odrzuciła głowę w tył i rozchyliła usta pod jego wargami.
— Kochanie — rzekł. Wpił się w nią ustami, wsuwając język
między jej zęby i czując, jak jej własny porusza się z początku
nieśmiało, potem coraz namiętniej. Osunął ręce na jej wypukłe
pośladki i mocno je uchwycił, przyciskając jedno do drugiego, środek
swego ciała i jej. Chwytając oddech oderwała usta i przez chwilę stali
mocno przytuleni, a on ocierał się policzkiem ojej skroń i czuł ucisk jej
twardych piersi.
Potem sięgnął do góry, chwycił ją za włosy i odchylił jej głowę, aż
mógł ją znów całować. Odepchnęła go i opadła na łóżko, wyczerpana.
Przez chwilę patrzyli na siebie głodnymi oczyma.
— Przepraszam, Vesper — powiedział. — Nie chciałem.
Potrząsnęła głową, oniemiała, od burzy, która się przez nią
przetoczyła.
Podszedł i usiadł obok niej; patrzyli na siebie z niespieszną
czułością, a fala namiętności opadała im w żyłach.
Nachyliła się i pocałowała go w kącik ust, a potem odgarnęła mu
z wilgotnego czoła czarny przecinek włosów.
— Kochanie — powiedziała. — Daj mi papierosa. Nie wiem, gdzie
jest moja torebka. — Rozejrzała się nie całkiem przytomnie po pokoju.
Bond zapalił papierosa i włożył go jej między wargi. Napełniła
sobie płuca dymem i wypuściła go ustami z powolnym westchnieniem.
Bond objął ją ramieniem, ale ona wstała i podeszła do okna.
Stanęła tam odwrócona do niego plecami.
Bond spuścił wzrok na swoje dłonie i zobaczył, że jeszcze drżą.
— Przygotowania do kolacji jeszcze potrwają — powiedziała
Vesper, wciąż na niego nie patrząc. — Może pójdź się wykąpać. Ja
rozpakuję twoje rzeczy.
Bond wstał z łóżka, podszedł i mocno ją przytulił. Otoczył ją
ramionami. Jej piersi wypełniły mu dłonie i pod palcami poczuł twarde
sutki. Położyła ręce na jego dłoniach i przycisnęła je do siebie, ale wciąż
patrzyła przez okno.
— Nie teraz — powiedziała stłumionym głosem.
Bond nachylił się i wtulił wargi w jej kark. Chwilę mocno ją do
siebie przyciskał, a potem puścił.
— Dobrze, Vesper — powiedział.
Podszedł do drzwi i obejrzał się. Nie ruszyła się z miejsca. Nie
wiadomo czemu wydało mu się, że płacze. Postąpił krok w jej
kierunku, a potem zdał sobie sprawę, że na razie nic nie mają sobie do
powiedzenia.
— Kochanie — powiedział.
Po czym wyszedł i zamknął drzwi.
Bond wszedł do swojego pokoju i usiadł na łóżku. Czuł się słaby po
fali namiętności, która przez niego przepłynęła. Wahał się między
pragnieniem upadnięcia jak długi na łóżko a tęsknotą, za ożywczym
chłodem morza. Chwilę ważył te możliwości, po czym podszedł do
walizki i wyjął białe płócienne kąpielówki i granatową piżamę.
Bond nigdy nie lubił piżam i spał nago, aż pod koniec wojny w
Hong Kongu przyszedł mu do głowy doskonały kompromis. Góra od
piżamy sięgająca prawie kolan. Bez guzików, ale z luźnym paskiem.
Rękawy szerokie i krótkie, kończące się tuż nad łokciem. Dawała w
efekcie chłód i wygodę, i kiedy narzucił ją teraz na spodenki,
przykryła wszystkie siniaki i blizny z wyjątkiem wąskich białych
bransoletek na przegubach rąk i kostkach nóg i znaku Smiersza na
prawej ręce.
Wsunął stopy w granatowe skórzane sandały, zszedł po schodach,
wyszedł z domu, przeciął taras i znalazł się na plaży. Przechodząc przed
frontem domu pomyślał o Vesper, ale nie spojrzał w górę, aby
sprawdzić, czy jeszcze stoi przy oknie. Jeśli zobaczyła go, nie dała mu
żadnego znaku.
Szedł wzdłuż granicy fal po twardym złocistym piasku, aż zajazd
zniknął mu z oczu. Wtedy zrzucił górę od piżamy, wziął krótki rozbieg
i zanurkował pod nieduże fale. Grunt opadał szybko i Bond został pod
wodą jak najdłużej, rozcinając wodę mocnymi zagarnięciami i czując
na całym ciele miękki chłód. Wynurzył się i odgarnął włosy z oczu.
Była prawie siódma i słońce nie grzało już tak mocno. Wkrótce
opadnie za dalszy brzeg zatoki, ale teraz jeszcze świeciło mu prosto
w oczy i Bond przewrócił się na grzbiet, popłynął w przeciwnym
kierunku, żeby mieć je na sobie jak najdłużej.
Kiedy wyszedł na brzeg prawie o dwa kilometry dalej w głąb
zatoki, cień już zalał jego piżamę, ale wiedział, że może jeszcze położyć
się na twardym piasku i Wyschnąć, nim ogarnie go fala zmierzchu.
Zdjął spodenki i spojrzał po sobie w dół. Zostało jedynie kilka
śladów obrażeń. Wzruszył ramionami, położył się rozrzuciwszy ręce
i nogi w kształt gwiazdy i pomyślał o Vesper.
W jego uczuciach panował irytujący zamęt. Kiedyś bywały takie
proste. Zamierzał jak najszybciej się z nią przespać, ponieważ pragnął
jej, a także, co sam przyznawał, chciał na zimno poddać ostatecznej
próbie skutki reperacji swojego ciała. Pomyślał, że sypialiby z sobą
przez kilka dni, a potem mógłby się z nią widywać w Londynie. Potem
nieuniknione rozstanie, które ze względu na ich funkcje służbowe
byłoby tym łatwiejsze. Jeśliby się nie okazało tak łatwe, mógłby wziąć
jakąś robotę za granicą albo, co także brał pod uwagę, złożyć
rezygnację i podróżować sobie po świecie, czego zawsze pragnął.
Lecz ona zalazła mu jakoś za skórę i w ciągu minionych dwóch
tygodni jego uczucia stopniowo zmieniły się.
Poczuł się w jej towarzystwie swobodnie i bez przymusu. Miała
w sobie coś zagadkowego, jakąś nieustanną podnietę. Niewiele
wyjawiała ze swej prawdziwej osobowości i czuł, że choćby najdłużej
byli ze sobą, zawsze będzie w niej takie skryte miejsce, do którego nie
zostanie dopuszczony. Była troskliwa i uważająca, ale nie zachowy-
wała się niewolniczo i nie powściągała swej rogatej duszy. I już
wiedział, że jest do głębi, podniecająco zmysłowa, ale że jej fizyczne
zdobycie, właśnie przez tę skrytość, za każdym razem będzie mieć
słodki posmak gwałtu. Kochanie się z nią będzie za każdym razem jak
emocjonująca podróż bez poczucia pustki z osiągnięciem celu.
Przewidywał, że podda mu się zachłannie i chciwie będzie smakować
wszelkie łóżkowe intymności, nigdy nie dając się do końca posiąść.
Bond leżał nagi i próbował odsunąć od siebie wnioski, jakie
wyczytał na niebie. Odwrócił głowę, rozejrzał się po plaży i spostrzegł,
że cień cypla prawie do niego dochodzi.
Wstał i otrzepał się z piasku, gdzie tylko udało mu się dosięgnąć.
Pomyślał, że po powrocie się wykąpie, od niechcenia podniósł
kąpielówki i ruszył z powrotem po plaży. Zdał sobie sprawę, że jest
ciągle nagi, dopiero gdy doszedł do piżamy i schylił się, żeby ją
podnieść. Nie zawracając sobie głowy kąpielówkami włożył lekką
bluzę i poszedł do hotelu.
Teraz się już zdecydował.
24

Fruit defendu

Kiedy wrócił do pokoju, wzruszyło go, że wszystko ma poukła-


dane, a w łazience szczoteczka do zębów i przybory do golenia są
porządnie ustawione po jednej stronie szklanej półeczki nad umywal-
ką. Po drugiej stronie była szczoteczka Vesper, jakieś buteleczki i
słoiczek kremu do twarzy.
Spojrzał na nie i z zaskoczeniem spostrzegł, że jeden flakonik
zawiera Nembutal: tabletki nasenne. Może wydarzenia w willi nad-
szarpnęły jej nerwy bardziej, niż przypuszczał.
Warina była już dla niego napełniona, a na krześle obok razem z
ręcznikiem stała butelka drogiego sosnowego płynu do kąpieli.
—Vesper! — zawołał.
—Tak?
—To już szczyt. Przez ciebie czuję się jak drogi żygolak.
—Kazano mi dbać o ciebie. Robię tylko to, co mi kazano.
—Kochanie, kąpiel jest akurat. Wyjdziesz za mnie?
Parsknęła. — Tobie trzeba niewolnicy, a nie żony.
—Chcę ciebie.
—A ja chcę tego homara i szampana, więc się pośpiesz.
—Dobrze już, dobrze — odpowiedział Bond.
Wytarł się i ubrał w białą koszulę i granatowe spodnie. Miał
nadzieję, że ona ubierze się równie prosto i zrobiło mu się przyjemnie,
kiedy bez pukania stanęła w drzwiach ubrana w niebieską, płócienną
koszulę, zblakłą do koloru jej oczu i ciemnoczerwoną plisowaną
spódnicę z bawełny.
— Nie mogłam się doczekać. Umieram z głodu. Mój pokój leży
nad kuchnią i dręczą mnie cudowne zapachy.
Podszedł i objął ją.
Wzięła go za rękę i razem zeszli na dół, na taras, gdzie nakryto dla
nich stolik w świetle padającym od pustej jadalni.
Szampan, który zamówił po przyjeździe, stał w platerowym
wiaderku obok stolika i Bond nalał oba kieliszki do pełna. Vesper
zajęła się wybornym domowym pasztetem z wątróbek i na kruchej
bułce rozsmarowała dla obojga gruby kawałek ciemnożółtego masła
trzymanego w kostkach lodu.
Spojrzeli na siebie, wypili do dna i Bond znów napełnił kieliszki po
brzegi.
Bond opowiedział przy jedzeniu o swej kąpieli, a potem rozma-
wiali, co będą robić rano. Przez całą kolację pomijali milczeniem, co do
siebie czują, ale podekscytowane oczekiwanie na noc błyszczało w
oczach Vesper tak samo jak w oczach Bonda. Od czasu do czasu
dotykali się dłońmi i stopami, jakby łagodząc napięcie swych ciał.
Gdy pojawił się i zniknął homar, druga butelka szampana była już
opróżniona do połowy i gruba warstwa śmietany piętrzyła się na
fraises des bois, Vesper odetchnęła głęboko i z satysfakcją.
—Zachowuję się jak świnia — powiedziała uszczęśliwiona. —
Zawsze dajesz mi wszystko to, co lubię najbardziej. W życiu nikt
mnie tak nie psuł. — Zapatrzyła się poprzez taras na zatokę
skąpaną w blasku księżyca. — Chciałabym sobie na to zasłużyć. —
W jej głosie brzmiało coś znaczącego.
—Co masz na myśli? — spytał Bond zaskoczony.
—Och, nie wiem. Ludzie chyba dostają to, na co zasługują, więc
może tego właśnie jestem warta.
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Zmrużyła się patrząc z ukosa.
— Właściwie mało wiesz o mnie — przemówiła nagle.
Bonda zdziwiło poważne brzmienie jej głosu.
— Wiem dosyć — odparł ze śmiechem. — Wszystko, co mi
potrzebne do jutra i na parę następnych dni. Jeslijuż o to chodzi, sama
niewiele wiesz o mnie. — Nalał jeszcze szampana.
Vesper spojrzała na niego w zamyśleniu.
— Ludzie to wyspy — powiedziała. — Nigdy się nie stykają.
Choćby najbliżej byli, tak naprawdę są jednak osobno. Nawet jeśli od
pięćdziesięciu lat są małżeństwem.
Bond pomyślał niemile zaskoczony, że najwidoczniej zebrało się jej
na vin triste. Nadmiar szampana przyprawił ją o melancholię. Aż nagle
roześmiała się wesoło. — Nie rób takiej zmartwionej miny! — Pochyli-
ła się do przodu i położyła mu rękę na dłoni. — Sentymenty mnie
ogarnęły. Dzisiejszego wieczoru moja wyspa czuje się bardzo bliska
twojej wyspie. — Łyknęła szampana.
Bond roześmiał się z ulgą. — No, to połączmy się i zróbmy
półwysep — powiedział. — Jak tylko skończymy poziomki.
—Nie — powiedziała kokieteryjnie. — Muszę jeszcze napić się
kawy.
—I koniaku — zareplikował Bond.
Drobna chmurka rozpłynęła się. Już druga chmurka. Ona też
zostawiła po sobie w powietrzu malutki znak zapytania. Szybko się
rozwiał, gdy znów ogarnęła ich intymność i ciepło.
Kiedy wypili kawę, a Bond sączył koniak, Yesper wzięła torebkę,
podeszła i stanęła za nim.
— Jestem zmęczona — rzekła, opierając mu dłoń na ramieniu.
Sięgnął w górę, przytrzymał jej dłoń i przez chwilę trwali bez ruchu.
Nachyliła się i musnęła wargami jego włosy. Po chwili już jej nie było,
a za kilka sekund w jej pokoju zapaliło się światło.
Bond palił i czekał, aż zgaśnie. Wtedy ruszył za Vesper, przystaną-
wszy tylko, aby życzyć dobrej nocy właścicielowi z żoną i podziękować
jej za kolację. Wymienili uprzejmości i Bond poszedł na górę.
Było dopiero pół do dziesiątej, kiedy z łazienki wszedł do jej pokoju
i zamknął za sobą drzwi.
Księżyc świecił przez na wpół zamknięte okiennice i omywał
sekretne cienie w śnieżnej bieli jej ciała na szerokim łożu.

Bond obudził się we własnym pokoju o świcie i jakiś czas leżał,


głaszcząc swe wspomnienia.
Następnie wstał cicho z łóżka, w górze od piżamy przemknął się
obok drzwi Vesper i z domu na plażę.
Morze o wschodzie słońca było gładkie i ciche. Różowe falki od
niechcenia lizały piasek. Było zimno, ale zdjął piżamę i poszedł nago
wzdłuż brzegu do miejsca, gdzie kąpał się poprzedniego wieczora i
wszedł powoli, z rozmysłem do wody, aż sięgnęła mu do podbródka.
Oderwał stopy od dna i pogrążył się, zatykając nos jedną ręką i
zamykając oczy, czując, jak zimna woda przeczesuje mu włosy i ciało.
Lustro zatoki było gładkie z wyjątkiem miejsca, gdzie jakby rzuciła
się ryba. Pod wodą wyobraził sobie tę spokojną scenę i pomyślał, że
byłoby dobrze, gdyby Vesper właśnie teraz wyszła spomiędzy sosen i
zdziwiła się na widok Bonda wyskakującego nagle z pustego morza.
Kiedy po pełnej minucie wypłynął na powierzchnię w pianie
rozbryzgów, doznał zawodu. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Przez
chwilę pływał i unosił się na wodzie, a kiedy słońce wydało mu się już
dość gorące, wyszedł na plażę, wyciągnął się na plecach i rozkoszował
się ciałem, które przywróciła mu noc.
Tak jak poprzedniego wieczora, popatrzył w puste niebo i zobaczył
tę samą odpowiedź.
Po chwili wstał i plażą wrócił powoli do piżamy.
Dziś zaproponuje Vesper małżeństwo. Nie miał wątpliwości. To
tylko kwestia właściwej chwili.
25
Przepaska na oku

Kiedy wszedł cicho z tarasu w półmrok, wciąż pogrążający jadalnię


od zamkniętych okiennic, zdziwił się widząc, jak Vesper wychodzi z
oszklonej kabiny telefonicznej obok drzwi wejściowych i cicho
wstępuje na schody prowadzące do ich pokojów.
— Vesper — zawołał, sądząc, że pewnie ma jakąś ważną wiado-
mość, która może dotyczyć ich obojga.
Odwróciła się szybko, podnosząc rękę do ust. Dłużej, niż to było
konieczne, patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma.
—Co jest, kochanie? — spytał zaniepokojony, obawiając się
jakiegoś kryzysu w ich stosunkach.
—Ach — odparła bez tchu — przestraszyłeś mnie. Tylko że ...
właśnie dzwoniłam do Mathisa. Do Mathisa —powtórzyła. — Czy
nie mógłby zdobyć dla mnie jeszcze jednej sukni. Wiesz, od tej
znajomej, o której ci wspomniałam. Od tej vendeuse. Widzisz —jej
słowa goniły się bezładnie, usprawiedliwiająco — naprawdę nie
mam się w co ubrać. Myślałam, że złapię go w domu, zanim
wyjdzie do biura. Nie znam telefonu tej znajomej i pomyślałam,
że zrobię ci niespodziankę. Nie chciałam, żebyś usłyszał, jak
wychodzę. Czy woda jest przyjemna? Kąpałeś się? Dlaczego nie
zaczekałeś na mnie?
—Cudowna — powiedział Bond chcąc jej ulżyć, chociaż irytowało
go jej widoczne poczucie winy z powodu tego dziecinnego sekretu.
— Musisz się wykąpać, a potem zjemy śniadanie na tarasie.
Jestem głodny jak wilk. Przepraszam, że cię przestraszyłem. Po
prostu zaskoczyło mnie, że ktoś już się krząta o tej porze.
Objął ją ramieniem, ale oswobodziła się i szybko weszła po
schodach.
—Tak niespodziewanie cię zobaczyłam — powiedziała lekko,
usiłując to zbagatelizować. —- Wyglądałeś jak duch, jak topielec,
z tymi włosami na oczach. — Roześmiała się przenikliwie.
Usłyszawszy samą siebie, pokryła ten śmiech kaszlem.
—Mam nadzieję, że się nie przeziębiłam — powiedziała.
.1 tak dalej podpierała budowlę swego oszustwa, aż Bondowi
zachciało się dać jej klapsa i powiedzieć, żeby rozluźniła się i wyznała
mu prawdę. Zamiast tego klepnął ją uspokajająco po plecach u drzwi
jej pokoju i zawołał, żeby się prędzej wykąpała. Potem ruszył do
swego pokoju.

To był koniec ich niepodzielnego uczucia. Następne dni stały się


istnym pobojowiskiem fałszu i obłudy, pomieszanych z jej łzami i
chwilami zwierzęcej namiętności, w jakiej się zapamiętywała z łapczy-
wością aż nieprzyzwoitą w pustce ich dni.
Bond kilkakrotnie próbował przełamać ten okropny mur nieufno-
ści. Ciągle wracał do tematu rozmowy telefonicznej, ale ona uparcie
podbudowywała swą opowieść upiększeniami, które, jak Bond wie-
dział, wymyśliła później. Zarzuciła mu nawet przekonanie, że ona ma
innego kochanka.
Sceny te zawsze kończyły się gorzkimi łzami, a czasami niemal
histerią.
Z każdym dniem atmosfera stawała się coraz bardziej nie do
zniesienia.
Bondowi wydawało się wręcz fantastyczne, że stosunki między
ludźmi mogą się tak rozsypać w pył z dnia na dzień i szukał wciąż w
myśli przyczyny takiego stanu rzeczy.
Wyczuwał, że Vesper jest równie przerażona jak on i kto wie, czy
nie bardziej cierpi od niego. Jednak tajemnica rozmowy telefonicznej,
której wyjaśnienia odmawiała z gniewem i bodaj czy nie ze strachem,
jak się wydawało Bondowi, stanowiła chmurę ciemniejszą od kolej-
nych drobnych sekretów i niedomówień.
Sprawa pogorszyła się już tego samego dnia w czasie lanczu.
Po śniadaniu, będącym dla obojga ciężką próbą, Vesper oznajmiła,
że boli ją głowa i zostanie w pokoju, żeby nie być na słońcu. Bond wziął
książkę i przemierzył wiele kilometrów plaży. Zanim wrócił, przekonał
samego siebie, że uda im się wyjaśnić problem przy lanczu.
Ledwo usiedli, przeprosił ją wesoło, że ją przestraszył przy kabinie
telefonicznej, następnie porzucił ten temat i zaczął opisywać, co
widział na spacerze. Ale Vesper była roztargniona i odzywała się tylko
półgębkiem. Gmerała w jedzeniu, unikała wzroku Bonda i patrzyła
obok niego, jakby czymś pochłonięta.
Kiedy raz i drugi nie zareagowała na podejmowane przez Bonda
próby ożywienia rozmowy, on także popadł w milczenie i zajął się
własnymi posępnymi myślami.
Raptem zesztywniała. Jej widelec upadł z brzękiem na brzeg
talerza, po czym ze stołu spadł z hałasem na posadzkę tarasu.
Bond podniósł na nią wzrok. Pobladła jak papier i patrzyła mu
ponad ramieniem z grozą na twarzy.
Bond odwrócił głowę i zobaczył, że przy stoliku z drugiej strony
tarasu, z dala od nich, właśnie usiadł jakiś mężczyzna. Wyglądał dość
zwyczajnie, może raczej surowo ubrany, ale na pierwszy rzut oka Bond
uznał go za podróżującego w interesach wzdłuż wybrzeża, który po
prostu natknął się na ten zajazd albo wybrał go z atlasu Michelina.
— O co chodzi, kochana? — spytał z niepokojem.
Vesper nie spuszczała oka z odległej postaci.
— To ten z samochodu — powiedziała zduszonym głosem. — Ten
co jechał za nami. Na pewno.
Bond znów spojrzał przez ramię. Gospodarz omawiał menu z
nowym klientem. Obrazek jak najzwyklejszy. Wymienili
uśmiechy nad jakąś potrawą w jadłospisie i widocznie zgodzili się, że
to będzie odpowiednie, bo gospodarz zabrał kartę i — jak domyślił się
Bond — na odchodnym ustaliwszy gatunek wina, wycofał się.
Mężczyzna jakby zdawał sobie sprawę, że jest obserwowany.
Podniósł oczy i przez chwilę patrzył na nich bez ciekawości. Potem
sięgnął po teczkę leżącą przy nim na krześle, wyjął gazetę i zaczął ją
czytać, oparłszy łokcie na stole.
Kiedy obrócił twarz w ich stronę, Bond spostrzegł, że na jednym
oku ma czarną przepaskę. Właściwie nie był to zwykły okrągły plaster
trzymający się na tasiemce, ale wpasowany w oko jak monokl. Poza
tym wyglądał na życzliwego pana w średnim wieku, o ciemnobrązo-
wych włosach zaczesanych do tyłu; przy rozmowie z właścicielem
Bond zauważył szczególnie duże białe zęby.
Odwrócił się z powrotem do Vesper. — Słowo daję, kochanie,
wygląda całkiem niewinnie. Jesteś pewna, że to był on? Nie możemy
spodziewać się, że cały zajazd będzie tylko dla nas.
Twarz Vesper wciąż była białą maską. Wczepiła się oburącz w
brzeg stołu. Pomyślał, że zemdleje i już wstawał, żeby do niej
podejść, ale go powstrzymała gestem. Następnie sięgnęła po kieliszek
wina i pociągnęła głęboki łyk. Szkło zadzwoniło ojej zęby, więc uniosła
drugą rękę, żeby sobie pomóc. Potem odstawiła kieliszek.
Spojrzała na niego matowym wzrokiem.
— Jestem pewna. Ten sam.
Próbował ją przekonać, ale nie słuchała go. Spojrzawszy kilka razy
ponad jego ramieniem oczyma, w których tkwiła dziwna uległość,
powiedziała, że głowa ją nadal bardzo boli i że spędzi popołudnie w
swoim pokoju. Wstała i weszła do wnętrza nie oglądając się.
Bond postanowił ją uspokoić. Zamówił kawę do stolika, wstał i
szybko wyszedł na dziedziniec. Czarny Peugeot, który tam stał,
rzeczywiście mógł być tamtą limuzyną, ale mógł też być jednym z
miliona takich samych przemierzających francuskie drogi. Zajrzał do
środka, ale nic tani nie wypatrzył, a bagażnik był zamknięty na kluczyk.
Zapamiętał paryską rejestrację, po czym szybko wszedł do toalety
przylegającej do jadalni, pociągnął za łańcuszek i wyszedł na taras.
Mężczyzna jadł i nie podniósł oczu.
Bond usiadł na krześle Vesper, żeby móc obserwować tamten
stolik.
Po kilku minutach mężczyzna poprosił o rachunek, zapłacił i
wyszedł. Bond usłyszał, jak Peugeot rusza i wkrótce hałas jego rury
wydechowej ucichł w kierunku drogi na Royale.
Kiedy właściciel pojawił się przy jego stoliku, Bond wyjaśnił, że
madame niestety dostała lekkiego porażenia słonecznego. Gospodarz
wyraził żal i zaczął rozwodzić się nad niebezpieczeństwami wycho-.
dzenia na dwór niemalże przy każdej pogodzie; Bond od niechcenia
spytał o tamtego klienta. — Przypomina mi znajomego, który też
stracił oko. Noszą podobne przepaski.
Właściciel odpowiedział, że nie zna tego pana. Lancz mu smakował
i zapowiedział, że za parę dni będzie tędy przejeżdżał i wtedy znowu
wstąpi do tej auberge. Chyba jest Szwajcarem, co słychać także po jego
akcencie. Sprzedaje zegarki. To straszne mieć tylko jedno oko. Trzeba
się namęczyć, żeby tak utrzymać to w oku przez cały dzień. Ale chyba
można się do tego przyzwyczaić.
— Rzeczywiście smutne — powiedział Bond. — Pan także miał
pecha — wskazał na pusty rękaw gospodarza. — Mnie się poszczęściło.
Jakiś czas gawędzili o wojnie. Potem Bond wstał.
.— Aha — powiedział. — Madame rozmawiała rano przez telefon i
żebym nie zapomniał zapłacić za tę rozmowę. To był Paryż. Chyba numer
na Elysee —- dodał przypomniawszy sobie, że taka jest centrala Mathisa.
— Dziękuję, monsieur, ale to już załatwione. Rozmawiałem rano
z Royale i centrala wspomniała, że ktoś z moich gości zamówił
rozmowę z Paryżem, ale że nie było odpowiedzi. Pytali, czy madame
podtrzymuje zgłoszenie. Obawiam się, że mi to wypadło z pamięci.
Może monsieur zechce o tym wspomnieć madame. Ale... zaraz, zaraz...
centrala mówiła, że to jakiś numer na Invalides.

26

Śpij dobrze, kochanie


Dwa następne dni były bardzo podobne.
Czwartego dnia ich pobytu Vesper pojechała rano do Royale.
Zamówiła taksówkę. Powiedziała, że jedzie po jakieś lekarstwo.
Tego wieczoru siliła się na wesołość. Piła dużo, a kiedy poszli na
górę, zaprowadziła go do swojej sypialni i namiętnie się z nim kochała.
Ciało Bonda "odwzajemniło się, ale potem ona rozpłakała się gorzko
w poduszkę i Bond wrócił do swego pokoju w desperacji.
Prawie wcale nie spał i wczesnym rankiem usłyszał, że jej drzwi
cicho się otwierają. Z dołu dobiegły jakieś ciche odgłosy. Był pewien, że
weszła do kabiny telefonicznej. Wkrótce usłyszał, jak jej drzwi cicho się
zamykają i domyślił się, że z Paryża znów nie ma odpowiedzi.
Była sobota.
W niedzielę wrócił mężczyzna z czarną przepaską. Bond domyślił
się tego, skoro tylko podniósł oczy znad talerza i zobaczył jej twarz.
Przedtem powtórzył jej wszystko, czego dowiedział się od właściciela,
zachowując dla siebie tylko zapowiedź tego mężczyzny, że jeszcze tu
wróci. Pomyślał, że ją to zmartwi.
Zadzwonił także do Mathisa w Paryżu i sprawdził tego Peugeota.
Wynajęto go przed dwoma tygodniami w porządnej firmie. Klient
miał szwajcarskie papiery na ten samochód. Nazywał się Adolph
Gettler. Jako swój adres podał bank w Zurychu.
Mathis połączył się ze szwajcarską policją. Owszem, bank prowa-
dzi rachunek na to nazwisko. Rzadko używany. Gettler uchodzi za
związanego z przemysłem zegarmistrzowskim. Jeśli wniesiono przeciw
niemu oskarżenie, są gotowi wszcząć śledztwo.
Vesper zbyła tę informację wzruszeniem ramion.
Tym razem, kiedy pojawił się mężczyzna, przerwała lancz w sa-
mym środku i poszła od razu do swego pokoju.
Bond zdecydował się. Gdy skończył, poszedł za nią. Jedne i drugie
drzwi były zamknięte na klucz i kiedy nakłonił ją, żeby go wpuściła,
spostrzegł, że zapewne siedziała w cieniu przy oknie i obserwowała
taras.
Jej twarz była jak zimna skała. Poprowadził ją do łóżka i pociągnął,
żeby usiadła obok niego. Siedzieli sztywno jak pasażerowie w pociągu.
— Vesper — rzekł, trzymając Jej zimne dłonie w swoich — nie
można tak dłużej. Musimy z tym skończyć. Dręczymy się nawzajem i
jest tylko jeden sposób, aby temu zapobiec. Albo musisz mi
powiedzieć, o co tu chodzi, albo musimy wyjechać. I to natychmiast.
Nic nie odpowiedziała, a jej dłonie spoczywały w jego dłoniach jak
pozbawione życia.
— Moja kochana — rzekł. — Nie chcesz mi powiedzieć? Wiesz,
tego pierwszego wieczora wracałem, żeby cię poprosić o rękę. Nie
możemy zacząć znów od początku? Co to za okropny koszmar zabija
nas?
Z początku nic nie mówiła, a potem łza stoczyła się z wolna po jej
policzku.
— To znaczy, że ożeniłbyś się ze mną?
Bond przytaknął.
— Mój Boże — zawołała. — Mój Boże 007- odwróciła się i
chwyciła go kurczowo, przyciskając mu twarz do piersi.
Przytulił ją mocno. — Powiedz mi, kochanie — rzekł. — Powiedz
mi, co cię dręczy.
Jej szloch przycichł.
— Zostaw mnie na chwilę — powiedziała i nowa nuta pojawiła się
w jej głosie. Nuta rezygnacji. — Daj mi trochę pomyśleć. — Ucałowała
go w twarz i przytrzymała ją w obu rękach. Spojrzała na niego tęsknie.
— Kochanie, próbuję zrobić to, co dla nas najlepsze. Proszę, uwierz
mi. Ale to straszne. Jestem w okropnym ... — znów się rozpłakała,
czepiając się go jak dziecko dręczone koszmarami.
Uspokajał ją głaszcząc jej długie, czarne włosy i całując ją
delikatnie.
— Odejdź teraz — poprosiła. — Muszę mieć czas do zastanowienia.
Musimy coś z tym zrobić.
Wzięła od niego chusteczkę i osuszyła oczy.
Odprowadziła go do drzwi, gdzie mocno się objęli. Potem znowu ją
pocałował, a ona zamknęła za nim drzwi.
Tym razem, gdy dzień się skończył, wróciła prawie cała radość i
poufność ich pierwszego wieczoru. Była podniecona i czasami jej
śmiech brzmiał krucho, ale Bond zdecydowany był poddać się jej
nowemu nastrojowi i dopiero pod koniec kolacji rzucił od niechcenia
uwagę, po której zamilkła.
Położyła mu rękę na dłoni.
— Teraz nie mów o tym — powiedziała. — Zapomnij. Wszystko to
już przeszłość. Powiem ci o tym rano.
Spojrzała na niego i nagle oczy jej wypełniły się łzami. Znalazła w
torebce chusteczkę i osuszyła je.
— Dolej mi szampana — poprosiła. Roześmiała się dziwnie.
— Dużo więcej, pijesz bez porównania mniej niż ja. To nieuczciwe.
Siedzieli i pili razem, aż w butelce pokazało się dno. Wtedy wstała.
Potrąciła swoje krzesło i zachichotała.
— Zdaje się, że jestem wstawiona — rzekła. — Co za wstyd.
Proszę cię, James, nie wstydź się za mnie. Tak chciałam być wesoła. I
jestem.
Przystanęła za nim i zanurzyła palce w jego czarnych włosach.
— Chodź szybko na górę — powiedziała. — Bardzo cię dzisiaj
pragnę.
Przesłała mu pocałunek i już jej nie było.
Kochali się przez dwie godziny powoli, słodko, w nastroju radosnej
namiętności; jeszcze poprzedniego dnia Bond nigdy by nie przypusz-
czał, że to wróci. Bariery skrępowania i nieufności jakby zniknęły i
słowa, którymi do siebie przemawiali, znów były niewinne i prawdziwe,
i nie leżał między nimi żaden cień.
— Teraz idź — powiedziała Vesper, kiedy Bond usnął na chwilę w
jej ramionach.
Jakby chcąc odwołać te słowa, przytuliła go mocniej, mrucząc
czułości i przyciskając się do niego całym ciałem.
Kiedy nareszcie wstał i pochylił się, aby przygładzić jej włosy i
ucałować w końcu na dobranoc jej oczy i usta, wyciągnęła rękę i
zapaliła światło.
— Spójrz na mnie — rzekła — i niech ja spojrzę na ciebie.
Ukląkł przy niej.
Przyglądała się każdemu rysowi jego twarzy, jakby widziała go po
raz pierwszy w życiu. Potem uniosła rękę i objęła go za szyję. Głębokie
niebieskie oczy jej napełniły się łzami, kiedy powoli przyciągnęła jego
głowę ku sobie i delikatnie pocałowała go w usta. Potem puściła go i
zgasiła światło.
— Dobranoc, mój najdroższy — powiedziała.
Bond schylił się i pocałował ją. Poczuł na jej policzku łzy.
Poszedł do drzwi i odwrócił się.
— Spij dobrze, kochanie — powiedział. — Nie martw się,
wszystko już jest w porządku.
Cicho zamknął drzwi i poszedł do swego pokoju z przepełnionym
sercem.

27

Krwawiące serce
Gospodarz przyniósł mu list rano.
Wpadł do pokoju Bonda, trzymając kopertę przed sobą, jakby
płonęła.
— Wydarzył się straszny wypadek. Madame ...
Bond wyskoczył z łóżka i rzucił się przez łazienkę, ale drzwi łączące
ją z pokojem Vesper były zamknięte na klucz. Popędził z powrotem
przez pokój i wzdłuż korytarza, obok kulącej się, przerażonej poko-
jówki.
Drzwi Vesper były otwarte. Sączące się przez okiennice słońce
oświetlało pokój. Nad przykryciem było widać tylko jej czarne włosy,
a jej ciało wyprostowane było i ułożone jak wizerunek na płycie
nagrobnej.
Bond upadł przy niej na kolana i odchylił przykrycie. Spała. Na pewno.
Oczy miała zamknięte. W jej ukochanej twarzy nic się nie zmieniło.
Wyglądała całkiem zwyczajnie, a jednak, a jednak była taka
nieruchoma, żadnego drgnienia, pulsu, oddechu. Właśnie. Nie
oddychała.
Później przyszedł gospodarz i dotknął jego ramienia. Wskazał
pustą szklankę na stoliku przy łóżku. Na dnie pozostał biały osad.
Stała obok jej książki, papierosów, zapałek i tego jej żałosnego
nieporządku: lusterko, szminka do ust i chusteczka do nosa. A na
podłodze pusta buteleczka po tabletkach nasennych, tabletkach, które
Bond widział tamtego wieczora w łazience.
Wstał i otrząsnął się. Gospodarz nadal wyciągał do niego list.
Wziął go.
— Proszę zawiadomić komisarza — rzekł Bond. — W razie
potrzeby będę w swoim pokoju.
Odszedł jak błędny, nie oglądając się za siebie.
Usiadł na brzegu łóżka i przez okno zapatrzył się na spokojne
morze. Potem spojrzał tępo na kopertę. Zaadresowana po
prostu okrągłymi dużymi literami: Pour Lui. Przemknęła mu przez
głowę myśl, że pewnie zostawiła polecenie, aby obudzić ją wcześnie,
żeby nie on ją znalazł. Odwrócił kopertę. Tak niedawno jej ciepły język
przesunął się po niej. Nagle wzruszył ramionami i rozdarł papier. List
nie był długi. Po pierwszych kilku słowach przeczytał go szybko,
oddychając głośno przez nos. Po czym rzucił go na łóżko jak skorpiona.
James, mój ukochany!
Kocham cię całym sercem i kiedy będziesz czytał te słowa, mam
nadzieję, że jeszcze mnie kochasz, bo teraz, przy tych słowach,, to
ostatnia chwila twej miłości. Więc żegnaj, mój ukochany, dopóki się
jeszcze kochamy. Żegnaj, kochanie.
Jestem agentką MGB. Tak, jestem podwójną agentką rosyjską.
Zwerbowali mnie rok po wojnie i odtąd pracuję dla nich. Zakochałam się w
Polaku z RAFu. Kochałam go aż do poznania ciebie. Możesz się
dowiedzieć, kim był. Dostał dwa razy Distinguished Seryice Order za
odwagę, a po wojnie przeszkolił go M i zrzucono go z powrotem do
Polski. Złapali go i torturami wiele z niego wydobyli, także i o mnie.
Trafili do mnie i powiedzieli mi, że go pozostawią przy życiu, jeśli ja będę
dla nich pracować. Nic o tym nie wiedział, ale pozwolili mu pisać do mnie.
List przychodził co miesiąc piętnastego. Okazało się, że nie mogę
przestać. Nie zniosłabym myśli o tym, że nadejdzie piętnasty bez jego
listu. Znaczyłoby to, że ja go zabiłam. Starałam się dawać im jak
najmniej. Musisz mi uwierzyć. Potem przyszła kolej na ciebie. Donios-
łam, że skierowano cię do tej roboty w Royale, jaką masz przykrywkę i
tak dalej. Dlatego wiedzieli o tobie, zanim przyjechałeś, i mieli czas
zainstalować mikrofony. Podejrzewali Le Chiffre'a, ale nie wiedzieli, na
czym polega twoje zadanie poza tym, że dotyczy jego osoby. Tylko tyle im
powiedziałam.
Potem kazali mi nie stawać za tobą w kasynie i przypilnować, aby nie
stanęli za tobą Mathis i Leiter. Dlatego rewolwerowiec omal cię nie
zdołał zastrzelić. Potem kazali mi zainscenizować to porwanie. Pewnie
zastanawiałeś się, dlaczego w nocnym klubie tak cicho się zachowywa-
łam. Nie zrobili mi krzywdy, bo pracowałam dla KGB.
Ale kiedy się dowiedziałam, co ci zrobili, mimo że zrobił to Le
Chiffre, który okazał się zdrajcą, postanowiłam, że dalej tak nie mogę.
Poza tym zaczynałam się .w tobie kochać. Chcieli, żebym powyciągała
z ciebie różne rzeczy podczas twej rekonwalescencji, ale odmówiłam.
Kierowali mną z Paryża. Dwa razy dziennie musiałam dzwonić pod
numer na Invalides. Grozili mi, wreszcie pozbawili mnie paryskiego
kontaktu i już wiedziałam, że mój kochanek w Polsce umrze. Ale chyba
obawiali się, że zacznę sypać i ostrzeżono mnie, że Smiersz po mnie
przyjdzie Jeśli nie będę posłuszna. Zignorowałam to. Zakochałam się w
Tobie. Potem zobaczyłam w Spłendide mężczyznę z czarną przepaską na
oku i dowiedziałam się, że pytał o mnie. To było w dniu przed naszym
przyjazdem tutaj. Miałam nadzieję, że go zgubię. Postanowiłam kochać
się z tobą i uciec przez Hawr do Ameryki Południowej. Spodziewałam
się, że urodzę twoje dziecko i gdzieś zacznę życie odnowa. Ale pojechali
za nami. Przednimi nie można uciec.
Wiedziałam, że jeśli się przyznam, będzie to koniec naszej miłości. .
Zdałam sobie sprawę, że mogę albo czekać, kiedy Smiersz mnie zabije i
przy tym również ty możesz zginąć, albo mogę się zabić sama.
Tak się to przedstawia, kochany. Będę cię tak nazywać i będę mówić,
że cię kocham, tego mi nie zabronisz. Zabieram ze sobą to i pamięć o
tobie.
Niewiele ci przyjdzie z tego, co mogę powiedzieć. Ten paryski numer
to Invalides 55200. W Londynie nigdy i nikogo z nich nie spotkałam.
Wszystko szło przez adres kontaktowy: kiosk z gazetami przy 450
Charing Cross Płace.
W czasie pierwszej kolacji, którą jedliśmy razem, mówiłeś mi, jak ten
Jugosłowianin, któremu udowodniono zdradę, powiedział: ,,Poniosła
mnie światowa zawierucha". To jedyne moje usprawiedliwienie. To i
miłość do człowieka, któremu starałam się ratować życie.
Już późno i jestem zmęczona, i tylko dwoje drzwi dzieli mnie od
ciebie. Ale muszę być dzielna. Mógłbyś uratować mi życie, ale nie
zniosłabym spojrzenia twych najdroższych oczu.
Ukochany mój, ukochany!
Twoja V.

Bond rzucił list. Mechanicznie otarł palce o palce. Nagle grzmotnął


pięściami o skronie i wstał. Chwilę patrzył na spokojne morze, a potem
rzucił jedno głośne, wulgarne przekleństwo.
Oczy miał wilgotne. Przetarł je.
Naciągnął koszulę i spodnie, z zaciętą, zimną twarzą zszedł na dół
i zamknął się w kabinie telefonicznej.
Kiedy czekał na połączenie z Londynem, przebiegł spokojnie w
myśli fakty z listu Vesper. Wszystko pasowało. Drobne cienie i znaki
zapytania z minionych czterech tygodni, które jego instynkt odnoto-
wał, ale umysł odrzucił, teraz wszystkie rzucały się w oczy jak słupy
ogłoszeniowe.
Teraz już była dla niego tylko szpiegiem. Ich miłość i jego rozpacz
odesłane zostały do rupieciarni jego umysłu. Może wyciągnie je
później, beznamiętnie rozpatrzy i z goryczą rzuci z powrotem na stos
innego sentymentalnego bagażu, o którym wolałby zapomnieć. Teraz
potrafił myśleć tylko o tym, że zdradziła Służbę i kraj, o szkodach,
jakie wyrządziła. Jego profesjonalny umysł całkowicie pochłaniały
następstwa: przykrywki ujawnione w ciągu tych lat, szyfry, jakie
przeciwnik zapewne złamał, tajemnice, jakie przeciec musiały z samego
centrum sekcji zajmującej się penetrowaniem Związku Radzieckiego.
Po prostu koszmar. Bóg jeden wie, jak teraz uprzątnąć ten bałagan.
Zazgrzytał zębami. Nagle odezwały mu się w pamięci słowa
Mathisa: „Takich naprawdę czarnych celów jest wokół pełno." I
wcześniej: „A co ze Smierszem? Powiem ci, że mi się wcale nie
podoba, jak ci faceci latają po całej Francji zabijając każdego, kto
wyda im się zdrajcą ich ukochanego systemu."
Bond obszczerzył się gorzko do samego siebie.
Jak szybko okazało się, że Mathis ma rację i jak szybko jego
własne, drobne sofizmaty eksplodowały mu prosto w twarz!
Kiedy on, Bond, bawił się całymi latami w Indian (no tak,
sformułowania Le Chiffre'a były najabsolutniej trafne), prawdziwy
wróg działał sobie spokojnie, zimno, bez bohaterszczyzny, tuż pod
bokiem.
Nagle zobaczył obraz Vesper idącej korytarzem z dokumentami
w ręku. Na tacy. Dostawali je po prostu na tacy, podczas gdy zimny jak
stal tajny agent z numerem 007 uganiał po świecie... bawiąc się w
Indian.
Paznokcie wbiły mu się w dłonie i cały oblał się potem ze wstydu.
Cóż, jeszcze nie za późno. Oto cel dla niego, jak znalazł. Weźmie się
za Smiersz i wykończy go. Bez Smierszu, bez tego zimnego narzędzia
śmierci i zemsty, MGB stanie się zwykłą sobie gromadą cywilnych
szpiegów, nie lepszą i nie gorszą niż którakolwiek ze służb zachodnich.
Smiersz to bat. Bądź wierny, szpieguj dobrze, bo umrzesz.
Nieuchronnie i bezapelacyjnie dopadną cię i zabiją.
Tak samo przedstawia się cała machina rosyjska. Impuls to strach.
Dla nich zawsze bezpieczniejszy jest atak niż odwrót. Nacieraj na
wroga, a kula może cię ominie. Wycofuj się, unikaj wroga, zdradzaj,
a kula nigdy nie chybi.
Ale teraz on, Bond, rzuci się na rękę trzymającą bat i pistolet.
Szpiegowanie można zostawić tym chłopaczkom w białych kołnierzy-
kach. Niech oni szpiegują i łapią szpiegów. On ruszy przeciw groźbie
czającej się za nimi, groźbie, która zmusza ich do szpiegowania.
Zadzwonił telefon i Bond chwycił słuchawkę.
Miał na linii „Ogniwo", oficera łącznikowego, jedynego człowieka
w Londynie, do którego wolno mu telefonować z zagranicy. I to tylko
w wyjątkowych wypadkach.
Odezwał się cicho do słuchawki:
— Tu 007. To linia publiczna. Wypadek nagły. Słyszysz mnie?
Natychmiast przekazać dalej. 3020 była podwójną agentką i pracowa-
ła dla Czerwonych... Tak jest, tak, do cholery, powiedziałem: była. Ta
suka już nie żyje.

„Bodzio”

You might also like