Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 1143

Dla matki

dla Claude’a
Część I

Absurd nie wyzwala, ale wiąże*.

ALBERT CAMUS

* Fragment Człowieka absurdalnego A. Camusa, tłum. J. Guze, Warszawa 2004 (przy p. tłum.).
ROZDZIAŁ 1
Młodzieniec z czaszką

Byłem jeszcze w Amsterdamie, gdy po raz pierwszy od wielu lat przyśniła mi się mama. Od
ponad tygodnia nie wyściubiałem nosa z hotelu, bojąc się do kogokolwiek zadzwonić lub wyjść
z pokoju, a serce trzepotało i zamierało mi w piersi, gdy rozlegały się najbardziej niewinne
dźwięki: dzwonek windy, pobrzękiwanie hotelowego wózka na kółkach, nawet wybijanie
godzin przez kościelne dzwony, de Westertoren, Krijtberg, z ich mroczną nutą, z wtopionym w
ich szczęk baśniowym poczuciem nadchodzącej katastrofy. Za dnia przesiadywałem w nogach
łóżka, usiłując rozszyfrować telewizyjne wiadomości po holendersku (beznadziejna sprawa, bo
nie znałem z holenderskiego ani słowa), a gdy dawałem za wygraną, przenosiłem się pod okno i
wyglądałem na kanał w narzuconym na ramiona płaszczu z wielbłądziej wełny – opuściłem
Nowy Jork w pośpiechu i ubrania, które zabrałem, nie były wystarczająco ciepłe, nawet w
hotelowym pokoju.
Na zewnątrz wszędzie ruch i wesołość. Trwały święta Bożego Narodzenia, w nocy na
mostach nad kanałami migały lampki; zaczerwienieni dames en heren, w powiewających na
lodowatym wietrze szalikach, turkotali na rowerach po kocich łbach z choinkami przywiązanymi
do bagażników. Popołudniami amatorski zespół odgrywał kolędy, które pobrzękiwały
metalicznie i delikatnie w zimowym powietrzu.
Nieregularne posiłki z serwisu hotelowego; za dużo papierosów; ciepła wódka ze sklepu
wolnocłowego. Podczas tych niespokojnych dni, w odcięciu od świata, poznałem każdy
centymetr swojego pokoju, jak więzień poznaje swoją celę. Nigdy wcześniej nie byłem w
Amsterdamie; nie obejrzałem w mieście prawie nic, a mimo to sam pokój, urzekający swą
melancholią, przeciągami i wyblakłymi od słońca kolorami, dawał doskonałe pojęcie o
północnej Europie, stanowił model Holandii w miniaturze: bielone ściany i protestancka
prostota zestawione z okrzepłym bogactwem sprowadzonym przez kupców ze Wschodu.
Spędzałem niedorzecznie dużo czasu, przyglądając się dwóm maleńkim olejom w złoconych
ramkach wiszącym nad komodą – jeden z wieśniakami jeżdżącymi na łyżwach przy kościele,
drugi z żaglowcem miotanym przez fale lekko wzburzonego zimowego morza: dekoracyjne
reprodukcje, nic specjalnego, chociaż wpatrywałem się w nie, jak gdyby tkwił w nich –
zaszyfrowany – klucz do serca dawnych flamandzkich mistrzów. Na dworze deszcz ze śniegiem
stukał w szyby okien i siąpił nad kanałem; i chociaż brokaty były bogato zdobione, a dywan
miękki, to zimowe światło niosło ze sobą chłód roku 1943, z nędzą i surowością czasu wojny,
słabą herbatą bez cukru i pustym żołądkiem przed pójściem spać.
Codziennie wczesnym rankiem, gdy na zewnątrz było jeszcze ciemno, zanim do pracy
przychodził dodatkowy personel i zapełniało się hotelowe lobby, schodziłem po gazetę.
Pracownicy hotelu poruszali się bezszelestnie i ściszali głosy, prześlizgując się po mnie
obojętnymi spojrzeniami, jak gdyby właściwie mnie nie widzieli, Amerykanina z pokoju 27,
który nigdy nie wychodzi w ciągu dnia; i uspokajałem samego siebie, że kierownik nocnej
zmiany (ciemny garnitur, fryzura na jeża, okulary w rogowej oprawie) w razie czego
prawdopodobnie dołoży starań, żeby zapobiec kłopotom i uniknąć zbędnego zamieszania.
W „Herald Tribune” nie informowano o moich tarapatach, ale temat poruszały wszystkie
holenderskie gazety, gęste bloki obcego druku, które unosiły się nęcąco tuż poza zasięgiem
mojego zrozumienia. Onopgeloste moord. Onbekende. Wracałem na górę, kładłem się z
powrotem do łóżka (w pełnym ubraniu, tak zimno było w pokoju) i rozkładałem gazety na kapie:
zdjęcia wozów policyjnych, taśma odgradzająca miejsce przestępstwa, nawet podpisy były nie
do rozszyfrowania, i chociaż najwyraźniej nie widniało tam moje nazwisko, nie byłem w stanie
ustalić, czy podano opis mojej osoby, czy raczej informacje na ten temat nie zostały ujawnione.
Pokój. Kaloryfer. Een Amerikaan met een strafblad. Oliwkowa woda kanału.
Jako że było mi zimno i chorowałem, a poza tym nie wiedziałem, czym się zająć (nie
wziąłem nie tylko ciepłych ubrań, ale i żadnej książki), większość dnia spędzałem w łóżku. Noc
zdawała się zapadać w środku popołudnia. Często – pośród szelestu rozrzuconych gazet –
zasypiałem na krótko i moje sny były zazwyczaj zmącone tym samym nieokreślonym
niepokojem, który przenikał godziny na jawie: sprawy sądowe, walizki wybebeszone na płycie
lotniska, moje porozrzucane ubrania, i niekończące się korytarze lotnisk, którymi biegłem do
samolotów, wiedząc, że i tak nie zdążę przed startem.
Przez gorączkę dręczyło mnie mnóstwo dziwacznych i szalenie realistycznych snów – zlany
potem rzucałem się w łóżku, nie bardzo wiedząc, czy to dzień, czy noc, a ostatniej i najgorszej z
tych nocy przyśniła mi się mama: szybki, tajemniczy sen, który bardziej przypominał
nawiedzenie. Byłem w sklepie Hobiego – lub, ściśle mówiąc, w jakiejś upiornej sennej
przestrzeni urządzonej jak szkicowa wersja tegoż sklepu – gdy nagle wyrosła za mną i ujrzałem
w lustrze jej odbicie. Na jej widok sparaliżowało mnie szczęście; to była ona, aż do
najdrobniejszego szczegółu, łącznie z wzorem piegów na twarzy, uśmiechała się do mnie,
piękniejsza, a jednak nie starsza, czarne włosy i charakterystyczna linia ust, nie zjawa senna,
lecz obecność wypełniająca cały pokój: siła pochodząca tylko od niej, żywa odrębność. I choć
bardzo chciałem się odwrócić, wiedziałem, że nie mogę, że spojrzenie prosto na nią byłoby
pogwałceniem praw naszych światów; przyszła do mnie w jedyny możliwy sposób i nasze
spojrzenia spotkały się w lustrze na dłuższą zastygłą chwilę; i gdy już miała coś powiedzieć – z
rozbawieniem połączonym z czułością i irytacją – rozsnuła się między nami mgła i wtedy się
obudziłem.
II

Sprawy ułożyłyby się lepiej, gdyby przeżyła. Stało się jednak inaczej: odeszła, gdy byłem
jeszcze dzieckiem; i chociaż winę za wszystko, co mi się przytrafiło od tamtej pory, ponoszę
tylko i wyłącznie ja, kiedy ją straciłem, zniknął mi z oczu ostatni punkt orientacyjny, który mógł
mnie doprowadzić w jakieś szczęśliwsze miejsce, ku życiu bardziej towarzyskiemu i
radosnemu.
Jej śmierć wyznaczyła cezurę: „przed” i „po”. I chociaż przykro jest przyznać się do tego
po tylu latach, do tej pory nie poznałem nikogo, kto w równym stopniu dałby mi odczuć, że
jestem kochany. W jej towarzystwie wszystko ożywało; roztaczała wokół siebie magiczne
teatralne światło, toteż spojrzenie na coś jej oczami oznaczało ujrzenie tego w weselszych niż
zwykle kolorach – pamiętam, jak kilka tygodni przed jej śmiercią jedliśmy razem późną kolację
we włoskiej restauracji w Greenwich Village i ścisnęła mnie za rękaw na widok nieznośnie
wręcz ślicznego urodzinowego tortu z zapalonymi świeczkami, wynoszonego w pochodzie z
kuchni, z nikłym kręgiem światła drgającym na ciemnym suficie, a potem ustawionego na stole,
gdzie płonął w rodzinnym gronie, upiększając twarz wiekowej jubilatki, wśród uśmiechów, gdy
kelnerzy cofnęli się ze splecionymi z tyłu rękami – zwykła urodzinowa kolacja, jakie widuje się
w niedrogich restauracjach na Manhattanie, i jestem pewien, że nawet bym jej nie zapamiętał,
gdyby mama nie odeszła niedługo potem, ale po jej śmierci wielokrotnie wracałem myślami do
tego wieczoru, co więcej, prawdopodobnie będę o nim myślał do końca życia: o tym kręgu w
blasku świeczek, żywym obrazie powszedniego, zwyczajnego szczęścia, które przepadło razem
z nią.
Poza tym była piękna. To właściwie rzecz wtórna, ale mimo wszystko – była. Gdy
przyjechała do Nowego Jorku z Kansas, pracowała na pół etatu jako modelka, choć czuła się
zbyt skrępowana przed obiektywem, żeby odnieść prawdziwy sukces; cokolwiek w sobie miała,
nie przekładało się na kliszę.
A jednak była w pełni sobą: kimś niepowtarzalnym. Nie przypominam sobie, żebym
kiedykolwiek spotkał kogoś, kto byłby do niej podobny. Miała czarne włosy, jasną skórę, na
której latem uwidaczniały się piegi, kobaltowe oczy pełne światła; a linie kości policzkowych
stanowiły tak ekscentryczne połączenie indiańskości i celtyckiego półmroku, że czasem ludzie
brali ją za Islandkę. W rzeczywistości była pół Irlandką, pół Czirokezką z miasteczka w Kansas
niedaleko granicy z Oklahomą; i lubiła mnie rozśmieszać, nazywając siebie „lumpem z
Oklahomy”, chociaż miała w sobie grację, werwę i dystynkcję wyścigowej klaczy. Ten
egzotyczny charakter na zdjęciach nabiera nieco zbyt surowego i bezdusznego wyrazu – z
piegami przykrytymi makijażem i z włosami związanymi w koński ogon jak u notabli z Genji
Monogatari – a tym, co w ogóle się nie przebija, jest jej ciepło, wesołość i
nieprzewidywalność, które kochałem w niej najbardziej. Widać jasno po bezruchu emanującym
z jej zdjęć, jak bardzo nie ufała fotografom; jest w niej tygrysia czujność, jak gdyby
przygotowywała się do skoku. Ale w życiu nie była taka. Poruszała się z fascynującą
szybkością, nagłe i lekkie gesty, wiecznie przycupnięta na skraju krzesła niczym smukły
elegancki ptak błotny mający za chwilę się spłoszyć i odlecieć. Uwielbiałem perfumy z nutą
drzewa sandałowego, których używała, ostre i zaskakujące, i uwielbiałem szelest jej
wykrochmalonej koszuli, gdy pochylała się, żeby pocałować mnie w czoło. A jej śmiech
stanowił wystarczający powód, żeby porzucić wykonywaną właśnie czynność i pobiec za nią
ulicą. Dokądkolwiek szła, mężczyźni obserwowali ją kątem oka i czasem patrzyli na nią w
sposób, który działał mi trochę na nerwy.
Umarła przeze mnie. Ludzie zawsze nieco zbyt gorliwie temu zaprzeczali; i owszem, „byłeś
tylko dzieckiem, kto mógł wiedzieć, straszny wypadek, fatalny pech, każdemu mogło się
przytrafić”, wszystko święta prawda, ale ja nie wierzę w ani jedno ich słowo.
To się stało w Nowym Jorku 10 kwietnia, czternaście lat temu. (Nawet moja dłoń wzdraga
się przed tą datą; musiałem ją zmusić, żeby to zapisała, żeby przesuwała długopisem po
papierze. Kiedyś był to najzwyklejszy dzień, teraz wystaje z kalendarza jak zardzewiały
gwóźdź).
Gdyby ten dzień minął zgodnie z planem, wtopiłby się w niebo niezauważenie, wchłonięty
bez śladu razem z resztą tamtego roku, gdy chodziłem do ósmej klasy. Co bym teraz z niego
pamiętał? Niewiele albo nic. Ale oczywiście faktura tamtego ranka jest wyraźniejsza niż
teraźniejszość, aż po przesycony wilgocią dotyk powietrza. W nocy padało, straszna burza,
zalane sklepy i kilka zamkniętych stacji metra; a my we dwoje staliśmy na chlupoczącym
dywanie przed naszym domem, podczas gdy jej ulubiony portier, Złotek, który ją ubóstwiał,
szedł tyłem po Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy z wyciągniętą do góry ręką, próbując zatrzymać
taksówkę. Samochody śmigały, wzbijając fontanny brudnej wody; nabrzmiałe deszczem chmury
toczyły się wysoko nad wieżowcami, nadymając się i przysłaniając fragmenty czystego
błękitnego nieba, a w dole, na ulicy, spod miejskich spalin wilgotny delikatny wiatr tchnął
wiosną.
- Ach, jest zajęta, proszę pani – zawołał Złotek, przekrzykując uliczny hałas i odsuwając
się od ulicy, gdy taksówka skręciła, rozchlapując wodę, i zgasł sygnalizator na dachu.
Był najniższym z portierów: bladym, szczupłym, dziarskim mikrusem, jasnoskórym
Portorykańczykiem, dawnym bokserem wagi piórkowej. Chociaż twarz miał opuchniętą od
alkoholu (czasem przychodził na nocną zmianę, roztaczając woń J&B), wciąż był żylasty,
muskularny i szybki – zawsze skory do żartów, zawsze w trakcie przerwy na papierosa na rogu,
przestępując z nogi na nogę i chuchając w dłonie w białych rękawiczkach, gdy było zimno,
opowiadał kawały po hiszpańsku i rozśmieszał innych portierów.
- Bardzo się pani dzisiaj spieszy? – zapytał moją mamę. Na plakietce miał napisane BURT
D., ale wszyscy nazywali go Złotkiem ze względu na złoty ząb i nazwisko de Oro, po hiszpańsku
„złoto”.
- Nie, mamy mnóstwo czasu, wszystko w porządku.
Ale wyglądała na wycieńczoną i trzęsły jej się ręce, gdy ponownie zawiązywała apaszkę,
która trzepotała na wietrze.
Złotek sam musiał to zauważyć, bo zerknął na mnie (opierałem się z tyłu o betonową
żardynierę przed budynkiem i patrzyłem wszędzie, tylko nie na nią) z lekką dezaprobatą w
spojrzeniu.
- Nie jedziesz metrem? – zwrócił się do mnie.
- Mamy parę spraw do załatwienia – poinformowała mama bez większego przekonania,
gdy zdała sobie sprawę, że nie wiem, co powiedzieć.
Zwykle nie zwracałem uwagi na jej strój, ale to, co miała na sobie tego ranka (biały trencz,
cieniutka różowa apaszka, dwukolorowe czarno-białe mokasyny), tak mocno wryło mi się w
pamięć, że teraz trudno mi jest ją sobie wyobrazić w czym innym.
Miałem trzynaście lat. Z bólem wspominam, jak bardzo byliśmy wobec siebie tego
ostatniego ranka oschli, tak bardzo, że aż zauważył to portier; każdego innego dnia paplalibyśmy
ze sobą przyjaźnie, ale tego dnia nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia, bo niedawno
zostałem zawieszony w prawach ucznia. Poprzedniego dnia zadzwonili do niej do pracy;
wróciła do domu milcząca i wściekła; a najgorsze było to, że nie wiedziałem nawet, za co
zostałem zawieszony, chociaż na jakieś siedemdziesiąt pięć procent byłem pewien, że pan
Beeman (po drodze ze swojego gabinetu do pokoju nauczycielskiego) w złym momencie wyjrzał
przez okno podestu na piętrze i przyuważył mnie, jak palę na terenie szkoły. (A raczej zobaczył
mnie obok Toma Cable’a, gdy ten palił, co w mojej szkole właściwie sprowadzało się do tego
samego). Mama nie znosiła palenia. Jej rodzice – o których uwielbiałem słuchać i którzy, co za
niesprawiedliwość, zmarli, zanim miałem szansę ich poznać – byli sympatyczną parą koniarzy
podróżujących po zachodnich stanach i utrzymujących się z hodowli morganów: dziarskie
małżeństwo amatorów koktajli i kanasty, które co roku bywało na derbach w Kentucky i
trzymało papierosy w domu w srebrnych puzderkach. Pewnego dnia po powrocie ze stajni
babcia zgięła się wpół i zaczęła kasłać krwią; i przez resztę szczenięcych lat mamy na ganku
przed domem stały zbiorniki z tlenem, a rolety w sypialni były cały czas zaciągnięte.
Ale – jak się obawiałem, nie bez powodu – papieros Toma był jedynie wierzchołkiem góry
lodowej. Już od pewnego czasu miałem w szkole kłopoty. Wszystko się zaczęło, a raczej
potoczyło lawinowo, gdy kilka miesięcy wcześniej porzucił nas mój ojciec; nigdy za nim nie
przepadaliśmy i generalnie byliśmy z mamą dużo szczęśliwsi bez niego, ale inni ludzie
wydawali się wstrząśnięci i oburzeni tym, że zostawił nas w taki sposób (bez pieniędzy,
alimentów ani adresu kontaktowego), a nauczyciele w mojej szkole w Upper West Side
współczuli mi tak bardzo, tak bardzo chcieli okazać mi zrozumienie i wsparcie, że dawali mi –
uczniowi ze stypendium – różne fory, odleglejsze terminy oraz drugie i trzecie szanse: przez
kilka miesięcy podawali mi linę, aż udało mi się na niej spuścić naprawdę nisko.
Tak więc nas oboje – mamę i mnie – wezwano do szkoły. Spotkanie miało się odbyć o
jedenastej trzydzieści, a że mama była zmuszona wziąć rano wolne, wybieraliśmy się do West
Side wcześnie – na śniadanie (i poważną rozmowę, jak się spodziewałem) oraz na zakupy, bo
chciała kupić prezent urodzinowy dla kogoś z pracy. Poprzedniej nocy położyła się dopiero o
drugiej trzydzieści: z napiętym wyrazem twarzy w komputerowej poświacie pisała e-maile i
próbowała nadrobić trochę pracy, żeby móc spędzić przedpołudnie poza agencją.
- Nie wiem, jak pani – zwracał się do mamy Złotek, nie bez złości – ale ja mam już dość
tej mokrej wiosny. Ciągle pada i pada... – Wzdrygnął się, teatralnym gestem zacisnął kołnierz i
zerknął na niebo.
- Podobno ma się rozpogodzić po południu.
- Tak, wiem, ale ja bym już chciał lato. – Potarł dłonie. – Ludzie uciekają z miasta, nie
znoszą upałów, skarżą się na nie, a ja? Ja jestem jak tropikalny ptak. Im goręcej, tym lepiej. Nie
mogę się doczekać! – Klasnął, cofając się wzdłuż ulicy. – I powiem pani, co podoba mi się
najbardziej: z początkiem lipca wszystko tu cichnie. Budynki stoją puste i senne, wie pani,
wszyscy są na wakacjach. – Pstryknął palcami, obok przejechała w pędzie taksówka. – Wtedy
ja też mam wakacje.
- Ale tutaj, na ulicy, chyba można się ugotować? – Mój pełen rezerwy ojciec nie znosił w
niej tego, tej skłonności do wdawania się w rozmowy z kelnerkami, portierami, astmatycznymi
starcami w pralni. – To znaczy zimą można przynajmniej włożyć dodatkową kurtkę...
- Proszę posłuchać. Jak się obsługuje drzwi zimą, robi się naprawdę zimno. Wszystko
jedno, ile człowiek nałoży warstw i czapek. Jak się stoi tutaj w styczniu, w lutym i wiatr
zawiewa od rzeki? Brr.
Zdenerwowany obgryzałem kciuk i wpatrywałem się w taksówki mijające podniesioną
rękę Złotka. Wiedziałem, że oczekiwanie na rozmowę o jedenastej trzydzieści będzie
koszmarem; mogłem tylko stać nieruchomo i nie pogrążać się kompromitującymi pytaniami. Nie
miałem pojęcia, z czym wyskoczą, gdy się znajdziemy z mamą w gabinecie; już samo słowo
„rozmowa” sugerowało coś poważnego, oskarżenia i upokorzenia, ewentualne usunięcie ze
szkoły. Utrata przeze mnie stypendium byłaby katastrofą; odkąd porzucił nas ojciec, byliśmy
spłukani; ledwo wystarczało nam na czynsz. Przede wszystkim: zamartwiałem się, że do pana
Beemana dotarło w jakiś sposób, że ja i Tom Cable włamywaliśmy się do pustych domków
letniskowych, kiedy pojechałem spędzić z nim trochę czasu w Hamptons. Mówię
„włamywaliśmy się”, chociaż nie wyłamaliśmy ani jednego zamka ani niczego nie zniszczyliśmy
(matka Toma była agentem nieruchomości; otwieraliśmy sobie zapasowymi kluczami
ściągniętymi z wieszaka w jej biurze). Zazwyczaj myszkowaliśmy w szafkach i zaglądaliśmy do
szuflad komód, ale też zabieraliśmy różne rzeczy: piwo z lodówki, kilka gier na konsolę, jedno
DVD (Człowiek pies z Jetem Li) oraz pieniądze, w sumie dziewięćdziesiąt dwa dolary: zmięte
piątki i dziesiątki z kuchennych słoików, sterty drobnych z domowych pralni.
Za każdym razem, gdy o tym myślałem, robiło mi się niedobrze. Od mojego pobytu u Toma
minęły miesiące, ale choć próbowałem sobie wmawiać, że pan Beeman w żadnym wypadku nie
mógł się dowiedzieć o naszych poczynaniach – skąd niby? – myśli kołatały mi się w głowie
panicznymi zygzakami. Postanowiłem sobie, że nie wydam Toma (chociaż nie byłem taki
pewien, czy on przypadkiem nie wydał mnie), przez co znalazłem się w trudnej sytuacji. Jak
mogłem być tak głupi? Włamanie jest przestępstwem; ludzie trafiają za to do więzienia.
Poprzedniej nocy godzinami nie mogłem zasnąć, przeżywając katusze, rzucałem się z boku na
bok, patrzyłem, jak porywisty wiatr chlusta deszczem w okienne szyby, i zastanawiałem się, co
powiedzieć, jeśli zostanę oskarżony. Ale jak mogłem się bronić, nie mając pojęcia, jak dużo
wiedzą?
Złotek westchnął głęboko, opuścił rękę i podszedł tyłem do miejsca, gdzie stała mama.
- Nieprawdopodobne – powiedział do niej, znużonym okiem zerkając w stronę ulicy. –
Mieliśmy małą powódź w SoHo, słyszała pani? A Carlos mówił, że ci z ONZ odcięli kilka ulic.
Patrzyłem posępnie, jak z autobusu miejskiego wylewa się tłum spieszących do pracy
ludzi, smętnych jak rój szerszeni. Mogliśmy mieć więcej szczęścia, gdybyśmy przeszli parę
przecznic dalej na zachód, ale mama wiedziała, że Złotek poczułby się urażony, gdybyśmy
wyruszyli w drogę sami. I w tym momencie – tak niespodziewanie, że wszyscy aż
podskoczyliśmy – wolna taksówka skręciła gwałtownie ze swojego pasa, wzbijając pióropusz
śmierdzącej ściekami wody.
- Uważaj! – zawołał Złotek, odskakując, gdy samochód zatrzymał się obok, a
zauważywszy, że mama nie ma parasola, rzucił: „Chwileczkę”, po czym ruszył w stronę holu, do
kolekcji zgubionych i zapomnianych parasoli, które trzymał w mosiężnym pojemniku przy
kominku i w deszczowe dni ponownie rozdawał lokatorom.
- Nie – zawołała mama, szperając w torebce w poszukiwaniu maleńkiej składanej
parasolki w prążki – nie kłopocz się, Złotku, jestem przygotowana...
Złotek przyskoczył z powrotem do krawężnika i zatrzasnął za nią drzwi. Potem pochylił się
i zapukał w okno.
- Jedźcie z Bogiem – powiedział.
III

Lubię uważać się za osobę spostrzegawczą (chyba jak my wszyscy) i gdy opisuję te wydarzenia,
aż mnie kusi, żeby nanieść złowrogi cień prześlizgujący się nad naszymi głowami. Ale ja byłem
głuchy i ślepy na przyszłość; moim wyłącznym, przytłaczającym zmartwieniem była wizyta w
szkole. Gdy zadzwoniłem do Toma, żeby mu przekazać wiadomość o zawieszeniu (szepcząc do
telefonu stacjonarnego, bo mama zabrała mi komórkę), nie sprawiał wrażenia specjalnie
zaskoczonego.
- Słuchaj – przerwał mi – nie bądź głupi, Theo, nikt o niczym nie wie tylko się, kurwa, nie
wygadaj.
I zanim zdążyłem wydobyć z siebie kolejne słowo, powiedział: „Sorry, muszę spadać”, i
się rozłączył.
W taksówce usiłowałem uchylić okno, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza: bez
powodzenia. Śmierdziało, jakby ktoś wcześniej zmieniał tam brudne pieluchy, a nawet się po
prostu załatwił, próbując to potem zatuszować mnóstwem kokosowych odświeżaczy powietrza,
które zalatywały emulsją do opalania. Kanapa była zatłuszczona, posklejana srebrną taśmą, a
resory prawie nie działały. Za każdym razem, gdy trafialiśmy na wybój, moje zęby szczękały,
podobnie jak religijne badziewie dyndające na lusterku wstecznym: medaliony, miniaturowy
zakrzywiony miecz tańczący na plastikowym łańcuszku oraz brodaty guru w turbanie, który
wpatrywał się w tylną kanapę przeszywającym spojrzeniem z dłonią uniesioną w geście
błogosławieństwa.
Gdy jechaliśmy wzdłuż Park Avenue, mijaliśmy wyprostowane na baczność szeregi
czerwonych tulipanów. Muzyka rodem z Bollywood – ściszona do podprogowego zawodzenia –
mieniła się i skrzyła hipnotycznie na samej granicy słyszalności. Na drzewach liście dopiero się
rozwijały. Młodzi dostawcy z D’Agostino’s i Gristede’s pchali wózki załadowane towarami;
zbiegane biznesmenki na wysokich obcasach przemierzały chodniki szybkim krokiem, ciągnąc za
sobą marudzące przedszkolaki; robotnik w kombinezonie zmiatał śmieci z rynsztoka do szufelki
na kiju; prawnicy i maklerzy wyciągali dłonie wewnętrzną stroną do góry i marszczyli brwi,
spoglądając w stronę nieba. W trakcie jazdy, podskakując na wybojach (mama z nieszczęśliwą
miną przytrzymywała się podłokietnika), wyglądałem przez okno na skwaszone szare twarze
(zasępionych przechodniów w płaszczach przeciwdeszczowych, kłębiących się ponuro na
przejściach dla pieszych, popijających kawę z papierowych kubeczków, rozmawiających przez
telefon i rozglądających się nerwowo na boki) i starałem się nie myśleć o tych wszystkich
nieprzyjemnych rzeczach, które niebawem mogły mnie spotkać: część z nich rozgrywała się w
sądzie dla nieletnich lub w więzieniu.
Taksówka wykonała ostry skręt w Osiemdziesiątą Szóstą Ulicę. Mama przechyliła się na
mnie i chwyciła mnie za ramię; dostrzegłem wtedy, że jest spocona i blada jak kreda.
- Niedobrze ci? – spytałem, na chwilę zapominając o swoich problemach. Miała
zasmucony, nieruchomy wyraz twarzy, który znałem aż nadto dobrze: zaciśnięte mocno usta,
lśniące czoło, szkliste, olbrzymie oczy.
Zaczęła coś mówić, ale zaraz zasłoniła usta, gdy taksówka zatrzymała się gwałtownie na
światłach, rzucając nami najpierw do przodu, a potem wciskając nas z powrotem w oparcie.
- Zaczekaj – poprosiłem, a potem przesunąłem się do przodu na kanapie i zastukałem w
zabrudzoną szybkę z pleksiglasu.
Kierowca (sikh w turbanie) aż podskoczył zaskoczony.
- Proszę pana – zawołałem przez kratkę – wysiądziemy tutaj, dobrze? Tu nam pasuje.
Sikh, odbity w obwieszonym lusterku, spojrzał na mnie bacznie.
- Chcecie się tu zatrzymać.
- Tak, prosilibyśmy.
- Ale nie ten adres mi podano.
- Wiem, ale tu nam pasuje – zapewniłem, oglądając się na mamę, która z rozmazanym
tuszem, jakby przywiędła, szperała nerwowo w torebce w poszukiwaniu portfela.
- Ona się dobrze czuje? – spytał z powątpiewaniem taksówkarz.
- Tak, nic jej nie jest. Musimy tylko wysiąść, dzięki.
Mama trzęsącymi się rękami wyciągnęła zwitek dolarów, które wyglądały na wilgotne, i
wcisnęła je przez kratkę. Gdy sikh odebrał pieniądze (z rezygnacją, odwracając wzrok), ja
wysiadłem i otworzyłem jej drzwi.
Zachwiała się nieco, wychodząc na chodnik, i musiałem ją przytrzymać.
- Nic ci nie jest? – spytałem nieśmiało, gdy taksówka odjechała.
Staliśmy na Piątej Alei, przy rezydencjach wychodzących na park.
Wzięła głęboki wdech, a potem otarła czoło i ścisnęła mnie za ramię.
- Uf ! – powiedziała, wachlując się dłonią. Czoło miała błyszczące, a wzrok wciąż lekko
błędny; przypominała trochę ptaka morskiego, którego wiatr zwiał z kursu. – Przepraszam, kręci
mi się jeszcze w głowie. Dzięki Bogu, wydostaliśmy się z tej taksówki. Nic mi nie będzie,
potrzebuję tylko świeżego powietrza.
Wokół nas na wietrznym rogu ulic przemieszczali się przechodnie: uczennice w szkolnych
mundurkach, roześmiane, omijające nas biegiem; nianie pchające rozbudowane wózki z
usadzonymi dwójkami lub trójkami dziećmi. Musnął nas, przechodząc obok, spieszący się
ojciec, typ prawnika, ciągnąc za nadgarstek małego synka.
- Nie, Braden – usłyszałem, jak mówi do chłopca, który dreptał szybko, próbując za nim
nadążyć – nie powinieneś myśleć w ten sposób, ważniejsze, żeby wykonywać pracę, którą się
lubi...
Odsunęliśmy się na bok, by umknąć przed mydlinami, które dozorca wylewał z wiadra na
chodnik przed swoim domem.
- Powiedz mi – odezwała się mama z czubkami palców przy skroniach – czy to ja miałam
takie wrażenie, czy w tej taksówce okropnie...
- Capiło? Hawajskie tropiki i kupa niemowlaka?
- Nie no... – wachlowała powietrze tuż przed twarzą – byłoby w porządku, gdyby nie to
ciągłe stawanie i ruszanie. Wcześniej czułam się świetnie.
- Dlaczego nigdy nie poprosisz, żeby usiąść z przodu?
- Jakbym słyszała twojego ojca.
Odwróciłem wzrok zawstydzony, bo też usłyszałem echo jego irytującego
wszechwiedzącego tonu.
- Przejdźmy się na Madison i poszukajmy jakiegoś miejsca, żebyś mogła usiąść –
zasugerowałem. Umierałem z głodu, a na Madison był bar, który lubiłem.
Ale – z drżeniem niemal, z widoczną falą mdłości – pokręciła głową.
- Powietrza. – Wycierała spod oczu rozmazany tusz. – To powietrze jest cudowne.
- Jasne – powiedziałem, trochę za szybko, pragnąc się jej przypodobać. – Jak chcesz.
Próbowałem być miły, ale mama – rozdygotana i osłabiona – wychwyciła mój ton;
przyjrzała mi się, usiłując odgadnąć, co mi chodzi po głowie (jeden ze złych nawyków, którego
nabraliśmy po latach życia z moim ojcem; próbowaliśmy czytać sobie w myślach).
- Co? – spytała. – Chcesz gdzieś wstąpić?
- Ee, nie, właściwie to nie – odparłem, robiąc krok do tyłu i rozglądając się w
konsternacji; mimo iż byłem głodny, uważałem, że nie mam prawa niczego się domagać.
- Zaraz poczuję się lepiej. Daj mi minutkę.
- A może... – Mrugałem powiekami nerwowo: czego by chciała, co by ją zadowoliło? –
Może poszlibyśmy do parku i sobie usiedli?
Poczułem ulgę, gdy kiwnęła głową.
- Niech ci będzie – odpowiedziała swoją wersją głosu Mary Poppins – ale tylko na
chwilę, aż złapię oddech.
I zaczęliśmy iść w stronę przejścia przy Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy, mijając
formowane krzewy w barokowych donicach i ciężkie drzwi zdobione kutym żelazem. Światło
nabrało przemysłowej szarości, a wiatr był ciężki, jak para nad czajnikiem. Po drugiej stronie
ulicy, przy parku, artyści ustawiali swoje stragany, rozwijali płótna, zawieszali akwarelowe
reprodukcje katedry Świętego Patryka i Mostu Brooklińskiego.
Szliśmy obok siebie w milczeniu. Moje myśli krążyły gorączkowo wokół moich osobistych
problemów (czy do rodziców Toma też dzwonili? Dlaczego nie przyszło mi do głowy, żeby go
zapytać?) a także wokół tego, co zamówię na śniadanie, gdy już zaciągnę ją do baru (omlet z
szynką, cebulą i papryką ze smażonymi na miejscu frytkami i boczkiem; ona weźmie to co
zawsze, żytnią grzankę z jajkami w koszulkach i czarną kawę), i prawie nie zwracałem uwagi na
to, dokąd idziemy, gdy zdałem sobie sprawę, że coś powiedziała. Nie patrzyła na mnie, tylko w
stronę parku; i wyraz jej twarzy przywiódł mi na myśl pewien znany francuski film, którego
tytułu nie pamiętam, gdzie zamyśleni ludzie chodzili po owiewanych wiatrem ulicach i dużo
mówili, ale najwyraźniej nie zwracali się do siebie nawzajem.
- Co powiedziałaś? – spytałem speszony po kilku sekundach, przyspieszając kroku, żeby ją
dogonić. – Chcesz się zatrzymać?
Wyglądała na zaskoczoną, jak gdyby zapomniała, że z nią jestem. Biały płaszcz –
trzepoczący na wietrze – pogłębiał tylko podobieństwo do długonogiego ibisa, jak gdyby za
chwilę miała rozwinąć skrzydła i odfrunąć nad park.
- Mamy się zatrzymać? – powtórzyłem.
- Ach. – Jej mina wyrażała konsternację, a potem pokręciła głową i zaśmiała się po
swojemu, przenikliwie i dziewczęco. – Nie, powiedziałam, że czas się tu zatrzymał.
Wiedziałem, co ma na myśli, albo tak mi się tylko wydawało: ten dreszcz zapomnienia,
zaginione sekundy na chodniku jak czkawka utraconego czasu albo kilka klatek wyciętych z
filmu.
- Nie, nie, pimpusiu, mam na myśli tę okolicę.
Zmierzwiła mi włosy, wywołując u mnie krzywy uśmiech zażenowania: „pimpuś” był
moim dziecięcym przezwiskiem, nie lubiłem go już, nie lubiłem też tego mierzwienia włosów,
ale chociaż czułem się głupio, byłem zadowolony, że jest w lepszym nastroju.
- Zawsze tak tu mam. Za każdym razem, gdy tu jestem, czuję się, jakbym miała znowu
osiemnaście lat i właśnie przyjechała do Nowego Jorku.
- Tutaj? – spytałem z powątpiewaniem, pozwalając jej trzymać się za rękę, czego
normalnie bym nie zrobił. – Dziwne.
Wiedziałem wszystko o początkach mamy na Manhattanie, dość daleko od Piątej Alei – w
kawalerce nad barem przy Avenue B, gdzie w drzwiach spały menele, barowe bójki przenosiły
się na ulicę, a na odciętej klatce schodowej na ostatnim piętrze szalona staruszka o imieniu Mo
nielegalnie trzymała dziesięć kotów.
Wzruszyła ramionami.
- Nic się tu nie zmieniło, odkąd byłam tu pierwszy raz. Tunel czasu. Na Lower East Side...
no, sam wiesz, jak tam jest, ciągle otwiera się coś nowego, a ja się czuję jak w tym
opowiadaniu, Rip Van Winkle. Czasem jest tak, jakbym się obudziła, a oni przyszli i w nocy
pozmieniali witryny sklepów. Stare restauracje nieczynne, jakiś modny nowy bar w miejscu,
gdzie kiedyś była pralnia...
Zachowywałem pełne szacunku milczenie. Ostatnio upływ czasu mocno ją absorbował,
może dlatego, że zbliżały się jej urodziny. „Jestem za stara na te numery”, powiedziała kilka dni
wcześniej, gdy miotaliśmy się po mieszkaniu, zaglądając pod poduszki na sofie i do kieszeni
płaszczy i kurtek w poszukiwaniu drobnych, żeby zapłacić dostawcy z delikatesów.
Wcisnęła ręce do kieszeni płaszcza.
- Tutaj jest bardziej stabilnie – oznajmiła. Chociaż głos brzmiał pogodnie, dostrzegłem w
jej oczach mgiełkę; najwyraźniej nie spała dobrze, przeze mnie. – Upper Park Avenue to jedno z
nielicznych miejsc, gdzie wciąż można zobaczyć, jak to miasto wyglądało pod koniec
dziewiętnastego wieku. Podobnie Gramercy Park i częściowo Village. Gdy przyjechałam do
Nowego Jorku, wydawało mi się, że ta okolica to Edith Wharton, Franny i Zooey i Śniadanie u
Tiffany’ego w jednym.
- Franny i Zooey rozgrywa się w West Side.
- Tak, ale byłam za głupia, żeby to wiedzieć. Jedno jest pewne: było tu zupełnie inaczej niż
w Lower East, gdzie bezdomni rozpalali ogniska w koszach na śmieci. Tutaj w weekendy było
wprost magicznie, wałęsałam się po muzeum, sama szusowałam po Central Parku...
- Szusowałaś?
Jej opowieści często brzmiały w moich uszach egzotycznie i podejrzewałem teraz, że to
jakiś jeździecki termin z dzieciństwa: może leniwy galop, rodzaj końskiego biegu pomiędzy
cwałem a kłusem.
- Oj, wiesz, śmigałam, jak to ja, z miejsca w miejsce. Bez pieniędzy, z dziurami w
rajstopach, żywiąc się owsianką. Możesz wierzyć lub nie, ale w niektóre weekendy
przychodziłam tu na piechotę. Oszczędzałam na przejazd do domu. To było w czasach, kiedy
zamiast kart używało się żetonów. I chociaż oczekuje się od zwiedzających, że zapłacą za
wejście do muzeum... Tak zwane dobrowolne datki?... Cóż, musiałam chyba wtedy mieć
większy tupet, a może po prostu robiło im się żal na mój widok, bo... O nie – powiedziała,
zmieniając ton, i zatrzymała się tak raptownie, że przeszedłem kilka kroków, niczego nie
zauważywszy.
- Co? – Odwróciłem się. – Co się stało?
- Kapnęło na mnie. – Wyciągnęła dłoń i spojrzała w niebo. – Nic nie czułeś?
I w chwili, gdy wypowiedziała te słowa, światło jakby zgasło. Niebo szybko ciemniało, z
każdą sekundą coraz bardziej; w parkowych drzewach zaszumiał wiatr i młode liście na
gałęziach, delikatne i żółte, odcinały się wyraźnie na tle czarnych chmur.
- Jezu, masz ci los – jęknęła mama. – Zaraz lunie. – Wychyliła się ku ulicy, spoglądając na
północ: ani jednej taksówki.
Znowu złapałem ją za rękę.
- Chodźmy – powiedziałem. – Po drugiej stronie będziemy mieć więcej szczęścia.
Niecierpliwie czekaliśmy na ostatnie mignięcia czerwonego światła. Papierowe śmieci
fruwały w powietrzu i śmigały po ulicy.
- O, jest! – zawołałem, widząc nadjeżdżającą taksówkę.
W tej samej chwili do krawężnika podbiegł jakiś biznesmen z podniesioną ręką i
taksówkarz wyłączył sygnalizator.
Po drugiej stronie ulicy artyści pospiesznie zakrywali obrazy folią. Sprzedawca kawy
zwijał swój interes. Przebiegliśmy ulicę i gdy tylko znaleźliśmy się po drugiej stronie, na
policzek spadła mi gruba kropla deszczu. Na chodniku gdzieniegdzie zaczęły się pojawiać
brązowe kółka, w dużych odstępach, wielkie jak dziesięciopensówki.
- A niech to! – zawołała mama. Zaczęła grzebać w torebce, szukając parasolki, za małej
dla jednej osoby, nie mówiąc o dwóch.
I wtedy lunęło, zimne płachty deszczu zacinające z boku, strumienie spływające na czubki
drzew i łomoczące w markizy po drugiej stronie ulicy. Mama szarpała się z parasolką, próbując
ją otworzyć, ale bez skutku. Ludzie z ulicy i parku, trzymając nad głowami gazety i aktówki,
wbiegali po schodach pod portyk muzeum, który był jedynym miejscem w okolicy, gdzie można
się było schronić przed deszczem. I było coś świątecznego i radosnego w naszym sprincie po
schodach, gdy pokonywaliśmy w pośpiechu stopnie pod lichą parasolką w prążki, szybko,
szybko, szybko, zupełnie tak, jakbyśmy umykali przed jakąś straszną katastrofą, a nie pędzili
prosto w sam jej środek.
IV

Trzy ważne rzeczy wydarzyły się w życiu mojej mamy po przyjeździe autobusem z Kansas do
Nowego Jorku, bez przyjaciół i właściwie bez grosza przy duszy. Najpierw impresario Davy Jo
Pickering zauważył ją w kawiarni w Greenwich Village, gdzie pracowała jako kelnerka:
niedożywioną nastolatkę w martensach i stroju z lumpeksu, z warkoczem na plecach tak długim,
że mogła na nim usiąść. Gdy przyniosła mu kawę, zaproponował jej siedemset, a później tysiąc
dolarów za udział w sesji fotograficznej do katalogu w miejsce dziewczyny, która nie stawiła
się do pracy. Wskazał samochód ekipy, sprzęt rozstawiany w parku Sheridan Square po drugiej
stronie ulicy; odliczył banknoty i położył je na barze. „Dziesięć minut”, rzuciła; rozniosła
pozostałe zamówienia, a potem odwiesiła fartuch i wyszła.
„Byłam tylko modelką z katalogów wysyłkowych”, zawsze mozolnie wszystkim
tłumaczyła, przez co chciała powiedzieć, że nigdy nie pracowała dla znanych magazynów mody
ani haute couture, pojawiała się jedynie w broszurach reklamowych sieciówek, w niedrogich
strojach dla nastolatek z Missouri i Montany. Czasem miała z tego frajdę, najczęściej jednak nie:
stroje kąpielowe w styczniu, gdy telepało ją podczas grypy; ubrania z tweedu i wełny podczas
letnich upałów, gdy godzinami pociła się wśród sztucznych jesiennych liści, podczas gdy
wentylator mielił gorące powietrze i między ujęciami doskakiwał do niej makijażysta
przypudrować spoconą twarz.
Ale w tych latach, gdy udawała studentkę – pozując na tle niby-kampusu w sztywnych
dwójkach i trójkach – udało jej się odłożyć dość pieniędzy, by naprawdę zacząć studia: historię
sztuki na NYU. Nigdy nie widziała żadnego wybitnego obrazu, zanim w wieku osiemnastu lat
nie przeprowadziła się do Nowego Jorku, i teraz zależało jej na tym, by nadrobić stracony czas
– „czysta rozkosz, istny raj”, mawiała zakopana w książkach o sztuce i ślęcząc nad tymi samymi
starymi slajdami (Manet, Vuillard) tak długo, aż zaczynał jej się mącić wzrok. („To szaleństwo
– powiedziała kiedyś – ale byłabym całkiem szczęśliwa, gdybym do końca życia mogła siedzieć
i oglądać kilka tych samych obrazów. Nie znam lepszego sposobu na to, żeby popaść w obłęd”).
Studia były drugim ważnym wydarzeniem po przyjeździe do Nowego Jorku – dla niej
samej prawdopodobnie najważniejszym. I gdyby nie trzecie (poznanie mojego ojca i ślub z nim
– mniej fortunne niż pierwsze dwa), z pewnością zrobiłaby magisterium i zaczęła studia
doktoranckie. Kiedy tylko miała wolną chwilę, zawsze maszerowała prosto do Frick Collection,
MoMA lub Met – i dlatego, gdy stanęliśmy pod kapiącym portykiem muzeum, spoglądając na
drugą stronę zamglonej Piątej Alei i białe krople deszczu podskakujące na ulicy, nie zdziwiłem
się, że potrząsnęła parasolką i zaproponowała:
- Może wejdziemy i pokręcimy się trochę, aż przestanie padać?
- Eeem... – Myślałem tylko o jednym: o śniadaniu. – Pewnie.
Zerknęła na zegarek.
- Czemu nie? I tak nie złapiemy teraz taksówki.
Miała rację. Ale ja umierałem z głodu. „A kiedy coś zjemy?” – pytałem zrzędliwie w
myślach, wchodząc za nią po schodach. Domyślałem się, że po wizycie w szkole będzie
wściekła i nie zabierze mnie na obiad: będę musiał wrócić do domu i zadowolić się miską
płatków śniadaniowych.
W muzeum jednak zawsze czułem się jak na wakacjach: i gdy już znaleźliśmy się w środku
otoczeni zewsząd szmerem zadowolonych turystów, poczułem się dziwnie oddzielony od tego
wszystkiego, co mógł mi jeszcze przynieść dzień. W Wielkim Holu było gwarno i unosiła się
woń mokrych płaszczy. Minął nas przemoknięty tłumek skośnookich emerytów podążających za
elegancką stewardesopodobną przewodniczką; przy szatni zebrała się grupa szepczących
skautek, które wyglądały jak zmokłe kury; obok punktu informacyjnego stali w szeregu ze
splecionymi z tyłu dłońmi kadeci w szarych galowych mundurach, z czapkami ściągniętymi z
głów.
Dla mnie – dziecka miasta, wiecznie zamkniętego w murach – muzeum było interesujące
głównie za sprawą swych gigantycznych rozmiarów: pałac, którego komnaty ciągnęły się w
nieskończoność, im dalej, tym bardziej opustoszałe. Niektóre z mniej uczęszczanych
pomieszczeń i odgrodzonych linkami salonów w głębi „Europejskiej sztuki użytkowej”
sprawiały wrażenie zaczarowanych, jak gdyby od kilkuset lat nietkniętych ludzką stopą. Odkąd
zacząłem jeździć metrem bez opieki, uwielbiałem tam chodzić sam i włóczyć się po salach
muzeum, zapuszczać się coraz dalej w labirynt galerii i czasem trafiałem do zapomnianych sal
ze zbrojami i porcelaną, których nigdy wcześniej nie widziałem (i od czasu do czasu nie byłem
w stanie później odnaleźć).
Gdy stałem za mamą w kolejce do kasy, zadarłem głowę i wbiłem spojrzenie w przepastną
kopułę dachu dwie kondygnacje wyżej: przy odpowiednim stopniu koncentracji czasem
potrafiłem wywołać w sobie wrażenie, jakbym unosił się tam niczym piórko, umiejętność z
wczesnego dzieciństwa, którą traciłem z upływem lat.
Tymczasem mama – z zaczerwienionym nosem i bez tchu po naszym sprincie w deszczu –
szperała w torebce, szukając portfela.
- Przed wyjściem może wskoczę do tutejszego sklepu – mówiła. – Jestem pewna, że album
o sztuce to ostatnia rzecz, jakiej chciałaby Mathilde, ale nie będzie mogła za bardzo narzekać,
żeby nie wyjść na prostaczkę.
- Aj! – powiedziałem. – Prezent dla Mathilde?
Mathilde była dyrektorem artystycznym w agencji reklamowej, w której pracowała mama;
córką Francuza, potentata tekstylnego, młodszą od mamy i słynącą z kapryśnej natury, zdolną
wpaść w szał, jeśli usługi warsztatu samochodowego albo firmy cateringowej nie spełniały jej
oczekiwań.
- No.
Bez słów poczęstowała mnie listkiem gumy do żucia, który przyjąłem, a potem wrzuciła
paczkę gum z powrotem do torebki.
- No bo wiesz, jaka ona jest, idealny prezent nie powinien za dużo kosztować, wystarczy
niedrogi przycisk do papieru z pchlego targu. I byłoby wspaniale, jak sądzę, gdyby któreś z nas
miało czas na przeczesywanie pchlich targów. W zeszłym roku, gdy padło na Pru...?
Spanikowała i podczas przerwy obiadowej wyskoczyła do Saksa: wydała pięćdziesiąt dolców
z własnych pieniędzy prócz tego, co dostała od reszty, na okulary przeciwsłoneczne, zdaje się
Toma Forda, a Mathilde i tak musiała jej zrobić mały wykład o Amerykanach i kulturze
konsumpcjonizmu. Pru nie jest nawet Amerykanką, jest Australijką.
- Omówiłaś to z Sergiem? – spytałem.
Sergio – rzadko bywający w biurze, często zaś w kronikach towarzyskich z postaciami typu
Donatella Versace – był multimilionerem i właścicielem firmy, w której pracowała mama;
„omówienie czegoś z Sergiem” było równoznaczne z zapytaniem: „Co zrobiłby Jezus?”.
- Wydawnictwo o sztuce według Sergia to Helmut Newton albo ten album z fotografiami,
który jakiś czas temu wydała Madonna.
Chciałem zapytać, kim jest Helmut Newton, ale miałem lepszy pomysł.
- A może by jej kupić kartę miejską?
Mama przewróciła oczami.
- Wierz mi, powinnam.
Niedawno w pracy doszło do małego kryzysu, gdy przez korki Mathilde utknęła w salonie
jubilerskim w Williamsburgu.
- Wiesz, anonimowo. Zostawić ją na biurku, starą, bez doładowania. Żeby tylko zobaczyć,
co zrobi.
- Mogę ci powiedzieć, co zrobi – oznajmiła mama, wsuwając kartę członkowską przez
okienko kasy. – Zwolni swoją asystentkę i prawdopodobnie też połowę ludzi z produkcji.
Agencja reklamowa mamy specjalizowała się w damskich akcesoriach. Przez cały dzień,
pod nerwowym i nieco złośliwym okiem Mathilde, mama nadzorowała sesje fotograficzne,
podczas których kryształowe kolczyki lśniły na zaspach sztucznego świątecznego śniegu, a
torebki z krokodylej skóry – leżące na tylnych kanapach pustych limuzyn – połyskiwały w blasku
niebiańskiego światła. Była dobra w tym, co robiła; wolała pracować po drugiej stronie
obiektywu; i wiedziałem, że cieszy się, widząc efekty swojej pracy na plakatach w metrze albo
na billboardach na Times Square. Ale pomimo blasku i blichtru (śniadania z szampanem, kosze
prezentowe od Bergdorfa) dzień pracy był długi, a pod tym wszystkim ziała wielka pustka,
która, wiedziałem, ją zasmucała. Tak naprawdę chciała wrócić na studia, chociaż oczywiście
oboje wiedzieliśmy, że teraz, gdy odszedł mój tata, szanse na to były marne.
- Dobra – powiedziała, odwracając się od okienka i wręczając mi przypinkę – nie pozwól,
żebym straciła poczucie czasu, okej? To ogromna wystawa. – Wskazała plakat, „SZTUKA
PORTRETU I MARTWEJ NATURY: ARCYDZIEŁA PÓŁNOCNOEUROPEJSKICH
MISTRZÓW ZŁOTEGO WIEKU”. – Nie będziemy w stanie obejrzeć jej całej za jednym
podejściem, ale jest kilka rzeczy...
Jej głos oddalił się, gdy sunąłem za nią głównymi schodami – rozdarty między rozsądną
potrzebą trzymania się blisko a chęcią pozostania kilka kroków z tyłu, udając, że nie jesteśmy
razem.
- Nie cierpię zwiedzać w pędzie – mówiła, gdy zrównałem się z nią na górze schodów –
no ale na taką wystawę trzeba przyjść ze dwa, trzy razy. Jest tu Lekcja anatomii doktora Tulpa i
musimy ją zobaczyć, bez dwóch zdań, ale tym, co naprawdę chciałabym obejrzeć, jest jeden
rzadki obraz, malutki, namalowany przez nauczyciela Vermeera. Największego ze starych
mistrzów, o którym nigdy nie słyszałeś. Obrazy Fransa Halsa to też coś niesamowitego. Znasz
Halsa, prawda? Wesoły bibosz? I regenci domu starców?
- A tak – powiedziałem z wahaniem.
Z obrazów, które wymieniła, znałem jedynie Lekcję anatomii. Jego fragment umieszczono
na plakacie wystawy: sine ciało, liczne odcienie czerni, medycy o przekrwionych oczach i
czerwonych nosach alkoholików.
- Sztuka przez duże „S” – oznajmiła mama. – Tutaj, w lewo.
Na piętrze było potwornie zimno, zwłaszcza że włosy wciąż miałem mokre od deszczu.
- Nie, nie, tędy – powiedziała mama, łapiąc mnie za rękaw.
Wystawę trudno było znaleźć i gdy krążyliśmy po zatłoczonych galeriach (lawirując wśród
grupek zwiedzających, skręcając w prawo, w lewo, cofając się przez meandry dezorientujących
oznaczeń i mapek), wielkie ponure reprodukcje Lekcji anatomii pojawiały się nieregularnie, w
niespodziewanych miejscach, złowieszcze drogowskazy, te same zwłoki z odartą ze skóry ręką,
i czerwone strzałki poniżej: „Do sali operacyjnej”.
Nie byłem szczególnie podekscytowany perspektywą oglądania obrazów z ubranymi na
ciemno Holendrami i gdy przeszliśmy przez szklane drzwi – z rozbrzmiewających echem sal w
ciszę wyłożonych dywanami komnat – początkowo przyszło mi do głowy, że znaleźliśmy się w
niewłaściwym miejscu. Ściany jaśniały ciepłym, przyćmionym blaskiem bogactwa, łagodnością
rzeczy starych; potem jednak to wszystko przeszło w klarowność, kolor i czyste północne
światło, portrety, wnętrza, martwe natury, niektóre maleńkie, inne majestatyczne: damy z
mężami, damy z pieskami salonowymi, samotne piękności w haftowanych sukniach i wytworni
pojedynczy kupcy w klejnotach i futrach. Biesiadne stoły zaśmiecone obierkami jabłek i
łupinami orzechów; drapowane tkaniny i srebro; trompe l’oeil z pełzającymi owadami i
prążkowanymi kwiatami. I im głębiej się zapuszczaliśmy, tym dziwniejsze i piękniejsze stawały
się płótna. Obrane cytryny, ze skórką stwardniałą na ostrzu noża i zielonym cieniem pleśni.
Światło padające na krawędź do połowy opróżnionego kielicha z winem.
- Mnie też się podoba – szepnęła mama, stając obok mnie przed dość małą i szczególnie
intrygującą martwą naturą: biały motyl na ciemnym tle, unoszący się nad czerwonym owocem.
Tło – intensywna czekoladowa czerń – tchnęło ciepłem przywodzącym na myśl pełne spiżarnie i
historię, upływ czasu.
- Ci Holendrzy, oni naprawdę umieli uchwycić ten moment, gdy dojrzałość owocu
przechodzi w zepsucie. Ten owoc wygląda idealnie, ale nie będzie wieczny, niedługo zgnije. I
przyjrzyj się, zwłaszcza tutaj – powiedziała, wyciągając rękę nad moim ramieniem, by powieść
palcem w powietrzu – ten fragment: motyl. – Spodnia część skrzydeł wydawała się tak miałka i
delikatna, jak gdyby kolor miał się rozmazać, gdyby go dotknęła. – Jak pięknie zestawił bezruch
i drżenie.
- Ile czasu go malował?
Mama, która stała nieco zbyt blisko, odsunęła się, by raz jeszcze spojrzeć na obraz, nie
zważając na wpatrzonego w jej plecy żującego gumę ochroniarza.
- Cóż, Holendrzy wynaleźli mikroskop – powiedziała. – Byli jubilerami, wytwórcami
soczewek. Chcą oddać wszystko w najmniejszym szczególe, bo nawet najdrobniejsze rzeczy coś
znaczą. Za każdym razem, gdy widzisz muchę albo inne owady na martwej naturze, zwiędły
płatek albo czarn kropkę na jabłku, malarz przekazuje ci potajemnie wiadomość. Mówi ci, że
rzeczy żywe są nietrwałe, wszystko jest tymczasowe. Śmierć w życiu. Dlatego mówimy o
martwej naturze. Może nie widzisz jej na pierwszy rzut oka, tej drobnej plamki zapowiadającej
rozpad, dostrzegając tylko piękno i rozkwit. Ale jeśli się lepiej przyjrzysz, zobaczysz ją.
Pochyliłem się, żeby przeczytać informacje wydrukowane drobnymi literami na ściennej
tabliczce obok, i dowiedziałem się z niej, że malarz – Adriaen Coorte, daty urodzin i śmierci
nieustalone – za życia był nieznanym artystą, a jego prace doceniono dopiero w latach
pięćdziesiątych dwudziestego wieku.
– Hej, mamo – zwróciłem się do niej – widziałaś to?
Ale ona już przeszła dalej. Pomieszczenia były tu chłodne i ciche, z obniżonymi sufitami,
dalekie od pałacowego gwaru i pogłosu Wielkiej Sali. Chociaż wystawa cieszyła się sporym
powodzeniem, miała w sobie coś ze spokojnego, meandrycznego rozlewiska, hermetyczną
cichość: długie i przesadne westchnienia jak w sali pełnej studentów piszących egzamin.
Snułem się za mamą, gdy przechodziła zygzakiem od portretu do portretu znacznie szybciej, niż
miała w zwyczaju zwiedzać wystawy, od kwiatów do karcianych stolików i owoców, pomijając
bardzo wiele płócien (czwarty srebrny kufel lub martwy bażant) i bez wahania podchodząc do
innych. („Teraz Hals. Czasem jest strasznie banalny z tymi wszystkimi pijaczynami i
dziewojami, ale kiedy coś mu się udaje, to się udaje. Porzuca detale i precyzję, maluje techniką
alla prima, mach, mach, wszystko bardzo szybko. Twarze i dłonie – te są oddane naprawdę
doskonale, wie, że na nich skupia się wzrok, ale spójrz na ubrania, namalowane tak niedbale,
właściwie naszkicowane tylko. Popatrz, jak otwarta i nowoczesna jest ta faktura!”) Spędziliśmy
trochę czasu przed portretem młodzieńca z czaszką („Nie denerwuj się, Theo, ale kogo on ci
przypomina? Kogoś... – pociągnęła mnie z tyłu za włosy – komu przydałaby się wizyta u
fryzjera?”), a także dwoma wielkimi płótnami bankietujących oficerów, które, jak mi
powiedziała, były bardzo, ale to bardzo znane i wywarły olbrzymi wpływ na Rembrandta. („Van
Gogh też uwielbiał Halsa. Gdzieś pisze o Halsie coś takiego: U Fransa Halsa jest aż
dwadzieścia dziewięć odcieni czerni! Czy dwadzieścia siedem?”) Chodziłem za nią w
upajającym poczuciu mijającego czasu, zachwycony tym, jak bardzo jest zaabsorbowana i
najwyraźniej nieświadoma upływających minut. Musiało już zlecieć z pół godziny; ja jednak
wciąż nie kwapiłem się do wyjścia i zagadywałem ją w infantylnej nadziei, że czas minie
niepostrzeżenie i do rozmowy w szkole w ogóle nie dojdzie.
- A teraz Rembrandt – oznajmiła mama. – Wszyscy zawsze mówią, że to obraz o potędze
rozumu i oświeceniu, o początkach badań naukowych, o tego typu rzeczach, ale mnie cierpnie
skóra, gdy widzę, jacy są sztywni i oficjalni, tłocząc się wokół stołu sekcyjnego, jakby to był
bufet podczas koktajlu. Chociaż – wskazała – widzisz tych dwóch z tyłu ze zdziwionymi
minami? Nie patrzą na ciało, patrzą na nas. Na ciebie i na mnie. Jakby zobaczyli nas przed sobą,
dwoje ludzi z przyszłości. Zaskoczeni. „A wy co tu robicie?” Bardzo naturalistyczne. Z kolei
ciało – powiodła w powietrzu palcem wzdłuż zwłok – jest namalowane niezbyt naturalistycznie,
jeśli się przyjrzysz. Promienieje z niego dziwna poświata, zauważyłeś? Jakby robili sekcję
kosmicie. Widzisz, jak ciało rozświetla twarze oglądających je mężczyzn? Jak gdyby emitowało
własne światło? Namalował je z tą radioaktywną łuną, bo chce przyciągnąć do niego nasz
wzrok, chce sprawić, żebyśmy od razu je zauważyli. I tutaj – wskazała na obdartą ze skóry rękę
– widzisz, jak skupia na niej naszą uwagę przez to, że namalował ją tak wielką, zupełnie
nieproporcjonalną do reszty ciała? Odwrócił ją nawet, kciuk jest więc po niewłaściwej stronie.
Nie, nie, nie zrobił tego przez pomyłkę. Skóra jest zdarta z ręki, dostrzegamy to od razu, coś tu
nie gra, lecz poprzez odwrócenie kciuka to wrażenie pogłębia się jeszcze bardziej, rejestrujemy
to podprogowo, nawet jeśli nie potrafimy tego sprecyzować, coś nam tu nie pasuje. Bardzo
sprytny zabieg.
Staliśmy za grupką skośnookich turystów, tyle głów, że prawie nie widziałem obrazu, ale
też nie przejmowałem się tym specjalnie, bo zauważyłem pewną dziewczynę.
Ona też mnie zauważyła. Wcześniej rzucaliśmy sobie ukradkowe spojrzenia, wędrując po
kolejnych salach. Nie byłem nawet pewien, co jest w niej interesującego, bo była młodsza ode
mnie i wyglądała dosyć dziwnie – zupełnie nie jak dziewczyny, w których zwykle się
podkochiwałem, chłodne, poważne piękności przechadzające się po szkolnych korytarzach z
pogardliwymi minami i spotykające się z najlepiej zbudowanymi chłopakami. Ta dziewczyna
miała ogniście rude włosy, szybkie ruchy, dziwną twarz o ostrych rysach, figlarną, z oczami w
niespotykanym kolorze, złocistomiodowobrązowym. I chociaż była za chuda, same kości, i w
pewnym sensie niemal pospolita, miała w sobie coś, co sprawiało, że mój żołądek się
rozpływał. Wywijała sfatygowanym futerałem na flet, którym zahaczała o różne rzeczy –
mieszkała w Nowym Jorku? Wybierała się na lekcję muzyki? Może nie, pomyślałem, krążąc za
nią, gdy w ślad za mamą wszedłem do następnej sali; miała na sobie nijaki strój, moda rodem z
przedmieść; prawdopodobnie była turystką. Ale poruszała się z większą pewnością siebie niż
większość znanych mi dziewcząt; i to jej chytre, opanowane spojrzenie, którym się po mnie
prześlizgiwała, przechodząc obok, doprowadzało mnie do szaleństwa.
Nie odstępowałem mamy, tylko jednym uchem słuchając tego, co mówi, gdy zatrzymała się
przed jednym z obrazów tak raptownie, że o mało na nią nie wpadłem.
- Oj, przepraszam...! – powiedziała, nie oglądając się na mnie, i cofnęła się o krok, żeby
zrobić więcej miejsca. Jej twarz wyglądała, jak gdyby ktoś włączył w niej światło. – To o nim
ci mówiłam. Nie jest wspaniały?
W pozie skupienia skłoniłem głowę w stronę mamy, gdy moje spojrzenie błądziło za
dziewczyną. Towarzyszył jej zabawny siwowłosy staruszek, którego ostre rysy podpowiedziały
mi, że jest z nią spokrewniony, może dziadek: kapelusz w stopkę, długie i wąskie sznurowane
buty lśniące jak szkło. Oczy miał blisko osadzone, a nos haczykowaty, orli; utykał na jedną nogę
– właściwie całe jego ciało było przechylone, jeden bark wyżej niż drugi; i gdyby to
skrzywienie było jeszcze wyraźniejsze, można by powiedzieć, że jest garbusem. Ale biła od
niego zarazem pewna elegancja. I najwyraźniej ubóstwiał dziewczynę, o czym świadczył
radosny i życzliwy sposób, z jakim kuśtykał u jej boku, starannie stawiając kroki i pochylając
głowę w jej stronę.
- To chyba pierwszy obraz, który naprawdę pokochałam – opowiadała mama. – Nigdy nie
uwierzysz, ale znalazłam go w albumie, który w dzieciństwie wypożyczałam z biblioteki.
Siadałam na podłodze przy łóżku i wpatrywałam się w ten obraz godzinami, bez reszty
zafascynowana: w tego maluszka! I wiesz, to niesamowite, ile można się dowiedzieć o obrazie,
spędzając mnóstwo czasu z reprodukcją, nawet z niezbyt dobrą reprodukcją. Najpierw
pokochałam tego ptaszka chyba tak, jak można pokochać domowego zwierzaka, a później
pokochałam sposób, w jaki został namalowany. – Roześmiała się. – W tym samym albumie
zamieszczono Lekcję anatomii, ale panicznie się jej bałam. Zatrzaskiwałam szybko książkę, gdy
tylko przez przypadek otwierała się na tej stronie.
Dziewczyna i starszy pan stanęli obok nas. Onieśmielony ich obecnością, pochyliłem się,
by bliżej się przyjrzeć obrazowi. Był niewielki, najmniejszy na wystawie, i najprostszy: żółty
szczygieł na zwykłym bladym tle, przykuty do żerdzi łańcuchem zwisającym z cieniutkiej jak
gałązka nóżki.
- Był uczniem Rembrandta, nauczycielem Vermeera – wyjaśniła mama. – I ten jeden
malutki obraz jest tak naprawdę brakującym ogniwem łączącym obu mistrzów: to jasne dziennie
światło, widać, skąd się wzięła taka jakość światła u Vermeera. Oczywiście, gdy byłam
dzieckiem, nic o tym nie wiedziałam i nic mnie to nie obchodziło. Ale ten obraz ma historyczne
znaczenie.
Zrobiłem krok do tyłu, żeby mieć lepszy widok. To małe stworzonko zostało ukazane w
sposób bezpośredni i rzeczowy, bez żadnego sentymentalizmu; i coś w sposobie, w jaki złożył
skrzydełka, starannie i płasko, jego bystrość i czujne, uważne spojrzenie przywiodły mi na myśl
zdjęcia mamy z czasów, gdy była małą dziewczynką: szczygiełek z ciemną czapeczką i
nieruchomym spojrzeniem.
- To znana tragedia w historii Niderlandów – opowiadała mama. – Ogromna część miasta
została zniszczona.
- Co?
- Katastrofa w Delfcie. Podczas której zginął Fabritius. Nie słyszałeś, jak nauczycielka w
tamtej sali opowiadała dzieciom?
Słyszałem. Wisiały tam trzy upiorne pejzaże pędzla niejakiego Egberta van der Poela,
różne spojrzenia na to samo tlące się pustkowie: spalone ruiny, wiatrak z poszarpanymi
skrzydłami, wrony krążące po zadymionym niebie. Przewodniczka oficjalnym tonem wyjaśniała
grupie gimnazjalistów, że w siedemnastym wieku w Delfcie eksplodowała prochownia i
zniszczenie miasta tak bardzo dręczyło malarza, że obsesyjnie tylko temu poświęcał kolejne
obrazy.
- Cóż, Egbert był sąsiadem Fabritiusa i po wybuchu prochowni musiał postradać zmysły,
przynajmniej tak mi to wygląda, ale Fabritius zginął, a jego pracownia została zniszczona.
Razem z niemal wszystkimi jego obrazami oprócz tego jednego. – Czekała chyba, aż coś
powiem, a że się nie doczekała, mówiła dalej: – Był jednym z najwybitniejszych malarzy
swojej epoki, i to w jednym z najświetniejszych okresów malarstwa. W swoim czasie był
bardzo, bardzo sławny. To smutne, że z całej jego twórczości zachowało się tylko pięć, może
sześć obrazów. Wszystkie pozostałe przepadły – wszystko, czego w życiu dokonał.
Dziewczyna i jej dziadek przystanęli cicho z boku, przysłuchując się mamie, co było trochę
żenujące. Odwróciłem wzrok, a potem – nie mogąc się oprzeć – znów spojrzałem w ich stronę.
Stali bardzo blisko, tak blisko, że mogłem wyciągnąć rękę i ich dotknąć. Dziewczyna ciągnęła
starszego pana za rękaw, żeby szepnąć mu coś do ucha.
- W każdym razie jeśli chcesz znać moje zdanie – kontynuowała mama – to najbardziej
niezwykły obraz całej wystawy. Fabritius przedstawia tu coś, do czego sam doszedł, a czego nie
wiedział przed nim żaden malarz na świecie, nawet Rembrandt.
Bardzo cicho, tak cicho, że ledwo ją słyszałem, dziewczyna szepnęła:
- Był na uwięzi całe życie?
Też się nad tym zastanawiałem; przykuta łańcuchem nóżka, straszne; jej dziadek
wymamrotał jakąś odpowiedź, ale mama (która najwyraźniej zupełnie nie zdawała sobie
sprawy z ich obecności, chociaż stali tuż obok) cofnęła się i powiedziała:
- Niezwykle tajemniczy, a taki prosty. Co za subtelność, zachęca, żeby podejść bliżej,
rozumiesz? Tam dalej te wszystkie martwe bażanty, a tu ta mała żywa istotka.
Pozwoliłem sobie na kolejny ukradkowy rzut oka w kierunku dziewczyny. Stała na jednej
nodze, z jednym biodrem wypchniętym w bok. I potem – zupełnie znienacka – odwróciła się i
spojrzała mi prosto w oczy; a ja, zmieszany, gdy serce zamarło mi w piersi, odwróciłem wzrok.
Jak miała na imię? Dlaczego nie była w szkole? Próbowałem odczytać imię nabazgrane na
futerale, ale chociaż wychyliłem się najdalej, jak to było możliwe z zachowaniem dyskrecji,
wciąż nie byłem w stanie odczytać tych grubych, spiczastych gryzmołów, raczej narysowanych
niż napisanych, jak coś, co namalowano sprayem na pociągu metra. Imię było krótkie, tylko
cztery litery, może pięć; pierwsza wyglądała jak R, czy raczej P?
- Ludzie umierają, jasna sprawa – mówiła mama. – Ale to, że tracimy przedmioty, to takie
bolesne i niepotrzebne. Przez zwykłe niedbalstwo. Pożary, wojny. Magazyn z prochem w
Partenonie. Rzeczywiście cudem jest każda rzecz, którą udaje się ocalić z przeszłości.
Dziadek odszedł kilka obrazów dalej, ale dziewczyna wciąż trzymała się w pobliżu i nie
przestawała spoglądać w naszą stronę. Piękna cera: mlecznobiała, ramiona jak wyrzeźbione w
marmurze. Zdecydowanie wyglądała na wysportowaną, chociaż była zbyt blada jak na
tenisistkę; może tańczyła w balecie, trenowała gimnastykę, a nawet skoki z trampoliny, w
zadaszonych, zacienionych basenach, echo i odbite światło, ciemne płytki. Z wygiętą piersią i
złączonymi stopami nurkując na samo dno, cichy plusk, lśniący czarny kostium, bąbelki
zamieniające się w pianę i prześlizgujące się po jej drobnym, napiętym ciele.
Dlaczego tak obsesyjnie ciekawili mnie inni ludzie? Czy to normalne, że skupiałem uwagę
na obcych w ten szczególny sposób, tak intensywny i gorączkowy? Chyba nie. Jakoś nie mogłem
sobie wyobrazić, że przypadkowy przechodzień na ulicy takim samym zainteresowaniem darzy
moją osobę. A jednak to właśnie był główny powód, dla którego wkradałem się z Tomem do
domów: fascynowali mnie nieznajomi, chciałem wiedzieć, co jedzą i z jakich talerzy, jakie
oglądają filmy i jakiej słuchają muzyki, chciałem zaglądać im pod łóżka, do tajemnych szuflad,
szafek nocnych i kieszeni płaszczy. Często, gdy zauważałem interesujących ludzi na ulicy,
myślałem o nich maniakalnie całymi dniami, wyobrażając sobie, jak żyją, wymyślając o nich
historie w metrze lub autobusie. Minęły lata, a ja wciąż nie przestałem rozmyślać o
ciemnowłosych dzieciach w mundurkach katolickiej szkoły – bracie i siostrze – które widziałem
na stacji Grand Central, gdy próbowały wyciągnąć ojca za rękawy marynarki z drzwi
obskurnego baru. Nie zapomniałem też schorowanej dziewczynki o cygańskiej urodzie na wózku
inwalidzkim przed hotelem Carlyle, która mówiła coś słabym głosikiem po włosku do
puszystego pieska na kolanach, gdy za wózkiem z telefonem przy uchu stał elegancko ubrany
gość w ciemnych okularach (ojciec? ochroniarz?), najwyraźniej omawiając jakieś interesy. Całe
lata krążyłem myślami wokół tych obcych osób i zastanawiałem się, kim są i jak potoczyło się
ich życie, wiedziałem też, że wrócę do domu i w ten sam sposób będę rozmyślał o tej
dziewczynie i jej dziadku. Starszy pan miał pieniądze; można było poznać po tym, jak się
ubierał. Dlaczego przyszli tylko we dwoje? Skąd pochodzą? Może są częścią jakiejś starej
nowojorskiej familii – muzyków, profesorów, jednej z tych artystycznych rodzin z West Side,
które widywało się w okolicach Columbii lub na popołudniowych przedstawieniach w Lincoln
Center. A może ten kulturalny, niezbyt urodziwy starszy pan wcale nie był jej dziadkiem. Może
był nauczycielem muzyki, a ona cudownym dzieckiem grającym na flecie, które odnalazł w
jakiejś mieścinie i sprowadził do Nowego Jorku na recital w Carnegie Hall...
- Theo – powiedziała nagle mama. – Słyszałeś, co powiedziałam?
Jej głos sprawił, że wróciłem do rzeczywistości. Znaleźliśmy się w ostatniej sali wystawy.
Dalej był już tylko sklep z wystawowymi pamiątkami – pocztówki, kasa, lśniące stosy albumów
– a mama, niestety, nie straciła poczucia czasu.
- Sprawdźmy, czy jeszcze pada – mówiła. – Mamy jeszcze chwilkę... – (zerknęła na
zegarek, a potem spojrzała w stronę znaku „Wyjście” nad moją głową) – ale chyba zejdę na dół,
jeśli mam coś kupić Mathilde.
Zauważyłem, że dziewczyna przygląda się mojej mamie – z zaciekawieniem wodząc
spojrzeniem po jej lśniącym czarnym kucyku, białym, ściągniętym w pasie satynowym trenczu –
i przez chwilę cieszyłem się, że mogę spojrzeć na nią tak jak ona – jak na obcą kobietę. Czy
zauważyła, że w górnej części nosa mamy widnieje drobniuteńka wypukłość w miejscu, gdzie
go złamała, gdy jako mała dziewczynka spadła z drzewa? Albo to, że czarne pierścienie wokół
jasnoniebieskich tęczówek nadają jej pewnej dzikości, jak u jakiegoś zwierzęcia o
nieruchomym spojrzeniu, polującego samotnie na równinie?
- Wiesz... – mama obejrzała się przez ramię – jeśli nie miałbyś nic przeciwko temu,
pobiegłabym jeszcze rzucić okiem na Lekcję anatomii. Nie udało mi się obejrzeć jej z bliska, a
obawiam się, że gdy tu wrócę, już jej nie będzie.
Zaczęła się oddalać, stukając szybko obcasami... a potem się obejrzała, jak gdyby chciała
spytać: idziesz ze mną?
Było to tak nieoczekiwane, że przez ułamek sekundy nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Eee – zacząłem, zbierając myśli. – Spotkamy się w sklepie.
- Dobra – odparła. – Kup mi kilka kartek, dobrze? Wracam za sekundkę.
I zanim zdążyłem wypowiedzieć choćby słowo, odeszła w pośpiechu. Z bijącym mocno
sercem, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście, patrzyłem, jak oddala się szybkim krokiem w
białym satynowym trenczu. Miałem ją teraz: szansę, żeby odezwać się do dziewczyny; ale co ja
mam jej powiedzieć? Wcisnąłem ręce głęboko do kieszeni, wziąłem kilka wdechów, żeby
opanować nerwy, i – z drżeniem podniecenia w brzuchu – odwróciłem się do niej.
Ale ku mojej konsternacji dziewczyna gdzieś przepadła. A właściwie nie przepadła;
dostrzegłem jej rudą głowę przemieszczającą się niechętnie (tak mi się wydawało) na drugi
koniec sali. Jej dziadek wziął ją pod ramię – i szepcząc coś z wielkim entuzjazmem – odciągał
ją do jakiegoś obrazu na przeciwległej ścianie.
Mogłem go zabić. Nerwowo obejrzałem się tam, gdzie znikła mama. Po chwili wcisnąłem
ręce jeszcze głębiej do kieszeni i – z rozpaloną twarzą – przeszedłem na oczach wszystkich
przez całą długość sali. Zegar tykał; mama mogła wrócić w każdej chwili; i chociaż
wiedziałem, że nie będę miał odwagi odezwać się do dziewczyny, mogłem przynajmniej dobrze
jej się przyjrzeć. Całkiem niedawno siedzieliśmy z mamą do późna, oglądając razem Obywatela
Kane’a, i bardzo mnie ujęła myśl, że można zauważyć w przelocie jakąś czarującą nieznajomą i
pamiętać ją do końca życia. Ja też mogłem kiedyś jak ten starzec w filmie rozsiąść się w fotelu i
z nieobecnym spojrzeniem powiedzieć: „Wiesz, to było sześćdziesiąt lat temu, a ja już nigdy
potem nie spotkałem tej rudej dziewczyny, ale wiesz co? Przez te wszystkie lata nie było
miesiąca, żebym jej nie wspominał”.
Przeszedłem już ponad połowę sali, gdy stało się coś dziwnego. Przez otwarte drzwi
sklepu z pamiątkami wybiegł strażnik. Trzymał coś w rękach.
Dziewczyna też to zobaczyła. Jej złocistobrązowe oczy napotkały mój wzrok: zaskoczone,
pytające spojrzenie.
Nagle ze sklepu wypadł drugi strażnik. Miał podniesione wysoko ręce i coś krzyczał.
Ludzie podnieśli głowy. Ktoś za mną powiedział dziwnym zduszonym głosem: „Och!”. I w
następnej chwili salą wstrząsnęła potężna, ogłuszająca eksplozja.
Staruszek – ze zdumieniem na twarzy – zatoczył się na bok. Jego wyciągnięta ręka – z
rozcapierzonymi sękatymi palcami – to ostatnia rzecz, jaką zapamiętałem. Niemal w tym samym
momencie błysnęło coś czarnego, dookoła zawirowały gruzy i uderzył we mnie z rykiem
podmuch gorącego powietrza, odrzucając mnie na drugi koniec sali. I potem na jakiś czas
straciłem świadomość.
V

Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny. Gdy się ocknąłem, wydawało mi się, że leżę płasko
na brzuchu w piaskownicy na jakimś mrocznym placu zabaw – w nieznanym mi miejscu, gdzieś
na odludziu. Wokół mnie zebrała się banda konusowatych chłopaków i kopała mnie po żebrach i
w tył głowy. Szyję miałem skręconą w bok i brakowało mi tchu, ale nie to było najgorsze; w
ustach czułem piach, wdychałem piach.
Słyszałem, jak coś mamrotali. „Wstawaj, pierdoło”.
„Patrzcie na niego, patrzcie”.
„Ale przygłup”.
Przetoczyłem się na plecy, zasłoniłem głowę rękami i wtedy – z ulotnym poczuciem
nierealności – spostrzegłem, że nikogo przy mnie nie ma.
Przez chwilę leżałem tam, zbyt oszołomiony, żeby zrobić jakiś ruch. Z oddali dobiegały
stłumione zawodzenia syren alarmowych. Choć wydawało się to bardzo dziwne, odnosiłem
wrażenie, że leżę na zamkniętym dziedzińcu jakiegoś zapomnianego przez Boga i ludzi osiedla.
Ktoś dał mi porządnie w kość; byłem cały obolały, żebra miałem obtłuczone i czułem się,
jakbym dostał po głowie ołowianą rurą. Poruszyłem szczęką do przodu i do tyłu i sięgnąłem do
kieszeni, żeby sprawdzić, czy >mam drobne na metro do domu, gdy raptownie zdałem sobie
sprawę, że nie mam pojęcia, gdzie jestem. Leżałem sztywno, z narastającym poczuciem, że coś
tu jest nie w porządku. Coś się stało ze światłem i z powietrzem: było drażniące i ostre, jakby
chemiczna mgła, która paliła mnie w gardle. Guma do żucia trzeszczała mi w ustach, a gdy z
walącym sercem przetoczyłem się, żeby ją wypluć, moim oczom ukazało się coś tak dziwnego,
że przez dłuższą chwilę mrugałem tylko powiekami.
Znajdowałem się w białej kamienistej grocie. Z sufitu zwisały lambrekiny strzępów.
Podłoga zasypana była stertami szarej substancji przypominającej księżycową skałę,
potłuczonym szkłem, żwirem i istnym huraganem przypadkowych śmieci – cegieł, żużlu i
papierów przysypanych cienką warstwą pyłu jak pierwszym szronem. Wysoko dwie lampy
prześwietlały pył, niczym zepsute, przekrzywione samochodowe reflektory we mgle, jedna
skierowana do góry, druga przekręcona w bok i rzucająca ukośne cienie.
Dzwoniło mi w uszach, a właściwie w całym ciele, zatrważające uczucie: kości, mózg,
serce, wszystko wibrowało niczym uderzony dzwon. Gdzieś w oddali rozbrzmiewało
mechaniczne wycie syren, nieprzerwanie i beznamiętnie. Właściwe nie potrafiłem stwierdzić,
czy ten dźwięk dobiega z mojego wnętrza, czy spoza mnie. Przenikało mnie silne poczucie
osamotnienia pośród zimowej martwoty. Gdziekolwiek spojrzeć, nic nie składało się w
sensowną całość.
W kaskadzie pyłu, czując pod ręką niezbyt równą powierzchnię, wstałem, krzywiąc się pod
wpływem bólu w głowie. W skrzywieniu otaczającej mnie przestrzeni tkwił jakiś głęboki
wewnętrzny dysonans. Z jednej strony dym i kurz tworzyły nieruchomą, spowijającą wszystko
warstwę. Z drugiej z miejsca, gdzie powinien być dach lub sufit, opadała plątanina
poszarpanych materiałów.
Bolała mnie szczęka; twarz i kolana miałem pokaleczone; język był jak papier ścierny.
Rozglądając się po tym pobojowisku, dostrzegłem tenisówkę; zaspy czegoś pokruszonego z
ciemnymi plamami; skręconą aluminiową laskę. Kołysałem się, zdezorientowany i kaszlący, nie
wiedząc, gdzie się zwrócić ani co zrobić, gdy wtem usłyszałem dzwonek telefonu, tak mi się
przynajmniej wydawało.
Przez chwilę nie byłem pewien; wytężałem słuch; i wtedy znów zaświergotał: słaby i
przeciągły, nieco dziwaczny. Zacząłem niezdarnie grzebać w rumowisku – odwracając do góry
dnem przysypane pyłem dziecięce torby i plecaki, cofając szybko rękę przed gorącymi
przedmiotami i odłamkami potłuczonego szkła, coraz bardziej zaniepokojony tym, w jaki sposób
gruzy miejscami uginają się pod moimi nogami, i widokiem miękkich, bezwładnych brył
wszędzie tam, gdzie sięgał mój wzrok.
I nawet wtedy, gdy doszedłem do przekonania, że nie słyszałem żadnego telefonu, że uszy
spłatały mi figla, nie przestawałem szukać, wykonując mechaniczne ruchy z bezmyślną
konsekwencją robota. Spośród długopisów, damskich torebek, portfeli, stłuczonych okularów,
hotelowych kart magnetycznych, puderniczek, perfum i leków na receptę (Roitman Andrea,
aprazolam 0,25 mg) wydobyłem breloczek latarkę i niedziałający telefon (w połowie
rozładowany, bez zasięgu), które wrzuciłem do składanej nylonowej torby na zakupy znalezionej
w torebce jakiejś kobiety.
Dyszałem ciężko, krztusząc się gipsowym pyłem, a głowa bolała mnie tak bardzo, że ledwo
widziałem na oczy. Chciałem usiąść, ale nie było gdzie.
Wtedy mignęła mi butelka z wodą. Moje spojrzenie wróciło szybko w to samo miejsce,
przebiegając po rumowisku, aż znów ją ujrzałem, jakieś pięć metrów ode mnie, na wpół
zagrzebaną w stercie śmieci; ledwie kawałek naklejki, znajomy odcień zimnego błękitu.
Zdrętwiały i ociężały, jakbym brnął przez śnieg, zacząłem mozolnie przedzierać się przez
gruzy przy wtórze ostrych lodowcowych trzasków pękających pod moimi stopami śmieci. Nie
zaszedłem jednak daleko, gdy kątem oka dostrzegłem na podłodze jakiś ruch, wyraźny w
otaczającym mnie bezruchu, drgnięcie bieli pośród bieli.
Zatrzymałem się. Potem przebrnąłem jeszcze kilka kroków. Był to mężczyzna, leżał płasko
na plecach, od stóp do głów w białym pyle. Tak dobrze wtopił się w tło zapylonych gruzów, że
potrwało chwilę, nim jego postać zarysowała się wyraźniej: usiłował się podeprzeć jak posąg
strącony z piedestału, kreda na kredzie. Gdy podszedłem bliżej, zauważyłem, że jest stary i
bardzo osłabiony, ze zniekształconym ciałem garbusa; jego włosy – ich resztki – pod wpływem
podmuchu sterczały mu na głowie; bok twarzy pokrywał wstrętny wzór oparzeń, a jego głowa
nad jednym uchem była obrzydliwą, czarną i lepką plamą.
Dobrnąłem do niego, gdy – niespodziewanie szybko – wyciągnął pobielałą rękę i chwycił
mnie za dłoń. Cofnąłem się w panicznym odruchu, ale on tylko mocniej zacisnął palce, próbując
odkaszlnąć, aż zagrzechotało mu w gardle.
Gdzie...? – zdawał się mówić. Gdzie...? Usiłował spojrzeć na mnie, ale jego głowa
wisiała ciężko na szyi, a broda opierała się o pierś, był więc zmuszony spoglądać na mnie
spode łba, trochę jak sęp. Ale oczy w zmasakrowanej twarzy były inteligentne, pełne rozpaczy.
... O Boże, powiedziałem, pochylając się, żeby mu pomóc, zaraz, zaraz... i urwałem, nie
wiedząc, co robić. Dolna część jego ciała leżała skręcona jak sterta brudnych ubrań.
Podpierał się, z wielkim trudem, jak się wydawało, poruszając ustami i wciąż usiłując się
dźwignąć. Czuć było od niego swąd spalonych włosów i spalonej wełny. Ale dolna część jego
ciała sprawiała wrażenie, jakby była odłączona od górnej połowy – zakasłał i padł jak kłoda.
Rozejrzałem się, próbując ustalić, gdzie jestem, otępiały po uderzeniu w głowę, bez
poczucia czasu, nie wiedząc nawet, czy jest dzień, czy noc. Ogrom i pustka tej przestrzeni
przyprawiały mnie o zawrót głowy – jej wysokość, z górną częścią wypełnioną
rozwarstwionym dymem, który kłębił się i wydymał niczym namiot w miejscu, gdzie powinien
być sufit (albo niebo). Ale chociaż nie miałem pojęcia, gdzie się znajduję ani dlaczego, to
pobojowisko miało mimo wszystko jakąś na wpół zapomnianą właściwość, pewną filmowość
w blasku oświetlenia awaryjnego. W internecie widziałem zdjęcia hotelu wysadzonego na
pustyni, gdzie pokoje – komórki w plastrze miodu – w chwili zapadania się uchwycono w takiej
właśnie eksplozji światła.
Wtedy przypomniałem sobie o wodzie. Zrobiłem krok wstecz, rozglądając się dookoła, i
serce zabiło mi mocniej z radości na widok przykurzonego błysku błękitu.
... Proszę pana, powiedziałem, oddalając się dyskretnie. Ja tylko... Starzec wpatrywał się
we mnie spojrzeniem pełnym nadziei i jednocześnie nadziei pozbawionym, jak zagłodzony pies,
zbyt słaby, by się poruszyć.
... Nie... chwileczkę. Zaraz wracam.
Zataczałem się jak pijany, meandrując i klucząc w śmieciach, przestępując różne
przedmioty, brnąc przez cegły, kawałki betonu, buty, torebki i całą masę zwęglonych szczątków,
którym wolałem się nie przyglądać.
Butelka była w trzech czwartych pełna i gorąca. Ale po pierwszym łyku płynu moje gardło
przejęło nade mną kontrolę i wypiłem więcej niż połowę – smakował plastikiem i miał
temperaturę wody ze zmywarki – nim zdałem sobie sprawę, co robię, i zmusiłem się, żeby
zakręcić butelkę, schować do torby i zanieść staruszkowi.
Klęknąłem obok niego. Kamienie wpijały mi się w kolana. Drżał, oddychał nierówno i
chrapliwie; nie patrzył mi w oczy, jego spojrzenie sięgało wyżej, utkwione w czymś, czego nie
widziałem.
Gdy próbowałem wyjąć wodę, dotknął mojej twarzy. Ostrożnie, kościstymi, starymi
palcami odgarnął mi z oczu włosy, wyciągnął z mojej brwi szklany cierń i poklepał mnie po
głowie.
- No już, już.
Jego głos był bardzo słaby, bardzo ochrypły, bardzo ciepły, z potwornym świstem
dobiegającym z płuc. Patrzyliśmy jeden na drugiego przez długą dziwną chwilę, której nigdy nie
zapomniałem, jak dwoje zwierząt spotykających się o zmroku, i wtedy z jego oczu uleciała, jak
mi się zdawało, wyraźna, magnetyczna iskra i ujrzałem go takim, jaki był naprawdę – a on, tak
sądzę, ujrzał mnie. Przez chwilę byliśmy sprzężeni jak dwa silniki szumiące w tym samym
obwodzie.
Po czym znów opadł na ziemię, tak bezwładnie, jakby umarł.
- Proszę – powiedziałem nieśmiało, wsuwając mu dłoń pod plecy. – Tak dobrze.
Przytrzymałem mu głowę najlepiej, jak umiałem, i pomogłem mu się napić z butelki. Zdołał
przełknąć jedynie odrobinę, a większość wody spłynęła mu po brodzie.
Znów opadł bez sił. Zbyt wielki wysiłek.
- Pippa – powiedział niewyraźnie.
Spojrzałem na jego poparzoną, zaczerwienioną twarz, zaintrygowany czymś znajomym w
jego oczach, rdzawych i lśniących. Gdzieś już go widziałem. I widziałem też dziewczynę,
króciutka migawka, kolory jesiennych liści: rdzawe brwi, miodowobrązowe oczy. Jej twarz
odbijała się w jego twarzy. Gdzie ona teraz jest?
Próbował coś powiedzieć. Poruszające się spękane usta. Chciał wiedzieć, gdzie jest
Pippa.
Świszcząco chwytał powietrze.
- Chwileczkę – rzuciłem przejęty – proszę się nie ruszać.
- Powinna przyjechać metrem, jest dużo szybciej. Chyba że przywiozą ją samochodem.
- Niech pan się nie martwi – uspokajałem go, pochylając się bliżej. Ja się nie martwiłem.
Byłem pewien, że wkrótce ktoś nas stamtąd zabierze. – Poczekam tu, aż przyjdą.
- Jesteś taki dobry. – Jego dłoń (zimna, sucha jak pieprz) zacisnęła się na mojej. – Nie
widziałem cię, odkąd zamieniłeś się znowu w chłopca. Ostatni raz, kiedy rozmawialiśmy, byłeś
całkiem dorosły.
- Ale ja mam na imię Theo – powiedziałem po chwili konsternacji.
- No, oczywiście. – Jego spojrzenie tak jak uścisk dłoni było nieruchome i serdeczne. – I
dokonałeś najlepszego wyboru, jestem o tym przekonany. Mozart jest o wiele przyjemniejszy niż
Gluck, nie sądzisz?
Nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Razem będzie wam łatwiej. Są dla was, dzieci, tacy surowi podczas tych przesłuchań... –
Kaszel. Usta śliskie od krwi, gęstej i czerwonej. – Nikt nie dostaje drugiej szansy.
- Proszę posłuchać... – Wydawało mi się nie w porządku, że pozwalam mu brać siebie za
kogoś innego.
- Och, ale gracie to przepięknie razem, mój drogi. G-dur. Ciągle mi chodzi po głowie.
Leciutko, leciuteńko, delikatnie...
Zanucił kilka bezkształtnych nut. Piosenka. To była piosenka.
- ... i na pewno ci mówiłem, jak chodziłem na lekcje gry na fortepianie u tej starej
Ormianki? Na palmowym drzewie żyła sobie zielona jaszczurka, zielona jak cukierek,
uwielbiałem ją obserwować... migała na parapecie... kolorowe światełka w ogrodzie... du pays
saint... szło się dwadzieścia minut, ale wydawało mi się, że to całe kilometry...
Ucichł na minutę; czułem, jak jego myśli odpływają gdzieś, znikając w oddali jak liść
porwany przez prąd strumyka. Potem jednak przypłynęły z powrotem i znów zaczął mówić:
- A ty! Ile teraz masz lat?
- Trzynaście.
- W Lycée Français?
- Nie, chodzę do szkoły w West Side.
- I bardzo dobrze, uważam. Te wszystkie lekcje francuskiego! Po co dziecku tyle słówek?
Nom et prenom, gatunki i typy. To tylko forma kolekcjonowania owadów.
- Słucham?
- W Groppi’s zawsze mówili po francusku. Pamiętasz Groppi’s? Z parasolem w paski i
lodami pistacjowymi?
Parasol w paski. Trudno było się skupić przy tym bólu głowy. Moje spojrzenie uciekało w
stronę podłużnej rany w jego czaszce, skrzepniętej i ciemnej, jak po uderzeniu siekierą.
Zacząłem sobie uświadamiać obecność okropnych cielesnych kształtów rozrzuconych wśród
gruzów, majaczących ciemnych brył, napierających zewsząd z ciemności, jak szmaciane lalki, a
jednak była to ciemność, na której można było odpłynąć, miała w sobie coś sennego, spieniony
kilwater znikający na zimnym, czarnym oceanie.
Nagle poczułem, że dzieje się coś niedobrego. Staruszek ocknął się i potrząsał mną.
Wymachiwał rękami. Chciał czegoś. Próbował się dźwignąć na świszczącym wdechu.
- O co chodzi? – spytałem, przytomniejąc.
Dyszał ciężko, wzburzony, i szarpał mnie za ramię. Lękliwie podniosłem się i rozejrzałem
dookoła, oczekując, że ujrzę jakieś nowe niebezpieczeństwo: obluzowane przewody, ogień,
grożący zawaleniem sufit.
Chwycił moją dłoń. Ścisnął mocno.
- Nie tutaj – wydusił z siebie.
- Co?
- Nie zostawiaj go. Nie. – Patrzył w punkt za moimi plecami i starał się coś wskazać. –
Zabierz go stąd.
Proszę nie wstawać...
- Nie! Nie mogą go zobaczyć. – Był rozgorączkowany, chwycił mnie mocno za ramię i
próbował się podnieść. – Ukradli dywany, zabiorą go do budki celników...
Zauważyłem, że wskazuje na zakurzony prostokąt, właściwie niewidoczny między
połamanymi belkami i gruzami, mniejszy od mojego domowego laptopa.
- O to chodzi? – spytałem, przyglądając się dokładniej. Był poplamiony kroplami wosku i
pokryty nieregularnym wzorem popękanych naklejek.
- Błagam cię. – Zaciśnięte mocno oczy. Był roztrzęsiony i tak bardzo zanosił się kaszlem,
że trudno mu było mówić.
Wyciągnąłem ręce i chwyciłem prostokąt za krawędź. Wydawał się zaskakująco ciężki jak
na coś tak małego. Z jednego rogu pękniętej ramy zwisała długa drzazga.
Przeciągnąłem rękawem po zabrudzonej powierzchni. Maleńki żółty ptaszek majaczący
pod woalem z białego pyłu. „W tym samym albumie zamieszczono Lekcję anatomii, ale
panicznie się jej bałam”.
Ach tak, odpowiedziałem sennie. Odwróciłem się z obrazem w ręku, żeby go pokazać
mamie, i wtedy uzmysłowiłem sobie, że jej nie ma.
A raczej – jest i nie ma. Część jej była przy mnie, ale niewidzialna. Część niewidzialna
była tą ważniejszą częścią. Coś, czego wcześniej nie rozumiałem. Ale gdy próbowałem
powiedzieć to na głos, słowa poplątały się i zdałem sobie sprawę z dreszczem niepokoju, że nie
mam racji. Obie części muszą współistnieć. Nie można mieć jednej bez drugiej.
Potarłem czoło ramieniem i próbowałem mruganiem usunąć piasek z oczu, po czym z
tytanicznym wysiłkiem, jakbym dźwigał zbyt wielki ciężar, usiłowałem przenieść myśli tam,
gdzie być powinny. Gdzie jest mama? Przez chwilę było nas troje i jedno z nas – miałem co do
tego sporą pewność – było nią. Ale teraz zostało nas tylko dwóch.
Za mną staruszek znowu zaczął kasłać i trząść się z niepohamowaną niecierpliwością,
próbując coś powiedzieć. Wyciągnąłem rękę za siebie, żeby podać staruszkowi obraz.
- Proszę – powiedziałem, a do mamy w miejscu, gdzie wyczuwałem jej obecność: – Zaraz
wracam.
Ale on chciał czegoś innego. Z irytacją odepchnął obraz, mamrocząc coś pod nosem.
Głowę z prawej strony miał tak zalaną lepką krwią, że ledwo widziałem ucho.
- Co? – spytałem, myślami wciąż przy mamie... gdzie się podziała? – Słucham?
- Zabierz go.
- Proszę posłuchać, zaraz wrócę. Muszę... – Nie mogłem tego z siebie wydusić, ale mama
chciała, żebym natychmiast wrócił do domu, mieliśmy się tam spotkać, wyraźnie mnie
poinstruowała.
- Zabierz go ze sobą! – Wciskał mi obraz. – Uciekaj! – Próbował usiąść. Oczy miał
błyszczące i dzikie; jego wzburzenie przerażało mnie. – Zabrali wszystkie żarówki,
zdemolowali połowę domów na tej ulicy...
Po brodzie spływała mu strużka krwi.
- Proszę – powiedziałem, poruszając nerwowo rękami, bojąc się go dotknąć – proszę się
położyć...
Pokręcił głową i próbował coś powiedzieć, ale wysiłek wywołał tylko kolejny atak
mokrego, żałosnego kaszlu. Gdy otarł usta, zauważyłem na wierzchniej części jego dłoni jasny
pas krwi.
- Ktoś po pana przyjdzie. – Nie byłem pewien, czy sam w to wierzę, ale nie wiedziałem,
co powiedzieć.
Spojrzał mi prosto w twarz, szukając jakiegoś błysku zrozumienia, a gdy go nie znalazł,
znowu próbował się podeprzeć.
- Pożar – zabulgotał. – Willa w Al-Ma’adi. On a tout perdu.
Przerwał, kolejny raz zanosząc się kaszlem. Przy jego nozdrzach pojawiła się czerwonawa
piana. W tej surrealistycznej scenerii, pośród kamiennych kopców i pokruszonych monolitów,
miałem oniryczne poczucie, że go zawiodłem, jak gdybym przez nieporadność i głupotę
spartaczył jakieś baśniowe zadanie. Choć w tej lawinie kamieni nie widać było ani śladu
pożaru, przetoczyłem się i włożyłem obraz do nylonowej torby, żeby zniknął mu z oczu, tak
bardzo go rozstrajał.
- Proszę się nie martwić – powiedziałem. – Ja...
Uspokoił się. Położył rękę na moim przegubie z nieruchomym spojrzeniem błyszczących
oczu, a mnie owiało chłodne poczucie nonsensu. Zrobiłem to, co należało. Wszystko będzie
dobrze.
I gdy pławiłem się w tym pokrzepiającym przeświadczeniu, on uścisnął mi pocieszająco
rękę, jak gdybym przemówił na głos. Wydostaniemy się stąd, powiedział.
- Wiem.
- Owiń go gazetami i połóż na samym dnie kufra, mój drogi. Razem z innymi
osobliwościami.
Zadowolony z tego, że staruszek się uspokoił, wyczerpany bólem głowy, ze wspomnieniem
mamy przygasłym do ćmopodobnego migotania, usadowiłem się obok niego i zamknąłem oczy,
czując się dziwnie wygodnie i bezpiecznie. Nieobecny, senny. Staruszek coś tam mówił pod
nosem: obce imiona, sumy i liczby, kilka francuskich słów, ale głównie po angielsku. Jakiś
mężczyzna miał przyjść obejrzeć meble. Abdou wpadł w kłopoty za rzucanie kamieniami. A
jednak to wszystko było w jakiś sposób zrozumiałe, a ja ujrzałem ogród z palmami, fortepian i
zieloną jaszczurkę na pniu drzewa, jak gdybym oglądał stronice albumu fotograficznego.
Pamiętam, że w pewnym momencie zapytał: dasz radę wrócić do domu sam, mój drogi?
- Oczywiście. – Leżałem na podłodze obok z głową na poziomie jego rachitycznego
starego mostka, toteż słyszałem każdy charkot i świst oddechu. – Codziennie jeżdżę sam metrem.
- Mówiłeś, że gdzie teraz mieszkasz? – Z dłonią na mojej głowie, bardzo delikatnie, tak jak
położyłoby się rękę na głowie psa, którego się lubi.
- Na Wschodniej Pięćdziesiątej Siódmej.
- A tak! Niedaleko Le Veau d’Or?
- Jest kilka przecznic dalej.
Nazwę Le Veau d’Or nosiła restauracja, do której lubiła chadzać mama, gdy jeszcze
mieliśmy pieniądze. Zjadłem tam pierwszego ślimaka i skosztowałem z jej kieliszka pierwszy
łyczek marc de bourgogne.
- Bliżej Park Avenue, chcesz powiedzieć?
- Nie, bliżej rzeki.
- Wystarczająco blisko, mój drogi. Bezy i kawior. Jak ja pokochałem to miasto, gdy
pierwszy raz je ujrzałem! No ale przecież teraz to nie to samo, prawda? Okropnie tęsknię za tym
wszystkim, a ty? Za tym balkonem i...
- Ogrodem.
Odwróciłem się, żeby na niego spojrzeć. Perfumy i melodie. W odmęcie dezorientacji
uroiłem sobie, że jest bliskim przyjacielem lub zapomnianym członkiem rodziny, jakimś
krewnym matki, który przepadł na całe lata...
- Ach, twoja matka! Kochana! Nigdy nie zapomnę, jak pierwszy raz przyszła się do nas
pobawić. Jak żyję, nie widziałem kogoś tak ślicznego.
Skąd wiedział, że właśnie o niej myślałem? Zacząłem go wypytywać, ale zasnął. Oczy
miał zamknięte, lecz oddychał szybko i charkotliwie, jak gdyby przed czymś uciekał.
Ja sam też odpływałem – dzwoniło mi w uszach, niedorzeczne brzęczenie i metaliczny
posmak w ustach jak u dentysty – i mogłem z powrotem zapaść się w niepamięć i tam pozostać,
gdyby w pewnym momencie nie potrząsnął mną, tak mocno, że zbudziłem się z szarpnięciem
paniki. Mamrotał i ściągał coś z palca wskazującego. Ciężki złoty pierścień ze szlifowanym
kamieniem; próbował mi go dać.
- Zaraz, ja nie chcę – zaprotestowałem, odsuwając się. – Dlaczego pan to robi?
Ale on wciskał mi go w dłoń. Jego oddech był bulgoczący i nieprzyjemny.
- Hobart i Blackwell – powiedział głosem, jakby tonął w sobie. – Wciśnij zielony
dzwonek.
- Zielony dzwonek – powtórzyłem niepewnie.
Głowa kiwała mu się w zamroczeniu, usta drżały. Spojrzenie miał nieprzytomne. Gdy
prześlizgnęło się po mnie niewidząco, ścierpła mi skóra.
- Powiedz Hobiemu, żeby się zabierał ze sklepu – powiedział ochrypłym głosem.
Z niedowierzaniem patrzyłem, jak z kącika ust spływa mu strużką jasna krew. Szarpał za
krawat, chcąc go poluzować; „Pomogę”, powiedziałem, wyciągając ręce do krawata, ale on je
odtrącił.
- Musi zamknąć kasę i uciekać! – wychrypiał. – Jego ojciec wysyła chłopaków, żeby mu
porachowali kości...
Oczy wywróciły mu się do tyłu; powieki zatrzepotały. A potem zapadł się w sobie,
spłaszczył, jakby spuszczono z niego powietrze, trzydzieści sekund, czterdzieści, jak sterta
starych ubrań, i wtedy – tak gwałtownie, że aż mnie odrzuciło – jego piersią wstrząsnął donośny
charkot i staruszek zakasłał w perkusyjnym rytmie, spryskując mnie krwią. Resztką sił podparł
się na łokciach – i przez jakieś trzydzieści sekund dyszał jak pies, gdy jego pierś falowała
gorączkowo, unosiła się i opadała, raz za razem, a on wbijał wzrok w coś, czego nie widziałem,
i przez cały czas ściskał mnie za rękę, jak gdyby wierzył, że jeśli ściśnie dość mocno, może z
tego wyjdzie.
- Dobrze się pan czuje? – spytałem rozpaczliwie bliski łez. – Słyszy mnie pan?
Gdy on rzucał się i szarpał jak ryba wyłowiona z wody, przytrzymywałem mu głowę, a
raczej próbowałem, nie wiedząc jak i nie chcąc zrobić mu krzywdy, on zaś cały czas ściskał
mnie za rękę, jak gdyby zwisał z dachu budynku i miał zaraz spaść. Każdy oddech był osobnym
bulgoczącym westchnieniem, głazem dźwiganym z wielkim wysiłkiem i raz za razem
opuszczanym na ziemię. W pewnym momencie spojrzał prosto na mnie, krew wzbierała mu w
ustach i zdawał się coś mówić, ale słowa spływały mu tylko po brodzie.
Wtem uspokoił się, ucichł – co za ulga – jego uścisk słabł, roztapiał się, wrażenie tonięcia
i wirowania na wodzie, jak gdyby powoli ode mnie odpływał. Lepiej?... – spytałem i...
Ostrożnie wlałem mu do ust kilka kropel – wargi były sprawne, widziałem, jak się
poruszają; a potem, na kolanach, jak mały służący z bajki, chusteczką w tureckie wzory z jego
kieszeni starłem mu z twarzy trochę krwi. Gdy oddalał się – okrutnie, o kolejne stopnie i
szerokości geograficzne – ku bezruchowi, przeniosłem ciężar na pięty i wbiłem wzrok w jego
pokaleczone oblicze.
Halo? – powiedziałem.
Jedna papierowa powieka, na wpół zamknięta, drgnęła, tik niebieskich żyłek.
- Jeśli mnie pan słyszy, proszę ścisnąć mi dłoń.
Ale jego ręka była bezwładna. Siedziałem tam i patrzyłem na niego, nie wiedząc, co
zrobić. Już dawno powinienem był odejść – mama dała mi to wyraźnie do zrozumienia – ale nie
widziałem ścieżki, która wyprowadziłaby mnie stamtąd, i w pewnym sensie trudno mi było
sobie wyobrazić, że mógłbym się znaleźć gdzie indziej na świecie – że w ogóle istnieje jakiś
inny świat poza tym tutaj. Zupełnie jak gdybym nigdy nie miał innego życia.
- Słyszy mnie pan? – spytałem po raz ostatni, pochylając się nisko i przykładając ucho do
jego zakrwawionych ust. Ale niczego już nie usłyszałem.
VI

Nie chcąc go zbudzić na wypadek, gdyby tylko odpoczywał, starałem się wstać jak najciszej.
Bolało mnie wszystko. Przez chwilę stałem tam, spoglądając na niego, wycierając ręce w
szkolny mundurek – byłem cały umazany jego krwią, moje dłonie aż się od niej lepiły – a potem
przeniosłem wzrok na księżycowy krajobraz gruzów, starając się zorientować, gdzie jestem, i
ustalić, którędy mógłbym pójść.
Gdy nie bez trudu przedostałem się na środek lub do miejsca, które wydawało się
środkiem tej przestrzeni, zauważyłem, że z jednej strony drzwi są przysłonięte zwisającymi
szczątkami, odwróciłem się więc i zacząłem się przedzierać w odwrotnym kierunku. Tam z
kolei spadło nadproże, ściągając za sobą stertę cegieł niemal tak wysoką jak ja, dzięki czemu
powstał na górze dymiący otwór wystarczająco duży, że można by przejechać przezeń
samochodem. Zacząłem się mozolnie wspinać po bryłach betonu, omijając większe kawałki, ale
nie zaszedłem zbyt daleko, gdy zdałem sobie sprawę, że muszę zawrócić. Gdzieniegdzie
pozostałości ognia lizały ściany czegoś, co było wcześniej sklepem z pamiątkami, strzelając i
iskrząc w mroku, częściowo znacznie poniżej poziomu, gdzie powinna być podłoga.
Nie podobało mi się, jak wyglądają drzwi z drugiej strony (poplamione na czerwono
kawałki styropianu; czubek męskiego buta wystający ze sterty gruzu), ale przynajmniej
większość materiałów tarasujących drzwi nie była zbyt masywna. Brnąc z powrotem, omijając
iskrzące kable zwisające z sufitu, przerzuciłem torbę przez ramię, wziąłem głęboki wdech i
dałem nura w pobojowisko.
Natychmiast zacząłem się dusić od kurzu i ostrego chemicznego swądu. Kaszląc i modląc
się, żeby nie trafić na inne zwisające przewody pod napięciem, sunąłem po omacku, gdy wokół
mnie rozpadał się deszcz sypkiej drobnicy, wpadając mi do oczu: żwir, okruchy gipsu, skrawki i
szczątki Bóg wie czego.
Część materiałów budowlanych była lekka, część nie. Im dalej się przedzierałem, tym
robiło się ciemniej i goręcej. Od czasu do czasu droga przede mną zwężała się albo kończyła
nieoczekiwanie, a w uszach rozlegał się ryk tłumu, nie wiadomo skąd. Musiałem się przeciskać;
chwilami szedłem wyprostowany, chwilami się czołgałem, ciała w gruzach wyczuwane raczej
niż widziane, niepokojąca miękkość, zapadanie się pod moim ciężarem, ale gorszy od niej był
swąd spalonego ubrania, spalonych włosów i ciała oraz posmak świeżej krwi: miedziany,
cynowy i słony.
Ręce miałem pokaleczone, kolana też. Schylałem się, kluczyłem, szedłem po omacku,
sunąłem bokiem wzdłuż czegoś w kształcie długiego walca lub belki, aż drogę zagrodziło mi
coś masywnego, co w dotyku przypominało ścianę. Z trudem – było tam ciasno – odwróciłem
się, żeby sięgnąć do torby po światło.
Myślałem o breloczku-latarce – na dnie, pod obrazem – ale moje palce zacisnęły się na
telefonie. Włączyłem go – i niemal od razu upuściłem, gdy w jego blasku dostrzegłem męską
rękę wystającą spomiędzy dwóch brył betonu. I mimo iż ogarnęło mnie przerażenie, pamiętam
uczucie wdzięczności, że to była tylko ręka, chociaż jej palców, spuchniętych, ciemnych,
mięsistych, nigdy nie udało mi się zapomnieć; od czasu do czasu wciąż cofam się zdjęty lękiem,
gdy jakiś żebrak na ulicy wyciąga do mnie taką dłoń, nabrzmiałą, z czarną obwódką wokół
paznokci.
Wciąż miałem latarkę – ale wolałem telefon. Rozświetlał teraz słabą poświatą jamę, w
której się znajdowałem, ale gdy tylko odzyskałem nad sobą panowanie na tyle, żeby się po niego
schylić, ekran zgasł. W czerni przede mną unosił się wściekle zielony powidok. Padłem na
kolana i krążyłem na czworakach w ciemności, desperacko grzebiąc obiema rękami wśród
kamieni i szkła.
Wydawało mi się, że wiem, gdzie upadł, mniej więcej, i kontynuowałem poszukiwania
zapewne nieco dłużej, niż powinienem; dopiero gdy porzuciłem wszelką nadzieję i próbowałem
wstać, uzmysłowiłem sobie, że wczołgałem się w jakieś nisko sklepione miejsce, gdzie nie
można się było wyprostować, z twardą płaszczyzną niespełna dziesięć centymetrów nad moją
głową. Obrócenie się nic nie dało; cofnięcie się nic nie dało; postanowiłem czołgać się dalej do
przodu, licząc na to, że przestrzeń nade mną się otworzy, posuwałem się więc pomalutku i
żmudnie, z poczuciem przeraźliwej ciasnoty, z głową odwróconą mocno w jedną stronę.
Gdy miałem około czterech lat, zaklinowałem się w łóżku chowanym w szafie w naszym
starym mieszkaniu przy Siódmej Alei, co brzmi zabawnie, ale wtedy wcale nie było mi do
śmiechu; myślę, że bym się udusił, gdyby nie Alameda, nasza ówczesna gospodyni, która
usłyszała moje stłumione krzyki i wyciągnęła mnie stamtąd. Próby lawirowania w tej dusznej
przestrzeni były w zasadzie czymś podobnym, tyle że tutaj dochodziły jeszcze szkło, gorący
metal, smród przypalonych ubrań i od czasu do czasu kontakt z czymś miękkim, o czym nie
chciałem myśleć. Z góry spadały na mnie jakieś odpadki; gardło wypełniało mi się kurzem,
kasłałem więc mocno i zaczynałem już wpadać w panikę, gdy uświadomiłem sobie, że widzę,
ledwo co, szorstką fakturę potłuczonych cegieł, które mnie otaczały. Z lewej strony sączyło się
delikatnie światło – najsłabsza smuga, jaką można sobie wyobrazić – około piętnastu
centymetrów od poziomu podłogi.
Schyliłem się niżej i ujrzałem po drugiej stronie ciemne lastryko posadzki galerii. Na
podłodze leżała bezładna sterta czegoś, co wyglądało na sprzęt ratunkowy (liny, topory, łomy i
butla tlenowa straży pożarnej).
- Halo! – zawołałem i nie czekając na odpowiedź, przypadłem do podłogi, żeby jak
najszybciej prześlizgnąć się przez szparę.
Była wąska; gdybym był o kilka lat starszy lub kilka kilogramów cięższy, mógłbym się nie
przecisnąć. W trakcie tej czynności moja torba o coś zahaczyła i przez chwilę zastanawiałem
się, czy nie będę musiał jej porzucić, z obrazem w środku, jak jaszczurka gubiąca ogon, ale gdy
pociągnąłem ostatni raz, puściła z deszczem gipsowych okruchów. Nade mną wisiała belka –
wyglądała, jakby dźwigała ciężki ładunek gruzu, ale gdy skręcałem się pod nią i wiłem, o mało
nie mdlejąc z obawy, że spadnie i przetnie mnie na pół, zauważyłem, że ktoś ustabilizował ją
lewarem.
Gdy już się znalazłem po drugiej stronie, stanąłem na nogach ze łzami w oczach i
obezwładniającym poczuciem ulgi.
- Halo! – zawołałem znowu, zastanawiając się, dlaczego wokół jest tyle sprzętu i nigdzie
nie ma ani jednego strażaka.
Galeria tonęła w półmroku, ze zwiewnymi warstwami dymu, który zagęszczał się w
wyższych partiach, ale była w większości nieuszkodzona, chociaż widać było, że przetoczyła
się tędy jakaś ogromna siła, choćby po lampach i kamerach, przekręconych w stronę sufitu.
Rozpierało mnie szczęście, że znów znalazłem się na otwartej przestrzeni, dopiero więc po
chwili zdałem sobie sprawę, jak dziwne jest to, że w sali pełnej ludzi tylko ja stoję. Wszyscy
oprócz mnie leżeli.
Na podłodze dostrzegłem co najmniej kilkanaście ciał – nie wszystkie nienaruszone.
Wyglądały, jakby zrzucono je z dużej wysokości. Trzy lub cztery były częściowo przykryte
płaszczami strażaków, z wystającymi stopami. Inne leżały bezładnie, nieosłonięte wśród
rozbryźniętych plam. Rozpryski te wyrażały jakąś przemoc, jak wielkie krwawe kichnięcia,
histeryczne wrażenie ruchu pośród martwoty. Zapamiętałem zwłaszcza pewną kobietę w
średnim wieku w zakrwawionej bluzce z wzorem jajek Fabergé – taką bluzkę mogła właściwie
kupić w tutejszym sklepie z pamiątkami. Jej oczy – podkreślone czarnym makijażem –
wpatrywały się niewidząco w sufit; a opalenizna była z pewnością naniesiona sprayem, bo
skóra miała zdrowy brzoskwiniowy odcień, chociaż głowa pozbawiona była czubka.
Mroczne oleje, przyćmione złocenia. Stawiając maleńkie kroczki, przeszedłem na środek
sali, chwiejnie, mając pewne problemy z utrzymaniem równowagi. Słyszałem własny oddech,
chrapliwe wdechy i wydechy, i była w tych dźwiękach dziwna płytkość, lekkość prosto z
koszmaru. Nie chciałem patrzeć, a jednak musiałem. Drobny Azjata, żałosny w jasnobrązowej
wiatrówce, zwinięty w kałuży krwi. Strażnik (mundur będący jego najbardziej rozpoznawalną
częścią, tak bardzo miał spaloną twarz) z ręką wykręconą za plecami i ohydną miazgą tam, gdzie
powinny być nogi.
Ale co najważniejsze: żadna z leżących osób nie była nią. Przemogłem się, by spojrzeć na
wszystkich, każdego z osobna, jednego po drugim, nawet jeśli nie mogłem się zdobyć na to, by
spojrzeć im w twarze, wiedziałem, jak wyglądają stopy mamy, jej ubranie, dwukolorowe
czarno-białe buty – i długo po tym, gdy nabrałem pewności, że nie ma jej wśród nich, zmusiłem
się, żeby stanąć tam między nimi, skulony jak chory gołąb z zamkniętymi oczami.
W kolejnej sali: dalsze ciała. Trzy. Grubas w kamizelce ze szkockiej wełny, zmasakrowana
staruszka; dziewczynka, mały szkrab z czerwonym otarciem na skroni, a poza tym właściwie bez
żadnych śladów obrażeń. Ale to już byli wszyscy. Przeszedłem kilka sal, gdzie walał się sprzęt,
ale pomimo krwawych plam na podłodze nie widziałem żadnych zwłok. I gdy dotarłem do
dalekiej, jak mi się zdawało, galerii, do której cofnęła się mama, do tej z Lekcją anatomii –
mocno zaciśnięte oczy, wypowiadane w myślach żarliwe życzenia – zastałem tam te same nosze
i sprzęt, a jedynymi obserwatorami, gdy tamtędy przechodziłem, w tej dziwnie krzykliwej ciszy,
byli ci sami dwaj zaintrygowani Holendrzy, którzy wcześniej wpatrywali się ze ściany we mnie
i w mamę: „A wy co tu robicie?”.
Potem coś pękło. Nie wiem nawet, jak to się stało; po prostu byłem już gdzie indziej i
biegłem, biegłem przez puste sale, nie licząc mgły z dymu, która sprawiała, że majestat tego
miejsca stawał się niematerialny, nierzeczywisty. Wcześniej sale muzeum układały się dość
czytelnie w meandryczną, ale logiczną sekwencję, ze wszystkimi dopływami wpadającymi do
tego samego sklepu z pamiątkami. Ale wracając przez nie szybko i w odwrotnym kierunku,
zdałem sobie sprawę, że trasa wcale nie wiedzie prosto; i raz za razem trafiałem na gołe ściany
albo skręcałem do pomieszczeń prowadzących donikąd. Drzwi i wejścia nie znajdowały się
tam, gdzie się ich spodziewałem; zupełnie znikąd wyrastały wolno stojące cokoły. Skręcając
nieco zbyt ostro, o mało nie wpadłem na grupę gwardzistów Fransa Halsa: postawnych,
prostych, rumianych chłopów, z zaczerwienionymi oczami od nadmiaru piwa, jak nowojorscy
gliniarze na balu przebierańców. Ich oczy, surowe i kpiarskie, wpatrywały się we mnie chłodno,
gdy ja doszedłem do siebie, cofnąłem się i pobiegłem dalej.
Nawet w dobre dni zdarzało mi się w tym muzeum zabłądzić (gdy krążyłem bez celu po
salach „Sztuki oceanicznej”, między totemami i czółnami) i czasem musiałem podejść do
strażnika i poprosić go o wskazanie drogi do wyjścia. Galerie malarstwa były szczególnie
dezorientujące, często bowiem zmieniano w nich ekspozycję; i gdy biegałem po pustych salach
w upiornym półmroku, ogarniał mnie coraz większy strach. Myślałem, że znam drogę do
głównych schodów, ale gdy tylko wydostałem się z galerii mieszczących „wystawy czasowe”,
otoczenie zaczęło wyglądać coraz mniej znajomo i gdy tak biegałem oszołomiony, nie mając już
pewności, czy jestem we właściwym miejscu, po paru minutach zdałem sobie sprawę, że się
zgubiłem. Jakoś przebrnąłem przez włoskich mistrzów (sceny ukrzyżowania Chrystusa, portrety
zdumionych świętych, zmagania węży z aniołami) i trafiłem do osiemnastowiecznej Anglii,
części muzeum, w której wcześniej bywałem rzadko i której nie znałem zbyt dobrze. Przede mną
ciągnęły się długie, eleganckie przestrzenie, labiryntowe sale, w których panowała atmosfera
nawiedzonego domu: moje desperackie poszukiwania obserwowali wyniośle ze ścian lordowie
w barokowych perukach i chłodne piękności Gainsborough. Te wytworne wnętrza
doprowadzały mnie do szału, najwyraźniej bowiem nie prowadziły do schodów ani żadnego z
głównych korytarzy, jedynie do kolejnych majestatycznych sal dokładnie takich samych jak
poprzednie; i byłem już bliski łez, gdy nagle zauważyłem niepozorne boczne drzwi.
Trzeba było się dobrze przyjrzeć, żeby je zauważyć; pomalowane na ten sam kolor co
ściany galerii, były drzwiami, których w normalnych okolicznościach nie spodziewałbym się
zastać otwartych. Przykuły moją uwagę tylko dlatego, że były lekko uchylone: lewa strona
odstawała od ściany, ale nie wiedziałem dlaczego, może się nie domknęły albo zamek przestał
działać po odcięciu prądu. Mimo to uchylenie ich szerzej – ciężkich i stalowych – nie było
łatwe, musiałem ciągnąć z całej siły. Wtem – z pneumatycznym westchnieniem – ustąpiły tak
niespodziewanie, że aż się zatoczyłem.
Przecisnąłem się do ciemnego służbowego korytarza pod dużo niższym sufitem. Światła
awaryjne były o wiele słabsze niż te w galerii i potrwało chwilę, nim mój wzrok się do nich
przyzwyczaił.
Korytarz zdawał się ciągnąć kilometrami. Lękliwie sunąłem do przodu, zaglądając do biur
tam, gdzie drzwi były akurat uchylone. „Camerton Geisler, archiwista. Miyako Fujita, zastępca
archiwisty”. Otwarte szuflady, odsunięte od biurek krzesła. W drzwiach jednego z pokoi leżał
na boku damski but na wysokim obcasie.
Atmosfera porzucenia, od której cierpła skóra. Wydawało mi się, że gdzieś daleko słychać
syreny policyjne, może nawet krótkofalówki i psy, ale po eksplozji dzwoniło mi w uszach tak
głośno, że równie dobrze mogłem się przesłyszeć. Coraz bardziej niepokoiło mnie to, że nie
spotkałem żadnego strażaka, policjanta, strażnika – nikogo, ani jednej żywej duszy.
Nie było tam aż tak ciemno, żeby korzystać z breloczka-latarki, ale też nie dość jasno, żeby
wszystko dobrze widzieć. Znajdowałem się w jakimś archiwum albo magazynie. Pod ścianami
biur od podłogi po sufit ciągnęły się rzędy segregatorów, metalowe półki z plastikowymi
tackami na dokumenty i tekturowymi pudłami. W tym wąskim korytarzu czułem się nieswojo, jak
w grobie, a pogłos moich kroków był tak głośny, że raz lub dwa zatrzymałem się i odwróciłem,
żeby sprawdzić, czy ktoś za mną nie idzie.
- Halo? – pytałem niepewnie, zaglądając do niektórych mijanych pokoi. Część biur była
urządzona nowocześnie i surowo; inne, zagracone, sprawiały wrażenie zaśmieconych, z
niechlujnymi stertami papierzysk i książek.
„Florens Klauner, dział instrumentów muzycznych”. „Maurice Orabi-Roussel, sztuka
islamska”. „Vittoria Gabetti, tekstylia”. Minąłem przepaścisty ciemny pokój z długim
warsztatowym stołem, gdzie wyłożono niedopasowane kawałki materiału jak elementy puzzli.
W głębi stało mnóstwo wieszaków na kółkach z foliowymi pokrowcami na ubrania jak te przy
windach towarowych w domach towarowych Bendel’s lub Bergdorf ’s.
W miejscu, gdzie korytarz łączył się z innym jak w literze T, spojrzałem w jedną i drugą
stronę, nie wiedząc, gdzie skręcić. Wyczuwałem zapach pasty do podłogi, terpentyny i
chemikaliów, ostrą woń dymu. Biura i warsztaty ciągnęły się w nieskończoność we wszystkich
kierunkach: zamknięta geometryczna sieć, niezmienna i anonimowa.
Na lewo ode mnie pod sufitem migotało światło. Szumiało i trzeszczało przy spięciach i w
tej rozedrganej poświacie dostrzegłem w dalszej części korytarza kranik z wodą.
Podbiegłem do wodotrysku – tak szybko, że stopy wręcz wyślizgiwały się spode mnie – i
wychłeptałem, przyciskając usta do kranu, tyle zimnej wody, tak szybko, że skroń przeszyła mi
drzazga bólu. Czkając, zmyłem krew z dłoni i spryskałem wodą podrażnione oczy. Maleńkie
odłamki szkła – prawie niewidoczne – spłynęły do stalowej tacki wodotrysku jak igły lodu.
Usiadłem pod ścianą. Świetlówki w górze – drgające, pstrykające światłem –
przyprawiały mnie o mdłości. Z wysiłkiem dźwignąłem się z podłogi; ruszyłem dalej, zataczając
się nieco w tym migoczącym świetle. Wszystko wyglądało tutaj zdecydowanie bardziej
industrialnie: drewniane palety, wózek ręczny, poczucie, że jest to miejsce, gdzie rzeczy są
przenoszone i magazynowane. Doszedłem do kolejnego ciemnego, lśniącego korytarza, który
rozpływał się w mroku, i już miałem go minąć, gdy na jego końcu dostrzegłem czerwone
światełko, napis „WYJŚCIE”.
Potknąłem się o własne stopy i upadłem; podniosłem się, wciąż czkając, i pobiegłem
nieskończenie długim korytarzem. Na jego końcu znajdowały się drzwi z metalową sztabą,
podobne do tych w mojej szkole.
Otworzyły się ze zgrzytem. Pobiegłem w dół ciemną klatką schodową, dwanaście stopni,
zakręt na podeście, potem dwanaście stopni na sam dół, palce ślizgające się na metalowej
poręczy, buty stukoczące i robiące taki rumor, jak gdyby biegło ze mną pół tuzina osób. Schody
prowadziły do szarego industrialnego korytarza z kolejnymi drzwiami z metalową sztabą.
Rzuciłem się na nie, pchnąłem oburącz – i smagnął mnie po twarzy deszcz przy ogłuszającym
wyciu syren.
Być może krzyknąłem głośno, tak bardzo byłem szczęśliwy, że się wydostałem na zewnątrz,
chociaż w tym zgiełku nikt nie mógł mnie usłyszeć: równie dobrze mógłbym próbować
przekrzyczeć ryk silników na płycie lotniska LaGuardia podczas burzy z piorunami. Zupełnie
jakby wszystkie wozy strażackie, wszystkie policyjne radiowozy, wszystkie karetki pogotowia i
wszystkie inne pojazdy uprzywilejowane z pięciu gmin i New Jersey wyły i zawodziły na Piątej
Alei w delirycznie szczęśliwym jazgocie: jak podczas pokazu sztucznych ogni w sylwestra,
Boże Narodzenie i Święto Niepodległości razem wziętych.
Znalazłem się w Central Parku, wypluty przez opuszczone boczne drzwi między rampami
przeładunkowymi i parkingiem. Parkowe ścieżki wśród szarości i zieleni były opustoszałe;
korony drzew kołysały się, pieniły i bieliły na wietrze. Dalej mokra od deszczu Piąta Aleja była
zamknięta dla ruchu. Za zasłoną rzęsistego deszczu majaczyło w oddali wielkie rozświetlone
kłębowisko: dźwigi i ciężki sprzęt, policjanci odpierający tłum, czerwone światła, żółte i
niebieskie, race, które huczały, wirowały i rozbłyskiwały w tym kipiącym zamieszaniu.
Podniosłem łokcie, żeby osłonić twarz przed deszczem, i puściłem się biegiem przez pusty
park. Deszcz zalewał mi oczy i spływał po czole, rozmazując światła na ulicy w niewyraźną
plamę, która pulsowała w oddali.
Nowojorska policja, straż pożarna, zaparkowane furgonetki służb miejskich z włączonymi
wycieraczkami: jednostka z psami, brygada operacji ratunkowych, spece od materiałów
niebezpiecznych. Czarne płaszcze przeciwdeszczowe łopotały i wydymały się na wietrze. Pas
żółtej taśmy policyjnej odcinał wyjście z parku przy Miners’ Gate. Bez chwili wahania
podniosłem ją, schyliłem się i wbiegłem w tłum.
W tym rozgardiaszu nikt mnie nie zauważył. Przez chwilę miotałem się po ulicy z
zacinającym w twarz deszczem. Gdziekolwiek spojrzałem, przewijały się obrazy będące
emanacją mojego panicznego strachu. Mijali mnie pędzący na oślep ludzie: gliniarze, strażacy,
faceci w kaskach, starszy mężczyzna przytrzymujący złamaną rękę i kobieta z krwawiącym
nosem przeganiana w stronę Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy przez zdenerwowanego
policjanta.
Nigdy nie widziałem tylu wozów strażackich w jednym miejscu: Squad 18, Fighting 44,
New York Ladder 7, Rescue One, 4 Truck: remiza Pride of Midtown. Przeciskając się przez
morze zaparkowanych wozów i służbowych czarnych płaszczy, dostrzegłem ambulans Hatzolah:
hebrajskie litery z tyłu, mała oświetlona salka szpitalna widoczna przez otwarte drzwi.
Sanitariusze pochylali się nad kobietą, próbując ją przytrzymać. Pomarszczona ręka z
czerwonymi paznokciami chwytała powietrze.
Zabębniłem w drzwi pięścią.
- Musicie wrócić do środka – krzyknąłem na całe gardło. – Tam są jeszcze ludzie...
- Jest druga bomba – odkrzyknął sanitariusz, nie patrząc na mnie. – Musieliśmy ewakuować
budynek.
Zanim zdążyłem przyswoić te słowa, runął na mnie jak piorun gigantyczny policjant;
człowiek buldog o grubym karku, z napakowanymi ramionami ciężarowca. Chwycił mnie bez
pardonu za ramię i zaczął ciągnąć na drugą stronę ulicy.
- Co ty tu, do cholery, robisz!? – ryknął, zagłuszając moje protesty, gdy próbowałem mu się
wyrwać.
- Proszę pana... – Podeszła do niego kobieta z zakrwawioną twarzą. – Zdaje się, że mam
złamaną rękę...
- Odsunąć się od budynku! – wrzasnął do niej, odtrącając jej rękę, a potem do mnie: –
Zmiataj stąd!
- Ale...
Pchnął mnie obiema rękami tak mocno, że zatoczyłem się i o mało nie upadłem.
- ODSUNĄĆ SIĘ OD BUDYNKU! – wrzasnął, podnosząc ręce z trzepotem błyszczącej
peleryny. – W TEJ CHWILI!
Nawet na mnie nie patrzył; jego niedźwiedzie oczy były wpatrzone w coś, co działo się
nad moją głową, na dalszym odcinku ulicy, i wyraz jego twarzy przeraził mnie.
Lawirując między ratownikami, przedostałem się w pośpiechu na przeciwległy chodnik,
tuż przy Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy – nie przestając rozglądać się za mamą, chociaż
nigdzie jej nie widziałem. Istny rój karetek pogotowia i innych pojazdów służb medycznych:
Beth Israel Emergency, Lenox Hill, NY Presbiterian, Cabrini EMS Paramedic. Zakrwawiony
mężczyzna w garniturze leżał płasko na wznak za ozdobnym cisowym żywopłotem na maleńkim
ogrodzonym podwórzu posesji przy Piątej Alei. Rozciągnięto żółtą taśmę ostrzegawczą, która
furczała i trzepotała na wietrze – ale przemoczeni policjanci, strażacy i ratownicy w kaskach
podnosili ją i przechodzili pod nią w obie strony, jakby jej tam w ogóle nie było.
Oczy wszystkich kierowały się na północ i dopiero później dowiedziałem się dlaczego; na
Osiemdziesiątej Czwartej Ulicy (za daleko, żebym mógł to zobaczyć) pirotechnicy byli w
trakcie „neutralizowania” niezdetonowanej bomby, polewając ją strumieniem z armatki wodnej.
Postanowiwszy z kimś porozmawiać, zapytać, co się stało, usiłowałem się przepchnąć w stronę
wozu strażackiego, ale policjanci napierali na tłum, wymachując rękami, klaszcząc w dłonie i
zmuszając ludzi do cofnięcia się.
Chwyciłem płaszcz jednego ze strażaków – młodego, żującego gumę chłopaka o
przyjaznym wyrazie twarzy.
- Tam ktoś jeszcze jest! – krzyknąłem.
- Tak, tak, wiemy – zawołał w odpowiedzi, nie patrząc na mnie. – Dostaliśmy rozkaz do
ewakuacji. Mówią, że za pięć minut znów nas wpuszczą.
Nagłe pchnięcie w plecy.
- Ruszać się! – usłyszałem czyjś krzyk.
Ostry głos z silnym akcentem:
- Łapy przy sobie!
- NATYCHMIAST. Wszyscy się cofnąć!
Ktoś inny pchnął mnie od tyłu. Strażacy wychylali się z drabin, spoglądając w stronę
Temple of Dendur; policjanci stali zdenerwowani ramię przy ramieniu, niewzruszeni w deszczu.
Mijając ich chwiejnie, porwany przez tłum, widziałem szkliste oczy, kiwające się głowy, stopy
nieświadomie odliczające tupaniem sekundy.
W chwili, gdy usłyszałem huk neutralizowanej bomby i grzmiący stadionowy okrzyk, który
wzbił się nad Piątą Aleję, zniosło mnie już daleko w stronę Madison. Policjanci – ci z
drogówki – machali rękami, odpierając strumień zdezorientowanych przechodniów.
- Szybciej, ludzie! Ruszać się! Przeczesywali tłum, klaszcząc w dłonie.
- Wszyscy na wschód. Wszyscy na wschód.
Jeden z gliniarzy – wielki chłop z kolczykiem i kozią bródką, jak zawodowy zapaśnik –
pchnął dostawcę w bluzie z kapturem, który chciał zrobić zdjęcie komórką, a ten wpadł na mnie
i o mało mnie nie przewrócił.
- Uważaj! – wrzasnął dostawca cienkim, nieprzyjemnym głosem i tym razem policjant
pchnął go tak mocno, że chłopak upadł na plecy na chodnik.
- Głuchy jesteś, koleś, czy co? – ryknął. – Spadaj stąd!
- Nie dotykaj mnie!
- A może ci łeb rozwalić, chcesz?
Między Piątą Aleją a Madison rozpętało się istne piekło. Furkot wirników helikoptera nad
głowami; niewyraźne komunikaty przez megafon. Chociaż Siedemdziesiątą Dziewiątą zamknięto
dla ruchu, tłoczyły się tam radiowozy, wozy strażackie, betonowe zapory i chmary krzyczących,
wystraszonych, przemoczonych ludzi. Niektórzy biegli od strony Piątej Alei; inni próbowali się
przecisnąć z powrotem w stronę muzeum; wiele osób trzymało w górze komórki, próbując
pstrykać zdjęcia; inni stali bez ruchu z otwartymi ustami w skłębionym tłumie i wpatrywali się
w czarny dym na deszczowym niebie nad Piątą Aleją, jak gdyby właśnie lądowali Marsjanie.
Syreny; kłęby białego dymu z kratek wentylacyjnych metra. Bezdomny owinięty w brudny
koc chodził tam i z powrotem, przejęty i zdezorientowany. Rozejrzałem się w nadziei, że w
tłumie odszukam mamę, wierząc, że gdzieś ją wypatrzę; przez krótki czas usiłowałem płynąć
pod prąd kierowanego przez policjantów strumienia (stając na palcach, wyciągając szyję), aż
zdałem sobie sprawę, że dalsze przepychanie się i szukanie jej w tym ulewnym deszczu, w tym
ludzkim roju, nie ma sensu. Po prostu zobaczymy się w domu, pomyślałem. Było uzgodnione, że
w sytuacjach awaryjnych tam się spotykamy, w domu; na pewno doszła już do wniosku, że
próby odnalezienia mnie w tym ścisku nic nie dadzą. Ale mimo wszystko odczuwałem
irracjonalne ukłucia rozczarowania – i gdy wracałem do domu (z rozsadzającym czaszkę bólem
głowy, właściwie widziałem podwójnie), nie przestawałem jej wypatrywać, prześlizgując się
wzrokiem po obcych, zatroskanych twarzach dookoła. Wydostała się – to było najważniejsze.
Znajdowała się daleko od epicentrum eksplozji. Żadne z ciał nie należało do niej. Ale bez
względu na to, co ustaliliśmy wcześniej i jak bardzo było to rozsądne, wciąż nie mogłem
uwierzyć, że odeszła stamtąd beze mnie.
ROZDZIAŁ 2
Lekcja anatomii
Gdy byłem mały, miałem cztery, może pięć lat, najbardziej bałem się tego, że pewnego dnia
mama nie wróci z pracy. Dodawanie i odejmowanie były mi przydatne głównie po to, żeby
śledzić jej ruchy (Ile zostało minut do wyjścia z pracy? Ile zajmie jej przejście z biura do
metra?), a jeszcze zanim nauczyłem się liczyć, obsesyjnie pragnąłem nauczyć się odczytywania
godziny na zegarze: desperacko wpatrywałem się w magiczne koło namalowane kredką na
papierowym talerzu, wiedząc, że gdy już zostanie rozszyfrowane, stanie się kluczem do wzoru
jej powrotów i wyjść. Zwykle wracała do domu o czasie, jeśli więc spóźniała się dziesięć
minut, zaczynałem się niepokoić; po dziesięciu minutach siadałem na podłodze przy drzwiach,
jak pozostawiony zbyt długo sam szczeniak, i nasłuchiwałem buczenia windy wjeżdżającej na
nasze piętro.
W podstawówce niemal codziennie słyszałem w wiadomościach na Channel 7 coś, co
mnie martwiło. A jeśli jakiś menel w brudnej wojskowej kurtce pchnął mamę na tory, gdy
czekała na pociąg metra? Albo w jakiejś ciemnej bramie dźgnął ją nożem, żeby ukraść torebkę?
A jeśli upuściła suszarkę do wanny albo przejechał ją samochód, albo dostała niewłaściwe
znieczulenie u dentysty i zmarła, co przytrafiło się matce mojego kolegi z klasy?
Myśl o tym, że mamie mogłoby coś się stać, nie byłaby tak przerażająca, gdyby mój tata nie
był tak niesolidny. „Niesolidny” to mocno dyplomatyczne ujęcie sprawy. Nawet w dobre dni
zdarzało mu się zgubić książeczkę czekową albo zasnąć na rauszu w mieszkaniu, nie
zamknąwszy drzwi. A gdy był w złym humorze – a więc dużo częściej – miał zaczerwienione
oczy, wyglądał nieświeżo, ubrany w garnitur tak wymięty, jakby tarzał się w nim po podłodze, i
emanowała z niego aura tak nienaturalnego bezruchu jak z jakiegoś ściskanego przedmiotu, który
zaraz trzaśnie.
Chociaż nie rozumiałem, dlaczego jest aż tak nieszczęśliwy, było dla mnie jasne, że wina
leży po naszej stronie. Razem z mamą działaliśmy mu na nerwy. To przez nas chodził do pracy,
której nie znosił. Wszystko, co robiliśmy, było irytujące. Szczególnie nie lubił mojego
towarzystwa, nie żeby często był na nie skazany: rano, gdy szykowałem się do szkoły, siedział z
zapuchniętymi oczami i milczący nad kawą z „Wall Street Journal” przed sobą, w rozchylonym
szlafroku i ze sterczącymi na głowie kosmykami włosów, i czasem tak bardzo mu się trzęsły
ręce, że rozlewał kawę, gdy podnosił filiżankę do ust. Przyglądał mi się nieufnie, gdy
wchodziłem do kuchni, i rozszerzały mu się nozdrza, jeśli robiłem za dużo hałasu sztućcami lub
miseczką na płatki.
Poza tymi krępującymi porannymi spotkaniami nie widywałem go często. Nie jadał z nami
kolacji ani nie chodził na zebrania szkolne; nie bawił się ze mną i prawie w ogóle się do mnie
nie odzywał, gdy bywał w domu; właściwie rzadko wracał przed moim pójściem spać i
zdarzały się dni – zwłaszcza dni wypłaty, co drugi piątek – gdy wracał dopiero o trzeciej lub
czwartej nad ranem: trzaskał drzwiami, rzucał teczkę, łomocząc i rozbijając się po mieszkaniu
tak głośno, że niekiedy zrywałem się przestraszony ze snu i wpatrzony w jarzące się w
ciemności gwiazdy planetarium na suficie zastanawiałem się, czy do naszego mieszkania nie
włamał się morderca. Na szczęście kiedy był pijany, jego kroki zwalniały do nierównego i
charakterystycznego rytmu – kroki Frankensteina, tak jak je sobie wyobrażałem, ciężkie i
nieśpieszne, z niedorzecznie długimi przerwami między każdym postawieniem stopy – i gdy
tylko uzmysławiałem sobie, że to on hałasuje w ciemności, a nie jakiś seryjny morderca tudzież
psychopata, zapadałem z powrotem w niespokojny sen. Następnego dnia, w sobotę, staraliśmy
się z mamą wyjść z mieszkania, zanim się zbudzi na sofie, zgrzany i zaplątany w pościel. A jeśli
zostawaliśmy, cały dzień chodziliśmy na paluszkach, bojąc się trzasnąć za głośno drzwiami lub
zakłócić mu spokój w jakikolwiek inny sposób, gdy on siedział z kamienną twarzą i szklistymi
oczami przed telewizorem, popijając chińskie piwo i oglądając wiadomości albo sport z
wyłączonym dźwiękiem.
Dlatego też ani mama, ani ja specjalnie się nie przejęliśmy, gdy pewnej soboty rano
okazało się, że tym razem w ogóle nie wrócił do domu. W niedzielę zaczęliśmy się trochę
niepokoić, ale nawet wtedy nie martwiliśmy się tak bardzo, jak można by się spodziewać;
rozpoczynał się właśnie sezon piłkarski NCAA; było całkiem pewne, że postawił pieniądze u
bukmachera, wsiadł do autobusu i pojechał do Atlantic City, nic nam nie mówiąc. Dopiero
następnego dnia, gdy zadzwoniła Loretta, sekretarka mojego ojca, ponieważ nie przyszedł do
pracy, zaczęło wyglądać na to, że naprawdę stało się coś złego. Mama, podejrzewając, że został
okradziony lub zabity, gdy wychodził pijany z baru, zadzwoniła na policję; i spędziliśmy kilka
nerwowych dni, czekając na telefon lub pukanie do drzwi. Później, pod koniec tygodnia,
przyszedł krótki liścik od ojca (nadany w Newark w stanie New Jersey), informujący nas
zamaszystym pismem, że planuje „rozpocząć nowe życie”. Gdzie? Tego nie ujawnił. Pamiętam,
jak zastanawiałem się nad wyrażeniem „nowe życie”, jak gdyby te dwa słowa miały mnie
naprowadzić na trop ojca; wcześniej przez cały tydzień wierciłem mamie dziurę w brzuchu,
jęczałem i zadręczałem ją, aż w końcu zgodziła mi się pokazać jego list („No dobrze, niech ci
będzie – powiedziała z rezygnacją, otwierając szufladę biurka, i wyciągnęła z niej list – nie
wiem, co chciałby, żebym ci powiedziała, więc równie dobrze możesz się tego dowiedzieć od
niego”). Napisany był na papeterii z hotelu Doubletree niedaleko lotniska. Sądziłem wcześniej,
że może zawierać wskazówki co do jego miejsca pobytu, tymczasem uderzyła mnie jego
nadzwyczajna lapidarność (cztery–pięć linijek), i to szybkie, niestaranne, nonszalanckie pismo,
jak coś, co mógł nabazgrać przed wyskoczeniem do sklepu spożywczego.
Pod wieloma względami czułem ulgę, że ojciec znalazł się na oucie. Oczywiście
specjalnie za nim nie tęskniłem i mama też chyba nie, chociaż było smutne, że musiała zwolnić
naszą gosposię, bo nie stać nas było na nią (Cinzia płakała i proponowała, że będzie pracować
za darmo, ale mama znalazła jej zajęcie na pół etatu w naszym domu, u młodego małżeństwa z
dzieckiem; raz w tygodniu wpadała do mamy na kawę, wciąż w fartuchu, który zakładała do
sprzątania). Bez zbędnych fanfar ze ściany zsunęła się fotografia młodszego, opalonego taty na
nartach na górskim stoku i zastąpiło ją zdjęcie mamy i mnie na lodowisku w Central Parku. W
nocy mama siedziała do późna z kalkulatorem, przeglądając rachunki. Chociaż czynsz za
mieszkanie był regulowany, utrzymanie się bez pensji ojca wymagało co miesiąc istnej
ekwilibrystyki, bowiem owo nowe życie, które sobie ułożył gdzie indziej, nie przewidywało
wysyłania alimentów. Właściwie nie przeszkadzało nam, że musimy robić pranie w suterenie,
chodzić na popołudniowe seanse, a nie te wieczorne w pełnej cenie, posilać się pieczywem z
poprzedniego dnia i tanią chińszczyzną na wynos (makaron, omlet) czy też odliczać drobne na
bilety autobusowe. Ale gdy tamtego dnia wlokłem się z muzeum do domu – zmarznięty,
przemoczony, z pękającą głową – uderzyła mnie myśl, że po odejściu taty nie został na świecie
nikt, kto martwiłby się o mamę lub o mnie; nikt nie siedzi w domu, zachodząc w głowę, gdzie
się podziewaliśmy całe przedpołudnie ani dlaczego się nie odzywamy. Gdziekolwiek był,
wiodąc swoje „nowe życie” (w tropikach lub na prerii, w maleńkim kurorcie narciarskim lub
wielkim amerykańskim mieście), z pewnością siedział teraz przykuty do telewizora; i łatwo
było sobie wyobrazić, że może nawet się nieco przejął i zdenerwował, bo tak czasem reagował
na tragiczne wiadomości, które nie miały z nim zupełnie nic wspólnego, huragany i oberwania
mostów w odległych stanach. Ale czy zaniepokoi się na tyle, żeby zadzwonić i sprawdzić, czy
jesteśmy bezpieczni? Zapewne nie – tak jak najprawdopodobniej nie zadzwoni do swojej
dawnej pracy, żeby zapytać, co się dzieje, chociaż z pewnością pomyśli o swoich byłych
kolegach z biura na Manhattanie, tych wszystkich liczykrupach i gryzipiórkach (jak ich określał)
na Park Avenue 101. Czy sekretarki najadły się strachu, zabrały z biurek zdjęcia i włożyły na
nogi sportowe buty, żeby wrócić do domu pieszo? Czy zrobiła się z tego mała impreza na
trzynastym piętrze, ludzie pozamawiali kanapki i zebrali się wokół telewizora w sali
konferencyjnej?
Chociaż spacer do domu dłużył mi się w nieskończoność, niewiele z niego zapamiętałem
oprócz szarości i chłodu spowitej deszczem Madison Avenue – z podskakującymi parasolami,
pieszymi na chodniku płynącymi ławą na południe, poczuciem anonimowości w grupie jak na
starych czarno-białych zdjęciach tłumów przed bankrutującymi bankami i kolejek po chleb z lat
trzydziestych. Ból głowy oraz deszcz zawęziły świat do tak ciasnego, chorobliwego kręgu, że
widziałem niewiele poza zgarbionymi plecami ludzi przede mną na chodniku. Głowa bolała
mnie tak bardzo, że ledwo widziałem, dokąd idę; i mało brakowało, a przejechałby mnie
samochód, gdy parę razy wtargnąłem na przejście dla pieszych, nie patrząc na światła. Nikt
najwyraźniej nie wiedział dokładnie, co się stało, chociaż usłyszałem z radia zaparkowanej
taksówki „Korea Północna”, a z ust kilkorga przechodniów wymamrotane „Iran” i „Al-Kaida”.
A przed muzeum Whitney paradował tam i z powrotem wychudły Murzyn z dredami na głowie –
przemoknięty do suchej nitki, przeszywający powietrze pięściami i wykrzykujący w przestrzeń:
- Mieszkańcy Manhattanu, szykujcie się! Osama Bin Laden znowu nami kołysze!
Chociaż czułem się słabo i chciałem usiąść, jakoś kuśtykałem dalej, a to utykanie
upodabniało mnie do częściowo zepsutej zabawki. Policjanci wymachiwali rękami; policjanci
gwizdali i gestykulowali. Woda skapywała mi z czubka nosa. Raz za razem, gdy mrugałem
powiekami w deszczu, po głowie tłukła mi się myśl: muszę jak najszybciej dostać się do domu,
do mamy Pewnie czeka na mnie w mieszkaniu roztrzęsiona; pewnie ze zmartwienia rwie włosy,
przeklinając siebie za to, że zabrała mi telefon. Wszyscy mieli problemy z dodzwonieniem się i
piesi ustawiali się w dziesięcio-, dwudziestoosobowych kolejkach przy nielicznych automatach
telefonicznych na ulicy. Mamo, wołałem ją w myślach. Mamo, starałem się przesłać jej
telepatycznie wiadomość, że żyję. Chciałem jej przekazać, że ze mną wszystko w porządku, ale
jednocześnie pamiętam, jak przekonywałem siebie: powinieneś iść, nie biec. Nie chciałem
zemdleć po drodze do domu. Co za szczęście, że oddaliła się zaledwie chwilę wcześniej!
Posłała mnie prosto w samo jądro eksplozji; na pewno myślała, że zginąłem.
I na myśl o dziewczynie, która uratowała mi życie, zapiekły mnie oczy. Pippa! Dziwaczne,
śmieszne imię, pasowało do tego figlarnego rudzielca. Za każdym razem, gdy sobie
przypominałem jej utkwione we mnie oczy, kręciło mi się w głowie na myśl, że ona – osoba
zupełnie obca – ocaliła mnie przed wejściem prosto w czarny błysk w sklepie z pocztówkami,
finito, koniec wszystkiego. Czy uda mi się kiedykolwiek jej powiedzieć, że mnie uratowała? A
co do starszego pana: strażacy i ratownicy wbiegli do budynku ledwie kilka minut po moim
wyjściu i wciąż liczyłem na to, że ktoś dotarł do niego i go odratował – wejście było
zabezpieczone lewarem, wiedzieli, że tam jest. Czy kiedykolwiek zobaczę któreś z nich?
Gdy w końcu dotarłem do domu, byłem przemarznięty do szpiku kości, zdezorientowany i
chwiałem się na nogach. Woda spływała z przemoczonego ubrania i zostawiała za mną
meandryczny ślad na posadzce holu wejściowego.
Po tłumach na ulicy opustoszały hol robił upiorne wrażenie. Chociaż w portierni był
włączony telewizor i słyszałem krótkofalówki trzeszczące gdzieś w budynku, nigdzie nie było
widać Złotka, Carlosa, José ani nikogo ze stałych pracowników.
W głębi rozświetlona kabina windy stała pusta i wyczekująca jak pudło na scenie podczas
numeru iluzjonisty. Przekładnie zaskoczyły i zadrżały; jeden po drugim perłowe stare cyfry w
stylu art déco przesuwały mi się przed oczami, gdy winda, pojękując, wjeżdżała na szóste
piętro. Wychodząc na znajomy ponury korytarz, poczułem wielką ulgę – mysiobura farba, duszny
zapach płynu do czyszczenia wykładzin i cała reszta.
Klucz obrócił się hałaśliwie w zamku.
- Halo! – zawołałem, zanurzając się w mrok mieszkania: rolety opuszczone, cisza.
W tej ciszy słychać było tylko szum lodówki. Boże, pomyślałem wstrząśnięty, nie wróciła
jeszcze do domu?
- Mamo? – zawołałem. Z zamierającym sercem przeszedłem szybko przez przedpokój, a
potem stanąłem zdezorientowany pośrodku salonu.
Jej klucze nie wisiały na kołku przy drzwiach; jej torebka nie leżała na stole. W mokrych
butach chlupiących w cichości mieszkania przeszedłem do kuchni, choć kuchnia to za dużo
powiedziane: wnęki z kuchenką na dwa palniki przy kanale wentylacyjnym. Stała tam jej zielona
filiżanka do kawy z pchlego targu, z odciśniętą szminką na brzegu.
Stałem tam, wbijając wzrok w nieumytą filiżankę z dwoma centymetrami zimnej kawy na
dnie, i zastanawiałem się, co robić. W uszach dzwoniło mi i szumiało, a głowa bolała mnie tak
bardzo, że trudno mi było zebrać myśli: na skraju pola widzenia zaznaczały się czarne fale. Tak
mocno uczepiłem się myśli o tym, jak bardzo się martwi i że muszę wrócić do domu i ją
uspokoić, że ani przez chwilę nie przeszło mi przez myśl, iż mogę jej nie zastać.
Krzywiąc się przy każdym kroku, przeszedłem korytarzem do sypialni rodziców: w
zasadzie niezmienionej od odejścia ojca, ale teraz, gdy należała tylko do niej, panował w niej
bardziej kobiecy rozgardiasz. Automatyczna sekretarka na stoliku przy rozgrzebanym łóżku ze
skłębioną pościelą nie migała – żadnych nowych wiadomości.
Stojąc w drzwiach, niemal zataczając się z bólu, usiłowałem się skupić. Moje ciało
przenikało nieprzyjemne uczucie rozbicia, jak gdybym spędził zbyt wiele godzin w
samochodzie.
Ale po kolei: musiałem najpierw odnaleźć swój telefon i sprawdzić wiadomości. Tylko że
nie wiedziałem, gdzie jest. Mama zabrała mi go, gdy zostałem zawieszony; poprzedniej nocy,
gdy brała prysznic, próbowałem zlokalizować aparat, dzwoniąc pod swój numer, ale musiała go
wyłączyć.
Pamiętam, jak zanurzyłem ręce w górnej szufladzie jej komody i zacząłem grzebać w
plątaninie apaszek: jedwabnych i aksamitnych, z indyjskimi haftami.
Potem, z olbrzymim wysiłkiem (chociaż nie była bardzo ciężka) przeciągnąłem ławkę
stojącą przy jej łóżku i wszedłem na nią, żeby zajrzeć na górną półkę szafy. Później siedziałem
na dywanie w półotępieniu, oparty policzkiem o ławkę, z paskudnym szumem w uszach.
Coś mi tu nie grało. Pamiętam, że podniosłem głowę w nagłym przekonaniu, że z kuchenki
sączy się gaz i że ten wyciek mnie zatruwa. Tyle że w ogóle nie wyczuwałem gazu.
Możliwe, że poszedłem do małej łazienki przy jej sypialni i zajrzałem do apteczki w
poszukiwaniu aspiryny, czegoś na ból głowy, nie wiem. Za to wiem na pewno, że w pewnym
momencie znalazłem się w swoim pokoju, nie wiedząc, jak się tam dostałem, przytrzymując się
jedną ręką ściany przy łóżku i czując mdłości. A potem wszystko tak się zamazało, że nie jestem
w stanie zdać jasnej relacji z tego, co się działo do czasu, gdy usiadłem skołowany na sofie w
salonie na dźwięk przypominający otwieranie drzwi.
Ale nie naszych drzwi, tylko innych drzwi na tym samym piętrze. W pokoju było ciemno, a
zza okien dobiegał szum popołudniowego szczytu. Siedziałem nieruchomo w tym mroku przez
parę pełnych napięcia chwil, gdy wszystkie odgłosy poukładały się i na tle wieczornego okna
stały się widoczne znajome zarysy lampy stołowej i oparć krzeseł w kształcie liry.
- Mamo? – odezwałem się i w moim głosie wyraźnie zabrzmiała nuta paniki.
Wcześniej zasnąłem w zapiaszczonym, mokrym ubraniu; sofa też była wilgotna, z ciemnym
wgłębieniem w kształcie ciała w miejscu, gdzie leżałem. Rolety stukały w chłodnym wietrze,
który wpadał przez szparę w oknie – mama zostawiła je rano półotwarte.
Zegar pokazywał godzinę osiemnastą czterdzieści siedem. Z narastającym lękiem
obszedłem sztywnym krokiem mieszkanie, zapalając wszystkie światła – nawet żyrandol w
salonie, którego zwykle nie używaliśmy, bo dawał zbyt jasne i ostre światło.
Stojąc w drzwiach matczynej sypialni, dostrzegłem czerwoną lampkę migającą w
ciemności. Zalała mnie rozkoszna fala radości: w jednej chwili obiegłem łóżko, odnalazłem
palcem przycisk na automatycznej sekretarce i dopiero po kilku sekundach uzmysłowiłem sobie,
że to nie głos mamy, lecz kobiety, z którą pracowała, z jakiegoś powodu świergoczącej wesoło
do telefonu. „Cześć, Audrey, mówi Pru, dzwonię kontrolnie. Zwariowany dzień, co? Słuchaj,
przyszły szpalty Parei i musimy to obgadać, ale przesunęli termin, więc nie ma problemu,
przynajmniej na razie. Mam nadzieję, że u ciebie wszystko okej, kochanie, zadzwoń, jak
będziesz miała chwilkę”.
Stałem tam przez dłuższy czas, wpatrzony w urządzenie długo po tym, gdy rozległo się
piknięcie po zakończeniu wiadomości. Potem odchyliłem roletę i wyjrzałem na ulicę.
To była ta godzina: ludzie wracali do domów. W dole, na ulicy, buczały cicho klaksony.
Cały czas dokuczał mi rozdzierający ból głowy, miałem też poczucie (wtedy dla mnie nowe, ale
teraz niestety aż nadto znajome), że obudziłem się z paskudnym kacem, że zapomniałem o czymś
ważnym, co miałem zrobić.
Wróciłem do sypialni mamy i drżącymi palcami wybrałem numer jej komórki, tak szybko,
że się pomyliłem i musiałem powtórzyć wszystko od początku. Ale nie odebrała; odezwała się
poczta głosowa. Zostawiłem wiadomość („Mamo, to ja, martwię się, gdzie jesteś?”) i usiadłem
na krawędzi łóżka z głową w dłoniach.
Z niższych pięter zaczęły napływać zapachy gotowania. Z sąsiednich mieszkań dobiegały
niewyraźne odgłosy: łupnięcia niewiadomego pochodzenia, otwieranie i zamykanie szafek. Było
późno: ludzie wracali z pracy, rzucali na podłogę teczki, witali koty, psy i dzieci, włączali
wiadomości, przygotowywali się do wyjścia na kolację. Gdzie ona jest? Próbowałem
przywołać wszystkie powody, które mogłyby ją zatrzymać, ale tak naprawdę nic nie
przychodziło mi do głowy – chociaż, kto wie, może zablokowano gdzieś jakąś ulicę i nie mogła
dostać się do domu. Ale chybaby zadzwoniła?
Może zgubiła telefon? – pomyślałem. Może się roztrzaskał? Może oddała go komuś, kto
bardziej go potrzebował?
Bezruch mieszkania działał na mnie deprymująco. W rurach śpiewała woda, a wiatr stukał
złowieszczo roletami. Ponieważ siedziałem bezużytecznie na brzegu jej łóżka, czując, że muszę
coś zrobić, zadzwoniłem do niej znowu i zostawiłem kolejną wiadomość, tym razem nie
umiejąc zapanować nad drżeniem głosu. „Mamo, zapomniałem powiedzieć, jestem w domu.
Proszę cię, zadzwoń od razu, jak tylko będziesz mogła, dobrze?” Potem jeszcze zadzwoniłem do
niej do pracy i nagrałem się na pocztę głosową – na wszelki wypadek.
Czując w piersi rozchodzący się śmiertelny chłód, przeszedłem znów do salonu. Postałem
w nim chwilę, a potem podszedłem do tablicy korkowej w kuchni, żeby sprawdzić, czy
zostawiła dla mnie wiadomość, chociaż dobrze już wiedziałem, że nie. Po powrocie do salonu
wyjrzałem przez okno na ruchliwą ulicę. Może pobiegła do apteki albo delikatesów, nie chcąc
mnie budzić? Jakaś część mnie chciała wyjść na ulicę i jej poszukać, ale szaleństwem było
myśleć, że dostrzegę ją w tym tłumie w czasie wieczornego szczytu, a poza tym bałem się, że
akurat kiedy wyjdę z mieszkania, ona zadzwoni.
Minęła już pora, kiedy zmieniali się portierzy. Gdy zadzwoniłem na dół, miałem nadzieję,
że odbierze Carlos (najstarszy i najbardziej dystyngowanych spośród nich) albo – jeszcze lepiej
– José: postawny, radosny Dominikańczyk, mój ulubieniec. Ale nikt nie odbierał, bardzo długo,
aż wreszcie odezwał się cienki, niepewny głos z cudzoziemskim akcentem:
- Halo?
- Jest tam José?
- Nie – odpowiedział głos. – Zadzwoni później.
Zdałem sobie sprawę, że to ten wiecznie wystraszony Azjata w okularach ochronnych i
gumowych rękawiczkach, który obsługuje maszynę do pastowania podłóg, wynosi śmieci i
wykonuje inne drobne prace w budynku. Portierzy (którzy najwyraźniej nie wiedzieli lepiej ode
mnie, jak się nazywa) mówili o nim „ten nowy” i psioczyli, że administracja zatrudnia dozorcę,
który nie mówi ani po angielsku, ani po hiszpańsku. Jeśli w domu coś szwankowało, to zawsze
była jego wina: ten nowy nie odśnieżył porządnie chodników, ten nowy nie położył poczty we
właściwym miejscu ani nie sprzątnął podwórka, jak należy.
- Zadzwoni później – powtórzył ten nowy zachęcająco.
- Nie, chwileczkę! – powiedziałem, gdy już miał się rozłączyć. – Muszę z kimś
porozmawiać.
Pełna zakłopotania pauza.
- Jest tam kto? – zapytałem. – To pilne.
- Okej – powiedział nieufnie głos niejednoznacznym tonem, który dawał nadzieję.
Słyszałem jego głośny oddech w ciszy.
- Mówi Theo Decker – wyjaśniłem. – Spod 7C? Widuję pana często na dole. Moja mama
nie wróciła do domu i nie wiem, co robić.
Milczał długo, speszony.
- Siedem – powtórzył, jak gdyby to było jedyne słowo z mojej wypowiedzi, które
zrozumiał.
- Moja mama – powtórzyłem. – Gdzie Carlos? Nie ma tam nikogo?
- Przepraszam, dziękuję – powiedział histerycznym tonem i rozłączył się.
Ja też odłożyłem słuchawkę, w najwyższym stopniu zdenerwowany, i po chwili
znieruchomienia pośrodku salonu podszedłem do telewizora i włączyłem go. Miasto pogrążone
było w chaosie; mosty do peryferyjnych dzielnic zostały zamknięte, co wyjaśniało, dlaczego
Carlos i José nie byli w stanie dostać się do pracy, ale nic z tego, co widziałem, nie pomogło mi
zrozumieć, co mogło zatrzymać mamę. Podawano numer, pod który należało zadzwonić w razie
zaginięcia bliskiej osoby. Zapisałem go na skrawku gazety i umówiłem się sam ze sobą, że jeśli
dokładnie za godzinę mamy nie będzie jeszcze w domu, zadzwonię.
Zapisanie numeru sprawiło, że poczułem się lepiej. Z jakiegoś powodu nabrałem
pewności, że sam akt przepisania go w magiczny sposób doprowadzi do tego, że mama
przejdzie przez nasze drzwi. Ale gdy minęło czterdzieści pięć minut, a potem godzina, a ona
wciąż nie wracała, w końcu się złamałem i wybrałem numer (chodząc po pokoju, co chwila
zerkając nerwowo w stronę telewizora, gdy czekałem na połączenie, i potem, gdy czekałem na
rozmowę: reklamy materaców, reklamy sprzętu stereo, szybka darmowa dostawa, bez
konieczności zaciągania kredytu). Wreszcie odezwał się energiczny żeński głos, pełna
rzeczowość. Zapisała imię i nazwisko mamy, mój numer telefonu, powiedziała, że mamy nie ma
„na jej liście”, ale oddzwoni, jeśli się na niej pojawi. Dopiero po rozłączeniu się przyszło mi
do głowy, że nie zapytałem, o jaką listę chodzi; i po nieokreślenie długim okresie wyczekiwania
i złych przeczuć, kiedy to krążyłem nieszczęśliwie po wszystkich czterech pokojach, otwierałem
szuflady, brałem do rąk książki i je odkładałem, włączyłem komputer mamy i sprawdziwszy, czy
uda mi się coś wygooglować (nic), zadzwoniłem raz jeszcze, żeby zapytać.
- Nie ma jej wśród ofiar – wyjaśniła druga kobieta, z którą rozmawiałem, dziwnie
nonszalanckim tonem. – Ani rannych.
Wstąpiła we mnie nadzieja.
- Więc jest cała i zdrowa?
- Mówię, że nie mamy żadnych informacji na jej temat. Zostawiłeś wcześniej numer,
żebyśmy mogli oddzwonić?
Odpowiedziałem, że tak.
- Darmowa dostawa i montaż – mówił telewizor. – Sześć miesięcy bez rat. Nie czekaj,
sprawdź naszą ofertę.
- No to powodzenia – powiedziała kobieta i rozłączyła się.
Ten bezruch w mieszkaniu był nienaturalny; nie rozpraszały go nawet donośne odgłosy
telewizora. Dwadzieścia jeden osób zginęło, „kilkadziesiąt innych” odniosło obrażenia. Na
próżno próbowałem uspokajać siebie tą liczbą: dwadzieścia jeden to nie tak dużo, prawda?
Dwadzieścia jeden osób to niewielka grupka jak na salę kinową, a nawet autobus. Trzy osoby
mniej niż na moich lekcjach angielskiego. Szybko jednak opadły mnie nowe lęki i wątpliwości,
musiałem więc stoczyć ze sobą walkę, żeby nie wybiec z mieszkania, wykrzykując jej imię.
I chociaż bardzo chciałem wyjść i rozpocząć poszukiwania, wiedziałem, że powinienem
siedzieć w domu. Było ustalone, że spotykamy się w mieszkaniu, taka była umowa: żelazna
zasada od dnia, kiedy wróciłem ze szkoły z książeczką „Postępowanie w sytuacjach zagrożenia.
Ćwiczenia”, w której rysunkowe mrówki w maskach gazowych gromadziły zapasy i
przygotowywały się do jakiejś nienazwanej katastrofy. Rozwiązałem krzyżówki i głupie testy
(„Jakie ubranie najlepiej spakować do pakietu przetrwania? A. Strój kąpielowy B. Ubranie na
cebulkę C. Spódniczkę z trawy D. Folię aluminiową”) i – razem z mamą – opracowałem
„rodzinny plan awaryjny”. Nasz był prosty: spotykamy się w domu. A gdyby jedno z nas nie
mogło się dostać do domu, mieliśmy dzwonić. Ale gdy czas wolno płynął, telefon nie dzwonił, a
w wiadomościach liczba ofiar śmiertelnych wzrosła z dwudziestu jeden najpierw do
dwudziestu dwóch, a potem do dwudziestu pięciu, znów zadzwoniłem pod miejski numer
alarmowy.
- Tak – odezwał się denerwująco spokojny kobiecy głos. – Widzę, że już dzwoniłeś,
zapisaliśmy jej dane.
- Ale... może jest w szpitalu albo coś takiego?
- Możliwe. Obawiam się jednak, że nie mogę tego potwierdzić. Mówiłeś, że jak się
nazywasz? Chciałbyś porozmawiać z jednym z naszych psychologów?
- Do którego szpitala zabierają rannych?
- Przepraszam, naprawdę nie mogę...
- Beth Israel? Lenox Hill?
- Wszystko zależy od rodzaju obrażeń. Ludzie doznali urazów oczu, poparzeń i innych
obrażeń. Operacje odbywają się w całym mieście...
- A co z tymi, o których kilka minut temu mówiono, że też nie żyją?
- Słuchaj, rozumiem, chciałabym ci pomóc, ale obawiam się, że na mojej liście nie ma
Audrey Decker.
Moje spojrzenie omiotło nerwowo cały salon. Książka mamy (Jane and Prudence Barbary
Pym) otwarta grzbietem do góry na oparciu sofy; jeden z jej cienkich kaszmirowych kardiganów
na poręczy fotela. Miała je we wszystkich kolorach: ten był bladoniebieski.
- Może powinieneś przyjechać do Armory. Zorganizowano tam pomoc dla rodzin: jest
jedzenie, mnóstwo gorącej kawy i ludzie, z którymi można porozmawiać.
- Ale chodzi mi o to, czy wśród zabitych są też tacy, których nazwisk nie znacie. Albo
wśród rannych.
- Słuchaj, rozumiem twój niepokój. Naprawdę bardzo, ale to bardzo chciałabym ci pomóc,
ale po prostu nie jestem w stanie. Jak tylko będziemy mieć coś konkretnego, zadzwonimy.
- Muszę znaleźć moją mamę! Proszę! Prawdopodobnie jest w którymś szpitalu. Może mi
pani dać jakąś wskazówkę, gdzie jej szukać?
- Ile masz lat? – spytała kobieta podejrzliwie.
Wystraszony rozłączyłem się po chwili milczenia. Przez kilka niemych sekund
wpatrywałem się w telefon, czując ulgę, ale i wyrzuty sumienia, jak gdybym coś przewrócił i
stłukł. Gdy spojrzałem na swoje dłonie i zauważyłem, że się trzęsą, uzmysłowiłem sobie w
sposób całkowicie obojętny, jakby chodziło o wyczerpanie baterii w moim ipodzie, że od
pewnego czasu nic nie jadłem. Nigdy w życiu nie wytrzymałem tak długo bez jedzenia, nie
licząc epizodu z wirusem żołądkowym. Udałem się więc do lodówki i znalazłszy pudełko z
resztkami chińskiego makaronu z poprzedniego wieczoru, pochłonąłem wszystko przy
kuchennym blacie, stojąc bezbronny i nieosłonięty w blasku żarówki nad głową. Chociaż był
jeszcze chiński omlet z ryżem, zostawiłem go dla niej, na wypadek gdyby po powrocie była
głodna. Zbliżała się północ: niedługo zrobi się za późno, żeby mogła zamówić coś z baru. Gdy
skończyłem jeść, umyłem widelec i naczynia po porannej kawie i wytarłem blat, żeby nie
musiała nic robić po powrocie do domu: będzie zadowolona, zapewniłem sam siebie, gdy
zobaczy, że posprzątałem dla niej kuchnię. Ucieszy się też (przynajmniej tak sądziłem), widząc,
że uratowałem jej obraz. Możliwe, że się zdenerwuje. Ale mogłem wszystko wyjaśnić.
Według doniesień telewizyjnych wiadomo już było, kto stał za wybuchem: w
wiadomościach nazywano ich na przemian „prawicowymi ekstremistami” lub „rodzimymi
terrorystami”. Pracowali w firmie transportowej; z pomocą nieznanych współsprawców z
muzeum ukryli ładunki wybuchowe wewnątrz pustych platform do ustawiania książek i
pocztówek w muzealnych sklepach z pamiątkami. Część sprawców zginęła; inni zostali
schwytani, jeszcze inni pozostawali na wolności. Podawano szczegółowe dane, ale było ich za
dużo, bym mógł wszystko przyswoić.
Tymczasem zająłem się zablokowaną szufladą w kuchni, która zacięła się na długo przed
odejściem ojca; nie było w niej nic prócz foremek do ciastek, starych patyczków do fondue i
skrobaków do cytrusów, których nigdy nie używaliśmy. Od ponad roku mama próbowała
sprowadzić kogoś z administracji, żeby naprawił szufladę (a przy okazji też popsutą gałkę przy
drzwiach, cieknący kran i kilka innych irytujących drobiazgów). Wziąłem do ręki kuchenny nóż i
próbowałem podważyć nim krawędź szuflady, uważając, żeby nie naruszyć i tak już trochę
odpryśniętej farby. Siła eksplozji wciąż rozbrzmiewała głęboko w moich kościach, wewnętrzne
echo dzwonienia w uszach; ale co gorsza, wciąż wyczuwałem zapach krwi, jej słono-metaliczny
smak. (I choć wtedy o tym nie wiedziałem, ten zapach miał ze mną pozostać przez wiele dni).
Gdy zgryziony majstrowałem przy szufladzie, zastanawiałem się, czy powinienem do kogoś
zadzwonić, a jeśli tak, to do kogo. Mama była jedynaczką. I chociaż formalnie rzecz biorąc,
miałem parę żyjących dziadków – ojca i macochę mojego taty, w Marylandzie – nie wiedziałem,
jak się z nimi skontaktować. Stosunki między moim tatą a Dorothy, jego macochą, imigrantką z
NRD, która przed ślubem z moim dziadkiem pracowała jako sprzątaczka biurowa, były ledwo
poprawne. (Będąc zawsze świetnym parodystą, tata naśladował Dorothy w sposób bezlitośnie
śmieszny: jako rodzaj Hausfrau na baterie, zaciśnięte usta, mechaniczne ruchy i akcent Curta
Jurgensa z Bitwy o Anglię). Ale choć tata nie cierpiał Dorothy, jego wrogość wycelowana była
głównie w dziadka Deckera: wysokiego, grubego, groźnie wyglądającego mężczyznę o
rumianych policzkach i czarnych włosach (farbowanych, jak przypuszczam), który nosił
kamizelki i lubił krzykliwe wzory w szkocką kratę, był też zwolennikiem bicia dzieci pasem.
Wyrażenie, które najbardziej kojarzyło mi się z dziadkiem Deckerem, brzmiało „to nie sielanka”
– od stwierdzeń mojego ojca w rodzaju „Życie z tym draniem nie było sielanką” i „Wierz mi,
wieczory w naszym domu nie były sielanką”. Spotkałem dziadka Deckera i Dorothy tylko dwa
razy w życiu, w bardzo napiętej atmosferze, kiedy to mama siedziała w płaszczu z torebką na
kolanach, wychylona do przodu na sofie, a jej wszystkie dzielne próby podtrzymania
konwersacji grzęzły i spełzały na niczym. Tym, co zapamiętałem najbardziej, były wymuszone
uśmiechy, ciężka woń czereśniowego tytoniu do fajki i niezbyt gościnne ostrzeżenie dziadka
Deckera, żebym trzymał swoje paluszki jak najdalej od jego kolejki (alpejska wioska, która
zajmowała cały pokój w ich domu i według niego warta była dziesiątki tysięcy dolarów).
Wygiąłem ostrze kuchennego noża, zbyt mocno wpychając je w bok zablokowanej szuflady
– jeden z nielicznych dobrych noży mamy, srebrny, który należał kiedyś do jej matki.
Usiłowałem odgiąć je w drugą stronę, zagryzając wargę i koncentrując na tym zadaniu całą
uwagę, ale wciąż ukazywały mi się przed oczami okropne sceny minionego dnia, za każdym
razem jak policzek wymierzony w twarz. Próby wyrzucenia ich z głowy przypominały sytuację,
w której usiłujesz przestać myśleć o fioletowej krowie. Rezultat jest taki, że nie myślisz o
niczym innym, tylko o fioletowej krowie.
Szuflada niespodziewanie odskoczyła. Wbiłem wzrok w kryjący się w niej bałagan: zużyte
baterie, zepsuta skrobaczka do cytrusów, foremki do ciastek w kształcie śnieżynek nieużywane,
od kiedy byłem w pierwszej klasie, przemieszane ze starymi postrzępionymi ulotkami knajp z
daniami na wynos: Viand, Shun Lee Palace i Delmonico’s. Zostawiłem szufladę wysuniętą –
żeby była pierwszą rzeczą, którą mama zobaczy po wejściu – a następnie przeszedłem do sofy i
otuliwszy się kocem, ułożyłem się w taki sposób, żeby mieć dobry widok na drzwi.
Myśli w mojej głowie krążyły w kółko. Przez dłuższy czas siedziałem z zaczerwienionymi
oczami w poświacie telewizora, trzęsąc się, gdy niebieskie cienie migotały nerwowo na
ścianach. Tak naprawdę nie było żadnych nowych informacji; wciąż wracano do nocnych ujęć
muzeum (które teraz wyglądało całkowicie normalnie, nie licząc nadal rozciągniętej na
chodniku żółtej policyjnej taśmy, uzbrojonych strażników przed wejściem i kłębów dymu
ulatujących od czasu do czasu z dachu w świetle reflektorów).
Gdzie ona się podziewała? Dlaczego jeszcze nie wróciła? Pewnie będzie miała jakieś
dobre usprawiedliwienie; zamieni całą sytuację w błahostkę i wtedy to, że się tak
zamartwiałem, okaże się totalną głupotą.
Aby wyprzeć ją z myśli, skupiłem się na wyświetlanym po raz kolejny wywiadzie
zarejestrowanym wcześniej tego dnia. Kurator w okularach, tweedowej marynarce i muszce –
wyraźnie roztrzęsiony – nazywał hańbą decyzję o niewpuszczeniu do muzeum specjalistów
mających zadbać o eksponaty. „Tak – mówił – rozumiem, że to miejsce przestępstwa, ale te
obrazy są bardzo wrażliwe na zmiany jakości powietrza i temperatury. Mogły zostać uszkodzone
przez wodę, środki chemiczne lub dym. W tej chwili, gdy my tu rozmawiamy, te zniszczenia
mogą się cały czas pogłębiać. Jest rzeczą najwyższej wagi, by jak najszybciej wpuszczono do
kluczowych miejsc konserwatorów i kuratorów w celu oszacowania szkód...”
Nagle zadzwonił telefon – nienormalnie głośno, jak budzik wyrywający mnie z najgorszego
koszmaru mojego życia. Przypływ ulgi był nie do opisania. Potknąłem się i o mało nie runąłem
na twarz, gdy rzuciłem się na oślep do telefonu. Byłem pewien, że to mama, ale identyfikator
dzwoniącego zmroził mnie: NWdsROD.
Nowojorski Wydział do spraw... czego? Po trwającej sekundę konsternacji chwyciłem
telefon.
- Halo?
- Dobry wieczór – odezwał się przyciszony głos o łagodności, która przyprawiła mnie o
gęsią skórkę. – Z kim mam przyjemność rozmawiać?
- Theodore Decker – przedstawiłem się zbity z tropu. – Kim pani jest?
- Miło mi, Theodore. Nazywam się Marjorie Beth Weinberg i pracuję w Wydziale do
spraw Rodziny i Opieki nad Dziećmi.
- Tak? Dzwoni pani w sprawie mojej mamy?
- Jesteś synem Audrey Decker, zgadza się?
- Moja mama! Gdzie ona jest? Coś jej się stało?
Długa przerwa, straszna przerwa.
- O co chodzi? – zawołałem. – Gdzie ona jest?
- Zastałam tatę? Mogę z nim porozmawiać?
- Nie może podejść do telefonu. Co się stało?
- Przepraszam, ale to pilna sprawa. Niestety, muszę natychmiast porozmawiać z twoim tatą,
to bardzo ważne.
- Co z mamą? – zapytałem, zrywając się na nogi. – Proszę! Niech mi pani tylko powie,
gdzie jest! Co się stało?
- Chyba nie jesteś w domu sam, co, Theodore? Jest z tobą ktoś dorosły?
- Nie, wszyscy wyszli na kawę – skłamałem, rozglądając się rozpaczliwie po pokoju.
Baletki krzywo pod krzesłem. Fioletowe hiacynty w owiniętej folią doniczce.
- Twój tata też?
- Nie, śpi. Gdzie jest mama? Jest ranna? Co się stało?
- Theodore, muszę cię poprosić, żebyś obudził tatę.
- Nie! Nie mogę!
- Niestety, to bardzo ważne.
- Nie może podejść do telefonu! Dlaczego nie może mi pani powiedzieć, co się stało?
- No to skoro tata nie może rozmawiać, najlepiej będzie, jak zostawię ci mój numer
kontaktowy. – Głos, chociaż łagodny i pełen empatii, brzmiał jak komputer HAL z 2001:
Odyseja kosmiczna. – Powtórz mu, proszę, żeby jak najszybciej się ze mną skontaktował. To
bardzo ważne, żeby oddzwonił.
Po rozłączeniu się przez dłuższy czas siedziałem bez ruchu. Zegar na kuchence, który
widziałem ze swojego miejsca, wskazywał drugą czterdzieści pięć w nocy. Jeszcze nigdy nie
byłem sam, przebudzony, o takiej porze. Salon – zazwyczaj tak przestronny i otwarty, tętniący
obecnością mamy – skurczył się, schłodził i pobladł, jak letni domek zimą: delikatne materiały,
szorstki sizalowy dywanik, papierowe abażury z Chinatown i krzesła za małe i za lekkie.
Wszystkie meble wydawały się patykowate, jakby znieruchomiałe nerwowo na paluszkach.
Czułem, jak bije mi serce, słyszałem stukania, pukania i szumy wielkiego starego budynku
pogrążonego we śnie. Wszyscy spali. Nawet odległe klaksony i sporadyczny łoskot ciężarówek
na Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy brzmiały cicho i niepewnie, samotne jak odgłosy z innej
planety.
Wiedziałem, że niedługo nocne niebo przejdzie w granat; do pokoju wkradną się pierwsze
delikatne promienie kwietniowego świtu. Śmieciarki zaczną toczyć się po ulicy, łoskocząc i
popiskując; wiosenne ptaki zaczną śpiewać w parku; w całym mieście w sypialniach będą
włączać się budziki. Uwieszeni z tyłu furgonetek rozwoziciele będą rzucać grube paczki z „New
York Timesem” i „Daily News” na chodniki przed kioskami. Matki i ojcowie w całym mieście
będą się krzątać rozczochrani w bieliźnie i szlafrokach, nastawiając kawę, włączając tostery,
budząc do szkoły dzieci.
A co ja będę robił? Część mnie była nieruchoma, ogłuszona rozpaczą, jak laboratoryjny
szczur, który traci wszelką nadzieję podczas eksperymentów i kładzie się w labiryncie, by
umrzeć z głodu.
Starałem się zebrać myśli. Przez chwilę wydawało mi się wręcz, że jeśli będę siedział
nieruchomo i poczekam, wszystko jakoś się wyprostuje. Zmęczenie sprawiało, że przedmioty w
mieszkaniu chwiały się: wokół lampy na stole migotały aureole; pasy na tapecie zdawały się
wibrować.
Wziąłem do rąk książkę telefoniczną; odłożyłem ją. Myśl o telefonie na policję przerażała
mnie. Zresztą co policja mogła zrobić? Wiedziałem aż nadto dobrze z telewizji, że zaczynają
działać dwadzieścia cztery godziny od czyjegoś zaginięcia. Już właściwie przekonałem samego
siebie, że powinienem – był środek nocy, ale co z tego – wyjść i poszukać jej na mieście, i do
diabła z naszym rodzinnym planem awaryjnym, gdy ciszę rozdarł ogłuszający dzwonek (u drzwi)
i moje serce zabiło mocniej z radości.
Zerwałem się z miejsca, popędziłem na łeb na szyję do drzwi i zacząłem się szarpać z
zamkiem.
- Mama? – zawołałem, odsuwając górną zasuwę i otwierając drzwi na oścież, po czym
serce zamarło mi w piersi.
Na wycieraczce stały dwie osoby, które widziałem po raz pierwszy w życiu: pulchna
Koreanka o krótkich, nastroszonych włosach i Latynos w koszuli i krawacie, który wyglądał
całkiem jak Luis z Ulicy Sezamkowej. Nie było w nich nic groźnego, wręcz przeciwnie;
wyglądali dość przeciętnie i byli w średnim wieku, ubrani jak para szkolnych nauczycieli na
zastępstwie, ale chociaż oboje spoglądali na mnie życzliwie, zrozumiałem w chwili, gdy ich
zobaczyłem, że moje dotychczasowe życie dobiegło końca.
ROZDZIAŁ 3
Park Avenue

Pracownicy opieki społecznej posadzili mnie na tylnej kanapie małego auta i zawieźli do
restauracji w południowej części Manhattanu, blisko swojego miejsca pracy,
pseudowytwornego lokalu migoczącego fazowanymi lustrami i tanimi chińskimi żyrandolami.
Gdy już usiedliśmy w naszym boksie (oni z jednej strony, ja naprzeciwko), wyjęli z teczek
podkładki i długopisy i próbowali wmusić we mnie śniadanie, gdy sami sączyli kawę i
zadawali pytania. Na zewnątrz wciąż było ciemno; miasto dopiero się budziło. Nie pamiętam,
żebym płakał, nie pamiętam też, żebym coś jadł, chociaż po tych wszystkich latach wciąż czuję
zapach jajecznicy, którą dla mnie zamówili; na wspomnienie tego kopiastego parującego talerza
nadal ściska mnie w żołądku.
Lokal był prawie pusty. Zaspani pomocnicy kelnera za ladą wypakowywali pudła z
bajglami i muffinkami. W pobliskim boksie stłoczyła się grupka wybladłych klubowiczów z
rozmazanym tuszem na twarzach. Pamiętam, że gapiłem się na nich z desperackim, natrętnym
zainteresowaniem – spocony chłopak w kurtce ze stójką, przemoknięta dziewczyna z różowymi
pasmami we włosach – a także na starszą kobietę z pełnym makijażem, w futrze o wiele za
ciepłym na tę pogodę, która siedziała samotnie przy barze, konsumując porcję szarlotki.
Pracownicy opieki społecznej – którzy robili wszystko, żebym tylko na nich spojrzał, obyło
się jedynie bez potrząsania mną i pstrykania mi przed twarzą palcami – zdawali się rozumieć,
jak bardzo nie mam ochoty przyswoić sobie tego, co próbowali mi powiedzieć. Na zmianę
pochylali się nad stołem i powtarzali to, czego nie chciałem usłyszeć. Mama nie żyła. Zginęła na
miejscu, uderzona w głowę fruwającym kawałkiem gruzu. Było im przykro, że muszą mi
przekazać tę wiadomość, to najgorsza część ich pracy, ale naprawdę zależało im na tym, żebym
zrozumiał, co się wydarzyło. Moja mama nie żyła, a jej ciało znajdowało się w New York
Hospital. Zrozumiałem?
- Tak – potwierdziłem po długiej pauzie, gdy zdałem sobie sprawę, że powinienem coś
powiedzieć.
Nie sposób było pogodzić tak bezceremonialnego i uporczywego użycia słów „śmierć” i
„umarła” z ich rozsądnie brzmiącymi głosami, poliestrowymi służbowymi strojami, latynoską
muzyką pop w radiu i żywymi kolorami napisów za ladą („Koktajle ze świeżych owoców”,
„Posiłek dietetyczny” „Wypróbuj naszego hamburgera z indykiem!”).
- ¿Fritas? – spytał kelner, zjawiwszy się przy naszym stoliku z wielkim talerzem frytek.
Oboje pracownicy opieki społecznej wyglądali na skonsternowanych; mężczyzna w tej
parze (tylko imiona: Enrique) powiedział coś po hiszpańsku i wskazał miejsce kilka stolików
dalej, gdzie przywoływała go klubowa młodzież.
Siedząc z zaczerwienionymi oczami, w szoku, przed szybko stygnącym talerzem z
jajecznicą, z trudem ogarniałem praktyczne aspekty swojej sytuacji. W świetle tego, co się
wydarzyło, ich pytania o mojego ojca wydawały się tak kompletnie bezsensowne, że trudno mi
było zrozumieć, dlaczego ciągle mnie o niego wypytują.
- Więc kiedy widziałeś go po raz ostatni? – spytała Koreanka, która kilkakrotnie prosiła
mnie, żebym mówił do niej po imieniu (potem wielokrotnie próbowałem sobie je przypomnieć,
bez skutku). Wciąż jednak widzę jej pulchne dłonie splecione na stole oraz intrygujący odcień
lakieru do paznokci: popielaty, srebrzysty, coś między lawendą i błękitem.
- Więc kiedy – zachęcał Enrique. – Na oko.
- Mniej więcej – dodała Koreanka. – Jak myślisz, kiedy go ostatnio widziałeś?
- Eeee – zacząłem (myślenie przychodziło mi z trudem) – jakoś tak na jesieni?
Śmierć mamy wciąż wydawała mi się nieporozumieniem, które może się wyjaśni, jeśli się
wezmę w garść i będę współpracował z tymi ludźmi.
- Październik? Wrzesień? – dopytywała kobieta łagodnie, gdy nic nie dodałem.
Głowa bolała mnie tak bardzo, że chciało mi się płakać za każdym razem, gdy ją
odwracałem, chociaż ból głowy był najmniejszym z moich problemów.
- Nie wiem – odparłem. – Już zaczęła się szkoła.
- A więc raczej wrzesień? – spytał Enrique, podnosząc wzrok znad notatek. Wyglądał na
twardziela, który czuje się nieswojo w garniturze i krawacie, jak trener sportowy z za dużym
brzuchem – ale w jego głosie pobrzmiewało krzepiące echo urzędniczego świata: biurowe
systemy przechowywania dokumentów, pokryte wykładziną podłogi, praca jak co dzień w
okręgu Manhattan. – Od tamtej pory żadnych prób kontaktu?
- Ma jakiegoś kolegę albo przyjaciela, który by wiedział, jak się z nim skontaktować? –
spytała Koreanka, nachylając się po matczynemu.
Pytanie to zbiło mnie z tropu. Nie znałem ani jednej takiej osoby. Już sama sugestia, jakoby
ojciec miał mieć przyjaciół (a nawet „kolegów”), wykazywała tak głębokie niezrozumienie jego
osobowości, że nie wiedziałem, jak odpowiedzieć.
Dopiero kiedy zabrano talerze, w chwili podszytego niepokojem rozleniwienia, gdy
posiłek dobiegł końca, ale nikt nie wstawał jeszcze do wyjścia, wstrząsnęła mną świadomość,
dokąd prowadzą te wszystkie pozornie nieistotne pytania o mojego ojca, dziadków Deckerów
(w Marylandzie, nie pamiętałem nazwy miasteczka, na jakimś prawie wiejskim osiedlu za
Home Depot), a także o nieistniejących ciotki i wujków. Byłem nieletnim pozbawionym
opiekuna. Miałem zostać natychmiast zabrany z domu (lub „dotychczasowego miejsca
zamieszkania”, jak to ciągle określali). Do czasu nawiązania kontaktu z rodzicami mojego ojca
miało się mną zająć miasto.
- Ale co zamierzacie ze mną zrobić? – spytałem po raz drugi, odsuwając krzesło, z nutą
paniki w głosie.
Wszystko wyglądało tak nieoficjalnie, gdy wyłączyłem telewizor i wyszedłem z nimi z
mieszkania, żeby „coś przekąsić”, jak powiedzieli. Nie zająknęli się nawet słowem o tym, że
mają mnie zabrać z domu.
Enrique zerknął na swoją podkładkę.
- No cóż, Theo... – wymawiał moje imię „Teo”, zresztą ona też, co mi się nie podobało –
jesteś niepełnoletni i potrzebujesz natychmiastowej opieki. Będziemy musieli zapewnić ci jakiś
doraźny nadzór.
- Nadzór? – Na dźwięk tego słowa żołądek podszedł mi do gardła; przywodziło na myśl
sale sądowe, zamykane dormitoria, otoczone drutem kolczastym boiska do koszykówki.
- No dobrze, powiedzmy więc, że opiekę. Tylko do czasu, aż twój dziadek i babcia...
- Zaraz – przerwałem, oszołomiony tempem, w jakim sytuacja wymykała się spod kontroli,
oraz błędnym założeniem, że słowa „dziadek” i „babcia” mają brzmieć ciepło i swojsko.
- Musimy po prostu przyjąć jakieś tymczasowe rozwiązanie, dopóki się z nimi nie
skontaktujemy – wyjaśniła Koreanka, pochylając się bliżej. W jej oddechu wyczuwało się
miętę, lecz także leciutką woń czosnku. – Wiemy, jak musi ci być smutno, ale nie martw się.
Naszym zadaniem jest znaleźć ci bezpieczne miejsce do czasu, aż skontaktujemy się z ludźmi,
którzy cię kochają i którym na tobie zależy, okej?
To było zbyt straszne, żeby było prawdziwe. Wpatrywałem się w dwie obce twarze po
drugiej stronie stołu, ziemiste w sztucznym świetle. Samo przypuszczenie, że dziadek Decker i
Dorothy to ludzie, którym na mnie zależy, brzmiało absurdalnie.
- Ale co się ze mną stanie? – spytałem.
- Najważniejsze – odpowiedział Enrique – żebyś na razie znalazł się pod kuratelą
właściwej osoby. Kogoś, kto będzie współpracował z opieką społeczną i wypełniał nasze
zalecenia.
Ich wspólne wysiłki mające na celu uśmierzenie moich obaw – spokojne głosy i twarze, na
których malowały się współczucie i rozsądek – doprowadzały mnie coraz bardziej do szału.
- Przestańcie! – zawołałem, odskakując od Koreanki, która sięgała przez stół, żeby
troskliwie uścisnąć mi dłoń.
- Posłuchaj, Teo. Pozwól, że coś ci wyjaśnię. Nikt tu nie mówi o ośrodku opiekuńczym ani
innej instytucji dla nieletnich...
- Więc co?
- Chodzi o tymczasową opiekę. A to znaczy, że zabierzemy cię w bezpieczne miejsce u
kogoś, kto będzie pełnić funkcję opiekuna z ramienia państwa...
- A jeśli nie będę chciał? – zapytałem tak głośno, że ludzie odwrócili się w naszą stronę.
- Słuchaj – rzekł Enrique, odchylając się do tyłu i sygnalizując chęć zamówienia kolejnej
kawy. – Miasto ma sprawdzone domy dla młodych ludzi w potrzebie. Świetne miejsca. I w tym
momencie jest to jedna z możliwości, jakie rozważamy. Bo w wielu wypadkach takich jak
twój...
- Nie chcę iść do rodziny zastępczej!
- Mały, nie dziwię ci się – skwitowała różowowłosa klubowiczka przy pobliskim stole.
Niedawno „New York Post” pełen był artykułów o Johntayu i Keshawnie Divensach,
jedenastoletnich bliźniakach, których zastępczy ojciec gwałcił i niemal zagłodził gdzieś w
Morningside Heights.
Enrique udał, że tego nie słyszał.
- Słuchaj, jesteśmy tu po to, żeby ci pomóc – przekonywał, splatając ponownie ręce na
blacie stołu. – Bierzemy też pod uwagę inne możliwości, o ile zapewnią ci bezpieczeństwo i
pozwolą zaspokoić twoje potrzeby.
- Nie mówiliście, że nie mogę wrócić do siebie!
- Cóż, instytucje miejskie są przeciążone... sí, gracias – Enrique zwrócił się do kelnera,
który przyszedł dolać mu kawy. – Ale czasem udaje się zastosować inne rozwiązania, jeśli
dostaniemy wstępną akceptację, zwłaszcza w takiej sytuacji jak twoja.
- On chce powiedzieć tylko tyle – Koreanka zastukała paznokciem w laminat, żeby
przyciągnąć moją uwagę – że sprawa nie jest przesądzona, można ominąć drogę urzędową, jeśli
znajdzie się ktoś, kto będzie mógł u ciebie przez jakiś czas pomieszkać. Lub odwrotnie.
- Przez jakiś czas? – powtórzyłem. Tylko ta część zdania do mnie dotarła.
- No bo może jest ktoś, do kogo moglibyśmy zadzwonić, u kogo czułbyś się swobodnie
przez dzień lub dwa? Może jakiś nauczyciel? Albo przyjaciel rodziny?
Bez namysłu podałem im numer telefonu mojego dawnego kolegi, Andy’ego Barboura –
przyszedł mi do głowy jako pierwszy może dlatego, że był to pierwszy numer, którego
nauczyłem się na pamięć, nie licząc własnego. Chociaż kolegowaliśmy się z Andym w
podstawówce (filmy, wspólne noclegi, letnie ćwiczenia w Central Parku w posługiwaniu się
mapą i kompasem), wciąż nie jestem pewien, dlaczego jego imię wydostało się z moich ust w
pierwszej kolejności, jako że wtedy już nie byliśmy tak bliskimi przyjaciółmi. Kontakt z nim
rozluźnił się na początku gimnazjum; właściwie nie widziałem go od kilku miesięcy.
- Barbour z „u” – upewnił się Enrique, zapisując nazwisko. – Co to za ludzie? Przyjaciele?
Tak, odpowiedziałem. Praktycznie rzecz biorąc, znałem ich całe życie. Barbourowie
mieszkali na Park Avenue. Andy był moim najlepszym kolegą od trzeciej klasy.
- Jego tata jest jakąś szychą na Wall Street – powiedziałem... i zamilkłem. Przypomniało mi
się, że tata Andy’ego spędził ileś czasu w ośrodku zdrowia psychicznego w Connecticut z
powodu „wycieńczenia”.
- A jego mama?
- Przyjaźni się z moją.
(Prawda, choć nie do końca; pozostawały wprawdzie w jak najbardziej przyjaznych
stosunkach, moja mama nie była jednak wystarczająco bogata ani ustosunkowana dla damy z
kronik towarzyskich takiej jak pani Barbour).
- Nie, mam na myśli: czym się zajmuje?
- Działalnością charytatywną – odpowiedziałem po chwili konsternacji. – Na przykład
organizuje w Armory targ ze starociami.
- Więc jest gospodynią domową.
Przytaknąłem, ciesząc się, że podsunęła mi to wyrażenie w dogodnym momencie, i choć od
strony formalnej było ono właściwe, nikt, kto znał panią Barbour, nigdy by jej tak nie nazwał.
Enrique złożył zamaszysty podpis.
- Zbadamy sprawę. Niczego nie mogę obiecać – powiedział, pstrykając długopisem i
chowając go z powrotem do kieszeni. – Ale na pewno możemy cię do nich podrzucić na kilka
godzin, jeśli tego chcesz.
Wysunął się z boksu i wyszedł na zewnątrz. Przez szybę widziałem, jak chodzi tam i z
powrotem po chodniku, rozmawiając przez telefon z palcem wciśniętym do drugiego ucha.
Potem wybrał inny numer i odbył znacznie krótszą rozmowę. Na chwilę wstąpiliśmy do mojego
mieszkania – niecałe pięć minut, żeby zabrać szkolną torbę i kilka wybranych naprędce, w
sposób nieprzemyślany, ciuchów – a potem, po powrocie do samochodu („Zapiąłeś tam z tyłu
pasy?”), oparłem policzek o zimną szybę i patrzyłem, jak w pustym porannym kanionie Park
Avenue światła zmieniają się na zielone.
Andy mieszkał pod numerem sześćdziesiąt ileś, w jednym z tych wielkich starych
budynków na Park Avenue, gdzie lobby wygląda jak wyjęte z filmu Dicka Powella, a portierzy
w białych rękawiczkach wciąż są przeważnie Irlandczykami. Wszyscy pracowali tam od zawsze
i tak się złożyło, że pamiętałem gościa, który powitał nas w drzwiach – Kennetha z nocnej
zmiany. Był młodszy niż większość pozostałych portierów: śmiertelnie blady i kiepsko ogolony,
często półprzytomny po całej nocy. Chociaż był sympatyczny – czasem naprawiał dla Andy’ego
i mnie piłki i udzielał rad, jak sobie radzić z łobuzami w szkole – lokatorzy domu wiedzieli, że
nadużywa trochę alkoholu; i gdy odsunął się, żeby nas wpuścić przez okazałe drzwi, rzucając mi
pierwsze z wielu spojrzeń typu „Boże, chłopcze, tak mi przykro”, które miały na mnie paść w
następnych miesiącach, wyczułem od niego kwaśny zapach piwa i snu.
- Czekają na was – zwrócił się do pracowników opieki społecznej. – Zapraszam na górę.
II

Drzwi otworzył pan Barbour: najpierw szparka, potem szeroko na oścież.


- Witam, witam – powiedział, cofając się.
Wyglądał nieco dziwnie, było w nim coś bladego i srebrzystego, jak gdyby kuracje w
„świrowni” w Connecticut (jak nazywał tamtejszy ośrodek) sprawiły, że zaczęło bić od niego
światło; oczy lśniły osobliwą, zmienną szarością, a włosy były białe jak śnieg, co dodawało mu
lat, dopóki nie zauważyło się, że jego twarz jest młoda i różowa – chłopięca nawet. Rumiane
policzki i długi, klasyczny nos w połączeniu z przedwcześnie posiwiałymi włosami upodabniały
go do jednego z twórców amerykańskiej konstytucji, pomniejszego członka Kongresu
Kontynentalnego teleportowanego do dwudziestego pierwszego wieku. Odnosiło się wrażenie,
że ma na sobie wczorajszy strój służbowy: pogniecioną koszulę i spodnie od garnituru, które –
choć na pewno drogie – wyglądały, jak gdyby przed chwilą podniósł je z podłogi sypialni.
- Proszę dalej – zapraszał z werwą, pocierając oczy pięścią. – Jak się masz, mój drogi? –
zwrócił się do mnie i owo „mój drogi” w jego ustach nawet w moim stanie otępienia,
zabrzmiało zaskakująco.
Poprowadził nas boso, stąpając cicho, przez marmurowy hol. W głębi mieszkania, w
bogato zdobionym salonie (całym w perkalach i chińskich wazach), można było pomyśleć, że to
nie ranek, ale północ; przyćmione światło lamp krytych jedwabnymi abażurami, wielkie ciemne
obrazy bitew morskich i zasłonięte przed słońcem okna. Tamże – przy buduarowym fortepianie i
kompozycji kwiatowej wielkości podróżnego kufra – stała pani Barbour w sięgającej do ziemi
podomce i nalewała kawę do filiżanek na srebrnej tacy.
Gdy się odwróciła, żeby nas powitać, czułem, jak pracownicy opieki społecznej bacznie
lustrują mieszkanie i ją. Pani Barbour pochodziła z wyższych sfer, z rodziny o starym
holenderskim nazwisku – spokojna, jasnowłosa i wyciszona, sprawiała wrażenie, jakby
częściowo wypompowano z niej krew. Była mistrzynią opanowania; nic nigdy nie
wyprowadzało jej z równowagi ani nie irytowało i chociaż nie była pięknością, jej spokój miał
w sobie magnetyczną moc urody – był tak wielki, że gdy wchodziła do pokoju, wokół niej
inaczej układały się molekuły. Jak ożywający rysunek projektanta mody, gdziekolwiek się
pojawiała, przyciągała uwagę, prześlizgując się w tłumie pozornie nieświadoma poruszenia,
jakie wywołała swoją obecnością; oczy miała szeroko rozstawione, uszy drobne,
umiejscowione wysoko i bardzo blisko głowy, a ciało – niczym eleganckiej łasicy – szczupłe i
smukłe. (Andy też miał te cechy, lecz w nieodpowiednich proporcjach, bez jej ponętnego
gronostajowego wdzięku).
W przeszłości jej rezerwa (lub chłód, zależy, jak na to patrzeć) czasem sprawiała, że
czułem się przy niej nieswojo, ale tego ranka byłem wdzięczny za jej zimną krew.
- Dzień dobry. Umieścimy cię w pokoju Andy’ego – poinformowała bez ceregieli. –
Obawiam się, że nie wstał jeszcze do szkoły. Gdybyś chciał się trochę położyć, do twojej
dyspozycji jest pokój Platta. – Platt był starszym bratem Andy’ego, którego wysłano do szkoły z
internatem. – Chyba pamiętasz gdzie?
Odpowiedziałem, że pamiętam.
- Jesteś głodny?
- Nie.
- W takim razie powiedz, co możemy dla ciebie zrobić.
Miałem świadomość, że wszyscy się we mnie wpatrują. Mój ból głowy był większy niż
wszystko inne w tym pokoju. W lustrzanym wolim oknad głową pani Barbour widziałem całą tę
scenę odtworzoną w cudacznej miniaturze: chińskie wazy, taca z kawą, skonsternowani
pracownicy opieki społecznej i cała reszta.
Ostatecznie czar prysnął dzięki panu Barbourowi.
- Chodźmy więc, musisz się zadomowić – powiedział, kładąc mi dłoń na ramieniu i
stanowczo wyprowadzając mnie z pokoju. – Nie... tędy, tu taj... na rufę, na rufę. Do tyłu.
Jedyny raz, kiedy postawiłem stopę w pokoju Platta, kilka lat wcześniej, Platt – który był
mistrzem lacrosse’a i trochę psychopatą – zagroził, że spuści mnie i Andy’emy taki łomot, że
popamiętamy do końca życia. Gdy mieszkał w domu, siedział u siebie cały czas za zamkniętymi
na klucz drzwiami (i, jak się dowiedziałem od Andy’ego, palił trawę). Teraz wszystkie jego
plakaty gdzieś przepadły, a sam pokój był bardzo czysty i opustoszały, odkąd wysłano go do
Groton. Zostały hantle, sterty „National Geographic” i puste akwarium. Pan Barbour, otwierając
i zamykając szuflady, coś tam mamrotał.
- Sprawdźmy, co tutaj mamy, dobrze? Pościel. I... pościel. Nigdy tu nie wchodzę niestety,
mam nadzieję, że mi wybaczysz... O! Kąpielówki! Nie będziemy ich dzisiaj potrzebować,
prawda?
Szperając w trzeciej szufladzie, w końcu wydobył z niej nową piżamę z wciąż
przyczepionymi metkami, potwornie brzydką, z reniferem na jaskrawoniebieskiej flaneli, nic
dziwnego, że nikt nigdy jej nie nosił.
- No dobrze – powiedział, przesuwając dłonią po włosach i spuszczając nerwowo wzrok
ku podłodze. – Zostawię cię teraz. Coś potwornego, to co się stało, Boże święty. Wyobrażam
sobie, jak musisz się czuć. Nic nie zrobi ci tak dobrze jak długi, mocny sen. Jesteś zmęczony? –
spytał, przyglądając mi się uważnie.
Czy byłem? Wprawdzie pozostawałem na jawie, ale czułem się tak odcięty od świata i
otępiały, jakbym był pogrążony w śpiączce.
- Gdybyś miał ochotę na towarzystwo... Może rozpalić w kominku w drugim pokoju?
Powiedz, czego chcesz.
Na to pytanie poczułem nagły przypływ rozpaczy – bo choć czułem się fatalnie, nie mógł
zrobić dla mnie nic i po wyrazie jego twarzy zorientowałem się, że on też o tym wie.
- Jesteśmy w pokoju obok, gdybyś nas potrzebował... to znaczy ja zaraz zbieram się do
pracy, ale ktoś tu będzie... – Jego blade spojrzenie omiotło pokój, nim znów spoczęło na mnie. –
Może to niepedagogiczne z mojej strony, ale w tych okolicznościach nie widziałbym nic
szkodliwego w tym, żeby ci nalać, jak to nazywał mój ojciec, kapkę. Gdybyś miał ochotę na coś
takiego. Ale oczywiście nie masz – dodał pospiesznie, zauważywszy moje zmieszanie. – To
było całkowicie niestosowne. Mniejsza z tym.
Podszedł bliżej i przez jedną krępującą chwilę myślałem, że mnie dotknie albo obejmie.
Zamiast tego klasnął w dłonie i potarł nimi.
- W każdym razie jesteśmy bardzo szczęśliwi, że możemy cię gościć, i mam nadzieję, że
będziesz się tu czuł jak w domu. Mów od razu, jeśli czegoś ci trzeba, okej?
Ledwo wyszedł, gdy za drzwiami rozległy się szepty. A potem pukanie.
- Ktoś chciałby się z tobą zobaczyć – zapowiedziała pani Barbour i wycofała się.
Do pokoju wsunął się Andy: mrugając, nerwowo poprawiał okulary. Było jasne, że go
zbudzili i wywlekli z łóżka. Usiadł obok na brzegu łóżko Platta z hałaśliwym skrzypnięciem
sprężyn i spojrzał nie na mnie, tylko na ścianę naprzeciwko.
Odchrząknął, podciągnął okulary na nosie, po czym zapadła dłuższa cisza. Kaloryfer
niecierpliwie stukał i syczał. Oboje rodzice zmyli się tak szybko, jak gdyby usłyszeli alarm
pożarowy.
- Rany – powiedział po pewnym czasie swoim dziwnym bezbarwnygłosem. – Szok.
- No – przytaknąłem.
I siedzieliśmy tak razem w milczeniu, wpatrzeni w ciemnozieloną ścianę pokoju Platta i
kwadratowe obwódki w miejscach, gdzie wcześniej wisiały plakaty. Cóż więcej było do
powiedzenia?
III

Nawet teraz na wspomnienie tamtych dni ogarnia mnie dławiące poczucie beznadziei. Wszystko
było straszne. Proponowano mi zimne napoje, dodatkowe swetry, jedzenie, którego nie mogłem
w siebie wmusić: banany, babeczki, kanapki, lody. Odpowiadałem „tak” i „nie”, kiedy do mnie
mówiono, i spędzałem mnóstwo czasu, wbijając wzrok w dywan, żeby nikt nie widział, że
płakałem.
Chociaż mieszkanie Barbourów było olbrzymie jak na nowojorskie standardy, znajdowało
się na niskiej kondygnacji i praktycznie rzecz biorąc, pozbawione było światła, nawet od strony
Park Avenue. Chociaż noc nigdy nie była tam właściwie nocą, a dzień do końca dniem, światło
lamp odbijające się od polerowanego dębu tworzyło atmosferę swojskości i bezpieczeństwa jak
wewnątrz prywatnego klubu. Przyjaciele Platta nazywali je „upiornią”, a mój ojciec, który parę
razy odebrał mnie stamtąd po tym, jak nocowałem u Andy’ego, mówił, że jest tam jak „u Franka
E. Campbella” – od nazwy domu pogrzebowego. Lecz ja znajdowałem rodzaj ukojenia w tym
przestronnym, bogatym, przedwojennym mroku, w którym łatwo było się zaszyć, chcąc uciec
przed rozmowami i spojrzeniami innych.
Ludzie wpadali, żeby się ze mną zobaczyć – oczywiście moi znajomi z opieki społecznej, a
także pracujący pro bono psycholog, przysłany przez urząd miasta, lecz również goście od mamy
z pracy (niektórych dawniej po mistrzowsku parodiowałem, żeby ją rozśmieszyć – na przykład
Mathilde) oraz mnóstwo przyjaciół z uniwersytetu i okresu, gdy pracowała jako fotomodelka.
Dość popularny aktor o imieniu Jed, który czasem spędzał z nami Święto Dziękczynienia („Jeśli
chodzi o mnie, twoja matka była Królową Kosmosu”) i nieco ekscentrycznie ubrana kobieta w
pomarańczowej kurtce, Kika, która opowiedziała mi, jak to razem z mamą – doszczętnie
spłukane w East Village – wyprawiły szalenie udaną kolację dla dwunastu osób za niecałe
dwadzieścia dolarów (z wykorzystaniem, między innymi, zwędzonych z kawiarni cukru i
śmietanki oraz ziół podskubanych ukradkiem ze skrzynki sąsiadów). Annette –
siedemdziesięcioparoletnia wdowa po strażaku, dawna sąsiadka mamy z Lower East Side –
zjawiła się z pudełkiem ciasteczek z włoskiej piekarni, w pobliżu której kiedyś mieszkały, tych
samych maślanych ciasteczek z piniolami, które zawsze nam przynosiła, gdy wpadała z wizytą
na Sutton Place. I jeszcze Cinzia, nasza dawna gosposia, która na mój widok zalała się łzami i
poprosiła mnie o zdjęcie mamy, żeby mogła je nosić w portfelu.
Pani Barbour przerywała te wizyty, jeśli nadmiernie się przedłużały, tłumacząc to tym, że
szybko się męczę, ale także – podejrzewam – nie znosiła dobrze sytuacji, kiedy kobiety pokroju
Cinzii i Kiki w nieskończoność monopolizowały jej salon. Po około czterdziestu pięciu
minutach stawała milcząco w drzwiach. I jeśli nie pojmowano tej aluzji, odzywała się i
dziękowała za przybycie – z nienaganną uprzejmością, ale w taki sposób, że goście podnosili
się z miejsc, rozumiejąc, że na nich już czas. (Jej głos, jak głos Andy’ego, brzmiał głucho i
jakby gdzieś z oddali; nawet gdy stała tuż obok, miało się wrażenie, że przekazuje transmisję z
Alfy Centauri).
Wokół mnie, poza mną, życie domu Barbourów toczyło się dalej. Codziennie wielokrotnie
rozbrzmiewał dzwonek u drzwi: gosposie, opiekunki, dostawcy, korepetytorzy, nauczyciel gry
na fortepianie, damy z kronik towarzyskich i biznesmeni w mokasynach z frędzlami powiązani z
organizacjami dobroczynnymi pani Barbour. Młodsze rodzeństwo Andy’ego, Toddy i Kitsey,
ganiało się po ponurych korytarzach z kolegami i koleżankami ze szkoły. Często popołudniami
wpadały na kawę i herbatę wyperfumowane kobiety z zakupami; później pary w strojach
wieczorowych zbierały się przy winie i wodzie mineralnej w salonie, gdzie co tydzień
wstawiano świeże kompozycje kwiatowe z eleganckiej kwiaciarni na Madison Avenue, a na
stoliku do kawy rozkładano ot tak najnowsze numery „Architectural Digest” i „New Yorkera”.
Jeśli państwo Barbour odbierali wciśnięcie im kolejnego dziecka, i to właściwie bez
żadnego uprzedzenia, jako potworną niedogodność, byli na tyle uprzejmi, żeby nie dać tego po
sobie poznać. Matka Andy’ego, ze swoją dyskretną biżuterią i powściągliwym uśmiechem – typ
kobiety, która mogła zadzwonić do samego burmistrza, gdyby chciała poprosić o przysługę –
najwyraźniej potrafiła omijać rafy nowojorskiej biurokracji. Nawet w moim stanie otępienia i
rozpaczy miałem poczucie, że jakimiś zakulisowymi staraniami ułatwia mi życie, osłaniając
przed bardziej przykrymi efektami działania urzędowej maszynerii – oraz, o czym jestem teraz
całkiem przekonany – przed prasą. Połączenia przekierowywano z uporczywie dzwoniącego
telefonu stacjonarnego bezpośrednio na jej komórkę. Prowadzono ściszone rozmowy,
wydawano instrukcje portierom. Wróciwszy pewnego dnia do domu, gdy Enrique po raz kolejny
niezmordowanie wypytywał mnie o miejsce pobytu mojego ojca, pani Barbour wyprosiła mnie z
pokoju, a potem swym kontrolowanym, wyzutym z emocji głosem położyła kres dalszemu
przesłuchaniu. („Przecież to chyba oczywiste, że chłopiec nie wie, gdzie on jest, matka też nie
wiedziała... tak, rozumiem, że chciałby pan go odnaleźć, ale ten człowiek najwyraźniej nie chce
być odnaleziony, podjął odpowiednie kroki, żeby nikt go nie znalazł... nie płacił alimentów,
zostawił mnóstwo długów, praktycznie rzecz biorąc, bez słowa wyjechał z miasta, więc
szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, co chce pan osiągnąć poprzez kontakt z tak wzorowym
ojcem i szanowanym obywatelem... tak, tak, wszystko świetnie, ale jeśli wierzyciele tego pana
nie mogą się z nim skontaktować, pana urząd zresztą też, to zupełnie nie rozumiem, jaka jest
korzyść z ciągłego zasypywania tego chłopca pytaniami, a pan? Możemy się umówić, że już do
tego nie wracamy?”)
Pewne elementy stanu wojennego wprowadzonego z chwilą mojego przybycia były
uciążliwe dla domowników: na przykład pokojówkom nie wolno już było słuchać w trakcie
pracy informacyjnej stacji radiowej Ten Ten WINS („Nie, nie”, wymamrotała kucharka Etta,
rzucając w moją stronę ostrzegawcze spojrzenie, gdy jedna ze sprzątaczek próbowała włączyć
radio), a „New York Timesa” natychmiast zanoszono panu Barbourowi, nie pozwalając na
lekturę gazety pozostałym członkom rodziny. Najwyraźniej był to nowy zwyczaj – „Ktoś znowu
wyniósł gazetę”, skarżyła się Kitsy, młodsza siostra Andy’ego, a potem milkła w poczuciu winy
na widok spojrzenia swojej matki – i szybko się zorientowałem, że gazeta zaczęła znikać w
gabinecie pana Barboura, ponieważ uznano, że nie powinienem oglądać jej zawartości.
Na szczęście Andy, który już wcześniej bywał moim towarzyszem niedoli, rozumiał, że
ostatnią rzeczą, na jaką miałbym ochotę, jest rozmowa. W czasie tych pierwszych kilku dni
pozwolono mu zostać ze mną w domu i nie chodzić do szkoły. W jego zatęchłym pokoju w
szkocką kratę z piętrowym łóżkiem, gdzie w czasach podstawówki spędziłem wiele sobotnich
nocy, przesiadywaliśmy nad szachownicą i Andy grał za nas dwóch, jako że w moim
odrętwieniu nie pamiętałem dobrze zasad przesuwania pionków.
- Dobra – powiedział, poprawiając okulary na nosie. – Okej. Jesteś całkowicie pewien, że
chcesz to zrobić?
- Co zrobić?
- Tak, rozumiem – rzekł Andy tym swoim omdlewającym, irytującym głosem, który na
przestrzeni lat sprowokował tylu klasowych łobuzów do pchnięcia go na chodnik przed szkołą.
- Twoja wieża jest w niebezpieczeństwie, jak najbardziej, ale proponowałbym, żebyś
lepiej przyjrzał się swojej królowej... nie, nie, królowej. D5.
Musiał wypowiedzieć moje imię, żeby ściągnąć moją uwagę. Raz za razem przeżywałem
na nowo te chwile, kiedy razem z mamą wbiegaliśmy po stopniach muzeum. Jej parasolka w
paski. Deszcz terkoczący i zacinający nam w twarze. Wiedziałem, że to, co się wydarzyło, jest
nieodwracalne, ale jednocześnie wydawało mi się, że musi istnieć jakiś sposób, żeby przenieść
się na tamtą deszczową ulicę i sprawić, że wszystko potoczy się inaczej.
- Jakiś czas temu – powiedział Andy – ktoś, wydaje mi się, że Malcolm jak-mu-tam albo
jakiś inny rzekomo ceniony autor, no, w każdym razie jakiś czas temu narobił wielkiego szumu
w „Science Times” wokół tego, że potencjalnych rozgrywek szachowych jest więcej niż
ziarenek piasku na Ziemi. To śmieszne, że ktoś taki czuje się w obowiązku poruszać na łamach
ważnego pisma rzecz tak oczywistą.
- Racja – powiedziałem, z wysiłkiem odrywając się od własnych myśli.
- No bo czy jest ktoś, kto nie wie, że liczba ziaren piasku na tej planecie, choćby nie
wiadomo jak wielka, jest jednak liczbą skończoną? Absurdem jest już to, że ktoś w ogóle
komentuje taką drugorzędną rewelację, no wiesz, jakby to była jakaś sensacja! Jakby, wiesz,
dzielił się co najmniej wiedzą tajemną.
Andy i ja w szkole podstawowej zaprzyjaźniliśmy się w dość dramatycznych
okolicznościach: po przeniesieniu nas do klasy wyżej za doskonałe wyniki w nauce. Wszyscy
teraz najwyraźniej zgadzali się co do tego, że w jednym i drugim wypadku była to pomyłka,
chociaż z innych powodów. W tamtym roku – gdy pętaliśmy się wśród starszych i większych od
nas chłopców, chłopców, którzy podstawiali nam nogi, popychali nas, przytrzaskiwali nam
palce drzwiczkami szafek, którzy darli nasze prace domowe, pluli nam do mleka, którzy
nazywali nas larwami, pedziami i deklami (niestety z takim nazwiskiem – Decker – to ostatnie
było nieuniknione) – przez cały tamten rok (naszej babilońskiej niewoli, jak to nazywał Andy
swoim wątłym i smętnym głosem), staraliśmy się nie poddawać, brnąc dalej ramię w ramię jak
para słabowitych mrówek pod szkłem powiększającym: kopani po goleniach, okładani ciosami
poniżej pasa, wyrzuceni na margines, jedzący obiad skuleni w najbardziej odosobnionym kącie
stołówki, jaki mogliśmy znaleźć, żeby nie obrzucano nas torebkami z keczupem i kawałkami
kurczaka w panierce. Przez prawie dwa lata był moim jedynym kolegą i vice versa.
Wspomnienie tamtego okresu przygnębiało mnie i zawstydzało: nasze wojny Autobotów i statki
kosmiczne z Lego, wcielanie się w tajemnicy w role z klasycznego Star Treka (ja byłem
Kirkiem, on Spockiem), ażeby naszą niedolę zamienić w grę. „Kapitanie, zdaje się, że kosmici
przetrzymują nas w jakiejś podróbce waszych szkół dla ludzkich dzieci na Ziemi”.
Zanim wrzucono mnie do zgranej grupy rywalizujących ze sobą starszych chłopców z
etykietką „kujona” przywiązaną do szyi, w szkole nigdy specjalnie nie prześladowano mnie ani
nie poniżano. Natomiast biedny Andy – zanim jeszcze przeskoczył do klasy wyżej – zawsze był
dzieciakiem, nad którym się znęcano: chuderlawy, nerwowy, uczulony na laktozę, o skórze tak
bladej, że niemal przezroczystej, i ze skłonnością do używania w luźnej rozmowie takich słów
jak „obmierzły” lub „infernalny”. Przy całej swej inteligencji był jednocześnie ciapowaty; jego
bezbarwny głos, zwyczaj oddychania przez usta w związku z chronicznie zapchanym nosem,
nadawały mu wygląd chłopca tępawego, a nie wyjątkowo bystrego. Wśród reszty po kociemu
rozbrykanego i gibkiego rodzeństwa – kursującego między kolegami, drużynami sportowymi i
ciekawymi zajęciami pozaszkolnymi – wybijał się jako wyjątkowa w tym gronie oferma, która
przez pomyłkę zabłąkała się na boisko do lacrosse’a.
I choć ja jakimś cudem zdołałem dojść do siebie po katastrofie piątej klasy, Andy’emu ta
sztuka się nie udała. W piątkowe i sobotnie wieczory przesiadywał w domu; nigdy nie
zapraszano go na imprezy ani do parku. Z tego, co wiedziałem, wciąż byłem jego jedynym
kolegą. I chociaż dzięki matce miał odpowiednie ciuchy i ubierał się nie gorzej niż nasi
najbardziej lubiani rówieśnicy ze szkoły – przez jakiś czas nosił nawet szkła kontaktowe – nikt
nie dał się nabrać: wrogo do niego nastawione klasowe byczki, pamiętając go z poprzednich lat,
wciąż go poszturchiwały i przezywały „Threepio” po wpadce, którą kiedyś zaliczył, wkładając
do szkoły koszulkę z motywem Gwiezdnych wojen.
Andy nigdy nie był szczególnie rozmowny, nawet w dzieciństwie, nie licząc sporadycznych
przypadków wymuszonego słowotoku (nasza przyjaźń w dużym stopniu polegała na podawaniu
sobie bez słowa komiksów). Lata prześladowań w szkole sprawiły, że stał się jeszcze bardziej
zamknięty w sobie i niekomunikatywny – mniej skory do stosowania słownictwa rodem z
książek Lovecrafta, bardziej zaś skłonny do oddawania się bez reszty nauce rozszerzonych
przedmiotów ścisłych. Mnie matematyka nigdy specjalnie nie pociągała – byłem, jak to
określano, umysłem humanistycznym – i gdy ja nie spełniłem pokładanych we mnie na
wcześniejszym etapie nauczania nadziei, w żadnej dziedzinie, i nie interesowały mnie dobre
stopnie, jeśli trzeba było na nie zapracować, Andy był w najbardziej zaawansowanych grupach
ze wszystkiego, najlepszy z klasy. (Z pewnością wysłano by go do Groton School śladem Platta
– perspektywa, która napawała go przerażeniem już od trzeciej klasy – gdyby jego rodzice nie
mieli wątpliwości, całkiem uzasadnionych, co do posłania do szkoły z internatem syna tak
bardzo nękanego przez kolegów, że raz podczas przerwy o mało się nie udusił, gdy narzucono
mu na głowę foliową torbę. Były też inne zmartwienia; o pobycie pana Barboura w „świrowni”
dowiedziałem się z ust Andy’ego, który jak gdyby nigdy nic wyznał mi, że być może
odziedziczył – czego obawiali się rodzice – ową ojcowską, jak to ujął, delikatność).
W dniach, które spędził ze mną w domu, Andy przepraszał, że musi się uczyć, „ale to
niestety konieczne” – informował, pociągając nosem i wycierając go o rękaw. Był niebywale
obciążony nauką („piekielnie trudne zajęcia dla zaawansowanych”) i nie mógł sobie pozwolić
nawet na jeden dzień zaległości. I gdy on ślęczał nad niekończącymi, jak się zdawało, zadaniami
domowymi (chemia i rachunek różniczkowy, historia USA, astronomia, japoński), ja siedziałem
na podłodze oparty o bok komody, odliczając bezgłośnie w myślach: o tej porze zaledwie trzy
dni temu mama jeszcze żyła, o tej porze cztery dni temu, tydzień. Przypominałem sobie
wszystkie posiłki, które zjedliśmy w dniach poprzedzających jej śmierć: ostatnią wizytę w
greckim barze, ostatnią wizytę w Shun Lee Palace, ostatnią kolację, którą mi ugotowała
(spaghetti carbonara) i przedostatnią kolację (potrawę o nazwie kurczak indienne, której
nauczyła się od swojej matki jeszcze w Kansas). Czasami, żeby sprawiać wrażenie zajętego,
przeglądałem stare komiksy Fullmetal Alchemist lub ilustrowane wydanie H.G. Wellsa, które
Andy miał w swoim pokoju, ale nie byłem w stanie się skupić nawet na ilustracjach. Na ogół
wyglądałem na gołębie trzepoczące skrzydłami na parapecie, gdy Andy wypełniał bez końca
tabele hiragany, nerwowo podrygując nogą pod biurkiem.
Okna pokoju Andy’ego – pierwotnie jednej dużej sypialni, którą Barbourowie przedzielili
na pół – wychodziły na Park Avenue. W godzinie szczytu z przejścia dla pieszych dobiegały
dźwięki klaksonów, a w oknach po drugiej stronie ulicy złociło się światło, gasnąc mniej
więcej w tym samym czasie, kiedy zaczynał się przerzedzać ruch. Gdy zapadała noc
(fosforyzująca w świetle latarni, fioletowa miejska noc, która nigdy nie przechodziła w czerń),
przewracałem się z boku na bok, a sufit nisko nade mną napierał na mnie tak mocno, że czasem
budziłem się z przekonaniem, że leżę pod łóżkiem, a nie na jego górnym poziomie.
Jak można było tęsknić za kimś tak mocno jak ja za mamą? Brakowało mi jej tak bardzo, że
chciałem umrzeć: silne, fizyczne pragnienie, jak chęć zaczerpnięcia powietrza pod wodą. Nie
mogąc zasnąć, próbowałem przywołać najlepsze wspomnienia z nią związane – i spowodować,
by zastygła w moich myślach, żebym jej nie zapomniał – ale zamiast urodzin i wesołych chwil
ciągle przypominały mi się sytuacje takie jak ta kilka dni przed jej śmiercią, gdy zatrzymała
mnie w drzwiach, żeby ściągnąć nitkę z mojego mundurka. Z jakiegoś powodu było to jedno z
najżywszych wspomnień, które mi po niej zostały: zmarszczone brwi, dokładny gest
wyciągnięcia ręki w moją stronę, każdy detal. Poza tym kilka razy – dryfując niespokojnie
między snem a jawą – usiadłem nagle w łóżku na dźwięk jej głosu rozbrzmiewającego wyraźnie
w mojej głowie, rzeczy, które mogła kiedyś powiedzieć, chociaż tego nie pamiętałem, na
przykład: „Rzucisz mi jabłko?”, albo: „Ciekawe, czy to się zapina z przodu, czy z tyłu”, albo:
„Ta sofa jest w stanie totalnej rujnacji”.
Światło z ulicy wpadało przez okno, rozsnuwając na podłodze czarne pasma. A ja
rozpaczliwie myślałem o swoim pustym pokoju zaledwie kilka przecznic dalej: o własnym
wąskim łóżku z poprzecieraną czerwoną kołdrą. O święcących w ciemności gwiazdach z
planetarium, o pocztówce z Frankensteina Jamesa Whale’a. Ptaki wróciły do parku, zakwitły
żonkile; o tej porze roku, gdy robiło się ładnie, czasem budziliśmy się bardzo wcześnie rano i
przechodziliśmy razem przez park, zamiast jechać autobusem do West Side. Gdybym tylko mógł
cofnąć czas i zmienić to, co się stało, w jakiś sposób do tego nie dopuścić. Dlaczego nie
uparłem się, żeby zjeść śniadanie zamiast pójść do muzeum? Dlaczego pan Beeman nie poprosił
nas o przyjście we wtorek, nie w czwartek?
Drugiej albo trzeciej nocy po śmierci mamy – w każdym razie jakiś czas po tym, gdy pani
Barbour zabrała mnie do lekarza, żeby zbadać mój ból głowy – Barbourowie wyprawiali w
swoim mieszkaniu uroczyste przyjęcie nie mogąc go tak w ostatniej chwili odwołać. Były
szepty, wzmożona krzątanina, które ledwo do mnie docierały.
- Myślę – powiedziała pani Barbour, gdy wstąpiła do pokoju Andy’ego – że ty i Theo
wolelibyście zostać sobie tutaj. – Pomimo lekkiego tonu najwyraźniej nie była to propozycja,
tylko rozkaz. – Tam będzie okropnie nudno i jestem przekonana, że wam się nie spodoba.
Poproszę Ettę, żeby przyniosła wam coś dobrego z kuchni.
Siedzieliśmy z Andym obok siebie na dolnym poziomie piętrowego łóżka, podjadając z
papierowych talerzy krewetki koktajlowe i tartinki z karczochami – a raczej on jadł, gdy ja
siedziałem z nietkniętym talerzem na kolanach. Włączył DVD, jakiś film akcji z eksplodującymi
robotami, deszczem metalu i ognia. Z salonu: stukające kieliszki, zapach wosku świec i perfum,
od czasu do czasu głos przechodzący w dźwięczny śmiech. Dynamiczne, błyskotliwe wykonanie
przez pianistę It’s All Over Now, Baby Blue zdawało się dochodzić ze świata równoległego.
Wszystko przepadło, zostałem zmieciony z powierzchni ziemi; dezorientujące przekonanie, że
znalazłem się w niewłaściwym mieszkaniu z niewłaściwą rodziną, ciążyło mi coraz bardziej,
czułem się więc oszołomiony i odurzony, skłonny niemal wybuchnąć płaczem jak
przesłuchiwany więzień, któremu od kilku dni zabraniano snu. Ciągle przychodziła mi do głowy
myśl: muszę wracać do domu, a potem, po raz milionowy: nie mogę.
IV

Po czterech, może pięciu dniach Andy zapakował swoje książki do rozepchanego plecaka i
wrócił do szkoły. Przez cały ten dzień, a także następny siedziałem w jego pokoju z włączonym
w telewizji Turner Classic Movies, kanałem, który mama oglądała po powrocie z pracy.
Wyświetlano adaptacje filmowe utworów Grahama Greene’a: Ministerstwo strachu, Czynnik
ludzki, Stracone złudzenia, Pistolet do wynajęcia. Drugiego wieczoru, gdy czekałem na
rozpoczęcie Trzeciego człowieka, pani Barbour (wystrojona w kreację od Valentino przed
wyjściem na bankiet w galerii Frick Collection) wstąpiła do pokoju Andy’ego i
zakomunikowała, że następnego dnia idę do szkoły.
- Każdy wpadłby w chandrę – oznajmiła – przesiadując samotnie w tym pokoju. To ci nie
służy.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Siedzenie samemu w domu i oglądanie filmów było
jedyną rzeczą od śmierci mamy, która choć trochę przypominała normalność.
- Najwyższy czas, żeby wrócić do swoich zwykłych zajęć. Jutro. Wiem, że wcale ci się tak
nie wydaje, Theo – dodała, gdy się nie odezwałem – ale poczujesz się lepiej tylko wtedy, kiedy
się czymś zajmiesz.
Uparcie wbijałem wzrok w telewizor. Ostatni raz byłem w szkole dzień przed śmiercią
mamy i dopóki tam nie wracałem, jej odejście wydawało się w pewnym sensie nieoficjalne. Po
moim powrocie do szkoły stanie się ogólnie znanym faktem. Gorzej: powrót do normalnych
zajęć wydawał mi się czymś nielojalnym, niewłaściwym. Przeżywałem wstrząs za każdym
razem, gdy zdawałem sobie z tego sprawę, kolejne uderzenie w twarz – odeszła. Wszystkie
nowe wydarzenia, wszystkie czynności przez resztę życia miały nas tylko bardziej rozdzielić:
dni, których nie była już częścią, wydłużający się dystans między nami. Każdego kolejnego dnia
przez resztę mojego życia miała się oddalać coraz bardziej.
- Theo.
Zaskoczony spojrzałem w jej stronę.
- Drobnymi kroczkami. To jedyny sposób, żeby przez to przebrnąć.
Na następny dzień zapowiadano maraton z filmami szpiegowskimi o drugiej wojnie
światowej (Kair, Ukryty wróg, Kryptonim „Szmaragd”), które naprawdę chciałem obejrzeć.
Zamiast tego zwlokłem się z łóżka, gdy pan Barbour wsunął głowę do pokoju, żeby nas obudzić
(„Hoplici, wstajemy i do boju!”), i przeszedłem na przystanek autobusowy z Andym. Padało i
było na tyle zimno, że pani Barbour zmusiła mnie do włożenia starej budrysówki Platta, której
się wstydziłem. Młodsza siostra Andy’ego Kitsey pląsała przed nami w różowym płaszczyku,
przeskakując kałuże i udając, że nas nie zna.
Wiedziałem, że będzie strasznie, i rzeczywiście tak było od chwili, gdy znalazłem się w
jasno oświetlonym holu i wciągnąłem w nozdrza znajomy zapach: cytrusowego środka
dezynfekującego i czegoś w rodzaju starych skarpet. Odręczne ogłoszenia na korytarzu: zapisy
na zajęcia tenisa i gotowania, przesłuchania do Dziwnej pary, wycieczka na Ellis Island i wciąż
dostępne bilety na koncert Swing Into Spring, trudno uwierzyć, że świat się skończył, a jednak
jakimś cudem te absurdalne wydarzenia wciąż się odbywały.
Dziwna rzecz: gdy poprzednio byłem w tym budynku, ona jeszcze żyła. Nie przestawałem o
tym myśleć i za każdym razem dochodziło coś nowego: gdy ostatni raz otwierałem tę szafkę, gdy
ostatni raz dotykałem tego głupiego pieprzonego podręcznika do biologii, gdy ostatni raz
widziałem, jak Lindy Maisel nakłada błyszczyk tą plastikową pałeczką. Wydawało się czymś
prawie niewiarygodnym, że nie mogę wrócić śladem tych chwil do świata, w którym wciąż
żyła.
- Tak mi przykro.
Mówili to ludzie, których znałem, i ludzie, którzy nigdy wcześniej nie powiedzieli do mnie
słowa. Inni – śmiejąc się i rozmawiając na korytarzach – milkli, gdy przechodziłem obok,
rzucając w moją stronę poważne lub zaciekawione spojrzenia. Jeszcze inni wciąż traktowali
mnie jak powietrze tak jak wesołe psy ignorują chorego lub rannego w swoim gronie: nie
patrzyli na mnie, wygłupiali się i żartowali na korytarzach, jak gdyby mnie tam nie było.
Szczególnie unikał mnie Tom Cable – wystrzegał się mnie, jak gdybym był jedną z
porzuconych przez niego dziewczyn. Przepadał gdzieś w porze obiadowej. Na hiszpańskim
(wmaszerował długo po rozpoczęciu lekcji, przez co ominęła go krępująca scena, kiedy to
wszyscy z zasmuconymi minami zebrali się wokół mojej ławki, żeby mi powiedzieć, jak bardzo
mi współczują), nie usiadł jak zwykle obok mnie, ale z przodu, i zgarbił się, przesunąwszy nogi
na bok. Deszcz stukał w okna, gdy my mozolnie tłumaczyliśmy serię dziwacznych zdań, zdań,
których nie powstydziłby się sam Salvador Dalí: o homarach i plażowych parasolach, i Mariol z
długimi rzęsami jadącej żółtozieloną taksówką do szkoły.
Po lekcji w drodze do wyjścia specjalnie podszedłem do niego i przywitałem się, gdy
zbierał książki.
- O, cześć, siema – powiedział, zachowując dystans, odchylony do tyłu z cwaniackim
uniesieniem brwi. – Słyszałem i w ogóle.
- Taaa.
To była nasza stara poza: bardziej „cool” niż wszyscy inni, zawsze trzymający sztamę.
- Straszny niefart. Paskudna sprawa.
- Dzięki.
- Hej, trzeba było udawać chorego. Mówiłem ci! Moja stara też się wściekła przez tamtą
chryję. Wkurwiła się jak nie wiem! Ten... – powiedział, lekko wzruszając ramionami w pełnej
zdumienia ciszy, która zapadła po jego słowach. Zerknął w górę, w dół, rozejrzał się ze
spojrzeniem pytającym: kto, ja? – jak gdyby rzucił śnieżką z kamieniem w środku. – No, nic –
bąknął, najwyraźniej chcąc zmienić temat. – A ten kostium to z jakiej okazji?
- Co?
- Ej – błazeński krok do tyłu, zmierzenie wzrokiem budrysówki – pierwsze miejsce, bez
dwóch zdań, w konkursie na sobowtóra Platta Barboura.
I wbrew sobie – był to wstrząs po tylu dniach strachu i otępienia, gwałtowny spazm jak u
osoby cierpiącej na zespół Tourette’a – parsknąłem śmiechem.
- Dobre, Cable – powiedziałem, naśladując znienawidzoną wymowę Platta. Obaj byliśmy
świetnymi parodystami i czasem przeprowadzaliśmy całe rozmowy głosami innych ludzi:
durnych prezenterów wiadomości, piskliwych dziewczyn, wdzięczących się lub
nierozgarniętych nauczycieli. – Jutro przychodzę przebrany za ciebie.
Ale Tom nie odciął mi się ani nie podjął wątku. Stracił zainteresowanie.
- Eeeee... może nie – powiedział z lekkim wzruszeniem ramion i wymuszonym uśmiechem.
– Narka.
- Okej, narka.
Wściekłem się: o co mu, do cholery, chodziło? Wzajemne obrażanie się i obrzucanie
inwektywami stanowiło jednak część naszego stałego komediowego repertuaru, zabawnego
tylko dla nas; i byłem całkiem pewien, że odszuka mnie po angielskim albo złapie w drodze do
domu – podbiegnie od tyłu i stuknie w głowę książką do algebry. Ale nie zrobił tego.
Następnego dnia przed pierwszą lekcją nawet na mnie nie spojrzał, gdy się przywitałem, a jego
obojętne spojrzenie, kiedy się mijaliśmy, zmroziło mnie. Lindy Maisel i Mandy Quaife
odwróciły się przy swoich szafkach, żeby spojrzeć po sobie, chichocząc z niedowierzaniem: „O
mój Boże!”. Obok mnie mój partner z laboratorium, Sam Weingarten, pokręcił głową.
– Co za palant – powiedział głośno, tak głośno, że wszyscy na korytarzu się odwrócili. –
Palant z ciebie, Cable, wiesz o tym?
Ale mnie to nie obchodziło, w każdym razie nie czułem się zraniony ani przygnębiony.
Czułem natomiast gniew. Moją przyjaźń z Tomem zawsze cechowała pewna dzikość i
szaleństwo, było w niej coś maniakalnego, gorączkowego, element niebezpieczeństwa, i chociaż
dawna energia nie zniknęła, jej nurt odwrócił się, wysokie napięcie szumiało, ale prąd płynął w
odwrotnym kierunku, toteż teraz, zamiast się razem wygłupiać w świetlicy, chciałem wepchnąć
mu głowę do pisuaru, wyrwać rękę ze stawu, rozkwasić twarz na chodniku, zmusić go do
zjedzenia psiego gówna i śmieci z krawężnika. Im dłużej o tym myślałem, tym większa stawała
się moja złość, do tego stopnia, że zacząłem krążyć po łazience, mamrocząc pod nosem. Gdyby
Cable nie zakapował mnie przed panem Beemanem („Teraz wiem, Theo, że te papierosy nie
należały do ciebie”)... gdybym nie został przez niego zawieszony... gdyby mama nie wzięła
wolnego... gdybyśmy nie znaleźli się w muzeum w złą godzinę... cóż, nawet pan Beeman
przeprosił za to, w pewnym sensie. No bo, oczywiście, była jeszcze sprawa moich stopni (i
wielu innych rzeczy, o których pan Beeman nie wiedział), ale incydent zapalny, powód
wezwania mamy do szkoły, ta cała sprawa z papierosami na boisku – czyja to była wina? Toma.
To nie tak, że spodziewałem się przeprosin z jego strony. Co więcej, nigdy nie wspomniałbym
mu o tym słowem. Ale co? Stałem się nagle pariasem? Persona non grata? Nie chciał nawet ze
mną gadać? Byłem mniejszy od niego, ale niewiele, i za każdym razem, gdy dowcipkował w
klasie, nie mogąc się powstrzymać, albo przebiegał obok mnie na korytarzu ze swoimi nowymi
kumplami Billym Wagnerem i Thadem Randolphem (tak jak kiedyś my ganialiśmy po szkole,
zawsze na najwyższych obrotach, ten wieczny pociąg do niebezpieczeństw i szaleństwa) –
myślałem tylko o jednym: jak bardzo chcę mu skopać tyłek przy wtórze śmiechu dziewczyn, gdy
on zapłakany będzie się przede mną kulił: „Oooo, Tom, buuu! Co, popłakałeś się?”. (Robiąc
wszystko, co w mojej mocy, żeby sprowokować bójkę, niby przez przypadek, ale umyślnie
grzmotnąłem go w nos drzwiami do łazienki, które przed nim zatrzasnąłem, i pchnąłem go na
automat z napojami tak, że upuścił swoje obrzydliwe frytki z serem, ale zamiast się na mnie
rzucić – czego tak bardzo pragnąłem – on tylko uśmiechnął się niewyraźnie i odszedł bez
słowa).
Oczywiście nie wszyscy mnie unikali. Wiele osób zostawiło w mojej szafce liściki i
prezenty (między innymi Isabella Cushing i Martina Lichtblau, dwie największe gwiazdy wśród
dziewczyn z mojego rocznika), a dawny wróg Win Temple z piątej klasy zaskoczył mnie
któregoś dnia, gdy podszedł i uściskał mnie mocno „na niedźwiedzia”. Ale większość
traktowała moją osobę z ostrożną, podszytą strachem uprzejmością. Nie było tak, że chodziłem
zapłakany ani nawet nie wyglądałem na zasmuconego, ale mimo to przerywali rozmowy, jeśli
siadałem obok nich w stołówce.
Z kolei dorośli poświęcali mi tyle uwagi, że było to aż krępujące. Radzono mi, abym
prowadził dziennik, rozmawiał z przyjaciółmi, wykonał „pamiątkowy kolaż” (według mnie
idiotyczne rady: inne dzieciaki czuły się nieswojo w mojej obecności nawet wtedy, gdy
starałem się zachowywać normalnie, i ostatnią rzeczą, jakiej chciałem, było ściąganie na siebie
uwagi poprzez rozmowy o swoich uczuciach i wykonywanie terapeutycznych kompozycji w
pracowni plastycznej). Miałem wrażenie, że godzinami wystaję w pustych klasach i gabinetach
(wbijając wzrok w podłogę, mechanicznie kiwając głową) z zatroskanymi nauczycielami, którzy
prosili mnie o zostanie po lekcji albo odciągali mnie na stronę, żeby ze mną porozmawiać. Mój
nauczyciel angielskiego pan Neuspeil po usadowieniu się na brzegu biurka i wygłoszeniu
mrożącej krew w żyłach relacji o śmierci własnej matki z rąk niekompetentnego chirurga
poklepał mnie po plecach i wręczył mi czysty zeszyt do zapisków; pani Swanson, szkolny
psycholog, zademonstrowała mi kilka ćwiczeń oddechowych i zasugerowała, że w
wyładowaniu gniewu może mi pomóc wyjście na dwór i obrzucenie drzewa kostkami lodu; i
nawet pan Borowsky (który uczył matematyki i miał spojrzenie bardziej mroczne niż większość
innych nauczycieli) wziął mnie na bok na korytarzu i – mówiąc bardzo cicho, z twarzą oddaloną
od mojej o jakieś pięć centymetrów – wyznał mi, jakie czuje wyrzuty sumienia w związku ze
śmiercią brata w wypadku samochodowym. (Poczucie winy często powracało w tych
rozmowach. Czyżby moi nauczyciele wierzyli, tak jak ja, że mama zginęła przeze mnie? Na to
wyglądało). Pan Borowsky miał tak wielkie poczucie winy, pozwoliwszy pijanemu bratu
wsiąść do samochodu po imprezie feralnej nocy, że przez krótki czas myślał nawet o tym, żeby
się zabić. Może ja też myślałem o samobójstwie. Ale samobójstwo nie było rozwiązaniem.
Uprzejmie przyjmowałem te wszystkie rady, z chłodnym uśmiechem i silnym poczuciem
oderwania od rzeczywistości. Wielu dorosłych zdawało się interpretować to odrętwienie jako
pomyślny znak; pamiętam zwłaszcza pana Beemana (Anglika z brytyjskim akcentem w głupim
tweedowym kaszkiecie, którego irracjonalnie, pomimo jego troski o mnie, znienawidziłem jako
sprawcę śmierci mamy), jak chwalił mnie za dojrzałość i cieszył się, że najwyraźniej
„fantastycznie sobie radzę”. I może rzeczywiście fantastycznie sobie radziłem, cóż, nie wiem.
Na pewno nie wyłem z rozpaczy ani nie rozbijałem ścian pięścią, ani nie robiłem innych rzeczy,
które, jak sobie wyobrażałem, mogli robić inni, czując się tak jak ja. Ale czasem,
niespodziewanie, rozpacz przelewała się przeze mnie falami i wtedy aż brakowało mi tchu; a
gdy fale cofały się, spoglądałem na zasolony wrak zalany światłem tak jasnym, tak smutny i
pusty, że nie umiałem sobie przypomnieć, czy świat kiedykolwiek nie był martwy.
V

Szczerze mówiąc, ostatnią rzeczą, o jakiej wtedy myślałem, byli moi dziadkowie, zresztą dobrze
się składało, bo opieka społeczna i tak nie była w stanie od razu ich namierzyć na podstawie
skąpych informacji wyciągniętych ode mnie. Aż pewnego dnia do pokoju Andy’ego zapukała
pani Barbour.
- Theo, moglibyśmy chwilę porozmawiać?
Coś w jej głosie wyraźnie zapowiadało złe wiadomości, chociaż w moje sytuacji trudno
było sobie wyobrazić, że mogłoby być jeszcze gorzej. Gdy usiedliśmy w salonie – przy
metrowej kompozycji z bazi i kwitnących gałązek jabłoni z kwiaciarni – skrzyżowała nogi i
powiedziała:
- Dzwonili z opieki społecznej. Udało im się skontaktować z twoimi dziadkami. Niestety
wygląda na to, że z twoją babcią nie jest najlepiej.
Przez chwilę miałem mętlik w głowie.
- Z Dorothy?
- Z Dorothy, jeśli tak ją nazywasz.
- Ach. Ona nie jest moją prawdziwą babcią.
- Rozumiem – rzekła pani Barbour, jak gdyby wcale nie rozumiała i nie chciała zrozumieć.
– Tak czy inaczej wygląda na to, że jest chora... podobno jakieś schorzenie kręgosłupa... i twój
dziadek opiekuje się nią. Więc sprawa wygląda tak, że jest im bardzo przykro, naturalnie, ale
mówią, że w tym momencie nie są w stanie cię przyjąć. W każdym razie nie możesz u nich
zamieszkać – dodała, gdy się nie odezwałem. – Zaproponowali, że opłacą ci pokój w pobliskim
Holiday Inn, tymczasowo, ale to chyba niezbyt dobry pomysł, prawda?
Brzęczało mi nieprzyjemnie w uszach. Siedząc tam pod jej spokojnym zimnoszarym
spojrzeniem, z jakiegoś powodu strasznie się za siebie wstydziłem. Perspektywa wyjazdu do
dziadka Deckera i Dorothy była mi tak wstrętna, że niemal całkowicie odciąłem się od nich w
myślach, ale wiadomość o tym, że mnie nie chcą, była czymś zupełnie innym.
Przez jej twarz przemknął cień współczucia.
- Nie wolno ci się tym przejmować – powiedziała. – W każdym razie nie martw się.
Ustaliliśmy, że przez kilka następnych tygodni zostaniesz u nas, przynajmniej do końca roku
szkolnego. Wszyscy się zgadzają, że takie wyjście jest najlepsze. Nawiasem mówiąc – dodała,
pochylając się bliżej – śliczny ten pierścień. To pamiątka rodzinna?
- Eeee, tak – odpowiedziałem.
Z powodów, które trudno byłoby mi wytłumaczyć, zacząłem właściwie cały czas nosić
przy sobie pierścień staruszka z muzeum. Na ogół bawiłem się nim, trzymając go w kieszeni
spodni, ale od czasu do czasu wsuwałem pierścień na środkowy palec, chociaż był za duży i
trochę się ślizgał.
- Interesujące. Po kimś ze strony mamy czy ojca?
- Mamy – wypaliłem po krótkiej pauzie. Nie podobało mi się to, jak rozwija się ta
rozmowa.
- Mogę obejrzeć?
Zdjąłem pierścień i wrzuciłem jej do dłoni. Podniosła go do lampy.
- Śliczny – przyznała – karneol. I to intaglio. Motyw antyczny czy herb rodzinny?
- Eee, chyba herb.
Przyjrzała się mitycznej postaci z lwimi łapami.
- Wygląda jak gryf. A może to skrzydlaty lew. – Odwróciła pierścień do światła i zajrzała
do wewnątrz. – Co tu jest wygrawerowane? – Na widok mojej zaskoczonej miny zmarszczyła
brwi. – Nie mów mi, że nie zauważyłeś. Chwileczkę.
Podniosła się, podeszła do biurka z mnóstwem misternych schowków i szuflad i wróciła ze
szkłem powiększającym.
- To lepsze niż moje okulary do czytania – oznajmiła, przykładając szkło do oka. – Mimo
wszystko trudno jest odczytać ten napis. – Zbliżyła, a potem oddaliła szkło od pierścienia. –
Blackwell. Kojarzy ci się z czymś?
- Hm... – Owszem, z czymś mi się kojarzyło, chociaż wykraczało to poza sferę słów, ale
myśl ta odpłynęła i zniknęła, zanim zdążyła się w pełni zmaterializować.
- Widzę też jakieś greckie litery. Bardzo interesujące. – Oddała mi pierścień. – Jest stary –
oceniła. – Można poznać po patynie na kamieniu i po przetarciach... widzisz tutaj? Amerykanie
kiedyś kupowali takie intaglia w Europie, jeszcze za czasów Henry’ego Jamesa, i robili z nich
pierścienie. Pamiątki po wyprawach na Stary Kontynent.
- Jeśli mnie nie chcą, to dokąd pójdę?
Przez ułamek sekundy pani Barbour wyglądała na skonsternowaną. Niemal natychmiast
oprzytomniała i powiedziała:
- Cóż, ja bym się teraz tym nie martwiła. Zresztą prawdopodobnie najlepiej będzie dla
ciebie, jeśli zostaniesz tu trochę dłużej, żeby doczekać do końca roku szkolnego, nie sądzisz?
Teraz tak – kiwnęła głową – uważaj na ten pierścień i postaraj się go nie zgubić. Widzę, jaki
jest luźny. Może chciałbyś go przechować w bezpiecznym miejscu, zamiast wszędzie go ze sobą
nosić?
VI

Nosiłem go jednak. A raczej zlekceważyłem jej radę, żeby schować pierścień w bezpiecznym
miejscu, i wciąż trzymałem go w kieszeni. Gdy ważyłem go w dłoni, był bardzo ciężki; jeśli
zaciskałem wokół niego palce, złoto rozgrzewało się od ciepła mojej dłoni, ale zdobiony
kamień pozostawał chłodny. Jego ciężar i staromodny urok, mieszanina powagi i jasności, miały
na mnie dziwnie kojące działanie; jeśli dostatecznie intensywnie skupiałem na nim myśli, miał
osobliwą zdolność zakotwiczania mnie w moim dryfującym stanie i odcinania od świata
dookoła, ale pomimo tego wszystkiego naprawdę wolałem nie myśleć o tym, skąd się wziął.
Nie chciałem też myśleć o swojej przyszłości – bo choć perspektywa nowego życia w
Marylandzie na niepewnej łasce dziadków Deckerów niezbyt mnie uszczęśliwiała, zacząłem się
poważnie martwić, co się ze mną stanie. Wszyscy sprawiali wrażenie głęboko wstrząśniętych
propozycją umieszczenia mnie w hotelu, jak gdyby dziadek Decker i Dorothy zaproponowali mi
przeprowadzkę do drewutni na podwórzu, chociaż mnie pomysł wcale nie wydawał się taki zły.
Zawsze chciałem zamieszkać w hotelu i nawet jeśli Holiday Inn nie był tego rodzaju hotelem, o
jakim myślałem, nie zginąłbym: hamburgery z hotelowej kuchni, płatna telewizja, basen latem,
czego można chcieć więcej?
Wszyscy (pracownicy opieki społecznej, terapeuta Dave, pani Barbour) powtarzali mi
wielokrotnie, że nie ma mowy, bym mieszkał sam w podmiejskim hotelu w Marylandzie, że w
żadnym wypadku nigdy do tego nie dojdzie – najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, że
ich pocieszające w zamierzeniu słowa tylko po stokroć pogłębiały mój niepokój.
- Pamiętaj jedno – powiedział Dave, psycholog przydzielony mi przez miasto – że bez
względu na wszystko będziesz miał zapewnioną opiekę. – Był gościem po trzydziestce, ubranym
na ciemno, w modnych okularach, i zawsze wyglądał, jakby właśnie wyszedł z wieczorku
poetyckiego w krypcie jakiegoś kościoła. – Bo jest masa osób, które o tobie myślą i chcą tego,
co dla ciebie najlepsze.
Traktowałem podejrzliwie obcych ludzi mówiących o tym, co dla mnie najlepsze, jako że
dokładnie to samo mówili pracownicy opieki społecznej, zanim wypłynął temat domu
zastępczego.
- Ale... ja wcale nie uważam, żeby moi dziadkowie tak bardzo się mylili – powiedziałem.
- W jakiej sprawie?
- W sprawie hotelu. Może mi tam być całkiem dobrze.
- Chcesz powiedzieć, że w domu twoich dziadków nie byłoby ci dobrze? – spytał bez
chwili wahania Dave.
- Nie! – Nie znosiłem go za to, że zawsze wkładał mi w usta własne słowa.
- No, dobrze. Może ujmijmy to inaczej. – Splótł dłonie i zastanowił się. – Dlaczego
wolałbyś mieszkać w hotelu, a nie u dziadków?
- Tego nie powiedziałem.
Przechylił głowę na bok.
- Nie, ale po tym, jak ciągle wracasz do pomysłu z hotelem, jakby to była realna
możliwość, widzę, że wolałbyś zamieszkać właśnie tam.
- To wydaje mi się dużo lepsze rozwiązanie niż dom zastępczy.
- Tak... – pochylił się do przodu – ale proszę cię, posłuchaj, co ci powiem. Masz tylko
trzynaście lat. I właśnie straciłeś głównego opiekuna. Mieszkanie samemu na razie nie wchodzi
w twoim wypadku w grę. Fatalnie, że twoi dziadkowie mają problemy zdrowotne, ale wierz mi,
jestem pewien, że uda nam się wymyślić coś dużo lepszego, gdy twoja babcia stanie na nogi. To
ci próbuję powiedzieć.
Nie odzywałem się. Najwyraźniej nie miał nigdy do czynienia z dziadziem Deckerem i
Dorothy. Choć sam nie spędziłem w ich towarzystwie zbyt dużo czasu, zapamiętałem przede
wszystkim brak poczucia więzi rodzinnej między nami, ten ich pusty wzrok, gdy na mnie
patrzyli, jak gdybym był jakimś przypadkowym dzieciakiem, który przypałętał się do nich z
centrum handlowego. Perspektywa zamieszkania u nich była wręcz dosłownie niewyobrażalna i
musiałem wysilać pamięć, żeby sobie przypomnieć cokolwiek ze swojej ostatniej wizyty u nich
– a nie było tego dużo, bo miałem wtedy siedem–osiem lat. Na ścianach wisiały haftowane
sentencje w ramkach, zaś na blacie kuchennym stało plastikowe ustrojstwo, w którym Dorothy
liofilizowała żywność. W którymś momencie – po tym, jak dziadek Decker wrzasnął, żebym
trzymał swoje paluszki jak najdalej od jego kolejki – tata wyszedł na papierosa (była zima) i nie
wrócił do środka. „Boże święty”, powiedziała mama, gdy już siedzieliśmy w samochodzie (to
był jej pomysł, że powinienem poznać rodziców swojego ojca), i później już nigdy tam nie
wróciliśmy.
Kilka dni po propozycji umieszczenia mnie w Holiday Inn do Barbourów przyszła
zaadresowana do mnie kartka z życzeniami. (Na marginesie: czy nie mam racji, że Bob i
Dorothy, tak się bowiem podpisali, powinni byli podnieść słuchawkę i zadzwonić do mnie?
Albo wsiąść do samochodu i przyjechać do miasta, żeby osobiście sprawdzić, jak się miewam?
Ale nie zrobili żadnej z tych rzeczy – nie żebym tak naprawdę oczekiwał, iż przyfruną do mnie z
okrzykami współczucia, ale mimo wszystko byłoby miło, gdyby mnie zaskoczyli jakimś
drobnym gestem sympatii, nawet jeśli zupełnie nie w swoim stylu).
Właściwie kartka była od Dorothy („Bob”, wyraźnie jej pismem, został wciśnięty później
obok jej imienia). Koperta, co ciekawe, wyglądała, jakby ktoś otworzył ją na parze i ponownie
zakleił – pani Barbour, opieka społeczna? – chociaż sama kartka została z pewnością skreślona
zamaszystym europejskim pismem Dorothy, które pojawiało się dokładnie rok w rok na kartkach
świątecznych, pismem, które – jak kiedyś skomentował mój ojciec – wyglądało tak, że mogłoby
się znaleźć na tablicy w restauracji La Goulue, informując o rybnych daniach dnia. Z drugiej
strony kartki widniał omdlały tulipan z wydrukowanym podpisem: „NIC SIĘ NIE KOŃCZY”.
Wiedziałem, że Dorothy, choć pamiętałem ją bardzo słabo, nie należała do osób, które
niepotrzebnie strzępiłyby język, i ta kartka tylko to potwierdzała. Po wzorowo serdecznym
wstępie – przykro im z powodu tak tragicznej straty, myślą o mnie w tych smutnych dniach –
zaproponowała, że przyśle mi bilet na autobus do Woodbriar w stanie Maryland, jednocześnie
nawiązując ogólnikowo do stanu zdrowia, który nie pozwalał jej i dziadkowi Deckerowi
„sprostać wymogom” opieki nade mną.
- Wymogom? – powtórzył Andy. – To brzmi, jak gdybyś żądał od nich dziesięciu milionów
w nieoznaczonych banknotach.
Milczałem. Dziwna rzecz, ale tym, co najbardziej mnie poruszyło, był obrazek na kartce.
Jeden z tych, które można znaleźć na stojaku w drogerii, nic nadzwyczajnego, ale mimo
wszystko fotografia zwiędłego kwiatu – choćby najbardziej nawet artystyczna – chyba nie była
tym, co wysyła się komuś, komu niedawno zmarła matka.
- Podobno jest chora – powiedział Andy. – Dlaczego to ona ją napisała?
- Wiem tyle co ty.
Zastanawiałem się nad tym samym; rzeczywiście wydawało się dziwne, że dziadek nie
dodał żadnej wiadomości od siebie ani nawet nie zadał sobie trudu, żeby się własnoręcznie
podpisać.
- Może – snuł ponuro domysły Andy – twój dziadek ma alzheimera, a ona go więzi w jego
własnym domu. Żeby położyć łapę na jego pieniądzach. Wiesz, to się zdarza dosyć często w
przypadku młodszych żon.
- Nie sądzę, żeby miał dużo kasy.
- Może i nie – rzekł Andy, odchrząkując znacząco. – Ale nie można nigdy wykluczyć
chciwości. Natura jest silniejsza. Może nie chce, żebyś się dobrał do spadku.
– Kolego – odezwał się ojciec Andy’ego, podnosząc dość nieoczekiwanie wzrok znad
„Finanacial Times”. – Coś mi się zdaje, że ta rozmowa zmierza w nieodpowiednim kierunku.
- No bo prawdę mówiąc, nie rozumiem, dlaczego Theo nie może zostać u nas – powiedział
Andy, wyrażając też moje stanowisko. – Cieszę się, że mam towarzystwo i w moim pokoju jest
mnóstwo miejsca.
- Naturalnie wszyscy byśmy chcieli zatrzymać go dla siebie – odparł pan Barbour z
serdecznością ani tak wielką, ani tak przekonującą, jakiej bym sobie życzył. – Ale co by sobie
pomyślała jego rodzina? Ostatni raz, kiedy sprawdzałem, porwania wciąż były niezgodne z
prawem.
- No przecież, tato, nie mamy tutaj do czynienia z taką sytuacją – zaprotestował Andy tym
swoim irytującym głosem jakby z oddali.
Pan Barbour zerwał się na nogi z wodą sodową w ręku. Nie wolno mu było pić alkoholu z
powodu zażywanych leków.
- Theo, zapomniałem. Umiesz żeglować?
Zajęło mi chwilę, nim zrozumiałem, o co mnie zapytał.
- Nie.
- Ach, niedobrze. Andy świetnie się bawił pod żaglami w Maine w zeszłym roku, co nie?
Andy nie odpowiadał. Wiele razy mi mówił, że to były najgorsze dwa tygodnie jego życia.
- Umiesz odczytywać flagi MKS? – zapytał mnie pan Barbour.
- Słucham?
- Mam w pracowni fantastyczną tabelę, chętnie ci pokażę. Nie rób takiej miny, Andy. To
nadzwyczaj przydatna umiejętność dla każdego chłopca.
- Na pewno, jeśli będzie musiał pozdrawiać przepływające holowniki.
- Te twoje przemądrzałe uwagi są już męczące – zirytował się pan Barbour, choć wyglądał
bardziej na roztargnionego niż zdenerwowanego. – Poza tym – dodał, zwracając się do mnie –
myślę, że zdziwiłbyś się, jak często można zobaczyć flagi MKS na paradach, w filmach i, nie
wiem, na scenach teatralnych.
Andy skrzywił się.
- Na scenach teatralnych – powtórzył szyderczo.
Pan Barbour odwrócił się do niego.
- Tak, na scenach. Czy to brzmi śmiesznie?
- Raczej pompatycznie.
- Zupełnie nie rozumiem, o co ci chodzi. Z pewnością jest to wyrażenie, którego użyłaby
twoja prababcia.
(Dziadek pana Barboura popełnił mezalians, biorąc za żonę Olgę Osgood, drugorzędną
aktorkę filmową).
- No właśnie.
- Więc jakiego miałbym użyć słowa?
- Tato, tak naprawdę, to chciałbym wiedzieć, kiedy ostatni raz widziałeś flagi MKS w
jakiejkolwiek inscenizacji?
- South Pacific.
- Oprócz South Pacific.
- To wszystko, co miałem do powiedzenia.
- Nie wierzę, że w ogóle byliście z mamą na South Pacific.
- Na litość boską, Andy.
- Zresztą nawet jeśli. Jeden przykład nie dowodzi twojej tezy, tato.
- Nie zamierzam kontynuować tej absurdalnej rozmowy. Chodźmy, Theo.
VII

Od tej pory dokładałem szczególnych starań, żeby się zachowywać jak gość idealny: ścielić co
rano łóżko, zawsze mówić „dziękuję” i „proszę” i robić wszystko tak, jak chciałaby tego mama.
Niestety Barbourowie nie prowadzili tego rodzaju domu, gdzie można byłoby się odwdzięczyć
przypilnowaniem młodszych dzieci albo pomocą przy zmywaniu naczyń. Oprócz kobiety, która
przychodziła zająć się roślinami – przygnębiająca robota, bo w mieszkaniu z taką mizerną
ilością światła większość roślin marniała – i asystentki pani Barbour, której głównym zadaniem
było najwyraźniej porządkowanie garderoby i przestawianie kolekcji porcelany – zatrudniali
około ośmiu osób. (Gdy spytałem panią Barbour, gdzie jest pralka, spojrzała na mnie tak,
jakbym poprosił o ług i smalec do zrobienia mydła).
Ale choć niczego ode mnie nie wymagano, próby wpasowania się w to misternie
uporządkowane gospodarstwo domowe wymagały ode mnie sporego wysiłku. Rozpaczliwie
pragnąłem wtopić się w tło – prześlizgiwać niewidzialnie między chińskimi motywami jak ryba
na rafie koralowej – a jednak wydawało się, że setki razy na dzień ściągam na siebie niechcianą
uwagę: a to koniecznością proszenia o każdą najmniejszą rzecz, od myjki do kąpieli po plaster
lub temperówkę, a to brakiem klucza i koniecznością dzwonienia do drzwi, a nawet
podejmowanymi w dobrej wierze próbami rannego ścielenia łóżka (lepiej było pozwolić się
tym zająć Irence albo Esperanzy, wyjaśniła pani Barbour, jako że miały wprawę i lepiej sobie
radziły z rogami). Ukruszyłem kwiaton na zabytkowym wieszaku, zbyt zamaszyście otwierając
drzwi; dwukrotnie przez nieuwagę udało mi się aktywować alarm przeciwwłamaniowy; a
pewnej nocy wparadowałem do sypialni państwa Barbourów, szukając łazienki.
Na szczęście rodzice Andy’ego przebywali w domu tak rzadko, że moja obecność chyba
specjalnie im nie przeszkadzała. Jeśli pani Barbour nie przyjmowała gości, wychodziła z
mieszkania o jedenastej – a potem wpadała na parę godzin przed kolacją na dżin z sokiem z
limonki i „odświeżającą kąpiel” – by wrócić do domu, gdy byliśmy już w łóżkach. Pana
Barboura widywałem jeszcze rzadziej, jedynie w weekendy i gdy siedział w domu po pracy z
zawiniętą w serwetkę szklanką wody sodowej, czekając, aż pani Barbour ubierze się na
wieczorne wyjście.
Zdecydowanie największym problemem, z jakim przyszło mi się zmierzyć, było
rodzeństwo Andy’ego. Platt na szczęście przebywał daleko, terroryzując młodszych od siebie
uczniów Groton School, ale Kitsey i najmłodszy z braci Toddy, który miał dopiero siedem lat,
byli wyraźnie niezadowoleni z mojej obecności oraz z tego, że odbieram im resztki
zainteresowania ze strony rodziców. W przypadku Kitsey miałem do czynienia z napadami
złości i nadąsanymi minami, przewracaniem oczami i złośliwym chichotem, a także z
przedziwną (dla mnie) sytuacją – nigdy do końca niewyjaśnioną – kiedy to naskarżyła
koleżankom, pokojówkom i wszystkim, którzy chcieli jej słuchać, że wchodzę do jej pokoju i
podkradam drobne ze świnek skarbonek ustawionych na półce nad biurkiem. Co do Toddy’ego,
stawał się coraz bardziej rozdrażniony, gdy mijały kolejne tygodnie, a ja nie wyjeżdżałem; przy
śniadaniu gapił się na mnie bezczelnie i często zadawał pytania, które sprawiały, że matka
szczypała go pod stołem. Gdzie mieszkam? Jak długo jeszcze będę u nich siedział? Czy mam
tatę? W takim razie gdzie on jest?
- Dobre pytanie – zauważyłem, wywołując śmiech przerażenia u Kitsey, która była lubiana
w szkole i w wieku dziewięciu lat ze swoją bladością i jasnymi włosami była ładna, czego nie
można było powiedzieć o Andym.
VIII

Zamówiono firmę transportową do spakowania rzeczy po mamie i umieszczenia ich w


magazynie. Przed przyjazdem tragarzy miałem udać się do mieszkania i zabrać to wszystko,
czego chciałem lub co było mi potrzebne. W niejasny sposób, zupełnie niewspółmierny do
rzeczywistej wagi problemu, nękała mnie myśl o obrazie – jak o niedokończonym szkolnym
projekcie. Wiedziałem, że kiedyś będę musiał zwrócić go muzeum, chociaż wciąż nie
zdecydowałem, jak to zrobić, żeby nie wywołać wielkiego zamieszania.
Jedna szansa zwrócenia obrazu przeszła mi już koło nosa – gdy pani Barbour odprawiła
detektywów, którzy zjawili się w mieszkaniu, żeby ze mną porozmawiać. To znaczy:
domyślałem się, że są detektywami lub policjantami z tego, co mi powiedziała Kellyn, młoda
Walijka opiekująca się młodszymi dziećmi. Właśnie przyprowadziła Toddy’ego ze świetlicy,
gdy zjawili się nieznajomi, pytając o mnie.
- Wiesz, w garniturach – relacjonowała, unosząc znacząco jedną brew. Była otyłą trajkotką
o policzkach tak zaróżowionych, że zawsze wyglądała, jak gdyby właśnie odeszła od ogniska. –
Od razu było po nich widać.
Za bardzo się bałem, żeby spytać, co przez to rozumie, a gdy ostrożnie wszedłem do
salonu, żeby sprawdzić, co pani Barbour ma do powiedzenia na ten temat, była zajęta.
- Przepraszam – rzuciła, nie spoglądając w ogóle w moją stronę – ale moglibyśmy o tym
pomówić później?
Za pół godziny przychodzili goście, wśród nich znany architekt i słynny tancerz z New York
City Ballet; irytowało ją poluzowane zapięcie naszyjnika i denerwowała się niesprawną
klimatyzacją.
- Będę miał kłopoty? – wymsknęło mi się, zanim pomyślałem.
Pani Barbour znieruchomiała.
- Theo, nie wygłupiaj się – powiedziała. – Byli nadzwyczaj mili, bardzo uprzejmi, tylko że
akurat teraz nie mogłam ich tu przyjąć. Zjawili się bez zapowiedzi. W każdym razie
powiedziałam, że przyszli nie w porę, co zresztą sami zauważyli.
Wskazała krzątających się pracowników firmy cateringowej i speca na drabinie, który
zaglądał do szybu klimatyzacyjnego z latarką w ręku.
- A teraz zmykaj. Gdzie Andy?
- Wraca za godzinę. Z grupą z astronomii poszli do planetarium.
- Aha. W kuchni jest jedzenie. Nie ma za dużo tarteletek, ale częstuj się kanapkami, zjedz,
ile chcesz. A gdy pokroją ciasto, też możesz sobie wziąć.
W jej zachowaniu nie wyczułem żadnego zaniepokojenia, zapomniałem więc o
nieznajomych do czasu, aż zjawili się w szkole trzy dni później na lekcji geometrii, jeden
młodszy, drugi starszy, ubrani po cywilnemu, pukając uprzejmie do uchylonych drzwi.
- Możemy się zobaczyć z Theodore’em Deckerem? – młodszy, o włoskiej urodzie, zwrócił
się do pana Borowsky’ego, gdy starszy z nich zaglądał dyskretnie do klasy.
- Chcemy tylko z tobą porozmawiać, możemy? – powiedział ten starszy, gdy szliśmy do
znienawidzonej sali zebrań, gdzie miało się odbyć spotkanie pana Beemana z moją mamą w
dniu, w którym zginęła. – Nie bój się. – Był ciemnoskórym mężczyzną z siwą bródką, wyglądał
na twardziela, ale miłego, jak sympatyczny gliniarz z telewizyjnego serialu. – Próbujemy po
prostu zebrać jak najwięcej szczegółów dotyczących tamtego dnia i mamy nadzieję, że możesz
nam pomóc.
Na początku się przestraszyłem, ale gdy powiedział: „Nie bój się”, uwierzyłem mu – do
chwili aż pchnął drzwi. W sali zebrań siedzieli: mój adwersarz w tweedowym kaszkiecie, pan
Beeman, jak zawsze napuszony w kamizelce i z zegarkiem z dewizką; pracownik opieki
społecznej Enrique; szkolny psycholog pani Swanson (ta sama, która mi poradziła, że może
poczuję się lepiej, jeśli obrzucę drzewo kostkami lodu); terapeuta Dave tradycyjnie w czarnych
levisach i golfie – oraz nie kto inny, tylko pani Barbour w butach na wysokim obcasie i w
perłowoszarej garsonce, która wyglądała, jakby kosztowała więcej, niż wszyscy zebrani w sali
ludzie zarabiali w ciągu miesiąca.
Na mojej twarzy musiała się wyraźnie odbijać panika. Może nie przestraszyłbym się tak
bardzo, gdybym trochę lepiej rozumiał coś, co wtedy nie było dla mnie jasne: że jestem
niepełnoletni i że podczas oficjalnych rozmów musi być obecny mój rodzic lub opiekun – i
dlatego wezwano wszystkich, którzy choć w niewielkim stopniu za mnie odpowiadali. Ale
wtedy, gdy spojrzałem na te wszystkie twarze i magnetofon pośrodku stołu, myślałem tylko o
jednym: że zainteresowane strony zebrały się, by zadecydować o moim losie i zadysponować
mną w sposób, jaki uznają za stosowny.
Usiadłem sztywno i przebrnąłem przez pytania wstępne (Czy mam jakieś hobby? Czy
uprawiam sport?), aż dla wszystkich stało się jasne, że ta rozgrzewka wcale mnie nie rozluźniła.
Zabrzmiał dzwonek na przerwę. Trzask szafek, gwar na korytarzu.
- Już nie żyjesz, Thalheim – zawołał żartobliwie jakiś chłopak.
Typ Włocha (przedstawił się: Ray) przysunął sobie krzesło i usiadł przede mną tak blisko,
że niemal stykaliśmy się kolanami. Był młody, ale zwalisty i miał w sobie coś z dobrodusznego
kierowcy limuzyny, a jego spuszczone w dół oczy wydawały się wilgotne, płynne i senne, jak
gdyby pił.
- Chcemy tylko usłyszeć, co zapamiętałeś – wyjaśnił. – Pogrzebać trochę w twojej
pamięci, wiesz, odtworzyć obraz wypadków tamtego dnia. Bo może przypominając sobie różne
drobiazgi, przypomnisz sobie coś, co nam pomoże.
Siedział tak blisko, że czułem zapach jego dezodorantu.
- Niby co?
- Na przykład co jadłeś na śniadanie tego dnia. Można by zacząć od tego, nie?
- Yyyy – wpatrywałem się w złotą bransoletę z imienną blaszką na jego przegubie. Nie
spodziewałem się, że będą mnie pytać o takie rzeczy. Prawda była taka: tamtego dnia w ogóle
nie zjedliśmy śniadania, bo miałem kłopoty w szkole i mama była na mnie zła, ale wstydziłem
się im o tym powiedzieć.
- Nie pamiętasz?
- Naleśniki – wypaliłem rozpaczliwie.
- Naprawdę? – Ray spojrzał na mnie przenikliwie. – Mama ci je usmażyła?
- Tak.
- I z czym były? Z borówkami, z czekoladą?
Kiwnąłem głową.
- I takie, i takie?
Czułem, że wszyscy na mnie patrzą. Wtrącił się pan Beeman, wyniośle, jak gdyby stał
przed klasą na lekcji „Moralność a społeczeństwo”:
- Nie ma powodu, żeby wymyślać odpowiedzi, jeśli nie pamiętasz.
Czarnoskóry mężczyzna – w rogu, z notesem – rzucił panu Beemanowi ostre, ostrzegawcze
spojrzenie.
- Trzeba pamiętać, że doszło u Theo do pewnego upośledzenia pamięci – wtrąciła pani
Swanson cichym głosem, bawiąc się zawieszonymi na szyi okularami. Była babcią, która
ubierała się w luźne białe koszule, a z tyłu na plecach miała długi siwy warkocz. Dzieciaki
wysyłane do jej gabinetu na rozmowę nazywały ją „Swami”. Podczas sesji ze mną w szkole
oprócz udzielenia mi rady o kostkach lodu nauczyła mnie trójfazowego oddechu pomagającego
uwolnić emocje i kazała mi narysować mandalę reprezentującą moje zranione serce. – Po
uderzeniu w głowę. Zgadza się, Theo?
- To prawda? – spytał Ray, wbijając we mnie szczere spojrzenie.
- Tak.
- Zbadał cię lekarz?
- Nie od razu – wyjaśniła pani Swanson.
Pani Barbour skrzyżowała nogi w kostkach.
- Zabrałam go na pogotowie w New York Presbyterian – poinformowała chłodno. – Gdy
trafił do mnie, skarżył się na bóle głowy. Poszliśmy go zbadać dopiero po paru dniach.
Najwyraźniej nikt nie wpadł na to, żeby go zapytać, czy coś mu się stało.
Enrique, pracownik opieki społecznej, chciał zareagować, ale zauważywszy spojrzenie
czarnego gliniarza (teraz sobie przypomniałem – Morrisa), zamilkł.
- Słuchaj, Theo – powiedział Ray, klepiąc mnie po kolanie. – Wiem, że chcesz nam pomóc.
Naprawdę chcesz nam pomóc, co nie?
Przytaknąłem.
- Świetnie. Ale jeśli spytamy cię o coś, a ty nie będziesz wiedział? Nie szkodzi, możesz
powiedzieć, że nie wiesz.
- Chcemy ci zadać serię pytań i sprawdzić, czy uda nam się coś wyłowić z twojej pamięci
– wyjaśnił Morris. – Pasuje ci?
- Potrzebujesz czegoś? – spytał Ray, wpatrując się we mnie bacznie. – Może napijesz się
wody? Czegoś gazowanego?
Pokręciłem głową (na terenie szkoły nie wolno było spożywać napojów gazowanych) i w
tej samej chwili pan Beeman oznajmił:
- Na terenie szkoły nie wolno spożywać napojów gazowanych.
Ray zrobił minę w stylu: ja cię kręcę, którą pan Beeman mógł zauważyć, ale nie byłem
pewien.
- Przykro mi, stary, próbowałem – powiedział, odwracając się do mnie. – Jeśli będziesz
miał później ochotę, wyskoczę i kupię ci coś w sklepie, zgoda? Dobra. – Klasnął w dłonie. –
Jak sądzisz, jak długo byliście z mamą w budynku muzeum, zanim doszło do pierwszej
eksplozji?
- Chyba jakąś godzinę.
- Chyba czy na pewno?
- Chyba.
- Wydaje ci się, że mniej niż godzinę czy więcej?
- Chyba nie więcej niż godzinę – odpowiedziałem po długiej przerwie.
- Opisz nam, jak wspominasz to zdarzenie.
- Nie widziałem, jak to się stało. Wszystko było w porządku, aż tu nagle głośny błysk i
huk...
- Głośny błysk?
- Nie to chciałem powiedzieć. Chciałem powiedzieć głośny huk.
- Powiedziałeś: huk – wtrącił Morris, występując do przodu. – Mógłbyś nam opisać trochę
bardziej szczegółowo, jak brzmiał ten huk?
- Nie wiem. Był po prostu... głośny – dodałem, gdy wpatrywali się we mnie, jak gdyby
spodziewali się czegoś więcej.
W milczeniu, które zaległo, usłyszałem ukradkowe pikanie: pani Barbour ze spuszczoną
głową dyskretnie sprawdzała wiadomości w swoim blackberry.
Morris odchrząknął.
- A zapach?
- Słucham?
- Czy pamiętasz jakiś szczególny zapach przed eksplozją?
- Raczej nie.
- W ogóle nic? Na pewno?
Przesłuchanie ciągnęło się – raz za razem te same rzeczy, trochę pozmieniane, żeby mi
zamącić w głowie, z nowymi elementami dorzucanymi od czasu do czasu – a ja czekałem
rozpaczliwie, aż poruszą kwestię obrazu. Po prostu będę się musiał przyznać i stawić czoło
konsekwencjom, niezależnie od tego, jakie to będą konsekwencje (prawdopodobnie dość
okropne, skoro groziło mi przejście pod opiekę państwa). Kilka razy mało brakowało, a w
ogarniającym mnie przerażeniu wszystko bym wypaplał. Ale im więcej zadawali pytań (Gdzie
byłem, gdy uderzyłem się w głowę? Kogo widziałem i z kim rozmawiałem po drodze do
wyjścia?), tym bardziej sobie uświadamiałem, że nie wiedzą zupełnie nic o tym, co się ze mną
stało – w której byłem sali, gdy eksplodowała bomba, a nawet którym wyjściem wydostałem się
z budynku.
Mieli plan pomieszczeń, które były ponumerowane – Galeria 19A, Galeria 19B, labirynt
liczb i liter aż do numeru 27.
- Byłeś tutaj, gdy nastąpił pierwszy wybuch? – spytał Ray, wskazując miejsce na planie. –
Czy tutaj?
- Nie wiem.
- Nie spiesz się.
- Nie wiem – powtórzyłem nieco histerycznie.
Graficzny plan muzeum miał dezorientującą właściwość rzeczy wygenerowanej
komputerowo, jak gra wideo lub rekonstrukcja bunkra Hitlera, którą oglądałem na kanale
Historia, i w gruncie rzeczy był niezrozumiały ani nie przedstawiał tej przestrzeni tak, jak ją
zapamiętałem.
Wskazał inne miejsce.
- Ten kwadrat? – powiedział. – To podest do eksponowania obrazów. Wiem, że te
wszystkie sale wyglądają tak samo, ale może pamiętasz, gdzie byłeś w odniesieniu do tego
punktu?
Wpatrywałem się beznadziejnie w plan i nie odpowiadałem. (Obszar ten wydawał mi się
nieznajomy, dlatego że pokazywali mi miejsce, gdzie znaleziono ciało mojej mamy – oddalone o
kilka pomieszczeń od sali, w której przebywałem w chwili eksplozji – chociaż uświadomiłem
sobie to dopiero później).
- Nie natknąłeś się na nikogo po drodze do wyjścia? – podpytywał Morris, powtarzając to,
co już im powiedziałem.
Pokręciłem głową.
- Nie pamiętasz zupełnie nic?
- To znaczy... przykryte ciała, porozrzucany sprzęt.
- Nikt nie wchodził w rejon wybuchu ani stamtąd nie wychodził?
- Nikogo nie widziałem – powtórzyłem uparcie. Już to przerabialiśmy.
- Więc nie widziałeś strażaków ani ratowników?
- Nie.
- Możemy chyba przyjąć, że zostali już ewakuowani z budynku w chwili, gdy się ocknąłeś.
Mówimy więc o przedziale od czterdziestu minut do półtorej godziny od początkowej eksplozji.
To bezpieczne założenie?
Wzruszyłem niemrawo ramionami.
- To jest „tak” czy „nie”?
Ze wzrokiem wbitym w podłogę:
- Nie wiem.
- Czego nie wiesz?
- Nie wiem – powiedziałem znowu i cisza, która zapadła, była tak długa i krępująca, że
mało brakowało, a rozpłakałbym się.
- Pamiętasz, czy słyszałeś drugi wybuch?
- Przepraszam, że pytam – odezwał się pan Beeman – ale czy to naprawdę konieczne?
Przesłuchujący mnie Ray odwrócił się.
- Słucham?
- Nie bardzo rozumiem, jaki jest cel zamęczania go kolejnymi pytaniami.
Z rozważnym spokojem Morris wyjaśnił:
- Prowadzimy dochodzenie. Mamy za zadanie ustalić, co tam się wydarzyło.
- Tak, ale na pewno istnieją inne sposoby stosowane w tak rutynowych działaniach.
Podejrzewam, że były tam zamontowane różne kamery.
- Oczywiście – odpowiedział Ray, dość ostro. – Tylko że kamery nie widzą w kurzu i
dymie. Albo jeśli wybuch odwróci je w stronę sufitu. Właśnie – powiedział, z westchnieniem
sadowiąc się wygodniej na swoim krześle. – Wspominałeś o dymie. Czułeś jego zapach czy go
widziałeś?
Kiwnąłem głową.
- Które? Czułeś czy widziałeś?
- Jedno i drugie.
- Jak myślisz, z której strony nadlatywał?
Już miałem znowu powiedzieć, że nie wiem, ale pan Beeman nie skończył swojego
wywodu.
- Proszę mi wybaczyć, ale zupełnie nie rozumiem, po co się montuje kamery, jeśli nie
działają w takich sytuacjach – rzekł, zwracając się ogólnie do zebranych. – Przy dzisiejszej
technice, miniaturyzacji i w ogóle...
Ray odwrócił głowę, jak gdyby chciał powiedzieć coś nieprzyjemnego, ale Morris, który
stał w rogu, podniósł rękę.
- Chłopiec jest ważnym świadkiem – wyjaśnił. – System monitorujący nie został
zaprojektowany na ewentualność takich ataków. Przykro mi, ale jeśli nie powstrzyma pan
swoich komentarzy, będziemy zmuszeni pana wyprosić.
- Ja tu reprezentuję interesy chłopca. Mam prawo zadawać pytania.
- Tylko jeśli mają bezpośredni związek z dobrem dziecka.
- Dziwne, ale wydawało mi się, że mają.
Na te słowa Ray odwrócił się na krześle.
- Proszę pana, jeśli nadal będzie pan nam utrudniał pracę – ostrzegł – naprawdę będzie pan
musiał opuścić tę salę.
- Nie mam zamiaru niczego utrudniać – wyjaśnił pan Beeman w pełnej napięcia ciszy. –
Zapewniam pana, że jestem od tego jak najdalej. Proszę kontynuować, bardzo proszę – zachęcał
z pełnym irytacji machnięciem ręką. – Ani mi się śni wam przeszkadzać.
Padały kolejne pytania. Z której strony nadlatywał dym? Jakiego koloru był błysk? Kto
wchodził i wychodził tuż przed eksplozją? Czy zauważyłem coś niezwykłego, cokolwiek, przed
lub po? Obejrzałem zdjęcia, które mi pokazali – niewinne wakacyjne twarze, nikt znajomy.
Fotografie paszportowe azjatyckich turystów i emerytów, mamuś i pryszczatych nastolatków
uśmiechniętych na niebieskim tle u fotografa – zwyczajne twarze, niezapadające w pamięć, w
jakiś jednak sposób napiętnowane tragedią. Potem wróciliśmy do planu muzeum. Czy mógłbym
może spróbować, jeszcze tylko jeden raz, wskazać swoją lokalizację na planie? Tutaj czy tutaj?
A może tutaj?
- Nie pamiętam.
Ciągle to powtarzałem: częściowo dlatego, że naprawdę nie byłem pewien, częściowo zaś
dlatego, że bałem się i chciałem już, żeby przesłuchanie dobiegło końca, a poza tym w sali
wyczuwało się atmosferę niepokoju i wyraźnego zniecierpliwienia; pozostali dorośli widocznie
doszli już po cichu do wniosku, że nic nie wiem i powinno się mnie zostawić w spokoju.
I nagle, zanim się obejrzałem, było już po wszystkim.
- Theo – powiedział Roy, wstając i kładąc wielką dłoń na moim ramieniu – chcę ci
podziękować, przyjacielu, za to, co dla nas zrobiłeś.
- Nie ma za co – wybąkałem zaskoczony tym, jak raptownie wszystko się skończyło.
- Doskonale wiem, jak bardzo było to dla ciebie trudne. Nikt, ale to nikt nie chce
przeżywać na nowo tych rzeczy. Jest tak – ułożył dłonie w kształt zdjęciowego kadru – jakbyśmy
układali puzzle, próbując ustalić, co tam się stało, i może akurat ty masz element, którego nie ma
nikt inny. Naprawdę bardzo nam pomogłeś, zgadzając się z nami porozmawiać.
- Jeśli coś ci się przypomni – dodał Morris, pochylając się, żeby podać mi wizytówkę
(którą szybko przechwyciła i wsunęła do torebki pani Barbour) – zadzwonisz do nas, dobrze?
Przypomni mu pani – zwrócił się do pani Barbour – żeby do nas zadzwonił, jeśli będzie miał
nam coś jeszcze do przekazania? Numer do naszego pokoju jest na tej wizytówce, ale... –
wyciągnął z kieszeni długopis – mogę ją dostać z powrotem? Pozwoli pani?
Pani Barbour bez słowa otworzyła torebkę i oddała mu wizytówkę.
- No właśnie, właśnie. – Pstryknął długopisem i nabazgrał numer z drugiej strony. – Tu
masz moją komórkę. Zawsze możesz zostawić mi wiadomość w pracy, ale jeśli tam nie będziesz
mógł mnie złapać, dzwoń na komórkę, zgoda?
Gdy wszyscy skłębili się przy drzwiach, lekkim krokiem podeszła do mnie pani Swanson i
po swojemu, poufale, otoczyła mnie ramieniem.
- Hej – powiedziała konfidencjonalnym tonem, jak gdyby była moją najlepszą kumpelą. – I
jak tam?
Uciekłem od niej spojrzeniem i zrobiłem minę w rodzaju: chyba wszystko w porządku.
Pogładziła mnie po ramieniu jak ulubionego kota.
- Cieszę się. Wiem, że musiało ci być ciężko. Możemy przejść do mojego gabinetu na kilka
minut?
Z niepokojem zauważyłem, że z tyłu czai się terapeuta Dave, a za nim Enrique, z dłońmi na
biodrach i wyczekującym półuśmieszkiem na twarzy.
- Proszę – powiedziałem i w moim głosie zabrzmiała chyba desperacja – chcę wrócić na
lekcje.
Uścisnęła mnie za ramię i – zauważyłem – zerknęła w stronę Dave’a i Enrique.
– Jasne – powiedziała. – Co masz teraz? Odprowadzę cię.
IX

Wtedy już zaczął się angielski – ostatnia lekcja tego dnia. Przerabialiśmy poezję Walta
Whitmana:

Jowisz pojawi się, bądź cierpliwe, obserwuj niebo innej nocy, a ukażą się Plejady –
One są nieśmiertelne, wszystkie te gwiazdy, zarówno srebrne, jak i złote będą świecić
znowu

Znudzone twarze. Późne popołudnie. W klasie było gorąco i sennie, pootwierane okna,
odgłosy ruchu ulicznego z West End Avenue. Uczniowie opierali się na łokciach i rysowali na
marginesach kołonotatników.
Wyglądałem przez okno na brudny zbiornik wody na dachu naprzeciwko. Przesłuchanie
(tak je nazywałem w myślach) mocno mną wstrząsnęło, wznosząc ścianę chaotycznych odczuć,
która zwalała się na mnie w najmniej oczekiwanych momentach – dławiące pieczenie
chemikaliów i dymu, iskry i kable, wyblakły chłód świateł awaryjnych – wystarczająco
paraliżujących, bym całkowicie się wyłączył. To mogło mnie dopaść w dowolnej chwili, w
szkole lub na ulicy – nieruchomiałem w połowie kroku, gdy znów spływała na mnie ta sama
fala, spojrzenie tamtej dziewczyny utkwione we mnie w tej dziwacznej, wypaczonej chwili,
zanim świat rozpadł się na kawałki. Czasem trzeźwiałem, nie do końca wiedząc, co właśnie do
mnie powiedziano: mój partner w laboratorium na lekcji biologii wbijał we mnie wzrok albo
facet, któremu blokowałem dostęp do lodówki z zimnymi napojami w koreańskim sklepie
spożywczym, mówił: „Słuchaj, mały, rusz się, nie mam całego dnia”.

Dziecię najdroższe, a więc opłakujesz Jowisza?


Rozmyślasz samotnie nad pogrzebem tych gwiazd?*

Nie pokazali mi żadnych rozpoznawalnych zdjęć tamtej dziewczyny – ani też


towarzyszącego jej starszego pana. Dyskretnie wsunąłem dłoń do kieszeni kurtki i wyszperałem
pierścień. Na liście angielskich słówek kilka dni wcześniej mieliśmy consanguinity: więzy
krwi. Twarz starca była tak pokaleczona i zmasakrowana, że nie potrafiłbym dokładnie określić,
jak wyglądał, a jednak aż nadto dobrze pamiętałem jego ciepłą, śliską krew na swoich rękach –
zwłaszcza że w pewnym sensie ta krew wciąż tam była, wciąż czułem jej zapach i smak w
ustach, i rozumiałem teraz, dlaczego mówi się o braterstwie krwi i w jaki sposób krew potrafi
związać ludzi. Na angielskim zeszłej jesieni czytaliśmy Makbeta, ale dopiero teraz zaczęło
nabierać sensu, dlaczego Lady Makbet nie mogła się pozbyć krwi z dłoni, dlaczego zmywała ją,
a krew wciąż tam była.

* Fragment wiersza Na brzegu morza nocą W. Whitmana, tłum. K. Boczkowski, Kraków 2003 (przy p. tłum.).
X

Jako że – podobno – czasem budziłem Andy’ego, rzucając się w łóżku i krzycząc przez sen, pani
Barbour zaczęła dawać mi małą zieloną pigułkę o nazwie Elavil, która miała ponoć sprawić, że
przestanę się w nocy bać. Było to krępujące, zwłaszcza że moje sny nie były nawet koszmarami
z prawdziwego zdarzenia, jedynie niespokojnymi interludiami, w których mama pracowała do
późna i lądowała gdzieś bez możliwości dojechania do domu – czasem na północy stanu, w
jakiejś spalonej okolicy ze złomowanymi samochodami i psami na łańcuchu ujadającymi na
podwórzach. Nerwowo szukałem jej w windach towarowych i opuszczonych budynkach,
czekałem na nią w ciemności na obcych przystankach autobusowych, w oknach przejeżdżających
pociągów migały mi twarze kobiet, które wyglądały jak ona, i spóźniałem się kilka sekund z
odebraniem telefonu, gdy dzwoniła do mieszkania Barbourów – rozczarowania i pechowe
zrządzenia losu, które wstrząsały moim ciałem i budziły mnie przy świszczącym wciągnięciu
powietrza, gdy leżałem oszołomiony i spocony w porannym świetle. Najgorsze w tym
wszystkim były nie próby jej odnalezienia, lecz przebudzenie ze świadomością, że nie żyje.
Po zielonych pigułkach nawet te sny roztopiły się w dusznym mroku. (Teraz uświadamiam
sobie, chociaż wtedy o tym nie wiedziałem, że pani Barbour zachowywała się w sposób mocno
nieodpowiedzialny, karmiąc mnie lekiem na receptę, choć zażywałem już żółte kapsułki i
pomarańczowe kuleczki od terapeuty Dave’a). Sen, gdy przychodził, był niczym wpadnięcie w
otchłań i często miałem trudności z wybudzeniem się rano.
– Czarna herbata, tego ci trzeba – oświadczył pan Barbour pewnego ranka, gdy
przysypiałem podczas śniadania, i nalał mi filiżankę mocnego naparu z dzbanka. – Assam
supreme. Zaparzona jak Bóg przykazał. Natychmiast wypłucze leki z twojego organizmu. Judy
Garland? Przed koncertami? No więc wiem od swojej babci, że Sid Luft zawsze dzwonił do
chińskiej restauracji po wielki dzban herbaty, żeby wypłukać z jej organizmu wszystkie
barbiturany, to było w Londynie, zdaje się, w Palladium, i działała tylko mocna herbata, nic
innego, czasem ciężko im było ją dobudzić, no wiesz, wyciągnąć z łóżka i ubrać...
- On nie wypije czegoś takiego, ohydztwo – powiedziała pani Barbour, wrzucając do
filiżanki dwie kostki cukru i dolewając sporą ilość śmietanki, nim mi ją podała. – Theo, nie
chcę ciągle marudzić, ale naprawdę musisz coś jeść.
- Dobrze – odpowiedziałem sennie, ale nie wykonałem żadnego ruchu, żeby zabrać się do
muffina z borówkami. Wszystko smakowało jak tektura; od tygodni nie czułem głodu.
- Wolałbyś grzankę z cynamonem? Albo owsiankę?
- To jakiś absurd, że nie pozwalasz nam pić kawy – odezwał się Andy, który miał w
zwyczaju codziennie po drodze do szkoły i po lekcjach kupować sobie ogromną kawę w
Starbucksie, bez wiedzy rodziców. – Jesteś w tej sprawie strasznie konserwatywna.
- Być może – odparła chłodno pani Barbour.
- Wystarczyłoby nawet pół kubka. Jak możesz oczekiwać, że pójdę na rozszerzone zajęcia z
chemii o 8.45 bez kofeiny?
- Zaraz się popłaczę – stwierdził pan Barbour, nie podnosząc wzroku znad gazety.
- To strasznie nieżyciowe. Wszystkim innym wolno pić kawę.
- Akurat wiem, że to nieprawda – odparła pani Barbour. – Betsy Ingersoll powiedziała
mi...
- Może pani Ingersoll nie pozwala Sabine pić kawy, ale żeby Sabine Ingersoll dostała się
na jakiekolwiek zajęcia na poziomie rozszerzonym, trzeba by dużo więcej niż jedna kawa.
- To uwaga nie na miejscu, Andy, bardzo nieładnie z twojej strony.
- Cóż, taka jest prawda – odparł chłodno Andy. – Sabine jest głupia jak but. Właściwie to
niech dba o swoje zdrowie, bo to może być jej jedyny atut.
- Inteligencja to nie wszystko, kochanie. Zjadłbyś jajko, gdyby Etta ci ugotowała? – spytała
pani Barbour, odwracając się do mnie. – Sadzone? Albo jajecznicę? Na co tylko masz ochotę.
- Ja lubię jajecznicę! – zawołał Toddy. – Mogę zjeść z czterech jajek!
- Nie możesz, kolego – rzekł pan Barbour.
- A mogę! Mogę zjeść sześć! Całe opakowanie!
- Przecież nie proszę cię o deksedrynę – marudził Andy. – Chociaż gdybym chciał,
mógłbym ją sobie skołować w szkole.
- Theo? – odezwała się pani Barbour. Zauważyłem, że kucharka Etta stoi w drzwiach. – Co
z tymi jajkami?
- Nas nikt nigdy nie pyta, co chcemy na śniadanie – poskarżyła się Kitsey; i chociaż
wypowiedziała te słowa bardzo głośno, wszyscy udali, że jej nie słyszą.
XI

Pewnego ranka w niedzielę wyrwałem się ku światłu z ciężkiego i skomplikowanego snu, z


którego nie zostało nic prócz dzwonienia w uszach i bolesnego wrażenia, że coś wysunęło mi
się z rąk i spadło na zawsze w przepaść. A jednak jakimś cudem – z tego przemożnego poczucia
zapadania się, poprzerywanych wątków, utraconych bezpowrotnie fragmentów – wyłoniło się
zdanie, przesuwając się w ciemności jak pasek informacyjny na dole telewizyjnego ekranu:
„Hobart i Blackwell. Wciśnij zielony dzwonek”.
Leżałem, wpatrując się w sufit, nie chcąc się poruszyć. Słowa te były tak wyraźne i
czytelne, jakby ktoś właśnie wręczył mi je napisane maszynowo na kartce. A razem z nimi – w
jakże cudowny sposób – otworzył się i wypłynął na powierzchnię zamknięty dotąd obszar
pamięci, jak jedna z tych papierowych kulek z Chinatown, które po wrzuceniu do szklanki wody
pęcznieją i zamieniają się w kwiat.
Z nabrzmiałego od ukrytych znaczeń powietrza nadpłynęła wątpliwość: czy to prawdziwe
wspomnienie, on naprawdę do mnie przemówił, czy to tylko mi się przyśniło? Niedługo przed
śmiercią mamy obudziłem się przekonany, że (nieistniejąca) nauczycielka, niejaka pani Malt,
dodała mi do posiłku potłuczone szkło, bo niegrzecznie się zachowywałem – w świecie mojego
snu był to w pełni logiczny ciąg zdarzeń – i przez dwie, trzy minuty leżałem zmartwiały ze
zgrozy, nim otrzeźwiałem.
- Andy? – powiedziałem, a potem wychyliłem się i spojrzałem na dolne łóżko, które było
puste.
Przeleżawszy kilka chwil, wpatrzony szeroko otwartymi oczyma w sufit, zszedłem na dół i
wyciągnąłem z kieszeni szkolnego mundurka pierścień. Podniosłem go do światła, żeby obejrzeć
inskrypcję. Potem szybko go schowałem i ubrałem się. Andy wstał już i jadł śniadanie z resztą
Barbourów – niedzielne śniadania traktowali bardzo poważnie. Słyszałem ich wszystkich w
jadalni, pan Barbour rozwodził się nad czymś niewyraźnie, jak czasem miał w zwyczaju, trochę
przynudzając. Zatrzymałem się na chwilę w holu, a następnie poszedłem w drugą stronę, do
pokoju dziennego, i z szafki pod telefonem wyciągnąłem książkę telefoniczną w haftowanej
obwolucie.
Hobart i Blackwell. Znalazłem – najwyraźniej jakaś firma, ale nie podano, czym się
zajmuje. Zakręciło mi się trochę w głowie. Widok tej nazwy czarno na białym przeszył mnie
dziwnym dreszczem, jak gdyby niewidoczne karty ułożyły się w pewną całość.
Siedziba mieściła się w Greenwich Village, na Zachodniej Dziesiątej Ulicy. Po chwili
wahania, ogromnie zdenerwowany, wybrałem numer.
Gdy w słuchawce rozbrzmiewał sygnał, bawiłem się mosiężnym zegarem na stole,
zagryzając dolną wargę i wpatrując się w oprawione grafiki ptaków wodnych nad szafką z
telefonem: rybitwa, kormoran Townsenda, rybołów zwyczajny, wodnik. Nie byłem pewien, jak
wyjaśnię, kim jestem, ani jak zapytam o to, czego chcę się dowiedzieć.
- Theo?
Podskoczyłem zawstydzony. Pani Barbour, spowita w pajęczoszary kaszmir, nadeszła z
filiżanką kawy w dłoni.
- Co tam robisz?
Telefon na drugim końcu linii wciąż dzwonił.
- Nic – powiedziałem.
- No to się pospiesz. Śniadanie stygnie. Etta przygotowała tosty z jajkami.
- Dziękuję – odparłem. – Zaraz przyjdę – dodałem w chwili, gdy włączył się mechaniczny
głos poczty głosowej operatora z wiadomością, żebym spróbował zadzwonić później.
Dołączyłem do Barbourów zatopiony w myślach – miałem nadzieję, że przynajmniej
włączy się automatyczna sekretarka – i ku mojemu zaskoczeniu na miejscu, które zwykle
zajmowałem, siedział Platt Barbour we własnej osobie (dużo większy i bardziej rumiany niż
wtedy, gdy go widziałem po raz ostatni).
- Ach – powiedział pan Barbour, przerywając sobie wpół zdania, wycierając chusteczką
usta i zrywając się z miejsca – no nareszcie, nareszcie. Dzień dobry. Pamiętasz chyba Platta?
Platt, to jest Theodore Decker... przyjaciel Andy’ego, pamiętasz?
Mówiąc te słowa, odszedł od stołu i wrócił z dodatkowym krzesłem, które wcisnął
niezgrabnie na rogu.
Gdy usiadłem niejako poza obrębem rodziny – osiem, dziesięć centymetrów niżej niż
wszyscy inni, na rachitycznym bambusowym krześle, które nie pasowało do pozostałych – Platt
spojrzał na mnie bez większego zainteresowania i zaraz odwrócił wzrok. Przyjechał do domu,
żeby wziąć udział w jakiejś imprezie, i wyglądał na skacowanego.
Pan Barbour usiadł i wrócił do swojego ulubionego tematu: żeglarstwa.
- Jak już mówiłem, wszystko sprowadza się do braku pewności siebie. Brakuje ci jej na
pokładzie, Andy – perorował – a przecież nie ma ku temu, psiakrew, żadnego powodu, oprócz
tego że masz mało doświadczenia w samodzielnej żegludze.
- Nie – odpowiedział Andy swoim głosem brzmiącym jak z oddali. – Problem w zasadzie
polega na tym, że nie znoszę żeglarstwa.
- Bzdura – żachnął się pan Barbour, puszczając do mnie oczko, jak gdybyśmy dobrze się
rozumieli, co nie było prawdą. – Nie dam się nabrać na tę znudzoną pozę! Spójrz na to zdjęcie
na ścianie, z Sanibel sprzed dwóch lat! Tego chłopaka nie nudziło morze, niebo i gwiazdy, o nie,
co to, to nie.
Andy siedział zapatrzony w śnieżny krajobraz na butelce syropu klonowego, gdy jego
ojciec rozwodził się po swojemu – tak szybko, że trudno było za nim nadążyć – jak to
żeglarstwo wyrabia w chłopcach dyscyplinę, czujność i siłę charakteru jak u marynarzy w
dawnych czasach. W minionych latach Andy, co wiem od niego samego, nie sprzeciwiał się tak
bardzo wyjazdom pod żagle, ponieważ pozwalano mu siedzieć w kajucie, czytać i grać w karty
z młodszym rodzeństwem. Teraz jednak był już na tyle duży, że mógł pomagać na pokładzie – a
to oznaczało długie, stresujące dni w słońcu u boku znęcającego się nad nim Platta, kiedy to
całkowicie zdezorientowany uchylał się przed bomem i robił wszystko, żeby nie zaplątać się w
liny i nie dać się wyrzucić za burtę, gdy ojciec wykrzykiwał rozkazy i z rozkoszą wdychał pył
wodny.
- Boże, pamiętacie to światło na Sanibel? – Ojciec Andy’ego odsunął się z krzesłem i
zwrócił oczy w stronę sufitu. – Czyż nie było bajeczne? Te czerwono-pomarańczowe zachody
słońca? Jak rozżarzone węgle? Prawie jak eksplozja jądrowa? Czysty ogień tryskający i
spływający z nieba? A pamiętacie ten olbrzymi jasny księżyc z niebieską mgiełką dookoła, na
Hatteras... zaraz, czy ja dobrze kojarzę, Maxfield Parrish, Samantho?
- Słucham?
- Maxfield Parrish? Ten malarz, którego lubię? No wiesz, ten od monumentalnych obrazów
nieba... – Rozpostarł ramiona. – Z potężnymi chmurami? Oj, przepraszam cię, Theo, nie
chciałem cię trafić w nos.
- Od chmur jest Constable.
- Nie, nie o niego mi chodzi, ten jest dużo przyjemniejszy. W każdym razie... ja cię kręcę,
jakie tam mieliśmy niebo tamtego wieczoru nad wodą. Magia. Arkadia.
- Którego wieczoru?
- Nie mów, że nie pamiętasz! To była bez dwóch zdań największa atrakcja całego wyjazdu.
Platt, rozwalony na swoim krześle, zauważył złośliwie:
- Dla Andy’ego największa atrakcja była wtedy, jak żeśmy się zatrzymali na obiad w tym
barze.
- Mama też nie przepada za żeglarstwem – zauważył Andy cienkim głosem.
- Owszem, nie mam na tym punkcie bzika – przyznała pani Barbour, sięgając po kolejną
truskawkę. – Theo, naprawdę chciałabym, żebyś coś skubnął na śniadanie. Nie możesz się tak
głodzić. Zaczynasz wyglądać bardzo mizernie.
Mimo zorganizowanych na poczekaniu lekcji pana Barboura z wykorzystaniem tabeli flag
MKS w jego pracowni mnie też temat żeglarstwa specjalnie nie porwał.
- Bo najwspanialszym darem, jaki otrzymałem od ojca – ciągnął żarliwie pan Barbour –
było morze. Miłość do niego... wrażliwość. Tata podarował mi ocean. I to dla ciebie, Andy,
tragiczna strata... Andy, popatrz na mnie, mówię do ciebie... to tragiczna strata, jeśli
postanowiłeś odwrócić się od tego, co dało mi wolność, moją...
- Próbowałem to polubić. Mam wrodzoną niechęć do morza.
- Niechęć? – Zdumienie; osłupienie. – Niechęć do czego? Do gwiazd i wiatru? Do nieba i
słońca? Do wolności?
- Tak, o ile te wszystkie rzeczy mają związek z żeglarstwem.
- Cóż – rozglądając się po zebranych wokół stołu, włączając mnie do grona odbiorców
swego apelu – teraz po prostu zachowuje się jak uparty osioł. Morze – do Andy’ego –
zaprzeczaj sobie, ile chcesz, ale morze to twoje dziedzictwo, masz je we krwi, od czasów
Fenicjan, starożytnych Greków...
Ale gdy pan Barbour rozgadał się o Magellanie, astronawigacji i Billym Buddzie
(„Pamiętam, Walijczyka – Taff zwał się – tak spuszczano / Policzki miał jak pąki kwiatka
zaróżowione”*), złapałem się na tym, że moje myśli odpływają ku firmie Hobart i Blackwell:
zastanawiałem się, kim są panowie Hobart i Blackwell i czym się dokładnie zajmują. Ich
nazwiska brzmiały, jakby należały do starych, zatęchłych prawników albo iluzjonistów
estradowych, wspólników snujących się w blasku świec.
Optymizmem napawało to, że numer telefonu wciąż był użytkowany. Mój telefon domowy
został odłączony. Gdy tylko mogłem, odczekawszy dla przyzwoitości swoje, odszedłem od
śniadaniowego stołu i nietkniętego talerza z powrotem do telefonu w pokoju dziennym, gdzie
wokół mnie uwijała się Irenka, odkurzając i wycierając ściereczką otaczające mnie bibeloty, a
na drugim końcu pokoju Kitsey przy komputerze robiła wszystko, żeby nawet na mnie nie
spojrzeć.
- Do kogo dzwonisz? – spytał Andy, który wzorem całej swojej rodziny podszedł do mnie
od tyłu tak cicho, że go nie słyszałem.
Mogłem nic mu nie mówić, ale wiedziałem, że nie puści pary z ust i że mogę mu zaufać.
Andy nigdy nikomu nic nie wygadał, a już na pewno nie rodzicom.
- Do takich jednych – powiedziałem cicho... cofając się trochę, żeby nie być widocznym
przez drzwi. – Zdaję sobie sprawę, że to brzmi dziwnie. Ale wiesz, że mam ten pierścień?
Opowiedziałem mu o starszym panu i zastanawiałem się, jak mu opowiedzieć o
dziewczynie, o więzi, jaką czułem między nami, i o tym, jak bardzo pragnąłem znowu ją
zobaczyć. Ale Andy – co było do przewidzenia – zostawi już za sobą kwestie osobiste i
przystąpił do omawiania kwestii logistycznych. Spojrzał na książkę telefoniczną otwartą na
stoliku.
- Adres nowojorski?
- Zachodnia Dziesiąta.
Andy kichnął i wydmuchał nos; wiosenne alergie dawały mu się mocno we znaki.
- Skoro nie możesz się dodzwonić – zasugerował, składając chusteczkę i wsuwając ją do
kieszeni – może po prostu tam się wybierzesz?
- Serio? – spytałem. Dostałem gęsiej skórki na myśl o tym, że miałbym się tam zjawić ot
tak, bez żadnej zapowiedzi. – Myślisz?
- Ja bym tak zrobił.
- Nie wiem – powiedziałem. – Może mnie nie pamiętają.
- Jeśli zobaczą cię na własne oczy, jest większe prawdopodobieństwo, że sobie przypomną
– rozumował całkiem logicznie Andy. – Bo przecież mógłbyś być jakimś psychopatą, który
dzwoni i podaje się za kogoś innego. Spokojna głowa – dodał, zerkając za siebie – jak chcesz,
nikomu nie pisnę ani słowa.
- Psychopatą? – powtórzyłem. – Podającym się za kogo?
- No, wiesz, chodzi mi o to, że tu ciągle wydzwaniają jakieś świrusy – beznamiętnie
wyjaśnił Andy.
Milczałem, nie wiedząc, jak przetrawić tę informację.
- Poza tym nie odbierają telefonu, co innego możesz zrobić? Nie będziesz mógł się tam
wyrwać aż do następnego weekendu. Zresztą czy jest to rozmowa, którą chcesz odbyć... – Jego
spojrzenie powędrowało w stronę korytarza, gdzie Toddy skakał w jakichś butach na
sprężynach, a pani Barbour przesłuchiwała Platta na okoliczność imprezy u Molly Walterbeek.
Miał rację.
- Prawda – powiedziałem.
Andy poprawił okulary na nosie.
- Jak chcesz, pojadę z tobą.
- Nie, dzięki.
Wiedziałem, że Andy po południu idzie na spotkanie kółka japonistycznego w herbaciarni
Toraya, żeby zdobyć dodatkowe punkty do szkoły, a potem wybiera się na nowy film
Miyazakiego w Lincoln Center; nie żeby Andy potrzebował dodatkowych punktów, ale klasowe
wyjścia były dla niego jedyną namiastką życia towarzyskiego.
- Jeszcze coś – przypomniał sobie, szperając w kieszeni, z której wyłowił telefon
komórkowy. – Zabierz go ze sobą. Na wszelki wypadek. Dobra... – Wpisywał coś na ekranie –
Odblokowałem ci. Możesz korzystać.
- Nie jest mi potrzebny – wzbraniałem się, spoglądając na cieniutki aparat z Wirtualną
Dziewczyną Aki na wyświetlaczu (naga, w perwersyjnych długich do uda kozakach).
- Skąd wiesz? Nigdy nie wiadomo. Śmiało – powiedział, gdy wciąż się wahałem. – Bierz.

* Fragment Billy’ego Budda H. Melville’a, tłum. L. Marjańska, Warszawa 1978 (przy p. tłum.).
XII

I tak oto około wpół do dwunastej znalazłem się w autobusie jadącym Piątą Aleją do
Greenwich Village z adresem firmy Hobart i Blackwell w kieszeni, zapisanym na kartce
wyrwanej z jednego z notesów z monogramem, które pani Barbour trzymała przy telefonie.
Gdy wysiadłem na placu Waszyngtona, krążyłem przez jakieś trzy kwadranse, szukając
zapisanego adresu. W Greenwich Village, z tamtejszym bezładnym układem ulic (trójkątne
„kwartały”, zakręcające w jedną lub drugą stronę ślepe uliczki), nietrudno było się zgubić i
musiałem trzy razy zatrzymać się i spytać o drogę: w kiosku pełnym fajeczek do marihuany i
pism dla gejów, w tłocznej piekarni, gdzie rozbrzmiewała muzyka operowa, oraz dziewczynę w
białym podkoszulku i ogrodniczkach, która myła od zewnątrz witrynę księgarni, wyposażona w
gumową wycieraczkę i kubeł z wodą.
Gdy w końcu znalazłem Zachodnią Dziesiątą Ulicę – na której ani żywego ducha –
zacząłem odliczać numery. Był to nieco zapuszczony odcinek ulicy z przewagą budynków
mieszkalnych. Przede mną po mokrym chodniku kroczyła dumnie grupka gołębi, trzy obok
siebie, jak maleńcy zaaferowani przechodnie. Wiele domów nie było wyraźnie oznaczonych i
gdy już się zastanawiałem, czy czegoś nie przegapiłem i czy nie powinienem zawrócić, nagle
moim oczom ukazały się słowa „Hobart i Blackwell” w formie schludnego, staromodnego łuku
na sklepowej witrynie. Przez brudne szyby dostrzegłem figurki psów ze Staffordshire i koty z
majoliki, zakurzone kryształy, zmatowiałe srebra, zabytkowe fotele i kanapy obite ziemistym
starym brokatem, misterną fajansową klatkę dla ptaków, miniaturowe marmurowe obeliski na
jednonożnym stole z marmurowym blatem i parę alabastrowych kakadu. Był to dokładnie taki
sklep, jaki podobałby się mamie – zagracony, nieco podupadły, ze stertami starych książek na
podłodze. Ale metalowa roleta była spuszczona, a sklep zamknięty.
Większość miejsc otwierała się dopiero w południe lub o pierwszej. Dla zabicia czasu
przeszedłem się na Greenwich Street, do Elephant and Castle, restauracji, w której czasem
jadaliśmy z mamą, bywając w tej części miasta. W chwili jednak gdy wszedłem do środka,
zdałem sobie sprawę ze swego błędu. Porcelanowe słoniki, każdy z innej parafii, nawet
kelnerka w czarnym T-shircie, z włosami związanymi w kucyk, która do mnie podeszła z
uśmiechem na ustach – to wszystko okazało się zbyt przytłaczające. Na widok stolika w rogu,
przy którym jedliśmy z mamą obiad podczas naszej ostatniej wizyty, wymamrotałem przeprosiny
i wycofałem się do wyjścia.
Stałem na chodniku z dudniącym sercem. Gołębie latały nisko na ciemnym jak od sadzy
niebie. Greenwich Avenue była niemal pusta: niewyspana para mężczyzn, którzy wyglądali,
jakby kłócili się przez całą noc; rozczochrana kobieta w za dużym golfie prowadząca jamnika w
stronę Szóstej Alei. Czułem się nieco dziwnie, przebywając w Greenwich Village sam, bo ze
swoim lekko alkoholowym klimatem dorosłości i wyrafinowania nie było to miejsce, gdzie w
weekend widywało się rano na ulicy dzieci. Wszyscy sprawiali wrażenie, jakby byli na kacu
albo właśnie zwlekli się z łóżek.
Jako że niewiele miejsc było otwartych, a ja czułem się nieco zagubiony i nie wiedziałem,
co ze sobą począć, zacząłem iść z powrotem w stronę sklepu Hobart i Blackwell. Dla mnie,
pochodzącego z północnej części Manhattanu, w Greenwich Village, z bluszczem i winoroślą
porastającymi budynki, z ziołami i pomidorami w ulicznych donicach, wszystko wydawało się
małe i stare. Nawet bary oznaczone były ręcznie malowanymi szyldami jak prowincjonalne
zajazdy: konie i kocury, koguty, gęsi i świnie. Ale ta intymność, ta niewielka skala sprawiały
także, że czułem się wyobcowany; tak więc pośpiesznie, ze spuszczoną głową, mijałem
zachęcające małe drzwi, doskonale zdając sobie sprawę, że toczy się za nimi prywatne
porannoniedzielne życie.
Roleta przed wejściem do Hobart i Blackwell wciąż była opuszczona. Odnosiłem
wrażenie, że sklep był nieczynny od pewnego czasu; wydawał się zbyt zimny, zbyt ciemny:
pozbawiony witalności, wewnętrznego życia, które charakteryzowały inne miejsca na tej samej
ulicy.
Zaglądałem przez szybę, zastanawiając się, co zrobić, gdy nagle zauważyłem jakiś ruch,
duży kształt przemieszczający się w głębi sklepu. Znieruchomiałem raptownie. Kształt poruszał
się lekko, tak jak to ponoć mają w zwyczaju duchy, nie spoglądając ani w jedną, ani w drugą
stronę, i szybko przemknął przed jakimiś drzwiami, wtapiając się w mrok.
I przepadł. Z dłonią przy czole próbowałem przeniknąć wzrokiem mrok zagraconego
sklepu, a potem zapukałem w szybę.
„Hobart i Blackwell. Wciśnij zielony dzwonek”.
Dzwonek? Nie było żadnego dzwonka. Wejście do sklepu zabezpieczała żelazna roleta.
Podszedłem do następnych drzwi – numer 12, skromny budynek mieszkalny – a potem z
powrotem do numeru 8, z elewacją z piaskowca. Do budynku prowadziły schody wejściowe,
ale tym razem zobaczyłem coś, czego nie zauważyłem wcześniej: wąską wnękę schowaną
między numerami 8 i 10, na wpół ukrytą przez staromodne blaszane pojemniki na śmieci. Do
nijakich drzwi około metra poniżej poziomu chodnika wiodło może pięć stopni. Nie było żadnej
tabliczki, żadnego oznaczenia – ale tym, co przykuło mój wzrok, był błysk intensywnej zieleni:
kawałek zielonej taśmy izolacyjnej przyklejony pod przyciskiem w ścianie.
Zszedłem po schodkach; wcisnąłem dzwonek raz, drugi, trzeci, krzywiąc się na jego
histeryczny brzęk (który sprawiał, że chciałem dać drapaka) i oddychając głęboko, żeby dodać
sobie odwagi. Wtem – tak niespodziewanie, że aż odskoczyłem – drzwi otworzyły się i ujrzałem
przed sobą wysoką, zaskakującą postać.
Mężczyzna miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt lub metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu:
zmizerniały, o szlachetnej linii szczęki, grubokościsty, z czymś, co przywodziło na myśl
irlandzkich poetów i pięściarzy ze starych fotografii, które wisiały w pubie w centrum miasta,
gdzie lubił pijać mój ojciec. Włosy miał w większości siwe i przydałby im się fryzjer, a skóra
była koloru niezdrowej bieli, z fioletowymi cieniami pod oczami, prawie jakby miał złamany
nos. Na ubranie narzucił bogato zdobiony szlafrok w tureckie wzory z atłasowymi klapami,
który sięgał aż po kostki i spowijał go swymi fałdami jak coś, co mógłby nosić odtwórca
głównej roli w filmie z lat trzydziestych: znoszony, ale wciąż robiący wrażenie.
Byłem tak zaskoczony, że zapomniałem języka w gębie. W jego zachowaniu nie było
żadnego zniecierpliwienia, wręcz przeciwnie. Patrzył na mnie nieodgadnionymi oczami o
ciemnych powiekach i czekał, aż się odezwę.
- Przepraszam pana... – Przełknąłem ślinę; zaschło mi w gardle. – Nie chciałbym sprawiać
kłopotu...
W ciszy, która nastała, łagodnie zamrugał powiekami, jak gdyby całkowicie wszystko
rozumiał i nie śmiał sugerować niczego podobnego.
Zanurzyłem rękę w kieszeni; w otwartej dłoni podetknąłem mu pierścień. Duża, blada
twarz mężczyzny jakby nagle zwiotczała. Spojrzał na pierścień, potem na mnie.
- Skąd go masz? – spytał.
- Dostałem od niego – wyjaśniłem. – Powiedział, żebym go tu przyniósł.
Stał i przyglądał mi się badawczo. Przez chwilę wydawało mi się, że powie: nie wiem, o
czym mówisz. I wtedy, bez słowa, cofnął się i otworzył drzwi.
- Jestem Hobie – rzekł, gdy ja nie ruszałem się z miejsca. – Wejdź.
ROZDZIAŁ 4
Lizak z morfiną

Feeria złoceń połyskujących w ukośnych promieniach słońca zza zakurzonego okna: złocone
amorki, złocone komody i świeczniki oraz – silniejsza niż zapach starego drewna – ostra woń
terpentyny, farby olejnej i lakieru. Szedłem za nim przez warsztat ścieżką wymiecioną w
trocinach, mijając tablicę z kołkami na narzędzia i odwrócone do góry nogami rozczłonkowane
krzesła i stoły na lwich łapach. Chociaż był wysokim mężczyzną, nie brakowało mu wdzięku,
miał „taneczny krok”, jak to określała moja mama – pewną łatwość i płynność w sposobie, w
jaki się poruszał. Ze wzrokiem wbitym w pięty jego obutych w kapcie stóp wspiąłem się za nim
wąskimi schodami do ciemnego pomieszczenia wyłożonego dywanami, gdzie na postumentach
stały czarne urny, a słońce zasłaniały kotary z frędzlami.
Panująca tam cisza zmroziła mi serce. W potężnych chińskich wazach stały zwiędłe kwiaty
i wyczuwało się ciężkość zamkniętego pomieszczenia: zaduch niemal zbyt wielki, by można
było oddychać, identyczna duszność, jaką zastałem w naszym mieszkaniu, gdy pani Barbour
zabrała mnie z powrotem na Sutton Place po rzeczy, których potrzebowałem. Znałem ten
bezruch; tak właśnie zapada się w sobie dom, gdy ktoś umiera.
W jednej chwili pożałowałem, że tam przyszedłem. Ale mój przewodnik – Hobie –
najwyraźniej wyczuł moje obawy, bo dość niespodziewanie się odwrócił. Chociaż nie był
młody, miał nadal z lekka chłopięcą twarz: oczy, dziecięco niebieskie, były jasne i wyrażały
zdziwienie.
- Co się dzieje? – spytał, a potem: – Dobrze się czujesz?
Jego troska wprawiła mnie w zakłopotanie. Zawstydzony stałem w nieruchomym powietrzu
zastawionego antykami ciemnego pokoju, nie wiedząc, co powiedzieć.
On najwyraźniej także nie wiedział; otworzył usta, zamknął je i pokręcił głową, jakby
chciał uporządkować myśli. Wyglądał na pięćdziesięcio-, sześćdziesięciolatka, był kiepsko
ogolony i miał nieśmiałą, przyjemną twarz o grubych rysach, ani ładną, ani brzydką –
mężczyzna, który zawsze będzie wyższy niż większość obecnych w pokoju, chociaż w jakiś
nieokreślony sposób wyglądał też na chorego, z podkrążonymi oczami i bladością, która
przywodziła mi na myśl jezuickich męczenników z kościelnych malowideł oglądanych podczas
szkolnej wycieczki do Montrealu: postawnych, sprawnych, bladych jak śmierć Europejczyków
przywiązanych do pali w obozach Huronów.
- Przepraszam, trochę tu zaniedbałem...
Rozejrzał się z niejasnym, nieukierunkowanym zniecierpliwieniem, jak kiedyś mama, gdy
coś zapodziała. Głos miał szorstki, ale był to głos człowieka wykształconego, jak pana O’Shea,
mojego historyka, który wychował się w biednej dzielnicy w Bostonie, ale potem dostał się na
Harvard.
- Mogę przyjść kiedy indziej. Jeśli tak będzie wygodniej. Na te słowa spojrzał na mnie z
łagodnym przestrachem.
- Nie, nie – powiedział (spinki miał zdjęte, brudny mankiet zwisał więc luźno w
przegubie) – daj mi tylko chwilę, żebym się ogarnął, przepraszam... no – rzucił z roztargnieniem,
odgarniając z twarzy kilka pasm siwych włosów – no już.
Prowadził mnie w stronę wąskiej sofy ze ślimakowatymi podłokietnikami i wygiętym
oparciem. Wyglądała na twardą. Walały się na niej poduszka i kołdry i obaj chyba w tym samym
czasie pomyśleliśmy, że przez skłębioną pościel trudno będzie na niej usiąść.
- Ach, przepraszam – wymamrotał, cofając się tak szybko, że o mało się nie zderzyliśmy. –
Jak widzisz, rozbiłem tutaj swój obóz, nie najlepsze na świecie rozwiązanie, ale musi mi
wystarczyć, bo przy tym wszystkim, co się dzieje, nie słyszę...
Odwróciwszy się (w związku z czym umknęła mi reszta zdania), ominął otwartą książkę
leżącą grzbietem do góry na dywanie i kubek po herbacie z brązowym pierścieniem wewnątrz, i
zaprosił mnie, bym usiadł na zdobionym krześle o plisowanym i marszczonym obiciu, z
frędzlami i misternie pikowanym siedziskiem – krzesło tureckie, jak się później dowiedziałem;
był jednym z niewielu ludzi w Nowym Jorku, którzy wciąż umieli robić takie obicia.
Skrzydlate figurki z brązu, srebrne świecidełka. Przykurzone szare strusie pióra w
srebrnym wazonie. Niepewnie przycupnąłem na skraju krzesła i rozejrzałem się wokół.
Wolałbym stać, łatwiej byłoby mi czmychnąć.
Pochylił się i zacisnął dłonie między kolanami. Ale zamiast się odezwać, patrzył tylko na
mnie i czekał.
- Jestem Theo – wyrzuciłem z siebie po zbyt długiej ciszy. Twarz piekła mnie tak bardzo,
że spodziewałem się lada moment buchnąć płomieniami. – Theodore Decker. Wszyscy mówią
na mnie Theo. Mieszkam na północy Manhattanu – dodałem niepewnie.
- A ja nazywam się James Hobart, ale wszyscy mówią na mnie Hobie. – Jego spojrzenie
było smutne i rozbrajające. – Mieszkam na południu Manhattanu.
Skonsternowany odwróciłem wzrok, nie wiedząc, czy żartuje.
- Przepraszam. – Zamknął oczy i po chwili je otworzył. – Nie zwracaj na mnie uwagi.
Welty... – zerknął na pierścień w dłoni – był moim wspólnikiem.
Był? Zegar z księżycową tarczą ze swymi stuknięciami, trybikami, łańcuchami i ciężarkami
zaterkotał głośno w ciszy, nim zabrzmiał gong na kwadrans, ustrojstwo jak z kajuty kapitana
Nemo.
- Ach – powiedziałem. – Po prostu... myślałem...
- Nie. Przepraszam. Nie wiedziałeś? – dodał, przyglądając mi się bacznie.
Spojrzałem w bok. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo liczyłem na spotkanie ze
starszym panem. Pomimo tego, co widziałem – co wiedziałem – żywiłem uparcie dziecinną
nadzieję, że wylizał się, cudem, jak ofiara morderstwa w telewizji, która po przerwie
reklamowej okazuje się żywa i spokojnie przechodzi rekonwalescencję w szpitalu.
- Jak to się stało, że pierścień trafił do ciebie?
- Co? – spytałem zaskoczony.
Zegar, zauważyłem, źle chodził: dziesiąta, nie wskazywał właściwej godziny nawet w
przybliżeniu.
- Mówiłeś, że dał ci go?
Skrępowany poruszyłem się w fotelu.
- Tak. Ja...
Wstrząs związany z jego śmiercią wydawał się czymś nowym, jak gdybym zawiódł go po
raz drugi i wszystko działo się raz jeszcze z zupełnie innej perspektywy.
- Był przytomny? Rozmawiał z tobą?
- Tak – zacząłem i zamilkłem.
Czułem się okropnie. Zanurzenie w świecie staruszka, znalezienie się wśród jego rzeczy
przywołało bardzo wyraźnie poczucie jego osoby: senna, podwodna aura tego pokoju, jego
rdzawe aksamity, jego bogactwo i spokój.
- Cieszę się, że nie był sam – rzekł Hobie. – Nie chciałby tego.
Zacisnął palce wokół pierścienia, podsunął pięść do ust i spojrzał na mnie.
- Ojej. Przecież z ciebie jeszcze dzieciak – dodał.
Uśmiechnąłem się niepewnie, nie wiedząc, jak miałbym zareagować.
- Przepraszam – powiedział bardziej rzeczowym tonem, który, jak się domyślałem, miał
mnie uspokoić. – Tyle tylko... wiem, jakie to było straszne. Widziałem. Jego ciało... – zdawało
się, że szuka odpowiednich słów – zanim cię wezwą, starają się w miarę możliwości
doprowadzić je do porządku, ale ostrzegają, że widok nie będzie przyjemny, o czym oczywiście
wiesz, ale... no cóż. Na coś takiego nie można się przygotować. Kilka lat temu mieliśmy w
sklepie zdjęcia Mathew Brady’ego, z wojny secesyjnej, tak makabryczne, że trudno je było
sprzedać.
Nie odzywałem się. Nie miałem w zwyczaju wnosić do rozmów dorosłych więcej niż
„tak” albo „nie”, gdy mnie przyciśnięto, ale teraz siedziałem jak sparaliżowany. Ciało mojej
mamy pojechał zidentyfikować jej przyjaciel Mark, który był lekarzem, i nikt nie miał mi zbyt
wiele do powiedzenia na ten temat.
- Pamiętam, kiedyś czytałem o żołnierzu, to może było pod Shiloh? – Mówił do mnie, ale
nie poświęcał mi całej swej uwagi. – Czy pod Gettysburgiem? Tak mu się pomieszało w głowie
pod wpływem szoku, że zaczął grzebać na polu bitwy ptaki i wiewiórki. W krzyżowym ogniu
ginęło mnóstwo małych stworzeń. Mnóstwo maleńkich grobów.
- W ciągu dwóch dni w bitwie pod Shiloh zginęło dwadzieścia cztery tysiące żołnierzy –
wyrecytowałem.
Zatrwożony znów spojrzał na mnie.
- Pięćdziesiąt tysięcy pod Gettysburgiem. To przez nową broń. Pociski typu Minié i
karabiny powtarzalne. Dlatego liczba ofiar była tak wysoka. Mieliśmy wojnę okopową w
Ameryce na długo przed pierwszą wojną światową. Większość ludzi o tym nie wie.
Zauważyłem, że nie ma pojęcia, co począć z tą informacją.
- Interesujesz się wojną secesyjną? – spytał ostrożnie po przerwie.
- Nooo... tak – rzuciłem oględnie. – Trochę. – Wiedziałem sporo o artylerii polowej
unionistów, bo napisałem pracę na ten temat tak najeżoną szczegółami technicznymi, że
nauczyciel kazał mi ją napisać od nowa, znałem też fotografie Brady’ego ukazujące poległych
nad Antietam: widziałem je w internecie, chłopcy o oczach jak szpilki, z ciemnymi plamami
krwi wokół nosa i ust. – Nasza klasa przez sześć tygodni wałkowała Lincolna.
- Brady miał studio fotograficzne niedaleko stąd. Byłeś tam?
- Nie.
Jakaś uwięziona myśl już miała się wyłonić, coś istotnego i niewypowiedzianego, co
wyzwoliła wzmianka na temat tych żołnierzy o pustym wzroku. Teraz wszystko się rozpłynęło
prócz obrazu: martwi chłopcy z rozrzuconymi kończynami, zapatrzeni w niebo.
Cisza, która nastała, była nie do zniesienia. Wydawało się, że żaden z nas nie wie, jaki
postawić następny krok. W końcu Hobie odwrotnie skrzyżował nogi.
- Chciałbym... cię przeprosić. Że tak naciskam – wydusił z siebie z wahaniem.
Poruszyłem się w fotelu. Kiedy jechałem do tej części miasta, zżerała mnie ciekawość, ale
nie przypuszczałem, że ode mnie też będzie się oczekiwało odpowiedzi.
- Wiem, na pewno trudno o tym mówić. Tylko że... nigdy nie myślałem...
Moje buty. Interesujące było to, że nigdy tak naprawdę nie patrzyłem na własne buty. Rysy
na czubkach. Wystrzępione sznurowadła. „W sobotę wybierzemy się do Bloomingdale’s i
kupimy ci nowe”. Ale nigdy do tego nie doszło.
- Nie chcę, żebyś znowu to przeżywał. Ale... czy on był świadomy?
- Tak. Tak jakby. To znaczy...
Jego czujna, zatroskana twarz sprawiała, że jakaś głęboka część mnie chciała wykrzyczeć
całą masę rzeczy, o których nie musiał wiedzieć i których nie powinno mu się mówić:
rozbryzgane wnętrzności, obrzydliwe powtarzalne obrazy, które nawiedzały moje myśli nawet
na jawie.
Mroczne portrety, porcelanowe spaniele na kominku, kołyszące się złociste wahadło, tiku-
tak, tiku-tak.
- Usłyszałem, jak mnie woła. – Pocierałem oko. – Gdy się ocknąłem. – Zupełnie jakbym
próbował opisywać sen. Niewykonalne. – Podszedłem więc do niego i zostałem przy nim... nie
cierpiał tak bardzo. To znaczy nie tak, jak można by przypuszczać – dodałem, bo słowa te
zabrzmiały jak kłamstwo, którym zresztą były.
- Rozmawiał z tobą?
Przełykając z trudem ślinę, przytaknąłem. Ciemny mahoń; palmy w donicach.
- Był przytomny?
Znów przytaknąłem. Paskudny posmak w ustach. Nie było to coś, co można by opisać,
rzeczy, które nie miały sensu i nie składały się w opowieść, kurz, syreny, sposób, w jaki trzymał
mnie za rękę, cała wieczność tylko we dwóch, pomieszane zdania, nazwy miast i ludzie, o
których nigdy nie słyszałem. Trzaski pozrywanych przewodów.
Jego oczy wciąż były we mnie wpatrzone. Czułem suchość w gardle i zrobiło mi się trochę
niedobrze. Jedna chwila nie przechodziła w drugą tak, jak powinna, a ja czekałem, aż zada
kolejne pytania, o cokolwiek, ale nie zrobił tego.
W końcu pokręcił głową, jakby chciał uporządkować myśli.
- To jest...
Wydawał się nie mniej skonfundowany niż ja; jego szlafrok, siwe rozpuszczone włosy
nadawały mu wygląd króla bez korony z przedstawienia kostiumowego dla dzieci.
- Przepraszam – powiedział, znowu kręcąc głową. – To wszystko jest dla mnie nowością.
- Słucham?
- No, wiesz, po prostu... – Pochylił się do przodu i zamrugał szybko powiekami, przejęty. –
Widzisz, powiedziano mi coś zupełnie innego. Mówili, że zginął na miejscu. Bardzo, ale to
bardzo to podkreślali.
- Ale... – Wpatrywałem się w niego osłupiały. Myślał, że zmyślam?
- Nie, nie – odparł pospiesznie, podnosząc dłoń, żeby mnie uspokoić. – Jestem pewien, że
wszystkim tak mówią. „Zginął na miejscu” – powtórzył smętnie, gdy ja wbijałem w niego
wzrok. – „Nie cierpiał”. „Nie zdążył pomyśleć”.
Wtem – w jednej chwili – przeszył mnie zimny dreszcz, gdy zrozumiałem, co się kryje za
tymi słowami. Moja mama też „zginęła na miejscu”. Przed śmiercią „nie cierpiała”. Pracownicy
opieki społecznej podkreślali to z takim uporem, że ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy,
żeby zadać sobie pytanie, skąd ta pewność.
- Chociaż, muszę powiedzieć, trudno było mi sobie wyobrazić, że odszedł w ten sposób –
przyznał Hobie w nagłej ciszy, która zaległa. – W mgnieniu oka. Niczego nieświadomy. Miałem
poczucie, wiesz, czasem to się wyczuwa, że nie było tak, jak mówią.
- Słucham? – spytałem, podnosząc wzrok, oszołomiony odkryciem straszliwej nowej
możliwości.
- Pożegnanie przy bramie – powiedział Hobie. Sprawiał wrażenie, jakby częściowo mówił
do siebie. – Tego by chciał. Pożegnalny rzut oka, haiku o śmierci, nie chciałby odejść, nie
zamieniwszy wcześniej z kimś kilku słów. „Herbaciarnia wśród kwitnących wiśni na drodze ku
śmierci”.
Nie wiedziałem, o czym mówi. W ciemnym pokoju pojedyncze ostrze słońca przecisnęło
się między kotarami i przecięło pokój, padając na tacę z kryształowymi karafkami, i
rozszczepione światło zamigotało wysoko na ścianach, przesuwając się w różne strony i drgając
jak pantofelki pod mikroskopem. Chociaż unosiła się tam silna woń drzewnego dymu, w
czerniejącym kominku ogień dawno się wypalił, a palenisko było zasypane popiołem –
najwyraźniej nie rozpalano w nim od dłuższego czasu.
- Dziewczyna – wybąkałem nieśmiało.
Jego spojrzenie przeniosło się z powrotem na mnie.
- Była tam też dziewczyna.
Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby nie rozumiał. Potem odchylił się do tyłu na krześle i
zamrugał szybko, jakby chluśnięto mu wodą w twarz.
- Co? – powiedziałem zaskoczony. – Gdzie ona jest? Jest zdrowa?
- Niezupełnie... – odpowiedział, pocierając grzbiet nosa. – Nie.
- Ale żyje?
Nie wierzyłem własnym uszom.
Uniósł brwi w sposób, który – jak rozumiałem – oznaczał „tak”.
- Miała szczęście.
Ale jego głos i mina zdawały się mówić coś innego.
- Jest tutaj?
- No...
- Gdzie? Mogę się z nią zobaczyć?
Westchnął, jakby rozdrażniony.
- Ma mieć zapewniony spokój i nie przyjmować gości – wyjaśnił, przetrząsając kieszenie.
– Nie jest sobą... trudno przewidzieć, jak zareaguje.
- Ale wyzdrowieje?
- Cóż, miejmy taką nadzieję. W każdym razie wiele się może jeszcze wydarzyć. By użyć
tego wysoce nieprecyzyjnego określenia tak często stosowanego przez lekarzy.
Z kieszeni szlafroka wydobył papierosy. Drżącymi dłońmi przypalił jednego i zamaszystym
ruchem rzucił paczkę na malowany japoński stolik między nami.
- Co? – spytał, rozwiewając dym sprzed twarzy, gdy zauważył, że wpatruję się w wymiętą
paczkę francuskich papierosów, jakie paliło się w starych filmach. – Nie mów mi, że też chcesz
zapalić.
- Nie, dziękuję – powiedziałem po chwili kłopotliwego milczenia. Byłem przekonany, że
żartował, chociaż nie miałem stuprocentowej pewności.
On z kolei wpatrywał się we mnie, mrugając powiekami w tytoniowej mgiełce, z nieco
zmartwioną miną, jak gdyby właśnie uświadomił sobie coś bardzo ważnego na mój temat.
- To ty, prawda? – rzekł niespodziewanie.
- Słucham?
- To ty jesteś tym chłopcem? Tym, który stracił tam mamę?
Zdumienie odebrało mi na chwilę mowę.
- Co... – wybąkałem, choć miałem na myśli: „Skąd pan wie”, ale nie byłem teraz w stanie
tego wyartykułować.
Zakłopotany potarł jedno oko i nagle odchylił się do tyłu ze zmieszaniem kogoś, kto rozlał
wino na stole.
- Przepraszam. Ja nie... to znaczy... to nie zabrzmiało tak, jak chciałem. Boże. Jestem... –
Wykonał niejasny gest, jak gdyby chciał powiedzieć, że jest wykończony i plączą mu się myśli.
Niezbyt grzecznie odwróciłem wzrok, niemile zaskoczony dławiącą, niepożądaną falą
emocji. Od śmierci mamy prawie w ogóle nie płakałem, a z pewnością nie w czyjejś obecności
– nawet podczas uroczystości pogrzebowej, gdy wokół mnie osoby, które ledwo ją znały (i parę
takich, które zamieniały jej życie w piekło, na przykład Mathilde), szlochały i wydmuchiwały
nosy.
Zauważył, że jestem wzburzony; chciał coś powiedzieć; rozmyślił się.
- Jadłeś już? – spytał ni z gruszki, ni z pietruszki.
Byłem zbyt zaskoczony, żeby odpowiedzieć. Jedzenie było ostatnią rzeczą, która
zaprzątałaby moje myśli.
- Ach, tak myślałem – powiedział, podnosząc się z trzaskiem stawów. – Chodź,
przyrządzimy sobie coś.
- Nie jestem głodny – burknąłem tak niegrzecznie, że od razu tego pożałowałem. Od
śmierci mamy wszyscy najwyraźniej myśleli tylko o jednym: żeby napchać mi brzuch.
- Nie, nie, oczywiście, że nie. – Wolną ręką odpędził chmurę dymu. – Ale chodź. Zrób to
dla mnie, dobrze? Chyba nie jesteś wegetarianinem?
- Nie! – obruszyłem się. – Skąd taki pomysł? Roześmiał się – krótko i przeszywająco.
- To proste! Mnóstwo jej przyjaciół to wegetarianie, ona też.
- Aha – mruknąłem słabo, a on spojrzał na mnie z pewnego rodzaju żywym, łagodnym
rozbawieniem.
- Jeśli chcesz wiedzieć, to ja też nie jestem wegetarianinem – oznajmił. – Zjem każde
najgorsze świństwo. Więc chyba jakoś sobie poradzimy.
Pchnął drzwi, a ja ruszyłem za nim korytarzem obwieszonym zmatowiałymi lustrami i
starymi zdjęciami. Chociaż posuwał się przede mną szybkim krokiem, bardzo chciałem
przystanąć i je obejrzeć: rodzinne fotografie, białe kolumny, werandy i palmy. Kort tenisowy;
perski dywan rozłożony na trawniku. Służący w białych piżamach uroczyście ramię przy
ramieniu. Mój wzrok padł na pana Blackwella – z orlim nosem, eleganckiego, szykownie
spowitego w biel, zgarbionego nawet w młodych latach. Wylegiwał się pod falochronem nad
morzem w jakimś porośniętym palmami miejscu; obok niego – na murze, z ręką na jego
ramieniu, głowę wyżej – uśmiechała się Pippa w wieku przedszkolnym. I choć była malutka,
dostrzegłem podobieństwo: cera, oczy, głowa przekrzywiona pod tym samym kątem i włosy
rude jak u niego.
- To ona, prawda? – powiedziałem i w tej samej sekundzie uzmysłowiłem sobie, że to
przecież niemożliwe. Zdjęcie, z wyblakłymi kolorami i niemodnymi strojami, zrobiono na długo
przed moimi narodzinami.
Hobie zawrócił, żeby rzucić okiem.
- Nie – powiedział cicho z rękami splecionymi z tyłu. – To Juliet. Matka Pippy.
- Co się z nią teraz dzieje?
- Z Juliet...? Nie żyje. Rak. W maju minęło sześć lat. – A potem, uświadomiwszy sobie
najwyraźniej, że jego wypowiedź zabrzmiała zbyt lapidarnie, dodał: – Welty był starszym
bratem Juliet. A raczej przyrodnim bratem. Ten sam ojciec... różne matki... trzydzieści lat
różnicy. Ale wychował ją jak własne dziecko.
Zrobiłem krok do przodu, żeby się lepiej przyjrzeć. Opierała się o niego, z policzkiem
uroczo przyciśniętym do rękawa jego marynarki.
Hobie odchrząknął.
- Urodziła się, gdy ich ojciec miał ponad sześćdziesiąt lat – wyjaśnił cicho. – Był o wiele
za stary, żeby interesować się małym dzieckiem, zwłaszcza że w ogóle nie miał serca do dzieci.
Drzwi po przeciwnej stronie korytarza były uchylone; pchnął je i zajrzał w ciemność.
Podszedłem do niego na paluszkach i wyciągnąłem szyję, ale niemal od razu cofnął się i
zatrzasnął drzwi.
- To ona?
Chociaż było za ciemno, żebym mógł dużo zobaczyć, mignął mi nieprzyjazny błysk
zwierzęcych oczu, niepokojące zielone iskierki z głębi pokoju.
- Nie teraz. – Mówił tak cicho, że ledwo go słyszałem.
- Co tam jest przy niej? – szepnąłem, pozostając przy drzwiach, nie chcąc się stamtąd
ruszyć. – Kot?
- Pies. Pielęgniarka nie jest zachwycona, ale Pippa chce go mieć przy sobie, w łóżku. I
szczerze mówiąc, i tak nie utrzymałbym go na zewnątrz, drapie w drzwi i skomle... Proszę, tędy.
Poruszając się wolno, trzeszcząc stawami, z pochyleniem właściwym osobie starszej,
pchnął drzwi do zagraconej kuchni ze świetlikiem w suficie i starym piecykiem o zaokrąglonych
smukłych kształtach niczym statek kosmiczny z lat pięćdziesiątych. Książki w stertach na
podłodze – książki kucharskie, słowniki, stare powieści, encyklopedie; półki ciasno zastawione
starą porcelaną w kilku wzorach. Blisko okna, przy schodach pożarowych, wyblakły drewniany
święty unosił dłoń w geście błogosławieństwa; na kredensie, przy srebrnym serwisie do
herbaty, malowane zwierzątka tłoczyły się dwójkami przed wejściem na pokład Arki Noego.
Ale w zlewie piętrzyły się talerze, a na blatach i parapetach stały buteleczki z lekami, brudne
kubki, przerażające sterty nieotwartej korespondencji i rośliny z kwiaciarni, zeschnięte i
zbrązowiałe w doniczkach.
Posadził mnie przy stole, odsuwając rachunki za elektryczność i stare numery pisma
„Antiques”.
- Herbata – powiedział, jakby przypomniał sobie pozycję z listy zakupów. Gdy zaczął się
krzątać przy kuchence, ja wpatrywałem się w kółka po kawie na obrusie. Nie mogąc usiedzieć
w miejscu, odsunąłem się razem z krzesłem i rozejrzałem dookoła.
- Eee... – zacząłem.
- Tak?
- Mogę się później z nią zobaczyć?
- Może – rzucił odwrócony plecami. Trzepaczka uderzała o dno niebieskiej porcelanowej
miski: stuk, stuk, stuk. – Jeśli nie będzie spała. Dokucza jej dość silny ból i po lekach czuje się
senna.
- Co jej się stało?
- Cóż... – Mówił tonem ożywionym i przygaszonym jednocześnie. Natychmiast go
rozpoznałem, bo przyjmowałem ten sam ton, gdy pytano mnie o mamę. – Miała fatalnie rozciętą
głowę, pęknięcie czaszki, prawdę mówiąc, przez pewien czas leżała w śpiączce, a lewa noga
była złamana w tylu miejscach, że o mało nie skończyło się amputacją. „Jak kulki w skarpecie”
– powiedział ze smutnym śmiechem. – To słowa lekarza po tym, jak obejrzał rentgen.
Dwanaście złamań. Pięć operacji. W zeszłym tygodniu – powiedział, odwracając się lekko w
moją stronę – wyjęli jej gwoździe i tak bardzo prosiła, że chce do domu, że się zgodzili. Pod
warunkiem że zatrudnimy dochodzącą pielęgniarkę.
- Wstaje już?
- Boże, nie – odpowiedział, podnosząc papierosa do ust, żeby się zaciągnąć; w jakiś
sposób udawało mu się przygotowywać posiłek jedną ręką, a drugą w tym samym czasie palić
papierosa, niczym kapitan holownika albo kucharz z obozu drwali w starym filmie.
- Z trudem siada, i to nie dłużej niż na pół godziny.
- Ale się wyliże.
- Na to liczymy – powiedział tonem, który nie brzmiał zbyt optymistycznie. – Wiesz –
odwrócił się do mnie – to niesamowite, że tobie nic się nie stało.
- No. – Nigdy nie wiedziałem, jak reagować, gdy ludzie komentowali moje „ocalenie”, a
robili to często.
Hobie zakasłał i zgasił papierosa.
- Cóż. – Zorientował się, co poznałem po jego minie, że mnie zmartwił, i było mu przykro.
– Podejrzewam, że z tobą też rozmawiali? Policjanci?
Wbiłem wzrok w obrus.
- Tak.
Czułem, że im mniej się będzie o tym mówiło, tym lepiej.
- Nie wiem, jak tobie, ale mnie wydawali się bardzo porządni... bardzo kompetentni. Ten
Irlandczyk widział mnóstwo takich przypadków, opowiadał mi o bombach ukrytych w
walizkach w Anglii i na paryskim lotnisku, w jakimś kawiarnianym ogródku w Tangerze, wiesz,
dziesiątki zabitych, a osoba tuż obok bomby wychodzi bez szwanku. Powiedział, że widują
bardzo dziwne rzeczy, wiesz, zwłaszcza w starszych budynkach. Zamknięte przestrzenie,
nierówne powierzchnie, odbijające fale materiały: wszystko kompletnie nieprzewidywalne.
Zupełnie jak w akustyce, powiedział. Fale uderzeniowe są jak fale dźwiękowe: odbijają się i
odchylają. Czasem szyby sklepowe tłuką się w odległości kilometrów. Albo... – nasadą dłoni
odgarnął włosy z oczu – czasem, w bliższej odległości, dochodzi do czegoś, co się nazywa
efektem osłaniającym. Rzeczy bardzo blisko epicentrum eksplozji pozostają nietknięte:
niestłuczony kubek w wysadzonym w powietrze domu, siedzibie IRA czy co tam jeszcze. Tym,
co zabija większość ludzi, jest latające szkło i gruzy, wiesz, często ze znacznej odległości.
Kamyk lub kawałek szkła przy takiej prędkości są równie niebezpieczne jak kule.
Przesunąłem kciukiem po kwiecistym wzorze na obrusie.
- Ale...
- Przepraszam. Może nie jest to coś, o czym powinniśmy rozmawiać.
- Nie, nie – zaprotestowałem pośpiesznie; tak naprawdę co za ulga, wreszcie ktoś mówił
otwarcie i ze znajomością rzeczy o czymś, czego większość ludzi starała się unikać jak ognia. –
Nie o to chodzi. Po prostu...
- Tak?
- Zastanawiałem się. Jak jej się udało wydostać?
- Cóż, łut szczęścia. Była uwięziona po zwałami gruzu... strażacy nie znaleźliby jej, gdyby
nie naprowadził ich jeden z psów. Przekopywali się do niej, podnieśli belkę... aha, niesamowite
było to, że cały czas z nimi rozmawiała, była przytomna, chociaż teraz nic z tego nie pamięta.
Cudem się do niej dokopali, zanim zarządzono ewakuację... mówiłeś, że na jak długo straciłeś
przytomność?
- Nie pamiętam.
- No, miałeś szczęście. Gdyby musieli odejść i ją tam zostawić, przygniecioną, co, jak
rozumiem, przytrafiło się też innym... No, mamy wodę – powiedział, gdy zagwizdał czajnik.
Talerz z jedzeniem, gdy go przede mną postawił, nie prezentował się jakoś nadzwyczajnie
– coś puszystego i żółtego na grzance. Ale pachniało ładnie. Skubnąłem ostrożnie. Roztopiony
ser z posiekanym pomidorem i pieprzem cayenne, i jeszcze jakimiś składnikami, których nie
udało mi się rozpoznać. Pycha.
- Przepraszam, jak to się nazywa? – spytałem, odgryzając ostrożnie kolejny kęs.
Wyglądał na nieco stropionego.
- Wiesz, to nie ma tak naprawdę nazwy.
- Dobre – przyznałem, lekko zaskoczony tym, jak bardzo jestem głodny. Mama robiła
bardzo podobne grzanki z serem, które czasem chrupaliśmy w zimowe niedzielne wieczory.
- Lubisz ser? Mogłem zapytać wcześniej, nie pomyślałem.
Pokiwałem głową, mając zbyt pełne usta, by odpowiedzieć. Chociaż pani Barbour
wiecznie wmuszała we mnie lody i słodycze, miałem wrażenie, jakbym od śmierci mamy
właściwie nie zjadł normalnego posiłku, a przynajmniej nie były to posiłki normalne w naszym
rozumieniu: smażone mięso z warzywami, jajecznica, makaron zapiekany z serem, a ja siedzę na
kuchennym stołku drabince i opowiadam jej o swoim dniu.
Jadłem, a on siedział po drugiej stronie stołu z brodą w dużych białych dłoniach.
- W czym jesteś dobry? – spytał dość nieoczekiwanie. – Sport?
- Słucham?
- Co cię interesuje? Mecze, tego typu rzeczy?
- Raczej gry wideo. Na przykład Age of Conquest. Yakuza.
Wyglądał na skonsternowanego.
- A w szkole? Masz ulubione przedmioty?
- Chyba historia... I angielski – dodałem, gdy nic nie powiedział. – Ale angielski będzie
strasznie nudny przez następnych sześć tygodni. Skończyliśmy literaturę i wróciliśmy do
gramatyki i teraz robimy rozbiór zdania.
- Literatura angielska czy amerykańska?
- Amerykańska. W tym momencie. A raczej do niedawna. W tym roku mam też historię
Stanów Zjednoczonych. Chociaż ostatnio była naprawdę nudna. Właśnie kończymy wielki
kryzys, ale gdy zaczniemy drugą wojnę światową, znów będzie w porządku.
Już dawno tak przyjemnie mi się nie rozmawiało. Zadawał mi różne ciekawe pytania, na
przykład co czytałem na angielski, jak bardzo gimnazjum różni się od podstawówki, który
przedmiot jest dla mnie najtrudniejszy (hiszpański), który okres historyczny lubię najbardziej
(nie byłem pewien, ale wszystko, byle nie Eugene Debs i historia ruchu robotniczego, której
poświęciliśmy o wiele za dużo czasu) i kim chcę zostać, gdy dorosnę (nie mam zielonego
pojęcia) – normalne rzeczy, ale mimo wszystko odświeżająca była rozmowa z dorosłym, który
wydawał się zainteresowany moją osobą w oderwaniu od mojego nieszczęścia, nie próbował
wydobywać ze mnie informacji ani odfajkować listy „rzeczy, które się mówi dziecku w
traumie”.
Rozgadaliśmy się na temat pisarzy – od T.H. White’a i Tolkiena do Edgara Alana Poego,
innego mojego ulubieńca.
- Mój tata mówi, że Poe to druga liga – powiedziałem. – Że jest Vincentem Price’em
literatury amerykańskiej. Ale to chyba niesprawiedliwe.
- Masz rację – przyznał Hobie poważnym tonem, nalewając sobie herbaty. – Nawet jeśli
się nie lubi Poego: to on wynalazł kryminał. I literaturę science fiction. W gruncie rzeczy
wynalazł ogromną część dwudziestego wieku. Prawdę mówiąc, już tak za nim nie przepadam
jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem, ale nawet jeśli się go nie lubi, nie można go po prostu zbyć
jako dziwaka.
- Mój tata to robił. Chodził i recytował Annabel Lee głupim głosem, żeby mi zrobić na
złość. Bo wiedział, że lubię ten wiersz.
- A co, twój tata jest pisarzem?
- Nie. – Nie wiem, skąd mu to przyszło do głowy. – Aktorem. A raczej był. Zanim się
urodziłem, zagrał w kilku serialach, nigdy w roli głównej, ale jako przyjaciel głównego
bohatera, rozpuszczony playboy albo skorumpowany wspólnik, który zostaje zamordowany.
- Może o nim słyszałem?
- Raczej nie. Teraz pracuje w biurze. Albo pracował.
- Więc co teraz robi? – spytał. Wcześniej wsunął pierścień na mały palec i od czasu do
czasu kręcił nim między kciukiem a palcem wskazującym drugiej ręki, jak gdyby chciał się
upewnić, że wciąż tam jest.
- Kto go tam wie? Porzucił nas.
Ku memu zdziwieniu roześmiał się.
- I co, krzyżyk na drogę?
- Trudno powiedzieć – rzekłem, wzruszając ramionami. – Czasem był w porządku.
Oglądaliśmy sport i seriale kryminalne, a on mi opowiadał, jak się robi efekty specjalne, z
krwią i tak dalej. Ale ten, no... nie wiem. No bo na przykład czasem przyjeżdżał po mnie do
szkoły pijany. – Nie rozmawiałem o tym ani z terapeutą Dave’em, ani z panią Swanson, z nikim.
– Bałem się powiedzieć mamie, ale potem dowiedziała się od jednej z matek. I później – to była
długa historia, czułem się zażenowany, chciałem ją skrócić – w barze złamał sobie rękę, pobił
się z kimś, lubił codziennie chodzić do takiego jednego baru, tylko że my o tym nie
wiedzieliśmy, bo nam mówił, że pracuje do późna, i miał całą paczkę przyjaciół, o których nic
nie wiedzieliśmy, a oni przysyłali mu kartki z wyjazdów na przykład na Wyspy Dziewicze. Na
nasz adres domowy. W ten sposób się dowiedzieliśmy. Mama próbowała go wysyłać na
spotkania AA, ale nie chciał chodzić. Czasem portierzy przychodzili pod nasze mieszkanie i
hałasowali, żeby ich usłyszał... żeby wiedział, że tam są, wie pan? Żeby się hamował.
- Hamował?
- Słyszeli krzyki i takie tam. Zwykle to on wrzeszczał. Ale... – uświadamiając sobie z
zakłopotaniem, że powiedziałem więcej, niż zamierzałem – głównie to on hałasował. Na
przykład... oj, nie wiem, na przykład gdy musiał ze mną zostać, a mama szła do pracy? Zawsze
był w paskudnym nastroju. Nie mogłem się do niego odezwać, gdy oglądał wiadomości albo
sport, taka była zasada. To znaczy... – przerwałem z nieszczęśliwą miną, czując, że zapędziłem
się w ślepą uliczkę. – Tak czy siak, to było dawno temu.
Rozsiadł się na krześle i spojrzał na mnie: wysoki, opanowany i powściągliwy mężczyzna,
chociaż jego zatroskane oczy miały chłopięcy odcień błękitu.
- A teraz? – spytał. – Ci ludzie, u których mieszkasz, lubisz ich?
- Nooo... – przerwałem, z pełnymi ustami, nie bardzo wiedząc, jak opisać Barbourów. – Są
całkiem mili.
- Cieszę się. To znaczy nie mogę powiedzieć, że znam dobrze Samanthę Barbour, chociaż
w przeszłości współpracowałem trochę z jej rodziną. Ma dobre oko.
Na te słowa przestałem jeść.
- Zna pan Barbourów?
- Nie jego. Ją. Chociaż jego matka była nie lada kolekcjonerką... ale podejrzewam, że
wszystko przeszło na brata w związku z jakąś rodzinną kłótnią. Welty mógłby ci powiedzieć
więcej. Nie, żeby był plotkarzem – dodał pospiesznie – Welty był bardzo dyskretny, nie
puściłby pary z ust, ale ludzie zwierzali mu się, wiesz, był tego typu człowiekiem. Otwierali się
przed nim: klienci, ludzie, których prawie nie znał, był typem człowieka, z którym inni lubili
dzielić się swoimi smutkami. Ale rzeczywiście – złożył dłonie. – Każdy marszand i atiquario w
Nowym Jorku zna Samanthę Barbour. Zanim wyszła za mąż, nazywała się Van der Pleyn. Nie
kupuje dużo, chociaż Welty widywał ją czasem na aukcjach, więc na pewno ma u siebie trochę
ładnych rzeczy.
- Kto panu powiedział, że mieszkam u Barbourów?
Zamrugał szybko powiekami.
- Pisali w gazecie – odpowiedział. – Nie widziałeś?
- W gazecie?
- W „New York Timesie” Nie czytałeś? Nie?
- Pisali o mnie w gazecie?
- Nie, nie – zaprzeczył szybko. – Nie o tobie. O dzieciach, które straciły kogoś z rodziny w
muzeum. W większości turyści. Była jedna dziewczynka... właściwie niemowlę... córka
dyplomatów z Ameryki Południowej...
- Co o mnie napisali? Skrzywił się.
- Och, wiesz, sierota w potrzebie... wkracza samarytanka z wyższych sfer... tego typu
rzeczy. Możesz sobie wyobrazić.
Zawstydzony wbijałem wzrok w talerz. Sierota? Samarytanka?
- To był świetny artykuł. Ponoć obroniłeś jednego z jej synów przed łobuzami? –
powiedział, opuszczając swą dużą siwą głowę, żeby przechwycić moje spojrzenie. – W szkole?
Tego drugiego zdolnego chłopca, którego przeniesiono do klasy wyżej?
Pokręciłem głową.
- Słucham?
- Syna Samanthy? Którego obroniłeś przed paczką starszych chłopaków w szkole?
Nadstawiłeś za niego karku... coś w tym rodzaju?
Znowu pokręciłem głową – całkowicie oszołomiony.
Roześmiał się.
- Co za skromność! Nie powinieneś się wstydzić.
- Ale... to nie tak było – wyjaśniłem skonsternowany. – Czepiali się i bili nas obu.
Codziennie.
- Tak też pisali. Tym bardziej niezwykłe jest to, jak im się postawiłeś. Stłuczona butelka? –
podsunął, gdy nie odpowiedziałem. – Ktoś próbował zaatakować syna Samanthy Barbour
stłuczoną butelką, a ty...
- Ach, to – bąknąłem zawstydzony. – Drobiazg.
- Skaleczyli cię. Gdy próbowałeś mu pomóc.
- To nie tak było! Cavanaugh rzucił się na nas obu! Na chodniku leżał kawałek szkła.
Znowu się roześmiał: śmiech postawnego mężczyzny, głęboki, chrapliwy i kłócący się z
jego starannie modulowanym głosem.
- Cóż, cokolwiek się stało – rzekł – niewątpliwie wylądowałeś w ciekawej rodzince.
Wstał i podszedł do szafki, z której wyjął butelkę whisky i nalał parę centymetrów do
niezbyt czystej szklanki.
- Samantha Barbour nie wygląda na kogoś wyjątkowo ciepłego i serdecznego,
przynajmniej takie robi wrażenie – stwierdził. – A jednak zdaje się, że robi dużo dobrego na
świecie, te wszystkie fundacje, zbiórki pieniędzy, prawda?
Siedziałem cicho, gdy on odstawił butelkę do szafki. Przez świetlik nad naszymi głowami
wpadało szare i opalizujące światło; w szybę stukał drobny deszcz.
- Planuje pan znów otworzyć sklep? – spytałem.
- Cóż... – westchnął. – To Welty zajmował się stroną handlową: klientami, sprzedażą. Ja...
ja jestem stolarzem, nie biznesmenem. Brocanteur, bricoleur. Prawie w ogóle tam nie
wychodziłem, ślęczę w warsztacie, szlifuję i poleruję. Teraz, gdy go nie ma... cóż, to wciąż
świeża sprawa. Ludzie dzwonią i pytają o rzeczy, które sprzedał, cały czas przychodzą te, które
kupił, nie wiem, gdzie są papiery, nie wiem, co do czego... jest milion rzeczy, o które muszę go
zapytać, dałbym wszystko, gdybym mógł z nim pogadać przez pięć minut. Zwłaszcza... cóż,
zwłaszcza w sprawie Pippy. Jej leczenia i... mniejsza.
- No tak – powiedziałem, świadomy, jak słabo to zabrzmiało. Krępujące terytorium
pogrzebu mojej mamy było coraz bliżej, przedłużające się chwile milczenia i wymuszone
uśmiechy, miejsce, gdzie słowa zawodzą.
- Był cudownym człowiekiem. Niewielu jest takich. Delikatnych, uroczych. Ludzie zawsze
mu współczuli z powodu garbu, chociaż nigdy nie znałem kogoś obdarzonego tak pogodnym
usposobieniem, no i oczywiście klienci przepadali za nim... był otwarty, towarzyski, zawsze
był... powtarzał: „Świat do mnie nie przyjdzie, więc ja muszę wyjść do świata...”.
Nagle, niespodziewanie, zapikał iphone Andy’ego: nadeszła wiadomość.
Hobie – ze szklanką znieruchomiałą w połowie drogi do ust – zadygotał.
- Co to było?
- Chwileczkę – poprosiłem, sięgając do kieszeni.
Wiadomość była nadana z telefonu Phila Lefkowa, jednego z uczestników zajęć z
japońskiego: Cześć Theo, tu Andy, wszystko okej? Pospiesznie wyłączyłem telefon i wsunąłem
go z powrotem do kieszeni.
- Tak? – powiedziałem. – O czym mówiliśmy?
- Zapomniałem. – Przez kilka chwil wpatrywał się w przestrzeń, po czym potrząsnął
głową. – Nigdy nie sądziłem, że jeszcze kiedyś go zobaczę – powiedział, spoglądając na
pierścień. – To takie do niego podobne, poprosić cię, żebyś go tutaj przyniósł... i oddał w moje
ręce. Nie... cóż, nic nie mówiłem, ale byłem przekonany, że ktoś go zwinął w kostnicy...
Znowu odezwał się telefon, odgrywając swój irytujący, piskliwy sygnał.
- Kurczę, przepraszam! – rzuciłem, szperając w kieszeni.
Wiadomość Andy’ego brzmiała: Sprawdzam tylko, czy nikt cię nie morduje!!!!
- Przepraszam – powtórzyłem, dla pewności mocniej wciskając guzik – tym razem
naprawdę jest wyłączony.
Ale tylko się uśmiechnął, zaglądając do szklanki. Deszcz stukał o szybę świetlika, rzucając
wodne cienie, które spływały na ścianę. Zbyt zawstydzony, by się odezwać, czekałem, aż znów
podejmie wątek – a gdy tego nie zrobił, siedzieliśmy w milczeniu. Sączyłem stygnącą herbatę
(lapsang souchong, osobliwy, dymny smak) i czułem, jak dziwne jest moje życie i to miejsce.
Odsunąłem talerz na bok.
- Dziękuję – powiedziałem grzecznie, błądząc spojrzeniem po kuchni – było pyszne –
mówiąc (jak weszło mi w nawyk) z myślą o mamie, na wypadek gdyby słuchała.
- Ach, co za kultura! – powiedział, śmiejąc się ze mnie, ale nie złośliwie, w sposób, który
wydawał się przyjazny. – Podoba ci się?
- Co?
- Moja arka Noego. – Skinął w stronę półki. – Myślałem, że na nią patrzyłeś.
Podniszczone drewniane figurki zwierząt (słonie, tygrysy, woły, zebry, aż do maleńkiej
pary myszy) stały cierpliwie w szeregu, czekając na swoją kolej.
- Należy do niej? – spytałem zafascynowany po chwili milczenia; zwierzątka były
ustawione tak starannie (wielkie koty ignorujące siebie nawzajem; paw odwrócony od pawicy,
żeby podziwiać swoje odbicie w tosterze), że mogłem sobie wyobrazić, iż godzinami
pracowała nad idealną aranżacją.
- Nie... – jego dłonie zetknęły się na stole – był to jeden z moich pierwszych zakupów,
trzydzieści lat temu. Na jednym z targów rękodzieła. Nie jestem jakimś wielkim wielbicielem
folkloru, nigdy nie byłem... ta kolekcja, nie najwyższej jakości, nie pasuje do żadnych innych
rzeczy, które posiadam, a jednak czy nie jest tak, że to właśnie coś nieodpowiedniego, coś, co
nie do końca się sprawdza, w dziwny sposób wydaje się nam najdroższe?
Pchnąłem do tyłu krzesło, nie potrafiąc utrzymać stóp w miejscu.
- Mogę się z nią zobaczyć? – spytałem.
- Jeśli nie śpi... – Zasznurował usta. – Cóż, nie widzę żadnych przeszkód. Ale pamiętaj,
tylko na minutkę. – Gdy wstał, przygarbiony, masywny, jego wzrost znów mnie zaskoczył. – Ale
ostrzegam cię... jest trochę otumaniona. Aha... – odwrócił się w drzwiach – lepiej nie
wspominaj o Weltym, jeśli możesz.
- To ona nie wie?
- Ależ tak... – odpowiedział szybko. – Wie, ale czasem, gdy o tym mowa, znowu to
przeżywa. Pyta, kiedy to się stało i dlaczego nikt jej nie powiedział.
II

Gdy otworzył drzwi, rolety były opuszczone i moje oczy potrzebowały trochę czasu, żeby się
przyzwyczaić do ciemności, aromatycznej, perfumowanej, z nutą choroby i medykamentów. Nad
łóżkiem wisiał oprawiony plakat z filmu Czarnoksiężnik z krainy Oz. W czerwonej szklance
migotała pachnąca świeczka wśród świecidełek i różańców, nut, bibułkowych kwiatów i
starych walentynek oraz chyba kilkuset rozwieszonych na wstążkach kartek z życzeniami
powrotu do zdrowia i pęku srebrnych balonów unoszących się złowrogo pod sufitem, z
metalicznymi sznurkami zwisającymi jak parzydełka meduzy.
- Pip, masz gościa – Hobie zapowiedział mnie donośnym i pogodnym głosem.
Zauważyłem, że kołdra się poruszyła. Ukazał się łokieć.
- Amn? – odezwał się zaspany głos.
- Tak tu ciemno, kochanie. Nie pozwoliłabyś mi podnieść rolet?
- Nie, proszę cię, światło mnie razi.
Wydawała się drobniejsza, niż pamiętałem, a jej twarz – zamazana plama w mroku – była
bardzo blada. Głowa ogolona oprócz jednego kosmyka z przodu. Gdy podszedłem bliżej, nieco
bojaźliwie, zauważyłem błysk metalu na skroni – jakaś spinka do włosów, pomyślałem, nim
dostrzegłem stalowe klamry chirurgiczne w przeraźliwym zwoju nad jednym uchem.
- Słyszałam was na korytarzu – powiedziała cichym, zachrypłym głosikiem, przenosząc
wzrok z Hobiego na mnie.
- Co słyszałaś, gołąbeczko? – spytał Hobie.
- Słyszałam, jak rozmawialiście. Cosmo też słyszał.
Początkowo nie zauważyłem psa, ale teraz już go widziałem: szarego teriera zwiniętego u
jej boku wśród poduszek i pluszowych zabawek. Gdy podniósł głowę, po siwym pysku i
zamglonych kataraktą oczach poznałem, że jest bardzo stary.
- Myślałem, że śpisz, gołąbeczko – mówił Hobie, wyciągając rękę, żeby podrapać psa pod
brodą.
- Zawsze tak mówisz, ale ja wcale nie śpię. Cześć – rzuciła, spoglądając na mnie.
- Cześć.
- Kim jesteś?
- Mam na imię Theo.
- Jaką lubisz muzykę?
- Nie wiem – ale żeby nie wyjść na głupka, dodałem: – Beethovena.
- Świetnie. Wyglądasz na kogoś, kto lubi Beethovena.
- Serio? – spytałem zawstydzony.
- W sensie pozytywnym. Ja nie mogę słuchać muzyki. Przez głowę. Coś potwornego. Nie –
zwróciła się do Hobiego, który sprzątał z krzesła przy łóżku książki, gazę i paczki chusteczek,
żebym miał gdzie usiąść – niech siada tutaj. Możesz usiąść tutaj – zachęciła mnie, nieznacznie
przesuwając się w łóżku, by zrobić więcej miejsca.
Zerknąwszy kontrolnie na Hobiego, upewniając się, czy mogę, usiadłem ostrożnie jednym
biodrem, starając się nie rozdrażnić psa, który podniósł głowę i wpatrywał się we mnie ponuro.
- Nie bój się, nie gryzie. To znaczy rzadko. – Przyjrzała mi się zaspanymi oczami. – Ja
ciebie znam.
- Pamiętasz mnie?
- Przyjaźnimy się?
- Tak – palnąłem bez zastanowienia, a potem obejrzałem się na Hobiego, zawstydzony tym
kłamstwem.
- Przepraszam, zapomniałam, jak masz na imię. Ale pamiętam twoją twarz. – Po chwili,
głaszcząc po głowie psa, dodała: – Nie pamiętałam swojego pokoju, gdy wróciłam do domu.
Pamiętałam łóżko, wszystkie swoje rzeczy, ale nie pokój.
Teraz, gdy mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności, dostrzegłem w kącie wózek
inwalidzki i buteleczki z lekami na stoliku przy łóżku.
- Co lubisz Beethovena?
- Yyy... – Wpatrywałem się w jej ramię spoczywające na kołdrze, delikatna skóra po
wewnętrznej stronie z plastrem w zagięciu łokcia.
Próbowała usiąść wyżej w łóżku i jej spojrzenie minęło mnie, padając na Hobiego,
którego sylwetka odcinała się na tle otwartych drzwi.
- Chyba nie powinnam za dużo mówić, prawda?
- Nie, gołąbeczko.
- Nie czuję się specjalnie zmęczona. Ale nie wiem. A ty czasem czujesz się zmęczony w
ciągu dnia? – spytała mnie.
- Czasami. – Po śmierci mamy nabrałem zwyczaju zasypiania na lekcjach i ucinania sobie
drzemek w pokoju Andy’ego po szkole. – Kiedyś to mi się nie zdarzało.
- Bo ja tak. Teraz jestem senna cały czas. Ciekawe dlaczego? Pewnie przez to, że tak się
nudzę.
Hobie, co zauważyłem, oglądając się w stronę rozświetlonych drzwi, wyszedł na chwilę.
Chociaż było to zupełnie do mnie niepodobne, z jakiegoś dziwnego powodu korciło mnie, żeby
chwycić ją za rękę, i teraz, kiedy zostaliśmy sami, zrobiłem to.
- Nie masz nic przeciwko? – spytałem.
Wszystko wydawało się spowolnione, jak gdybym poruszał się w głębokiej wodzie.
Dziwnie było trzymać kogoś za rękę, trzymać dziewczynę, a jednak wydawało się to
zaskakująco normalne. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobiłem.
- Ależ nie. To miłe. – I po krótkiej przerwie, w czasie której słyszałem pochrapywanie
małego teriera, dodała: – Pozwolisz, że zamknę oczy na kilka sekund, dobrze?
- Jasne – odpowiedziałem, przesuwając kciukiem po jej knykciach, wyczuwając kostki.
- Wiem, że nie wypada, ale po prostu muszę.
Spojrzałem w dół na jej zacienione powieki, spierzchnięte usta, bladość i sińce, szkaradne
kreski metalu nad jednym uchem. Osobliwe połączenie tego, co było w niej podniecające, i
tego, co być nie powinno, sprawiało, że kręciło mi się w głowie.
Z poczuciem winy zerknąłem za siebie i zauważyłem w drzwiach Hobiego. Wyszedłszy na
paluszkach, cichutko zamknąłem za sobą drzwi, ciesząc się, że na korytarzu jest ciemno.
Razem przeszliśmy do pokoju dziennego.
- I co, jakie robi wrażenie? – spytał tak cicho, że ledwo go usłyszałem.
Co miałem mu powiedzieć?
- Chyba w porządku.
- Nie jest sobą. – Przystanął z nieszczęśliwą miną, dłonie wepchnąwszy głęboko w
kieszenie szlafroka. – To znaczy jest i nie jest. Nie poznaje wielu ludzi, z którymi była blisko,
rozmawia z nimi bardzo oficjalnie, a mimo to czasem jest bardzo otwarta wobec obcych, bardzo
rozmowna i szczera, wobec ludzi, których nie widziała nigdy w życiu, traktuje ich jak starych
przyjaciół. Powiedziano mi, że dość często tak się dzieje.
- Dlaczego nie może słuchać muzyki?
Uniósł jedną brew.
- Och, czasem słucha. Ale bywa, zwłaszcza pod koniec dnia, że muzyka ją rozstraja.
Uważa, że powinna ćwiczyć, że musi przygotować jakiś utwór do szkoły, denerwuje się. Bardzo
trudna sprawa. Jeśli chodzi o grę na poziomie amatorskim, jest to absolutnie możliwe, kiedyś,
tak przynajmniej mówią...
Niespodziewanie zabrzmiał dzwonek do drzwi i wystraszył nas obu.
- Ach – powiedział Hobie ze strapioną miną, zerkając na, jak teraz zauważyłem,
nadzwyczaj piękny stary zegarek na rękę – to pewnie pielęgniarka.
Spojrzeliśmy po sobie. Nie skończyliśmy naszej rozmowy; było jeszcze tyle do
powiedzenia.
Dzwonek zadźwięczał znowu. W dalszej części korytarza zaszczekał pies.
- Przyszła wcześniej – wyjaśnił Hobie, spiesząc do drzwi i wyglądając na lekko
zaaferowanego.
- Mogę wrócić? Spotkać się z nią jeszcze?
Przystanął oburzony, że w ogóle o to pytam.
- Ależ oczywiście, że możesz wrócić – powiedział. – Proszę cię, przychodź...
Znów dzwonek.
- Kiedy tylko chcesz – dodał Hobie. – Bardzo proszę. Będziesz zawsze mile widziany.
III

- Więc co tam się wydarzyło? – spytał Andy, gdy przebieraliśmy się do kolacji. – Miałeś pietra?
Platt już wyszedł, żeby złapać pociąg z powrotem do szkoły; pani Barbour miała kolację z
zarządem jakiejś organizacji charytatywnej; a pan Barbour zabierał resztę nas na kolację do
yacht clubu (gdzie chadzaliśmy tylko w te wieczory, gdy pani Barbour miała coś innego do
zrobienia).
- Ten człowiek zna twoją mamę.
Andy, zawiązując krawat, skrzywił się: wszyscy znali jego matkę.
- Było trochę dziwnie – przyznałem. – Ale dobrze, że tam poszedłem. Aha – sięgnąłem do
kieszeni kurtki – dzięki za telefon.
Andy sprawdził, czy ma nowe wiadomości, a potem wyłączył urządzenie i wsunął je do
kieszeni. Nieruchomiejąc, z ręką wciąż w kieszeni, podniósł wzrok, ale nie na mnie.
- Wiem, że jest ci ciężko – powiedział nieoczekiwanie. – Przykro mi, że wszystko tak się
popieprzyło.
Jego głos, beznamiętny jak mechaniczny głos automatycznej sekretarki, przez chwilę
uniemożliwiał mi zrozumienie tego, co powiedział.
- Strasznie ją lubiłem – dodał, wciąż uciekając spojrzeniem. – To znaczy...
- No, tak – wymamrotałem, nie mając wielkiej ochoty kontynuować tematu.
- Chciałem powiedzieć, że ja też za nią tęsknię – wyznał Andy, rzucając mi na wpół
przerażone spojrzenie. – Wcześniej nie znałem nikogo, kto by umarł. Oprócz dziadka Van der
Pleyna. W każdym razie nikogo, kogo bym lubił.
Nie odzywałem się. Mama zawsze miała słabość do Andy’ego – cierpliwie wypytywała go
o domową stację meteorologiczną, droczyła się z nim w sprawie jego wyników w Galactic
Battlegrounds, aż cały kraśniał z zadowolenia. Młoda, skora do żartów, serdeczna, miała
wszystko to, czego brakowało jego matce: grała z nami w parku we frisbee, rozmawialiśmy z
nią o horrorach i pozwalała nam wylegiwać się w jej łóżku w sobotnie ranki i oglądać w
telewizji kreskówki, podjadając chrupki Lucky Charms; i czasem działało mi trochę na nerwy,
że w jej obecności Andy tak się ożywia i głupieje, włóczy się za nią i papla o poziomie
czwartym w grze, którą aktualnie miał na tapecie, nie mogąc oderwać wzroku od jej tyłka, gdy
pochylała się, żeby wyjąć coś z lodówki.
- Była najfajniejsza – stwierdził Andy swoim oddalonym głosem. – Pamiętasz, jak nas
zabrała autobusem na zjazd fanów horrorów aż w New Jersey? I jak ten psychol o imieniu Rip
ciągle za nami łaził i próbował ją namówić do zagrania w tym filmie o wampirach?
Wiedziałem, że ma dobre intencje. Ale rozmowa o czymkolwiek związanym z moją mamą z
czasów „przed” była nie do zniesienia i odwróciłem od niego głowę.
- Wątpię, żeby w ogóle interesował się horrorami – ciągnął Andy swoim cichym,
irytującym głosikiem. – Pewnie jakiś fetyszysta. Te lochy z dziewczynami przywiązanymi do
stołów laboratoryjnych to właściwie zwykłe sadomaso. Pamiętasz, jak ją błagał, żeby
przymierzyła wampirze zęby?
- Tak, wtedy podeszła do ochroniarza.
- Skórzane spodnie. Te wszystkie kolczyki. To znaczy, kto wie, może naprawdę kręcił
horrory, ale z pewnością był strasznym zbokiem, zauważyłeś? Ten jego obleśny uśmiech? I to,
jak cały czas próbował jej zaglądać w dekolt?
Dźgnąłem go palcem.
- Chodź, idziemy – powiedziałem. – Jestem głodny.
- O, serio?
Od śmierci mamy zrzuciłem cztery lub pięć kilo – wystarczająco dużo, żeby pani Swanson
(czułem się zażenowany) zaczęła mnie ważyć w swoim gabinecie na wadze, którą trzymała dla
anorektyczek.
- Co, a ty nie?
- Tak, ale myślałem, że dbasz o linię. Że chcesz się zmieścić w sukienkę na bal maturalny.
- Wal się – rzuciłem wesoło, otwierając drzwi, i wpadłem prosto na pana Barboura, który
stał tuż za nimi.
Trudno było stwierdzić, czy podsłuchiwał, czy miał właśnie zapukać.
Zawstydzony zacząłem się jąkać – przeklinanie było poważnym wykroczeniem w domu
Barbourów – ale pan Barbour nie wyglądał na szczególnie poruszonego.
- No, Theo – rzucił sucho, ze spojrzeniem utkwionym gdzieś nad moją głową – bardzo się
cieszę, że czujesz się lepiej. Dobra, idziemy, trzeba zająć stolik.
IV

W ciągu następnego tygodnia wszyscy zauważyli, że poprawił mi się apetyt, nawet Toddy.
- Skończyłeś już strajk głodowy? – spytał mnie z zaciekawieniem pewnego ranka.
- Toddy, jedz śniadanie.
- Ale ja myślałem, że to się tak nazywa. Jak ktoś nic nie je.
- Nie, strajk głodowy jest dla więźniów – oznajmiła rzeczowo Kitsey.
- Kotku – rzucił pan Barbour ostrzegawczym tonem.
- Tak, ale on wczoraj zjadł trzy gofry – oznajmił Toddy, przenosząc spojrzenie z jednego
obojętnego rodzica na drugiego w rozpaczliwej próbie ściągnięcia na siebie uwagi. – Ja
zjadłem tylko dwa. A dziś rano zjadł miskę chrupek i sześć plastrów bekonu, chociaż
mówiliście, że pięć to dla mnie za dużo. Dlaczego ja też nie mogę zjeść pięciu?
V

- O, cześć, witaj – powiedział do mnie terapeuta Dave, po czym zamknął drzwi i zajął miejsce
naprzeciwko mnie w swoim gabinecie: kilimy, półki zastawione starymi podręcznikami
(Narkotyki i społeczeństwo, Psychologia dziecięca. Inne podejście); i beżowe zasłony, które
rozsuwały się z szumem za przyciśnięciem guzika.
Uśmiechnąłem się z zakłopotaniem, omiatając spojrzeniem pokój – palma w donicy,
brązowy posążek Buddy – byle tylko nie spojrzeć na niego.
- I co? – Delikatny szum dolatujący z Pierwszej Alei sprawiał, że cisza między nami
wydawała się bezkresna, międzygalaktyczna. – Jak tam się dzisiaj mamy?
- Nooo... – Nie cierpiałem tych sesji z Dave’em, aplikowanych dwa razy w tygodniu
męczarni, które można by porównać do wizyt u dentysty; miałem wyrzuty sumienia, że nie lubię
go bardziej, bo tak się starał, zawsze mnie pytał, jakie podobały mi się filmy i książki, wypalał
mi płyty, wycinał artykuły z „Game Pro”, które mogły mnie zainteresować, czasem nawet
zabierał mnie na hamburgera do EJ’s Luncheonette, a jednak za każdym razem, gdy zaczynał
zadawać pytania, sztywniałem, jak gdyby wypchnięto mnie na scenę podczas sztuki, której tekstu
nie znałem.
- Wydajesz się dzisiaj jakby nieobecny.
- Emm... – Nie umknęło mojej uwadze, że kilka książek na półkach u Dave’a ma w tytule
słowo „seks”: Seksualność w wieku dojrzewania, Seks i poznanie, Mechanizmy zboczeń
seksualnych i mój ulubiony: Wyjście z cienia. Jak zrozumieć uzależnienie od seksu. – Chyba
wszystko w porządku.
- Chyba?
- Nie, w porządku. Jest nieźle.
- O, naprawdę? – Dave odchylił się do tyłu w fotelu, poruszając nerwowo trampkiem. – To
super. – Po czym: – Co tam słychać, bo nie jestem na bieżąco?
- Och... – Podrapałem się po brwi i odwróciłem wzrok. – Ciągle problemy z hiszpańskim...
Mam kolejny test poprawkowy, prawdopodobnie spróbuję w poniedziałek. Ale dostałem piątkę
z pracy o Stalingradzie. Więc wygląda na to, że wyciągnę się z czwórki mniej na całą czwórkę.
Milczał tak długo, wpatrzony we mnie, że zacząłem nerwowo szukać w głowie innych
tematów. W końcu padło:
- Coś jeszcze?
- Nooo... – Wbiłem wzrok w swoje kciuki.
- A co ze stanami lękowymi?
- Nie najgorzej – powiedziałem, myśląc, jak nieswojo się czuję przez to, że nie wiem o
nim zupełnie nic.
Dave był jednym z tych facetów, co to noszą obrączkę, która właściwie nie wygląda jak
obrączka, i może wcale nie jest obrączką, a on jedynie wyraża w ten sposób wielką dumę ze
swego celtyckiego dziedzictwa. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że jest od niedawna
żonaty, z dzieckiem – wyczuwało się zmęczenie świeżo upieczonego, niewyspanego tatusia,
jakby musiał co noc wstawać i zmieniać dziecku pieluchy – ale kto wie?
- A leki? Co ze skutkami ubocznymi?
- Aaa... – Podrapałem się po nosie – chyba lepiej.
Nawet nie łykałem tych pigułek, po których czułem się tak zmęczony i tak bolała mnie
głowa, że zacząłem je wypluwać do umywalki w łazience.
Dave przez chwilę nic nie mówił.
- A więc... stwierdzenie, że ogólnie czujesz się lepiej, nie byłoby nie na miejscu?
- Chyba nie – przyznałem po chwili milczenia, wpatrując się w kilim za jego głową.
Wyglądał jak przekrzywiony abakus z glinianych paciorków i sznurków z supełkami i
wydawało mi się, że w ostatnim okresie swojego życia spędziłem mnóstwo czasu, wpatrując się
w ten kilim.
Dave uśmiechnął się.
- Mówisz tak, jakbyś miał powód do wstydu. Ale lepsze samopoczucie nie oznacza, że
zapomniałeś o mamie. Albo że mniej ją kochasz.
Niezadowolony z takiego przypuszczenia, które nigdy nie przyszło mi nawet do głowy,
odwróciłem od niego wzrok i wyjrzałem przez okno na przygnębiający biały budynek z cegły po
drugiej stronie ulicy.
- Masz jakąś koncepcję, skąd ta poprawa?
- Nie, niezupełnie – odpowiedziałem lakonicznie.
„Poprawa” nie była nawet odpowiednim słowem. Nie znałem takiego wyrazu, który
opisałby mój stan. Rzeczy zbyt drobne, by o nich wspominać – śmiech na szkolnym korytarzu,
żywy gekon czmychający w akwarium w laboratorium przyrodniczym – w jednej chwili mnie
uszczęśliwiały, a w następnej przyprawiały o łzy. Niekiedy wieczorami, gdy przerzedzał się
wieczorny ruch i miasto pustoszało na noc, wilgotny wiatr owiewał okna od Park Avenue; padał
deszcz, drzewa zieleniały, wiosna przechodziła w lato; i żałosne zawodzenia klaksonów na
ulicy, wilgotny zapach mokrego chodnika miały w sobie jakiś ładunek, elektryzujące poczucie
przewalających się tłumów, z samotnymi sekretarkami i grubasami z jedzeniem na wynos w
torbach, wszędzie bezkształtny smutek istot, które szamoczą się i usiłują jakoś przetrwać kolejny
dzień. Od wielu tygodni byłem jak zamrożony, odcięty od wszystkiego; teraz pod prysznicem
odkręcałem wodę jak najmocniejszym strumieniem i wyłem po cichu do siebie. Wszystko
wydawało się surowe, bolesne, zagmatwane i nie takie, jak być powinno, a jednak czułem się,
jakby wyciągano mnie przez przerębel z lodowatej wody na słońce i palące, lodowate
powietrze.
- Gdzie teraz byłeś? – spytał Dave, próbując przechwycić moje spojrzenie.
- Słucham?
- O czym teraz myślałeś?
- O niczym.
- Tak? To dość trudna sztuka: myśleć o niczym.
Wzruszyłem ramionami. Nie licząc Andy’ego, nikomu nie powiedziałem o autobusowej
eskapadzie do domu Pippy, i ta tajemnica zabarwiała wszystko niczym miłe wspomnienie snu:
bibułkowe maki, nikłe światło z migoczącej świecy, lepkie ciepło jej dłoni. Ale chociaż była to
najbardziej ważka i realna ze wszystkich rzeczy, które przytrafiły mi się od dłuższego czasu, nie
chciałem wszystkiego zepsuć rozmową na ten temat, zwłaszcza z nim.
Siedzieliśmy przez parę długich chwil. W końcu Dave pochylił się z zatroskaną miną i
powiedział:
- Wiesz, kiedy cię pytam, dokąd odlatujesz, Theo, nie robię tego złośliwie ani nie chcę cię
stawiać w niezręcznej sytuacji, nic z tych rzeczy.
- No jasne! Wiem – odpowiedziałem nerwowo, skubiąc tweedowe obicie na poręczy sofy.
- Jestem tu po to, żebyś mógł pogadać, o czym tylko chcesz. Albo – skrzypnięcie drewna,
gdy się poruszył w fotelu – w ogóle możemy nie rozmawiać! Zastanawiam się tylko, czy coś cię
nie trapi.
- No... – powiedziałem po kolejnej przeciągającej się w nieskończoność pauzie, tłumiąc w
sobie pokusę, żeby zerknąć ukradkiem na zegarek. – To znaczy, po prostu... – Ile minut jeszcze
zostało? Czterdzieści?
- Bo słyszałem od paru dorosłych osób z twojego otoczenia, że ostatnio nastąpiła u ciebie
zauważalna poprawa. Częściej zabierasz głos na lekcjach – wyjaśnił, gdy się nie odezwałem. –
Włączasz się do życia towarzyskiego. Znowu jadasz normalne posiłki. – W panującym bezruchu
z ulicy doleciał cichy odgłos karetki pogotowia. – Więc tak się zastanawiam, czy mógłbyś
pomóc mi zrozumieć, co się zmieniło.
Wzruszyłem ramionami, podrapałem się po policzku. Jak można wyjaśnić coś takiego?
Głupotą byłoby próbować. Samo wspomnienie tego dnia zaczynało stawać się mgliste,
nierzeczywiste, jak sen, którego szczegóły zacierają się, im bardziej usiłujemy je zatrzymać.
Bardziej liczyło się to uczucie, głębokie, słodkie i tak dojmujące, że na lekcjach, w szkolnym
autobusie albo w łóżku, gdy próbowałem myśleć o czymś bezpiecznym lub przyjemnym, jakimś
środowisku lub konfiguracji, w których nie dusiłby mnie niepokój, wystarczyło zanurzyć się w
tym ciepłym jak krew prądzie i pozwolić sobie odpłynąć do tego tajemniczego miejsca, gdzie
wszystko było takie, jak być powinno. Ściany w kolorze cynamonu, deszcz na szybach,
bezkresna cisza i poczucie głębi i dystansu, jak werniks na tle dziewiętnastowiecznego obrazu.
Wytarte dywany, malowane japońskie wachlarze, migoczące w blasku świec stare walentynki,
pierroty, gołębice i przybrane girlandami serca. Twarz Pippy blada w ciemności.
VI

- Słuchaj – zagadnąłem Andy’ego kilka dni później, gdy wychodziliśmy ze Starbucksa po szkole
– będziesz mnie krył dziś po południu?
- Naturalnie – odparł Andy, pociągając tęgi łyk kawy. – Jak długo?
- Nie wiem. – To zależało od tego, jak dużo czasu zajmie mi przesiadka w metrze na
Czternastej Ulicy, dojechanie tam mogło potrwać czterdzieści pięć minut; autobus w dzień
powszedni jechał dłużej. – Trzy godziny?
Skrzywił się; jeśli zastanie w domu swoją matkę, będzie zadawać pytania.
- Co mam jej powiedzieć?
- Powiedz, że musiałem zostać dłużej w szkole czy coś takiego.
- Pomyśli, że wpakowałeś się w jakieś kłopoty.
- I co z tego?
- No tak, ale wolałbym, żeby nie dzwoniła do szkoły sprawdzić, co się stało.
- Powiedz, że poszedłem do kina.
- Wtedy spyta, dlaczego nie poszliśmy razem. A może powiem, że jesteś w bibliotece.
- Słabe.
- W porządku. To powiedzmy jej, że masz strasznie pilną sprawę u kuratora sądowego.
Albo że wpadłeś na kilka głębszych do baru w Four Seasons.
Naśladował swojego ojca; imitacja była tak celna, że aż się roześmiałem.
- Fabelhaft – odpowiedziałem głosem pana Barboura. – Bardzo śmieszne. Wzruszył
ramionami.
- Główna biblioteka jest otwarta do dziewiętnastej – powiedział swoim bezbarwnym i
słabowitym głosem. – Ale nie muszę wiedzieć, do której poszedłeś filii, jeśli zapomnisz mi
powiedzieć.
VII

Drzwi otworzyły się szybciej, niż się spodziewałem: patrzyłem jeszcze na ulicę i myślałem o
czymś innym. Tym razem był gładko ogolony, pachniał mydłem, długie siwe włosy miał
starannie zaczesane do tyłu i zatknięte za uszami, a ubrany był nie mniej efektownie niż pan
Blackwell, gdy go widziałem.
Jego brwi powędrowały do góry; najwyraźniej mój widok go zaskoczył.
- Witaj!
- Przyszedłem nie w porę? – spytałem, przyglądając się śnieżnemu mankietowi jego koszuli
z drobnym monogramem wyhaftowanym czerwonymi drukowanymi literami, tak małymi i
stylizowanymi, że były prawie niewidzialne.
- Skądże znowu. Właściwie to miałem nadzieję, że do nas zajrzysz. – Ubrany był w pięknie
skrojony granatowy garnitur z czerwonym krawatem z jakąś bladożółtą postacią i w czarne
półbuty. – Wejdź! Proszę.
- Wybiera się pan gdzieś? – spytałem, przyglądając mu się nieśmiało.
Garnitur sprawiał, że wydawał się kimś innym, kimś mniej melancholijnym i
roztargnionym, bardziej kompetentnym – zupełnie nie jak Hobie z mojej pierwszej wizyty, o
niedbałym wyglądzie dostojnego, ale udręczonego niedźwiedzia polarnego.
- No... tak. Ale nie teraz. Szczerze mówiąc, mamy tu małe urwanie głowy. Ale mniejsza z
tym.
Cóż to znaczyło? Wszedłem za nim do środka – przez las warsztatu, między stołowymi
nogami i pozbawionymi sprężyn fotelami – i dalej, przez posępny pokój dzienny do kuchni,
gdzie kręcił się niespokojnie Cosmo, popiskując i stukając pazurkami po kafelkach. Gdy tam
weszliśmy, zrobił kilka kroków do tyłu i wbił w nas gniewne spojrzenie.
- Co on tutaj robi? – spytałem, przyklękając, żeby pogłaskać go po łebku, ale odsunąłem
rękę, gdy się cofnął.
- Hmm? – mruknął Hobie. Wyglądał na zaabsorbowanego własnymi myślami.
- Cosmo. Przecież lubi być przy niej.
- Ach. To przez jej ciotkę. Nie chce go do niej wpuszczać.
Napełniał czajnik przy zlewie; i – zauważyłem – czajnik drżał mu w rękach.
- Ciotkę?
- Tak – powiedział, stawiając czajnik na palniku, po czym pochylił się, żeby podrapać psa
pod brodą. – Biedna psinko, nie wiesz, co się dzieje, prawda? Margaret ma wyrobione zdanie
na temat obecności psów w pokoju chorego. Pewnie ma rację. A teraz zjawiasz się ty – dodał,
oglądając się przez ramię z dziwnie wesołą miną. – Morze znowu wyrzuca cię nam na brzeg.
Odkąd nas odwiedziłeś, Pippa nie przestaje o tobie mówić.
- Naprawdę? – ucieszyłem się.
- „Gdzie jest ten chłopak?” „Był tutaj taki jeden chłopak”. Wczoraj mi oznajmiła, że do nas
wrócisz, i proszę bardzo, jesteś – powiedział ze śmiechem, który brzmiał serdecznie i młodo.
Wstał, trzaskając stawami w kolanach, i wewnętrzną stroną nadgarstka potarł wypukłe białe
czoło. – Jeśli zaczekasz chwilę, będziesz mógł do niej zajrzeć.
- Jak ona się czuje?
- Znacznie lepiej – odpowiedział rzeczowo, nie patrząc na mnie. – Dużo się dzieje. Ciotka
zabiera ją do Teksasu.
- Do Teksasu? – wybąkałem osłupiały po chwili przerwy.
- Niestety.
- Kiedy?
- Pojutrze.
- Nie!
Skrzywił się: mina, która zniknęła z chwilą, gdy ją ujrzałem.
- Tak, pakuję ją na wyjazd – wyjaśnił radosnym tonem, niepasującym do nieszczęśliwej
miny na twarzy, nad którą przez chwilę nie był w stanie zapanować.
- Bez przerwy ktoś tu wchodzi i wychodzi. Koleżanki ze szkoły... właściwie to pierwszy
spokojny moment od jakiegoś czasu. Mieliśmy szalony tydzień.
- Kiedy wraca?
- Cóż... nie w najbliższym czasie. Margaret chce, żeby tam zamieszkała.
- Na zawsze?
- Och nie! Nie na zawsze! – powiedział głosem, który uświadomił mi, że to właśnie miał
na myśli: na zawsze. – Przecież nikt tu nie odlatuje na inną planetę – dodał, widząc moją minę. –
Ja na pewno będę ją tam odwiedzał. A ona na pewno będzie przyjeżdżać tutaj w odwiedziny.
- Ale... – Miałem wrażenie, jakby spadł na mnie sufit. – Myślałem, że ona mieszka tutaj. Z
panem.
- No bo mieszkała. Do tej pory. Chociaż tam będzie jej na pewno dużo lepiej – dodał bez
przekonania. – To wielka zmiana dla nas wszystkich, ale jestem pewien, że na dłuższą metę jest
to zmiana na lepsze.
Wiedziałem, że nie wierzy w ani jedno słowo, które wypowiada.
- Ale dlaczego nie może zostać tutaj?
Westchnął.
- Margaret to przyrodnia siostra Welty’ego – wyjaśnił. – Jego druga przyrodnia siostra.
Najbliższa krewna Pippy. Są w każdym razie spokrewnione, czego nie można powiedzieć o
mnie. Margaret uważa, że będzie jej dużo lepiej w Teksasie, teraz gdy może już podróżować.
- Ja nie chciałbym mieszkać w Teksasie – stwierdziłem oszołomiony. – Za gorąco.
- Lekarzy też chyba nie mają najlepszych – rzekł Hobie, wycierając dłonie. – Chociaż
Margaret ma inne zdanie w tym względzie. – Usiadł i spojrzał na mnie. – Twoje okulary –
powiedział. – Podobają mi się.
- Dzięki.
Nie chciałem rozmawiać o swoich nowych okularach, czymś niepożądanym, chociaż
istotnie pomagały mi lepiej widzieć. Pani Barbour wybrała mi oprawki w salonie E.B.
Meyrowitz po szkolnym badaniu, które wykazało, że pogorszył mi się wzrok. Były okrągłe,
szylkretowe, trochę zbyt poważne i ekskluzywne, i dorośli nieco zbyt usilnie zapewniali mnie,
jak świetnie w nich wyglądam.
- Co słychać? – spytał Hobie. – Nie wyobrażasz sobie, jakie twoja wizyta wywołała
poruszenie. Właściwie to myślałem nawet, żeby samemu cię odwiedzić. Nie zrobiłem tego tylko
dlatego, że nie chciałem się rozstawa z Pippą, skoro niedługo ma wyjechać. Widzisz, to
wszystko tak szybko się potoczyło. Ta cała sprawa z Margaret. Ona jest zupełnie jak ich ojciec,
stary pan Blackwell: gdy raz wbije sobie coś do głowy, musi postawić na swoim.
- On też wyjeżdża do Teksasu? Cosmo?
- Och nie... dobrze mu będzie tutaj. Mieszka w tym domu od dwunastego miesiąca życia.
- Nie będzie nieszczęśliwy?
- Mam nadzieję, że nie. Cóż, szczerze mówiąc, na pewno będzie za nią tęsknił. Cosmo i ja
jesteśmy ze sobą w niezłych stosunkach, chociaż po śmierci Welty’ego był w strasznym dołku.
Tak naprawdę był psem Welty’ego i dopiero niedawno zaprzyjaźnił się z Pippą. Te małe teriery,
bo Welty uznawał tylko tę rasę, nie zawsze przepadają za dziećmi, rozumiesz. Matka Cosma,
Chessie, to był dopiero postrach okolicy.
- Ale dlaczego Pippa musi się tam przenosić?
- Cóż – zaczął, pocierając oko – to tak naprawdę jedyna rzecz, która ma sens. Margaret jest
formalnie jej najbliższą rodziną. Chociaż Margaret i Welty prawie ze sobą nie rozmawiali za
jego życia: w każdym razie nie w ostatnich latach.
- Dlaczego nie?
- No bo... – Widziałem, że się ociąga z wyjaśnieniem. – To wszystko jest bardzo
skomplikowane. Widzisz, Margaret nie przepadała, delikatnie mówiąc, za matką Pippy.
W chwili gdy wypowiedział te słowa, do kuchni wkroczyła wysoka, dziarska kobieta o
spiczastym nosie, w wieku młodszej babci, z wąską, patrycjuszowsko-jędzowatą twarzą i
siwiejącymi rdzawymi włosami. Jej garsonka i buty przywodziły mi na myśl styl pani Barbour,
tylko że były w kolorze, którego pani Barbour nigdy by nie włożyła: żółtozielonym.
Spojrzała na mnie; spojrzała na Hobiego.
- Co tu się dzieje? – spytała lodowatym tonem.
Hobie wypuścił głośno powietrze; wyglądał na zirytowanego.
- Wszystko w porządku, Margaret. To jest ten chłopiec, który był z Weltym w chwili jego
śmierci.
Przyjrzała mi się znad półokularów – i zakłopotana wybuchła nagle piskliwym śmiechem.
- Ależ witam cię – powiedziała, nagle uosobienie czaru, wyciągając do mnie wąskie,
zaczerwienione dłonie pokryte diamentami. – Jestem Margaret Blackwell Pierce. Siostra
Welty’ego. Przyrodnia siostra – poprawiła się, zerkając przez ramię na Hobiego, gdy zobaczyła,
że marszczę brwi. – Widzisz, Welty i ja mieliśmy tego samego ojca. Moją matką była Susie
Delafield.
Wypowiedziała te dwa słowa, jak gdyby powinny coś mi mówić. Zerknąłem na Hobiego,
żeby sprawdzić, co o tym myśli. Zauważyła to i rzuciła mu surowe spojrzenie, zanim przeniosła
uwagę z powrotem – cała w skowronkach – na mnie.
- Jaki uroczy z ciebie chłopiec – zwróciła się do mnie. Czubek jej długiego nosa był lekko
zaróżowiony. – Tak się cieszę, że cię poznałam. James i Pippa opowiadali mi o twojej wizycie:
coś niesamowitego. Wszyscy jesteśmy tym bardzo podekscytowani. Poza tym... – ścisnęła moją
dłoń – muszę ci z całego serca podziękować, że zwróciłeś mi pierścień mojego dziadka. To
bardzo wiele dla mnie znaczy.
Jej pierścień? Zdezorientowany znów spojrzałem na Hobiego.
- Znaczyłoby też wiele dla mojego ojca. – W jej życzliwości było coś wyćwiczonego,
pewna premedytacja („słodycz lejąca się wiadrami”, jak by to określił pan Barbour); a jednak
to jej rdzawe podobieństwo do pana Blackwella i Pippy sprawiało, że ciągnęło mnie do niej,
choć tego nie chciałem. – Wiesz, w jakich okolicznościach kiedyś go straciliśmy, prawda?
Zagwizdał czajnik.
- Napijesz się herbaty, Margaret? – spytał Hobie.
- Tak, poproszę – rzuciła. – Z cytryną i miodem. I kapką szkockiej. – Do mnie zwróciła się
bardziej życzliwym tonem: – Strasznie mi przykro, ale niestety musimy się zająć kilkoma
sprawami dorosłych. Mamy niedługo spotkanie z prawnikami. Gdy tylko przyjdzie pielęgniarka
Pippy.
Hobie odchrząknął.
- Nic się nie stanie, jeśli...
- Mogę się z nią zobaczyć? – odezwałem się, zbyt niecierpliwy, żeby zaczekać, aż
dokończy zdanie.
- Naturalnie – powiedział szybko Hobie, zanim ciotka Margaret zdążyła wyrazić sprzeciw,
i po mistrzowsku odwrócił się od niej, uciekając przed pełnym irytacji spojrzeniem. –
Pamiętasz drogę, prawda? Tędy.
VIII

Jej pierwsze słowa skierowane do mnie brzmiały:


- Mógłbyś zgasić światło?
Siedziała w łóżku ze słuchawkami od ipoda w uszach i wyglądała na oślepioną i
zdezorientowaną w świetle żyrandola.
Zgasiłem. Pokój wydawał się bardziej pusty, z tekturowymi pudłami ustawionymi pod
ścianami. O okienne szyby stukał wiosenny deszczyk; na zewnątrz, na ciemnym podwórzu, na tle
mokrej cegły jaśniały pieniste białe kwiaty kwitnącej gruszy.
- Witaj – powiedziała, nieco mocniej splatając dłonie na kołdrze.
- Cześć – odparłem, żałując, że zabrzmiało to tak sztywno.
- Wiedziałam, że to ty! Słyszałam, jak rozmawialiście w kuchni.
- Tak? Skąd wiesz, że to byłem ja?
- Jestem muzykiem! Mam bardzo wyostrzony słuch.
Teraz, gdy moje oczy przyzwyczaiły się do mroku, zauważyłem, że nie wygląda już tak
mizernie jak podczas mojej poprzedniej wizyty. Włosy jej odrastały, klamry zostały usunięte,
chociaż pomarszczona blizna wciąż była widoczna.
- Jak się czujesz? – spytałem.
Uśmiechnęła się.
- Spać mi się chce. – Senność pobrzmiewała w jej głosie, zachrypniętym, ale z domieszką
słodyczy. – Masz ochotę?
- Na co?
Odwróciła głowę na bok, wyciągnęła jedną ze słuchawek i podała mi ją.
- Posłuchaj.
Usiadłem obok niej na łóżku i wsunąłem słuchawkę do ucha: eteryczne brzmienia,
bezcielesne, przejmujące, jak transmisja z raju.
Spojrzeliśmy po sobie.
- Co to jest? – spytałem.
- Emm... – Spojrzała na ipoda. – Palestrina.
- Aha.
Ale nie obchodziło mnie, co to za muzyka. Jedynym powodem, dla którego w ogóle jej
słuchałem, było deszczowe światło, białe drzewo za oknem, pioruny, ona.
Cisza między nami, gdy połączeni kablem słuchaliśmy kryształowych, odbijających się
delikatnym echem głosów, była radosna i dziwna.

- Nie musisz nic mówić – powiedziała. – Jeśli nie masz ochoty. – Jej powieki były
ciężkie, a głos brzmiał sennie i miał w sobie coś z tajemnicy. – Ludzie zawsze chcą mówić,
ale ja lubię milczeć.
- Płakałaś? – spytałem, przyglądając jej się uważniej.
- Nie. No... może trochę.
Siedzieliśmy tak, nic nie mówiąc, i nie wydawało mi się to krępujące ani dziwne.
- Muszę wyjechać – odezwała się po chwili. – Słyszałeś?
- Tak. Hobie mi powiedział.
- To straszne. Nie chcę wyjeżdżać. – Pachniała solą, lekarstwami i czymś podobnym
do herbaty rumiankowej, trawiastej i słodkawej, którą mama kupowała w Grace’s.
- Jest całkiem miła – powiedziałem ostrożnie. – Chyba.
- Chyba – powtórzyła posępnie, przesuwając czubkiem palca po krawędzi kołdry. –
Mówiła coś o basenie. I koniach.
- Brzmi nieźle.
Zamrugała skonsternowana.
- Może.
- Jeździsz konno?
- Nie.
- To tak jak ja. Ale moja mama jeździła. Kochała konie. Zawsze zatrzymywała się,
żeby pogadać z tymi zaprzęgniętymi do dorożek przy Central Parku. Jakby... – Nie
wiedziałem, jak to wyrazić. – Zupełnie jakby to one rozmawiały z nią. Nawet z klapkami
na oczach odwracały łby w jej stronę.
- Twoja mama też nie żyje? – spytała nieśmiało.
- Tak.
- Moja mama nie żyje od... – przerwała, żeby się zastanowić – nie pamiętam. Umarła
po feriach wiosennych któregoś roku, więc miałam ferie, a potem jeszcze tydzień wolnego.
Mieliśmy jechać z klasą do ogrodu botanicznego i ja nie pojechałam. Tęsknię za nią.
- Na co umarła?
- Zachorowała. Twoja mama też była chora?
- Nie. To był wypadek. – Po czym, nie chcąc drążyć tematu, dodałem: – W każdym
razie moja mama uwielbiała konie. Jak była mała, miała swojego konia, który czasem czuł
się samotny i wtedy podchodził do domu, i wsuwał głowę przez okno, żeby sprawdzić, co
się dzieje.
- Jak miał na imię?
- Paleta.
Uwielbiałem, kiedy mama opowiadała o stajni w Kansas: gdzie na krokwiach
chowały się sowy i nietoperze, a konie rżały cicho i prychały. Znałem imiona wszystkich
koni i psów z jej dzieciństwa.
- Paleta! To znaczy, że był różnokolorowy?
- Był tak jakby nakrapiany. Widziałem jego zdjęcia. Czasem latem przychodził i
patrzył na nią w trakcie popołudniowej drzemki. Słyszała jego oddech, wiesz, tuż za
zasłonami.
- Ale fajnie! Lubię konie. Tylko że...
- Co?
- Wolałabym zostać tutaj! – Wydawało się, że zaraz zacznie płakać. – Nie wiem,
dlaczego muszę wyjeżdżać.
- Powinnaś im powiedzieć, że chcesz zostać.
Kiedy nasze dłonie zaczęły się dotykać? Dlaczego jej dłoń była tak gorąca?
- Mówiłam! Tylko że wszystkim się wydaje, że tam będzie mi lepiej.
- Dlaczego?
- Nie wiem – odparła drażliwie. – Mówią, że jest ciszej. Ale ja nie lubię ciszy, lubię,
gdy słychać dużo różnych rzeczy.
- Ja też będę musiał wyjechać.
Wsparła się na łokciu.
- Nie! – zawołała z zatrwożoną miną. – Kiedy?
- Nie wiem. Chyba niedługo. Muszę zamieszkać z dziadkami.
- Aha – westchnęła tęsknie, opadając na poduszkę. – Ja nie mam żadnych dziadków.
Splotłem nasze palce.
- Moi nie są zbyt mili.
- Przykro mi.
- W porządku – powiedziałem, starając się, by mój głos brzmiał normalnie, chociaż
serce waliło mi w piersi tak mocno, że czułem pulsowanie w koniuszkach palców. Jej dłoń
w mojej dłoni była aksamitna, rozpalona i tylko odrobinę lepka.
- Nie masz innej rodziny? – Jej oczy były tak ciemne w bladym świetle z okna, że
wydawały się czarne.
- Nie. Chociaż... – Czy mój ojciec się liczył? – Nie.
Zapadła długa cisza. Wciąż byliśmy połączeni słuchawkami: jedna w jej uchu, druga
w moim. Śpiew muszli. Anielskie chóry i perły. Nagle wszystko zwolniło aż za bardzo;
jakbym zapomniał o prawidłowym oddychaniu; raz za razem łapałem się na tym, że
wstrzymuję oddech, a potem wypuszczam powietrze nierówno i hałaśliwie.
- Mówiłaś, że co to za muzyka? – spytałem, żeby tylko coś powiedzieć.
Uśmiechnęła się sennie i sięgnęła po spiczasty, niezbyt apetyczny lizak, który leżał na
folii na stoliku nocnym.
- Palestrina – przypomniała z lizakiem w ustach. – Jakaś msza. Czy coś takiego.
Wszystkie kawałki są strasznie do siebie podobne.
- Lubisz ją? – spytałem. – Swoją ciotkę?
Patrzyła na mnie przez kilka długich sekund. Potem odłożyła starannie lizak na folię i
powiedziała:
- Jest nawet miła. Tak mi się wydaje. Tylko że nie znam jej tak naprawdę. To dziwne.
- Dlaczego... musisz wyjechać?
- Chodzi o pieniądze. Hobie nic nie może zrobić: nie jest moim prawdziwym
wujkiem. Ciotka nazywa go niby-wujkiem.
- Szkoda, że nie jest prawdziwym wujkiem – powiedziałem. – Wolałbym, żebyś
została.
Usiadła nagle, objęła mnie i pocałowała; cała krew odpłynęła mi z głowy, długi lot,
jak gdybym spadał ze skały w przepaść.
- Ja...
Ogarnęło mnie przerażenie. Oszołomiony odruchowo podniosłem rękę, żeby zetrzeć
ten pocałunek – tyle że nie był wilgotny ani wstrętny, czułem jego ślad rozmigotany na
zewnętrznej stronie mojej dłoni.
- Nie chcę, żebyś wyjeżdżała.
- Ja też nie chcę.
- Pamiętasz nasze spotkanie?
- Kiedy?
- Tuż przed.
- Nie.
- Ja cię pamiętam – powiedziałem. W jakiś sposób moja dłoń odnalazła drogę do jej
policzka. Niezdarnie cofnąłem ją i na siłę przyciągnąłem z powrotem do boku, zaciskając
w pięść, praktycznie na niej siadając. – Byłem tam.
Wtedy zdałem sobie sprawę, że w drzwiach stoi Hobie.
- Cześć, kochaneczko. – I chociaż serdeczność w jego głosie była przeznaczona
głównie dla niej, wiedziałem, że odrobina przeznaczona jest dla mnie. – Mówiłem ci, że
wróci.
- Mówiłeś! – zawołała, podciągając się. – I przyszedł.
- I co, następnym razem będziesz mnie słuchać?
- Ale ja ciebie słuchałam. Tylko ci nie wierzyłam.
Brzeg firanki otarł się o parapet. Słyszałem odległy śpiew ruchu ulicznego. Siedząc
tam na skraju łóżka, czułem się jak w chwili przebudzenia między snem a światłem dnia,
gdy wszystko stapia się i miesza, zanim się zmieni, wszystko w tym samym płynnym,
euforycznym strumieniu: deszczowe światło, Pippa podparta na łóżku z Hobiem w
drzwiach, jej pocałunek (z tym szczególnym posmakiem czegoś, co musiało być, domyślam
się teraz, lizakiem z morfiną) wciąż lepki na moich ustach. Jednak nie jestem pewien, czy
nawet morfina mogłaby odpowiadać za to, jak bardzo mi się wtedy kręciło w głowie, jak
radośnie byłem upojony szczęściem i pięknem. Na wpół oszołomieni pożegnaliśmy się (nie
padły obietnice korespondencji; wydawało się, że jest na to zbyt słaba) i po chwili byłem
już na korytarzu, z pielęgniarką, ciotką Margaret mówiącą coś głośno i zawile oraz ręką
Hobiego uspokajająco na moim ramieniu: mocny, kojący uścisk, jak kotwica przekazująca
wiadomość, że wszystko jest w porządku. Nie czułem takiego dotyku od śmierci mamy –
życzliwego, stabilizującego pośród dezorientujących wydarzeń – i niczym głodny czułości
bezpański pies poczułem, jak zachodzi we mnie wielka zmiana, głęboko we krwi, nagłe,
napełniające serce pokorą, a oczy łzami przekonanie: to miejsce jest dobre, ten człowiek
jest bezpieczny, mogę mu ufać, nikt mi tu nie zrobi krzywdy.
- Ach – zawołała ciotka Margaret – ty płaczesz? Czy pani to widzi? – zwróciła się do
młodej pielęgniarki (kiwającej głową, uśmiechniętej, przymilnej, wyraźnie pod jej
urokiem). – Jakiż on kochany! Będziesz za nią tęsknił, prawda? – Jej uśmiech był szeroki i
pewny siebie, swojej słuszności. – Musisz przyjechać z wizytą, koniecznie. Zawsze cieszę
się z gości. Moi rodzice... mieli jeden z największych w Teksasie domów w stylu
Tudorów...
I dalej trajkotała, przyjaźnie jak papuga. Ale to nie jej byłem oddany. A smak
pocałunku Pippy – gorzko-słodki i dziwny – pozostawał ze mną przez całą podróż na
północ Manhattanu, gdy kołysałem się sennie w płynącym autobusie, stapiając ze smutkiem
i czułością, z gwiaździstym pragnieniem, które wyniosło mnie jak latawiec wysoko nad
owiewane wiatrem miasto: głowa w deszczowych chmurach, serce w niebie.
IX

Myśl o jej wyjeździe była mi wstrętna, nie mogłem jej wręcz znieść. Tego dnia obudziłem się
przybity. Spoglądając na niebo nad Park Avenue, granatowo-czarne i groźne, skłębione niebo
prosto z obrazu Golgoty, wyobrażałem sobie, że ona też spogląda na to samo ciemne niebo z
okna samolotu; i gdy szliśmy z Andym na przystanek autobusowy, spuszczone oczy i ponure
nastroje przechodniów zdawały się odzwierciedlać i pogłębiać mój smutek z powodu jej
wyjazdu.
- Teksas jest nudny, nie ma co – zawyrokował Andy między kichnięciami; z różowymi i
załzawionymi od pyłków oczami jeszcze bardziej niż zwykle przypominał laboratoryjnego
szczura.
- Byłeś tam?
- Tak, w Dallas. Wujek Harry i ciocia Tess mieszkali tam przez jakiś czas. Nie ma nic do
roboty, można się najwyżej wybrać do kina, ale nie pójdziesz nigdzie na piechotę, trzeba prosić
o podwiezienie. Mają też grzechotniki, no i karę śmierci, która jest prymitywna i nieetyczna w
dziewięćdziesięciu ośmiu procentach przypadków. Ale przypuszczam, że będzie jej tam lepiej.
- Dlaczego?
- Głównie przez klimat – wyjaśnił Andy, wycierając nos jedną z uprasowanych
bawełnianych chusteczek, które co rano wyciągał ze stosu w szufladzie. – Rekonwalescenci
szybciej wracają do zdrowia w ciepłym klimacie. Dlatego mój dziadek Van der Pleyn przeniósł
się do Palm Beach.
Milczałem. Andy, wiedziałem o tym, był lojalny; ufałem mu, ceniłem jego zdanie, a jednak
podczas rozmowy z nim chwilami czułem się, jakbym miał do czynienia z programem
komputerowym, który naśladuje ludzkie reakcje.
- Jak będzie w Dallas, niech koniecznie pójdzie do Muzeum Przyrody i Nauki. Chociaż
myślę, że będzie jej się wydawało małe i przestarzałe. Film, który tam widziałem, nie był nawet
w 3D. Poza tym pobierają osobną opłatę, jeśli idziesz do planetarium, co jest absurdem, gdy się
pomyśli, że to ich planetarium nie umywa się do tego w Hayden.
- Aha.
Czasem zadawałem sobie pytanie, co takiego mogłoby wyrwać Andy’ego z jego wieży
matematycznego kujona: fala tsunami? Inwazja Deceptikonów? Godzilla maszerująca Piątą
Aleją? Był planetą bez atmosfery.
X

Czy ktokolwiek czuł się kiedyś tak samotny? Z powrotem u Barbourów, wśród tej licznej i
hałaśliwej rodziny, która nie była moja, czułem się jeszcze bardziej osamotniony niż zwykle –
zwłaszcza że teraz, gdy zbliżał się koniec roku szkolnego, nie było dla mnie jasne (ani dla
Andy’ego, jeśli już o tym mowa), czy pojadę z nimi na wakacje do ich letniego domu w Maine.
Pani Barbour, z typową dla niej delikatnością, omijała ten temat, nawet wśród kartonów i
otwartych walizek, które pojawiały się w całym domu; pan Barbour i młodsze rodzeństwo
wyglądali na podekscytowanych, ale w Andym perspektywa wyjazdu budziła szczere
przerażenie.
- Słońce i przygoda – wycedził pogardliwie, poprawiając okulary na nosie (takie jak moje,
tylko dużo grubsze). – Przynajmniej u swoich dziadków będziesz na suchym lądzie. Z ciepłą
wodą. I internetem.
- Nie żal mi cię.
- Cóż, jeśli będziesz musiał pojechać z nami, zobaczysz, jak będzie fajnie. Jak w
Porwanym za młodu. W tej części, gdzie sprzedają go do niewoli na statku.
- A co z częścią, gdzie musi się udać na odludzie do swojego stryja dziwaka, którego
nawet nie zna?
- Tak, myślałem o tym – odrzekł poważnym tonem Andy, odwracając się na krześle przy
biurku, żeby na mnie spojrzeć. – Oni przynajmniej nie knują, żeby cię zamordować... nie
wchodzi tu w grę żaden spadek.
- Nie, oczywiście, że nie.
- Wiesz, co bym ci radził?
- Nie, co?
- Radziłbym ci – powiedział Andy, drapiąc się po nosie gumką na końcu ołówka – żebyś
się wziął porządnie do roboty w nowej szkole w Marylandzie. Masz przewagę: jesteś rok do
przodu. To znaczy, że skończysz szkołę w wieku siedemnastu lat. Jeśli się przyłożysz, możesz
się stamtąd zwinąć w ciągu czterech, nawet trzech lat, ze stypendium na dowolne studia.
- Nie mam aż tak dobrych stopni.
- Owszem – przyznał poważnie Andy – ale tylko dlatego, że się nie uczysz. Poza tym można
spokojnie przyjąć, że w tej nowej szkole, gdziekolwiek by była, poziom nie będzie tak wysoki.
- Modlę się o to.
- No bo szkoła publiczna – kontynuował Andy. – Maryland. Nie mam nic przeciwko
Marylandowi. W końcu mają tam Laboratorium Fizyki Stosowanej i Instytut Naukowy
Teleskopu Kosmicznego w Johns Hopkins, nie mówiąc już o Ośrodku Lotów Kosmicznych
Goddarda w Greenbelt. Zdecydowanie jest to stan poważnie zaangażowany we współpracę z
NASA. Jaki miałeś wynik testu kwalifikującego na początku gimnazjum?
- Nie pamiętam.
- Spoko, możesz nie mówić, jak nie chcesz. W każdym razie chodzi mi o to, że możesz
skończyć szkołę z dobrymi stopniami w wieku siedemnastu, może szesnastu lat, jeśli będziesz
mocno zakuwał, a potem będziesz miał otwartą drogę na studia, gdziekolwiek sobie zażyczysz.
- Trzy lata to długo.
- Dla nas tak. Ale już nie w szerszej perspektywie. No bo pomyśl – dodał rozsądnie – o
kimś takim jak ta biedna kretynka Sabine Ingersoll albo ten idiota James Villiers. Forrest kurwa
Longstreet.
- Ci ludzie nie są biedakami. Widziałem ojca Villiersa na okładce „The Economist”.
- Nie są, ale za to mają umysłowość poduszki na sofę. No przecież Sabine ledwo potrafi
postawić jedną stopę przed drugą. Gdyby nie pochodziła z bogatej rodziny i musiała radzić
sobie sama, byłaby zmuszona zostać, nie wiem, prostytutką. Longstreet... ten pewnie wpełzłby w
jakąś dziurę i umarł z głodu. Jak chomik, którego się zapomni nakarmić.
- Dołujesz mnie.
- Chcę tylko powiedzieć, że jesteś inteligentny. I dorośli cię lubią.
- Co? – spytałem z powątpiewaniem.
- Oczywiście – zapewnił mnie Andy swoim słabowitym, irytującym głosem. – Pamiętasz
nazwiska, nawiązujesz kontakt wzrokowy, ściskasz dłonie, gdy się tego oczekuje. W szkole
wszyscy stają na głowie, żeby ci dogodzić.
- Tak, ale... – Nie chciałem powiedzieć, że to dlatego, że straciłem matkę.
- Nie udawaj głupiego. Wszystko uchodzi ci na sucho. Jesteś na tyle bystry, żebysamemu to
rozpracować.
- A ty dlaczego jeszcze nie rozpracowałeś tego całego interesu z żaglówkami?
- Och, rozpracowałem, nie myśl sobie – rzekł ponuro Andy, wracając do zeszytu z
hiraganą. – Zrozumiałem, że w najgorszym wypadku czekają mnie cztery wakacje w piekle.
Trzy, jeśli tata puści mnie wcześniej na studia, gdy będę miał szesnaście lat. Dwa, jeśli chwycę
byka za rogi w przedostatniej klasie i wyjadę w góry do letniej szkoły na kurs rolnictwa
ekologicznego. I potem moja stopa już nigdy nie postanie na żadnej łódce.
XI

- Niestety trudno się z nią rozmawia przez telefon – poinformował Hobie. – Nie spodziewałem
się tego. Wcale nie czuje się tam dobrze.
- Nie czuje się dobrze? – powtórzyłem.
Minął ledwie tydzień i chociaż nie planowałem ponownej wizyty u Hobiego, jakimś cudem
znowu się tam znalazłem: siedziałem przy kuchennym stole i jadłem dokładkę czegoś, co na
pierwszy rzut oka wyglądało na czarną bryłę ziemi doniczkowej, ale w rzeczywistości było
przepyszną masą z cynamonu i fig z bitą śmietaną, posypaną maleńkimi gorzkimi okrawkami
skórki pomarańczowej.
Hobie potarł oko. Gdy przyszedłem, reperował krzesło w suterenie.
- To wszystko jest bardzo frustrujące – przyznał. Włosy miał związane z tyłu, a okulary
wisiały mu na szyi na łańcuszku. Pod czarnym fartuchem do pracy, który zdjął i powiesił na
kołku, miał stare sztruksy poplamione rozpuszczalnikiem i woskiem pszczelim oraz spraną
bawełnianą koszulę z rękawami podwiniętymi nad łokcie. – Margaret powiedziała, że w
niedzielę wieczorem po rozmowie ze mną Pippa płakała trzy godziny.
- Dlaczego nie może po prostu wrócić?
- Naprawdę chciałbym wiedzieć, jak jej pomóc – rzekł Hobie. Uosobienie solidności,
zasępiony, z guzowatą białą dłonią płasko na stole, mia w ułożeniu ramion coś, co kojarzyło się
z łagodnym koniem pociągowym albo robotnikiem w pubie po długim dniu pracy. – Pomyślałem
sobie, że może tam polecę i zajmę się nią, ale Margaret się nie zgadza. Mówi, że mała nigdy się
nie przyzwyczai do nowego domu, jeśli będę się kręcił w pobliżu.
- Myślę, że mimo wszystko powinien pan tam pojechać.
Hobie uniósł brwi.
- Margaret zatrudniła terapeutę, kogoś ponoć sławnego, kto do pracy z dziećmi
wykorzystuje konie. I tak, Pippa uwielbia zwierzęta, ale nawet gdyby była zupełnie zdrowa, nie
chciałaby cały czas jeździć konno. Większość życia spędziła na lekcjach gry i w salach do
ćwiczeń. Margaret z entuzjazmem opowiada o zajęciach muzycznych w swoim kościele, ale
amatorski chór dziecięcy raczej jej nie zainteresuje.
Odsunąłem od siebie wyczyszczoną do czysta szklaną miskę.
- Dlaczego Pippa nie znała jej wcześniej? – spytałem nieśmiało, a potem, gdy nie
odpowiedział: – W grę wchodzą jakieś pieniądze?
- Nie do końca. Chociaż... tak. Masz rację. Pieniądze zawsze odgrywają jakąś rolę.
Widzisz – powiedział, pochylając się ze swymi dużymi, ekspresywnymi dłońmi na stole –
ojciec Welty’ego miał troje dzieci. Welty’ego Margaret i matkę Pippy, Juliet. Każde z innej
matki.
- O.
- Welty... był najstarszy. Do tego najstarszy syn, wiadomo, prawda? Ale w wieku sześciu
lat nabawił się gruźlicy kręgosłupa, gdy rodzice mieszkali w Asuanie. Opiekunka nie
zorientowała się w porę, jak poważny jest jego stan, i za późno zabrano go do szpitala. Był
bardzo bystrym chłopcem, tak przypuszczam, do tego ładnym, ale stary pan Blackwell nie
należał do ludzi tolerujących słabość lub chorobę. Odesłał go do Ameryki, do krewnych, i
praktycznie o nim zapomniał.
- To straszne – wybąkałem, wstrząśnięty taką niesprawiedliwością.
- Tak. To znaczy Margaret oczywiście przedstawi ci zupełnie inną wersję, ale ojciec
Welty’ego był surowym człowiekiem. W każdym razie gdy Blackwellów wydalono z Kairu...
„wydalono” to może nie najlepsze określenie. Gdy Naser doszedł do władzy, wszyscy
cudzoziemcy musieli wyjechać z Egiptu... ojciec Welty’ego działał w branży naftowej,
szczęśliwie miał pieniądze i nieruchomości ulokowane gdzie indziej. Cudzoziemcom nie wolno
było wywieźć z kraju gotówki ani niczego wartościowego. Tak czy inaczej. – Sięgnął po
kolejnego papierosa. – Trochę zboczyłem z tematu. Chodzi o to, że Welty prawie nie znał
Margaret, która była o dobre dwanaście lat młodsza. Matka Margaret była teksańską
dziedziczką fortuny, z mnóstwem własnych pieniędzy. To było ostatnie i najdłuższe z małżeństw
starego Blackwella: wielka miłość, gdyby posłuchać, jak opowiada o tym Margaret. Jedna z
prominentnych par w Houston, morze alkoholu, czarterowane loty, afrykańskie safari: ojciec
Welty’ego nie potrafił trzymać się z dala od Afryki, kochał ją nawet po tym, jak zmuszono go do
opuszczenia Kairu. W każdym razie... – Zapałka buchnęła płomieniem, a on zakasłał,
wydmuchując kłąb dymu. – Margaret była córeczką tatusia, oczkiem w głowie i tak dalej. Ale
mimo to w trakcie tego małżeństwa Blackwell cały czas zadawał się z młodymi szatniarkami,
kelnerkami, córkami przyjaciół: i gdy był już po sześćdziesiątce, został ojcem dziecka swojej
fryzjerki. I tym dzieckiem była matka Pippy.
Nie odzywałem się. W drugiej klasie wybuchła wielka afera (dokumentowana codziennie
na plotkarskich stronach „New York Post”), gdy ojciec jednego z moich kolegów z klasy miał
dziecko z kobietą, która nie była matką Eliego, i w rezultacie wiele matek stanęło po jednej lub
drugiej stronie barykady i przestało się do siebie odzywać przed szkołą, gdy przyjeżdżały nas
odebrać po południu.
- Margaret studiowała wtedy w Vassar – opowiadał Hobie, robiąc przerwy. Chociaż
rozmawiał ze mną jak z dorosłym (co mi się podobało), ten temat najwyraźniej go krępował. –
Myślę, że przez kilka lat nie rozmawiała z ojcem. Stary Blackwell próbował zapłacić fryzjerce,
żeby zniknęła z jego życia, ale jego skąpstwo wzięło nad nim górę, skąpstwo wobec ludzi,
którzy byli od niego zależni finansowo. Tak więc, widzisz, Margaret... Margaret i matka Pippy
Juliet nigdy się nawet nie spotkały, jedynie w sali sądowej, gdy Juliet była jeszcze oseskiem.
Ojciec Welty’ego z czasem tak znienawidził fryzjerkę, że w testamencie wyraźnie zaznaczył, że
ani ona, ani Juliet nie dostaną nawet centa prócz mizernych alimentów wymaganych przez
prawo. Ale co do Welty’ego... – Hobie zgasił papierosa – stary Blackwell przemyślał sprawę i
zabezpieczył go w testamencie. I w czasie tej całej sądowej awantury, która ciągnęła się latami,
Welty był mocno poruszony tym, w jaki sposób mała Juliet została od wszystkiego odcięta i
odrzucona. Matka jej nie chciała; żaden z krewnych matki jej nie chciał; stary Blackwell już na
pewno jej nie chciał, a Margaret i jej matka, mówiąc prawdę, byłyby szczęśliwe, widząc ją na
ulicy. A tymczasem fryzjerka zostawiała Juliet samą w domu, gdy wychodziła do pracy... fatalna
sytuacja pod każdym względem. Welty nie musiał się angażować, ale był człowiekiem
wrażliwym, bez rodziny, i lubił dzieci. Zaprosił Juliet na wakacje, gdy miała sześć lat, a raczej
„Julee-Ann”, jak wtedy na nią wołano...
- Tutaj? Do tego domu?
- Tak, tutaj. A gdy lato dobiegło końca i przyszła pora, żeby ją odesłać, płakała, gdy
wspominano o wyjeździe, a jej matka nie odbierała telefonu. Odwołał więc rezerwację lotniczą
i zaczął dzwonić po szkołach, żeby się zorientować, gdzie można by ją zapisać do pierwszej
klasy. Nigdy tego nie załatwiono formalnie: wolał nie wywoływać wilka z lasu, jak to się
mówi, i większość ludzi po prostu uznała, nie zagłębiając się specjalnie w sprawę, że to jego
córka. Co zresztą, pod każdym liczącym się względem, było prawdą. Ale mniejsza z tym – dodał
zmienionym tonem, podnosząc wzrok. – Mówiłeś, że chciałbyś się rozejrzeć po warsztacie?
Chcesz teraz zejść?
- Jasne – odpowiedziałem. – Byłoby super.
Gdy zastałem go tam wcześniej przy odwróconym do góry nogami krześle, wstał,
przeciągnął się i powiedział, że jest gotowy na przerwę, ale ja wcale nie chciałem iść na górę,
warsztat był miejscem tak bogatym i magicznym: grota skarbów, większa w środku, niż się
wydawała z zewnątrz, światło wpadające przez wysoko umieszczone okna, ornamenty
geometryczne i filigran, tajemnicze narzędzia o nieznanych mi nazwach i ostre, intrygujące
zapachy lakieru i wosku. Nawet krzesło, które naprawiał – z racicami z przodu – wyglądało nie
jak mebel, lecz zaklęte stworzenie, jakby miało samo się odwrócić i zeskoczyć ze stołu, a
następnie odbiec truchtem ulicą.
Hobie sięgnął po fartuch i włożył go z powrotem. Pomimo całej swej łagodności i
spokojnego usposobienia był zbudowany jak mężczyzna, który zarabia na życie przenoszeniem
lodówek i załadowywaniem ciężarówek.
- A więc – powiedział, prowadząc mnie w dół po schodach. – Sklep za sklepem.
- Słucham?
Roześmiał się.
- Arrière-boutique. To, co widzą klienci, jest scenografią, twarzą, która pokazywana jest
publiczności, ale właśnie tutaj wykonuje się najważniejszą robotę.
- Aha.
Patrzyłem na labirynt na dole schodów, jasne drewno w kolorze miodu, ciemne drewno w
kolorze płynnej melasy, mosiężne, srebrne i złote błyski w słabym świetle. Jak na arce Noego
każdy gatunek mebli umieszczony był wśród swoich – krzesła z krzesłami, sofy z sofami, zegary
z zegarami, biurka, szafki i komody w sztywnych szeregach naprzeciwko. Stoły do jadalni
pośrodku tworzyły plątaninę wąskich korytarzy, którymi trzeba się było przeciskać. W głębi
pomieszczenia ściana ze zmatowiałymi starymi lustrami, zawieszonymi rama przy ramie,
migotała srebrzystym światłem starych sal balowych i salonów w blasku świec.
Hobie obejrzał się na mnie. Widział, jak bardzo jestem zachwycony.
- Lubisz stare rzeczy?
Przytaknąłem: prawda, rzeczywiście lubiłem stare rzeczy, choć było to coś, z czego
wcześniej nie zdawałem sobie sprawy.
- W takim razie musi ci się podobać u Barbourów. Podejrzewam, że niektóre meble w stylu
królowej Anny albo chippendale nie są wcale gorsze od muzealnych eksponatów.
- Tak – odpowiedziałem z wahaniem. – Ale tutaj jest inaczej. Przyjemniej – dodałem na
wypadek, gdyby nie zrozumiał.
- Jak to?
- Chodzi mi o to... – zacisnąłem powieki, próbując zebrać myśli – że tutaj, na dole, jest
super, tyle różnych krzeseł obok siebie... Widać jakby różne osobowości, rozumie pan? No bo
na przykład tamto jest trochę... – brakowało mi słowa – hmm, w sumie śmieszne, ale w
pozytywnym sensie, w sensie wygodne. A tamto jest bardziej jakby nerwowe, z tymi długimi
patykowatymi nóżkami...
- Masz dobre oko do mebli.
- No... – Komplementy wprawiały mnie w zakłopotanie, nigdy nie wiedziałem, jak
zareagować, i zazwyczaj udawałem, że ich nie słyszę. – Kiedy są ustawione obok siebie, widać,
jak są wykonane. U Barbourów... – nie wiedziałem, jak to wyjaśnić – nie wiem, bardziej to
przypomina sceny z wypchanymi zwierzętami w Muzeum Historii Naturalnej.
Gdy parsknął śmiechem, cała jego posępność i niepokój wyparowały; emanował
życzliwością, wyczuwało się ją.
- Nie, naprawdę – przekonywałem, zdecydowany brnąć dalej i wyrazić do końca swoje
zdanie. – Sposób, w jaki wszystko zaaranżowała, samotny stół z padającym na blat światłem, a
wszystko inne tak ustawione, byle tylko niczego nie dotknąć... Jak dioramy wokół jaka, żeby
pokazać, jak wygląda w swoim siedlisku. Ładne, ale wiadomo... – Wskazałem na oparcia
krzeseł ustawionych pod ścianą. – To przypomina harfę, to wygląda jak łyżka, tamto... – Ruchem
dłoni pokazałem wygięcie.
- Oparcie tarczowe. Chociaż, powiem ci, najładniejszym detalem są tu te frędzle w listwie
oparcia. Może nie zdajesz sobie z tego sprawy – rzekł, nim zdążyłem zapytać, co to jest listwa
oparcia – ale oglądanie tych mebli każdego dnia jest szkołą samą w sobie... Gdy widzisz je w
różnym świetle, gdy możesz przesunąć po nich dłonią, jeśli przyjdzie ci ochota. – Dmuchnął na
okulary, żeby zaparowały, i wytarł je brzegiem fartucha. – Musisz już wracać?
- Niezupełnie – odparłem, chociaż robiło się późno.
- No to chodź – zaproponował. – Damy ci jakąś pracę. Przydałaby mi się pomoc przy tym
krzesełku tutaj.
- Z kozimi raciczkami?
- Tak, tym z raciczkami. Na kołku wisi drugi fartuch... wiem, że jest za duży, ale właśnie
pomalowałem to tutaj olejem lnianym i nie chcę, żebyś się pobrudził.
XII

Terapeuta Dave niejednokrotnie wspominał, że cieszyłby się, gdybym znalazł sobie jakieś
hobby – rada, która budziła we mnie jedynie niechęć, ponieważ proponowane przez niego
zajęcia (squash, tenis stołowy, kręgle) wydawały mi się niesamowicie banalne. Jeśli uważał, że
gra w ping-ponga pomoże mi dojść do siebie po stracie matki, to znaczy, że był porządnie
szurnięty. Ale – o czym świadczył czysty dziennik podarowany mi przez pana Neuspeila,
nauczyciela angielskiego; sugestia pani Swanson, żebym po szkole zaczął chodzić na kółko
plastyczne; propozycja Enrique, że zabierze mnie na mecz koszykówki na boisku przy Szóstej
Alei; a nawet sporadyczne próby zainteresowania mnie przez pana Barboura symbolami
nawigacyjnymi i flagami MKS – inni dorośli mieli podobne pomysły.
- Ale co lubisz robić w wolnym czasie? – dopytywała się pani Swanson w swoim
upiornym bladoszarym gabinecie, w którym pachniało ziołową herbatą i bylicą, ze stertami
„Seventeen” i „Teen People” na ławie i jakąś srebrzystą azjatycką melodyjką kurantową
plumkającą w tle.
- Nie wiem. Lubię czytać. Oglądać filmy. Grać w Age of Conquest II i Age of Conquest
Platinum. Nie wiem – powiedziałem znowu, gdy nie przestawała się we mnie wpatrywać.
- Cóż, nie mam nic przeciwko tym wszystkim rzeczom, Theo – oznajmiła z zatroskaną miną.
– Ale byłoby miło, gdybyśmy mogli ci znaleźć jakieś zajęcie grupowe. Z pracą zespołową, coś,
co mógłbyś robić ze swoimi rówieśnikami. Myślałeś kiedyś o tym, żeby zacząć uprawiać jakiś
sport?
- Nie.
- Bo ja trenuję aikido. Nie wiem, czy słyszałeś. To sztuka walki, w której do obrony
wykorzystuje się ruchy przeciwnika.
Odwróciłem od niej wzrok i spojrzałem na wiszące za jej głową podniszczone panneau
Matki Bożej z Guadelupe.
- A może fotografia. – Splotła na biurku przyozdobione turkusem dłonie. – Jeśli nie
interesuje cię kółko plastyczne. Chociaż pani Sheinkopf pokazała mi kilka twoich rysunków z
zeszłego roku: ten cykl z dachami, no wiesz, z wieżami ciśnień, te widoki z okna pracowni?
Muszę powiedzieć, że masz zmysł obserwacyjny: znam ten widok, a ty uchwyciłeś kilka
naprawdę ciekawych linii i energię, zdaje się, że użyła słowa „kinetyczna”, naprawdę jest w
nich taka fajna dynamika, te wszystkie przecinające się płaszczyzny i kąt schodów
przeciwpożarowych. Próbuję tylko powiedzieć, że nie chodzi tu specjalnie o to, co robisz,
chciałabym po prostu znaleźć jakiś sposób, żebyś się lepiej integrował.
- Integrował? – spytałem głosem, który zabrzmiał zdecydowanie zbyt szorstko.
Wyglądała na kompletnie zaskoczoną.
- Z innymi ludźmi! I... – w tym miejscu wskazała na okno – ze światem wokół ciebie!
Posłuchaj – powiedziała swym najłagodniejszym, najbardziej hipnotyczno-kojącym głosem –
wiem, że łączyła cię z mamą nieprawdopodobnie silna więź. Rozmawiałam z nią. Widywałam
was razem. I bardzo dobrze wiem, jak bardzo musi ci jej brakować.
Nic nie wiesz, pomyślałem, patrząc jej bezczelnie prosto w oczy.
Spojrzała na mnie z konsternacją.
- Zdziwiłbyś się, Theo – powiedziała, odchylając się do tyłu w swoim fotelu przykrytym
chustą – jak bardzo takie drobne, codzienne czynności mogą nam pomóc wyrwać się z rozpaczy.
Ale nikt nie może tego zrobić za ciebie. Sam musisz się rozejrzeć za uchylonymi drzwiami.
Chociaż wiedziałem, że ma dobre zamiary, wyszedłem z jej gabinetu ze spuszczoną głową,
ze łzami złości piekącymi w oczach. Co ona o tym, do diabła, wie, stara małpa? Pani Swanson
miała gigantyczną rodzinę – jakieś dziesięcioro dzieci i trzydzieścioro wnucząt, sądząc po
zdjęciach na ścianie jej gabinetu; miała wielkie mieszkanie na Central Park West i dom w
Connecticut, i żadnego pojęcia o tym, jak to jest, gdy pęka pod tobą deska i w jednej chwili
wszystko przepada. Łatwo jej usiąść wygodnie w swoim hipisowskim fotelu i wymądrzać się o
zajęciach pozalekcyjnych i uchylonych drzwiach.
A jednak, niespodziewanie, drzwi się przede mną uchyliły, i to w najbardziej niezwykłym
miejscu – w warsztacie Hobiego. „Pomoc” przy krześle (która w zasadzie polegała na tym, że
stałem obok, gdy Hobie wypruwał siedzisko i pokazywał mi zniszczenia dokonane przez
korniki, ślady po niedbałych naprawach i inne ukryte potworności pod obiciem) szybko
zamieniła się w dwa lub trzy dziwnie absorbujące popołudnia w tygodniu po szkole:
etykietowanie słoików, mieszanie kleju króliczego, sortowanie okuć do szuflad („dłubanina”), a
czasem po prostu obserwowanie go, jak przekręca nogi krzeseł na tokarce. Chociaż w sklepie
na górze, z opuszczoną metalową roletą, wciąż było ciemno, w sklepie za sklepem tykały zegary
szafkowe, błyszczał mahoń, na blaty stołów spływało światło w złocistych kałużach i życie
suterenowej menażerii toczyło się dalej.
Wydzwaniały do niego domy aukcyjne z całego miasta, a oprócz nich klienci prywatni;
odnawiał meble dla Sotheby’s, Christie’s, Teppera, Doyle’a. Po szkole przy akompaniamencie
sennego tykania zegarów opowiadał mi o fakturze i połysku różnych rodzajów drewna, ich
kolorach, falistym wzorze i lśnieniu klonu płomienistego, skłębionych słojach obrzęku orzecha,
ich ciężarze ważonym w dłoni, a nawet o ich różnych zapachach – „Czasem, kiedy nie jesteś
pewien, z czym masz do czynienia, najlepiej powąchać” – aromatycznym mahoniu, popiołowym
zapachu dębiny, czeremsze z jej charakterystyczną wonią i żywicowym aromacie palisandru.
Piły i pogłębiacze, raszple i pilniki, ostrza gięte i łóżeczkowe, korby do świdrów i skrzynki
uciosowe. Uczyłem się o lakierach i złoceniach, dowiedziałem się, czym jest gniazdo i czop, na
czym polega różnica między hebanowanym drewnem a prawdziwym hebanem, między
ramiakami górnymi w stylu newport, connecticut i filadelfia i dlaczego masywna bryła i
ściśnięta góra jednej komody w stylu chippendale sprawiają, że ustępuje ona innej komodzie z
tego samego okresu ze żłobkowanymi kolumnami i czymś, co lubił nazywać „podniesionymi”
proporcjami szuflad.
Na dole – w słabym świetle, z podłogą przysypaną wiórami – panowała swego rodzaju
atmosfera stajni, z wielkimi zwierzętami stojącymi cierpliwie w półmroku. Dzięki Hobiemu
zacząłem postrzegać piękne meble jako wręcz żywe stworzenia, poprzez użycie rodzaju
męskiego lub żeńskiego, gdy o nich mówił, poprzez muskularność, niemal zwierzęcość, która
odróżniała wspaniałe okazy od ich sztywnych, klockowatych, bardziej banalnych sąsiadów, i
poprzez czułość, z jaką przesuwał ręką po ciemnych, lśniących bokach kredensów i komódek,
jakby były domowymi zwierzakami. Był dobrym nauczycielem i bardzo szybko, drogą
obserwacji i porównań, nauczył mnie, jak rozpoznać reprodukcję: zbyt równe ślady zużycia
(antyki zawsze starzały się asymetrycznie); przycięte maszynowo, a nie zheblowane ręcznie
krawędzie (wrażliwy opuszek palca wyczuje krawędź maszynową, nawet przy kiepskim
świetle); ale przede wszystkim matowość, martwość drewna pozbawionego
charakterystycznego połysku: magii powstałej po stuleciach dotykania, używania i
przechodzenia z rąk do rąk. Rozmyślając o żywotach tych dystyngowanych starych komód i
sekreter – żywotach dłuższych i łagodniejszych niż ludzkie życie – zatapiałem się w błogim
spokoju jak kamień w głębokiej wodzie, toteż gdy przychodziła na mnie pora, wychodziłem
stamtąd jak urzeczony, oślepiony jasnymi światłami Szóstej Alei, z trudem się orientując, gdzie
jestem.
Bardziej niż warsztat (lub „szpital”, jak go nazywał Hobie) polubiłem Hobiego: jego
zmęczony uśmiech, jego dystyngowaną przygarbioną postawę wysokiego mężczyzny, jego
zakasane rękawy i swobodny, wesoły sposób bycia, jego robociarski zwyczaj pocierania czoła
wewnętrzną stroną nadgarstka, cierpliwą pogodę ducha i niewzruszony rozsądek. Ale chociaż
nasze rozmowy były luźne i oszczędne, nigdy nie było w nich nic prostego. Nawet zwykłe: „Co
tam?”, wbrew pozorom było niuansowym pytaniem; a moją niezmienną odpowiedź („W
porządku”) Hobie odczytywał z łatwością bez potrzeby dalszych wyjaśnień z mojej strony. I
chociaż rzadko bywał ciekawski i dociekliwy, czułem, że zna mnie lepiej niż inni dorośli, którzy
mieli za zadanie „dostać się do mojej głowy”, jak to lubił określać Enrique.
Ale – przede wszystkim – lubiłem go dlatego, że traktował mnie jak pełnoprawnego
towarzysza i partnera do rozmów. Nie miało znaczenia, że czasem chciał rozmawiać o
sąsiedzie, który przeszedł operację wymiany stawu kolanowego, albo o koncercie muzyki
dawnej odbywającym się w mieście. Jeśli opowiadałem mu o czymś zabawnym, co wydarzyło
się w szkole, stanowił skupioną i wdzięczną publiczność; w przeciwieństwie do pani Swanson
(która nieruchomiała i wyglądała na zaskoczoną, gdy opowiadałem jakiś żart) lub Dave’a (który
chichotał, ale nienaturalnie i zawsze o pół sekundy za późno) lubił się śmiać, a ja z kolei
uwielbiałem, gdy opowiadał mi historie z własnego życia: o hałaśliwych, późno ożenionych
wujkach i wścibskich zakonnicach z dzieciństwa, o trzeciorzędnej szkole z internatem przy
granicy kanadyjskiej, gdzie cała kadra nauczycielska lubiła zaglądać do kieliszka, o wielkim
domu na północy stanu, który ojciec tak schładzał, że szyby od środka pokrywała warstwa lodu,
o szarych grudniowych popołudniach z lekturą Tacyta albo The Rise of the Dutch Republic
Motleya. („Uwielbiałem historię, zawsze. Droga, której nie wybrałem! Moim największym
pragnieniem w dzieciństwie było zostać profesorem historii na uniwersytecie Notre Dame.
Chociaż to, czym się zajmuję teraz, jak sądzę, jest po prostu innym spojrzeniem na historię”).
Opowiedział mi o swoim ślepym na jedno oko kanarku uratowanym z Woolworth’s, który budził
go w dzieciństwie każdego ranka; o gorączce reumatycznej, która przykuła go do łóżka na sześć
miesięcy; i o osobliwej starej bibliotece w sąsiedztwie z freskami na sufitach („niestety już je
skuto”), dokąd uciekał z domu. O pani De Peyster, odwiedzanej przez niego po szkole samotnej
starej damie, dawnej piękności z Albany i pasjonatce historii lokalnej, która rozpieszczała
Hobiego i karmiła go keksem sprowadzanym z Anglii w puszkach, a także cieszyła się, mogąc
godzinami opisywać mu każdy przedmiot ze swojej kolekcji porcelany, i była posiadaczką –
wśród innych mebli – mahoniowej sofy należącej kiedyś rzekomo do generała Herkimera, sofy,
która rozbudziła jego zainteresowanie meblami. („Chociaż nie bardzo jestem sobie w stanie
wyobrazić generała Herkimera wylegującego się na tym dekadenckim meblu o klasycznej
linii”). O swojej matce, która zmarła niedługo po jego trzydniowej siostrze, pozostawiając na
świecie jedynaka; i o młodym jezuicie, trenerze piłkarskim, który – po telefonie od
rozhisteryzowanej irlandzkiej pokojówki, gdy ojciec Hobiego okładał go pasem, „dosłownie na
miazgę” – przybiegł w te pędy do ich domu, zakasał rękawy i powalił ojca Hobiego jednym
ciosem. („Ojciec Keegan! To właśnie on przyszedł do nas, gdy miałem gorączkę reumatyczną,
żeby udzielić mi komunii. Byłem jego ministrantem – wiedział, co się dzieje, już wcześniej
zauważył ślady na moich plecach. Ostatnio tylu księży dopuszcza się nieprzyzwoitości z
chłopcami, ale on był dla mnie naprawdę dobry, zawsze się zastanawiam, co się z nim stało,
próbowałem go odnaleźć, ale bez skutku. Mój ojciec zadzwonił do arcybiskupa i nim się
ktokolwiek zdążył zorientować, było już po sprawie, odesłali go do Urugwaju”). Jakże inaczej
było u Barbourów, gdzie – pomimo ogólnej atmosfery życzliwości – albo gubiłem się w
chmarze ludzi, albo stawałem się onieśmielonym obiektem oficjalnego przesłuchania. Czułem
się lepiej, wiedząc, że od Hobiego dzieli mnie tylko podróż autobusem, prosto na południe
wzdłuż Piątej Alei; a w nocy, kiedy się budziłem rozdygotany i przerażony, czując, jak tamta
eksplozja znowu się przeze mnie przetacza, czasem udawało mi się uśpić siebie, krążąc myślami
wokół jego domu, gdzie czasem bezwiednie można się było przenieść do roku 1850, świata
tykających zegarów, skrzypiących podłóg, miedzianych donic i koszy z rzepą i cebulą w kuchni,
pochylonych w jedną stronę płomieni świec w przeciągu i wydymających się upiętych jak
suknie balowe kotar w wysokich oknach, chłodnych cichych pokojów, gdzie stare przedmioty
śniły swój sen.
Coraz trudniejsze stawało się tłumaczenie moich nieobecności (często podczas kolacji), w
związku z czym pomysłowość Andy’ego była wystawiona na ciężką próbę.
- Mam tam z tobą pojechać i porozmawiać z nią?– spytał Hobie pewnego popołudnia, gdy
siedzieliśmy w kuchni, zajadając tartę z wiśniami, którą kupił na targu. – Chętnie pojadę i się z
nią spotkam. A może wolałbyś zaprosić ją tutaj?
- Może – odpowiedziałem po chwili zastanowienia.
- Możliwe, że zainteresowałaby ją ta podwójna komoda w stylu chippendale, no wiesz,
filadelfia, ze ślimacznicą na górze. Nie żeby kupić, tylko obejrzeć. Albo gdyby chciała,
moglibyśmy ją zaprosić na obiad do La Grenouille – roześmiał się – a może do jakiejś tutejszej
knajpki, to mogłaby być dla niej nie lada atrakcja.
- Zastanowię się – odpowiedziałem; i pogrążony w myślach wróciłem wcześnie do domu
autobusem.
Abstrahując od mojej notorycznej nieszczerości wobec pani Barbour – ciągłe wizyty do
późna w bibliotece, nieistniejący projekt z historii – byłoby krępujące, gdybym musiał przyznać
przed Hobiem, że twierdziłem, jakoby pierścień pana Blackwella był pamiątką rodzinną. A
jednak gdyby doszło do spotkania pani Barbour i Hobiego, moje kłamstwo na pewno prędzej
czy później wyszłoby na jaw. Wydawało się to nieuniknione.
- Gdzie byłeś? – spytała ostro pani Barbour, ubrana wieczorowo, ale bez butów na nogach,
wyłaniając się z głębi mieszkania z drinkiem w ręku.
Coś w jej zachowaniu sprawiło, że wyczułem pułapkę.
- Tak naprawdę – oznajmiłem – to byłem w odwiedzinach u przyjaciela mojej mamy na
południu Manhattanu.
Andy odwrócił się do mnie z osłupiałą miną.
- O, czyżby? – spytała podejrzliwie pani Barbour, zerkając w bok na Andy’ego. – Andy
właśnie mi mówił, że znowu siedziałeś w bibliotece.
- Nie dzisiaj – odparłem tak spokojnie, że aż sam się zdziwiłem.
- Muszę przyznać, że cieszy mnie ta wiadomość – powiedziała chłodno pani Barbour. –
Jako że biblioteka główna jest w poniedziałki zamknięta.
- Mamo, nie mówiłem, że jest w bibliotece głównej.
- Niewykluczone, że zna go pani – wtrąciłem, chcąc odciągnąć uwagę od Andy’ego. – W
każdym razie słyszała o nim.
- O kim? – spytała pani Barbour, a jej spojrzenie z powrotem spoczęło na mnie.
- O tym znajomym, którego odwiedziłem. Nazywa się James Hobart. Prowadzi sklep z
antykami w południowej części Manhattanu. Właściwie nie prowadzi. Zajmuje się renowacją.
Ściągnęła brwi.
- Hobart?
- Pracuje dla wielu ludzi w mieście. Czasem współpracuje z Sotheby’s.
- W takim razie nie masz nic przeciwko, żebym do niego zadzwoniła?
- Nie – zapewniłem żarliwie. – Powiedział, że powinniśmy wszyscy wybrać się na obiad.
A może chciałaby pani kiedyś wpaść do jego sklepu?
- O! – wykrztusiła pani Barbour po chwili zaskoczenia. Teraz ona była zbita z tropu. Jeśli
pani Barbour kiedykolwiek zapuściła się na południe od Czternastej Ulicy, z jakiegokolwiek
powodu, to ja o tym nie wiedziałem. – Cóż, zobaczymy.
- Nie, żeby coś kupić. Tylko obejrzeć. Ma trochę ciekawych rzeczy.
Zatrzepotała rzęsami.
- Oczywiście – rzuciła. Wydawała się dziwnie zdekoncentrowana, było coś nieruchomego
i nieobecnego w jej spojrzeniu. – No to wspaniale. Chętnie go poznam, oczywiście. A może już
się znamy?
- Nie, nie sądzę.
- W każdym razie, Andy, jestem ci winna przeprosiny. Tobie też, Theo. Przepraszam.
Mnie? Nie wiedziałem, co powiedzieć. Andy – skubiąc ukradkiem kciuk – wykonał
jednostronne wzruszenie ramion, gdy pani Barbour zrobiła w tył zwrot i ulotniła się.
- Co się dzieje? – spytałem go cicho.
- Jest zdenerwowana. To nie ma nic wspólnego z tobą. Platt jest w domu – dodał.
Teraz, gdy o tym wspomniał, uzmysłowiłem sobie, że z głębi mieszkania dolatuje stłumiona
muzyka, głębokie podprogowe dudnienie.
- Dlaczego? – spytałem. – Coś się stało?
- Coś w szkole.
- Coś poważnego?
- Bóg jeden raczy wiedzieć – odpowiedział bezbarwnym głosem.
- Ma kłopoty?
- Tak przypuszczam. Nikt nie chce o tym mówić.
- Ale co się stało?
Andy zrobił minę: skąd mam wiedzieć?
– Był już tutaj, gdy wróciliśmy ze szkoły: słyszeliśmy muzykę. Kitsey ucieszyła się i
pobiegła się z nim przywitać, ale krzyknął tylko i zatrzasnął jej drzwi przed nosem.
Skrzywiłem się. Kitsey ubóstwiała Platta.
- Potem mama wróciła do domu. Była w jego pokoju. Później przez jakiś czas rozmawiała
przez telefon. Coś mi się zdaje, że tata jest teraz w drodze do domu. Mieli zjeść kolację z
Ticknorami dziś wieczorem, ale chyba odwołali.
- Co z naszą kolacją? – spytałem po krótkiej przerwie.
Zwykle w dni powszednie jedliśmy przed telewizorem, odrabiając lekcje, ale wobec
powrotu Platta, rychłego przyjazdu pana Barboura i odwołania wieczornych planów
zapowiadało się na rodzinną kolację w jadalni.
Andy poprawił okulary w ten swój pedantyczny sposób, trochę jak starsza pani. Chociaż ja
miałem ciemne włosy, a on jasne, zdawałem sobie doskonale sprawę, że przez identyczne
okulary, które wybrała dla nas pani Barbour, wyglądam jak jajogłowy bliźniak Andy’ego,
zwłaszcza od chwili gdy podsłuchałem w szkole, jak jakaś dziewczyna nazwała nas „Braćmi
Ciamcia” (albo „Braćmi Ciapa” – w każdym razie nie był to komplement).
- Chodźmy do Serendipity na hamburgera – zaproponował. – Naprawdę nie chciałbym tutaj
być, gdy wróci tata.
- Mnie też zabierzcie – nieoczekiwanie poprosiła Kitsey, podbiegając do nas i zatrzymując
się tuż przed nami, zaczerwieniona i zadyszana.
Andy i ja spojrzeliśmy po sobie. Wcześniej Kitsey nie chciała nawet, żeby widziano nas z
nią na przystanku autobusowym.
- Proszę – zakwiliła, spoglądając raz na niego, raz na mnie. – Toddy jest na treningu, mam
swoje pieniądze, nie chcę zostać z nimi zupełnie sama, proszę.
- No, zgódź się – zwróciłem się do Andy’ego, a ona rzuciła mi pełne wdzięczności
spojrzenie.
Andy włożył ręce do kieszeni.
- W porządku – powiedział do niej z kamiennym wyrazem twarzy.
Byli jak para białych myszy, pomyślałem, tylko że Kitsey była bajkową myszką księżniczką
z cukrowej waty, natomiast Andy był raczej pechową, anemiczną myszą ze sklepu
zoologicznego, którą można nakarmić boa dusiciela.
- Zbieraj się. Ale już – ponaglił ją, gdy wciąż stała nieruchomo, wpatrzona w nas. – Nie
będę na ciebie czekał. I nie zapomnij forsy, bo nie mam też zamiaru za ciebie płacić.
XIII

Z poczucia lojalności wobec Andy’ego w następnych kilku dniach nie jeździłem do Hobiego,
chociaż pokusa była wielka w atmosferze napięcia, która wisiała nad domem Barbourów. Andy
miał rację: nie można się było dowiedzieć, co takiego przeskrobał Platt, gdyż państwo Barbour
zachowywali się, jak gdyby zupełnie nic się nie stało (ale ewidentnie coś się jednak stało), a
sam Platt też nie pisnął nawet słówka, siedział tylko z posępną miną podczas posiłków z
włosami opadającymi na twarz.
- Wierz mi – powiedział Andy – jest lepiej, gdy tu jesteś. Rozmawiają i przynajmniej
starają się zachowywać normalnie.
- Jak myślisz, co zbroił?
- Szczerze? Nie wiem. I nie chcę wiedzieć.
- Na pewno chcesz.
- No, dobra – ustąpił Andy. – Ale naprawdę nie mam zielonego pojęcia.
- Myślisz, że ściągał? Ukradł coś? Żuł gumę w kaplicy?
Andy wzruszył ramionami.
- Ostatni raz miał kłopoty przez to, że rąbnął kogoś w twarz kijem do lacrosse’a. Ale nawet
wtedy nie było tak jak teraz. – Po czym dodał niespodziewanie: – Mama kocha Platta
najbardziej.
- Myślisz? – spytałem wymijająco, chociaż doskonale wiedziałem, że to prawda.
- Tata najbardziej kocha Kitsey. A mama kocha Platta.
- Toddy’ego też bardzo kocha – palnąłem, zanim zdałem sobie sprawę, jak to zabrzmiało.
Andy skrzywił się.
- Gdyby nie to, że jestem tak podobny do mamy – powiedział – myślałbym, że jestem
jakimś podrzutkiem.
XIV

Z jakiegoś powodu w tym pełnym napięcia okresie (może dlatego, że tajemnicze kłopoty Platta
przypomniały mi o własnych) przyszło mi do głowy, że może powinienem powiedzieć Hobiemu
o obrazie, a przynajmniej poruszyć ten temat w jakiś oględny sposób, żeby zobaczyć, jak
zareaguje. Ale zupełnie nie wiedziałem, jak zacząć. Obraz wciąż był w mieszkaniu dokładnie
tam, gdzie go zostawiłem, w torbie wyniesionej z muzeum. Gdy ujrzałem ją opartą o sofę w
pokoju dziennym tamtego koszmarnego popołudnia, kiedy wróciłem po parę rzeczy potrzebnych
do szkoły, przeszedłem tuż obok, omijając ją szerokim łukiem jak wyciągniętą rękę żebraka na
chodniku, cały czas czując na swoich plecach, na mieszkaniu, na rzeczach mojej mamy chłodne i
blade spojrzenie pani Barbour, gdy stała w drzwiach z założonymi rękami.
Sprawa była skomplikowana. Za każdym razem, gdy o tym myślałem, ściskało mnie w
dołku, więc w pierwszym odruchu mocno zatrzaskiwałem wieko i próbowałem zająć myśli
czymś innym. Niestety tak długo już nikomu nic nie mówiłem, że zacząłem podejrzewać, iż jest
za późno, żeby w ogóle z tym wyskakiwać. Ale im więcej czasu spędzałem z Hobiem – z jego
uszkodzonymi hepplewhite’ami i chippendale’ami, starymi przedmiotami, o które tak
pieczołowicie się troszczył – tym bardziej czułem, że dalsze milczenie jest błędem. A jeśli ktoś
znajdzie obraz? Co się ze mną wtedy stanie? O ile wiedziałem, do mieszkania mógł wejść
właściciel – miał klucz – ale nawet gdyby tam wszedł, nie przypuszczałem, że akurat natknie się
na obraz. Wiedziałem jednak, że kuszę los, zostawiając go tam i odkładając decyzję na później.
Nie chodziło o to, że chciałem go zatrzymać; gdybym mógł go zwrócić w jakiś
czarodziejski sposób, wypowiadając życzenie, zrobiłbym to w jednej chwili. Po prostu nie
wiedziałem, jak go zwrócić w sposób niezagrażający mnie ani samemu obrazowi. Od ataku
terrorystycznego w muzeum w całym mieście wisiały ogłoszenia, że porzucone z jakiegokolwiek
powodu pakunki będą niszczone, co niweczyło większość moich genialnych pomysłów o
anonimowym zwróceniu obrazu. Każda podejrzana walizka lub paczka byłaby zdetonowana bez
zadawania zbędnych pytań.
Spośród wszystkich znanych mi dorosłych osób, którym mogłem się zwierzyć, brałem pod
uwagę tylko dwie: Hobiego i panią Barbour. Przy czym perspektywa rozmowy z Hobiem
wydawała mi się znacznie milsza i mniej przerażająca. Dużo łatwiej byłoby wyjaśnić mu, jak w
ogóle doszło do wyniesienia obrazu z muzeum. Że to była właściwie pomyłka. Że
wykonywałem polecenia Welty’ego; że doznałem wstrząśnienia mózgu. Że nie w pełni
zdawałem sobie sprawę, co robię. Że nie miałem zamiaru tak długo z tym zwlekać. Jednak w
moim bezdomnym stanie zawieszenia przyznanie się do czegoś, co wiele osób na pewno
uznałoby za bardzo poważne wykroczenie, wydawało się szaleństwem. I wtedy, przez
przypadek – gdy zacząłem sobie uświadamiać, że naprawdę nie mogę dłużej czekać – natknąłem
się na maleńkie czarno-białe zdjęcie mojego obrazu w biznesowym dziale „New York Timesa”.
Być może wskutek nerwowości, która zapanowała w domu Barbourów po kompromitacji
Platta, rozczłonkowana gazeta teraz czasem opuszczała gabinet pana Barboura, po kilka stron
naraz. Jej płachty, byle jak złożone, leżały niedaleko owiniętej w chusteczkę szklanki z wodą
sodową (wizytówka pana Barboura) na stoliku do kawy w salonie. Był to długi i nudny artykuł
pod koniec działu gospodarczego, o firmach ubezpieczeniowych – i finansowych trudnościach
organizowania dużych wystaw w pogrążonej w kryzysie gospodarce, a zwłaszcza ubezpieczania
podróżujących dzieł sztuki. Ale tym, co przykuło mój wzrok, był podpis pod zdjęciem:
„Szczygieł, zniszczone arcydzieło Carela Fabritiusa z 1654”.
Nie zastanawiając się ani chwili, siadłem w fotelu pana Barboura i zacząłem
prześlizgiwać się wzrokiem po gęstym tekście, wypatrując innych wzmianek o swoim obrazie
(już wtedy zacząłem go po cichu nazywać swoim; myśl ta wślizgnęła mi się do głowy, jak
gdybym był jego właścicielem całe życie).

Gdy mamy do czynienia z tego typu aktem terroryzmu, który wstrząsnął nie tylko sferą
kultury, ale i światem finansów, w grę wchodzą kwestie prawa międzynarodowego.
„Trudno jest określić koszt utraty choćby jednego z tych arcydzieł – poinformował Murray
Twitchell, londyński specjalista od spraw oceny ryzyka ubezpieczeniowego. – Oprócz
dwunastu eksponatów zagubionych lub przypuszczalnie zniszczonych, poważnemu
uszkodzeniu uległo kolejnych 27 dzieł, chociaż w przypadku niektórych możliwa jest
renowacja”. Rejestr Zaginionych Dzieł Sztuki w geście, który wielu może się wydawać
daremny

Artykuł ciągnął się dalej na następnej stronie; ale w tym momencie do pokoju weszła pani
Barbour i musiałem odłożyć gazetę.
- Theo – powiedziała – mam dla ciebie propozycję.
- Tak? – spytałem nieufnie.
- Chciałbyś pojechać z nami w tym roku do Maine?
Przez chwilę byłem tak szczęśliwy, że w głowie miałem kompletną pustkę.
- Tak! – zawołałem. – O rany. Byłoby wspaniale!
Nawet ona nie mogła się nie uśmiechnąć, minimalnie.
- Cóż – powiedziała – Chance na pewno się ucieszy, mając dodatkową parę rąk do pomocy
na pokładzie. Zdaje się, że w tym roku wybierzemy się nieco wcześniej... no, w każdym razie
Chance i dzieci. Ja zostanę w mieście, bo muszę zająć się kilkoma sprawami, ale dołączę do
was w ciągu paru tygodni.
Byłem tak uradowany, że nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Zobaczymy, jak ci się spodoba na naszej żaglówce. Może bardziej niż Andy’emu. W
każdym razie miejmy taką nadzieję.
- Myślisz, że będzie fajnie – wymamrotał posępnie Andy, gdy pobiegłem do sypialni
(pobiegłem, nie poszedłem), żeby przekazać mu dobrą nowinę. – Ale nie jest fajnie. Zobaczysz.
Doskonale jednak wiedziałem, jak bardzo jest zadowolony. I tego wieczoru – przed
pójściem spać – usiadł ze mną na dolnym poziomie łóżka, żeby omówić, które książki i gry ze
sobą zabierzemy i jakie są symptomy choroby morskiej, bym mógł się wykręcić od pracy na
pokładzie, jeśli nie będę miał na to ochoty.
XV

Te dwie wiadomości – jedna i druga dobra – sprawiły, że pod wpływem ulgi miałem nogi jak z
waty i czułem się, jakbym dostał obuchem w głowę. Jeśli mój obraz został zniszczony – jeśli tak
brzmiała oficjalna wersja – miałem mnóstwo czasu na podjęcie decyzji o dalszych krokach. Za
sprawą tych samych czarów zaproszenie pani Barbour zdawało się rozciągać poza miesiące
letnie, daleko po horyzont, jak gdyby między mną a dziadkiem Deckerem rozpościerał się
Atlantyk; z radości aż kręciło mi się w głowie i mogłem tylko radować się z odroczenia
egzekucji. Wiedziałem, że powinienem przekazać obraz albo Hobiemu, albo pani Barbour, zdać
się na ich łaskę, powiedzieć im wszystko, błagać o pomoc – jakiś srogi, trzeźwy zakątek mojego
umysłu podpowiadał, że będę żałował, jeśli tego nie zrobię – ale w głowie miałem tylko Maine
i żaglówki i nie było już miejsca na nic innego; zaczynała mi też świtać myśl, że przetrzymanie
obrazu nieco dłużej może się okazać całkiem mądrym posunięciem, jako rodzaj polisy na
następne trzy lata, zabezpieczenie przed koniecznością zamieszkania z dziadkiem Deckerem i
Dorothy. Myśl, że mógłbym go w razie czego sprzedać, świadczy tylko o mojej zdumiewającej
naiwności. Trzymałem więc buzię na kłódkę, oglądałem mapy i symbole nawigacyjne z panem
Barbourem i zgodziłem się, żeby pani Barbour zabrała mnie do sklepu Brooks Brothers po
espadryle i trochę lekkich bawełnianych swetrów na chłodniejsze wieczory na żaglówce. I nic
nie mówiłem.
XVI

- Problem ze mną polegał na tym, że za dużo się uczyłem – opowiadał Hobie. – A przynajmniej
tak uważał mój ojciec.
Przeglądaliśmy właśnie w warsztacie niezliczone skrawki wiśniowego drewna, niektóre
wpadające w czerwień, inne w brąz, a wszystkie odzyskane ze starych mebli, i szukaliśmy
odpowiedniego uzupełnienia ubytku w osłonie zegara szafkowego, który Hobie odnawiał.
- Mój ojciec miał firmę przewozową – (o tym już wiedziałem; nazwa była tak znana, że
nawet ja o niej słyszałem) – i latem i w czasie ferii świątecznych zatrudniał mnie przy
ładowaniu ciężarówek... Mówił, że muszę sobie zapracować, nim siądę za kółkiem. Pracownicy
na rampie ładunkowej milkli w chwili, gdy do nich podchodziłem. Wiesz, syn szefa. Nie ich
wina, bo mój ojciec jako pracodawca był strasznym draniem. W każdym razie kazał mi
pracować od czternastego roku życia, tak więc po szkole i w weekendy, deszcz nie deszcz, ja
dźwigałem paczki. Czasem pracowałem też w biurze – posępnej, obskurnej budzie. Zimą
lodowato, latem gorąco jak w piecu. Trzeba było przekrzykiwać terkot wentylatorów.
Początkowo pracowałem tylko latem i w Boże Narodzenie. Ale potem, po drugim roku studiów,
ojciec zakomunikował, że nie zamierza dłużej płacić za moją naukę.
Znalazłem kawałek drewna, który na moje oko pasował do obudowy uszkodzonego zegara,
i przesunąłem go w jego stronę.
- Miał pan złe stopnie?
- Nie... uczyłem się nieźle – odpowiedział, podnosząc wybrany przeze mnie fragment pod
światło, a potem odkładając go na stosik „potencjalnych kandydatów”. – Chodziło o to, że sam
nie skończył żadnych studiów, a jednak do czegoś doszedł, prawda? A ja co? Myślałem, że
jestem od niego lepszy? Ale to jeszcze nie wszystko... Był typem człowieka, który musiał
wszystkich wokół siebie tyranizować, znasz takich, i pewnie wymyślił sobie, jak trzymać mnie
na pasku i jednocześnie kazać pracować za darmo. Na początku – przez kilka chwil przyglądał
się następnemu kawałkowi forniru i odłożył go na bok – na początku powiedział mi, że muszę
wziąć urlop na rok... może nawet na cztery lata, pięć, tyle, ile będzie potrzeba... i zapracować
na dokończenie studiów. Nigdy nie zobaczyłem grosza z tego, co zarobiłem. Mieszkałem w
domu, a on wszystko odkładał na specjalne konto, rozumiesz, niby dla mojego dobra. Twarde
warunki, ale sprawiedliwe, myślałem sobie. Ale potem, gdy przepracowałem u niego na pełen
etat około trzech lat, reguły się zmieniły. Nagle... – roześmiał się – cóż, czyżbym nie zrozumiał
umowy? Muszę najpierw zwrócić mu pieniądze za pierwsze dwa lata studiów. Nie odłożył dla
mnie nic.
- To straszne! – wydusiłem z siebie po chwili szoku. Nie rozumiałem, jak może się śmiać z
takiej podłości.
- Wiesz... – przewrócił oczami – byłem wtedy zupełnie zielony, ale uzmysłowiłem sobie,
że jak tak dalej pójdzie, zdążę się zestarzeć, zanim uda mi się stamtąd wyrwać. Ale... bez
pieniędzy, bez mieszkania... cóż mogłem zrobić? Łamałem sobie głowę, próbując coś wymyślić,
kiedy voilà: pewnego dnia w naszym biurze zjawia się Welty, i to w chwili, gdy ojciec akurat
mnie objeżdżał. Uwielbiał mnie besztać w obecności swoich pracowników, paradując po
pokoju jak, nie przymierzając, jakiś mafioso i wypominając mi, że jestem mu winny pieniądze
za to i za tamto, że odliczy to sobie z mojej w cudzysłowie pensji. Że wstrzyma mi nieistniejącą
wypłatę za jakąś wyimaginowaną przewinę. Tego rodzaju rzeczy. A co do Welty’ego... nie
widziałem go po raz pierwszy. Bywał już wcześniej w biurze, żeby zamówić transport z aukcji.
Zawsze twierdził, że ze swoim garbem musi się bardziej starać, żeby zrobić dobre wrażenie,
żeby ludzie nie dostrzegali tylko kalectwa i tak dalej, ale polubiłem go od razu. Tak jak wielu
innych: nawet mój ojciec, który, że tak powiem, nie był życzliwie usposobiony do ludzkości. W
każdym razie Welty, będąc świadkiem wybuchu złości mojego ojca, następnego dnia zadzwonił
do niego i powiedział, że chętnie skorzystałby z mojej pomocy przy pakowaniu mebli z domu,
którego zawartość nabył. Byłem dużym i silnym chłopakiem, nie bałem się ciężkiej pracy, kogoś
takiego właśnie było mu trzeba. Cóż – Hobie wstał i przeciągnął się – Welty był dobrym
klientem. A mój ojciec z jakiegoś powodu wyraził zgodę. Dom, który pomagałem opróżnić, był
starą rezydencją De Peysterów. I tak się składało, że w swoim czasie dosyć dobrze poznałem
panią De Peyster. Już w dzieciństwie lubiłem ją odwiedzać: to była zabawna staruszka w
jaskrawożółtej peruce, istna kopalnia wiedzy, wszędzie gazety, historię lokalną miała w małym
palcu, niesamowicie zabawna gawędziarka. W każdym razie dom był niesamowity, mnóstwo
szkła Tiffany’ego i trochę mebli z lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku w bardzo dobrym
stanie, a ja potrafiłem pomóc w określeniu pochodzenia wielu z tych rzeczy lepiej niż córka
pani De Peyster, ta miała w nosie fotel, w którym kiedyś siedział prezydent McKinley, i całą
resztę. W dniu, w którym skończyliśmy pracę... około szóstej po południu, byłem cały
umorusany... Welty otworzył butelkę wina, usiedliśmy więc na skrzyniach i rozpiliśmy ją, no
wiesz, gołe podłogi i ten pogłos pustego domu. Byłem wykończony... zapłacił mi bezpośrednio
do ręki, gotówką, wyłączając z transakcji mojego ojca... i gdy mu podziękowałem i spytałem,
czy nie miałby dla mnie więcej zleceń, powiedział: „Słuchaj, właśnie otworzyłem sklep w
Nowym Jorku i jeśli chcesz pracę, to ją masz”. Stuknęliśmy się więc kieliszkami, a ja wróciłem
do domu, spakowałem rzeczy, głównie książki, pożegnałem się z gospodynią i następnego dnia
zabrałem się ciężarówką do Nowego Jorku. Nigdy tego nie żałowałem.
Zapadła cisza. Wciąż sortowaliśmy kawałki forniru: stukające fragmenty, cienkie jak
papier, niczym pionki jakiejś starożytnej gry, może z Chin, niezwykła lekkość dźwięku, dająca
poczucie zatopienia w dużo rozleglejszej ciszy.
- Mam – powiedziałem, podając mu triumfalnie jeden z kawałków: idealnie dopasowany
kolor, najlepiej ze wszystkich, które do tej pory odłożyliśmy.
Wziął go ode mnie i przyjrzał mu się pod lampą.
- No, nie wiem.
- Co jest nie tak?
- Widzisz... – przyłożył kawałek do obudowy zegara – w tym wypadku zależy nam na
dopasowaniu słojowania. Na tym polega cała filozofia. Różnice w odcieniu są łatwiejsze do
zniwelowania. A ten – podniósł inny kawałek, wyraźnie o kilka odcieni jaśniejszy – z odrobiną
wosku pszczelego i odpowiedniego barwnika: może. Dwuchromian potażu, kapka brązu Van
Dyke’a... czasem, gdy naprawdę trudno dopasować słoje, to dotyczy zwłaszcza pewnych
rodzajów orzecha, używałem amoniaku, żeby przyciemnić kawałek świeżego drewna. Ale tylko
w sytuacjach podbramkowych. Zawsze najlepiej zastosować drewno z tego samego okresu co
restaurowany mebel, jeśli to możliwe.
- Jak pan się nauczył tego wszystkiego? – spytałem nieśmiało po przerwie.
Roześmiał się.
- Tak samo jak ty teraz! Stojąc i przypatrując się. Starając się pomagać.
- Welty pana nauczył?
- Oj, nie. Rozumiał to... wiedział, jak się wszystko robi. W tej branży bez tego ani rusz.
Miał bardzo wyrobione oko i często biegałem po niego, gdy zależało mi na drugiej opinii. Ale
zanim dołączyłem do tego przedsięwzięcia, zwykle rezygnował z mebli, które wymagały
renowacji. To czasochłonna praca, wymagająca odpowiedniego nastawienia, nie miał do tego
temperamentu ani warunków fizycznych. Zdecydowanie wolał stronę handlową tego
przedsięwzięcia, wiesz, jeżdżenie po aukcjach albo rozmowy z klientami w sklepie. Codziennie
o piątej po południu wyskakiwałem na górę na herbatę. „Wyrwałeś się z lochów”, mawiał. W
tamtych czasach było tu, na dole, dość paskudnie, pełno pleśni i grzyba. Gdy zacząłem pracować
dla Welty’ego... – dodał ze śmiechem – zatrudniał starego Abnera Mossbanka. Chore nogi,
artretyzm w palcach, ledwo widział. Czasem renowacja jednej sztuki zabierała mu cały rok. Ale
ja stałem za nim i przyglądałem mu się przy pracy. Był jak chirurg. Nie mogłem zadawać pytań.
Absolutna cisza! Ale wiedział wszystko... rzeczy, których inni nie wiedzieli albo nie zależało
im, żeby się dowiedzieć... ten fach od kilku pokoleń zanika.
- Ojciec nigdy nie oddał panu zarobionych pieniędzy? Roześmiał się serdecznie.
- Ani grosza! Nigdy też nie zamienił już ze mną słowa. Był zgorzkniałym starym
łajdakiem... padł na zawał, gdy wyrzucał jednego ze swoich najstarszych pracowników. Rzadko
na pogrzebach widuje się tak mało ludzi jak u niego. Trzy czarne parasole w deszczu. Nasuwa
się na myśl Ebenezer Scrooge.
- Nie wrócił pan już na studia?
- Nie. Nie chciałem. Znalazłem to, czym chciałem się zajmować. Więc... – przyłożył obie
dłonie do dolnej części pleców i przeciągnął się; w wytartym na łokciach fartuchu, luźnym i
nieco zabrudzonym, wyglądał jak dobroduszny stajenny – morał tej historii jest taki, że nigdy nie
wiadomo, jak to się wszystko skończy.
- Jakie „wszystko”?
Roześmiał się.
- Twoje wakacje pod żaglami – wyjaśnił, przechodząc do półki, gdzie niczym lecznicze
mikstury u aptekarza stały słoiki z barwnikami; błotniste ochry, trujące zielenie, sproszkowany
węgiel i spalone kości. – To może być przełomowy moment. Morze tak na niektórych działa.
- Andy dostaje choroby morskiej. Musi wnosić na pokład torebkę, do której będzie rzygał.
- Cóż – wyznał Hobie, sięgając po słoik z barwnikiem sadzowym – muszę powiedzieć, że
mnie nigdy do morza nie ciągnęło. Gdy byłem dzieckiem, Rymy o sędziwym marynarzu, te
ilustracje Dorégo... nie, ocean przyprawia mnie o dreszcze, ale przecież nigdy nie brałem
udziału w takiej przygodzie jak twoja. Nigdy nie wiadomo. Bo mnie... – marszcząc czoło,
wystukiwał odrobinę czarnego proszku na paletę – nigdy się nawet nie śniło, że o mojej
przyszłości zadecydują antyki pani De Peyster. Może zafascynują cię kraby pustelniki i
zaczniesz studiować biologię morza. Albo postanowisz, że chcesz budować łodzie albo zostać
malarzem marynistycznym, albo napisać najlepszą książkę o Lusitanii.
– Może – odparłem z rękami splecionymi na plecach.
Ale tego, na co naprawdę liczyłem, nie śmiałem wyartykułować. Sama myśl o tym
wprawiała mnie w drżenie. Bo sprawa wyglądała tak: Kitsey i Toddy zaczęli być wobec mnie
dużo, dużo milsi, jak gdyby ktoś wziął ich na stronę; zauważyłem też spojrzenia, subtelne
sygnały, między panem i panią Barbour, które natchnęły mnie nadzieją – więcej niż nadzieją.
Tak naprawdę tą myślą natchnął mnie Andy.
- Uważają, że twoje towarzystwo dobrze mi robi – powiedział w drodze do szkoły
któregoś dnia. – Że wyciągasz mnie z mojej skorupy i jestem dzięki tobie bardziej towarzyski.
Coś mi się zdaje, że gdy przyjedziemy do Maine, czeka nas mały rodzinny komunikat.
- Komunikat?
- Nie udawaj Greka. Bardzo cię polubili, zwłaszcza mama. Ale tata też. Możliwe, że będą
chcieli cię zatrzymać.
XVII

Wracałem do domu autobusem trochę senny, kiwając się z zadowoleniem i patrząc, jak za oknem
przesuwają się mokre sobotnie ulice. Gdy wszedłem do mieszkania – zziębnięty po spacerze w
deszczu – do holu wybiegła Kitsey i wbiła we mnie przerażone i zafascynowane spojrzenie, jak
gdybym był strusiem, który zabłąkał się do ich mieszkania. Po czym, po kilku niemych
sekundach, puściła się biegiem do salonu, stukając sandałami o parkiet, i zawołała:
- Mamo! Przyszedł! Wyłoniła się pani Barbour.
- Witaj, Theo – powiedziała. Była całkowicie opanowana, ale w jej zachowaniu
dostrzegłem coś wymuszonego, chociaż nie byłem w stanie tego dokładnie sprecyzować. –
Chodź. Mam dla ciebie niespodziankę.
Ruszyłem za nią do pracowni pana Barboura, ponurej tego pochmurnego popołudnia, gdzie
oprawione morskie mapy i deszcz spływający po szarych szybach przypominały teatralną
scenografię okrętowej kabiny na wzburzonym morzu. W głębi pokoju ze skórzanego fotela
podniosła się jakaś postać.
– Cześć, mały – usłyszałem. – Dawnośmy się nie widzieli.
Stanąłem w drzwiach jak wryty. Tego głosu nie mogłem pomylić z żadnym innym: ojciec.
Zrobił krok do przodu, stając w nikłym świetle padającym z okna. To był on, bez dwóch
zdań, chociaż zmienił się, odkąd widziałem go po raz ostatni: był tęższy, bardziej opalony,
pełniejszy na twarzy, w nowym garniturze i z nową fryzurą, która upodabniała go do barmana z
południowego Manhattanu. W konsternacji spojrzałem na panią Barbour, a ona posłała mi
pogodny, lecz bezradny uśmiech, jak gdyby chciała powiedzieć: wiem, ale co mogę zrobić?
Gdy ja wciąż stałem jak oniemiały w szoku, podniosła się druga postać i wyszła z cienia
przed mojego ojca.
- Cześć, jestem Xandra – rozległ się gardłowy głos.
Przede mną stała dziwna kobieta, opalona i szczupła: beznamiętne szare oczy,
pomarszczona miedziana skóra i zęby pochylone do wewnątrz, z przerwą między nimi. Chociaż
była starsza od mojej mamy, a w każdym razie wyglądała starzej, ubierała się jak ktoś młodszy:
czerwone sandały na platformie; dżinsy z niskim stanem; szeroki pasek; mnóstwo złotej
biżuterii. Jej włosy koloru słomkowo-karmelowego były bardzo proste i wystrzępione na
końcach; żuła gumę i czuć było od niej silną owocową woń.
- Xandra przez „X” – zachrypiała. Jej oczy były przejrzyste i bezbarwne, z kolcami
pomalowanych na czarno rzęs, a spojrzenie intensywne, twarde, niezmącone. – Nie Sandra. Ani,
broń Boże, Sandy. Często to słyszę i wkurza mnie to na maksa.
Gdy mówiła, moje zdumienie pogłębiało się z każdą chwilą. Nie byłem w stanie ogarnąć
jej całej: przepity głos, muskularne ramiona, chiński znak wytatuowany na paluchu; długie
kanciaste paznokcie z pomalowanymi białymi czubkami; kolczyki w kształcie rozgwiazdy.
- Eee, właśnie dwie godziny temu wylądowaliśmy na LaGuardii – wtrącił tata,
odchrząkując, jak gdyby to wyjaśniało wszystko.
To dla niej nas zostawił? Oszołomiony znów zerknąłem na panią Barbour po to tylko, by
skonstatować, że zniknęła.
- Theo, ja teraz mieszkam w Las Vegas – wyjaśnił ojciec, wpatrzony w ścianę gdzieś nad
moją głową. Wciąż miał opanowany, asertywny głos wyszkolonego aktora, ale choć brzmiał jak
zawsze apodyktycznie, widziałem, że nie czuje się swobodniej ode mnie. – Pewnie powinienem
był zadzwonić, ale pomyślałem sobie, że łatwiej będzie, jeśli po prostu po ciebie przylecimy.
- Po mnie? – spytałem po długiej przerwie.
- Powiedz mu, Larry – zachęciła go Xandra, po czym zwróciła się do mnie: – Powinieneś
być dumny ze swojego taty. Nie pije. Ile to już dni? Pięćdziesiąt jeden? I zrobił to sam, nie
zapisał się nawet do kliniki, odtruł się na sofie z koszem wielkanocnych słodyczy i butelką
valium.
Jako że byłem zbyt zażenowany, żeby spojrzeć na nią lub ojca, znów obejrzałem się na
drzwi – i zobaczyłem Kitsey Barbour stojącą w holu i przysłuchującą się wszystkiemu z
wielkimi okrągłymi oczami.
- No bo ja po prostu nie mogłam tego dłużej znosić – dodała Xandra tonem, który
sugerował, że moja mama przymykała oko, wręcz popierała alkoholowe ekscesy taty. – Bo
wiesz, moja matka tak tankowała, że mogła się porzygać do szklanki z whisky, a potem i tak by
ją wypiła. Więc pewnego dnia mówię do niego: „Larry, nie zamierzam ci mówić: »nigdy więcej
nie pij«, i wprawdzie spotkania AA to już byłaby przesada...”.
Ojciec odchrząknął i odwrócił się do mnie z przyjemnym wyrazem twarzy
zarezerwowanym zwykle dla obcych. Może rzeczywiście przestał pić; ale nadal był opuchnięty,
lśnił od potu i miał lekko oszołomione spojrzenie, jak gdyby przez ostatnie osiem miesięcy
żywił się bankietowymi przekąskami i popijał je drinkami z rumem.
- Emm, synu – powiedział – przyjechaliśmy tu prosto z lotniska, bo... oczywiście
chcieliśmy od razu się z tobą zobaczyć, ale...
Czekałem.
- ... potrzebujemy klucza do mieszkania.
To wszystko działo się za szybko jak na mój gust.
- Klucza? – powtórzyłem.
- Nie możemy się tam dostać – powiedziała otwarcie Xandra. – Już próbowaliśmy.
- Rzecz w tym, Theo – wyjaśnił mój tata głosem czystym i uprzejmym, pedantycznie
przeczesując dłonią włosy – że muszę wpaść na Sutton Place i zobaczyć co i jak. Pewnie jest
tam teraz niezły bajzel, więc ktoś musi wejść i się tym wszystkim zająć.
„Gdybyś nie miała tu takiego syfu, do cholery...” Słyszałem, jak wykrzykiwał do mamy
mniej więcej dwa tygodnie przed swoim zniknięciem, gdy wybuchła między nimi największa
awantura, jaką kiedykolwiek słyszałem, po zniknięciu z misy na jej stoliku nocnym diamentowo-
szmaragdowych kolczyków, które należały do jej matki. Ojciec (czerwony na twarzy,
przedrzeźniający ją sarkastycznym falsetem) powiedział, że to jej wina, prawdopodobnie
zabrała je Cinzia, sam diabeł wie kto jeszcze, nie można zostawiać biżuterii na wierzchu, to
niezbyt dobry pomysł i może nauczy się wreszcie lepiej pilnować swoich rzeczy. Ale mama –
spopielała z wściekłości – przypomniała lodowatym, opanowanym tonem, że zdjęła kolczyki w
piątek wieczorem, a Cinzia od tamtej pory nie przychodziła sprzątać.
„Co do diabła chcesz przez to powiedzieć!?” – ryknął mój ojciec.
Milczenie.
„A więc teraz jestem złodziejem, tak? Oskarżasz własnego męża, że kradnie ci biżuterię?
Co za chore, niedorzeczne pomysły, do cholery? Powinnaś się leczyć, wiesz o tym? Naprawdę
musisz się zobaczyć z jakimś specjalistą...”
Tyle że zniknęły nie tylko kolczyki. Po tym jak sam się ulotnił, wyszło na jaw, że zniknęły
też inne rzeczy, między innymi gotówka i kilka zabytkowych monet należących do jej ojca; mama
zmieniła zamki i ostrzegła Cinzię oraz portierów, żeby go nie wpuszczali, jeśli się zjawi, gdy
ona będzie w pracy. I oczywiście teraz wszystko się zmieniło i nic nie mogło go powstrzymać
przed wejściem do mieszkania, przetrząśnięciem jej rzeczy i zrobieniem z nimi, co mu się
żywnie podoba; ale gdy stałem tam, patrząc na niego i zastanawiając się, co powiedzieć, po
głowie tłukło mi się kilka myśli naraz, głównie zaś myślałem o obrazie. Od kilku tygodni
codziennie zapewniałem sam siebie, że wybiorę się do mieszkania i coś z nim zrobię, coś
wymyślę, ale wciąż odkładałem wizytę i teraz proszę bardzo, przyjechał ojciec.
Wciąż miał przyklejony do twarzy uśmiech.
- W porządku, mały? Myślisz, że mógłbyś nam pomóc?
Może i zerwał z piciem, ale wciąż wyczuwało się tę dawną popołudniową chęć na coś
mocniejszego, szorstką jak papier ścierny.
- Nie mam klucza – oznajmiłem.
- Nie szkodzi – odparł błyskawicznie ojciec. – Możemy wezwać ślusarza. Xandra, podaj
mi telefon.
Myślałem szybko. Nie chciałem, żeby weszli do mieszkania beze mnie.
- José albo Złotek mogą nas wpuścić – podpowiedziałem – jeśli pojadę tam z wami.
- Świetnie – odparł mój tata – no to jedziemy.
Wywnioskowałem – z jego tonu – że przejrzał moje kłamstwo na temat klucza (bezpiecznie
ukrytego w pokoju Andy’ego). Wiedziałem też, że nie spodobała mu się perspektywa
angażowania portierów, jako że większość mężczyzn, którzy pracowali w naszym domu, nie
przepadała specjalnie za moim ojcem, widzieli go bowiem o kilka razy za dużo w stanie
wskazującym na spożycie. Ale wytrzymałem jego spojrzenie, starając się z niczym nie zdradzić,
aż wzruszył ramionami i odwrócił się.
XVIII

- ¡Hola, José!
– ¡Bomba! – zawołał José, wykonując radosny krok do tyłu, gdy ujrzał mnie na chodniku;
był najmłodszym i najweselszym wśród naszych portierów, tym, który zawsze próbował się
ulotnić przed końcem zmiany, żeby pograć w piłkę w parku. – ¡Theo! ¿Qué lo que, manito?
Jego szczery uśmiech gwałtownie przeniósł mnie w przeszłość. Wszystko wyglądało tak
samo: zielona markiza, szary cień, ta sama brązowa kałuża z kożuchem tworząca się we
wgłębieniu chodnika. Stojąc przed drzwiami w stylu art déco – lśniącymi niklem, promienistymi
od abstrakcyjnych słońc drzwiami, przez które mogliby się przepychać niecierpliwi
dziennikarze w filcowych kapeluszach w filmie z lat trzydziestych – przypomniałem sobie, ile
razy otwierałem je i zastawałem za nimi mamę, gdy przeglądała pocztę, czekając na windę.
Prosto z pracy, buty na wysokim obcasie i aktówka, z kwiatami, które jej przysłałem na
urodziny. „Wyobraź sobie, mój tajemniczy adorator znów dał o sobie znać”.
José, spoglądając za mnie, zauważył mojego ojca i Xandrę, którzy trzymali się nieco z tyłu.
- Witam, panie Decker – rzekł bardziej oficjalnym tonem, wyciągając rękę do mojego taty:
uprzejmie, bez przesadnej wylewności. – Miło pana widzieć.
Mój ojciec, ze swym „najbardziej ujmującym uśmiechem”, chciał odpowiedzieć, ale byłem
zbyt zdenerwowany i ubiegłem go.
- José... – zacząłem; po drodze łamałem sobie głowę, ćwicząc w myślach, co mam
powiedzieć po hiszpańsku – mi papá quiere entrar en el apartamento, le necesitamos abrir la
puerta. – Po czym, szybko, dorzuciłem pytanie, które sobie przygotowałem: – ¿Usted puede
subir con nosotros?
Spojrzenie José przeniosło się błyskawicznie na mojego ojca i Xandrę. Był postawnym,
przystojnym facetem z Dominikany i miał w sobie coś z młodego Muhammada Alego –
dobroduszny, wiecznie żartujący, ale taki, z którym lepiej nie zadzierać. Pewnego razu w
przypływie poufałości podciągnął marynarkę uniformu i pokazał mi na brzuchu bliznę po
pchnięciu nożem, która była pamiątką, jak twierdził, po ulicznej bójce w Miami.
- Bardzo chętnie – powiedział po angielsku spokojnym głosem. Patrzył na nich, ale
wiedziałem, że mówi do mnie. – Zabiorę was na górę. Wszystko w porządku?
- Tak, w porządku – rzucił lakonicznie mój ojciec.
To właśnie on upierał się, żebym uczył się w szkole hiszpańskiego zamiast niemieckiego
(„niech przynajmniej jedna osoba w tej rodzinie umie dogadać się z tymi pieprzonymi
portierami”).
Xandra, którą zacząłem uważać za prawdziwą idiotkę, zaśmiała się nerwowo i wyterkotała
zacinającym się głosem:
- No, w porządku, ale jesteśmy trochę wypluci po samolocie. Z Vegas to kawał drogi, więc
ciągle trochę nas... – W tym momencie przewróciła oczami i zakręciła palcem, pokazując
zawroty głowy.
- Serio? – spytał José. – Dzisiaj? Lądowaliście na LaGuardii? – Jak wszyscy portierzy był
mistrzem pogaduszek, zwłaszcza gdy tematem rozmowy były korki lub pogoda, tudzież najlepsza
trasa na lotnisko w godzinie szczytu. – Słyszałem, że mają tam dzisiaj straszne opóźnienia, jakiś
problem z bagażowymi, związki zawodowe, te rzeczy, zgadza się?
Gdy wjeżdżaliśmy windą na górę, nie milkł trajkot zaaferowanej Xandry: o tym, jak brudno
jest w Nowym Jorku w porównaniu z Las Vegas („Tak, przyznaję, na zachodzie wszystko jest
czystsze, chyba jestem rozpieszczona”), o paskudnej kanapce z indykiem w samolocie i o
stewardesie, która „zapomniała” (Xandra palcami dodała cudzysłów) przynieść pięć dolarów
reszty za zamówione wino.
- Ależ, proszę pani! – wtrącił José, wychodząc na korytarz i kręcąc głową jak to on, udając
powagę. – Żarcie w samolotach to najgorsze, co może być. A teraz ma się szczęście, jeśli w
ogóle coś podadzą. Ale powiem państwu o Nowym Jorku jedno. Znajdziecie tu naprawdę dobre
jedzenie. Jest i dobre wietnamskie, i dobre kubańskie, dobre włoskie...
- Nie lubię tych ostrych przypraw.
- Jest wszystko, czego dusza zapragnie. Segundito – powiedział, podnosząc do góry palec i
wymacując na kółku uniwersalny klucz.
Zamek przekręcił się z solidnym stuknięciem, instynktownym, tak znajomym, jakby
dobiegał z mojego wnętrza. Chociaż w mieszkaniu, zamkniętym od dłuższego czasu, panował
zaduch, odurzył mnie silny zapach domu: książek i starych dywanów, cytrynowego płynu do
podłóg, ciemnych świec o zapachu mirry, które kupiła w Barney’s.
Torba z muzeum leżała na podłodze oparta o sofę – dokładnie tam, gdzie ją zostawiłem, ile
to już tygodni? Choć kręciło mi się w głowie, wpadłem do pokoju i chwyciłem ją, gdy José –
zastępując dyskretnie drogę mojemu zirytowanemu ojcu – stanął tuż za drzwiami, słuchając
Xandry z założonymi rękami. Pamiętałem, że miał to samo opanowane i lekko nieobecne
spojrzenie, gdy pewnej mroźnej nocy musiał praktycznie wnieść mojego ojca po schodach, tak
pijanego, że zgubił płaszcz. „Zdarza się w najlepszych rodzinach”, powiedział wtedy z
roztargnionym uśmiechem, odmawiając przyjęcia banknotu dwudziestodolarowego, który mój
ojciec – bełkocząc coś, z wymiocinami na marynarce, podrapany i brudny, jakby się turlał po
chodniku – próbował mu na siłę wcisnąć.
- Tak naprawdę to pochodzę ze Wschodniego Wybrzeża – opowiadała Xandra. – Z
Florydy, no nie? – Znowu ten nerwowy śmiech, terkoczący, charczący. – A konkretnie z West
Palm.
- Floryda, mówi pani? – usłyszałem José. – Pięknie tam.
- No, wspaniale. Przynajmniej w Vegas mamy słońce... nie wiem, czy przeżyłabym tutejszą
zimę, zamieniłabym się w sopel...
W chwili gdy podniosłem torbę, zdałem sobie sprawę, że jest za lekka – prawie pusta.
Gdzie, do diabła, podział się obraz? Choć w panice pociemniało mi w oczach, nie
zatrzymywałem się, szedłem dalej, przez korytarz, na autopilocie, z powrotem do swojego
pokoju, gdy w głowie kłębiły mi się myśli...
Nagle – przebijając się przez chaotyczne wspomnienia tamtej nocy – przypomniało mi się.
Torba była wtedy mokra. Nie chciałem zostawiać w niej obrazu, żeby nie zawilgotniał, nie
rozmazał się czy co tam jeszcze. Zamiast tego – jak mogłem zapomnieć? – ustawiłem go na
komodzie mamy, żeby był pierwszą rzeczą, którą zobaczy po powrocie do domu. Szybko, nie
zatrzymując się, rzuciłem torbę w holu przed zamkniętymi drzwiami swojego pokoju i skręciłem
do sypialni mamy, zamroczony strachem, mając nadzieję, że ojciec nie idzie za mną, chociaż nie
odważyłem się obejrzeć i sprawdzić.
Z salonu dobiegł mnie głos Xandry:
- Założę się, że widuje pan na ulicy mnóstwo gwiazd, co?
- A pewnie. LeBron, Dan Aykroyd, Tara Reid, Jay-Z, Madonna...
W pokoju mamy było ciemno i chłodno, a ledwo wyczuwalny zapach jej perfum był dla
mnie prawie nie do zniesienia. Obraz stał podparty wśród oprawionych w srebrne ramki
fotografii – jej rodzice, ona sama, ja w różnym wieku, galeria koni i psów: Tablica, klacz jej
ojca, Bruno Wielki Duńczyk, jamnik Poppy, który zdechł, gdy chodziłem jeszcze do przedszkola.
Starając się nie rozkleić na widok jej okularów do czytania na komodzie, sztywnych czarnych
rajstop w miejscu, gdzie je rozwiesiła do wysuszenia, zapisków w kalendarzu na biurku i
miliona innych przeszywających serce drobiazgów, chwyciłem obraz, wsunąłem go pod pachę i
szybko przeszedłem do swojego pokoju po drugiej stronie korytarza.
Mój pokój – tak jak kuchnia – sąsiadował z kanałem wentylacyjnym i bez włączonego
światła było w nim ciemno. Zwinięty wilgotny ręcznik leżał tam, gdzie go rzuciłem po prysznicu
ostatniego ranka, na stercie brudnych ubrań. Podniosłem go – krzywiąc się od smrodu –
pomyślałem bowiem, że przykryję nim obraz do czasu, aż znajdę lepszą kryjówkę, może w...
- Co tu robisz?
W drzwiach stał ojciec, ciemna sylwetka na tle rozświetlonego korytarza.
- Nic.
Zatrzymał się i podniósł torbę, którą rzuciłem w korytarzu.
- Co to jest?
- Moja torba na książki – odpowiedziałem po chwili, chociaż ewidentnie była to składana
torba na zakupy, jakiej ani ja, ani żaden inny nastolatek nigdy nie zabrałby do szkoły.
Rzucił ją w otwarte drzwi, marszcząc nos.
- Uf! – fuknął, machając ręką przed twarzą – jedzie tu starymi skarpetami.
Gdy sięgnął za drzwi i zapalił światło, udało mi się skomplikowanym, spazmatycznym
ruchem zarzucić ręcznik na obraz, żeby (miałem nadzieję) go nie zauważył.
- Co tam masz?
- Plakat.
- Słuchaj, mam nadzieję, że nie zamierzasz ciągnąć stąd do Vegas wszystkich klamotów.
Nie trzeba pakować zimowych ubrań: nie będziesz ich potrzebował, najwyżej coś na narty. Nie
uwierzysz, jak się jeździ w Tahoe: nie jak na tych oblodzonych górkach na północy stanu.
Czułem, że muszę coś odpowiedzieć, zwłaszcza że była to jego najdłuższa i niejako
najżyczliwsza wypowiedź, odkąd się zjawił, ale jakoś nie potrafiłem zebrać myśli.
Za to odezwał się ojciec:
- Z twoją matką wcale nie żyło się najłatwiej, wiesz? – wypalił ni stąd, ni zowąd. Wziął z
biurka coś, co wyglądało na mój stary test z matematyki, przeleciał po nim spojrzeniem i rzucił z
powrotem na biurko. – Nie odkrywała swoich kart, pamiętasz. Zamykała się w sobie. Nie
chciała ze mną gadać. Zawsze musiała pokazać, że jest lepsza ode mnie. Wiesz, chodziło o to,
kto się komu podporządkuje... chciała wszystko kontrolować. Szczerze mówiąc, i naprawdę
ciężko mi to mówić, doszło do tego, że nie mogłem już nawet przebywać z nią w tym samym
pokoju. To znaczy, nie chcę powiedzieć, że była złym człowiekiem. Tylko że w jednej chwili
wszystko niby cacy, a chwilę potem „bam”, co ja takiego zrobiłem, znowu ciche dni...
Nic nie mówiłem – stałem tam niepewnie z obrazem ukrytym pod zaśmierdłym ręcznikiem,
światło raziło mnie w oczy, a ja pragnąłem być wszędzie, tylko nie tam (Tybet, jezioro Tahoe,
Księżyc), i bałem się otworzyć usta. Miał dużo racji: mama często zamykała się w sobie, a gdy
miała zły nastrój, nie wiadomo było, co sobie myśli, ale mnie nie interesowała dyskusja o
przywarach mamy, zresztą wydawały się one dość błahe w porównaniu z wadami ojca.
Ojciec mówił dalej:
- ... bo widzisz, ja nie muszę niczego udowadniać. Każdy kij ma dwa końce. Nie chodzi o
to, kto ma rację, a kto jej nie ma. I jasne, przyznam, ja też nie jestem aniołem, chociaż powiem
jedno, i jestem pewien, że też o tym wiesz, twoja matka miała dar do przerabiania historii na
swoją korzyść.
Dziwnie czułem się z nim znowu w swoim pokoju, zwłaszcza że ojciec tak bardzo się
zmienił: wydzielał wręcz inny zapach, zauważało się inny ciężar i masę, pewną gładkość, jak
gdyby cały wysmarowany był centymetrową warstwą tłuszczu.
- Podejrzewam, że wiele małżeństw wpada w taki sam kanał... po prostu zrobiła się
strasznie zgorzkniała, wiesz? I zamknięta w sobie. Naprawdę, po prostu nie potrafiłem dłużej z
nią być, choć Bóg jeden wie, że nie zasłużyła na coś takiego...
Oczywiście, że nie, pomyślałem.
- Bo wiesz, o co naprawdę poszło? – spytał, opierając się jednym łokciem o framugę
drzwi i przyglądając mi się badawczo. – Dlaczego odszedłem? Musiałem wybrać trochę
pieniędzy z naszego konta, żeby opłacić podatki, a ona się wściekła, jakbym je co najmniej
ukradł. – Obserwował mnie bardzo uważnie, czekając na reakcję. – Ze wspólnego konta. No bo
w gruncie rzeczy, kiedy przychodziło co do czego, to mi nie ufała. Własnemu mężowi.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Po raz pierwszy słyszałem o jakichś podatkach, chociaż
nie było żadną tajemnicą, to na pewno, że mama nie ufała mojemu tacie w sprawach
finansowych.
- Boże, kto jak kto, ale ona była zawzięta – powiedział z na wpół żartobliwym grymasem,
pocierając dłonią twarz. – Oko za oko. Żeby tylko się odegrać. Bo, mówię poważnie, niczego
nie zapominała. Nawet gdyby miała czekać dwadzieścia lat, zamierzała wyrównać rachunki. I
jasne, to ja zawsze wychodzę na tego złego i może nim jestem...
Obraz, chociaż mały, robił się coraz cięższy, i wydało mi się, że twarz drętwieje mi od
prób ukrycia dyskomfortu. Ażeby odciąć się od jego głosu, zacząłem liczyć w myślach po
hiszpańsku: uno dos tres, cuatro cinco seis...
Gdy doliczyłem do dwudziestu dziewięciu, zjawiła się Xandra.
- Larry – powiedziała – mieliście z żoną naprawdę fajną chatę.
Powiedziała to w taki sposób, że zacząłem jej współczuć, choć moja sympatia do niej się
nie zwiększyła.
Tata objął ją w pasie i przyciągnął ruchem, jakby ugniatał ciasto, co przyprawiło mnie o
mdłości.
- Właściwie – powiedział skromnie – jest tak naprawdę bardziej jej niż moje.
Trafna uwaga, pomyślałem.
- Chodź tutaj. – Tata złapał ją za rękę i zaprowadził w stronę sypialni mamy, całkowicie
zapominając o mojej obecności. – Chcę ci coś pokazać.
Odwróciłem się, żeby odprowadzić ich wzrokiem, zniesmaczony myślą, że Xandra z moim
ojcem będą grzebać w rzeczach mamy, ale tak bardzo cieszyłem się z ich odejścia, że nie
przejąłem się tym zbytnio.
Nie spuszczając z oczu pustych drzwi, przeszedłem na drugą stronę łóżka i ukryłem tam
obraz. Na podłodze leżał stary „New York Post” – ta sama gazeta, którą mi rzuciła, w
pośpiechu, w naszą ostatnią wspólną sobotę. „Orientuj się, kolego – zawołała, wychylając się
zza framugi – wybierz jakiś film”. Chociaż było kilka tytułów, które oboje mielibyśmy ochotę
obejrzeć, zaproponowałem popołudniowy seans na festiwalu filmów z Borisem Karloffem:
Porywacz ciał. Przyjęła mój wybór bez słowa skargi: pojechaliśmy do Film Forum,
obejrzeliśmy film, a potem przeszliśmy do Moondance Diner na hamburgera – całkiem
przyjemne sobotnie popołudnie, gdyby nie to, że było jej ostatnim na tym świecie, a ja czułem
się parszywie za każdym razem, gdy o tym myślałem, jako że (przeze mnie) ostatnim filmem,
jaki w życiu obejrzała, był tandetny stary horror o trupach i okradaniu grobów. (Gdybym wybrał
film, który chciała zobaczyć – ten z dobrymi recenzjami o paryskich dzieciach podczas
pierwszej wojny światowej – może jakimś sposobem by przeżyła? Moje naznaczone poczuciem
winy myśli często podążały tym mrocznym, przesądnym torem).
Chociaż gazeta ta wydawała się teraz nadzwyczaj cenna, niczym dokument historyczny,
otworzyłem ją i rozdzieliłem. Z ponurą miną zawinąłem obraz w kolejne płachty i zakleiłem go
tą samą taśmą, której użyłem kilka miesięcy wcześniej, gdy pakowałem gwiazdkowy prezent dla
mamy. „Cudownie!” – powiedziała wśród strzępów kolorowego papieru, pochylając się w
szlafroku, żeby mnie pocałować: zestaw akwareli, których miała nigdy nie zanieść do parku w
sobotni letni poranek, którego nie doczekała.
Moje łóżko – mosiężne łóżko polowe z pchlego targu, żołnierskie i kojące – zawsze
wydawało mi się najbezpieczniejszym miejscem na świecie, żeby coś w nim ukryć. Ale teraz,
rozglądając się dookoła (zdezelowane biurko, japoński plakat z Godzillą, kubek z pingwinem z
zoo, który służył mi za pojemnik na długopisy), uzmysłowiłem sobie nietrwałość tego
wszystkiego; zakręciło mi się w głowie na myśl o tym, że wszystkie nasze rzeczy wyfruną z tego
mieszkania, meble, srebra i wszystkie ubrania mamy: sukienki z wyprzedaży jeszcze z metkami,
te wszystkie kolorowe baletki i szyte u krawca koszule z jej inicjałami na mankietach. Krzesła i
chińskie lampy, stare winylowe płyty jazzowe, które kupowała w Greenwich Village, słoiki z
marmoladą, oliwkami i ostrą niemiecką musztardą w lodówce. Z łazienki bateria wonnych
olejków i kremów nawilżających, kolorowych płynów do kąpieli, na wpół pustych butelek
kosmicznie drogich szamponów stłoczonych po jednej stronie wanny (Kiehl’s, Klorane,
Kérastase, mama zawsze miała pięć lub sześć różnych rodzajów do wyboru). Jak to możliwe, że
to mieszkanie wydawało się takie stałe i solidne, a było tylko scenografią, która czeka na
demontaż i wywiezienie przez tragarzy w uniformach?
Gdy wszedłem do salonu, moim oczom ukazał się maminy sweter leżący na krześle, gdzie
go zostawiła, jej duch w błękicie. Muszelki, które zebraliśmy na plaży w Wellfleet. Hiacynty,
które kupiła na koreańskim bazarku kilka dni przed śmiercią, ze zwiędłymi łodygami w żałobnej
czerni, omdlałymi nad brzegiem doniczki. W koszu na śmieci: katalogi z Dover Books, Belgian
Shoes; papierek po necco wafers, które były jej ulubionymi cukierkami. Wyciągnąłem go i
powąchałem. Sweter – wiedziałem – pachniałby nią, gdybym go wziął do rąk i przyłożył do
twarzy, ale sam jego widok był już nie do wytrzymania.
Wróciłem do swojego pokoju, stanąłem na krześle i ściągnąłem walizkę – niezbyt dużą, z
miękkimi ściankami – i wypełniłem ją czystą bielizną, czystymi ubraniami do szkoły i złożonymi
koszulami z pralni. Na koniec włożyłem obraz, przykrywając go kolejną warstwą ubrań.
Zasunąłem suwak – nie miała zamka, ale to była tylko płócienna walizka – i
znieruchomiałem na chwilę. Potem wyszedłem na korytarz. Słyszałem, jak w sypialni mamy
otwierane są i zamykane szuflady. Chichot.
- Tato – zawołałem głośno – Schodzę na parter pogadać z José. Ich głosy umilkły jak
nożem uciął.
- Dobra! – odpowiedział mój ojciec przez zamknięte drzwi nienaturalnie serdecznym
tonem.
Wróciłem po walizkę i wyszedłem z nią z mieszkania, zostawiając drzwi wejściowe lekko
uchylone, żebym mógł dostać się z powrotem. Potem zjechałem windą na dół, zapatrzony w
lustro przede mną, robiąc wszystko, żeby tylko nie myśleć o Xandrze myszkującej w ubraniach
mamy w jej sypialni. Czyżby poznał ją, zanim się od nas wyprowadził? Nie czuł się choć trochę
nieswojo, pozwalając Xandrze grzebać w rzeczach mamy?
Podchodziłem do frontowych drzwi, gdzie José miał dyżur, gdy usłyszałem czyjś głos:
- Czekaj chwilę!
Odwróciwszy się, ujrzałem Złotka, śpieszącego z przechowalni.
- Theo, mój Boże, tak ci współczuję – powiedział.
Staliśmy, patrząc jeden na drugiego przez chwilę niepewności, a potem – w spontanicznym
geście w stylu „a co mi tam!”, tak niezdarnym, że niemal śmiesznym, wyciągnął ręce i mnie
przytulił.
- Tak ci współczuję – powtórzył, kręcąc głową. – Mój Boże, co za nieszczęście.
Złotek, odkąd się rozwiódł, często pracował na nocną zmianę i w święta – wystawał
wtedy przy drzwiach ze ściągniętymi rękawiczkami i niezapalonym papierosem i wyglądał na
ulicę. Mama wysyłała mnie czasem do niego z kawą i pączkami, gdy siedział w lobby sam,
mając za towarzystwo jedynie choinkę ze światełkami i elektryczną menorę, samotnie
przeglądając gazety o piątej rano w Boże Narodzenie, i teraz wyraz jego twarzy przypomniał mi
o tamtych cichych świątecznych porankach i jego pustym spojrzeniu na ziemistej i niepewnej
twarzy w tej chwili zapomnienia, zanim mnie zauważył i przybrał swój najlepszy powitalny
uśmiech.
- Bardzo dużo myślałem o tobie i twojej mamie – przyznał, ocierając czoło. – Ay bendito.
Nie mogę... nie wyobrażam sobie nawet, przez co musisz przechodzić.
- No – potwierdziłem, odwracając wzrok – łatwo nie jest. – Którym to wyrażeniem z
jakiegoś powodu zawsze się posiłkowałem, gdy ktoś mówił, jak bardzo mi współczuje. Tak
często musiałem je wypowiadać, że we własnych uszach zaczęło mi brzmieć mechanicznie i
nieco fałszywie.
- Bardzo się cieszę, że do nas zaszedłeś. Tamtego dnia, miałem wtedy zmianę, pamiętasz?
Właśnie tam, przed drzwiami?
- Jasne, że pamiętam – odparłem zdziwiony. Czyżby myślał, że nie pamiętam?
- Och, mój Boże. – Przesunął dłonią po czole, z nieco rozpaczliwym spojrzeniem, jak
gdyby sam ledwo uszedł cało. – Myślę o tym każdego dnia. Wciąż widzę jej twarz, wiesz, jak
wsiada do taksówki? I macha na pożegnanie, taka szczęśliwa.
Pochylił się konfidencjonalnie.
- Gdy się dowiedziałem, że nie żyje – powiedział, jak gdyby przekazywał mi jakąś wielką
tajemnicę – zadzwoniłem do byłej żony, taki byłem wstrząśnięty. – Odsunął się i spojrzał na
mnie z uniesionymi brwiami, jak gdyby wątpił, czy mu uwierzę. Wojna Złotka z eksżoną była
istną epopeją. No bo my prawie ze sobą nie gadamy – wyjaśnił – ale komu miałem powiedzieć?
Wiesz, komuś musiałem powiedzieć. Więc zadzwoniłem do niej i mówię: „Rosa, nie uwierzysz.
Straciliśmy taką cudowną kobietę z domu, gdzie pracuję”.
José – zauważywszy mnie – odszedł od frontowych drzwi swoim charakterystycznym
sprężystym krokiem, żeby włączyć się do rozmowy.
- Pani Decker – powiedział, kręcąc głową z czułością, jak gdyby była kimś jedynym w
swoim rodzaju. – Zawsze się przywitała, zawsze tak miło uśmiechnęła. Wiesz, liczyła się z
innymi ludźmi.
- Nie jak inni lokatorzy tego domu – burknął Złotek, zerkając przez ramię. – Wiesz... –
pochylił się bliżej i dokładnie wymówił następne słowo – banda snobów. Stoi taki z pustymi
rękami, bez żadnych pakunków ani niczego, i czeka, aż mu otworzysz drzwi, o tym mówię.
- Ona taka nie była – podchwycił José, wciąż kręcąc głową, zamaszyście, jak zasmucone
dziecko mówiące „nie”. – Pani Decker to była babka pierwsza klasa.
- Wiesz co, zaczekaj chwilkę – powiedział Złotek, podnosząc rękę. – Zaraz wracam. Nie
odchodź. Nie daj mu odejść – zwrócił się do José.
- Mam ci wezwać taksówkę, manito? – spytał José, spoglądając na walizkę.
- Nie – odpowiedziałem, oglądając się w stronę windy. – Słuchaj, José, przechowasz ją
dla mnie do czasu, aż wrócę i ją odbiorę?
- Jasne – powiedział, podnosząc walizkę i oceniając jej ciężar. – Chętnie.
- Osobiście po nią wrócę, dobrze? Nie wydawaj jej nikomu.
- Jasne, rozumie się – zapewnił mnie José.
Poszedłem za nim do przechowalni, gdzie oznaczył walizkę i wsunął ją na górną półkę.
- Widzisz? – powiedział. – Będzie sobie tu leżała, bracie. Niczego tam wysoko nie
trzymamy oprócz paczek, które wydajemy za pokwitowaniem, i naszych osobistych rzeczy. Nikt
ci jej nie wyda bez twojego osobistego podpisu, rozumiesz? Żadnemu wujkowi, żadnemu
kuzynowi, nikomu. I powiem Carlosowi, Złotkowi i pozostałym, żeby oddali ją tylko do rąk
własnych. Okej?
Przytaknąłem i już miałem mu podziękować, gdy José odchrząknął.
- Słuchaj – powiedział ściszonym głosem. – Nie chcę cię martwić ani nic, ale ostatnio
kręcili się tu tacy jedni i pytali o twojego ojca.
- Tacy jedni? – powtórzyłem po chwili, próbując zebrać myśli. Te słowa w ustach José
mogły znaczyć tylko jedno: ludzie, którym ojciec był winien pieniądze.
- Nie martw się. Nic im nie powiedzieliśmy. Bo kiedy twój ojciec wyjechał, jakiś rok
temu? Carlos im powiedział, że żadne z was już tu nie mieszka, i nie pojawili się więcej. Ale...
– zerknął w stronę windy – może twój tata nie powinien teraz spędzać tu za dużo czasu, wiesz, o
co chodzi?
Dziękowałem mu, gdy wrócił Złotek z gigantycznym, jak mi się wydawało, plikiem
banknotów.
- To dla ciebie – rzekł nieco melodramatycznie.
Wydawało mi się, że źle zrozumiałem. José zakasłał i odwrócił wzrok. Na maleńkim
telewizorku w przechowalni (o ekranie nie większym niż pudełko CD) wystrojona damulka z
długimi pobrzękującymi kolczykami wymachiwała pięściami i wykrzykiwała po hiszpańsku
obelgi do kulącego się ze strachu księdza.
- Ale o co chodzi? – zwróciłem się do Złotka, który wciąż trzymał pieniądze w
wyciągniętej dłoni.
- Mama nic ci nie mówiła?
Zdziwiłem się.
- O czym?
Podobno pewnego dnia, niedługo przed Bożym Narodzeniem, Złotek zamówił komputer i
kazał go dostarczyć na adres naszego domu. Komputer dla syna, który go potrzebował do szkoły,
ale Złotek (tutaj trochę się zaplątał) nie opłacił zamówienia albo zapłacił tylko część kwoty,
albo jego żona miała zapłacić resztę. W każdym razie dostawcy wynosili komputer z powrotem
do furgonetki, gdy akurat po schodach schodziła mama i zobaczyła, co się dzieje.
- I zapłaciła z własnej kieszeni, kobieta anioł – opowiadał Złotek. – Widząc, co się dzieje,
otworzyła torebkę i wyjęła książeczkę czekową. Powiedziała do mnie: „Złotek, wiem, że twój
syn potrzebuje tego komputera do nauki. Proszę cię, przyjacielu, pozwól mi to dla ciebie zrobić,
oddasz, kiedy będziesz mógł”.
- Widzisz? – rzekł José z nieoczekiwaną żarliwością, odrywając wzrok od ekranu, na
którym ta sama kobieta stała teraz na cmentarzu, kłócąc się z mężczyzną w ciemnych okularach
w typie bonzy. – Taka była twoja mama. – Skinął głową w stronę pieniędzy, jakby ze złością. –
Sí, es verdad, babka pierwsza klasa. Wiesz, ona myślała o innych. A większość kobiet? Wydają
kasę na złote kolczyki, perfumy i tak dalej, wszystko na siebie.
Dziwnie się czułem, przyjmując te pieniądze – z bardzo różnych powodów. Chociaż byłem
w szoku, miałem wrażenie, że ta historia jest mocno podejrzana (co za sklep dostarczyłby
komputer, za który nie zapłacono?). Później się zastanawiałem: naprawdę wyglądałem tak
nędznie, że portierzy zrobili na mnie zrzutkę? Wciąż nie wiem, skąd się wzięły te pieniądze; i
żałuję, że nie zadałem więcej pytań, ale byłem tak oszołomiony wydarzeniami tego dnia
(najbardziej ze wszystkiego nagłym pojawieniem się taty i Xandry), że gdyby stanął przede mną
Złotek i próbował mnie obdarować starą gumą do żucia zeskrobaną z podłogi, wyciągnąłbym
rękę i przyjął ją równie posłusznie.
- Wiesz, to nie moja sprawa – powiedział José, a gdy wypowiadał te słowa, jego
spojrzenie skierowane było w punkt nad moją głową – ale na twoim miejscu nikomu bym nie
mówił o tych pieniądzach. Wiesz, o czym mówię?
- Właśnie, schowaj je do kieszeni – poradził Złotek. – Nie możesz chodzić po mieście,
wymachując nimi w ten sposób. Sporo osób na ulicy za tyle szmalu gotowych byłoby cię
ukatrupić.
- Nie wyłączając lokatorów tego domu! – zawołał José ogarnięty nagłą wesołością.
- Ha! – Złotek też parsknął śmiechem, a potem powiedział po hiszpańsku coś, czego nie
zrozumiałem.
- Cuidado – rzekł José, kręcąc głową w typowy dla siebie sposób, udając powagę, ale nie
mogąc powstrzymać uśmiechu. – Dlatego nie pozwalają mnie i Złotkowi pracować na tym
samym piętrze – wyjaśnił. – Muszą nas rozdzielać. Bo za bardzo się wygłupiamy.
XIX

Gdy zjawił się tata z Xandrą, sprawy potoczyły się szybko. Podczas kolacji tego dnia (w
nastawionej na turystów knajpie, którą ku memu zaskoczeniu wybrał tata) odebrał przy stole
telefon od kogoś z firmy ubezpieczeniowej mamy – i po tylu latach wciąż żałuję, że nie mogłem
lepiej się przysłuchać. Ale w restauracji było głośno, a Xandra (między haustami białego wina
– może on rzucił picie, ale ona na pewno nie) na przemian skarżyła się na zakaz palenia i
opowiadała mi w dość bezładny sposób, jak nauczyła się czarów z wypożyczonej książki, gdy
była jeszcze w liceum, gdzieś w Fort Lauderdale. („Właściwie, to się nazywa Wicca. Religia
ziemi”). Gdyby to był ktoś inny, zapytałbym, co dokładnie oznacza bycie czarownicą (Uroki i
składanie ofiar? Pakt z diabłem?), ale zanim nadarzyła się okazja, ona już zmieniła temat i
opowiadała, jak to miała szansę pójść na studia i teraz żałuje, że tego nie zrobiła. („Powiem ci,
czym się interesowałam. Historią Anglii na ten przykład. Henryk VIII, Maria Stuart”). W końcu
jednak w ogóle nie podjęła studiów, bo zwariowała na punkcie pewnego faceta. „Miałam
obsesję”, wysyczała, przyszpilając mnie świdrującym spojrzeniem swych bezbarwnych oczu.
Dlaczego obsesja na punkcie tego faceta uniemożliwiła Xandrze pójście na studia – tego
już się nie dowiedziałem, bo mój tata skończył rozmowę. Zamówił (i od razu poczułem się
dziwnie) butelkę szampana.
- Przecież, cholera, nie wyżłopię sama całej butli – poskarżyła się Xandra, która zaczęła
już drugi kieliszek wina. – Łeb mnie rozboli.
- Jeśli ja nie mogę pić szampana, to chociaż ty się napijesz – oświadczył mój ojciec,
odchylając się do tyłu na krześle.
Xandra wskazała mnie ruchem głowy.
- Jemu daj trochę – zaproponowała. – Poprosimy o jeszcze jeden kieliszek – zwróciła się
do kelnera.
- Przykro mi – odparł kelner, szorstki Włoch, który wyglądał na kogoś, kto jest
przyzwyczajony do pacyfikowania rozrabiających turystów. – Alkohol podajemy tylko osobom
powyżej osiemnastego roku życia.
Xandra zaczęła grzebać w torebce. Ubrana była w brązową sukienkę z odkrytymi plecami,
a pod kośćmi policzkowymi nałożyła tyle różu, samoopalacza albo brązowawego pudru, że
miałem ochotę wyciągnąć rękę i rozmazać go palcem.
- Wyjdźmy zapalić – zaproponowała mojemu ojcu.
Nastąpiła długa chwila, kiedy to wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami, na który
to widok aż się wzdrygnąłem. Potem Xandra odsunęła krzesło od stołu i rzuciwszy serwetkę na
krzesło, rozejrzała się za kelnerem.
- O, dobrze, polazł gdzieś – powiedziała, sięgając do mojej (prawie) pustej szklanki z
wodą, żeby wlać do niej szampana.
Przyniesiono jedzenie i zanim wrócili do stolika, ja ukradkiem nalałem sobie drugą
szklankę.
- Mniam, mniam! – zawołała Xandra, wyraźnie wstawiona i lekko zgrzana, po czym
obciągnęła krótką sukienkę i wcisnęła się z powrotem na swoje miejsce, nie zawracając sobie
głowy odsunięciem krzesła dalej od stołu. Machnęła serwetką, rozłożyła ją na kolanach i
przysunęła do siebie olbrzymi jaskrawoczerwony talerz z manicotti. – Wygląda bosko!
- Moje też – powiedział tata, który był wybredny, gdy chodziło o kuchnię włoską, i często
widziałem, jak skarży się na makaron pływający w zbyt mocno pomidorowym sosie marinara,
dokładnie taki jak danie przed nim.
Gdy zaczęli pałaszować (biorąc pod uwagę, jak długo ich nie było, jedzenie musiało już
dobrze ostygnąć), wznowili swoją rozmowę w miejscu, w którym została przerwana.
- W każdym razie nic z tego nie wyszło – kontynuował, odchylając się do tyłu na krześle i
bawiąc się papierosem, którego nie mógł zapalić. – Takie życie.
- Założę się, że byłeś świetny.
Wzruszył ramionami.
- Nawet gdy jest się młodym – powiedział – to trudna branża. Nie wystarczy sam talent.
Wygląd i szczęście mają duże znaczenie.
- Ale jednak – upierała się Xandra, wycierając kącik ust owiniętym w serwetkę palcem. –
Aktorstwo. Ja cię w tym widzę, bez dwóch zdań.
Porzucona aktorska kariera taty była jednym z jego ulubionych tematów i – chociaż Xandra
sprawiała wrażenie zainteresowanej – coś mi mówiło, że ona też nie słyszała o niej po raz
pierwszy.
- I co, czy żałuję, że tego nie pociągnąłem? – Tata wbił wzrok w swoje piwo
bezalkoholowe. (Czy trzyprocentowe? Ze swojego miejsca nie widziałem). – Muszę
powiedzieć, że tak. To jedna z tych rzeczy, których się żałuje przez całe życie. Szkoda, że nie
wykorzystałem bardziej własnego talentu, ale nie mogłem sobie pozwolić na taki luksus. Życie
potrafi nam sprytnie pokrzyżować plany.
Pozostawali głęboko zanurzeni w swoim świecie; poświęcali mi tyle uwagi, że równie
dobrze mógłbym znajdować się w Idaho, ale mnie to nie przeszkadzało; znałem tę historię. Mój
tata, który był gwiazdą teatru studenckiego, przez krótki okres zarabiał na życie jako aktor:
podkładał głos do reklam, kilka drobnych rólek (zamordowany playboy, rozpuszczony syn szefa
mafii) w telewizji i kinie. Potem – po ślubie z mamą – wszystko się urwało. Lista powodów,
dla których nie udało mu się przebić, była długa, ale często słyszałem z jego ust, że gdyby mama
odniosła większy sukces jako modelka lub bardziej się o to postarała, nie musiałby się martwić
o ich utrzymanie i wystarczyłoby pieniędzy, żeby mógł się skoncentrować na aktorstwie.
Ojciec odsunął talerz na bok. Zauważyłem, że nie zjadł dużo – w jego wypadku była to
często oznaka tego, że pije albo zaraz zacznie.
- W pewnym momencie musiałem po prostu zminimalizować straty i odejść – oznajmił, po
czym zmiął serwetkę i rzucił ją na stół.
Byłem ciekaw, czy opowiedział Xandrze historię o Mickeyu Rourke’u, którego także –
obok mnie i mamy – obwiniał o zniweczenie swojej kariery.
Xandra pociągnęła duży haust wina.
- Nie myślisz czasem o tym, żeby do tego wrócić?
- Myślę o tym, jasne. Ale... – Potrząsnął głową, jak gdyby odrzucał jakąś oburzającą
prośbę. – Nie. W zasadzie odpowiedź brzmi „nie”.
Szampan połaskotał moje podniebienie – delikatne bąbelki jak ziarenka piasku zamknięte
w butelce w szczęśliwszym roku, gdy mama jeszcze żyła.
- Znaczy się w tej samej sekundzie, w której mnie zobaczył, wiedziałem, że mnie nie lubi –
opowiadał jej cicho.
A więc jednak słyszała już o Mickeyu Rourke’u.
Odrzuciła głowę do tyłu i dopiła resztkę wina.
- Tacy faceci jak on nie znoszą konkurencji.
- Słyszałem ciągle tylko: Mickey to, Mickey tamto, Mickey chce się z tobą spotkać, ale w
chwili gdy tam wszedłem, wiedziałem, że to koniec.
- Straszny pojeb z niego, od razu widać.
- Nie, wtedy nie. Bo, prawdę powiedziawszy, istniało pewne podobieństwo, nie tylko
fizyczne, ale i w stylu grania. To znaczy ja miałem klasyczne wykształcenie, byłem uniwersalny,
ale potrafiłem osiągnąć taki sam bezruch, ten sam półszept...
- Uuuu, aż mnie ciarki przeszły. Półszept. Tak to powiedziałeś.
- No, ale to Mickey był gwiazdą. Nie było miejsca dla dwóch.
Gdy im się przyglądałem, jak wspólnie zajadają ten sam kawałek sernika, niczym para
zakochanych z reklamy, popadłem w nieznany dotąd stan – po szampanie raziły mnie światła w
restauracji i piekły policzki, a ja z zaczerwienioną twarzą w niezborny, gorączkowy sposób
myślałem o mamie w czasie, gdy zmarli jej rodzice, a ona musiała zamieszkać u ciotki Bess w
domu przy torach kolejowych z brązową tapetą i foliowymi pokrowcami na meble. Ciotka Bess
– która smażyła wszystko na tłuszczu roślinnym i pocięła nożyczkami jedną z sukienek mamy, bo
jej psychodeliczny wzór nie dawał jej spokoju – była przysadzistą, zgorzkniałą starą panną o
irlandzkich korzeniach, która odeszła z Kościoła katolickiego do jakiejś maleńkiej zwariowanej
sekty, w której wierzono, że picie herbaty i przyjmowanie aspiryny to samo zło. Jej oczy – na
jedynej fotografii, jaką widziałem – miały ten sam niesamowity srebrzysty odcień jak oczy
mamy, tylko że były zaróżowione i szalone na pospolitej jak kartofel twarzy. Mama wspominała
te osiemnaście miesięcy z ciotką Bess jako najsmutniejszy okres swego życia – konie sprzedane,
psy rozdane, długie łzawe pożegnania na poboczu drogi, przytulanie Koniczyny, Tablicy, Palety i
Brunona. Gdy wróciła do domu, usłyszała od ciotki Bess, że jest rozpieszczona i że ludzie,
którzy nie żyją w bojaźni bożej, zawsze dostają to, na co zasługują.
- I widzisz, producent... to znaczy wszyscy wiedzieli, jaki jest Mickey, wszyscy, już wtedy
przykleiła się do niego etykietka trudnego...
- Nie zasłużyła sobie – oznajmiłem głośno, przerywając im rozmowę.
Tata i Xandra przestali rozmawiać i spojrzeli na mnie, jak gdybym się zamienił w jadowitą
jaszczurkę.
- No bo jak można komuś powiedzieć coś takiego? – Czułem, że nie powinienem
wypowiadać tego na głos, a jednak słowa płynęły nieproszone z moich ust jak za naciśnięciem
jakiegoś guzika. – Była taka cudowna, a wszyscy traktowali ją tak okropnie, dlaczego? Nie
zasłużyła na to wszystko, co ją spotkało.
Tata wymienił spojrzenia z Xandrą, a potem poprosił o rachunek.
XX

Jeszcze zanim wyszliśmy z restauracji, moja twarz płonęła żywym ogniem, a w uszach mocno mi
szumiało, i choć gdy wróciłem do mieszkania Barbourów, nie było jakoś strasznie późno, udało
mi się potknąć o stojak na parasole i narobić mnóstwo hałasu i gdy pani i pan Barbour mnie
zobaczyli, uzmysłowiłem sobie (po ich minach bardziej niż po tym, jak się czułem), że jestem
pijany.
Pan Barbour wyłączył telewizor pilotem.
- Gdzie byłeś? – spytał stanowczo, ale życzliwie.
Wyciągnąłem rękę do oparcia sofy.
- Z tatą i... – Ale jej imię wyleciało mi z głowy, wszystko oprócz X.
Pani Barbour uniosła brwi, patrząc na męża, jak gdyby chciała powiedzieć: co ci
mówiłam?
– Dobrze, kładź się już, przyjacielu – zakomenderował pan Barbour pogodnie, głosem,
który sprawił, mimo wszystko, że pomyślałem odrobinę pozytywniej o życiu w ogóle. – Ale
postaraj się nie obudzić Andy’ego.
- Chyba nie jest ci niedobrze? – spytała pani Barbour.
- Nie – odpowiedziałem, chociaż było mi niedobrze.
I przez znaczną część nocy leżałem nieszczęśliwy na górze piętrowego łóżka, rzucając się z
boku na bok, gdy pokój wirował dookoła, a parę razy poderwałem się z dudniącym sercem, bo
wydawało mi się, że do pokoju weszła Xandra i mówi coś do mnie: słowa niewyraźne, ale
chrapliwy terkotliwy głos nie do pomylenia z żadnym innym.
XXI

- To co – zagadnął pan Barbour podczas śniadania następnego dnia, kładąc mi dłoń na ramieniu,
gdy odsuwał krzesło obok – była uroczysta kolacja z tatą?
- Tak, proszę pana.
Łupało mnie w głowie, a od zapachu francuskich tostów skręcało mnie w środku. Etta
dyskretnie przyniosła mi z kuchni filiżankę kawy z dwiema aspirynami na spodeczku.
- Mówisz, że mieszka w Las Vegas?
- Zgadza się.
- A czym się para?
- Słucham?
- Jak zarabia?
- Chance – skarciła go pani Barbour obojętnym głosem.
- To znaczy... chciałem powiedzieć – zaplątał się pan Barbour, zdawszy sobie sprawę, że
pytanie zostało sformułowane niezbyt delikatnie. – Z czego się utrzymuje?
- Em... – zacząłem i przerwałem. Gdzie pracował mój ojciec? Nie miałem pojęcia.
Pani Barbour, którą najwyraźniej zaniepokoiło, jaki obrót przybiera ta rozmowa, już
otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale zamiast niej przemówił ze złością – obok mnie – Platt.
- Więc komu muszę obciągnąć, żeby dostać w tym domu kawę? – zwrócił się do matki,
odsuwając się od stołu z jedną ręką na blacie.
Zapadła potworna cisza.
- On dostał – wytknął im Platt, kiwając głową w moją stronę. – Wraca do domu nawalony i
dostaje kawę?
Po kolejnej potwornej ciszy przemówił pan Barbour głosem tak lodowatym, że przyćmił
nawet panią Barbour:
- Dosyć tego, kolego.
Pani Barbour ściągnęła blade brwi.
- Chance...
- Nie, tym razem nie będziesz go bronić. Marsz do swojego pokoju – zwrócił się do Platta.
– W tej chwili.
Siedzieliśmy wszyscy ze wzrokiem wbitym w talerze, słysząc gniewny łomot kroków
Platta, ogłuszający trzask drzwi, a potem – po kilku sekundach – włączoną znowu głośną
muzykę. Do końca śniadania nie powiedziano już zbyt wiele.
XXII

Mój tata – który lubił wszystko robić w pośpiechu i zawsze powtarzał „Komu w drogę, temu
czas” – oznajmił, że planuje doprowadzić wszystkie sprawy w Nowym Jorku do końca i w
ciągu tygodnia całą naszą trójkę wyekspediować do Las Vegas. Dotrzymał słowa. O ósmej rano
w poniedziałek na Sutton Place zjawili się tragarze i zaczęli pakować wszystko do pudeł.
Przyjechał antykwariusz, żeby obejrzeć należące do mamy albumy o sztuce, ktoś inny przyjechał
obejrzeć jej meble i nim się spostrzegłem, mój dom zaczął w zastraszającym tempie rozpływać
się na moich oczach. Gdy patrzyłem, jak znikają zasłony, jak ze ścian ściąga się obrazy, jak
zwijane i wynoszone są dywany, przypomniał mi się obejrzany kiedyś film animowany, którego
bohater gumką starł swoje biurko, lampę, krzesło i okno z malowniczym widokiem, a także całą
wygodnie urządzoną pracownię, aż w końcu gumka zawisła w porażającym morzu bieli.
Wstrząśnięty tym, co się działo, ale nie mogąc tego powstrzymać, kręciłem się w pobliżu i
patrzyłem – niczym pszczoła oglądająca niszczenie swego ula – jak mieszkanie znika kawałek
po kawałku. Na ścianie nad biurkiem mamy (wśród licznych fotek z wakacji i starych szkolnych
zdjęć) wisiała jej czarno-biała fotografia zrobiona w Central Parku w czasach, gdy pracowała
jako modelka. Była to bardzo wyraźna odbitka, która z niemal bolesną klarownością
uwidoczniała najdrobniejsze detale: piegi, szorstką fakturę płaszcza, bliznę po ospie wietrznej
nad lewą brwią. Spoglądała z niej pogodnie na bałagan i zamęt panujące w salonie, na mojego
tatę wyrzucającego jej gazety i przybory plastyczne, pakującego jej książki do antykwariatu –
scena, która zapewne nigdy nawet jej się nie śniła, a przynajmniej taką miałem nadzieję.
XXIII

Moje ostatnie dni z Barbourami upłynęły tak szybko, że prawie ich nie pamiętam, nie licząc
szaleństwa prania w ostatniej chwili i kilku błyskawicznych wypadów do sklepu z winami na
Lexington Avenue po kartonowe pudła. Czarnym markerem zapisałem egzotycznie brzmiący
adres nowego domu:

Theodore Decker na adres Xandry Terrell


6219 Desert End Road
Las Vegas, NV

Staliśmy z Andym w jego pokoju i ponuro wpatrywaliśmy się w oznaczone pudła.


- Jakbyś się przenosił na inną planetę – rzekł.
- Mniej więcej.
- Nie, serio. Ten adres. Jak z jakiejś kolonii wydobywczej na Jowiszu. Ciekaw jestem,
jaką będziesz miał szkołę.
- Diabli wiedzą.
- No bo... to może być jedno z tych miejsc, o których się czyta. Gangi. Wykrywacze metali.
– Nad Andym znęcano się tak bardzo w naszej (rzekomo) oświeconej i postępowej szkole, że w
jego oczach szkoła publiczna stała na równi z zakładem penitencjarnym. – Co zrobisz?
- Chyba ogolę głowę. Zrobię sobie tatuaż.
Podobało mi się, że nie starał się na siłę zachwycać moją przeprowadzką, w
przeciwieństwie do pani Swanson lub Dave’a (któremu wyraźnie ulżyło, że nie musi
negocjować już z moimi dziadkami). W ogóle w mieszkaniu na Park Avenue nie mówiło się
dużo o moim wyjeździe, chociaż po napiętym wyrazie twarzy pani Barbour, gdy poruszano temat
mojego ojca i jego „przyjaciółki”, poznałem, że nie wszystko jest wytworem mojej wyobraźni.
Ale poza tym przyszłość z tatą i Xandrą wcale nie wydawała mi się zła ani przerażająca,
jedynie nieokreślona: czarny atramentowy kleks na horyzoncie.
XXIV

- Cóż, zmiana otoczenia może ci dobrze zrobić – stwierdził Hobie, gdy pojechałem go
odwiedzić przed wyjazdem. – Nawet jeśli nie jest to wymarzone miejsce.
Tym razem jedliśmy kolację w jadalni, siedząc obok siebie na końcu stołu wystarczająco
długiego, by mogło się przy nim zmieścić dwanaście osób, a w kryjącej skarby ciemności
wokół nas majaczyły srebrne dzbany i ornamenty. A jednak jakimś sposobem czułem się jak
ostatniej nocy w naszym starym mieszkaniu przy Siódmej Alei, kiedy to mama, ojciec i ja
siedzieliśmy na tekturowych pudłach i wcinaliśmy na kolację chińszczyznę z baru.
Nic nie mówiłem. Czułem się podle; a chęć cierpienia w milczeniu sprawiła, że stałem się
mało komunikatywny. Przez cały nerwowy tydzień, gdy mieszkanie pustoszało, a rzeczy mamy
składano, pakowano i wywożono na sprzedaż, tęskniłem za ciemnością i spokojem domu
Hobiego, za jego zagraconymi pokojami i zapachem starego drewna, herbacianymi liśćmi i
tytoniowym dymem, miskami pomarańczy na kredensie i świeczkami z pszczelego wosku.
- No bo twoja mama... – Przerwał taktownie. – To będzie nowy początek. Wpatrywałem
się w talerz. Przyrządził curry z jagnięciny z sosem w kolorze cytryny, który miał smak bardziej
francuski niż indyjski.
- Chyba się nie boisz, co?
Podniosłem na niego wzrok.
- Czego miałbym się bać?
- Zamieszkania z nim.
Zastanowiłem się nad jego słowami, wpatrując się w cienie za jego głową.
- Nie – odpowiedziałem – tak naprawdę to nie.
Bez względu na powód mój tata od swojego powrotu wydawał się bardziej rozluźniony,
spokojniejszy. Nie mogłem przypisać tego abstynencji, bo zwykle, kiedy tata przestawał pić,
stawał się milczący, wyraźnie zgnębiony, i tak łatwo było wyprowadzić go z równowagi, że
starałem się pozostawać poza zasięgiem jego rąk.
– Mówiłeś jeszcze komuś o tym, co powiedziałeś mnie?
– O...?
Zawstydzony pochyliłem głowę i wsunąłem do ust kęs curry. Było nawet całkiem dobre,
gdy już człowiek pogodził się z myślą, że to nie curry.
- Myślę, że już nie pije – powiedziałem w ciszy, która zapadła. – Jeśli o to panu chodzi?
Wydaje się, że jest w lepszej formie. Więc... – urwałem z zakłopotaniem. – No właśnie.
- Jak ci się podoba jego dziewczyna?
Nad tym pytaniem też się musiałem zastanowić.
- Nie wiem – przyznałem.
Hobie milczał uprzejmie i sięgnął po kieliszek wina, nie odrywając ode mnie wzroku.
- Bo właściwie jej nie znam – dodałem. – Jest w porządku. Chyba. Nie rozumiem, co mu
się w niej podoba.
- Jak to?
- No... – Nie wiedziałem, od czego zacząć. Tata potrafił być czarujący wobec „dam”, jak
je nazywał: otwierał przed nimi drzwi albo chcąc coś podkreślić w rozmowie, lekko dotykał
ich dłoni; widziałem, jak kobiety traciły dla niego głowę, spektakl, któremu przyglądałem się
chłodno, nie mogąc się nadziwić, jak można dać się nabrać na tak łatwy do przejrzenia numer.
Jakbym oglądał dzieci na tandetnym przedstawieniu iluzjonisty. – Nie wiem. Myślałem chyba,
że będzie ładniejsza czy coś takiego.
- Ładna nie oznacza sympatyczna – powiedział Hobie.
- Tak, ale ona też nie jest specjalnie sympatyczna.
- Aha. – Po czym: – Wyglądają razem na szczęśliwych?
- Nie wiem. Chociaż... tak – przyznałem. – Bo wie pan, nie chodzi non stop wkurzony. – I
czując ciężar niezadanego pytania Hobiego: – Poza tym przyjechał mnie zabrać. To znaczy nie
musiał. Mogli się nie wychylać, gdyby mnie nie chcieli.
Nie powiedziano już nic więcej na ten temat i skończyliśmy kolację, rozmawiając o innych
sprawach. Ale gdy wychodziłem, gdy minęliśmy obwieszony fotografiami korytarz – i pokój
Pippy z palącą się nocną lampką i Cosmem śpiącym w nogach łóżka – powiedział, otwierając
przede mną drzwi:
- Theo?
- Tak?
- Masz mój adres, mój telefon.
- Jasne.
- A więc... – Sprawiał wrażenie skrępowanego nie mniej niż ja. – Udanej podróży. Uważaj
na siebie.
- Pan też niech na siebie uważa – odpowiedziałem. Spojrzeliśmy jeden na drugiego.
- No...
- No to dobranoc.
Pchnął drzwi, a ja wyszedłem z tego domu – po raz ostatni, jak sądziłem. Ale chociaż nie
miałem pojęcia, czy kiedykolwiek jeszcze się zobaczymy, w tej sprawie się myliłem.
Część II

Gdy jesteśmy bardzo silni – któż się cofnie?


Bardzo weseli – kto popaść może w śmieszność?
Gdy jesteśmy bardzo źli – co nam zrobią?.

ARTUR RIMBAUD*

* Fragment Iluminacji A. Rimbauda, tłum. A. Między rzecki, Warszawa 1998 (przy p. tłum.).
ROZDZIAŁ 5
Badr al-Dine

Chociaż postanowiłem zostawić walizkę w przechowalni swojego dawnego domu, mając


pewność, że José i Złotek odpowiednio się nią zaopiekują, gdy zbliżał się dzień wyjazdu,
denerwowałem się coraz bardziej, aż w końcu w ostatniej chwili postanowiłem tam wrócić z
dość prozaicznego, jak się dzisiaj wydaje, powodu: wcześniej, chcąc jak najszybciej wynieść z
mieszkania obraz, wrzuciłem do walizki mnóstwo przypadkowych rzeczy, w tym większość
letnich ubrań. Tak więc dzień przed umówionym odebraniem mnie przez ojca od Barbourów
udałem się na Pięćdziesiątą Siódmą Ulicę z zamiarem otwarcia walizki i wyciągnięcia z
wierzchu kilku co lepszych koszul.
Na miejscu nie było José, za to wyrósł przede mną i zastąpił mi drogę nowy, barczysty
portier (Marco V, jak przeczytałem na identyfikatorze), przyjmując zdecydowaną i niewzruszoną
pozę, jakiej bardziej można by się spodziewać po ochroniarzu niż portierze.
- Przepraszam, mogę w czymś pomóc? – spytał.
Wyjaśniłem mu, że chodzi o walizkę. Ale po przejrzeniu księgi – przesunąwszy grubym
paluchem po kolumnie dat – nie wykazał chęci przejścia do przechowalni i przyniesienia mi jej.
- I zostawiłeś ją tutaj że niby po co? – dopytywał się podejrzliwie, drapiąc się po nosie.
- José mówił, że mogę.
- A pokwitowanie masz?
- Nie – odpowiedziałem po chwili zmieszania.
- No to nic nie poradzę. Nie ma jej w księdze. A poza tym przechowujemy tylko rzeczy
naszych lokatorów.
Mieszkałem tam na tyle długo, by wiedzieć, że to nieprawda, ale nie zamierzałem się z nim
spierać.
- Proszę pana – zwróciłem się do niego – ja tu kiedyś mieszkałem. Znam Złotka, Carlosa,
wszystkich. No... niech pan nie będzie taki – dodałem po chłodnej, nieokreślonej pauzie, w
czasie której wyczułem, że jego myśli odlatują gdzie indziej. – Jeśli mnie pan tam wpuści,
pokażę, która to.
- Przykro mi, ale nie wolno tam wchodzić nikomu poza lokatorami i personelem.
- Taka płócienna, z wstążką na rączce. Widzi pan, tu jest ciągle moje nazwisko? Decker?
Pokazywałem mu właśnie nalepkę na naszej dawnej skrzynce pocztowej, gdy z przerwy na
papierosa przywędrował Złotek.
- Hej! Patrzcie, kto nas odwiedził! Ten chłopak przyszedł do mnie – zwrócił się do Marca
V. – Znamy się, odkąd sięgał mi dotąd. Co tam, Theo, przyjacielu?
- Nic, to znaczy wyjeżdżam z miasta.
- O, już? Do Las Vegas? – spytał Złotek. Gdy usłyszałem jego głos i poczułem jego dłoń na
ramieniu, wszystko stało się łatwe i wygodne. – Ale odjazd mieszkać w takim miejscu, co?
- Chyba tak – odparłem niepewnie.
Ciągle mi powtarzano, że w Las Vegas czeka mnie zwariowane życie, chociaż nie
rozumiałem, dlaczego tak mówiono, bo przecież nie zamierzałem przesiadywać w kasynach i
klubach.
- Chyba? – Złotek komicznie przewrócił oczami i pokręcił głową, co mama w czasie
naszych wygłupów często naśladowała. – O mój Boże. Ty mnie lepiej posłuchaj. To miasto?
Jakie oni tam mają prężne związki... w knajpach, w hotelach... gdzie nie spojrzeć, świetne
zarobki. A pogoda? Słońce... codziennie, cały rok na okrągło. Spodoba ci się tam, przyjacielu.
Mówiłeś, że kiedy wyjazd?
- Emm, dzisiaj. Znaczy się jutro. Dlatego właśnie chciałem...
- Ach, wpadłeś po walizkę? No jasne, nie ma sprawy.
Złotek powiedział po hiszpańsku parę ostro brzmiących słów do Marca V, który wzruszył
obojętnie ramionami i oddalił się do przechowalni.
- Marco jest w porządku – wyjaśnił mi półszeptem Złotek. – Ale nic nie wie o twojej
walizce, bo nie wpisaliśmy jej, ani ja, ani José, do rejestru, wiesz, o co chodzi?
Owszem, wiedziałem. Wszystkie wnoszone i wynoszone pakunki należało wpisać do
księgi. Nie oznaczając walizki i nie wprowadzając jej do oficjalnego rejestru, chronili mnie
przed sytuacją, w której zgłosiłby się ktoś inny i próbował ją odebrać.
- Hej – rzuciłem nieco zakłopotany – dzięki, że jej przypilnowaliście...
- No problemo – odparł Złotek. – Dzięki, stary – zwrócił się głośno do Marca, odbierając
walizkę. – Jak mówiłem... – kontynuował ściszonym głosem; musiałem przysunąć się bliżej,
żeby go słyszeć – Marco to w porzo koleś, ale wielu lokatorów skarżyło się, że dom pozostawał
długo bez nadzoru tamtego... wtedy, no wiesz. – Rzucił mi znaczące spojrzenie. – Na przykład
Carlos nie mógł tu dotrzeć na swoją zmianę, w końcu nie jego wina, ale i tak go zwolnili.
- Carlosa? – Carlos był najstarszym i najbardziej małomównym wśród portierów i ze
swoim cienkim wąsikiem i posiwiałymi skrońmi, wypolerowanymi na wysoki połysk czarnymi
butami i białymi rękawiczkami, bielszymi niż u wszystkich pozostałych portierów, wyglądał jak
starzejący się amant meksykańskiego kina. – Zwolnili Carlosa?
- Wiem: aż się wierzyć nie chce. Trzydzieści cztery lata i... – Złotek kciukiem wskazał za
siebie. – Do widzenia. Administracja ma teraz fioła na punkcie bezpieczeństwa, nowi
pracownicy, nowy regulamin, trzeba zapisywać wszystkich, którzy wchodzą i wychodzą, i tak
dalej... Ale mniejsza z tym – dodał, wycofując się w stronę frontowych drzwi, i otworzył je. –
Złapmy ci taksówkę, przyjacielu. Prosto na lotnisko?
- Nie...
Wyciągnąłem rękę, żeby go powstrzymać. Byłem tak zaaferowany, że nie zauważyłem, co
robi, on jednak odsunął mnie gestem, który odpowiadał słowu „drobnostka”.
- Okej, okej – rzucił, przenosząc walizkę do krawężnika – w porządku, przyjacielu, ja to
zrobię.
W konsternacji zdałem sobie sprawę, co sobie pomyślał: że nie mając pieniędzy na
napiwek, próbuję odebrać od niego walizkę.
- Zaraz, zaczekaj – poprosiłem, ale w tej samej chwili Złotek zagwizdał i wybiegł na ulicę
z podniesioną ręką.
- Taxi! Tutaj! – zawołał.
Oszołomiony zatrzymałem się w drzwiach, gdy do krawężnika już podjeżdżała taksówka.
- Bingo! – cieszył się Złotek, otwierając tylne drzwi. – To się nazywa zgranie w czasie, no
nie?
Zanim zdążyłem pomyśleć, jak go powstrzymać i nie wyjść przy tym na głupka, posadzono
mnie na kanapie z tyłu, walizkę umieszczono w bagażniku i Złotek klepał już dłonią dach tym
swoim poufałym gestem.
- Udanej podróży, amigo – rzekł, spoglądając najpierw na mnie, a potem w niebo. –
Korzystaj tam za mnie ze słońca. Wiesz, jak ja się lubię wygrzewać... jestem jak ten ptak
tropikalny, no nie? Nie mogę się doczekać, kiedy wrócę do domu, do Puerto Rico, i będę mógł
sobie pogadać z pszczołami. Hmmm... – zanucił, zamykając oczy i przechylając głowę na bok. –
Moja siostra ma ul z pszczołami i ja śpiewam im do snu. W Las Vegas mają pszczoły?
- Nie wiem – odpowiedziałem, ukradkiem szperając po kieszeniach, żeby sprawdzić, ile
mam pieniędzy.
- No, jeśli spotkasz jakieś pszczoły, pozdrów je od Złotka. Powiedz im, że niedługo
przyjeżdżam.
- ¡Hey! ¡Espera!
To był José, z ręką w górze, wciąż ubrany w strój do gry w piłkę, prosto po meczu w
parku, podchodził do nas swoim sprężystym, atletycznym krokiem.
- Hej, manito, wyjeżdżasz? – spytał, pochylając się i wsuwając głowę przez okno
taksówki. – Musisz nam przysłać pocztówkę!
W szatni w suterenie, gdzie portierzy przebierali się w swoje uniformy, jedna ze ścian
obklejona była pocztówkami i polaroidowymi fotkami z Miami i Cancún, Puerto Rico i
Portugalii, które lokatorzy i portierzy w minionych latach przysyłali do domu na Wschodniej
Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy.
- A właśnie! – podchwycił Złotek. – Przyślij nam pocztówkę! Nie zapomnij!
- Będę... – Wiedziałem, że będę za nimi tęsknił, ale przyznanie się do tego wydawało mi
się mało męskie. Powiedziałem więc tylko: – Dobra. Trzymajcie się.
- Ty też – odpowiedział José, cofając się z ręką w górze. – I nie zbliżaj mi się do tych
wszystkich stolików do blackjacka.
- Hej, mały, jedziemy w końcu czy nie? – zniecierpliwił się taksówkarz.
- Chwila! Zaraz. Nie spieszy się – Złotek warknął do taksówkarza. A do mnie powiedział
jeszcze: – Wszystko będzie dobrze, Theo. – Klepnął taksówkę po raz ostatni. – Powodzenia,
przyjacielu. Do widzenia. Z Bogiem!
II

- Nie mów mi – zniecierpliwił się tata, gdy następnego dnia rano przyjechał po mnie taksówką
do Barbourów – że zabierasz do samolotu cały ten majdan.
Oprócz walizki z obrazem miałem jeszcze jedną, tę, którą pierwotnie zamierzałem zabrać.
- Zdaje się, że wyjdzie ci nadbagaż – skonstatowała nieco histerycznie Xandra. W
zabójczym upale do mojego miejsca na chodniku doleciał zapach jej lakieru do włosów. – Jest
ograniczenie do iluś tam kilogramów.
Pani Barbour, która wyszła ze mną na chodnik, powiedziała bez zająknienia:
- Och, nic się nie stanie, jeśli zabierze dwie sztuki. Ja ciągle przekraczam limit.
- Tak, ale to kosztuje.
- Zobaczycie, że nie aż tak dużo – przekonywała pani Barbour. Bez makijażu i biżuterii o
tak wczesnej porze, nawet w klapkach i prostej bawełnianej sukience, i tak sprawiała wrażenie
perfekcyjnie ubranej. – Niewykluczone, że będziecie musieli dopłacić jakieś dwadzieścia
dolarów przy odprawie, ale to chyba żaden problem, nieprawdaż?
Mierzyli się spojrzeniem jak dwa koty, pani Barbour i mój ojciec. Po chwili tata odwrócił
wzrok. Trochę się wstydziłem jego sportowej kurtki, bo wyglądał w niej jak jeden z tych gości
ze zdjęć w „Daily News” podejrzewanych o wymuszanie haraczu.
- Mogłeś mnie uprzedzić, że masz dwie sztuki – wypomniał mi ponuro w ciszy (przeze
mnie przyjętej z ulgą), która zapadła po jej pomocnej uwadze. – Nie wiem, czy to wszystko
zmieści się do samochodu.
Stojąc przy ulicy nad otwartym bagażnikiem taksówki, zastanawiałem się już, czy nie
zostawić walizki z obrazem u pani Barbour, a potem zadzwonić do niej z wiadomością, co jest
w środku. Zanim jednak zdążyłem podjąć jakąkolwiek decyzję, barczysty taksówkarz, Rosjanin,
wyjął z bagażnika torbę na kółkach Xandry i chwycił moją drugą walizkę, którą – przesuwając i
ubijając pozostałe bagaże – udało mu się wpasować.
- Proszę, nie taka ciężka! – powiedział, zatrzaskując klapę i wycierając czoło. – Miękkie
boki!
- A co z moją!? – pisnęła Xandra z wyrazem paniki na twarzy.
- Żaden problem, droga pani. Może jechać na siedzeniu z przodu. Albo z tyłu, z wami, jeśli
pani woli.
- A więc kryzys zażegnany – podsumowała pani Barbour, pochylając się, żeby dać mi
szybkiego całusa, pierwszego od mojego przyjazdu do niej, powietrznego całusa niepracujących
bogatych dam, pachnącego miętą i gardeniami. – Do widzenia wszystkim. Pa, pa – powiedziała.
– Mam nadzieję, że będziecie mieć fantastyczną podróż.
Z Andym pożegnałem się dzień wcześniej; chociaż wiedziałem, że smuci się z powodu
mojego wyjazdu, było mi trochę przykro, że nie został w mieście, tylko wyjechał z resztą
rodziny do tak ponoć znienawidzonego domu w Maine. Co do pani Barbour: nie sprawiała
wrażenia szczególnie przejętej tym, że się ze mną rozstaje, chociaż mnie na myśl o wyjeździe,
prawdę mówiąc, robiło się niedobrze.
Jej szare oczy wpatrzone we mnie były przejrzyste i chłodne.
- Bardzo dziękuję, pani Barbour – powiedziałem. – Za wszystko. Proszę pożegnać ode
mnie Andy’ego.
- Oczywiście – obiecała. – Byłeś wprost idealnym gościem, Theo.
Stałem w parnym powietrzu upalnego poranka na Park Avenue, jeszcze przez chwilę
ściskając jej dłoń, w duchu licząc na to, że poprosi mnie, żebym w razie potrzeby się
kontaktował, lecz ona rzuciła tylko: „No to powodzenia”, i nim odeszła, musnęła mój policzek
jeszcze jednym chłodnym, przelotnym całusem.
III

Nie mieściło mi się w głowie, że wyjeżdżam z Nowego Jorku. Nigdy nie byłem poza miastem
dłużej niż osiem dni. W drodze na lotnisko, gdy wyglądałem przez okno na reklamy klubów ze
striptizem i kancelarii prawniczych, których przez jakiś czas miałem nie oglądać, zmroziła mnie
pewna myśl. A co z kontrolą bezpieczeństwa na lotnisku? Nie latałem często (tylko dwa razy,
raz w przedszkolu) i nie byłem nawet pewien, na czym ona polega: prześwietlanie?
Przeszukanie bagażu?
- A na lotnisku wszystko otwierają? – spytałem nieśmiało i po chwili powtórzyłem pytanie,
bo najwyraźniej nikt mnie nie usłyszał. Siedziałem z przodu, żeby tata i Xandra mieli z tyłu
trochę romantycznej prywatności.
- No pewno – odpowiedział taksówkarz. Był muskularnym, barczystym Rosjaninem: grubo
ciosane rysy, spocone czerwone policzki, jak ciężarowiec, który się roztył. – A jak nie
otwierają, to prześwietlają.
- Nawet jeśli nadam bagaż?
- Tak, tak – zapewnił mnie uspokajająco. – Szukają materiałów wybuchowych, wsiewo.
Bardzo bezpieczne.
- Ale... – Usiłowałem sformułować swoje pytanie tak, żeby przy okazji się nie wygadać,
ale bez powodzenia.
- Bez obawy – uspokajał kierowca. – Na lotnisku mnóstwo policji. A trzy, cztery dni temu?
Były blokady na drogach.
- Ja powiem tylko jedno: nie mogę się, kurwa, doczekać, kiedy stąd wyjadę – zachrypiała
Xandra.
Przez chwilę konsternacji wydawało mi się, że zwraca się do mnie, ale gdy się obejrzałem,
była odwrócona do ojca.
Tata położył jej dłoń na kolanie i powiedział coś zbyt cicho, żebym móg cokolwiek
usłyszeć. Miał na nosie przyciemniane okulary, odwróconą w jej stronę głowę opierał o
zagłówek i było coś swobodnego i młodzieńczego w brzmieniu jego głosu, w tym tajemniczym
czymś, co przekazywał Xandrze, ściskając ją za kolano. Odwróciłem się od nich i wyjrzałem na
przesuwającą się za oknem ziemię niczyją: długie niskie budynki, małe sklepiki spożywcze i
warsztaty samochodowe, parkingi rozedrgane w porannym upale.
- Widzisz, te siódemki w numerze lotu zupełnie mi nie przeszkadzają – mówiła cicho
Xandra. – Za to paranoicznie boję się ósemek.
- No tak, ale w Chinach osiem to szczęśliwa liczba. Jak dojedziemy na lotnisko, spójrz na
tablicę z lotami międzynarodowymi. Wszystkie przyloty z Pekinu? Osiem osiem osiem.
- Ty i te twoje chińskie mądrości.
- Zestawienia cyfr. To wszystko energia. Niebiańska i ziemska.
- Niebiańska i ziemska. W twoich ustach to brzmi jak jakieś czary.
- Bo to są czary.
- Coś ty?
Szeptali między sobą. W lusterku wstecznym ich twarze, uśmiechnięte głupkowato, były za
blisko siebie; gdy zdałem sobie sprawę, że zaraz się pocałują (coś, co wciąż mnie szokowało
bez względu na to, jak często byłem tego świadkiem), wbiłem spojrzenie prosto przed siebie.
Przyszło mi do głowy, że gdybym nie wiedział, jak zginęła mama, żadna siła na świecie by mnie
nie przekonała, że sami jej nie zamordowali.
IV

Gdy czekaliśmy w kolejce po karty pokładowe, byłem sztywny ze strachu, spodziewając się, że
ochrona lotniska otworzy walizkę i znajdzie obraz już teraz, podczas odprawy. Ale gburowata
kobieta z wystrzępioną koafiurą, której twarz wciąż pamiętam (modliłem się, żebyśmy nie
musieli podchodzić do niej, gdy przyjdzie nasza kolej), wciągnęła moją walizkę na taśmę,
prawie na nią nie spoglądając.
Gdy patrzyłem za walizką, jak oddala się, kiwając, w stronę niewidocznego personelu, ku
nieznanym mi procedurom, czułem się osaczony i przerażony w kolorowym tłumie nieznajomych
– miałem też wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą. Takich tłumów i tylu policjantów w jednym
miejscu nie widziałem od dnia, w którym zginęła mama. Uzbrojeni w karabiny funkcjonariusze
Gwardii Narodowej stali przy wykrywaczach metali, w mundurach polowych, prześlizgując się
chłodnym wzrokiem po pasażerach.
Plecaki, nesesery, torby na zakupy i spacerówki, podskakujące głowy wypełniające
terminal wszędzie, gdzie sięgnąć wzrokiem. Przesuwając się powoli w kolejce do kontroli
bezpieczeństwa, usłyszałem krzyk – wydawało mi się, że słyszę swoje imię. Znieruchomiałem.
- No, dalej, rusz się – ponaglił mnie ojciec, skacząc za mną na jednej nodze podczas próby
ściągnięcia mokasyna, i szturchnął mnie łokciem w plecy – nie stój tak, wstrzymujesz kolejkę...
Gdy przechodziłem przez bramkę, umierając ze strachu, wbijałem wzrok w dywan,
spodziewając się w każdej chwili dłoni na ramieniu. Słychać było płacz niemowląt.
Przejeżdżały z terkotem elektryczne wózki ze staruszkami. Co ze mną zrobią? Czy zdołam ich
przekonać, że sprawy mają się inaczej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka?
Wyobrażałem sobie surowy pokój jak w filmach, zatrzaśnięte drzwi, zdenerwowanych gliniarzy
w samych koszulach, „zapomnij, nigdzie się nie wybierasz, mały”.
Po przejściu przez bramkę na rozbrzmiewającym echem korytarzu tuż za sobą usłyszałem
wyraźnie czyjeś zdecydowane kroki. Znów się zatrzymałem.
- Tylko mi nie mów – zagrzmiał ojciec, odwracając się i przewracając oczami z irytacją. –
Zostawiłeś coś.
- Nie – odpowiedziałem, rozglądając się. – Tylko... – Nikogo za mną nie było.
Pasażerowie mijali mnie w pośpiechu ze wszystkich stron.
- Jezu, on jest biały, kurwa, jak ściana – zauważyła Xandra. I zwróciła się do mojego ojca:
– Nic mu nie jest?
- Zaraz się poczuje lepiej – stwierdził ojciec i ruszył dalej korytarzem. – Jak tylko usiądzie
w samolocie. To był ciężki tydzień dla nas wszystkich.
- Rany, na jego miejscu też by mi odwalało przed wejściem do samolotu – wypaliła
Xandra. – Po tym, co przeszedł.
Mój ojciec, ciągnąc za sobą podręczną torbę na kółkach, torbę, którą mama kilka lat
wcześniej kupiła mu na urodziny, znowu się zatrzymał.
- Biedak – powiedział, zaskakując mnie swoim współczującym spojrzeniem. – Chyba się
nie boisz, co?
- Nie – odparłem zdecydowanie za szybko. W żadnym wypadku nie chciałem ściągać na
siebie niczyjej uwagi ani sprawiać wrażenia choćby w przybliżeniu tak roztrzęsionego, jak
byłem naprawdę.
Wpatrywał się we mnie przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami, po czym odwrócił
głowę.
- Xandra? – Spojrzał w jej stronę. – A może dałabyś mu jedną z tych... no wiesz?
- Rozumiem – odparła przytomnie Xandra i zatrzymała się, żeby pogrzebać w torebce, z
której wyciągnęła dwie duże białe pigułki w kształcie nabojów. Jedną wrzuciła do wyciągniętej
dłoni taty, a drugą podała mnie.
- Dzięki – powiedział ojciec, wsuwając pigułkę do kieszeni kurtki. – Chodźmy kupić coś
do popicia. Schowaj ją – zwrócił się do mnie, trzymałem bowiem pigułkę między kciukiem a
palcem wskazującym, nie mogąc się nadziwić jej rozmiarom.
- Nie potrzebuje całej – podpowiedziała Xandra, która, przytrzymawszy się ramienia taty,
poprawiała pasek w bucie na platformie.
- Racja – zgodził się ojciec.
Wziął ode mnie pigułkę, z wprawą przełamał ją na pół i wrzucił drugą połówkę do
kieszeni sportowej kurtki, po czym ruszyli dalej, ciągnąc za sobą bagaż i zostawiając mnie w
tyle.
V

Pigułka nie była tak silna, żeby całkowicie urwał mi się film, ale dzięki niej byłem odurzony,
szczęśliwy i koziołkując, zapadałem co jakiś czas w klimatyzowane sny. Wokół mnie
pasażerowie szeptali w swoich fotelach, a bezcielesna stewardesa ogłaszała nagrodę w
powietrznej loterii: kolacja i drinki dla dwóch osób w hotelu Treasure Island. Jej
wypowiedziana półszeptem obietnica przeniosła mnie do snu, w którym pływałem w
zielonkawoczarnych głębinach, jakieś zawody w świetle latarek z japońskimi dziećmi, w
których nurkowało się po poszewkę poduszki pełną różowych pereł. W tym czasie samolot
buczał wesoło, cicho, nieskończenie jak morze, chociaż w pewnym momencie – otulony w
szafirowy koc, śniąc gdzieś wysoko nad pustynią – wydawało mi się, że silniki przestały
pracować, ucichły, a ja zorientowałem się, że płynę w powietrzu do góry brzuchem, zero
grawitacji, wciąż przypięty do fotela, który jakimś sposobem odłączył się od innych i unosił się
swobodnie w kabinie.
Wróciłem raptownie do swego ciała, gdy samolot uderzył w pas startowy, podskoczył i
zatrzymał się z piskiem.
- I... witamy w Las Vegas, światowej stolicy rozrywki, w stanie Nevada – mówił przez
interkom pilot. – W mieście grzechu mamy teraz godzinę jedenastą czterdzieści siedem.
Na wpół oślepiony słońcem, wśród szklanych tafli i innych odbijających światło
powierzchni, ciągnąłem się za tatą i Xandrą przez terminal, oszołomiony brzękiem i migającymi
lampkami automatów do gry oraz muzyką, która dudniła głośno i bezsensownie o tak wczesnej
porze. Lotnisko wyglądało jak Times Square rozmiarów centrum handlowego; strzeliste palmy,
na wielkich ekranach fajerwerki, gondole, tancerki, artyści i akrobaci.
Długo trwało, nim moja druga walizka pojawiła się na taśmie. Obgryzając paznokcie,
wbijałem wzrok w billboard z uśmiechniętym waranem z Komodo, który reklamował jakąś
kasynową atrakcję: „Czeka na was ponad 2000 gadów”. Tłumek zebrany wokół taśmociągu
przypominał grupę kolorowych turystów przed trzeciorzędnym klubem nocnym: poparzenia
słoneczne, błyszczące koszule, drobne, obwieszone biżuterią Azjatki w gigantycznych
markowych okularach przeciwsłonecznych. Taśma przesuwała się przeważnie pusta i mój tata
(widziałem, że nie może się doczekać, żeby zapalić), zaczął się przeciągać, chodzić tam i z
powrotem i pocierać knykciami o policzek jak wtedy, gdy miał ochotę na drinka – i wtedy się
pojawiła, jako ostatnia, płótno khaki z czerwoną naklejką i różnobarwną wstążką, którą mama
zawiązała na rączce.
Tata jednym długim susem przypadł do taśmy i ściągnął ją, zanim ja zdążyłem po nią
sięgnąć.
- No, wreszcie – powiedział wesoło, wrzucając walizkę na wózek bagażowy. – Dobra,
zabieramy się stąd, do cholery.
Za automatycznymi drzwiami zderzyliśmy się ze ścianą duszącego żaru. Wokół nas we
wszystkie strony ciągnęły się kilometry zaparkowanych samochodów, z podniesionymi dachami,
nieruchomych. Wpatrywałem się sztywno przed siebie – metaliczne błyski, horyzont falujący
niczym fałdowane szkło – jak gdyby obejrzenie się za siebie lub chwila wahania mogły
sprowadzić umundurowany oddział, który zastąpi nam drogę. Nikt jednak mnie nie zwinął ani
nie krzyknął, żebyśmy się zatrzymali. Nikt nawet na nas nie spojrzał.
Byłem tak oszołomiony tą wielką jasnością, że gdy tata zatrzymał się przed nowym
srebrnym lexusem i powiedział: „Okej, jesteśmy na miejscu”, potknąłem się i o mało nie
wyrżnąłem na chodnik.
- To twój samochód? – wybąkałem, spoglądając to na niego, to na nią.
- A co? – spytała kokieteryjnie Xandra, kuśtykając do drzwi pasażera w swoich wysokich
platformach, gdy mój tata otworzył drzwi pilotem. – Nie podoba ci się?
Lexus? Codziennie zaskakiwały mnie różne rzeczy, ważne i mniej ważne, o których pilnie
chciałem opowiedzieć mamie, i teraz, gdy stałem i patrzyłem tępym wzrokiem, jak tata ładuje do
bagażnika nasze bagaże, moją pierwszą myślą było: kurde, ale się zdziwi, jak jej powiem. Nic
dziwnego, że nie przysyłał żadnych pieniędzy.
Tata zamaszystym gestem wyrzucił na wpół wypalonego viceroya.
- Dobra – powiedział – wskakuj.
Pustynne powietrze jakby go namagnesowało. Jeszcze w Nowym Jorku wyglądał na trochę
zmęczonego i zapyziałego, ale w tym rozedrganym upale biała sportowa kurtka i okulary
przywódcy sekty nabrały sensu.
Samochód – który zapalił za przyciśnięciem guzika – był tak cichy, że z początku nie
zdawałem sobie sprawy, że jesteśmy w ruchu. Sunęliśmy, zanurzając się w bezmiarze
przestrzeni. Dla mnie, przyzwyczajonego do podskoków na tylnych siedzeniach taksówek,
gładkość i cichość tej podróży były czymś obcym, niesamowitym: brązowy piasek, oślepiające
światło, trans i cisza, śmieci powiewające na siatce ogrodzeń. Wciąż czułem się otępiały i
skołowany po zażyciu pigułki, więc szalone fasady i superkonstrukcje na Las Vegas Strip, silne
migotanie w miejscu, gdzie wydmy stykały się z niebem, to wszystko sprawiało, że czułem się,
jakbyśmy wylądowali na obcej planecie.
Xandra i tata rozmawiali cicho z przodu. Nagle Xandra odwróciła się do mnie – trzaskając
gumą do żucia, energiczna i rozpromieniona, z biżuterią połyskującą w silnym świetle.
- I co, jak ci się podoba? – spytała, wydychając mocną owocową woń.
- Odjazd – odpowiedziałem, patrząc, jak za oknem przesuwa się piramida, wieża Eiffla,
zbyt oszołomiony, żeby to wszystko ogarnąć.
- Teraz to jeszcze nic – wtrącił tata, stukając palcem w kierownicę w sposób, który mnie
kojarzył się z podminowaniem i nocnymi kłótniami, gdy wracał do domu z biura. – Poczekaj, aż
zobaczysz to wszystko rozświetlone nocą.
- Popatrz tam... spójrz – Xandra wyciągnęła rękę, wskazując okno po stronie taty. –
Wulkan. Naprawdę działa.
- Zdaje się, że teraz jest w remoncie. Ale działa, jak najbardziej. Gorąca lawa. Wybucha
punktualnie co godzina.
- Zjazd w lewo za trzysta metrów – zakomunikował cyfrowy żeński głos. Karnawałowe
kolory, gigantyczne głowy klaunów i reklamy klubów erotycznych: obcość tego wszystkiego
ekscytowała mnie, ale także lekko przerażała. W Nowym Jorku wszystko przypominało mi o
mamie – każda taksówka, każde skrzyżowanie, każda chmura zakrywająca niebo – ale tutaj, w
tej rozpalonej mineralnej pustce, było tak, jakby nigdy nie istniała; nie mogłem sobie nawet
wyobrazić, że jej duch spogląda tutaj na mnie z góry. To rzadkie pustynne powietrze niejako
wypaliło wszystkie jej ślady. Po drodze nieprawdopodobne budowle centrum miasta skurczyły
się, przechodząc w pustynny pejzaż parkingów i supermarketów, pętlę za pętlą anonimowych
centrów handlowych, Circuit City, Toys „R” Us, supermarketów, drogerii, otwartych całą dobę,
nie wiadomo, gdzie się zaczynały, a gdzie kończyły. Niebo było bezkresne i nieskazitelnie czyste
jak niebo nad morzem. Gdy walczyłem z sennością – mrugając powiekami w jasnym świetle –
rozglądałem się półprzytomnie po skórzanym, pachnącym luksusem wnętrzu samochodu i
wracałem myślami do często opowiadanej mi przez mamę historii: gdy rodzice zaczęli się ze
sobą spotykać, tata pewnego razu zjawił się w pożyczonym od kumpla porsche, żeby jej
zaimponować. Dopiero po ślubie dowiedziała się, że samochód tak naprawdę nie należy do
niego. Najwyraźniej wciąż ją to bawiło – chociaż zważywszy na inne, mniej zabawne sprawy,
które wyszły na światło dzienne po ich ślubie (na przykład jako nastolatek z nieznanych jej
powodów trafił do aresztu), dziwiłem się, że była w stanie nadal śmiać się z tej historii.
- Mmm, długo macie ten samochód? – zapytałem głośno, żeby mnie usłyszeli z przodu.
- Rany, już jakoś ponad rok, co nie, Xandra?
Rok? Wciąż jeszcze przeżuwałem tę informację, oznaczała bowiem, że tata zdobył
samochód (i Xandrę), zanim postanowił zniknąć z naszego życia, gdy podniosłem wzrok i
spostrzegłem, że centra handlowe ustąpiły miejsca niekończącym się rzędom małych zdobionych
sztukaterią domów. Pomimo wrażenia pudełkowatej, wyblakłej jednostajności – szereg za
szeregiem, jak kamienie nagrobne na cmentarzu – niektóre domy pomalowane były na wesołe
pastelowe kolory (miętowy, różowy, mlecznoniebieski) i było coś ekscytująco egzotycznego w
tych ostrych cieniach i spiczastych pustynnych roślinach. Wychowany w mieście, gdzie zawsze
brakowało przestrzeni, byłem nawet przyjemnie zaskoczony. Zamieszkanie w domu z
podwórkiem było dla mnie czymś nowym, nawet jeśli podwórko miało się składać tylko z
brązowych skał i kaktusów.
- To jeszcze Las Vegas?
Dla zabawy starałem się odnaleźć coś, co odróżniłoby jeden dom od drugiego: tu łukowate
drzwi, tam basen albo palma.
- Zupełnie inna część miasta – wyjaśnił tata, wydychając mocno dym i gasząc trzeciego
viceroya. – Tego nie zobaczy żaden turysta.
Chociaż jechaliśmy już od pewnego czasu, nie zauważyłem żadnego charakterystycznego
budynku, który mógłby być punktem orientacyjnym, nie sposób było więc się połapać, dokąd
jedziemy ani w którym kierunku. Panorama była monotonna i niezmienna, a ja obawiałem się, że
w końcu zostawimy za sobą pastelowe domki i wjedziemy w alkaliczne pustkowie za nimi, na
jakiś spieczony słońcem kemping z przyczepami rodem z filmów. Ale zamiast tego – ku memu
zdumieniu – domy stawały się coraz większe: pojawiły się piętra, ogrody skalne, ogrodzenia,
baseny i garaże na kilka samochodów.
- Dobra, zaraz będziemy na miejscu – zapowiedział tata, skręcając w ulicę oznaczoną
imponującą granitową tablicą z miedzianymi literami: Rezydencje Cienie Kanionu.
- Tutaj mieszkacie? – spytałem z podziwem. – Tu jest jakiś kanion?
- Nie, to tylko taka nazwa – odparła Xandra.
- Widzisz, pobudowali tu kilka różnych osiedli – wyjaśniał tata, skubiąc grzbiet nosa.
Poznałem po jego tonie, jego dawnym szorstkim głosie sygnalizującym chęć napicia się, że
jest zmęczony i w niezbyt dobrym nastroju.
- I każde ma w nazwie „Rezydencje” – dodała Xandra.
- Właśnie. Wszystko jedno. Och, zamknij się już, kurwa – nie wytrzymał tata i wyciągnął
rękę, żeby ściszyć GPS, gdy świergotliwy głos podawał swoje wskazówki.
- Każde jakby z innej bajki – ciągnęła Xandra, która opuszką małego palca nakładała
błyszczyk na usta. – Jest Bryza Pueblo, Wzgórze Duchów, Tańczące Sarny. Pod Chorągiewką to
chyba osiedle golfistów. A Encantada jest najbardziej luksusowe, mnóstwo domów pod
wynajem... Hej, skręć tutaj, skarbie – powiedziała, chwytając go za ramię.
Tata jechał prosto i nic nie mówił.
- Cholera! – Xandra, oglądając się za zostawioną z tyłu ulicą. – Dlaczego zawsze musisz
wybierać dłuższą trasę?
- Nie zaczynaj znowu z tymi swoimi skrótami. Jesteś gorsza od tej baby z GPS-u.
- No ale jest szybciej. Piętnaście minut. Teraz będziemy musieli objechać Tańczące Sarny.
Mój tata prychnął zdenerwowany.
- Słuchaj...
- Tak trudno dobić do Cygańskiego Szlaku, dwa razy skręcić w lewo i raz w prawo? Bo
niczego więcej nie trzeba. Jak się zjedzie na Desatoya...
- Słuchaj. Chcesz usiąść za kierownicą? Czy pozwolisz mnie prowadzić ten pieprzony
samochód?
Dobrze wiedziałem, żeby nie zadzierać z tatą, gdy przybierał ten ton, i Xandra
najwyraźniej też zdawała sobie z tego sprawę. Odwróciła się od niego zamaszyście w fotelu i –
umyślnie, w sposób najwyraźniej obliczony na to, żeby zagrać mu na nerwach – podkręciła
radio i zaczęła przeskakiwać z kanału na kanał, przebijając się przez trzaski i reklamy.
Głośniki były tak mocne, że czułem drgania muzyki przez oparcie z białej skóry. „Vacation,
all I ever wanted...” Słońce przebiło się i buchnęło zza dzikich pustynnych chmur: nieskończone
niebo, intensywnie niebieskie, jak w grze komputerowej albo w halucynacjach oblatywacza.
- Vegas 99, gramy muzykę lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – informował szybki,
rozentuzjazmowany głos w radiu. – Słuchacie Południa z królowymi muzyki lat
osiemdziesiątych. Teraz Pat Benatar.
Na osiedlu Rezydencje Desatoya na Desert End Road 6219, gdzie na niektórych
podwórkach wznosiły się sterty desek, a po ulicach hulał piasek, skręciliśmy na podjazd dużego
beżowego domu w stylu hiszpańskim, a może marokańskim, z okiennicami i sztukaterią,
łukowatymi szczytami oraz krytym dachówką dachem, który opadał pod różnymi zaskakującymi
kątami. Imponowała mi bezcelowość i rozległość tego budynku, jego gzymsy i kolumny,
misterne drzwi z kutego żelaza wyglądające, jakby pochodziły z planu filmowego – rezydencja
jak z jednej z oper mydlanych na kanale Telemundo, które portierzy puszczali na okrągło w
przechowalni.
Wysiedliśmy z samochodu i zmierzaliśmy właśnie obładowani do garażowego wejścia,
gdy usłyszałem upiorny, przeraźliwy dźwięk: krzyk albo płacz dobiegający z wnętrza domu.
- Rany, co to było? – spytałem wytrącony z równowagi, puszczając bagaże.
Xandra, chwiejąc się nieco w swoich butach na platformie, szukała klucza przechylona na
bok.
- Oj, cicho już, cicho, do jasnej cholery – mamrotała pod nosem.
Zanim całkowicie otworzyła drzwi, wyskoczyła zza nich ujadająca histerycznie kudłata
kuleczka i zaczęła skakać, tańczyć i biegać wokół nas.
- Przestań! – wydarła się Xandra.
Zza na wpół otwartych drzwi grała muzyka safari (trąbiące słonie, skrzeczące małpy) tak
głośno, że aż słychać ją było w garażu.
- Rany – bąknąłem, zaglądając do środka. Powietrze było tam gorące i zatęchłe: stary dym
papierosowy, nowa wykładzina i – bez wątpienia – psie łajno.
- Przed opiekunem dużych kotów w zoo stoi cały szereg wyzwań – dudnił głos w telewizji.
– Będziemy towarzyszyć Andrei i jej współpracownikom w porannym obchodzie.
- Hej – powiedziałem, zatrzymując się w drzwiach ze swoją walizką. – Zostawiliście
włączony telewizor.
- Tak – potwierdziła Xandra, prześlizgując się obok mnie. – Animal Planet, zostawiłam dla
niego. Dla Poppera. Powiedziałam: przestań! – wrzasnęła na pieska, który skakał jej do kolan,
gdy kuśtykała w platformach do telewizora, żeby go wyłączyć.
- Został sam? – spytałem, przekrzykując piski malucha.
Był jednym z tych długowłosych dziewczyńskich piesków, który byłby biały i puszysty,
gdyby był czysty.
- Och, ma tu wodopój z Petco – wyjaśniła Xandra, ocierając czoło wierzchem dłoni i
przestępując psa. – I jeden z tych wielkich automatów do wydawania karmy, no nie?
- Co to za rasa?
- Maltańczyk. Rasowy. Wygrałam go na loterii. Tak, wiem, trzeba go wykąpać,
pielęgnowanie ich to straszna robota. No właśnie, popatrz, co zrobiłeś z moimi spodniami –
zwróciła się do psa. – Białe jeansy.
Staliśmy w dużym pokoju o otwartym planie, z wysokim sufitem i schodami wiodącymi z
jednej strony do czegoś w rodzaju półpiętra z balustradą – pokoju niemal tak wielkiego jak całe
mieszkanie, w którym dorastałem. Ale gdy mój wzrok przyzwyczaił się do jasności, zdumiało
mnie, jak bardzo jest pusty. Ściany w kolorze złamanej bieli. Kamienny kominek jak z pawilonu
myśliwskiego. Sofa jakby żywcem wyjęta ze szpitalnej poczekalni. Vis-à-vis szklanych drzwi na
patio ciągnęła się ściana z wbudowanym regałem, w większości pustym.
Zaskrzypiały kroki mojego taty, który rzucił walizki na wykładzinę.
- Jezu, Xan, ale tu jedzie gównem.
Xandra, pochylając się, żeby odstawić torebkę, skrzywiła się, gdy maltańczyk zaczął ją
obskakiwać, drapiąc pazurkami.
- No tak, miała przychodzić Janet i go wyprowadzać – poskarżyła się przy wtórze
piskliwych szczęknięć. – Miała klucz i wszystko. Boże, Popper – dodała, marszcząc nos i
odwracając głowę – ale capisz.
Pustka tego miejsca zdumiewała mnie. Do tej chwili nie kwestionowałem konieczności
sprzedaży książek, dywaników i antyków mamy ani potrzeby przekazania pozostałych rzeczy
organizacji Goodwill lub wyrzucenia ich na śmietnik. Wychowałem się w czteropokojowym
mieszkaniu, gdzie szafy pękały w szwach, gdzie pod każdym łóżkiem kryły się pudła, a garnki i
patelnie wisiały pod sufitem, bo nie było na nie miejsca w kuchennych szafkach. Ale jak łatwo
byłoby przywieźć chociaż część tych rzeczy, na przykład srebrne pudełko należące do jej matki
albo obraz kasztanki, który wyglądał jak jedno z płócien Stubbsa czy choćby jej dziecięcy
egzemplarz Czarnego Księcia! Przecież w końcu przydałoby mu się kilka dobrych obrazów
albo któryś z odziedziczonych przez nią mebli. Pozbył się jej rzeczy, ponieważ jej nienawidził.
- Jezus Maria – mówił mój ojciec, zdenerwowany, próbując przekrzyczeć świdrujące
szczęknięcia. – Ten pies rozpieprzył nam chałupę. Poważnie mówię.
- No, nie wiem... to znaczy, wiem, że nabrudził, ale Janet mówiła...
- Mówiłem: trzeba było uwiązać tego psa. Albo, nie wiem, oddać do schroniska. Nie lubię,
gdy się kręci po domu. Powinno się go trzymać na dworze. Nie mówiłem, że będą problemy?
Janet to pieprzona dziwaczka...
- Ojej, załatwił się na dywan kilka razy. Wielkie mi rzeczy. Poza tym... a ty na co się
gapisz? – powiedziała ze złością Xandra, przestępując ujadającego psa, i z lekkim przestrachem
uzmysłowiłem sobie, że wbija wściekłe spojrzenie we mnie.
VI

W moim nowym pokoju było tak pusto i czułem się w nim tak samotny, że po rozpakowaniu
walizek zostawiłem przesuwne drzwi szafy otwarte, żeby widzieć wiszące tam ubrania. Z dołu
wciąż dolatywały mnie krzyki ojca na temat wykładziny. Niestety Xandra też krzyczała, jeszcze
bardziej go nakręcając, co (powiedziałbym jej, gdyby zapytała) było dokładnie tym, czego
powinna unikać. W domu mama doskonale wiedziała, jak zdusić gniew ojca milczeniem,
niewielkim, lecz niewzruszonym płomieniem pogardy, który wysysał z pokoju cały tlen i
sprawiał, że wszystko, co mówił i robił ojciec, wydawało się niedorzeczne. W końcu wybiegał
z mieszkania przy ogłuszającym trzaśnięciu drzwiami, a gdy wracał – kilka godzin później, z
cichym stuknięciem klucza w zamku – chodził po mieszkaniu, jak gdyby nic się nie stało: szedł
do lodówki po piwo i pytał całkowicie spokojnym głosem, gdzie jest poczta do niego.
Z trzech wolnych pokoi na górze wybrałem największy, z własną, jak w hotelu, maleńką
łazienką. Podłoga z grubą wykładziną ze stalowego pluszu. Goły materac z pościelą w foliowym
opakowaniu w nogach łóżka. Perkal ze sklepu Legends Home Bedding. Przecena dwadzieścia
procent. Zza ścian dolatywał łagodny mechaniczny szum, jak buczenie akwariowego filtru. Tak
mógłby wyglądać pokój, gdzie w telewizyjnym serialu ginie zamordowana call girl albo
stewardesa.
Cały czas nasłuchując taty i Xandry, usiadłem na materacu z zawiniętym obrazem na
kolanach. Nawet przy zamkniętych na klucz drzwiach wahałem się, czy ściągnąć papier, mogli
przecież zaraz wejść na górę, ale chęć obejrzenia go okazała się silniejsza. Ostrożnie, bardzo
ostrożnie zdrapywałem paznokciem taśmę i odklejałem ją, chwytając za brzegi.
Obraz wysunął się łatwiej, niż się spodziewałem, i aż musiałem zdusić jęk zachwytu. Po
raz pierwszy oglądałem go w świetle dnia. W jasnym pokoju – same tynki i biel – stonowane
kolory rozkwitły życiem; i chociaż powierzchnię obrazu przykrywała cieniusieńka warstewka
kurzu, tchnął lekkością zalanej światłem ściany naprzeciwko otwartego okna. Czy to dlatego
ludzie tacy jak pani Swanson tyle mówili o pustynnym świetle? Uwielbiała rozwodzić się o
swoim pobycie w Nowym Meksyku – bezkresny horyzont, puste niebo, duchowa czystość. I
rzeczywiście, jak za sprawą jakiegoś optycznego złudzenia, obraz wydawał się odmieniony –
tak jak ciemny dachowy krajobraz zbiorników wodnych z okna sypialni mamy czasem złocił się
i mienił przez kilka dziwnych chwil burzowego światła późnym popołudniem tuż przed letnim
oberwaniem chmury.
- Theo? – Tata zapukał energicznie do drzwi. – Jesteś głodny?
Zerwałem się z miejsca, mając nadzieję, że nie spróbuje otworzyć drzwi, bo wtedy by się
przekonał, że są zamknięte na klucz. Mój nowy pokój był pusty jak więzienna cela; ale w szafie
dostrzegłem półki, sporo powyżej linii wzroku mojego taty, bardzo głębokie.
- Jadę po jedzenie do Chińczyka. Mam ci coś wziąć?
Czy tata wiedziałby, co to za obraz, gdyby go zobaczył? Wątpiłem – ale spoglądając nań w
tym świetle, na blask, jaki emanował, zdałem sobie sprawę, że każdy głupi by się połapał.
- Yyy, już wychodzę – zawołałem zachrypłym, fałszywie brzmiącym głosem i wsunąwszy
obraz do zapasowej poszewki na poduszkę, ukryłem go pod łóżkiem i pospiesznie opuściłem
pokój.
VII

Przez kilka tygodni pobytu w Las Vegas przed rozpoczęciem szkoły, gdy szwendałem się po
domu na parterze ze słuchawkami od ipoda w uszach, ale z wyłączonym dźwiękiem, poznałem
kilka interesujących faktów. Na początek: poprzednia praca mojego taty wcale nie wymagała
tylu podróży służbowych do Chicago i Phoenix, jak próbował nam wmówić. W rzeczywistości
bez naszej wiedzy od kilku miesięcy latał do Las Vegas i właśnie tam w azjatyckim barze w
hotelu Bellagio poznał Xandrę. Zanim mój ojciec zniknął – jak się zorientowałem – widywali
się nieco ponad rok; zdaje się, że uczcili swoją „rocznicę” niedługo przed śmiercią mamy
kolacją w Delmonico Steakhouse i koncertem Jona Bon Joviego w MGM Grand. (Bon Jovi! Ze
wszystkich rzeczy, które tak strasznie chciałem przekazać mamie – a były ich tysiące, jeśli nie
miliony – najgorsze wydawało mi się to, że nigdy nie pozna tego komicznego faktu).
Kolejna rzecz, do której doszedłem po kilku dniach w domu na Desert End Road: mówiąc,
że tata „nie pije”, Xandra i mój tata mieli na myśli to, że przerzucił się ze szkockiej (ulubiony
drink) na coronę light i vicodin. Zastanawiało mnie, jak często pokazywali sobie znak
zwycięstwa „V” w przeróżnych, najdziwniejszych sytuacjach, i być może pozostałoby to
tajemnicą znacznie dłużej, gdyby mój tata nie poprosił Xandry otwarcie o vicodin, myśląc, że
ich nie słyszę.
Nie wiedziałem o vicodinie nic oprócz tego, że było to coś, przez co w brukowcach ciągle
ukazywały się zdjęcia pewnej zwariowanej aktorki, którą lubiłem: jak wysiada chwiejnie z
mercedesa z policyjnymi światłami błyszczącymi w tle. Kilka dni później natknąłem się na
foliową torebkę z chyba trzystoma pigułkami w środku – leżała na kuchennym blacie obok
buteleczki środka na łysienie mojego taty i sterty niezapłaconych rachunków – którą Xandra
zaraz złapała i wrzuciła do torebki.
- Co to? – spytałem.
- Mmm... witaminy.
- Dlaczego aż tyle?
- Dostaję je w takich opakowaniach od jednego pakera z pracy.
Najdziwniejsze było to – kolejna sprawa, której nie mogłem omówić z mamą, a tak bardzo
chciałem – że ten nowy, nafaszerowany prochami tata był dużo przyjemniejszym i bardziej
przewidywalnym towarzyszem niż jego dawna wersja. Kiedy pił, alkohol rozprzęgał mu nerwy,
same niestosowne dowcipy i wybuchy agresji aż do chwili, kiedy tracił świadomość – a gdy
przestawał pić, było jeszcze gorzej. Pruł chodnikiem dziesięć kroków przede mną i mamą,
mówiąc do siebie i klepiąc się po kieszeniach garnituru, jak gdyby szukał broni. Przynosił do
domu rzeczy, których nie chcieliśmy i na które nie było nas stać, na przykład buty od Blahnika z
krokodylej skóry dla mamy (która nie cierpiała wysokich obcasów), do tego w złym rozmiarze.
Ściągał do domu sterty papierów z biura i siedział nad nimi do późnej nocy, popijając mrożoną
kawę i wystukując liczby w kalkulatorze, a cały czas spływał z niego pot, jakby zszedł właśnie
po czterdziestu minutach ze steppera. Albo napalał się na wyjście na jakąś imprezę gdzieś na
drugim końcu miasta, na Brooklynie („Jak to: »Może byśmy zostali w domu?«? Według ciebie
mam tu żyć jak jakiś zasrany pustelnik? O to ci chodzi?”), a potem – gdy już mama dawała się
zaciągnąć – po dziesięciu minutach wypadał stamtąd jak burza, zdążywszy kogoś obrazić lub
wyśmiać.
Na pigułkach to była inna, bardziej życzliwa energia: połączenie ociężałości i wesołości,
dryfowanie w głupkowatym otumanieniu. Chodził bardziej rozluźnionym krokiem. Częściej
ucinał sobie drzemki, kiwał zgodnie głową, gubił wątek, snuł się boso w rozchylonym szlafroku.
Ze swoimi łagodnymi przekleństwami, rzadko goloną twarzą i niedbałym sposobem mówienia z
papierosem w kąciku ust sprawiał niemal wrażenie, jak gdyby odgrywał jakąś rolę:
wyluzowanego gościa z filmu noir z lat pięćdziesiątych albo może z Ocean’s Eleven, leniwego,
zadowolonego gangstera, który nie ma zbyt wiele do stracenia. A jednak nawet pośród tego
niespotykanego dotąd rozluźnienia jego twarz zachowywała ten sam szaleńczy i nieco heroiczny
wyraz uczniowskiej bezczelności, nadwątlonej i nonszalanckiej, wciąż jednak poruszającej,
zwłaszcza teraz, gdy zaczynała przygasać.
W domu na Desert End Road, który miał superdrogi pakiet telewizji kablowej, na jaki
mama nigdy by się nie zgodziła, spuszczał rolety, odcinając oślepiające światło, zasiadał przed
telewizorem, i paląc papierosy ze szklistym wzrokiem opiumisty, oglądał kanał sportowy ESPN
z wyłączonym dźwiękiem, żaden konkretny sport, wszystko, cokolwiek się trafiało: krykiet,
pelota, badminton, krokiet. Powietrze było nadmiernie schłodzone, roztaczając nieświeży,
lodówkowy zapach; siedząc bez ruchu godzinami, gdy dym z viceroya ulatywał do sufitu niczym
smuga kadzidlanego dymu, równie dobrze mógł medytować nad Buddą, Dharmą i Sanghą, a nie
nad tablicą wyników turnieju golfowego czy czymkolwiek innym.
Nie było tylko jasne, czy mój tata ma pracę – a jeśli tak, jakiego rodzaju. Telefon dzwonił
o różnych porach, za dnia i w nocy. Tata wychodził na korytarz ze słuchawką i rozmawiał
odwrócony do mnie plecami, z ręką opartą o ścianę i ze wzrokiem wbitym w dywan, a coś w
jego postawie przywodziło na myśl trenera po zakończeniu trudnego meczu. Zwykle ściszał
głos, ale nawet wtedy, gdy tego nie robił, trudno było zrozumieć, co mówi: przewaga buka na
marży, zakład na zwycięstwo, pewniak, zwycięstwo proste, przeciwko handicapowi.
Przeważnie nie było go w domu, miał jakieś tajemnicze sprawy, a wiele razy ani on, ani Xandra
w ogóle nie wracali na noc.
- Dostajemy dużo darmowych noclegów w MGM Grand – wyjaśnił, pocierając oczy i
osuwając się na sofę z westchnieniem zmęczenia... i znów odniosłem wrażenie, że odgrywa
przede mną rolę kapryśnego i zblazowanego playboya, reliktu lat osiemdziesiątych. – Mam
nadzieję, że nie masz nic przeciwko. Po prostu kiedy Xandra pracuje na nocną zmianę, łatwiej
nam przenocować w mieście.
VIII

- Co to za karteczki? – spytałem pewnego dnia Xandrę, gdy przygotowywała w kuchni swój


biały napój dietetyczny.
Intrygowały mnie zadrukowane blankiety, które znajdowałem w różnych miejscach w
całym domu: monotonne kolumny liczb wpisanych ołówkiem do kratek. Wyglądały jak coś z
laboratorium naukowego, kojarzyły się nieprzyjemnie z sekwencjami DNA, a może ze
szpiegowską korespondencją w kodzie binarnym.
Wyłączyła mikser i odrzuciła włosy znad oczu.
- Że co?
- Te druczki czy jak to tam się nazywa.
- Baka-rat! – wyjaśniła Xandra, przeciągając „r” i wykonując drobny skomplikowany gest
palcami.
- Aha – powiedziałem po przerwie, chociaż nigdy nie słyszałem tego słowa.
Wetknęła palec do koktajlu i oblizała go.
- Często chodzimy do MGM Grand na bakarata – dodała. – Twój tata lubi zbierać blankiety
po swoich rozgrywkach.
- Mogę kiedyś pójść z wami?
- Nie. To znaczy niby mógłbyś – dodała, jak gdybym zapytał o możliwość spędzenia
wakacji w jednym z niestabilnych krajów islamskich. – Tylko że w kasynach raczej niechętnie
patrzą na dzieci. Nie pozwolą ci wejść i obejrzeć, jak gramy.
Co z tego? – pomyślałem. Stać i patrzeć, jak tata i Xandra oddają się hazardowi? Nie tak
wyobrażałem sobie dobrą zabawę. Na głos powiedziałem:
- Myślałem, że mają tam tygrysy, statki pirackie i inne rzeczy.
- No, chyba tak. – Sięgała po szklankę na półce, odsłaniając czworokąt niebieskich
chińskich liter między T-shirtem a nisko opuszczonymi dżinsami. – Kilka lat temu próbowali
wprowadzić pakiety rodzinne, ale się nie przyjęły.
IX

W innych okolicznościach może i bym Xandrę polubił – co brzmi zupełnie tak, jakbym
powiedział, że mógłbym polubić chłopaka, który mnie pobił, gdyby mnie nie pobił. Dzięki niej
po raz pierwszy zrozumiałem, że kobiety po czterdziestce, w dodatku kobiety o niezbyt
oszałamiającej urodzie, mogą być seksowne. Chociaż nie miała ładnej twarzy (małe oczka,
płaski nos, maleńkie zęby), była w formie, ćwiczyła, a ramiona i nogi miała tak błyszczące i
opalone, że wyglądały na lekko wilgotne, jak gdyby namaszczała się mnóstwem kremów i
olejków. Chwiejąc się na wysokich obcasach, chodziła szybko, wiecznie obciągając za krótką
spódniczkę, wychylona do przodu, dziwnie ponętna. Na jakimś poziomie napawała mnie
wstrętem – swoim zachrypłym głosem, gęstym lśniącym błyszczykiem do ust z tubki podpisanej
„Lip Glass”, poprzekłuwanymi w wielu miejscach uszami i przerwą między przednimi zębami,
którą lubiła wypełniać językiem – ale było w niej też coś zmysłowego, podniecającego i
surowego: zwierzęca siła mruczącej kocicy podczas łowów, kiedy zrzucała buty na obcasie i
chodziła boso.
Waniliowa cola, waniliowa pomadka do ust, waniliowy napój dietetyczny, waniliowa
wódka. Poza pracą ubierała się jak odstawiona mama-tenisistka, krótkie białe spódniczki,
mnóstwo złotej biżuterii. Nawet jej tenisówki były nowe i nieskazitelnie białe. Opalając się
przy basenie, ubrana była w białe ażurowe bikini; plecy miała szerokie, ale chude, mnóstwo
żeber, jak mężczyzna bez koszuli.
- Oj, awaria garderoby – powiedziała, gdy usiadła na leżaku, zapominając o zapięciu
stanika, i zauważyłem, że jej piersi są opalone tak jak reszta ciała.
Lubiła programy typu reality show: Ryzykantów i Amerykańskiego idola. Lubiła robić
zakupy w sieciach Intermix i Juicy Couture. Lubiła dzwonić do przyjaciółki o imieniu Courtney,
żeby się „wyżalić”, i jednym z głównych tematów tych żalów byłem niestety ja.
- Dasz wiarę? – podsłuchałem pewnego dnia, gdy taty nie było w domu. – Nie pisałam się
na coś takiego. Dzieciak? No proszę cię!
- Żebyś wiedziała, wrzód na tyłku – kontynuowała, zaciągając się leniwie marlboro light.
Przystanęła pod szklanymi drzwiami na patio z basenem, wbijając wzrok w świeżo
pomalowane paznokcie w kolorze zielonego melona. – Nie – odpowiedziała po krótkiej
przerwie. – Nie wiem, na jak długo. No bo co, co on sobie wyobraża? Nie zamierzam zgrywać
cholernej mamuśki.
Jej skargi brzmiały rutynowo, nie były specjalnie ostre ani obraźliwe. Mimo wszystko nie
miałem pojęcia, jak sprawić, żeby mnie polubiła. Wcześniej wychodziłem z założenia, że
kobiety w wieku mamy uwielbiają, kiedy się próbuje z nimi rozmawiać, ale przy Xandrze
szybko pojąłem, że lepiej nie żartować ani nie zadawać zbyt wielu pytań, gdy wracała do domu
w złym humorze. Czasem, kiedy zostawaliśmy tylko we dwoje, przełączała telewizję ze stacji
ESPN i siedzieliśmy we względnym spokoju, jedząc sałatkę owocową i oglądając filmy na
kanale Lifetime. Ale gdy ją denerwowałem, w odpowiedzi niemal na wszystko, co mówiłem,
rzucała chłodne: „Najwyraźniej”, a ja czułem się jak kretyn.
- Hm, nie mogę znaleźć otwieracza.
- Najwyraźniej.
- Dzisiaj wieczorem ma być zaćmienie Księżyca.
- Najwyraźniej.
- Patrz, z gniazdka w ścianie lecą iskry.
- Najwyraźniej.
Xandra pracowała wieczorami. Zwykle zmywała się około trzeciej trzydzieści po
południu, ubrana w obcisły służbowy uniform: czarna garsonka, czarne spodnie z jakiegoś
rozciągliwego, przylegającego do ciała materiału, z bluzką rozpiętą aż do piegowatego mostka.
Na przypiętym do garsonki identyfikatorze było napisane dużymi literami „XANDRA”, a pod
spodem „Floryda”. Podczas naszej wspólnej kolacji w Nowym Jorku powiedziała mi, że
próbuje znaleźć pracę w handlu nieruchomościami, ale szybko się dowiedziałem, że w
rzeczywistości prowadzi bar o nazwie Nickels w jednym z kasyn na Las Vegas Strip. Czasem
wracała do domu z owiniętymi w celofan barowymi przekąskami typu klopsiki i kawałki
kurczaka teriyaki, które razem z tatą zanosili przed telewizor i zjadali przy wyłączonym
dźwięku.
Mieszkanie z nimi było jak dzielenie lokum ze współlokatorami, za którymi się nie
przepada. Gdy byli w domu, siedziałem u siebie w pokoju za zamkniętymi drzwiami. A gdy ich
nie było – co zdarzało się częściej – krążyłem po dalszych zakątkach domu, próbując się oswoić
z jego rozmiarami. Wiele pokoi było ogołoconych z mebli lub prawie pustych, a otwarta
przestrzeń, niczym nieosłonięta jasność – wszędzie zalana światłem wykładzina i równoległe
płaszczyzny – sprawiały, że czułem się nieco zagubiony.
A jednak cóż to była za ulga, że nie czułem się – jak u Barbourów – ciągle na świeczniku,
niczym aktor na scenie. Niebo było intensywnym, hipnotycznym, nieskończonym błękitem, jak
obietnica jakiejś niedorzecznej wspaniałości, której tak naprawdę nie ma. Nikogo nie
obchodziło, że się nie przebieram w czyste ubrania i że nie chodzę na terapię. Jeśli miałem
ochotę, mogłem się obijać, wylegiwać całe przedpołudnie w łóżku albo obejrzeć pięć filmów z
Robertem Mitchumem z rzędu.
Tata i Xandra zamykali drzwi do swojej sypialni na klucz – fatalnie się składało, bo
właśnie tam Xandra trzymała laptopa, którego nie wolno mi było dotykać, chyba że była w
domu i znosiła mi go do salonu. Myszkując pod ich nieobecność, znalazłem ulotki agencji
nieruchomości, nowe kieliszki do wina wciąż w pudełku, stos starych numerów „TV Guide”,
tekturowe pudło ze sfatygowanymi książkami w papierowych oprawach: Twoje znaki zodiaku,
Dieta South Beach, Księga pokerowych blefów mistrza Caro oraz Kochankowie i gracze
Jackie Collins.
Domy wokół nas były puste – żadnych sąsiadów. Pięć lub sześć posesji dalej, po drugiej
stronie ulicy, stał zaparkowany stary pontiac. Należał do kobiety o zmęczonej twarzy, wielkich
piersiach i skołtunionych włosach, którą czasem widywałem późnym popołudniem, jak stoi boso
przed swoim domem, ściskając paczkę papierosów, i rozmawia przez telefon. Nazywałem ją w
myślach „Graczką”, bo gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, miała na sobie koszulkę z napisem
„WINIEN JEST HAZARD, NIE GRACZ”. Oprócz niej jedyną żywą osobą widywaną przeze
mnie w sąsiedztwie był brzuchaty mężczyzna w czarnej sportowej koszuli na samym końcu
ślepej uliczki, który wytaczał na chodnik pojemnik na śmieci (chociaż mogłem mu powiedzieć:
na naszej ulicy nie ma wywózki śmieci. Gdy zapełniał się worek, Xandra wysyłała mnie do
kontenera przed opuszczonym, nieukończonym domem kilka numerów dalej). W nocy – oprócz
naszego domu i domu Graczki – na ulicy panowały egipskie ciemności. Głusza zupełnie jak w
książce, którą czytaliśmy w trzeciej klasie, o dzieciach osadników na prerii w Nebrasce, tyle że
ja nie miałem rodzeństwa ani zaprzyjaźnionych zwierząt, ani „mamci”, ani „tatka”.
Zdecydowanie jednak najgorsze było to, że tkwiłem na zupełnym odludziu – bez kina, bez
bibliotek, nawet bez sklepu spożywczego.
- Nie ma tu jakiegoś autobusu czy czegoś takiego? – spytałem pewnego wieczoru Xandrę,
gdy po pracy odwijała w kuchni plastikową tackę ze skrzydełkami kurczaka i dipem z
niebieskiego sera.
- Autobusu? – powtórzyła Xandra, zlizując z palca sos barbecue.
- Nie macie tu transportu publicznego?
- Nie.
- To jak się ludzie przemieszczają?
Xandra przechyliła głowę na bok.
- Samochodem? – podsunęła, jakbym był debilem, który nigdy nie słyszał o samochodach.
Jeden plus: mieliśmy basen. Pierwszego dnia w ciągu godziny spaliłem się na raka i
spędziłem bezsenną noc w nowej, drapiącej pościeli. Potem wychodziłem z domu dopiero
wtedy, gdy słońce zaczynało zachodzić. Zmierzch był rumiany i melodramatyczny, wielkie
połacie pomarańczowego, karmazynowego i cynobrowego (Lawrence na pustyni) nieba, a
potem ciemna noc zapadająca szybko jak zatrzaskiwane drzwi. Popper, piesek Xandry, który
większość czasu spędzał w brązowym plastikowym igloo po zacienionej stronie ogrodzenia,
biegał wzdłuż basenu, jazgocząc, gdy ja unosiłem się na wodzie, usiłując wypatrzeć znane mi
konstelacje w dezorientującym białym rozprysku gwiazd: Lutnia, Kasjopeja, przekrzywiony
Skorpion z podwójnym żądłem w ogonie, wszystkie znajome z dzieciństwa wzory jarzących się
w ciemności gwiazd planetarium, które swym migotaniem na suficie pokoju w Nowym Jorku
pomagały mi zasnąć. Teraz, odmienione – zimne i zniewalające jak bóstwa po zrzuceniu
przebrania – sprawiały wrażenie, jakby wzbiły się przez dach do nieba, by zamieszkać w swych
prawdziwych, niebiańskich domach.
X

Szkoła zaczęła się w drugim tygodniu sierpnia. Z daleka ogrodzony kompleks niskich i
podłużnych piaskowych budynków połączonych zadaszonymi korytarzami kojarzył mi się z
więzieniem o złagodzonym rygorze. Ale gdy tylko przekroczyłem próg, kolorowe plakaty i echo
na korytarzach były jak zapadnięcie w znajomy sen o szkole: zatłoczone schody, buczące
jarzeniówki, pracownia biologiczna z iguaną w akwarium wielkości pianina; zastawione
szafkami korytarze wyglądające znajomo jak plan często oglądanego serialu – i chociaż
podobieństwo do mojej starej szkoły było jedynie powierzchowne, na jakiejś dziwnej
częstotliwości było też pocieszające i prawdziwe.
Druga grupa na angielskim czytała Wielkie nadzieje. Moja czytała Waldena; i znalazłem
schronienie w chłodzie i ciszy tej książki, wytchnienie od metalicznego blasku pustyni. Podczas
porannej przerwy (gdy zebrano nas i kazano wyjść na powietrze, na ogrodzone siatką podwórze
niedaleko automatów z napojami) stanąłem w najbardziej zacienionym zakątku, jaki mogłem
znaleźć, z tanim wydaniem Waldena w miękkiej oprawie i podkreśliłem na czerwono mnóstwo
szczególnie krzepiących sentencji: „Większość ludzi prowadzi życie w cichej rozpaczy”.
„Nawet w tym, co zwie się zabawami i rozrywkami ludzkości, kryje się stereotypowa, lecz
nieświadoma rozpacz”*. Co by Thoreau pomyślał o Las Vegas: jego światłach i zgiełku, jego
tandecie i fantazjach, jego projekcjach i pustych fasadach?
Panująca w szkole atmosfera tymczasowości działała na mnie rozstrajająco. Chodziło tam
mnóstwo dzieci zawodowych żołnierzy, mnóstwo cudzoziemców – w tym potomstwo
dyrektorów, którzy przyjechali do Las Vegas objąć wysokie stanowiska w zarządzaniu i
budownictwie. Niektórzy mieszkali wcześniej w dziewięciu lub dziesięciu różnych stanach, co
roku w innym, a wielu mieszkało za granicą – w Sydney, Caracas, Pekinie, Dubaju lub Tajpej.
Było też sporo nieśmiałych, na wpół niewidzialnych chłopców i dziewczyn, których rodzice
uciekli przed nędzą na prowincji do pracy w charakterze hotelowych kelnerów i pokojówek. W
tym nowym ekosystemie pieniądze, a nawet wygląd zdawały się nie grać większej roli;
najbardziej – z czego z czasem zdałem sobie sprawę – liczyło się to, kto mieszka w Las Vegas
najdłużej, i dlatego zabójcze meksykańskie piękności i wędrowni dziedzice fortun potentatów
budowlanych siedzieli samotnie podczas obiadu, a nijakie, przeciętne dzieciaki miejscowych
pośredników w handlu nieruchomościami i sprzedawców samochodów tworzyły kastę
cheerleaderek i przewodniczących klas, niekwestionowaną elitę szkoły.
Dni były bezchmurne i piękne; a gdy nadszedł wrzesień, wściekła jasność ustępowała
miejsca innego rodzaju świetlistości, bardziej stonowanej, złocistej. Czasem jadłem obiad przy
„stole hiszpańskim”, żeby poćwiczyć hiszpański; czasem siadałem przy „stole niemieckim”,
chociaż nie znałem niemieckiego, ale niektóre z tych dzieciaków – których rodzice byli
szychami w Deutsche Bank i Lufthansie – wychowywały się w Nowym Jorku. Ze wszystkich
lekcji z przyjemnością chodziłem tylko na angielski, ale zmartwiło mnie, jak wielu moich
kolegów nie lubiło Thoreau, a nawet przeklinało go, jak gdyby (ten, który twierdził, że nigdy nie
nauczył się niczego wartościowego od starszych) był wrogiem, a nie przyjacielem. Jego
pogardliwy stosunek wobec handlu i przemysłu – dla mnie inspirujący – irytował wielu spośród
bardziej aktywnych uczniów na angielskim.
- Ta, akurat – krzyknął nieznośny chłopak ze sztywno nażelowanymi włosami jak postać z
komiksu Dragon Ball Z – toby dopiero było, gdyby tak wszyscy rzucili robotę i zaczęli się snuć
po lasach...
- Ja tak chcę, ja tak chcę – pisnął czyjś głos z tyłu.
Po klasie przetoczyła się salwa śmiechu.
- To aspołeczne – wtrąciła żarliwie jedna z pyskatych dziewczyn, zminiając pozycję na
krześle i odwracając się do nauczycielki (wiotkiej, patykowatej pani Spear, która zawsze nosiła
brązowe sandały oraz kolory ziemi i wyglądała, jakby cierpiała na ostrą depresję). – Thoreau
wiecznie tylko siedzi na tyłku i opowiada, jak dobrze...
- ... No bo – kontynuował z satysfakcją podniesionym głosem ten z drużyny Z – gdyby
wszyscy rzucili pracę, jak on proponuje? Jak by wyglądało nasze społeczeństwo, gdyby
wszyscy tak myśleli? Nie mielibyśmy szpitali ani niczego. Nie mielibyśmy dróg.
- Palant – ktoś wreszcie wymamrotał na tyle głośno, że usłyszeli go siedzący w pobliżu.
Odwróciłem się, żeby zobaczyć, kto to: chłopak w rzędzie obok, wymizerowany na twarzy,
zgarbiony i bębniący palcami po stole. Gdy zauważył, że mu się przyglądam, uniósł zaskakująco
ruchomą brew, jak gdyby chciał powiedzieć: co za cholerne matoły, dasz wiarę?
- Czy ktoś tam z tyłu chciał coś dodać? – spytała pani Spear.
- Jakby Thoreau w ogóle obchodziły drogi – powiedział chuderlak.
Jego akcent zaskoczył mnie: cudzoziemski, ale nie potrafiłem go określić.
- Thoreau był pierwszym ekologiem – wyjaśniła pani Spear.
- Był też pierwszym wegetarianinem – dodała dziewczyna z tyłu.
- To by się zgadzało – powiedział ktoś inny. – Żuł zielsko i skubał korzonki.
- W ogóle nie rozumiecie, o czym mówię – denerwował się chłopak z drużyny Z. – Ktoś
musi budować drogi, a nie siedzieć w lesie i cały dzień oglądać mrówki i komary. To się
nazywa cywilizacja.
Mój sąsiad roześmiał się szczekliwie. Był blady i chudy, niezbyt czysty, z opadającymi na
oczy prostymi ciemnymi włosami i niezdrową cerą zbiega, ze zgrubiałymi dłońmi i
obgryzionymi paznokciami z czarną obwódką, przeciwieństwo lśniącowłosych, opalonych po
narciarskich wyprawach skate’owców z mojej szkoły na Upper West Side, drabów, których
tatusiowie byli dyrektorami firm i chirurgami z Park Avenue – jego można było sobie
wyobrazić, jak siedzi gdzieś na chodniku z bezpańskim psem na sznurze.
- Cóż, żeby odnieść się do kilku z tych kwestii, chciałabym, żeby wszyscy otworzyli
książkę na stronie piętnastej – powiedziała pani Spear. – Gdzie Thoreau mówi o swoim
eksperymencie.
- Jakim eksperymencie? – zdziwił się Dragon Ball Z. – Czym się różni jego życie w lesie
od życia jaskiniowca?
Ciemnowłosy skrzywił się i osunął jeszcze niżej. Przypominał mi chłopaków, którzy
podawali sobie papierosy na St. Mark’s Place, porównywali blizny i żebrali o drobne,
wyglądając na bezdomnych – takie same podarte ubrania i chude białe ramiona; takie same
czarne skórzane bransoletki splątane na przegubie. Ich wielowarstwowa złożoność skrywała
znaczenie, którego nie umiałem odczytać, chociaż ogólne przesłanie było całkiem jasne:
zapomnij, inny poziom, jestem cool, nie to co ty, nawet nie próbuj zagadywać. Takie właśnie –
mylne – pierwsze wrażenie zrobił na mnie jedyny chłopak, z którym się zaprzyjaźniłem podczas
pobytu w Las Vegas i, jak się okazało, jeden z moich największych przyjaciół w ogóle.
Na imię miał Boris. Tak się złożyło, że tamtego dnia po lekcjach wylądowaliśmy obok
siebie w tłumku oczekujących na autobus.
- Hej! Harry Potter – powiedział, mierząc mnie wzrokiem.
- Spadaj – rzuciłem słabo.
Nie po raz pierwszy w Las Vegas ktoś mnie nazwał Harrym Potterem. Moje nowojorskie
ubranie (khaki, białe koszule i okulary w szylkretowej oprawie, których niestety
potrzebowałem, żeby widzieć) sprawiało, że wyglądałem cudacznie w szkole, gdzie większość
uczniów nosiła bezrękawniki i klapki.
- Gdzie masz miotłę?
- Zostawiłem w Hogwarcie – odparłem. – A ty? Gdzie masz deskę?
- E?
Pochylił się do mnie, przykładając dłoń do ucha gestem przygłuchego starca. Był o pół
głowy wyższy ode mnie; oprócz wojskowych butów i porwanych na kolanach przedziwnych
starych bojówek miał na sobie znoszoną czarną koszulkę ze snowboardowym napisem Precz z
latem białymi gotyckimi literami.
- Koszulka – podsunąłem z lekkim skinięciem. – Na pustyni za dużo nie pojeździsz.
- Niet – przyznał Boris, odgarniając z oczu strąki ciemnych włosów. – Nie umiem jeździć
na snowboardzie. Po prostu nie znoszę słońca.
Usiedliśmy w autobusie najbliżej drzwi – najwyraźniej było to niezbyt popularne miejsce,
sądząc po pośpiechu, z jakim inni przepychali się na koniec, ale ja nie zwykłem jeździć
szkolnymi autobusami i on chyba też nie, bo tak jak ja najwyraźniej myślał, że klapnięcie na
pierwsze wolne miejsce z przodu jest rzeczą absolutnie normalną. Z początku niewiele się
odzywaliśmy, ale podróż była długa i w końcu zagailiśmy rozmowę. Okazało się, że mieszka na
tym samym osiedlu – ale jeszcze dalej, od strony, którą z powrotem przejmowała pustynia, gdzie
stało wiele nieukończonych domów, a na ulicach zbierał się piach.
- Jak długo tu jesteś? – spytałem go. Było to pytanie, które w nowej szkole zadawali sobie
wszyscy, jakbyśmy odbywali karę więzienia.
- Nie wiem. Może dwa miesiące? – Chociaż mówił po angielsku całkiem płynnie, z silnym
australijskim akcentem, w jego głosie wyczuwało się też mroczny, niewyraźny cień czegoś
innego: melodię hrabiego Drakuli, a może agenta KGB. – Skąd jesteś?
- Z Nowego Jorku – odpowiedziałem i z satysfakcją odnotowałem powtórne spojrzenie i
opuszczone brwi, które zdawały się mówić: nieźle. – A ty?
Skrzywił się.
- Więc tak – zaczął, rozsiadając się wygodniej i odliczając kolejne miejsca na palcach. –
Mieszkałem w Rosji, Szkocji, co może i było fajne, ale nie pamiętam, w Australii, Polsce,
Nowej Zelandii, Teksasie przez dwa miesiące, na Alasce, Nowej Gwinei, w Kanadzie, Arabii
Saudyjskiej, Szwecji, na Ukrainie...
- O Jezu.
Wzruszył ramionami.
- Ale głównie w Australii, Rosji i na Ukrainie. W tych trzech miejscach.
- Mówisz po rosyjsku?
Wykonał gest, który znaczył chyba: jako tako.
- Po ukraińsku też i po polsku. Chociaż dużo zapomniałem. Któregoś dnia próbowałem
sobie przypomnieć, jak jest „ważka”, i nie mogłem.
- Powiedz coś.
Spełnił moją prośbę, wypowiadając jakieś charkotliwe i gardłowe słowa.
- Co to znaczy?
Zarechotał.
- W dupę jebany.
- Tak? Po rosyjsku?
Roześmiał się, odsłaniając szarawe i bardzo nieamerykańskie zęby.
- Po ukraińsku.
- Myślałem, że na Ukrainie mówi się po rosyjsku.
- Zależy, w której części Ukrainy. Zresztą te dwa języki niewiele się różnią. No –
cmoknięcie, przewrócenie oczami – nie aż tak bardzo. Inne są liczby, dni tygodnia, trochę
słownictwa. Moje imię po ukraińsku pisze się inaczej, ale w Ameryce łatwiej jest używać
rosyjskiej pisowni, być Borisem, nie Borysem. Na Zachodzie wszyscy znają Borisa Jelcyna... –
Przechylił głowę na jedną stronę. – Borisa Beckera...
- Borisa Badenova...
- Co? – rzucił ostro, odwracając się, jakbym go obraził.
- Superktoś? Boris i Natasza?
- A tak. Książę! Wojna i pokój. Mam imię po nim. Chociaż nazwisko księcia brzmi
Drubecki, nie to, co powiedziałeś.
- Więc który język jest twoim językiem ojczystym? Ukraiński? Wzruszył ramionami.
- Może polski – rzekł, opadając na oparcie i szybkim ruchem odgarniając ciemne włosy na
bok. – Moja matka była Polką, z Rzeszowa, niedaleko granicy z Ukrainą. Rosyjski, ukraiński...
Ukraina, jak wiesz, należała do ZSRR, więc znam oba. Może rosyjski nie aż tak dobrze,
najlepiej nadaje się do przeklinania. Z językami słowiańskimi: rosyjskim, ukraińskim, polskim,
nawet czeskim, jest tak, że znając jeden, właściwie możesz się połapać w pozostałych. Ale dla
mnie teraz najłatwiejszy jest angielski. Kiedyś było odwrotnie.
- Jak ci się podoba w Ameryce?
- Wszyscy wiecznie się do ciebie szczerzą! No, większość. Może ciebie to tak bardzo nie
dotyczy. Według mnie to wygląda kretyńsko.
Też był jedynakiem. Jego ojciec (urodzony na Syberii, Ukrainiec z Nowoaganska)
zajmował się górnictwem i poszukiwaniem złóż.
- Jeździ po świecie, wysokie stanowisko, ważna szycha.
Okazało się, że matka Borisa, druga żona jego ojca, nie żyje.
- Moja też – powiedziałem.
Wzruszył ramionami.
- Nie żyje od dawna – rzekł. – Była pijaczką. Zachlała pewnej nocy i wypadła przez okno.
- O rany – wydusiłem z siebie, nieco zaszokowany tym, jak beztrosko o tym opowiedział.
- Ta, beznadzieja – rzucił niedbale, wyglądając przez okno.
- Więc jakiej jesteś narodowości? – spytałem po krótkiej przerwie.
- Eee...?
- No bo jeśli matka była Polką, a tata Ukraińcem, i urodziłeś się w Australii, to pewnie
jesteś...
- Indonezyjczykiem – dokończył z demonicznym uśmiechem. Miał ciemne, diabelskie,
bardzo ekspresyjne brwi, którymi mocno poruszał, gdy coś mówił.
- Jak to?
- W paszporcie jest napisane, że Ukrainiec. Mam też obywatelstwo polskie. Ale to do
Indonezji chciałbym wrócić – przyznał Boris, odrzucając włosy znad oczu. – No, w każdym
razie do PNG.
- Co?
- Papui Nowej Gwinei. To moje ulubione miejsce ze wszystkich, w których mieszkałem.
- Nowa Gwinea? Myślałem, że tam mieszkają łowcy głów.
- Kiedyś tak. Nie zostało ich zbyt wielu. Ta bransoletka jest stamtąd – powiedział,
wskazując na jeden z wielu czarnych pasków na przegubie. – Zrobił ją dla mnie mój przyjaciel
Bami. Był naszym kucharzem.
- Jak tam jest?
- Nie najgorzej – powiedział, zerkając na mnie z ukosa w ten swój zamyślony sposób,
jakby uśmiechał się do siebie. – Miałem papugę. I oswojoną gęś. I uczyłem się surfować. Ale
potem, sześć miesięcy temu, mój ojciec zaciągnął mnie do tej dziury na Alasce. Półwysep
Stewarda, tuż pod kołem podbiegunowym, wiesz. A potem, w połowie maja, polecieliśmy
śmigłowcem do Fairbanks, a potem przyjechaliśmy tutaj.
- Rany – bąknąłem.
- Można tam umrzeć z nudów – relacjonował Boris. – Sterty martwych ryb i kiepskie łącze
internetowe. Powinienem był uciec, szkoda, że tego nie zrobiłem – wyznał z goryczą.
- I gdzie byś uciekł?
- Zamieszkałbym w Nowej Gwinei. W domku na plaży. No, w każdym razie na szczęście
nie spędziliśmy tam całej zimy. Kilka lat temu mieszkaliśmy w Kanadzie, w Albercie, w takim
jednym miasteczku z dwiema ulicami na krzyż nad Pouce Coupe River? Ciemno cały czas, od
października do marca, nic do roboty oprócz czytania i słuchania radia CBC. Trzeba było
przejechać pięćdziesiąt kilosów, żeby dostać się do pralni. Ale i tak – roześmiał się – to dużo
lepiej niż na Ukrainie. Ale porównaj sobie z Miami Beach.
- Przypomnij mi, co robi twój tata?
- Głównie to pije – odparł kwaśno Boris.
- To powinien się poznać z moim.
Znowu nagły, gwałtowny wybuch śmiechu, trochę jakby cię opluwał.
- Tak. Dobre. I kurwy?
- Nie zdziwiłbym się – powiedziałem zaskoczony po krótkiej przerwie.
Wprawdzie niewiele mnie szokowało z tego, co robił mój ojciec, ale jakoś nie mogłem
sobie wyobrazić, że przesiaduje w klubach z tancerkami, które czasem mijaliśmy na
autostradzie.
Autobus zaczął się opróżniać; od mojego domu dzieliło nas tylko kilka ulic.
- Hej, zaraz będzie mój przystanek – powiedziałem.
- Nie chcesz pojechać do mnie? Pooglądalibyśmy telewizję – zaproponował Boris.
- Hmm...
- No weź. Nikogo nie ma w domu. Mam DVD z SOS Eisberg.

* Fragmenty Waldena H.D. Thoreau, tłum. H. Cieplińska, Poznań 2010 (przy p. tłum.).
XI

Autobus nie dojeżdżał na sam skraj osiedla, gdzie mieszkał Boris. Od ostatniego przystanku
musieliśmy jeszcze zasuwać pieszo dwadzieścia minut zapiaszczonymi ulicami w piekielnym
upale. Chociaż w mojej okolicy widziałem mnóstwo napisów „Na sprzedaż” i tabliczek
informujących o zajęciu przez bank zadłużonych nieruchomości (w nocy dźwięk radia
samochodowego niósł się kilometrami), nie zdawałem sobie sprawy, jak upiornie wyglądały
obrzeża Cieni Kanionu: miasteczko jak makieta urywające się na skraju pustyni pod
złowieszczym niebem. Większość domów sprawiała wrażenie, jakby nikt nigdy w nich nie
mieszkał. W innych – niedokończonych – straszyły same ramy okien bez wstawionych szyb;
pokryte rusztowaniami i poszarzałe od nawiewającego piasku, ze stertami betonu i żółknącymi
materiałami budowlanymi na podwórzu. Zabite deskami otwory sprawiały, że domy te
wydawały się ślepe, pokancerowane, krzywe, jak poraniona, obandażowana twarz. Im dalej
szliśmy, tym bardziej nasilało się owo niepokojące wrażenie porzucenia, jakbyśmy wędrowali
po planecie wyludnionej za sprawą promieniowania lub chorób.
- Wybudowali ten szajs za daleko w głąb pustyni – skomentował Boris. – Teraz pustynia
odbiera swoje. Banki też. – Roześmiał się. – Pieprzyć Thoreau, co?
- Całe to miasto jest jak pokazanie Thoreau środkowego palca.
- Powiem ci, kto ma przesrane. Ci, którzy kupili te domy. Do wielu z nich nie można nawet
podciągnąć wody. Wszystkie są przejmowane, bo ludzie nie dają rady płacić... dlatego mój
ojciec wynajmuje nasz za psie pieniądze.
- Aha – bąknąłem zaskoczony po krótkiej przerwie. Nie zastanawiałem się wcześniej,
jakim cudem mojego ojca stać na tak wielki dom.
- Mój stary buduje kopalnie – obwieścił niespodziewanie Boris.
- Słucham?
Odgarnął z twarzy mokre od potu ciemne włosy.
- Ludzie nas nienawidzą, gdziekolwiek się pojawiamy. Bo najpierw im się obiecuje, że
kopalnia nie wpłynie niekorzystnie na środowisko, a dzieje się dokładnie na abarot. Ale tutaj –
wzruszył ramionami w fatalistyczny, rosyjski sposób – mój Boże, w tej pieprzonej piaskownicy
wszyscy mają to gdzieś.
- Ha – powiedziałem, zdziwiony tym, jak nasze głosy niosą się na wyludnionej ulicy – ale
tu pusto, co nie?
- Tak. Jak na cmentarzu. Mieszka tu tylko jeszcze jedna rodzina, ci ludzie, o tam. Widzisz
tamtą dużą furgonetkę przed domem? Chyba jacyś nielegalni imigranci.
- Ale ty i twój tata jesteście tu legalnie?
W szkole był to problem: część uczniów przebywała w Stanach nielegalnie; na korytarzach
wisiały plakaty na ten temat.
Wydał z siebie dźwięk „pfff ”, jakby chciał powiedzieć: nie rozśmieszaj mnie.
- Oczywiście. Kopalnia wszystko załatwia. Albo ktoś. Ale ci ludzie tutaj? Może
dwudziestu lub trzydziestu, sami faceci, wszyscy w jednym domu. Może dilerzy narkotykowi.
- Myślisz?
- Dzieje się tam coś bardzo podejrzanego – rzekł ponuro Boris. – Wiem tylko tyle.
Dom Borisa – otoczony z dwóch stron zaśmieconymi działkami – był bardzo podobny do
domu taty i Xandry: wykładzina na podłodze, nowiuteńki sprzęt AGD, ten sam rozkład
pomieszczeń, niewiele mebli. Ale w środku było nieprzyjemnie gorąco; pusty basen, z kilkoma
centymetrami piasku na dnie, bez choćby namiastki ogródka, nie rosły nawet kaktusy. Wszystkie
powierzchnie – sprzęty, blaty, podłoga w kuchni – pokrywała cienka warstewka kurzu.
- Coś do picia? – spytał Boris, otwierając lodówkę, w której zalśnił szereg butelek
niemieckiego piwa.
- O rany, chętnie.
- W Nowej Gwinei – zaczął Boris, ocierając czoło wierzchem dłoni – jak tam mieszkałem,
co nie? Mieliśmy straszną powódź. Węże... bardzo niebezpieczne i groźne... w ogrodzie
wypływały niewybuchy z drugiej wojny światowej... zginęła masa gęsi. W każdym razie –
dodał, otwierając z trzaskiem piwo – całą wodę pitną diabli wzięli. Tyfus. Mieliśmy tylko
piwo, nie było pepsi, nie było lucozade, nie było jodyny w tabletkach, trzy bite tygodnie, mój
tata i ja, nawet muzułmanie, do picia zostało tylko piwo! Na obiad, na śniadanie, wsio rawno.
- Nie brzmi wcale tak źle. Skrzywił się.
- Cały czas bolała mnie głowa. To ich miejscowe piwo, z Nowej Gwinei: paskudztwo. Ale
to jest dobre! W zamrażarce jest jeszcze wódka.
Już chciałem się zgodzić na wódkę, żeby mu zaimponować, ale potem pomyślałem o upale
i o spacerze do domu, powiedziałem więc:
- Nie, dzięki.
Stuknęliśmy się butelkami.
- Masz rację. Za gorąco, żeby pić gorzałę w ciągu dnia. Mój stary pije tyle, że traci czucie
w nogach.
- Poważnie?
- To się nazywa... – Skrzywił się pod wpływem wysiłku, próbując wydobyć z siebie
kolejne słowa. – Neuropatia obwodowa – (wypowiedziane przez niego „newropatia
obwadowa”). – W Kanadzie w szpitalu musieli nauczyć go od nowa chodzić. Wstał, upadł na
podłogę, krew poszła mu z nosa, można było boki zrywać.
- Brzmi zabawnie – skwitowałem, przypominając sobie swojego tatę, gdy pełzał na
czworakach do lodówki po lód.
- Bardzo. A co twój pije? Twój stary?
- Szkocką. Kiedy pije. Teraz podobno rzucił.
- Aha – powiedział Boris, jak gdyby słyszał to już wcześniej. – Mój powinien się
przerzucić: dobra szkocka jest tu strasznie tania. Ty, chcesz obejrzeć mój pokój?
Spodziewałem się czegoś podobnego do mojego pokoju i zdziwiłem się, gdy otworzył
drzwi i moim oczom ukazał się rozgardiasz jak w lumpowskim namiocie: cuchnęło zastałym
dymem marlboro, wszędzie sterty książek, stare butelki po piwie i popielniczki, stosy starych
ręczników i brudne ubrania walające się na podłodze. Ściany falowały wzorzystym materiałem
– w żółci, zieleni, indygo, fiolecie – a nad przykrytym batikiem materacem wisiała czerwona
flaga z młotem i sierpem. Zupełnie jakby jakiś rosyjski kosmonauta rozbił się w dżungli i sklecił
sobie schronienie z flagi narodowej i wszystkich tubylczych sarongów i tkanin, jakie mu wpadły
w ręce.
- Ty tu tak urządziłeś?
- Składam ten majdan i pakuję do walizki – wyjaśnił Boris, rzucając się na wściekle
kolorowy materac. – Rozłożenie wszystkiego zajmuje tylko dziesięć minut. Chcesz obejrzeć
SOS Eisberg?
- Jasne.
- Zajebisty film. Widziałem go z sześć razy. Jak ta laska wsiada do samolotu, żeby
uratować tamtych na lodzie?
Ale jakoś tak się złożyło, że tego popołudnia nie udało nam się obejrzeć filmu, może
dlatego, że się rozgadaliśmy i nie było czasu zejść na dół i włączyć telewizora. Boris miał dużo
ciekawsze życie niż jakakolwiek inna znana mi osoba w naszym wieku. Wyglądało na to, że do
szkoły chadzał rzadko, i to do placówek najgorszego sortu; często w odludnych rejonach, gdzie
pracował jego ojciec, nie było szkoły, do której mógłby chodzić.
- Dostajesz taśmy – rzekł i wychylił tęgi łyk z butelki, cały czas łypiąc na mnie jednym
okiem. – Są testy do zaliczenia. Tylko że trzeba być w miejscu z dostępem do internetu, a
czasami, jak na przykład daleko na północy w Kanadzie albo na Ukrainie, nie ma sieci.
- I co wtedy robisz?
- Dużo czytam.
Pewien nauczyciel z Teksasu ściągnął mu z internetu program nauczania.
- W Alice Springs na pewno była jakaś szkoła.
Boris zaśmiał się.
- Jasne, że była – odparł i dmuchnął w tłusty kosmyk włosów przed twarzą. – Ale po
śmierci mamy mieszkaliśmy przez jakiś czas w Terytorium Północnym, na półwyspie Ziemia
Arnhema, w miasteczku Karmeywallag? Tak zwanym miasteczku. Straszna dziura, przyczepy
górników i stacja benzynowa z barem na zapleczu, piwo, whisky i kanapki. W każdym razie
żona Micka, który prowadził bar, Judy miała na imię. Codziennie robiłem tylko jedno –
pociągnął haust piwa, rozlewając trochę – robiłem jedno: oglądałem seriale z Judy, a
wieczorami stałem z nią za barem, gdy mój tata i jego robole z kopalni dawali w gaz. W porze
monsunowej nie odbierała nawet telewizja. Judy trzymała swoje kasety w lodówce, żeby się nie
zniszczyły.
- Jak zniszczyły?
- W tej wilgoci wszystko pleśnieje. Pleśń na butach, na książkach. – Wzruszył ramionami.
– Wtedy nie nawijałem jak teraz, bo nie znałem tak dobrze angielskiego. Byłem strasznie
nieśmiały, siedziałem sam, zawsze trzymałem się na uboczu. Ale Judy? Ona i tak ze mną
rozmawiała, chociaż ni w ząb nie rozumiałem, co do mnie mówi. Codziennie rano chodziłem do
niej, a ona robiła mi to samo pyszne śniadanie. Deszcz, deszcz, deszcz. Zamiatałem, zmywałem,
pomagałem przy sprzątaniu baru. Chodziłem za nią wszędzie jak mały szczeniak. To jest kubek,
to jest szczotka, to jest stołek barowy, to ołówek. Tak wyglądała moja szkoła. Telewizja, kasety
z Duran Duran i Boy George’em, wszystko po angielsku. Jej ulubionym serialem były Córki
McLeoda. Zawsze oglądaliśmy razem, a gdy czegoś nie rozumiałem? Wyjaśniała mi. I
rozmawialiśmy o siostrach, płakaliśmy, jak Claire zginęła w wypadku, i Judy powiedziała, że
gdyby miała taką farmę jak Drover’s, zabrałaby mnie tam, żylibyśmy szczęśliwie razem i tak jak
u McLeodów mielibyśmy te wszystkie kobiety, które by dla nas pracowały. Była bardzo młoda i
ładna. Kręcone blond włosy i to niebieskie coś na oczach. Jej mąż nazywał ją dziwką i
kaszalotem, ale ja uważałem, że wygląda jak Jodi z serialu. Cały dzień rozmawiała ze mną i
śpiewała, nauczyła mnie słów wszystkich piosenek z szafy grającej. „Dark in the city, the night
is alive...” Szybko zacząłem robić spore postępy. Mów po angielsku, Boris! Uczyłem się trochę
angielskiego w szkole w Polsce, „dzień dobry”, „przepraszam”, „bardzo dziękuję”, takie tam,
ale po dwóch miesiącach przy niej rozgadałem się na dobre! I od tamtej pory gęba mi się nie
zamyka! Była dla mnie bardzo miła i bardzo dobra, zawsze. Chociaż codziennie chowała się w
kuchni i płakała, tak bardzo nienawidziła Karmeywallag.
Robiło się późno, ale na dworze wciąż było jasno i gorąco.
- Wiesz co, umieram z głodu – zakomunikował Boris, wstając i przeciągając się tak, że
między bojówkami i poszarpaną koszulą ukazał się pas brzucha: wklęsły, trupioblady, jak u
zagłodzonego świętego.
- Co masz do żarcia?
- Chleb z cukrem.
- Żartujesz.
Boris ziewnął, potarł zaczerwienione oczy.
- Nigdy nie jadłeś chleba posypanego cukrem?
- Z niczym więcej?
Posłał mi znużone wzruszenie ramion.
- Mam kupon na pizzę. Ale tutaj mogę się nim podetrzeć. Tak daleko nie dowożą.
- Myślałem, że mieliście kucharza tam, gdzie mieszkaliście.
- Bo mieliśmy. W Indonezji. W Arabii Saudyjskiej też. – Palił teraz papierosa. Nie
wziąłem, gdy mnie częstował; wydawał się lekko wstawiony, krążył po pokoju, gibając się,
jakby grała muzyka, chociaż nic nie grało. – Bardzo fajny facet, nazywał się Abdul Fataah. To
znaczy „służący tego, który otwiera bramę utrzymania”.
- Hej, a może tak byśmy poszli do mnie?
Rzucił się znowu na łóżko, wsuwając dłonie między kolana.
- Nie mów mi, że ta zdzira gotuje.
- Nie, ale pracuje w barze, gdzie jest bufet. Czasem przynosi do domu różne rzeczy do
żarcia.
- Ekstra – ucieszył się Boris, zataczając się lekko, gdy próbował wstać.
Wypił trzy piwa i kończył czwarte. Przy drzwiach wziął parasol i podał mi go.
- Mmm, a to po co?
Otworzył parasol i wyszedł na zewnątrz.
- Będzie nam chłodniej – wyjaśnił z posiniałą w cieniu twarzą. – I nie nabawimy się
oparzeń słonecznych.
XII

Zanim pojawił się Boris, samotność znosiłem całkiem spokojnie, nie zdając sobie do końca
sprawy z tego, jak bardzo mi doskwiera. I przypuszczam, że gdyby któryś z nas miał choć trochę
normalną rodzinę, z ustaloną godziną powrotu do domu, obowiązkami i stałym nadzorem
dorosłych, nie stalibyśmy się tak nierozłączni, tak szybko, my jednak niemal od pierwszego dnia
cały czas spędzaliśmy razem, jedząc jeden u drugiego i dzieląc się pieniędzmi, które mieliśmy.
W Nowym Jorku dorastałem wśród wielu dzieciaków, które wcześniej mieszkały za
granicą i znały trzy, cztery języki obce, jeździły do letnich szkół w Heidelbergu i spędzały
wakacje w takich miejscach jak Rio, Innsbruck albo Antibes. Ale Boris – niczym stary wilk
morski – przebijał wszystkich. Jeździł na wielbłądzie; jadł w Australii larwy, grał w krykieta,
chorował na malarię, na Ukrainie mieszkał na ulicy („ale tylko przez dwa tygodnie”),
samodzielnie zdetonował laskę dynamitu, pływał w australijskich rzekach rojących się od
krokodyli. Czytał Czechowa w oryginale i autorów, o których nigdy nie słyszałem, po ukraińsku
i po polsku. Znosił zimowe ciemności w Rosji, gdzie temperatura spadała poniżej czterdziestu
stopni: niekończące się burze śnieżne i gołoledź, jedyną pociechą – zielona neonowa palma
świecąca całą dobę przed prowincjonalnym barem, gdzie lubił pić jego ojciec. Chociaż był ode
mnie starszy tylko o rok – miał piętnaście lat – zaliczył już na Alasce stosunek z dziewczyną, od
której próbował wycyganić papierosa na parkingu przy sklepie spożywczym. Spytała, czy
chciałby pójść z nią do samochodu, i tyle.
(– Ale wiesz co? – powiedział, wydychając dym kącikiem ust. – Chyba jej się nie
podobało.
- A tobie?
- Boże, tak. Chociaż, mówię ci, wiem, że nie robiłem tego, jak trzeba. W tym samochodzie
było trochę za ciasno).
Codziennie razem wracaliśmy autobusem do domu. Na obrzeżach osiedla Destoya, przed
nieukończonym domem kultury, którego drzwi były zamknięte na kłódkę, a w donicach przed
wejściem stały martwe i zbrązowiałe palmy, znaleźliśmy opuszczony plac zabaw, gdzie
kupowaliśmy napoje i roztopione batoniki z kończących się zapasów w automatach, a potem
przesiadywaliśmy na karuzelach, paląc papierosy i rozmawiając. Napady złego humoru i
przygnębienia, które zdarzały mu się często, przeplatały się z niepewnymi przebłyskami
wesołości; był dzikusem i ponurakiem, ale czasem rozśmieszał mnie tak, że od śmiechu bolał
mnie brzuch, i zawsze mieliśmy sobie tyle do powiedzenia, że często traciliśmy poczucie czasu i
siedzieliśmy na dworze, gadając tak długo, aż robiło się ciemno. Na Ukrainie widział, jak
strzelono w brzuch urzędnikowi, gdy ten szedł do samochodu – po prostu przypadkowo był
świadkiem tego zdarzenia, nie widział zamachowca, tylko barczystego mężczyznę w za małym
płaszczu, jak pada na kolana w ciemności i śniegu. Opowiedział mi o swojej maleńkiej szkółce
z blaszanym dachem niedaleko rezerwatu Chippewa w Albercie, śpiewał mi po polsku
dziecięce piosenki („W Polsce zadają do domu zwykle wiersz albo piosenkę na pamięć, czasem
modlitwę, coś w tym guście”) i nauczył mnie kląć po rosyjsku („To prawdziwy ruski mat z
gułagów”). Opowiedział mi też, jak to w Indonezji jego przyjaciel kucharz, Bami, namówił go
do przejścia na islam: koniec z wieprzowiną, post podczas ramadanu, pięć razy dziennie
modlitwy w stronę Mekki.
- Ale nie jestem już muzułmaninem – wyjaśnił, przesuwając dużym palcem stopy po piasku.
Leżeliśmy na plecach na platformie karuzeli, skołowani od kręcenia się na niej. – Zerwałem z
islamem jakiś czas temu.
- Dlaczego?
- Bo piję alkohol.
(Oględnie powiedziane: Boris żłopał piwo tak jak inne nastolatki pepsi, zaczynając
właściwie od chwili, gdy wracaliśmy ze szkoły).
- Ale kogo to obchodzi? – powiedziałem. – Czy ktoś musi o tym wiedzieć?
Wydał z siebie odgłos zniecierpliwienia.
- Nie można wyznawać wiary, jeśli nie przestrzega się reguł. To byłby brak szacunku
wobec islamu.
- Mimo wszystko. Boris z Arabii. Brzmi nieźle.
- Spadówa.
- Nie, serio – powiedziałem, śmiejąc się i podpierając na łokciach. – Naprawdę wierzyłeś
w to wszystko?
- Jakie wszystko?
- No, wiesz. W Allaha i Mahometa. „Nie ma prawdziwego boga prócz Boga”...
- Nie – odpowiedział nieco gniewnie – mój islam był raczej deklaracją polityczną.
- Jak w wypadku tego gościa, co ukrył bombę w butach?
Parsknął śmiechem.
- Kurwa, nie. Poza tym islam nie nawołuje do przemocy.
- Więc do czego?
Podniósł się z karuzeli, czujne spojrzenie.
- O co ci chodzi? Co sugerujesz?
- Wyluzuj! Zadałem tylko pytanie.
- Mianowicie...
- Jeśli przeszedłeś na islam i tak dalej, to w co wierzyłeś?
Opadł z powrotem na platformę i zarechotał, jak gdyby spodziewał się trudniejszego
pytania.
- W co wierzyłem? Ha! Ja w nic nie wierzę.
- Jak to? Masz na myśli: teraz?
- Mam na myśli: zawsze. No... może trochę w Matkę Boską. Ale w Allaha i Boga...? Nie za
bardzo.
- Więc po co, do diabła, chciałeś zostać muzułmaninem?
- Bo... – Wyciągnął do przodu ręce, jak mu się zdarzało, gdy nie wiedział, co powiedzieć.
– To tacy cudowni ludzie, byli dla mnie tacy mili!
- To już coś.
- Żebyś wiedział. Dali mi arabskie imię: Badr al-Dine. „Badr” to księżyc, a całość znaczy
coś w stylu „księżyc wierności”, ale powiedzieli: „Boris, jesteś badr, bo jako muzułmanin
roztaczasz wszędzie światło, oświetlasz świat swoją wiarą, bije od ciebie blask, gdziekolwiek
jesteś”. Uwielbiałem być Badrem. Poza tym meczet był odjazdowy. Rozpadający się pałac:
gwiazdy prześwitujące nocą, ptaki na dachu. Pewien stary Jawajczyk uczył nas Koranu. Karmili
mnie też, byli dla mnie dobrzy, pilnowali, żebym był umyty i miał czyste ubranie. Czasem
zasypiałem na dywaniku modlitewnym. A podczas salatu, przed świtem, gdy budziły się ptaki,
słychać było zawsze odgłos trzepoczących skrzydeł!
Chociaż jego ukraińsko-australijski akcent był z całą pewnością bardzo osobliwy, mówił
po angielsku niemal tak płynnie jak ja; i zważywszy, jak krótko mieszkał w Ameryce, dość
dobrze znał amierikanskij styl życia. Bez przerwy wertował kieszonkowy słownik (z własnym
imieniem wykaligrafowanym cyrylicą na okładce i angielską wersją starannie naniesioną
poniżej: „BORIS VOLODYMYROVYCH PAVLIKOVSKY”) i ciągle znajdowałem stare
serwetki z 7-Eleven i kartki wyrwane z notesu z listami słów i wyrażeń, które sobie zanotował:

obłaskawić, udomowić
skwapliwość
trattoria
cwaniak = крутой пацан
pobratymstwo
zaniedbanie obowiązku

Gdy zawodził go słownik, konsultował się ze mną. „Co znaczy »abiturient«?”, pytał mnie,
przeglądając tablicę ogłoszeń na szkolnym korytarzu. „A skrót »WOS«? »PO«?” (wymawiane
przez niego „pe-ło”). Nigdy nie słyszał o większości potraw z naszej stołówki – fajitas, falafel,
tetrazzini z indykiem. Chociaż miał sporą wiedzę o filmach i muzyce, był całe dziesięciolecia
do tyłu; nie miał zielonego pojęcia o sporcie, grach i telewizji, a także – nie licząc kilku dużych
europejskich marek takich jak Mercedes i BMW – nie potrafił odróżnić jednego samochodu od
drugiego. Nie mógł się połapać w amerykańskiej walucie, a czasami też w geografii USA: do
jakiej prowincji należy Kalifornia? Czy mógłbym mu powiedzieć, które miasto jest stolicą
Nowej Anglii?
Ale był przyzwyczajony do samotności. Bez słowa skargi sam szykował się do szkoły,
organizował sobie transport, podpisywał własne uwagi do rodziców, kradł w sklepach jedzenie
i przybory szkolne. Mniej więcej raz w tygodniu przemierzaliśmy kilka kilometrów w duszącym
upale, osłaniając się przed słońcem parasolami niczym członkowie jakiegoś indonezyjskiego
plemienia, żeby wsiąść do ciasnego lokalnego autobusu, którym według mojego rozeznania nie
jeździł nikt prócz pijaków, biedoty i nastolatków. Kursował rzadko i jeśli się spóźniliśmy,
musieliśmy potem sterczeć na przystanku, czekając na następny, ale na jego trasie położone było
centrum handlowe z chłodnym, lśniącym czystością i cierpiącym na niedobór personelu
supermarketem, z którego Boris kradł dla nas steki, masło, herbatę, ogórki (jego wielki
przysmak), opakowania bekonu – a raz też syrop na kaszel, gdy się przeziębiłem – wsuwając je
do rozciętej podszewki brzydkiego szarego płaszcza (był to męski płaszcz, o wiele za duży, z
opadającymi ramionami i na swój ponury sposób wschodnioeuropejski, przywodzący na myśl
kartki żywnościowe i radzieckie fabryki, tudzież kompleksy przemysłowe Lwowa lub Odessy).
Gdy on kręcił się po sklepie, ja stałem na czatach na końcu przejścia między regałami, tak
bardzo trzęsąc się ze zdenerwowania, że czasem aż się bałem, że zemdleję – ale niedługo i ja
napełniałem kieszenie jabłkami i czekoladą (inne ulubione artykuły żywnościowe Borisa), a
potem podchodziłem bezczelnie do kasy, żeby kupić chleb, mleko i inne rzeczy o zbyt dużych
gabarytach, żeby je zwędzić.
Jeszcze w Nowym Jorku, gdy miałem jakieś jedenaście lat, mama zapisała mnie na zajęcia
z gotowania dla dzieci i nauczyłem się wtedy przyrządzać kilka prostych posiłków: hamburgery,
grillowany ser (który czasem przygotowywałem mamie, gdy pracowała do późna) i coś, co
Boris nazywał „jajkami na grzance”. Boris, który siedział na blacie, stukając piętami o szafki i
zabawiając mnie rozmową, gdy ja gotowałem, zmywał po posiłku. Na Ukrainie, opowiadał,
trudnił się czasem kradzieżami kieszonkowymi, żeby zdobyć pieniądze na jedzenie.
- Raz czy dwa mnie gonili – powiedział. – Ale nigdy mnie nie złapali.
- Może przejedziemy się kiedyś na Strip – zaproponowałem. Staliśmy przy kuchennym
blacie u mnie, każdy z widelcem i nożem w ręku, i jedliśmy steki prosto z patelni. – Gdybyśmy
mieli to robić, to byłoby idealne miejsce. Nigdy nie widziałem tylu pijanych ludzi i sami
przyjezdni.
Przestał przeżuwać; wyglądał na zszokowanego.
- Ale po co? Skoro tak łatwo kraść tutaj, z dużych sklepów!
- Tak tylko mówię.
Moje pieniądze od portierów – które wydawaliśmy z Borisem po kilka dolarów naraz, w
automatach przy sklepie 7-Eleven niedaleko szkoły, który Boris nazywał „magazynem” – miały
wystarczyć jeszcze na trochę, ale nie na zawsze.
- Ha! I co zrobię, jak cię aresztują, Potter? – spytał, rzucając gruby kwałek mięsa psu,
którego nauczył tańczyć na tylnych łapach. – Kto będzie gotował? I kto będzie się tu opiekował
Snapsem?
Na Poppera, pieska Xandry, Boris wołał „Amyl”, „Azotan”, „Popczik” albo „Snaps” – nie
używał tylko prawdziwego imienia. Chociaż nie było mi wolno, zacząłem wprowadzać psiaka
do domu, bo nie wytrzymywałem, gdy szarpał się na łańcuchu, usiłując zajrzeć przez szklane
drzwi, i ujadał jak najęty. W domu zachowywał się zadziwiająco spokojnie; spragniony
towarzystwa, nie odstępował nas na krok, plącząc się pod nogami, na piętrze i na dole, i zwijał
się w kłębek na dywaniku, gdy my z Borisem czytaliśmy, kłóciliśmy się lub słuchaliśmy muzyki
w moim pokoju.
– Serio, Boris – powiedziałem, odgarniając włosy z oczu (bardzo przydałaby mi się wizyta
u fryzjera, ale nie chciałem wydawać pieniędzy) – nie widzę większej różnicy między
zwinięciem portfela i steku.
- Jest ogromna różnica, Potter. – Rozpostarł ręce, żeby mi pokazać, jak wielka. – Tu
okradasz pracującego człowieka, a tu wielką bogatą firmę, która rabuje ludzi.
- Costco nikogo nie rabuje. To tani supermarket.
- Proszę bardzo. Pozbawiaj środków do życia zwykłych obywateli. Skoro taki jest twój
genialny plan. Cicho – zwrócił się do psa, który głośno domagał się następnego kawałka mięsa.
- Nie okradłbym jakiegoś biednego robotnika – wyjaśniłem, sam rzucając Popperowi
kawałek steku. – Po Las Vegas chodzi mnóstwo nadzianych typów spod ciemnej gwiazdy.
- Spod ciemnej gwiazdy?
- Podejrzanych. Nieuczciwych.
- Ach. – Ciemna spiczasta brew powędrowała do góry. – To już lepiej. Ale jeśli
okradniesz typa spod ciemnej gwiazdy, jakiegoś bandziora, może ci coś zrobić, niet?
- Nie bałeś się, że ktoś coś ci zrobi na Ukrainie?
Wzruszył ramionami.
- Że pobiją, może, ale nie że zastrzelą.
- Zastrzelą?
- Tak, zastrzelą. Coś się tak zdziwił? W tym kraju kowbojów, kto wie? Wszyscy mają broń.
- Nie myślałem o gliniarzach, tylko pijanych turystach. W sobotnie wieczory przelewają
się ich całe tłumy.
- Ha! – Postawił patelnię na podłodze, żeby pies wylizał ją do czysta. – Prawdopodobnie
skończysz w więzieniu, Potter. Zdemoralizowany niewolnik pieniądza. Porządny obywatel to ty
nie jesteś.
XIII

Wtedy już – mniej więcej od października – jadaliśmy razem niemal co wieczór. Boris, który
często wypijał przed kolacją trzy lub cztery piwa, podczas posiłków przerzucał się na gorącą
herbatę. Później, po kieliszku wódki na zakończenie posiłku, zwyczaj, który szybko przejąłem
od niego („Pomaga na trawienie”, wyjaśnił Boris), przesiadywaliśmy w domu, czytając,
odrabiając pracę domową i czasem się kłócąc, często zaś piliśmy przed telewizorem i tam
zasypialiśmy.
- Nie idź jeszcze! – zawołał Boris pewnego wieczoru, gdy wstałem pod koniec Siedmiu
wspaniałych, przed finałową strzelaniną, kiedy to Yul Brynner zbierał swoich ludzi. – Stracisz
najlepsze.
- Tak, ale dochodzi jedenasta.
Boris, leżąc na podłodze, wsparł się na jednym łokciu. Z długimi włosami, wąską klatką
piersiową, cherlawy i kościsty, był dokładnym przeciwieństwem Yula Brynnera pod niemal
każdym względem, chociaż było jedno dziwne podobieństwo: cechowała ich pewnego rodzaju
przebiegła czujność, z domieszką rozbawienia i lekkiego okrucieństwa, coś mongolskiego lub
tatarskiego w kształcie oczu.
- Zadzwoń do Xandry, żeby po ciebie przyjechała – podsunął, ziewając. – O której kończy
robotę?
- Xandra? Zapomnij.
Boris znowu ziewnął, z powiekami ciężkimi po wódce.
- No to śpij tutaj – zaproponował, przetaczając się i pocierając twarz jedną ręką. –
Zauważą, że cię nie ma?
Jeśli w ogóle wrócą do domu. Bywały noce, kiedy nie wracali.
- Wątpliwe – odpowiedziałem.
- Pst – uciszył mnie Boris, sięgając po papierosy i dźwigając się do pozycji siedzącej. –
Oglądamy. Nadjeżdżają bandyci.
- Widziałeś ten film?
- Z rosyjskim dubbingiem, jeśli uwierzysz. Ale bardzo kiepskim. Ugrzecznionym. To dobre
słowo? Mam na myśli, że mówili jak nauczyciele, nie rewolwerowcy.
XIV

Chociaż u Barbourów czułem się nieszczęśliwy, rozpaczając po mamie, teraz z tęsknotą


wracałem pamięcią do mieszkania na Park Avenue, utraconego raju. W szkole miałem dostęp do
skrzynki e-mailowej, ale Andy nie lubił dużo pisać i wiadomości, które od niego dostawałem,
były frustrująco suche. („Cześć, Theo. Mam nadzieję, że fajnie spędziłeś lato. Tata kupił nową
żaglówkę (Absalom). Mama zapowiedziała, że jej stopa na niej nie postanie, ale ja nie miałem
wyjścia. Trochę problemów z japońskim, ale poza tym wszystko w porządku”). Pani Barbour
sumiennie odpisywała na papierowe listy, które jej słałem – kilka linijek na kartach
korespondencyjnych firmy Dempsey & Carroll z jej monogramem – ale nigdy nie znalazłem tam
nic osobistego. Zawsze pytała: „Jak się miewasz?”, i kończyła: „Myślę o Tobie”, ale nigdy
żadnego „Tęsknimy za Tobą” albo „Chcielibyśmy Cię zobaczyć”.
Pisałem do Pippy w Teksasie, chociaż nie mogła mi odpowiedzieć przez swój stan
zdrowia, zresztą dobrze, bo większości listów do niej nigdy nie wysłałem.

Droga Pippo!
Co u Ciebie? Jak Ci się podoba w Teksasie? Często o Tobie myślę. Jeździsz na tym
swoim ulubionym koniu? Tutaj jest wspaniale. Ciekaw jestem, czy u Ciebie jest gorąco, bo
tu jest bardzo gorąco.

Nudne; wyrzuciłem kartkę i zacząłem od nowa.


Droga Pippo!
Co u Ciebie? Często myślę o Tobie i mam nadzieję, że czujesz się dobrze. Mam
nadzieję, że wszystko dobrze świetnie ci się układa. Muszę przyznać, że tu jest
beznadziejnie, ale mam kilku przyjaciół i chyba zaczynam się zadomawiać.
Ciekaw jestem, czy tęsknisz za domem. Bo ja tak. Bardzo tęsknię za Nowym Jorkiem.
Szkoda, że nie mieszkamy bliżej siebie. Jak tam głowa? Mam nadzieję, że lepiej.
Przepraszam, że...

- To twoja dziewczyna? – spytał Boris, chrupiąc jabłko i zaglądając mi przez ramię.


- Spadaj.
- Co jej się stało? – spytał, a gdy nie odpowiedziałem, dodał: – Przyłożyłeś jej?
- Co? – zdziwiłem się, słuchając go jednym uchem.
- W głowę? Dlatego przepraszasz? Przyłożyłeś jej czy co?
- No, akurat – odpowiedziałem, ale po jego poważnym, intensywnym spojrzeniu zdałem
sobie sprawę, że nie żartuje, pyta poważnie.
- Myślisz, że jestem damskim bokserem? Wzruszył ramionami.
- Możliwe, że sobie zasłużyła.
- Hm, w Ameryce nie bijemy kobiet.
Zrobił nachmurzoną minę i wypluł pestkę jabłka.
- Nie, Amerykanie tylko nękają mniejsze kraje, które myślą inaczej.
- Boris, zamknij się i daj mi spokój.
Ale swoim komentarzem zirytował mnie i zamiast zacząć nowy list do Pippy, napisałem do
Hobiego.
Drogi Panie Hobart!
Jak się Pan miewa? Mam nadzieję, że dobrze. Nie pisałem jeszcze, żeby podziękować
Panu za pomoc w czasie moich ostatnich tygodni w Nowym Jorku. Mam nadzieję, że Pan i
Cosmo macie się dobrze, choć wiem, że obaj tęsknicie za Pippą. Co u niej? Mam nadzieję,
że udało jej się wrócić do muzyki. Mam nadzieję też

Ale tego też nie wysłałem. Dlatego bardzo się ucieszyłem, gdy przyszedł list – długi, na
prawdziwym papierze – od samego Hobiego.
- Co tam masz? – spytał podejrzliwie ojciec, zauważywszy stempel z Nowego Jorku, i
wyrwał mi kopertę.
- Co?
Ale tata już ją rozrywał. Szybko przeleciał wzrokiem po tekście i po chwili stracił nim
zainteresowanie.
- Masz – powiedział, oddając mi go. – Przepraszam, mały. Mój błąd.
Sam list był piękny jako przedmiot: drogi papier, staranne pismo, szept cichych pokoi i
dostatku.

Drogi Theo!
Czekałem na wieści od Ciebie, a z drugiej strony cieszę się, że się nie odzywasz, bo
to – mam nadzieję – oznacza, że jesteś szczęśliwy i masz się czym zająć. Tutaj liście
zmieniły kolory, plac Waszyngtona jest mokry i pożółkły i robi się coraz zimniej. Co sobota
rano wałęsamy się razem z Cosmem po Greenwich Village. Biorę go na ręce i wnoszę do
sklepu z serami: nie jestem pewien, czy to aby na pewno zgodne z przepisami, ale
dziewczyny za ladą zbierają dla niego różne smakowite kąski. Tęskni za Pippą nie mniej
niż ja, ale tak jak ja wciąż czerpie przyjemność z jedzenia. Teraz, gdy Pani Zima za pasem,
czasem jemy przy kominku.
Mam nadzieję, że już się trochę zaaklimatyzowałeś i masz nowych kolegów. Gdy
rozmawiam z Pippą przez telefon, nie sprawia wrażenia zbyt szczęśliwej w nowym domu,
choć jej stan zdecydowanie się poprawił. Zamierzam polecieć tam na Święto
Dziękczynienia. Nie wiem, jak bardzo Margaret ucieszy się z mojej wizyty, ale Pippa chce
się ze mną zobaczyć, więc jadę. Jeśli pozwolą mi zabrać na pokład Cosma, to może wezmę
i jego.
Przesyłam zdjęcie, które może Ci się spodobać – komoda chippendale, która właśnie
dotarła, w bardzo złym stanie, podobno przechowywano ją w nieogrzewanej szopie w
okolicach Watervliet w stanie Nowy Jork. Dużo zadraśnięć i odprysków, a góra jest w
dwóch częściach, ale spójrz na te zawinięte wokół kuli szpony na końcach nóżek! Nie
widać ich dobrze na tym zdjęciu, ale naprawdę wyglądają, jakby się zaciskały.
Majstersztyk i żałuję tylko, że bardziej o nią nie zadbano. Nie wiem, czy widać to
niesamowite słojowanie na górze: coś nadzwyczajnego.
Co do sklepu: otwieram go kilka razy w tygodniu dla umówionych klientów, ale
przeważnie zajmuję się na dole tym, co przysyłają mi prywatni klienci. Pani Skolnik i kilka
innych osób z sąsiedztwa pytało o Ciebie – tutaj wszystko po staremu, tylko pani Cho z
koreańskiego sklepiku miała niegroźny wylew (nic poważnego, już wróciła do pracy).
Poza tym zamknęli tę kawiarnię na Hudson, którą tak lubiłem: bardzo smutne.
Przechodziłem tamtędy dziś rano i zdaje się, że teraz będzie tam... nie wiem, jak to nazwać.
Jakiś sklep z japońskimi upominkami.
Widzę, że jak zwykle się rozpisałem i że zaraz zabraknie mi miejsca, ale mam szczerą
nadzieję, że jesteś zdrowy i szczęśliwy, a życie tam nie jest aż tak samotne, jak się tego
obawiałeś. Jeśli mogę coś dla Ciebie zrobić albo jakoś pomóc, pamiętaj, że jestem do
dyspozycji.
XV

Tamtej nocy u Borisa – gdy leżałem pijany na swojej połowie przykrytego batikiem materaca –
próbowałem sobie przypomnieć, jak wyglądała Pippa. Ale księżyc był tak wielki i wyraźny za
niezasłoniętym oknem, że zamiast tego przypomniałem sobie historię opowiedzianą mi kiedyś
przez mamę, o czasach, kiedy była mała i jeździła z rodzicami na tylnym siedzeniu starego
buicka na pokazy koni. „Spędzaliśmy w samochodzie mnóstwo czasu: nawet po dziesięć godzin
na wiejskich drogach. Diabelskie młyny, rodeo z trocinami, wszystko śmierdziało popcornem i
końskim łajnem. Pewnego wieczoru w San Antonio dostałam jakiegoś ataku histerii: chciałam
wracać do swojego pokoju, wiesz, do psa, do własnego łóżka. Tata wziął mnie wtedy na ręce i
powiedział, żebym spojrzała na księżyc. »Jak ci się zatęskni za domem – rzekł – po prostu
spójrz w niebo. Bo księżyc jest wszędzie taki sam, gdziekolwiek jesteś«. Więc po jego śmierci,
gdy musiałam zamieszkać u ciotki Bess, to znaczy nawet teraz, w mieście, jak widzę księżyc w
pełni, jest tak, jakby mi mówił, żebym niczego nie żałowała i żebym się nie smuciła, że dom jest
wszędzie tam, gdzie jestem ja”. Pocałowała mnie w nos. „Albo gdzie ty jesteś, pimpusiu. Ty
jesteś centrum mojego wszechświata”.
Szelest obok mnie.
- Potter? – odezwał się Boris. – Nie śpisz?
- Mogę cię o coś spytać? – powiedziałem. – Jak wygląda księżyc w Indonezji?
- Co ty bredzisz?
- Albo, nie wiem, w Rosji? Jest taki sam jak tutaj?
Lekko postukał mnie w bok głowy – wiedziałem już, że ten gest w jego wykonaniu oznacza
„wariat”.
- Wszędzie taki sam – zapewnił mnie, ziewając i wsuwając pod głowę swój chudy,
opleciony paskami nadgarstek. – A co?
- Nic – bąknąłem, a potem, po pełnej napięcia pauzie: – Słyszałeś to?
Chwilę wcześniej trzasnęły drzwi.
- Co to było? – spytałem, przetaczając się na bok w jego stronę.
Spojrzeliśmy po sobie, nasłuchując. Głosy na dole: śmiech, ktoś rozbijający się po domu,
łupnięcie, jakby coś się przewróciło.
- Twój stary? – spytałem, siadając, a potem usłyszałem żeński głos, pijany i piskliwy.
Boris też usiadł, chudy i chorobliwie blady w świetle zza okna. Na dole najwyraźniej
czymś rzucano i przesuwano meble.
- Co oni mówią? – wyszeptałem.
Boris nadstawił ucha. Widziałem wszystkie wybrzuszenia i zagłębienia na jego szyi.
- Jakieś bzdury – powiedział. – Są nawaleni.
Siedzieliśmy tam we dwóch i nasłuchiwaliśmy: Boris uważniej niż ja.
- Więc kto tam z nim jest? – dopytywałem się.
- Jakaś dziwka. – Słuchał jeszcze przez jakiś czas, marszcząc brwi, z wyraźnie
zarysowanym w księżycowym świetle profilem, i w końcu się położył. – Dwie dziwki.
Przetoczyłem się na drugi bok i spojrzałem na swojego ipoda. Była trzecia siedemnaście
nad ranem.
- Kurwa – jęknął Boris, drapiąc się po brzuchu. – Mogliby się w końcu zamknąć.
- Pić mi się chce – odezwałem się nieśmiało po chwili.
- Ha! – prychnął. – Wierz mi, nie chcesz tam teraz schodzić.
- Co oni robią? – spytałem.
Jedna z kobiet właśnie krzyknęła: z rozbawienia czy ze strachu, tego nie umiałem
stwierdzić.
Leżeliśmy tam, sztywno jak dwie deski, wpatrzeni w sufit, wsłuchując się w złowieszcze
łomoty i stuknięcia.
- Ukrainki? – odezwałem się po chwili.
Chociaż nie rozumiałem słowa z tego, co mówili, spędziłem z Borisem dość czasu, by
zacząć rozróżniać między ukraińskim i rosyjskim.
- Piątka z plusem, Potter. – I po chwili: – Przypal mi papierosa.
Podawaliśmy go sobie w ciemności, aż gdzieś trzasnęły drzwi i głosy ucichły. Boris w
końcu wydał z siebie ostatnie dymne westchnienie i przetoczył się na bok, żeby zgasić papierosa
w przepełnionej popielniczce przy łóżku.
- Dobranoc – szepnął.
- Dobranoc.
Zasnął niemal od razu: poznałem po jego oddechu, ale ja leżałem bezsennie znacznie
dłużej, czując drapanie w gardle, lekkie zawroty głowy i mdłości po papierosie. Jak to się stało,
że wylądowałem w tym dziwnym nowym życiu, gdzie pijani cudzoziemcy wykrzykują coś wokół
mnie w środku nocy, ja chodzę w brudnym ubraniu i nikt mnie nie kocha? Boris chrapał obok
mnie przez sen. I gdy już w końcu udało mi się zasnąć, przed świtem, przyśniła mi się mama:
siedziała naprzeciwko mnie w pociągu metra linii 6, nieznacznie się kołysząc, z twarzą
spokojną w migającym sztucznym świetle.
„Co ty tu robisz? – spytała. – Wracaj do domu! W tej chwili! Spotkamy się w mieszkaniu”.
Tylko że głos nie całkiem się zgadzał; i gdy lepiej się przyjrzałem, zauważyłem, że to nie ona,
lecz ktoś, kto się pod nią podszywa. I wtedy się obudziłem, raptownie, łapiąc głośno powietrze.
XVI

Ojciec Borisa był postacią tajemniczą. Jak wyjaśniał Boris: często jeździł w teren, do kopalni, i
tam spędzał ze swoją załogą po kilka tygodni.
- Nie myje się – stwierdził sucho Boris. – Całymi dniami chodzi pijany jak świnia.
Rozklekotane radyjko w kuchni należało do niego („Z epoki Breżniewa – wyjaśnił Boris. –
Nie chce go wyrzucić”), podobnie jak rosyjskie gazety i „USA Today”, na które czasem się
natykałem. Pewnego dnia wszedłem do jednej z łazienek w domu Borisa (wyglądały dość
nędznie: brak zasłon prysznicowych i desek klozetowych, na dole i na górze, oraz brązowe coś
zarastające wannę) i aż podskoczyłem na widok jednego z garniturów jego ojca, który wisiał jak
jakieś martwe szczątki na prysznicowym drążku i śmierdział: szorstki, zdeformowany, ze
zmechaconej brązowej wełny koloru wykopanych korzeni, ociekał obrzydliwie niczym golem o
wilgotnym oddechu ze starego kraju albo ubranie wyłowione przez policyjną sieć.
- Co? – spytał Boris, gdy wyłoniłem się z łazienki.
- Twój stary sam sobie pierze garnitury? – dziwiłem się. – W umywalce?
Boris, oparty o framugę drzwi, skubiąc paznokieć kciuka, wzruszył wymijająco ramionami.
- No chyba żartujesz – powiedziałem, a potem, gdy nie przestawał się we mnie wpatrywać,
dodałem: – Co? W Rosji nie ma pralni?
- Ma tyle złota i wypasionych rzeczy – warknął Boris zza obgryzanego kciuka. – Rolexa,
buty Ferragamo. Że może sobie sam prać garnitur, jeśli chce.
- Racja – przyznałem i zmieniłem temat.
Minęło kilka tygodni, w czasie których ani razu nie pomyślałem o jego ojcu. Ale pewnego
dnia Boris wślizgnął się do klasy na angielskim z sińcem koloru wina pod okiem.
- Ach, dostałem w twarz piłką – wyjaśnił wesoło, gdy pani Spear („Spirsjetskaja”, jak ją
nazywał) spytała go podejrzliwie, co się stało.
Wiedziałem, że to kłamstwo. Zerkając na niego ze swojej ławki w sąsiednim rzędzie,
zastanawiałem się w trakcie niemrawej dyskusji na temat Ralpha Waldo Emersona, kiedy udało
mu się zaliczyć śliwę po tym, jak go zostawiłem poprzedniej nocy, żeby wrócić do domu i
przejść się z Popperem. Xandra trzymała go tyle godzin uwiązanego na dworze, że zacząłem się
czuć za niego odpowiedzialny.
- Coś zmalował? – zapytałem, gdy dorwałem go po lekcji.
- Mmm?
- Gdzie się tak załatwiłeś?
Mrugnął do mnie.
- Oj, przestań – odpowiedział, trącając mnie ramieniem.
- Co? Upiłeś się?
- Ojciec wrócił do domu – rzekł, a gdy nic nie powiedziałem, dodał: – Cóż by innego? Co
sobie myślałeś, Potter?
- Jezu, dlaczego?
Wzruszył ramionami.
- Dobrze, że się zwinąłeś wcześniej – rzekł, pocierając nienaruszone oko. – Myślałem, że
nie wróci. Spałem na sofie na dole. Z początku sądziłem, że to ty.
- Co się stało?
- Ach – westchnął głęboko Boris; wyczułem w jego oddechu, że palił po drodze do szkoły.
– Zobaczył na podłodze butelki po piwie.
- Uderzył cię, bo piłeś?
- Bo był pijany w trupa, dlatego. Był schlany jak świnia... pewnie nawet nie zdawał sobie
sprawy, że to mnie spuszcza manto. Dziś rano zobaczył moją twarz, rozpłakał się i przeprosił.
W każdym razie wyjeżdża teraz na dłużej.
- Dlaczego?
- Mówi, że ma dużo roboty w terenie. Nie będzie go trzy tygodnie. Kopalnia jest blisko
jednego z tych państwowych burdeli, wiesz?
- One nie są państwowe – sprostowałem i zaraz zacząłem się zastanawiać, czy aby na
pewno.
- No, wiesz, o co mi chodzi. Jedna dobra rzecz: zostawił mi diengi.
- Ile?
- Cztery tysiące.
- Bujasz.
- Nie, nie... – Plasnął się w czoło. – Sorry, myślałem rublami. Jakieś dwieście dolarów,
ale dobre i to. Mogłem w sumie poprosić o więcej, ale nie miałem odwagi.
Doszliśmy na korytarzu do punktu, w którym ja musiałem skręcić na algebrę, a Boris na
zajęcia z WOS-u: zmorę jego życia. Był to kurs obowiązkowy, łatwy nawet jak na niskie
wymagania naszej szkoły, ale próby wyjaśnienia Borisowi, czym jest Karta Praw Stanów
Zjednoczonych oraz określone i domniemane kompetencje Kongresu przypominały mi chwile,
kiedy usiłowałem wytłumaczyć pani Barbour, czym jest serwer internetowy.
- Dobra, widzimy się na przerwie – powiedział Boris. – Wyjaśnij mi jeszcze raz, zanim
sobie pójdziesz, czym się różni Bank Federalny od Rezerwy Federalnej?
- Mówiłeś komuś?
- Co mówiłem?
- No, wiesz.
- A co, chcesz na mnie donieść? – powiedział Boris ze śmiechem.
- Nie na ciebie, na niego.
- A po cholerę? To według ciebie dobry pomysł? Tak? Chcesz, żeby mnie deportowali?
- No nie – powiedziałem po nieprzyjemnej przerwie.
- A więc: idziemy dzisiaj gdzieś na żarcie! – zaproponował Boris. – Do knajpy! Może tej
meksykańskiej. – Boris, po fazie początkowych wątpliwości i narzekań, z czasem polubił
kuchnię meksykańską, nieznaną w Rosji, jak twierdził, całkiem niezłą, gdy się do niej
przyzwyczaić, chociaż zbyt pikantnych potraw nie chciał nawet tknąć. – Możemy podjechać
autobusem.
- Bliżej jest Chińczyk. I żarcie mają lepsze.
- Tak, ale... pamiętasz?
- A tak, racja – powiedziałem. Ostatni raz, kiedy tam jedliśmy, wymknęliśmy się bez
płacenia. – Zapomnij.
XVII

Boris lubił Xandrę dużo bardziej niż ja: doskakiwał do drzwi, żeby je przed nią otworzyć,
chwalił nowe uczesanie, chciał wyręczać w dźwiganiu ciężkich rzeczy. Naśmiewałem się z
niego z tego powodu, odkąd zauważyłem, jak zagląda jej w dekolt, gdy pochyliła się, sięgając
po telefon na kuchennym blacie.
- Jezu, ale z niej laska – stwierdził Boris, gdy weszliśmy do mojego pokoju. – Myślisz, że
twój stary miałby coś przeciwko?
- Pewnie by nie zauważył.
- Nie, powaga, jak myślisz, co by mi zrobił?
- Gdyby co?
- Gdybym ja i Xandra...
- Nie wiem, pewnie by zadzwonił na policję.
Prychnął szyderczo.
- Po co niby?
- Nie, żeby donieść na ciebie. Na nią. Uwiedzenie osoby nieletniej.
- Chciałbym.
- Jak chcesz, idź i ją przeleć – zaproponowałem. – Nie obchodzi mnie, czy pójdzie
siedzieć.
Boris przetoczył się na brzuch i spojrzał na mnie chytrze.
- Wiesz, że ona wciąga kokę?
- Co takiego?
- Kokainę.
Zademonstrował wciąganie nosem.
- Żartujesz chyba – powiedziałem, a gdy uśmiechnął się do mnie cwaniacko, dodałem: –
Skąd możesz wiedzieć?
- Po prostu wiem. Po tym, jak mówi. Poza tym zgrzyta zębami. Przyjrzyj jej się czasem.
Nie wiedziałem, na co dokładnie miałbym zwrócić uwagę. Ale potem pewnego dnia
weszliśmy po południu do domu, gdy nie było mojego taty, i przyuważyliśmy ją, jak
wyprostowuje się nad stolikiem do kawy, pociągając nosem i jedną ręką przytrzymując z tyłu
włosy. Gdy odrzuciła głowę i jej wzrok spoczął na nas, przez moment nikt nic nie mówił i
wtedy Xandra odwróciła się, jak gdyby nas tam nie było.
Przeszliśmy do schodów i wspięliśmy się na górę, do mojego pokoju. Chociaż nigdy
wcześniej nie widziałem nikogo, kto by wciągał kokę, nawet dla mnie było jasne, co robiła.
- Boże, ale to było sexy – wydyszał Boris, gdy już zamknąłem drzwi. – Ciekawe, gdzie to
trzyma?
- Nie wiem – odpowiedziałem i klapnąłem na swoje łóżko.
Xandra gdzieś się wybierała; słyszałem jej samochód na podjeździe.
- Myślisz, że da nam trochę?
- Może tobie.
Boris siadł na podłodze przy łóżku, podciągając kolano i opierając się o ścianę.
- Jak myślisz, handluje tym?
- W życiu – odparłem z niedowierzaniem po krótkiej chwili. – Myślisz?
- Ha! Jeśli tak, to się ciesz.
- Jak to?
- Dużo kasy w domu!
- Akurat mnie to ani ziębi, ani grzeje.
Przeniósł na mnie swoje przenikliwe, badawcze spojrzenie.
- Kto tu płaci rachunki, Potter? – spytał.
- Hę? – To pytanie, którego wielką praktyczną wagę natychmiast doceniłem, nigdy
wcześniej nie przyszło mi do głowy. – Nie wiem. Chyba tata. Chociaż Xandra też się dokłada.
- A on skąd bierze? Diengi?
- Nie mam pojęcia – przyznałem. – Rozmawia z kimś przez telefon, a potem wychodzi.
- Leżą tu jakieś książeczki czekowe? Gotówka?
- Nie. Nigdy. Czasem żetony.
- Nie gorsze od gotówki – szybko zauważył Boris, wypluwając na podłogę odgryziony
kawałek paznokcia.
- Tak. Tylko że nie możesz ich spieniężyć w kasynie, jak nie masz osiemnastu lat.
Boris zarechotał.
- Żaden problem. Coś się wymyśli, jak będzie trzeba. Ubierzemy cię w ten pedalski
szkolny mundurek z herbem, wyślemy do okienka. „Proszę pani, przepraszam...”
Przetoczyłem się i walnąłem go mocno w ramię.
- Spierdalaj – powiedziałem, urażony jego interpretacją mojego głosu, ze snobistyczną
artykulacją i przeciąganymi samogłoskami.
- Jak będziesz tak bluzgał, Potter – dodał radośnie Boris, pocierając ramię – nie wypłacą
ci złamanego centa. Chcę tylko powiedzieć, że ja wiem, gdzie mój stary trzyma książeczkę
czekową, więc jeśli zajdzie nagła potrzeba... – wyciągnął otwarte dłonie – wiesz?
- Wiem.
- To znaczy jeśli mam podrobić czek, to podrobię – oznajmił ze stoickim spokojem Boris.
– Dobrze wiedzieć, że mam taką możliwość. Nie mówię, żeby od razu włamywać im się do
pokoju i robić rewizję, ale dobrze jest mieć oczy szeroko otwarte, ponimajesz?
XVIII

Boris z ojcem nie obchodzili Święta Dziękczynienia, a Xandra i tata mieli zarezerwowany
stolik na „Romantyczną galę świąteczną” we francuskiej restauracji w MGM Grand.
- Chcesz iść? – spytał ojciec, gdy zauważył, że oglądam broszurę leżącą na kuchennym
blacie: serduszka i sztuczne ognie, trójkolorowa flaga nad talerzem z pieczonym indykiem. –
Czy planujesz coś swojego?
- Nie, dzięki. – Miło, że zapytał, ale na myśl o udziale w „Romantycznym czymś tam” z tatą
i Xandrą cierpła mi skóra. – Mam już plany.
- A co robisz?
- Umówiłem się.
- Z kim? – spytał tata w rzadkim przypływie rodzicielskiej dociekliwości. – Z kolegą?
- Niech zgadnę – wtrąciła się Xandra, zaglądając do lodówki, bosa, w koszulce drużyny
Miami Dolphins, w której spała. – Z tym, co to ciągle wyjada pomarańcze i jabłka, które
przynoszę do domu.
- Oj, daj spokój – powiedział sennie tata, podchodząc do niej od tyłu i obejmując ją –
lubisz tego małego Ruska... jak mu tam... Boris.
- Pewnie, że lubię. I dobrze się składa, bo spędza tu praktycznie cały czas. Cholera –
zaklęła, wywijając się tacie i klepiąc się po gołym udzie – kto wpuścił tego komara? Theo, nie
rozumiem, dlaczego nie możesz zapamiętać, żeby zamykać drzwi na patio. Mówiłam ci tyle razy.
- No, wiecie, zawsze mógłbym spędzić święto z wami, gdybyście woleli – wycedziłem
beznamiętnie, opierając się o kuchenny blat. – Czemu nie?
Chciałem w ten sposób zirytować Xandrę i z przyjemnością skonstatowałem, że mi się
udało.
- Ale rezerwacja jest dla dwóch osób – przypomniała, odgarniając włosy i spoglądając na
mojego tatę.
- Na pewno coś się da zrobić.
- Musielibyśmy wcześniej zadzwonić i ich uprzedzić.
- Świetnie, więc zadzwoń – podchwycił tata, poklepując ją po plecach, trochę
nieprzytomnie, po czym przeszedł do salonu sprawdzić wyniki meczów.
Staliśmy z Xandrą przez chwilę, mierząc się wzrokiem, aż w końcu uciekła spojrzeniem,
jak gdyby stanęła jej przed oczami jakaś ponura i niechciana wizja przyszłości.
- Muszę się napić kawy – oświadczyła apatycznie.
- To nie ja zostawiłem otwarte drzwi.
- Nie wiem, kto to ciągle robi. Ale wiem jedno: te dziwolągi od Amwaya nie osuszyły
swojej fontanny przed wyprowadzką i teraz, gdzie spojrzeć, fruwają pierdyliony komarów... o
proszę, leci następny, szlag by to.
- Nie wściekaj się. Nie muszę z wami jechać.
Odłożyła pudełko z filtrami do kawy.
- Więc co w końcu? – spytała. – Mam zmienić rezerwację czy nie?
- O czym wy tam gadacie? – zaciekawił się ojciec z drugiego pokoju, ze swojego gniazda
wśród brudnych podkładek pod szklanki, starych paczek papierosów i zapisanych blankietów do
bakarata.
- O niczym – zawołała Xandra.
I potem, kilka minut później, gdy ekspres zaczął syczeć i pyrkotać, potarła oko i oznajmiła
zaspanym głosem:
- Nie mówiłam, że nie chcę, żebyś pojechał z nami.
- Wiem. Nie twierdzę, że było inaczej.
I po chwili:
- Poza tym, żeby sprawa była jasna, to nie ja zostawiam otwarte drzwi. Tylko tata, jak
wychodzi z telefonem.
Xandra, sięgając do szafki po kubek do kawy z Planet Hollywood, obejrzała się na mnie
przez ramię.
- Chyba nie idziesz do niego na kolację? Do tego Ruska?
- Nieeee. Będziemy sobie tutaj oglądać telewizję.
- Mam wam coś przynieść?
- Boris lubi te kiełbaski koktajlowe od ciebie z pracy. A ja lubię skrzydełka. Te na ostro.
- Coś jeszcze? A może jeszcze rurki taquito? Też je lubisz, co?
- Byłoby super.
- Doskonale. Już ja was zaopatrzę, chłopaki. Ale trzymajcie się z dala od moich
papierosów, tylko o to was proszę. Nie obchodzi mnie, czy palicie – zastrzegła, podnosząc rękę,
żeby mnie uciszyć – nie mam zamiaru was wydać, ale ktoś mi podbiera z kartonu paczki i to
mnie kosztuje jakieś dwadzieścia pięć baksów tygodniowo.
XIX

Odkąd Boris zjawił się w szkole z podbitym okiem, przedstawiałem sobie ojca Borisa jako
zwalistego, ogolonego na jeżyka iwana o świńskich oczkach. Tymczasem – co odnotowałem ze
zdziwieniem, gdy wreszcie udało mi się go poznać – był chudy i blady jak zagłodzony poeta.
Mizerny, z zapadniętą klatką piersiową, bez przerwy palił, nosił tanie koszule, które poszarzały
w praniu, i wypijał niezliczone słodkie herbaty. Ale gdy spojrzało mu się prosto w oczy, od razu
było wiadomo, że ta słabowitość jest zwodnicza. Był żylasty, nerwowy, emanował złością –
drobnokościsty, o ostrych jak u Borisa rysach, ale ze złowrogim spojrzeniem zaczerwienionych
oczu i drobnymi, pożółkłymi zębami. Przywodził mi na myśl wściekłe lisy.
Chociaż mignął mi tylko w przelocie i słyszałem go (lub osobę, którą brałem za niego), jak
rozbija się po domu Borisa w nocy, po raz pierwszy spotkaliśmy się twarzą w twarz dopiero
kilka dni przed Świętem Dziękczynienia. Pewnego razu wmaszerowaliśmy do domu Borisa po
szkole, śmiejąc się i rozmawiając, i zastaliśmy go zgarbionego nad butelką i szklanką przy
kuchennym stole. Pomimo nędznego ubrania miał na sobie drogie buty i mnóstwo złotej
biżuterii; a gdy spojrzał na nas zaczerwienionymi oczami, natychmiast zamilkliśmy. Chociaż był
niski i drobnej budowy, coś w jego twarzy podpowiadało mi, żeby za bardzo się do niego nie
zbliżać.
- Dzień dobry – przywitałem się ostrożnie.
- Dzjen dobry – odpowiedział z kamienną twarzą i znacznie silniejszym akcentem niż u
Borisa, po czym odwrócił się do syna i powiedział coś po ukraińsku.
Wywiązała się krótka rozmowa, której przyglądałem się z zaciekawieniem. Interesująca
była zmiana, która zaszła w Borisie, gdy zaczął mówić w innym języku – pewnego rodzaju
ożywienie lub wzmożenie czujności, jakby inna, bardziej rzutka osoba wypełniła jego ciało.
Wtem – nieoczekiwanie – pan Pawlikowski wyciągnął do mnie obie ręce.
- Dziękuję – powiedział z silnym akcentem.
Chociaż bałem się do niego podejść (miałem wrażenie, że zbliżam się do dzikiego
zwierzęcia), zrobiłem krok do przodu i skrępowany wyciągnąłem do niego ręce. Uścisnął je i
poczułem, że ma twarde i zimne dłonie.
- Jesteś dobry chłopak – rzekł. Oczy miał nabiegłe krwią, a spojrzenie było aż nadto
intensywne.
Chciałem odwrócić wzrok i zrobiło mi się za siebie wstyd.
- Niech Bóg będzie z tobą i zawsze ci błogosławi – kontynuował. – Jesteś dla mnie jak syn.
Bo wprowadziłeś mojego Borisa do swojej rodziny.
Do mojej rodziny? Zdezorientowany spojrzałem na Borisa.
Wzrok pana Pawlikowskiego przeniósł się na syna.
- Powtórzyłeś mu, co powiedziałem? – spytał.
- Powiedział, że jesteś częścią naszej rodziny – znudzonym głosem przekazał Boris – i jeśli
kiedykolwiek będzie mógł coś dla ciebie zrobić...
Ku memu wielkiemu zdziwieniu pan Pawlikowski przyciągnął mnie do siebie i przytrzymał
w silnym uścisku, gdy ja zamknąłem oczy i starałem się nie zwracać uwagi na zapach, na który
składały się krem do włosów, woń ciała, alkohol i jakaś ostra, nieprzyjemna woda kolońska.
- Co to było? – spytałem cicho, gdy weszliśmy na górę do pokoju Borisa i zamknęliśmy
drzwi.
Boris przewrócił oczami.
- Wierz mi, nie chcesz wiedzieć.
- On cały czas jest tak nawalony? Jak mu się udaje utrzymać pracę? Boris zarechotał.
- Jest szychą w swojej firmie – wyjaśnił. – Pewnie dlatego. Siedzieliśmy w ciemnym,
przyozdobionym batikami pokoju Borisa, aż usłyszeliśmy, jak jego tata uruchamia swoją
furgonetkę na podjeździe.
- Nie będzie go przez jakiś czas – powiedział Boris, gdy puściłem zasłonę. – Ma wyrzuty
sumienia, że tak często zostawia mnie samego. Wie, że zbliża się święto, i pytał, czy mogę
wtedy pójść do ciebie.
- I tak ciągle u mnie siedzisz.
- Wie o tym – rzekł Boris, odgarniając włosy z oczu. – Dlatego ci dziękował. Ale, mam
nadzieję, że się nie pogniewasz, podałem mu zły adres.
- Dlaczego?
- Bo... – Przesunął nogi, żeby zrobić dla mnie miejsce, nie musiałem nawet nic mówić. –
Myślę, że nie byłbyś zachwycony, gdyby którejś nocy zjawił się na bani pod twoimi drzwiami. I
obudził twojego starego i Xandrę. I jeszcze jedno, gdyby kiedyś pytał, myśli, że nazywasz się
Potter.
- Jak to?
- Tak budiet lepiej – odparł spokojnie Boris. – Zaufaj mi.
XX

Leżeliśmy z Borisem u mnie na podłodze przed telewizorem i oglądaliśmy paradę Macy’s z


okazji Święta Dziękczynienia, chrupiąc chipsy i popijając wódkę. W Nowym Jorku padał śnieg.
Przewinęło się właśnie kilka nadmuchiwanych postaci – Snoopy, Ronald McDonald,
SpongeBob, Mr. Peanut – a grupa hawajskich tancerek w przepaskach na biodrach i
spódniczkach z trawy wykonywała swój numer na Herald Square.
- Jak dobrze, że ja tak nie muszę – skomentował Boris. – Na mur beton odmrożą sobie
dupska.
- No – powiedziałem, chociaż nie interesowały mnie balony, tancerki ani nic z tego, co się
tam działo.
Oglądając Herald Square na ekranie telewizora, czułem się, jakbym utknął gdzieś miliony
lat świetlnych od Ziemi i odbierał sygnały z pierwszych lat radia, głosy spikerów i oklaski
widowni z wymarłej cywilizacji.
- Idioci. Nie mogę uwierzyć, że się tak poprzebierali. Wylądują w szpitalu, te dziewczyny.
Wprawdzie Boris utyskiwał na upały w Las Vegas, ale wyznawał jednocześnie
niewzruszony pogląd, że każde „zimno” prowadzi niechybnie do choroby: nieogrzewane baseny,
klimatyzacja w moim domu, nawet lód w drinkach.
Przetoczył się na plecy i podał mi butelkę.
- Chodziliście z mamą na paradę?
- Nieeee.
- Czemu nie? – zaciekawił się Boris, karmiąc Poppera chipsem.
- Niekulturnyj – powiedziałem: słowo, którego nauczyłem się od niego. – I za dużo
turystów.
Przypalił sobie papierosa i podsunął mi paczkę.
- Smutno ci?
- Trochę – przyznałem, pochylając się, żeby przypalić papierosa jego zapałką.
Nie mogłem przestać myśleć o ostatnim Święcie Dziękczynienia; wciąż wyświetlało mi się
w głowie jak film: mama kręci się boso po mieszkaniu w starych jeansach z wypchanymi
kolanami, otwiera butelkę wina, nalewa mi trochę piwa imbirowego do szampanki, wystawia na
stół oliwki, pogłaśnia muzykę, wkłada świąteczny fartuch i odwija indyczą pierś, którą kupiła w
Chinatown, żeby po chwili zmarszczyć nos i odrzucić głowę do tyłu – „O Boże, Theo, to mięso
się zepsuło, otwórz mi drzwi” – szczypiący w oczy smród amoniaku, gdy mama, trzymając
indyka przed sobą jak niezdetonowany granat, zbiega po schodach do pojemnika na śmieci na
ulicy, a ja – wychylony z okna – radośnie wydaję z siebie odgłosy rzygania. Zjedliśmy prosty
posiłek z konserwowej fasolki szparagowej, konserwowej żurawiny, brązowego ryżu i
prażonych migdałów: „Nasze wegetariańskie, socjalistyczne Święto Dziękczynienia”, jak je
nazwała. Nie zaplanowaliśmy nic specjalnego, bo miała do dokończenia jakiś projekt z pracy;
obiecała (oboje osłabieni ze śmiechu – zepsuty indyk z jakiegoś powodu wprawił nas w
szampański nastrój), że za rok wynajmiemy samochód i pojedziemy do jej znajomego Jeda w
Vermoncie albo zarezerwujemy sobie stolik w jakimś super miejscu, na przykład Gramercy
Tavern. Tylko że ta przyszłość nigdy się nie ziściła; a ja spędzałem alkoholowo-chipsowe
Święto Dziękczynienia z Borisem przed telewizorem.
- Co zjemy, Potter? – spytał Boris, drapiąc się po brzuchu.
- Co? Zgłodniałeś?
Poruszył dłonią w geście comme ci, comme ça.
- A ty nie?
- Niespecjalnie.
Moje podniebienie było podrażnione po schrupaniu tylu chipsów, a od papierosów zaczęło
mi się robić niedobrze.
Nagle Boris zaczął ryczeć ze śmiechu; usiadł.
- Posłuchaj – powiedział, kopiąc mnie i wskazując telewizor. – Słyszałeś to?
- Co?
- Prezenter. Właśnie składał życzenia swoim dzieciom. „Debilowi i Casey”.
- Akurat.
Borisowi często zdarzało się przesłyszeć w ten sposób – słuchowe malapropizmy, czasem
komiczne, ale częściej irytujące.
- „Debilowi i Casey”! Mocne, co? Casey, w porządku, ale nazwać własnego dzieciaka
„debilem” w świątecznym programie?
- Powiedział coś innego.
- A, więc skoro wiesz wszystko, to co powiedział?
- Skąd mam, kurwa, wiedzieć?
- To co się ze mną kłócisz? Dlaczego zawsze ci się wydaje, że wiesz lepiej? Co to za kraj?
Jak to jest, że tak głupi naród stał się tak arogancki i bogaty? Amerykanie... gwiazdy filmowe...
celebryci z telewizji... dają dzieciom kretyńskie imiona, Apple na przykład albo Blanket, Blue,
jakieś szaleństwo, a teraz jeszcze Debil.
- A zmierzasz do...
- Zmierzam do tego, że demokracją zasłania się, kurwa, wszystko. Przemoc... chciwość...
głupotę... wszystko jest w porządku, jeśli to robią Amerykanie. Prawda? Mam rację czy nie?
- Nigdy się nie zamkniesz?
- Wiem, co usłyszałem! Powiedział wyraźnie: Debil! Wiesz co? Gdybym myślał, że moje
dziecko jest debilem, kurwa, na pewno dałbym mu inne imię.
W lodówce mieliśmy skrzydełka, meksykańskie taquito i kiełbaski koktajlowe, które
Xandra przyniosła z pracy razem z pierożkami od Chińczyka z pasażu handlowego, gdzie jadał
mój ojciec, ale zanim zabraliśmy się do jedzenia, butelka wódki (wkład Borisa w świąteczny
posiłek) była już do połowy opróżniona i niewiele nam brakowało, żeby doprowadzić się do
torsji. Boris – który czasami poważniał po alkoholu, z rosyjską skłonnością do ciężkich
tematów i nierozwiązywalnych problemów – siedział na marmurowym blacie, wymachując
widelcem z nadzianą nań kiełbaską, i nieco chaotycznie rozwodził się o nędzy, kapitalizmie,
zmianach klimatycznych oraz o tym, jak bardzo popieprzony jest świat.
W pewnej chwili, czując już zawroty głowy, powiedziałem:
- Boris, weź się zamknij. Nie chcę tego słuchać.
Wcześniej skoczył do mojego pokoju po szkolny egzemplarz Waldena i czytał właśnie na
głos długi fragment, który dowodził czegoś, co próbował wyjaśnić.
Rzucona książka – na szczęście w miękkiej oprawie – otarła się o mój policzek.
- Isczezni! Won stąd!
- To jest mój dom, jełopie.
Kiełbaska koktajlowa – wciąż nabita na widelec – przeleciała obok mojej głowy,
chybiając o włos. Ale my się zaśmiewaliśmy. Do popołudnia byliśmy już kompletnie ululani:
turlaliśmy się po wykładzinie, potykaliśmy się jeden o drugiego, rechotaliśmy i przeklinaliśmy,
pełzaliśmy po podłodze. Trwał jakiś mecz i chociaż irytował nas obu, odnalezienie pilota i
przełączenie programu przerastało nasze siły. Boris był tak narąbany, że ciągle próbował mówić
do mnie po rosyjsku.
- Mów po angielsku albo stul pysk – zakomenderowałem, próbując przytrzymać się
poręczy i robiąc unik przed jego zamachem tak niezdarnie, że wpadłem na stolik do kawy.
- Ty mienia dostał! Poszoł ty!
- Gulu gulu gulu – przedrzeźniałem go piskliwym głosem z twarzą w wykładzinie. Podłoga
kołysała się gwałtownie jak pokład statku. – Patatajka bałałajka.
- Pieprzony tielik – powiedział Boris i zwalił się na podłogę obok mnie, komicznie
wierzgając nogami w stronę telewizora. – Nie chcę oglądać tego szajsu.
- Ten, no, kurwa – wybełkotałem, przetaczając się na plecy i łapiąc się za brzuch. – Ja też
nie.
Wzrok płatał mi figle: przedmioty poza ich normalnymi zarysami otaczała migocząca
aureola.
- Obejrzyjmy pogodu – zasugerował Boris, brnąc przez salon na kolanach. – Chcę
zobaczyć, jaka jest pogoda w Nowej Gwinei.
- Będziesz musiał znaleźć, nie wiem, który kanał.
- Dubaj! – zawołał Boris, padając na ręce, po czym popłynął bełkotliwy strumień
rosyjskiego, z którego wychwyciłem parę wulgaryzmów.
- Anglijskij! Mów po angielsku!
- Tam snieżit? – Potrząsał mnie za ramię. – On mówi, że śnieg, wariat, ty widisz?! Śnieg w
Dubaju! Cud, Potter! Patrz!
- To Dublin, jełopie. Nie Dubaj.
- Wali otsiuda! Spierdalaj!
Potem musiał mi się urwać film (dosyć częste zjawisko, gdy Boris przychodził z butelką),
bo gdy oprzytomniałem, światło było już zupełnie inne, a ja klęczałem przy rozsuwanych
drzwiach oparty czołem o szybę, z kałużą wymiocin na wykładzinie u mego boku. Boris spał jak
zabity na brzuchu i wesoło chrapał z jedną ręką zwisającą z sofy. Popczik też spał, opierając
brodę na głowie Borisa, całkiem zadowolony. Czułem się paskudnie. Martwy motyl pływający
na powierzchni basenu. Słyszalny maszynowy szum. Utopione świerszcze i żuki wirujące w
plastikowych filtrach basenu. Powyżej obojętne zachodzące słońce buchało jarmarcznymi
kolorami, a krwiste półki chmur kojarzyły się z apokaliptycznymi zdjęciami katastrof i
zniszczeń: detonacje na atolach Pacyfiku, zwierzęta umykające przed dywanami płomieni.
Gdyby nie Boris, rozpłakałbym się. Zamiast tego wszedłem do łazienki, znów
zwymiotowałem, a potem, napiwszy się wody z kranu, wróciłem z papierowymi ręcznikami i
sprzątnąłem po sobie, chociaż głowa bolała mnie tak bardzo, że ledwo widziałem na oczy.
Rzygowiny miały paskudny pomarańczowy kolor po skrzydełkach barbecue i trudno je było
zebrać; została plama i gdy próbowałem ją zetrzeć płynem do zmywania, szukałem ukojenia we
wspomnieniach z Nowego Jorku – wspominałem mieszkanie Barbourów z chińską porcelaną,
przyjaznych portierów przy wejściu, a także ponadczasowe zacisze domu Hobiego, stare książki
i głośno tykające zegary, antyki, aksamitne zasłony, wszystko przyprószone osadem przeszłości,
ciche pokoje, gdzie panował spokój i wszystko nabierało sensu. Często w nocy, gdy
uzmysławiałem sobie, w jak osobliwym położeniu się znalazłem, usypiały mnie myśli o
warsztacie, intensywnych zapachach pszczelego wosku i palisandrowych wiórków, wąskich
schodach wiodących do salonu, gdzie zakurzone promienie słońca oświetlały orientalne
kobierce.
Zadzwonię, pomyślałem. Czemu nie? Wciąż byłem na tyle pijany, żeby mi się wydawało, iż
jest to doskonały pomysł. Długo nikt nie odbierał. Wreszcie – po dwóch lub trzech próbach, a
potem smętnej półgodzinie przed telewizorem – czując mdłości i pocąc się, z potwornym bólem
brzucha, wpatrzony w Weather Channel, fatalne warunki na oblodzonych drogach, zimny front
przechodzący nad Montaną – postanowiłem zadzwonić do Andy’ego i poszedłem do kuchni,
żeby nie obudzić Borisa. Telefon odebrała Kitsey.
- Nie możemy teraz rozmawiać – powiedziała pospiesznie, gdy zdała sobie sprawę, że to
ja. – Jesteśmy spóźnieni. Wychodzimy na kolację.
- Dokąd? – spytałem, mrugając. Głowa wciąż bolała mnie tak bardzo, że z trudem
utrzymywałem pozycję pionową.
- Do Van Nessów, znajomych mamy. Mieszkają na Piątej.
W tle słyszałem niewyraźne zawodzenia Toddy’ego i ryk Platta:
- Odwal się ode mnie!
- Mogę zamienić słówko z Andym? – spytałem, wbijając wzrok w podłogę kuchni.
- Nie, naprawdę... mamo, już idę! – słyszałem, jak krzyknęła. Do mnie rzuciła jeszcze: –
Wszystkiego najlepszego!
- Wzajemnie – odpowiedziałem. – Pozdrów ode mnie wszystkich.
Ale ona odłożyła już słuchawkę.
XXI

Moje obawy związane z ojcem Borisa nieco się rozproszyły, odkąd uścisnął mi dłonie i
podziękował za opiekę nad Borisem. Chociaż pan Pawlikowski („Pan!”, zarechotał Boris)
budził pewien lęk, doszedłem do wniosku, że nie jest tak straszny, na jakiego wygląda. W
tygodniu po Święcie Dziękczynienia dwa razy zastaliśmy go po szkole w kuchni, z włosami
przyciemnionymi czymś tłustym – wymamrotane uprzejmości, nic więcej, gdy siedział przy stole
i słuchał głośno rosyjskich wiadomości ze sfatygowanego radyjka, wychylając wódkę za wódką
i przykładając do wilgotnego czoła papierową serwetkę. Ale pewnego wieczoru, gdy
siedzieliśmy na dole z Popperem (którego przyprowadziłem ze sobą) i oglądaliśmy stary film
The Beast with Five Fingers z Peterem Lorre’em, nagle mocno trzasnęły frontowe drzwi.
Boris plasnął się w czoło.
- Kurwa.
Nim się zorientowałem, co robi, wepchnął mi Poppera na ręce, chwycił mnie za kołnierz
koszuli, podniósł z podłogi i zaczął popychać.
– Co...?
Machnął ręką: zmykaj stąd.
- Pies – syknął. – Ojciec go zatłucze. Prędko.
Pobiegłem przez kuchnię i jak najciszej wymknąłem się przez tylne drzwi. Na zewnątrz
było bardzo ciemno. Choć raz w życiu Popper ani pisnął. Postawiłem go na ziemi, wiedząc, że
będzie się trzymał blisko, i przeszedłem pod okna salonu, które nie były zasłonięte.
Jego ojciec chodził o lasce, coś, czego jeszcze nie widziałem. Ciężko się na niej
wspierając, wmaszerował do jasnego pokoju jak postać w sztuce teatralnej. Boris stał z rękami
założonymi na chuderlawej piersi, obejmując siebie.
Kłócili się – a raczej jego ojciec mówił coś ze złością. Boris wbijał wzrok w podłogę.
Włosy opadały mu na twarz, widziałem więc tylko czubek jego nosa.
Wtem, odrzucając głowę, Boris powiedział coś ostro i odwrócił się do wyjścia. Wtedy –
tak gwałtownie, że niemal nie zdążyłem tego zarejestrować – jego ojciec jak atakujący wąż
rzucił się na niego z laską i zdzielił Borisa w plecy z taką siłą, że ten padł na podłogę. Zanim
zdążył wstać – dźwignął się na kolana – pan Pawlikowski powalił go kopniakiem, a potem
chwycił za koszulę i chwiejącego się podniósł z podłogi. Wymyślając mu i wrzeszcząc po
rosyjsku, uderzył go w twarz czerwoną, ozłoconą pierścieniami dłonią, raz, potem drugi. W
końcu, pchnąwszy słaniającego się Borisa na środek pokoju, podniósł zakrzywioną końcówkę
laski i grzmotnął go prosto w twarz.
Cofnąłem się w szoku spod okna, tak oszołomiony, że wpadłem na worek śmieci i
przewróciłem się. Popper, spłoszony hałasem, zaczął biegać tam i z powrotem, skamląc
żałośnie. I gdy próbowałem się podnieść – w panice, wśród hałasujących puszek i butelek po
piwie – drzwi otworzyły się nagle i na beton padł kwadrat żółtego światła. Jak najszybciej
zerwałem się na nogi, złapałem Poppera i puściłem się biegiem.
Ale to był tylko Boris. Dogonił mnie i chwyciwszy za ramię, pociągnął za sobą wzdłuż
ulicy.
- Jezu – wydyszałem, nieco w tyle, próbując się obejrzeć. – Co to było?
Za nami frontowe drzwi domu Borisa otworzyły się raptownie. Pan Pawlikowski stał w
drzwiach, oświetlony od tyłu, podpierając się jedną ręką, wygrażając pięścią i wykrzykując coś
po rosyjsku.
Boris ciągnął mnie za sobą.
- No, szybciej.
Biegliśmy ciemną ulicą, kłapiąc o asfalt, aż w końcu głos jego ojca za nami ucichł.
- Kurwa – przekląłem, zwalniając za rogiem.
Serce waliło mi w piersi i kręciło mi się w głowie; Popper popiskiwał, próbując mi się
wyrwać, i gdy postawiłem go na jezdni, zaczął biegać wokół nas jak szalony.
- Co się stało?
- A, nic – powiedział Boris zaskakująco pogodnie, wycierając nos, czemu towarzyszyło
wilgotne smarknięcie. – Burza w szklance wody, jak się mówi w Polsce. Po prostu wkurwił się.
Oparłem dłonie na kolanach, żeby złapać oddech.
- Najebany?
- Też. Na szczęście nie widział Popczika, bo... nie wiem, co by było. Uważa, że zwierząt
nie trzyma się w domu. Ty – powiedział, podnosząc butelkę z wódką – patrz, co mam! Zwinąłem
ją przed wyjściem.
Wyczułem zapach krwi, zanim ją zobaczyłem. Na niebie świecił nów – nikłe, ale
wystarczające światło – i kiedy się wyprostowałem i spojrzałem mu w twarz, zdałem sobie
sprawę, że z nosa leci mu krew, aż pociemniała od niej koszula.
- Rany – jęknąłem, wciąż dysząc ciężko – nic ci nie jest?
- Chodźmy na plac zabaw złapać oddech – zaproponował Boris.
Jego twarz, widziałem to teraz, była w strasznym stanie: spuchnięte oko i brzydkie
rozcięcie w kształcie haka na czole, z którego też sączyła się krew.
- Boris! Chodźmy do domu.
Uniósł brew.
- Do domu?
- Do mnie. Wszystko jedno. Kiepsko wyglądasz.
Wyszczerzył w uśmiechu zakrwawione zęby i szturchnął mnie łokciem w bok.
- Niet, muszę się napić, zanim stanę przed Xandrą. Chodź, Potter. Nie masz ochoty golnąć
sobie na rozluźnienie? Po tym wszystkim?
XXII

Zjeżdżalnie na placu zabaw przed opuszczonym domem kultury lśniły srebrzyście w


księżycowej poświacie. Siedzieliśmy na murku wyschniętej fontanny, dyndając stopami nad
pustym basenem, i podawaliśmy sobie butelkę tak długo, aż zaczęliśmy tracić poczucie czasu.
- To była najdziwniejsza rzecz, jaką widziałem – oznajmiłem, wycierając usta wierzchem
dłoni. Gwiazdy lekko wirowały.
Boris, wsparty na rękach, z twarzą zwróconą ku niebu, śpiewał do siebie po polsku:

Wszystkie dzieci, nawet złe,


Pogrążone są we śnie,
A ty jeden tylko nie.
Aaa... aaa...

- On jest, kurwa, przerażający – kontynuowałem. – Ten twój ojciec.


- No – przyznał wesoło Boris, wycierając usta o zakrwawioną koszulę na barku. – Ma już
kogoś na sumieniu. Kiedyś w kopalni zakatował gościa na śmierć.
- Jaja sobie robisz.
- Nie, to prawda. W Nowej Gwinei. Upozorował, że niby zwaliły się na niego skały, ale i
tak niedługo potem musieliśmy wyjechać.
- Twój ojciec nie jest, hm, jakoś szczególnie dobrze zbudowany – zauważyłem. – To
znaczy, nie bardzo widzę...
- Niet, nie pięściami. Tylko, no, jak to się nazywa – pokazał na migi, że w coś uderza –
kluczem do rur.
Milczałem. W geście Borisa zamachującego się wyobrażonym kluczem było coś
autentycznego.
Boris, który wcześniej szperał po kieszeniach w poszukiwaniu ognia, wypuścił z ust
strumień dymu.
- Chcesz? – Podał mi swojego papierosa i przypalił drugiego dla siebie, po czym
knykciami przesunął po brodzie. – Aj – jęknął, przesuwając szczęką do przodu i do tyłu.
- Boli?
Roześmiał się sennie i walnął mnie w ramię.
- A jak myślisz, kretynie?
Chwilę potem zataczaliśmy się ze śmiechu, pełzając po żwirze na czworakach. Ale chociaż
byłem pijany, miałem wrażenie, jakbym obserwował wszystko chłodno z wysoka dziwnie
jasnym umysłem. Później – brudni od turlania się i wygłupiania na ziemi – chwiejnym krokiem
zdążaliśmy w niemal egipskich ciemnościach do mnie, otoczeni rzędami opuszczonych domów i
gigantyczną pustynną nocą, z gwiazdami skrzącymi się na niebie i Popczikiem truchtającym za
nami. Znosiło nas w jedną i drugą stronę, a my śmialiśmy się tak bardzo, że aż nas zatykało i o
mało się nie porzygaliśmy na poboczu.
Boris śpiewał na całe gardło tę samą piosenkę po polsku:

Aaa... aaa...
Były sobie kotki dwa.
Aaa... kotki dwa,
Szarobure...

Kopnąłem go.
- Po angielsku!
- Zaraz, nauczę cię. A-a-a, a-a-a...
– Powiedz mi, co to znaczy.
Boris przetłumaczył mi kawałek o szaroburych kotkach. Gdy zacząłem się z niego nabijać –
„kotki dwa?” – próbował mnie uderzyć i o mało nie upadł.
- Spadaj, nie słyszałeś jeszcze najlepszej części.
Ocierając usta dłonią, odrzucił głowę do tyłu i zaśpiewał, tym razem po angielsku:

Ach śpij, kochanie,


Jeśli gwiazdkę z nieba chcesz – dostaniesz.
Wszystkie dzieci, nawet złe,
Pogrążone są we śnie
A ty jeden tylko nie.
Aaa... aaa...
Były sobie kotki dwa...

Gdy dotarliśmy do domu – robiąc zdecydowanie za dużo hałasu i uciszając jeden drugiego
– garaż był pusty: nikogo nie zastaliśmy.
- Boże, dziękuję Ci! – powiedział żarliwie Boris, padając na beton, by ukorzyć się przed
Panem.
Chwyciłem go za kołnierz koszuli.
- Wstawaj!
Po wejściu do środka – w świetle – wyglądał koszmarnie: wszędzie krew, spuchnięte oko
zamienione w lśniącą szparkę.
- Zaczekaj – rozkazałem, zostawiając go na wykładzinie pośrodku salonu, i pokuśtykałem
do łazienki po coś do zdezynfekowania rany.
Nie znalazłem jednak niczego prócz szamponu i butelki zielonych perfum, które Xandra
dostała na jakiejś prezentacji reklamowej w hotelu Wynn. W pijanym widzie przypomniałem
sobie coś, co powiedziała kiedyś mama, że z braku laku perfumy mogą posłużyć jako środek
odkażający, wróciłem więc do salonu, gdzie na wykładzinie leżał jak długi Boris, a Popper
obwąchiwał niespokojnie jego zakrwawioną koszulę.
- Dobra – powiedziałem, odsuwając psa i przecierając zwilżoną szmatką zakrwawione
miejsce na czole Borisa. – Nie ruszaj się.
Boris cofnął się jak oparzony i burknął:
- Co ty, kurwa, wyprawiasz?
- Stul pysk – odpowiedziałem, odgarniając mu włosy z oczu.
Wymamrotał coś po rosyjsku. Starałem się zrobić to jak najdelikatniej, ale byłem tak samo
pijany jak on i gdy spryskałem rozcięcie perfumami, Boris wrzasnął i rąbnął mnie w usta.
- Co ty, kurwa – powiedziałem, dotykając wargi. Gdy oderwałem od niej palce, była na
nich krew. – Zobacz, coś narobił.
- Bljadź – powiedział, kaszląc i wachlując powietrze. – To cuchnie. Czymś ty mnie
spryskał, kurwo?
Parsknąłem śmiechem; nie mogłem się powstrzymać.
- Szuja – ryknął, odpychając mnie tak mocno, że upadłem.
Ale on też się śmiał. Wyciągnął rękę, żeby pomóc mi wstać, ale odtrąciłem ją kopniakiem.
- Spierdalaj! – Śmiałem się tak bardzo, że z trudem to z siebie wydusiłem. – Pachniesz
teraz jak Xandra.
- Chryste, duszę się, muszę to zmyć.
Potykając się, wyszliśmy na zewnątrz i, zrzuciwszy po drodze ubranie, podskakując na
jednej nodze, żeby ściągnąć spodnie, wskoczyliśmy do basenu: kiepski pomysł, z czego zdałem
sobie sprawę poniewczasie w chwili tuż przed zetknięciem z taflą, pijany w sztok. Zimna woda
uderzyła we mnie tak mocno, że aż zaparło mi dech.
Wydostałem się na powierzchnię: piekące oczy, chlor palący w nosie. Boris chlusnął we
mnie wodą, która zalała mi oczy, a ja wyplułem ją na niego. Był białą plamą w ciemności,
zapadnięte policzki i czarne włosy przylizane po obu stronach głowy. Zaśmiewając się,
zaczęliśmy się mocować i podtapiać, chociaż dzwoniłem zębami i miałem mdłości, zbyt pijany,
żeby wygłupiać się w wodzie o głębokości dwóch i pół metra.
Boris zanurkował. Poczułem rękę na kostce i pociągnięcie w dół, po czym zorientowałem
się, że patrzę na ciemną ścianę bąbelków.
Szarpnąłem nogą, próbowałem się wyswobodzić z uścisku. Jakbym znowu był w muzeum,
uwięziony w ciemnej przestrzeni, bez wyjścia. Rzucałem się i wykręcałem, gdy przed moimi
oczami unosiły się pęcherzyki wydychanego w panice powietrza: podwodne dzwonki,
ciemność. W końcu – gdy już miałem łyknąć potężny haust wody – wyślizgnąłem się i
wypłynąłem na powierzchnię.
Próbując złapać oddech, chwyciłem się krawędzi basenu i dyszałem ciężko. Gdy zacząłem
widzieć wyraźniej, ujrzałem Borisa – kaszlącego, przeklinającego – brnącego w stronę
schodów. Nie mogąc złapać powietrza z wściekłości, na wpół płynąc i podskakując w wodzie,
podstawiłem mu nogę tak, że padł z plaśnięciem na twarz.
- Dupek – wycharczałem, gdy wydostał się na powierzchnię.
Próbował coś powiedzieć, ale posłałem mu na twarz taflę wody, a potem jeszcze jedną, po
czym zatopiłem palce w jego włosach i pociągnąłem go w dół.
- Żałosny fiucie! – wrzasnąłem, gdy wypłynął na wierzch, charcząc, z wodą spływającą po
twarzy. – Nigdy więcej tego nie rób.
Miałem obie ręce na jego barkach i już miałem go podtopić, zepchnąć pod wodę i
przytrzymać naprawdę długo, gdy wyciągnął rękę i chwycił mnie za ramię. Zauważyłem, że jest
blady i cały się trzęsie.
- Dosyć – wysapał i wtedy zorientowałem się, jak nieprzytomne i dziwne jest jego
spojrzenie.
- Hej – powiedziałem – nic ci nie jest?
Ale kasłał tak gwałtownie, że nie mógł odpowiedzieć. Znów leciała mu z nosa krew,
ciemna między palcami. Pomogłem mu wstać i razem padliśmy na schodki basenu, na wpół
zanurzeni, zbyt wyczerpani, żeby całkowicie się wygramolić.
XXIII

Obudziło mnie jasne słońce. Leżeliśmy w moim łóżku: z mokrymi włosami, półnadzy i
dygoczący w chłodzie klimatyzowanego pokoju. Między nami pochrapywał Popper. Pościel
była wilgotna i cuchnęła chlorem; potwornie bolała mnie głowa i miałem nieprzyjemny
metaliczny posmak w ustach, jakbym ssał garść monet.
Leżałem nieruchomo w obawie, że zwymiotuję, jeśli poruszę głową choćby o pół
centymetra, po czym bardzo ostrożnie usiadłem.
- Boris? – odezwałem się, pocierając policzek otwartą dłonią. Na poduszce rozsmarowane
były brązowe smugi zakrzepłej krwi. – Śpisz?
- O Boże – jęknął Boris, blady jak śmierć i lepki od potu, przetaczając się na brzuch, żeby
chwycić się materaca. Był nagi, nie licząc skórzanych bransolet w stylu Sida Viciousa i czegoś,
co wyglądało na moją bieliznę. – Zaraz rzygnę.
- Nie tutaj. – Kopnąłem go. – Rusz się.
Mamrocząc coś, odszedł niepewnym krokiem. Słyszałem, jak puszcza pawia w łazience.
Odgłosy te przyprawiły mnie o mdłości, ale także pobudziły do nieco histerycznego śmiechu.
Przetoczyłem się i zachichotałem do poduszki. Gdy wrócił, zataczając się i ściskając głowę,
jego widok mną wstrząsnął: podbite oko, krew zaschnięta pod nosem i strup po rozcięciu na
czole.
- Chryste – jęknąłem – wyglądasz potwornie. To trzeba zszyć.
- Wiesz co? – powiedział Boris, rzucając się na materac twarzą do dołu.
- Co?
- Spóźniliśmy się, kurwa, do szkoły!
Przetoczyliśmy się na plecy, rycząc ze śmiechu. I choć czułem się słaby i miałem mdłości,
myślałem, że nigdy nie przestanę się śmiać.
Boris przechylił się i jedną ręką sięgnął po coś z podłogi. Po chwili jego głowa
poszybowała do góry.
- Ach. Co my tu mamy?
Usiadłem i wyciągnąłem chętnie rękę po – jak sądziłem – szklankę wody, ale gdy
podetknął mi ją pod nos, w gardle urosła mi gula.
Boris ryknął śmiechem. W mgnieniu oka znalazł się na mnie: ostre kości i lepkie ciało,
smród potu i wymiocin i czegoś jeszcze, czegoś surowego i brudnego, jak stojąca woda w
stawie. Uszczypnął mnie mocno w policzek i przechylił szklankę z wódką nad moją twarzą.
- Pora na lekarstwo! Tylko spokojnie – dodał, gdy wytrąciłem mu szklankę i wymierzyłem
nie w pełni trafiony cios w twarz.
Popper szczekał podniecony. Boris przycisnął mnie, złapał moją brudną koszulę z
poprzedniego dnia i próbował mi ją wepchnąć do ust, ale ja byłem szybszy i zrzuciłem go z
łóżka tak, że uderzył głową o ścianę.
- Aua, kurwa – powiedział, pocierając sennie twarz i chichocząc.
Wstałem niepewnie, czując, jak spływa po mnie zimny pot, i przedostałem się do łazienki,
gdzie w paru gwałtownych strumieniach – opierając się jedną ręką o ścianę – opróżniłem
żołądek do muszli klozetowej. Z pokoju obok dobiegał mnie jego śmiech.
- Wsadź dwa palce do gardła – zawołał, a potem coś jeszcze, co mi umknęło w kolejnym
ataku mdłości.
Gdy było po wszystkim, splunąłem raz lub dwa, a potem wierzchem dłoni otarłem usta.
Łazienka zamieniła się w pobojowisko – kapiący prysznic, stojące otworem drzwi do kabiny,
mokre ręczniki i zakrwawione myjki walające się po podłodze. Wciąż drżąc pod wpływem
mdłości, napiłem się przy umywalce wody ze złączonych dłoni i spryskałem twarz. Moje
półnagie odbicie w lustrze był zgarbione i blade, miałem też spuchniętą wargę w miejscu, gdzie
zeszłej nocy dostałem fangę od Borisa.
Wciąż leżał bezwładnie na podłodze z głową opartą o ścianę. Gdy wszedłem do pokoju,
lekko odemknął niepodbite oko i zarechotał na mój widok.
- Lepiej ci? – spytał.
- Spierdalaj! Nie odzywaj się, kurwa, do mnie.
- Dobrze ci tak. Nie mówiłem, żebyś przestał się bawić tą szklanką?
- Ja?
- Nic nie pamiętasz? – Dotknął językiem górnej wargi, żeby sprawdzić, czy nie zaczęła
znów krwawić. Gdy nie miał na sobie koszuli, widać było wszystkie przerwy między żebrami,
ślady po dawnych razach i zaczerwienioną skórę wysoko na klatce piersiowej. – Ta szklanka na
podłodze, to bardzo zły pomysł. Przynosi pecha! Mówiłem, żebyś jej tam nie stawiał! Teraz
ciąży nad nami fatum!
- Nie musiałeś wylewać mi jej na głowę – oznajmiłem, szukając po omacku okularów i
sięgając po pierwsze spodnie, które zobaczyłem na podłodze na wspólnej stercie brudnych
rzeczy.
Boris chwycił w palce grzbiet nosa i zaśmiał się.
- Chciałem ci tylko pomóc. Odrobina gorzały dobrze by ci zrobiła.
- Aha, wielkie dzięki.
- To prawda. Jeśli uda ci się ją utrzymać. Ból głowy przechodzi jak ręką odjął. Z mojego
ojca jest niewielki pożytek, ale to jedna z bardziej przydatnych rad, które mi przekazał.
Najlepsze jest zimne piwko, jeśli je masz.
- Chodź no na chwilę – powiedziałem. Stałem przy oknie, wyglądając na basen.
- Mmm?
- Cho no tu. Musisz to zobaczyć.
- Powiedz mi – wymamrotał Boris z podłogi. – Nie chce mi się wstawać.
- Lepiej wstań.
Wyglądało to jak miejsce zbrodni. Przez płyty chodnikowe do basenu wiódł szlak
krwawych plam. Wokół leżały rozrzucone bezładnie buty, jeansy, zakrwawiona koszula. Na dnie
głębszego końca basenu widać było jeden ze schodzonych buciorów Borisa. I jakby tego było
mało: w płytkiej wodzie przy schodach unosił się tłusty kożuch wymiocin.
XXIV

Później, po kilku niezbyt zaangażowanych próbach użycia odkurzacza basenowego, siedzieliśmy


na kuchennym blacie, paląc viceroye mojego taty i rozmawiając. Było prawie południe – za
późno, żeby myśleć o pójściu do szkoły. Wcześniej Boris – skacowany i z nieco obłąkanym
spojrzeniem, z koszulą zsuniętą z jednego ramienia, trzaskając szafkami i gorzko pomstując na
brak herbaty – zrobił jakąś obrzydliwą kawę po rosyjsku, zagotowawszy po prostu w garnku
trochę mielonej kawy.
- Nie, nie – ostrzegł mnie, widząc, że nalałem sobie cały kubek. – Bardzo mocna, bardzo
mało.
Spróbowałem, skrzywiłem się. Zanurzył w niej palec i oblizał.
- Przydałoby się jakieś ciastko.
- Chyba żartujesz.
- Chleb z masłem? – spytał z nadzieją w głosie.
Zsunąłem się z blatu, jak najdelikatniej, bo bolała mnie głowa, i zacząłem przeszukiwać
szafki, aż znalazłem w jednej z szuflad saszetki z cukrem i paczuszki chipsów kukurydzianych,
które Xandra przyniosła do domu z barowego bufetu.
- Nie do wiary – powiedziałem, spoglądając na jego twarz.
- Co?
- Że twój stary zrobił coś takiego.
- Nicziewo – wymamrotał Boris, przechylając głowę, żeby wsunąć całego chipsa do ust. –
Kiedyś złamał mi żebro.
Po długiej przerwie, ponieważ nic innego nie przyszło mi do głowy, zauważyłem:
- Złamanie żebra to nic poważnego tak naprawdę.
- No, ale bolało. O tutaj – powiedział, podciągając koszulę i pokazując dokładnie miejsce.
- Myślałem, że cię zabije.
Boris trącił mnie barkiem.
- E tam, celowo go sprowokowałem. Odpysknąłem mu coś. Żebyś miał czas wynieść
Popczika. Słuchaj, nic się stało – dodał protekcjonalnym tonem, widząc, że cały czas mu się
przyglądam. – Wczoraj się zapienił, ale będzie żałował, jak mnie zobaczy.
- Może powinieneś zostać tutaj na jakiś czas.
Boris oparł się na rękach i rzucił mi lekceważący uśmiech.
- Nie ma co panikować. Od czasu do czasu wpada w depresję, to wszystko.
- Aha.
W dawnych czasach pod znakiem johnniego walkera (wymiociny na koszulach, wściekli
współpracownicy wydzwaniający do domu) mój tata, czasem we łzach, swoje napady szału
tłumaczył właśnie „depresją”.
Boris zaśmiał się, najwyraźniej szczerze rozbawiony.
- A co? Ty od czasu do czasu nie łapiesz doła?
- Za coś takiego powinien trafić za kratki.
- Oj, proszę cię. – Borisowi znudziła się kiepska kawa, udał się więc do lodówki po piwo.
– Mój ojciec... jest porywczy, bez dwóch zdań, ale mnie kocha. Jak wyjeżdżał z Ukrainy, mógł
mnie zostawić u sąsiadów. Coś takiego spotkało moich kumpli, Maksa i Sieriożę, Maks
wylądował na ulicy. Poza tym sam powinienem iść siedzieć, jeśli tak do tego podchodzisz.
- Jak to?
- Kiedyś próbowałem go zabić. Powaga! – dodał, gdy zobaczył, w jaki sposób na niego
patrzę. – Mówię ci.
- Nie wierzę.
- Nie, to prawda – powiedział zrezygnowanym tonem. – Mam wyrzuty sumienia. Zeszłej
zimy na Ukrainie wywabiłem go z domu, a on był tak pijany, że mnie posłuchał. Zamknąłem
drzwi na klucz i byłem pewien, że zamarznie w śniegu. Na szczęście nie zamarzł, ha! – Zaśmiał
się głośno. – Wtedy utknąłbym na dobre na Ukrainie, mój Boże. Żywiłbym się tym, co
wygrzebię ze śmietników. Spałbym na dworcach kolejowych.
- Co się stało?
- Nie wiem. Nie było jeszcze tak późno. Ktoś go zobaczył i zabrał do samochodu, chyba
jakaś kobieta, kto go tam wie? W każdym razie znowu poszedł w cug i wrócił kilka dni później.
Szczęśliwie dla mnie nie pamiętał, co się stało! Przyniósł mi za to piłkę i oświadczył, że od tej
pory będzie pić tylko piwo. Trwało to może z miesiąc.
Potarłem oko za okularami.
- Co powiesz w szkole?
Otworzył z trzaskiem puszkę piwa.
- Mmm?
- No bo przecież... – Siniak na jego twarzy przybrał barwę surowego mięsa. – Będą pytać.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu i trącił mnie łokciem.
- Powiem, że to twoja sprawka.
- Nie, poważnie.
- Mówię poważnie.
- Boris, to nie jest śmieszne.
- Oj przestań. Graliśmy w piłkę, jeździliśmy na desce. – Czarne włosy opadały mu na
twarz jak cień, a on odrzucił je do tyłu. – Chyba nie chcesz, żeby mnie deportowali?
- Faktycznie – odparłem po krępującej przerwie.
- Bo myślę, że tym razem... – powiedział, podając mi piwo – to będzie Polska. Chociaż w
Polsce – parsknął zaskakująco szczekliwym śmiechem – lepiej niż na Ukrainie, mój Boże!
- Chyba nie mogą cię tam odesłać, co?
Zmarszczył brwi, wpatrzony w swoje dłonie, brudne, z krwią zaschniętą za paznokciami.
- Nie – powiedział żarliwie. – Bo wcześniej bym się zabił.
- Oj, zaraz się rozpłaczę.
Boris wiecznie groził, że się zabije: z tego czy innego powodu.
- Mówię serio! Prędzej umrę! Wolałbym nie żyć.
- Akurat.
- Naprawdę! Nie wiesz, jaka tam jest zima. Samo powietrze zabija. Wszędzie szary beton i
ten wiatr...
- Lato też chyba muszą kiedyś mieć, co?
- Ach, Boże. – Sięgnął po mojego papierosa, zaciągnął się mocno i wypuścił w stronę
sufitu strumień dymu. – Komary. Śmierdzące błoto. Wszystko zatęchłe. Chodziłem ciągle głodny
i samotny, serio, czasem tak bardzo chciało mi się jeść, że chodziłem nad rzekę i myślałem o
tym, żeby się utopić.
Łupało mnie w głowie. Ubranie Borisa (a właściwie moje) wirowało w suszarce. Na
dworze słońce świeciło jasno i złośliwie.
- Nie wiem jak ty – powiedziałem, odbierając od niego papierosa – ale ja bym przekąsił
coś solidnego.
- To co robimy?
- Trzeba było pójść do szkoły.
- Pfff.
Boris dał mi wyraźnie do zrozumienia, że chodzi do szkoły wyłącznie ze względu na mnie i
dlatego, że nie ma nic innego do roboty.
- Nie, naprawdę. Szkoda. Dzisiaj jest pizza – przypomniałem.
Boris skrzywił się ze szczerym żalem.
- O kurwa. – Kolejna prawda o szkole: przynajmniej nas tam karmiono. – Teraz już za
późno.
XXV

Czasem budziłem się w środku nocy, jęcząc głośno. Najgorsze po tamtej eksplozji było to, jak
później nosiłem ją w sobie, ten żar, przenikające kości drżenie i huk. W moich snach zawsze
pojawiało się wyjście jasne i wyjście ciemne. Musiałem wybrać to ciemne, bo z drugiej strony
buchał żar i migotały płomienie. Ale po ciemnej stronie natykałem się na ciała.
Szczęśliwie Boris nigdy nie sprawiał wrażenia zirytowanego ani nawet zaniepokojonego,
gdy go budziłem, jak gdyby pochodził ze świata, w którym nocne jęki nie są niczym
nadzwyczajnym. Czasem zgarniał Popczika chrapiącego w nogach łóżka i układał jego
bezwładne senne ciałko na mojej piersi. A ja, przygnieciony w ten sposób, czując wokół siebie
ciepło ich obu, liczyłem w myślach po hiszpańsku lub próbowałem sobie przypomnieć
wszystkie znane mi rosyjskie słowa (głównie bluzgi), co pomagało mi zasnąć.
Tuż po moim przyjeździe do Las Vegas usiłowałem się pocieszać, wyobrażając sobie, że
mama wciąż żyje w Nowym Jorku i wykonuje swoje rutynowe czynności – gawędzi z
portierami, kupuje w barze kawę i muffina, czeka na peronie przy kiosku z gazetami na metro
linii 6. Ale to nie trwało długo. Teraz, kiedy zatapiałem twarz w obcej poduszce, która wcale
nie pachniała nią ani domem, myślami wracałem do mieszkania Barbourów na Park Avenue, a
czasem też do domu Hobiego w Greenwich Village.

Przykro mi, że Twój ojciec sprzedał rzeczy po mamie. Gdybyś mi powiedział,


mógłbym odkupić kilka z nich i zatrzymać je dla Ciebie. Gdy jest nam smutno –
przynajmniej tak się dzieje ze mną – bliskość znajomych przedmiotów, przedmiotów, które
się nie zmieniają, może stanowić pewną pociechę.
Twoje opisy pustyni – tej oceanicznej, bezkresnej jasności – są przerażające, lecz
także bardzo piękne. Może w tamtejszej surowości i pustce jest coś zniewalającego.
Światło sprzed lat jest inne niż światło dzisiejsze, a jednak tutaj, w tym domu, na każdym
kroku przypomina o sobie przeszłość. Ale kiedy myślę o Tobie, wydaje mi się, jakbyś się
wyprawił w morze i znajdujesz się pośród obcej jasności, gdzie nie ma ścieżek, tylko
gwiazdy i niebo.

List ten przyszedł wsunięty do starego wydania Ziemi, planety ludzi Saint-Exupéry’ego w
twardej oprawie, które przeczytałem wiele razy. Trzymałem list w książce, gdzie od
wielokrotnego przeglądania pobrudził się i pogniótł.
Boris był jedyną osobą w Las Vegas, której powiedziałem o tym, jak zginęła mama – i
trzeba mu oddać, że przyjął tę informację bez mrugnięcia okiem; jego własne życie było tak
nieprzewidywalne i pełne przemocy, że historia ta najwyraźniej nie zrobiła na nim większego
wrażenia. Widywał już wielkie eksplozje, w kopalniach ojca w rejonie Batu Hijau i w innych
miejscach, o których nigdy nie słyszałem, i – nie znając szczegółów – był w stanie dosyć
precyzyjnie określić, jaki rodzaj materiałów wybuchowych zastosowano. I choć był gadułą,
potrafił dochować tajemnicy, wierzyłem więc, że nikomu o tym nie powie. Może dlatego, że
sam nie miał matki i nawiązywał bliskie więzi z ludźmi takimi jak Bami, „pomocnik” jego ojca
Jewgienij oraz Judy, żona właściciela baru w Karmeywallag – nie uważał, by w moim
przywiązaniu do Hobiego było coś szczególnego.
- Ludzie obiecują, że będą pisać, a potem tego nie robią – powiedział, gdy siedzieliśmy w
kuchni, wpatrując się w ostatni list od Hobiego. – Ale ten facet pisze do ciebie bez przerwy.
- Tak, miło z jego strony.
Porzuciłem już próby wyjaśnienia Borisowi, kim był dla mnie Hobie: ten dom, warsztat,
życzliwy sposób słuchania jakże różny od tego, jaki prezentował mój ojciec, przede wszystkim
jednak rodzaj ujmującej atmosfery umysłu: zamglony, jesienny mikroklimat, łagodny i serdeczny,
dzięki któremu w jego towarzystwie czułem się bezpiecznie i swobodnie.
Boris wetknął palec do otwartego słoika z masłem orzechowym na stole między nami i
oblizał go. Z czasem polubił masło orzechowe, którego (tak jak kremu marshmallow) nie można
było dostać w Rosji.
- Stary pedzio? – spytał. Zaskoczył mnie.
- Nie – powiedziałem natychmiast; a potem: – Nie wiem.
- Wszystko jedno – rzekł Boris, podsuwając mi słoik. – Znałem kilku przemiłych starych
pedziów.
- On chyba nie jest – wybąkałem niepewnie.
Boris wzruszył ramionami.
- Co za różnica? Jeśli jest dla ciebie dobry. Ani ja, ani ty nie zaznaliśmy zbyt wiele
dobrego od ludzi, co nie?
XXVI

Boris z czasem polubił mojego ojca i vice versa. Lepiej niż ja rozumiał, w jaki sposób zarabia
na życie; wiedział – chociaż nikt mu tego nie mówił – że należy się trzymać od niego z daleka,
jeśli przegrywa, ale rozumiał też, że mój ojciec potrzebuje czegoś, czego ja nie miałem ochoty
mu zapewnić: widowni podczas dobrej passy, gdy krążył po kuchni rozochocony i tryskający
energią, i chciał, żeby ktoś wysłuchiwał jego opowieści i chwalił za to, jak dobrze mu poszło.
Gdy słyszeliśmy go na dole podnieconego i upojonego zwycięską serią, tłukącego się
triumfalnie po salonie i robiącego dużo hałasu, Boris odkładał książkę i schodził tam, żeby
cierpliwie wysłuchać nudnej relacji karta po karcie z wieczoru przy stole do bakarata, która
często przechodziła gładko w nieznośne (dla mnie) anegdoty o pokrewnych triumfach z
przeszłości, sięgając aż do czasów studenckich i zniweczonej kariery aktorskiej.
- Nie mówiłeś mi, że twój stary grał w filmach! – wyrzucił mi Boris, wróciwszy na górę z
zimną już herbatą.
- Nie było ich zbyt wiele. Może ze dwa.
- Ale wiesz... Ten policyjny, to był naprawdę znany film, ten o policjantach biorących
łapówki. Jaki miał tytuł?
- Zagrał tam małą rólkę. Pojawił się może na sekundę. Grał prawnika, którego zastrzelono
na ulicy.
Boris wzruszył ramionami.
- Co z tego? Mimo wszystko intieriesno. Gdyby kiedykolwiek pojechał na Ukrainę,
przyjęliby go jak gwiazdę.
- To niech jedzie i weźmie ze sobą Xandrę.
Poza tym zapał Borisa do – jak je nazywał – „intelektualnych rozmów” znalazł wdzięczne
ujście w dyskusjach z moim ojcem. Sam mało zainteresowany polityką, a jeszcze mniej
poglądami ojca na ten temat, nie miałem zamiaru angażować się w bezsensowne dysputy na
temat wydarzeń na świecie, które mój ojciec, wiedziałem o tym, lubił prowadzić. Ale Boris –
na trzeźwo lub po pijaku – chętnie mu w nich partnerował. Często podczas tych dyskusji mój
ojciec wymachiwał rękami i naśladował akcent Borisa przez całą rozmowę w sposób, który
działał mi na nerwy. Ale Boris najwyraźniej tego nie zauważał i nie przeszkadzało mu to.
Czasem, kiedy schodził nastawić wodę i nie wracał, zastawałem ich w kuchni, jak rozprawiają
w najlepsze – na przykład o rozpadzie Związku Radzieckiego – niczym dwaj aktorzy podczas
inscenizacji teatralnej.
- Ach, Potter! – zawołał po powrocie na górę. – Ale fajny gość z tego twojego starego!
Wydłubałem słuchawki ipoda z uszu.
- Skoro tak mówisz.
- Nie, serio – potwierdził Boris i klapnął na podłogę. – Jest taki rozmowny i inteligentny! I
kocha cię.
- Nie wiem, skąd taki wniosek.
- Daj spokój! Chce naprawić swoje błędy, ale nie wie jak. Wolałby, żebyś to ty z nim tam
rozmawiał, nie ja.
- Tak ci powiedział?
- Nie. Ale to prawda! Ja znaju.
- Mało brakowało, a i ja bym uwierzył.
Boris rzucił mi przenikliwe spojrzenie.
- Dlaczego tak bardzo go nienawidzisz?
- To nieprawda.
- Złamał serce twojej mamie – oznajmił stanowczo Boris. – Jak ją zostawił. Ale musisz mu
wybaczyć. To wszystko należy już do przeszłości.
Gapiłem się na niego. Czyżby mój tata wszystkim wciskał takie głodne kawałki?
- Gówno prawda – rzuciłem, siadając i odrzucając na bok komiks. – Moja mama... – Jak
mogłem mu to wyjaśnić? – Nie rozumiesz, zachowywał się wobec nas jak bydlak, cieszyliśmy
się, że odszedł. To znaczy wiem, że uważasz go za świetnego gościa i tak dalej...
- I dlaczego niby jest takim potworem? Bo spotykał się z innymi babkami? – spytał Boris,
wyciągając ręce dłońmi do góry. – Zdarza się. Ma swoje życie. Co to ma wspólnego z tobą?
Pokręciłem głową z niedowierzaniem.
- Rany – powiedziałem – już cię przekabacił.
Nie przestawało mnie zadziwiać, w jaki sposób mojemu ojcu udawało się oczarowywać
nieznajomych i przekonywać ich do siebie. Pożyczali mu pieniądze, rekomendowali do awansu,
przedstawiali ważnym szychom, udostępniali swoje letnie domy, całkowicie ulegali jego
urokowi – a potem wszystko w jakiś sposób się rozpadało, a on przerzucał się na kogoś innego.
Boris zaplótł ręce wokół kolan i oparł głowę o ścianę.
- No dobra, Potter – powiedział życzliwie. – Twój wróg – mój wróg. Jeśli go
nienawidzisz, to ja też. Ale... – dodał, przechylając głowę na bok – popatrz. Siedzę u niego w
domu. Jak mam się zachowywać? Mam rozmawiać, być miły i sympatyczny? Czy chamski?
- Tego nie powiedziałem. Mówię tylko, żebyś nie wierzył we wszystko, co ci mówi.
Boris zachichotał.
- Nigdy nie wierzę we wszystko, co mówią inni – rzekł, po przyjacielsku szturchając mnie
nogą w stopę. – Nawet ty.
XXVII

Niezależnie od sympatii taty do Borisa cały czas usiłowałem odciągać jego uwagę od tego, że
Boris w zasadzie się do nas wprowadził – co nie było znowu aż tak trudne, ponieważ w
przerwach między hazardem i prochami mój tata był tak rozkojarzony, że prawdopodobnie nie
zauważyłby, gdybym zainstalował w sypialni na górze dzikiego rysia. Twardszy orzech do
zgryzienia miałem z Xandrą, bardziej skłonną do skarg na dodatkowe koszty pomimo dostaw
kradzionych produktów, którymi Boris wspomagał nasze gospodarstwo domowe. Gdy była w
domu, starał się jej schodzić z oczu, siedział więc na górze, marszcząc czoło nad Idiotą w
wersji oryginalnej i słuchając muzyki z moich przenośnych głośników. Przynosiłem mu z dołu
piwo i jedzenie i nauczyłem się parzyć herbatę tak, jak lubił – gorącą, z trzema łyżeczkami
cukru.
Zbliżało się Boże Narodzenie, chociaż pogoda na to nie wskazywała: zimne noce, ale jasne
i ciepłe dni. Gdy zrywał się mocny wiatr, parasol przy basenie łopotał z odgłosem
przypominającym wystrzały. W nocy widać było na niebie błyskawice, ale nie padało; czasem
piasek wzbijał się i tworzył małe trąby powietrzne, które wirowały tam i z powrotem po ulicy.
Myśl o świętach mnie przygnębiała, za to Boris nic sobie z nich nie robił.
- To impreza dla dzieciaków – stwierdził pogardliwie, opierając się na łokciach na moim
łóżku. – Choinka, prezenty. Urządzimy sobie własne praznyky w Wigilię. Co o tym sądzisz?
- Praznyky?
- No wiesz, coś w rodzaju świątecznego przyjęcia. Nie wigilijną wieczerzę z
prawdziwego zdarzenia, tylko miłą kolacyjkę. Ugotujemy coś specjalnego, może zaprosimy
twojego ojca i Xandrę. Myślisz, że chcieliby zjeść razem z nami?
Ku memu sporemu zdziwieniu mój tata – a nawet Xandra – wyglądali na zachwyconych
tym pomysłem (mój ojciec, jak myślę, głównie dlatego, że spodobało mu się słowo „praznyky” i
lubił prosić Borisa, żeby je wypowiadał na głos). Dwudziestego trzeciego wybraliśmy się z
Borisem na zakupy z prawdziwymi pieniędzmi od mojego ojca (i dobrze się składało, bo w
naszym stałym supermarkecie przed świętami było zbyt tłoczno, byśmy mogli beztrosko
oddawać się złodziejstwu) i wróciliśmy do domu z ziemniakami, kurczakiem, szeregiem mało
apetycznych składników (kiszona kapusta, grzyby, groch, śmietana) na jakąś polską potrawę
wigilijną, którą Boris ponoć potrafił przyrządzić, razowym chlebem (Boris uparł się przy
ciemnym pieczywie; powiedział, że białe nie będzie pasowało do wieczerzy), kilkoma kostkami
masła, marynatami i świątecznymi słodyczami.
Boris zapowiedział, że siądziemy do kolacji z pojawieniem się pierwszej gwiazdy na
niebie: gwiazdy betlejemskiej. Ale nie byliśmy przyzwyczajeni do gotowania dla większego
grona osób i w rezultacie nie wyrobiliśmy się na czas. W Wigilię około ósmej wieczorem danie
z kapusty było już gotowe i zostało dziesięć minut do wyjęcia kurczaka z piecyka (o tym, jak go
upiec, przeczytaliśmy na opakowaniu), gdy podszedł do nas mój tata – gwiżdżąc Deck the Halls
– i zastukał wesoło w szafkę, żeby przykuć naszą uwagę.
- Dobra, chłopcy! – zawołał. Twarz miał zarumienioną, lśniącą i mówił bardzo szybko
spiętym, terkotliwym głosem, który znałem aż nadto dobrze. Miał na sobie jeden z wypasionych
garniturów Dolce and Gabbana, ale bez krawata, z koszulą luźno rozpiętą pod szyją. – Idźcie się
uczesać i trochę ogarnąć. Zabieram nas wszystkich do miasta. Theo, nie masz lepszego ubrania?
Na pewno coś znajdziesz.
- Ale... – Sfrustrowany wbijałem w niego wzrok.
Cały tata: wparadował w ostatniej chwili i zmienił plany.
- Oj, daj spokój. Kurczak może poczekać. Prawda? Na pewno. – Terkotał jak karabin
maszynowy. – A tamto też można wstawić do lodówki. Zjemy jutro na świąteczny obiad... to
wciąż będą praznyky? Czy praznyky są tylko w Wigilię? Pokręciłem coś? No, w każdym razie
my będziemy je mieli w Boże Narodzenie. Nowa tradycja. Zresztą wszystko i tak smakuje lepiej
na drugi dzień. Słuchajcie, zapowiada się fantastyczny wieczór. Boris... – zwrócił się do niego,
wyprowadzając go już z kuchni – jaki nosisz rozmiar koszuli, towarzyszu? Nie wiesz?
Powinienem ci oddać niektóre z tych starych koszul Brooks Brothers, świetne koszule, nie
zrozum mnie źle, pewnie będą ci sięgać do kolan, tylko że dla mnie są trochę za ciasne w
kołnierzyku, ale jeśli podwiniesz rękawy, będą wyglądały naprawdę nieźle...
XXVIII

Chociaż mieszkałem w Las Vegas już prawie pół roku, była to dopiero moja czwarta lub piąta
wizyta na Las Vegas Strip – a Boris (który czuł się całkiem szczęśliwy na naszej małej orbicie
między szkołą, centrum handlowym i domem) właściwie w ogóle nie bywał w centrum miasta.
W zdumieniu patrzyliśmy na neonowe wodospady, elektryczne bąbelki płonące, pulsujące i
spływające kaskadami wokół nas, gdy zwrócona do góry twarz Borisa czerwieniała i złociła się
w tej szalonej powodzi świateł.
W hotelu Venetian gondolierzy pływali po prawdziwym kanale, z prawdziwą wodą o
chemicznym zapachu, a śpiewacy operowi w kostiumach śpiewali Stille Nacht i Ave Maria pod
sztucznym niebem. Boris i ja, czując, że wyglądamy jak para obdartusów, wlekliśmy się z tyłu,
szurając butami, zbyt oszołomieni, żeby wszystko ogarnąć. Tata zarezerwował stolik w
ekskluzywnej, wyłożonej dębową boazerią włoskiej restauracji, filii bardziej znanego
siostrzanego lokalu w Nowym Jorku.
- Zamawiajcie, na co tylko macie ochotę, wszyscy – zarządził, odsuwając przed Xandrą
krzesło. – Zaszalejcie, ja stawiam.
Potraktowaliśmy jego słowa poważnie. Zjedliśmy tartę ze szparagami w sosie vinaigrette;
wędzonego łososia; carpaccio z wędzonej anoplopomy; makaron perciatelli z karczochami i
czarnymi truflami; chrupiącego mikropterusa z szafranem i bobem; stek wołowy z grilla;
duszone żeberka; oraz panna cottę, ciasto dyniowe i lody figowe na deser. Był to bez dwóch
zdań mój najlepszy posiłek od wielu miesięcy, może nawet w całym życiu; a Boris – który sam
zjadł podwójną porcję anoplopomy – wpadł niemal w ekstazę.
- Ach, cudownie – powiedział po raz piętnasty, właściwie wymruczał, gdy śliczna młoda
kelnerka podała nam gratisowy talerz włoskich ciasteczek do kawy. – Dziękuję! Panie Potter,
dziękuję, Xandro – powtarzał bez końca. – Pyszności.
Mój tata, który w porównaniu z nami nie zjadł zbyt dużo (Xandra zresztą też), odsunął
talerz na bok. Włosy na skroniach miał wilgotne, a twarz tak rozpromienioną i zaróżowioną, że
niemal biło od niej światło.
- Podziękuj temu małemu Chińczykowi w baseballówce Cubsów, który dzisiaj w kasynie
ciągle stawiał na bankiera – wyjaśnił. – Mój Boże. Było tak, jakbyśmy po prostu nie mogli
przegrać. – Wcześniej w samochodzie pokazał nam swój łup: gruby zwitek setek obwiązany
gumką. – Karty po prostu nie przestawały przychodzić. Merkury w retrogradacji, a Księżyc
wysoko! Naprawdę, czysta magia. Wiecie, czasem przy stole widać światło, jakby aureolę, i to
wy nim jesteście. Wy jesteście światłem. Jest tu taki świetny krupier, Diego, uwielbiam go... bo
wiecie, to jakieś szaleństwo, ale on wygląda zupełnie jak Diego Rivera, ten malarz, tylko że w
zajebistym smokingu full wypas. Mówiłem wam już o Diego? Pracuje tu od czterdziestu lat, od
czasów starego Flamingo. Wielki, zwalisty chłop, robi wrażenie. Meksykanin, wiecie. Szybkie,
sprytne dłonie i wielkie pierścienie – poruszył palcami – ba-ka-RRRAT! Boże, uwielbiam tych
staromodnych Meksykanów w sali do bakarata, ja pierdolę, co za styl. Eleganccy faceci starej
daty, jak oni się poruszają, wiecie? No, w każdym razie, siedzieliśmy przy stole Diego, ja i ten
chiński kurdupel, ten też był odjechany, okulary w rogowej oprawie i ani słowa po angielsku,
wiecie, tylko: „San Bin! San Bin!”, i popijał tę dziwaczną herbatę żeńszeniową, co to wszyscy
tam piją, smakuje jak ziemia, ale uwielbiam ten zapach, jak zapach farta, i to było niesamowite,
mieliśmy taką passę, Boże święty, te wszystkie Chinki ustawione za nami, każde rozdanie to
wygrana... Jak myślisz – zwrócił się do Xandry – może bym zabrał chłopaków do salonu, żeby
poznali Diego? Jestem pewien, że to byłaby dla nich frajda. Ciekawe, czy zszedł już ze swojej
zmiany. Jak myślisz?
- Nie zastaniemy go już. – Xandra wyglądała nieźle, z błyszczącymi oczami i lśniącym
makijażem, w aksamitnej mini i sandałach zdobionych koralikami, z mocniej niż zwykle
pomalowanymi ustami. – Za późno.
- Czasem w święta pracuje na dwie zmiany.
- Oj, nie będzie im się chciało iść. To spory kawałek stąd. Z pół godziny będzie trwało,
zanim przejdą przez całe kasyno i z powrotem.
- No tak, ale wiem, że chciałby poznać moje dzieciaki.
- Być może – powiedziała zgodnie Xandra, wodząc palcem po brzegu kieliszka. Pod jej
szyją błysnął maleńki złoty gołąbek z naszyjnika. – Miły z niego facet. Ale Larry, naprawdę,
wiem, że nie traktujesz moich rad poważnie, ale jak się będziesz za bardzo spoufalać z
krupierami, któregoś dnia pojedziesz tam i przyczepi się do ciebie ochrona.
Ojciec roześmiał się.
- Boże! – zawołał radośnie, uderzając w stół tak głośno, że aż podskoczyłem. – Gdybym
nie wiedział, że jest inaczej, pomyślałbym, że Diego naprawdę pomagał mi dzisiaj przy stole. A
może i pomagał? Telepatyczny bakarat! Niech tym się zajmą wasi radzieccy uczeni – zwrócił się
do Borisa. – To by dopiero wyprowadziło na prostą waszą gospodarkę.
Boris łagodnie odchrząknął i podniósł szklankę z wodą.
- Przepraszam, mogę coś powiedzieć?
- Co? Przyszła pora na toasty? Mieliśmy przygotować przemowy?
- Dziękuję wam wszystkim za towarzystwo. I życzę nam zdrowia i szczęścia i obyśmy
dożyli następnych świąt.
W pełnej konsternacji ciszy, która zapadła, z kuchni doleciał nas wystrzał szampana i
wybuch śmiechu. Minęła właśnie północ: pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia trwał od
dwóch minut. Po chwili mój ojciec odchylił się do tyłu na krześle i wybuchnął śmiechem.
- Wesołych świąt! – ryknął, wyjmując z kieszeni pudełeczko od jubilera, które przesunął w
stronę Xandry, i dwa pliki dwudziestodolarówek (po pięćset dolarów w każdym!), które rzucił
przez stół mnie i Borisowi.
I chociaż w pozbawionej zegarów kasynowej nocy z regulowaną temperaturą słowa takie
jak „dzień” i „Boże Narodzenie” były jedynie dość abstrakcyjnymi konstruktami, szczęście przy
głośnym brzęku kieliszków wcale nie wydawało się aż tak nierealnym lub nieziszczalnym
pojęciem.
ROZDZIAŁ 6
Ziemia, planeta ludzi

Przez następny rok z takim zaangażowaniem starałem się rugować z myśli Nowy Jork i swoje
dawne życie, że prawie nie zauważyłem upływu czasu. Dni w tej pozbawionej pór roku jasności
płynęły jeden za drugim, takie same: ranki na kacu w szkolnym autobusie, plecy obolałe i
zaróżowione od zasypiania nad basenem, benzynowy smród wódki i stały zapach mokrego
Poppera i chloru, Boris uczący mnie liczyć, pytać o drogę i częstować po rosyjsku z taką samą
cierpliwością, z jaką wcześniej uczył mnie przeklinać. Tak, bardzo proszę, chętnie. Dziękuję, to
bardzo miło z pańskiej strony. Goworitie li wy po-anglijski? Mówisz po angielsku? Ja
niemnogo goworju po-russki. Mówię trochę po rosyjsku.
Zimą czy latem dni były oślepiające; pustynne powietrze paliło nas w nozdrzach i
wysuszało gardła. Wszystko było zabawne, wszystko nas śmieszyło. Czasem tuż przed zachodem
słońca, gdy błękitne niebo zaczynało ciemnieć i przechodzić w fiolet, oglądaliśmy te
niesamowite, podświetlone z tyłu chmury jak z obrazów Maxfielda Parisha, sunące w stronę
pustyni, złocisto-białe, niczym boskie objawienie prowadzące mormonów na zachód.
„Goworitie miedlienno”, „mów powoli”, mówiłem, i „Powtoritie pożałujsta”. Proszę
powtórzyć. Byliśmy jednak tak ze sobą zestrojeni, że mogliśmy nic nie mówić, jeśli nie
mieliśmy ochoty; wiedzieliśmy, jak pobudzić jeden drugiego do histerycznego śmiechu
drgnieniem brwi lub grymasem ust. Nocami siedzieliśmy po turecku na podłodze, zostawiając
tłuste odciski palców na kartkach podręczników. Nasza dieta doprowadziła do tego, że byliśmy
niedożywieni, z miękkimi brązowymi siniakami na rękach i nogach – niedobór witamin,
oznajmiła pielęgniarka szkolna, która jednemu i drugiemu zaordynowała bolesny zastrzyk w
dupsko i podarowała kolorowy słoik z tabletkami do ssania dla dzieci. („Tyłek mnie boli”,
poskarżył się Boris, pocierając pupę i przeklinając metalowe siedziska w szkolnym autobusie).
Od stóp do głów byłem obsypany piegami od ciągłego pływania w basenie; moje włosy
(dłuższe niż kiedykolwiek potem) od basenowych chemikaliów miały jaśniejsze pasma i
właściwie czułem się dobrze, chociaż ciężar w klatce piersiowej nigdy nie zelżał, a od tych
ilości pochłanianych przez nas słodyczy psuły mi się trzonowce. Poza tym miałem się świetnie. I
tak czas mijał mi dosyć szczęśliwie; ale potem, niedługo po moich piętnastych urodzinach, Boris
poznał Kotyka; i wszystko się zmieniło.
Imię „Kotyk” sprawiało, że wydawała się bardziej interesująca niż w rzeczywistości; ale
nie było to jej prawdziwe imię, tylko pieszczotliwe przezwisko (z ukraińskiego, które nadał jej
Boris). Na nazwisko miała Hutchins, a na imię Kylie, Keiley, Kaylee albo coś w tym rodzaju; i
całe życie mieszkała w hrabstwie Clark w stanie Newada. Chociaż chodziła do naszej szkoły,
klasę wyżej od nas, była dużo starsza – starsza ode mnie o całe trzy lata. Boris najwyraźniej
miał na nią oko już od jakiegoś czasu, ale ja nic o niej nie wiedziałem do owego popołudnia,
kiedy rzucił się na moje łóżko i oświadczył:
- Zakochałem się.
- O, naprawdę? W kim?
- W tej lasce z WOS-u. Kupiłem od niej trawę. Słuchaj, ona ma osiemnaście lat, dasz
wiarę? Boże, jaka ona piękna.
- Masz trawę?
Żartobliwie rzucił się na mnie i chwycił mnie za bark; dokładnie znał mój słaby punkt, w
miejscu pod łopatką, gdzie mógł wetknąć palce, żebym zaczął skomleć. Ale nie byłem w
nastroju i uderzyłem go – naprawdę mocno.
- Aua, kurwa! – zawołał Boris, przetaczając się dalej ode mnie i potarł szczękę opuszkami
palców. – Dlaczegoś to zrobił?
- Mam nadzieję, że zabolało – powiedziałem. – Gdzie ta trawa?
Nie rozmawialiśmy więcej o obiekcie westchnień Borisa, przynajmniej tego dnia, ale kilka
dni później, gdy wychodziłem z matematyki, zauważyłem, jak pochyla się nad jakąś dziewczyną
przy szafkach. Boris nie był szczególnie wysoki jak na swój wiek, ta dziewczyna zaś była
maleńka, pomimo że sprawiała wrażenie dużo od nas starszej: płaska klatka piersiowa, wąskie
biodra, wydatne kości policzkowe, lśniące czoło i trójkątna twarz o ostrych rysach. Przekłuty
nos. Czarny bezrękawnik. Czarny złuszczony lakier do paznokci; czarne włosy z
pomarańczowymi pasemkami; płaskie, roziskrzone, intensywnie niebieskie oczy mocno
podkreślone czarną kredką. Wyglądała ślicznie, bez dwóch zdań, nawet seksownie; ale
spojrzenie, którym się po mnie prześlizgnęła, budziło niepokój; miała w sobie coś ze złośliwej
sprzedawczyni w McDonaldzie albo wrednej opiekunki do dziecka.
- I co sądzisz? – spytał niecierpliwie Boris, gdy dogonił mnie po szkole. Wzruszyłem
ramionami.
- Całkiem fajna.
- Całkiem?
- Wiesz co, Boris, ona wygląda, jakby miała ze dwadzieścia pięć lat.
- Wiem! Super! – zawołał jak w amoku. – Osiemnaście lat! Pełnoletnia! Może bez
problemu kupować alkohol! I mieszka tu od urodzenia, więc wie, gdzie nie sprawdzają
dokumentów.
II

Hadley, gadatliwa dziewczyna w bluzie koledżówce, która siedziała obok mnie na historii USA,
zmarszczyła nos, gdy spytałem ją o „staruszkę” Borisa.
- Ona? – powiedziała. – Puszcza się na prawo i lewo.
Janine, starsza siostra Hadley, chodziła do tej samej klasy co Kyla, Kayleigh czy jak jej
tam było na imię.
- I słyszałam, że jej matka to najnormalniejsza prostytutka. Niech twój kumpel lepiej
uważa, jak nie chce czegoś złapać.
- Może – powiedziałem, zdziwiony jej zacietrzewieniem, chociaż może nie powinienem
był się dziwić.
Hadley, córka wojskowego, trenowała pływanie i śpiewała w szkolnym chórze;
wychowywała się w normalnej rodzinie z trojgiem rodzeństwa, wyżłem weimarskim o imieniu
Gretchen, którego przywiozła z Niemiec, i ojcem, który wydzierał się na nią, gdy wracała po
wyznaczonej porze.
- Ja nie żartuję – dodała Hadley. – Chodzi do łóżka z chłopakami innych dziewczyn... z
innymi dziewczynami, z każdym się puści. Poza tym chyba pali trawkę.
- O – udałem zdziwienie.
Żaden z tych czynników w moim mniemaniu nie musiał jej dyskwalifikować, zwłaszcza że
ja i Boris w ostatnich miesiącach sami zaczęliśmy ochoczo popalać trawkę. Tym jednak, co
mnie do niej zraziło – i to bardzo – był sposób, w jaki Kotyk (nadal będę ją nazywał tym
nadanym jej przez Borisa imieniem, bo teraz już nie pamiętam tego prawdziwego) z dnia na
dzień właściwie zagarnęła Borisa na własność.
Na początku był zajęty tylko w piątkowe wieczory. Później przez cały weekend – nie tylko
nocą, ale i w ciągu dnia. Bardzo szybko zaczęło się „Kotyk to”, „Kotyk tamto” i nim się
zorientowałem, zaczęliśmy z Popperem samotnie jadać kolacje i oglądać filmy.
- Czy ona nie jest wspaniała? – spytał mnie znowu Boris po tym, jak pierwszy raz
przyprowadził ją do mojego domu: bardzo nieudany wieczór, podczas którego tak się wszyscy
troje upaliliśmy, że nie mogliśmy się ruszyć, a potem oni gzili się na sofie na dole, a ja
siedziałem na podłodze odwrócony do nich plecami i próbowałem się skupić na powtórce
serialu Po tamtej stronie. – Co o niej myślisz?
- Ten, no... – Co niby miałem mu powiedzieć? – Podobasz jej się, to pewne.
Poruszył się niespokojnie. Siedzieliśmy na dworze przy basenie, chociaż na pływanie było
zbyt wietrznie i chłodno.
- Nie, serio! Co o niej myślisz? Mów prawdę, Potter – nalegał, gdy ja się wahałem.
- Nie wiem – powiedziałem niepewnie, a potem, gdy wciąż mi się przyglądał: – Szczerze?
Nie wiem, Boris. Wygląda mi trochę na desperatkę.
- Tak? A to źle?
W jego głosie pobrzmiewała szczera ciekawość, nie złość ani sarkazm.
- No... – odpowiedziałem zaskoczony. – Niekoniecznie.
Boris, z zaróżowionymi po wódce policzkami, położył dłoń na sercu.
- Kocham ją, Potter. Mówię poważnie. To najprawdziwsza rzecz, jaka mi się zdarzyła w
całym moim życiu.
Byłem tak zażenowany, że musiałem odwrócić wzrok.
- Chudzinka taka! – Westchnął z zadowoleniem. – Gdy ją obejmuję, jest jak piórko, same
kosteczki! Jak powietrze. – W zagadkowy sposób akurat te powody, przez które Boris Kotyka
ubóstwiał, mnie od niej odstręczały: zmysłowe ciało dachowca, chuderlawa, zabiedzona
dorosłość. – Jest taka odważna i mądra i ma naprawdę wielkie serce! Chcę tylko się nią
opiekować i chronić ją przed tym całym Mikiem. Wiesz?
W milczeniu nalałem sobie kolejną wódkę, chociaż tak naprawdę jej nie potrzebowałem.
Sprawa z Kotykiem była podwójnie kłopotliwa, ponieważ – o czym poinformował mnie sam
Boris z wyraźną nutą dumy – Kotyk miała już chłopaka: dwudziestosześciolatka, który nazywał
się Mike McNatt, był właścicielem motocykla i pracował w firmie zajmującej się czyszczeniem
basenów. „Świetnie – powiedziałem, gdy Boris wcześniej przekazał mi tę wiadomość. –
Powinniśmy go tu sprowadzić, żeby pomógł w odkurzaniu”.
Miałem powyżej uszu pielęgnowania basenu (zadanie, które w głównej mierze przypadało
mnie), zwłaszcza że Xandra nigdy nie przywoziła wystarczającej ilości środków chemicznych, a
jeśli już, to nie to co trzeba.
Boris przetarł oczy nasadą dłoni.
- To poważna sprawa, Potter. Ona się go chyba boi. Chce z nim zerwać, ale nie ma odwagi.
Chce go namówić, żeby się zaciągnął do wojska.
- Ty lepiej uważaj, żeby ten koleś ci nie wpierdolił.
- Mnie? – prychnął. – To o nią się martwię. Taka kruszynka! Trzydzieści siedem kilo!
- Tak, jasne.
Utrzymywała, że jest „na granicy anoreksji” i zawsze mogła zdenerwować Borisa,
mówiąc, że cały dzień nic nie jadła.
Boris trzepnął mnie w bok głowy.
- Za dużo siedzisz tu sam jak palec – zawyrokował, siadając obok mnie i zanurzając stopy
w basenie. – Wpadnij dzisiaj do Kotyka. Przyprowadź kogoś.
- Na przykład...?
Boris wzruszył ramionami.
- A ta krótko obcięta blondi z historii? Pływaczka?
- Hadley? – Pokręciłem głową. – Nie ma mowy.
- Czemu nie? Przecież niezła z niej laska! I chciałaby przyjść, dam sobie głowę uciąć!
- Wierz mi, to nie jest dobry pomysł.
- Zaproszę ją w twoim imieniu! No, weź. Jest dla ciebie miła i ciągle nawija. Zadzwonimy
do niej?
- Nie! Nie chodzi o to... przestań. – Złapałem go za rękaw, gdy zaczął się podnosić.
- Ale z ciebie cykor!
- Boris.
Wchodził do środka, żeby podejść do telefonu.
- Nie rób tego. Poważnie. Ona nie przyjdzie.
- A to dlaczego?
Jego szyderczy ton podziałał mi na nerwy.
- Szczerze? Bo... – Chciałem powiedzieć: bo Kotyk jest dziwką, co byłoby jedynie
oczywistą prawdą, powiedziałem jednak: – Słuchaj, Hadley jest wzorową uczennicą i tak dalej.
Nie będzie chciała przyjść do Kotyka.
- Co? – zawołał Boris, oburzony odwracając się na pięcie. – A to kurwa. Co ci
powiedziała?
- Nic. Tylko...
- Właśnie widzę! – Maszerował teraz z powrotem nad basen. – Radzę ci, żebyś mi
powiedział.
- Przestań. To nic takiego. Wyluzuj, Boris – poprosiłem, widząc, jak bardzo się rozzłościł.
– Kotyk jest dużo starsza. Nie są nawet w tej samej klasie.
- Nadęta suka. Co Kotyk jej takiego zrobiła?
- Wyluzuj.
Moje spojrzenie padło na butelkę wódki oświetloną czystym białym promieniem słońca jak
świetlną szablą. Boris wypił o wiele za dużo i ostatnią rzeczą, jakiej chciałem, była kłótnia. Ale
sam byłem zbyt pijany, by wymyślić jakiś zabawny lub łatwy sposób, żeby odciągnąć go od tego
tematu.
III

Boris podobał się wielu innym, ciekawszym dziewczynom, w dodatku w naszym wieku – przede
wszystkim Saffi Caspersen, która była Dunką, mówiła po angielsku z pretensjonalnym
brytyjskim akcentem, zagrała małą rólkę w produkcji Cirque du Soleil i była ponad wszelką
wątpliwość najładniejszą dziewczyną z naszego rocznika. Saffi chodziła z nami na angielski
(gdzie miała do powiedzenia różne interesujące rzeczy o powieści Serce to samotny myśliwy) i
chociaż przylgnęła do niej opinia nieprzystępnej, Boris jej się podobał. Wszyscy to widzieli.
Śmiała się z jego żartów, na lekcjach robiła do niego maślane oczy i widziałem, z jakim
entuzjazmem rozmawia z nim na korytarzu – przy czym Boris okazywał nie mniejszy entuzjazm
na swój rozgestykulowany rosyjski sposób. A jednak, rzecz tajemnicza, najwyraźniej w ogóle go
nie pociągała.
- Ale dlaczego? – dziwiłem się. – Jest najładniejszą dziewczyną w naszej klasie.
Zawsze wydawało mi się, że Duńczycy są wysocy i jasnowłosi, ale Saffi była dość drobną
brunetką, która miała w sobie coś baśniowego, co podkreślał roziskrzony sceniczny makijaż na
profesjonalnej fotografii, którą widziałem.
- Ładna, owszem. Ale niezbyt pociągająca.
- Boris, ona jest zabójcza. Oszalałeś?
- A tam, za dużo się uczy – stwierdził Boris i klapnął obok mnie z piwem w jednej ręce, a
drugą wyciągając po mojego papierosa. – Za bardzo normalna. Ciągle tylko wkuwa, chodzi na
próby i tak dalej. Kotyk... – wypuścił chmurę dymu i oddał mi papierosa – ona jest bardziej
podobna do nas.
Milczałem. Jak to się stało, że ze świetnego ucznia zrobił się ze mnie ktoś, kogo wrzuca się
do tego samego worka co lumpenproletariat pokroju Kotyka?
Boris szturchnął mnie.
- Coś mi się zdaje, że wpadła ci w oko. Saffi.
- Nie, niespecjalnie.
- Właśnie, że tak. Umów się z nią.
- No, może – wybąkałem, wiedząc, że nie starczy mi odwagi.
W mojej starej szkole, gdzie cudzoziemcy i uczniowie z wymiany zazwyczaj stali grzecznie
z boku, wyrzuceni na margines, ktoś w rodzaju Saffi wydawałby się bardziej dostępny, ale w
Las Vegas była zdecydowanie za bardzo lubiana, zbyt szczelnie otoczona przez innych, nie
wspominając o największym problemie: gdzie się umówić. W Nowym Jorku byłoby to dość
proste; mógłbym ją zabrać na łyżwy, do kina albo do planetarium. Ale jakoś nie mogłem sobie
wyobrazić Saffi Caspersen, jak wącha klej lub popija piwo z papierowej torby, lub robi
którąkolwiek z rzeczy, które ja i Boris robiliśmy razem.
IV

Wciąż go widywałem, tylko że już nie tak często. Coraz więcej nocy spędzał z Kotykiem i jej
matką w galeriowcu SK Apartments – przejściowych kwaterach urządzonych w rozsypującym
się hotelu z lat pięćdziesiątych przy autostradzie między lotniskiem a Las Vegas Strip, gdzie na
dziedzińcu przy pustym basenie faceci o wyglądzie nielegalnych imigrantów kłócili się o części
motocyklowe. („SK? – spytała Hadley. – Wiesz, co to znaczy, to SK? Syf i karaluchy”). Boris –
Bogu niech będą dzięki – nie przyprowadzał do mnie Kotyka zbyt często, ale nawet gdy nie było
jej z nami, ciągle o niej mówił. Miała świetny gust muzyczny i nagrała mu składankę na CD z
kilkoma odjazdowymi kawałkami hiphopowymi, których koniecznie musiałem posłuchać. Lubiła
pizzę tylko z zieloną papryką i oliwkami. Bardzo, ale to bardzo chciała mieć keyboard – także
kotka syjamskiego, a może fretkę, ale w SK nie wolno było trzymać zwierząt.
- Serio, musisz się z nią częściej spotykać, Potter – przekonywał, zderzając się ze mną
barkiem. – Polubiłbyś ją.
- Oj, daj spokój – rzuciłem, myśląc o tym, jak pogardliwie Kotyk się do mnie odnosi:
wybuchała śmiechem w niewłaściwych momentach, złośliwie, i wiecznie wysyłała mnie do
lodówki po piwo.
- Nie! Ona cię lubi! Naprawdę! Znaczy, ten, uważa cię trochę za takiego młodszego brata.
Tak mi powiedziała.
- Nigdy się do mnie nie odzywa.
- Bo z nią nie rozmawiasz.
- A wy się pieprzycie?
Boris prychnął ze zniecierpliwieniem, odgłos, który wydawał z siebie, gdy sprawy szły nie
po jego myśli.
- Myśli tylko o jednym – skwitował, odrzucając włosy z oczu, a potem: – Co? A jak
myślisz? Mam ci porysować, w jakiej pozycji?
- Narysować.
- E?
- Mówi się: narysować.
Boris przewrócił oczami. Wymachując rękami, znowu zaczął się rozwodzić nad tym, jaka
to Kotyk jest inteligentna, jak „piekielnie bystra”, jaka mądra, ile w życiu przeżyła i jakie to
niesprawiedliwe z mojej strony, że ją oceniam i krytykuję, nie zadawszy sobie trudu, żeby ją
lepiej poznać; ale gdy słuchałem jego przemowy, jednym okiem oglądając stary film noir w
telewizji (Fallen Angel, w roli głównej Dana Andrews), nie mogłem przestać myśleć o tym, jak
się poznali, na zajęciach wyrównawczych z WOS-u dla uczniów, którzy nie radzą sobie z
zaliczeniem tego przedmiotu (nawet w naszej nadzwyczaj mało wymagającej szkole) bez
dodatkowej pomocy. Boris – zaliczał matematykę bez wysiłku i nie znałem nikogo, kto byłby tak
dobry z języków – musiał chodzić na „WOS dla przygłupów”, ponieważ był cudzoziemcem;
wymóg szkolny, z którego był bardzo niezadowolony. („Na co mi to? Mało prawdopodobne, że
będę głosował w wyborach do Kongresu”). Ale Kotyk – osiemnaście lat! Urodzona i
wychowana w hrabstwie Clark! Obywatelka amerykańska, jakby żywcem wyjęta z Gliniarzy! –
nie miała takiej wymówki.
Raz za razem łapałem się na tego rodzaju niegodziwych myślach, które starałem się od
siebie odpędzać. Co mnie to obchodziło? Tak, Kotyk była puszczalska; tak, była za głupia, żeby
zaliczyć WOS, i nosiła tanie kolczyki z drogerii w kształcie dużych kół, które zawsze o coś
zaczepiały, i tak, chociaż ważyła tylko trzydzieści siedem kilogramów czy coś koło tego,
napędzała mi strasznego stracha, jak gdyby w przypływie furii mogła mnie skopać na śmierć
obuta w swoje spiczaste kozaki. („Ostra z niej aparatka”, powiedział chełpliwie w pewnym
momencie sam Boris, podskakując i wykonując rapperskie gesty lub coś, co mu się wydawało,
że nimi jest, po czym uraczył mnie opowieścią o tym, jak to wyrwała krwawą garść włosów
jednej dziewczynie – to była kolejna rzecz charakterystyczna dla Kotyka, zawsze wdawała się
w przeraźliwe dziewczyńskie bójki, głównie z innymi przedstawicielkami białej biedoty takimi
jak ona, a czasami z prawdziwymi „gangsta”, Latynoskami i Murzynkami). Ale co za różnica,
którą beznadziejną kretynkę wybrał sobie Boris? Czy nie pozostawaliśmy przyjaciółmi?
Najlepszymi przyjaciółmi? Ściśle rzecz biorąc – braćmi?
A z drugiej strony: nie było słowa, które precyzyjnie określałoby moje relacje z Borisem.
Do czasu pojawienia się Kotyka specjalnie się nad tym nie zastanawiałem. Składały się na nie
senne popołudnia w klimatyzowanych pomieszczeniach, leniwe i pijane, z zasuniętymi przed
oślepiającym światłem roletami, z pustymi saszetkami po cukrze i wyschniętymi obierkami
pomarańczy rozrzuconymi na dywanie, z Dear Prudence z „białego” albumu (który Boris
uwielbiał) albo tym samym starym smętem Radiohead, odtwarzanym raz za razem:

For a minute
I lost myself, I lost myself...

Klej, który wąchaliśmy, wywoływał mroczny, mechaniczny szum, jak wietrzny łoskot
śmigieł: silniki włączone! Padaliśmy na łóżko w ciemność niczym spadochroniarze
wyskakujący tyłem z samolotu, chociaż – na takim haju, tak oderwani od rzeczywistości –
musieliśmy uważać z torbą na twarzy, w przeciwnym razie potem, po ocknięciu się,
wyskubywaliśmy zaschnięte grudki kleju z włosów i czubka nosa. Sen wyczerpanych, plecy przy
plecach, w brudnej pościeli śmierdzącej popiołem z papierosów i psem, chrapiący Popczik
brzuchem do góry, w wydmuchiwanym z otworów wentylacyjnych w ścianie powietrzu
podprogowe szepty, jeśli dobrze się wsłuchać. Mijały całe miesiące, kiedy wiatr nie ustawał,
piasek stukał w szyby, a powierzchnia basenu marszczyła się złowieszczo. Mocna herbata rano,
kradziona czekolada. Boris szarpiący mnie za włosy i kopiący po żebrach. Obudź się, Potter.
Pobudka.
Wmawiałem sobie, że za nim nie tęsknię, ale tęskniłem. W samotności odurzałem się,
oglądałem programy erotyczne w telewizji, czytałem Grona gniewu i Dom o siedmiu szczytach,
dochodząc do wniosku, że muszą się podzielić tytułem najnudniejszej powieści, jaką
kiedykolwiek napisano, i przez, jak mi się zdawało, tysiące godzin – wystarczyłoby czasu, żeby
nauczyć się duńskiego albo gry na gitarze, gdybym podjął taką próbę – wałęsałem się po ulicy z
rozklekotaną deskorolką, którą znaleźliśmy z Borisem w jednym z przejętych przez bank domów
w okolicy. Chodziłem z Hadley na imprezy drużyny pływackiej – bezalkoholowe, w obecności
rodziców – a w weekendy bywałem na imprezach bez nadzoru rodziców u ludzi, których ledwo
znałem, tabletki xanaxu i likier Jägermeister, powroty syczącymi autobusami o drugiej nad
ranem w takim stanie, że musiałem mocno się trzymać siedzenia z przodu, żeby nie spaść na
podłogę. Po szkole, jeśli się nudziłem, łatwo było dołączyć do jednej z grupek gandziarzy, które
krążyły między Del Taco i salonami gry na Las Vegas Strip.
Wciąż jednak czułem się samotny. Tęskniłem za Borisem, ponurym, zuchwałym, narwanym,
skandalicznie lekkomyślnym, z całym jego cholerycznym niepoukładaniem. Borisem, bladym i
ziemistym, z jego kradzionymi jabłkami i powieściami po rosyjsku, obgryzionymi paznokciami i
sznurówkami ciągnącymi się za nim w piasku. Borisem: początkującym alkoholikiem,
elokwentnym miotaczem przekleństw w czterech językach – który zabierał mi jedzenie z talerza,
gdy miał na to ochotę, i pijany zasypiał na podłodze, z twarzą czerwoną, jakby go ktoś
spoliczkował. Nawet kiedy zabierał rzeczy bez pytania, co zdarzało mu się nader często –
wiecznie znikały jakieś drobiazgi, a to płyty DVD, a to przybory szkolne z mojej szafki,
niejednokrotnie przyłapałem go na plądrowaniu moich kieszeni – własne rzeczy znaczyły dla
niego tak niewiele, że jakoś nie traktowało się tego jako kradzież; za każdym razem gdy
wpadało mu trochę gotówki, dzielił się ze mną pół na pół i chętnie dawał mi wszystko, o
cokolwiek go prosiłem (i czasem też, gdy nie prosiłem, jak wtedy, gdy złota zapalniczka pana
Pawlikowskiego, którą mimochodem się zachwyciłem, pojawiła się w zewnętrznej kieszeni
mojego plecaka).
Zabawne: jeśli już coś mnie niepokoiło, to zbytnia czułość Borisa, o ile „czułość” to
właściwe słowo. Gdy pierwszy raz odwrócił się w łóżku i objął mnie w pasie, przez chwilę
leżałem w półśnie, nie wiedząc, co zrobić: wpatrywałem się w swoje brudne skarpetki na
podłodze, puste butelki po piwie, swój egzemplarz Szkarłatnego godła odwagi. Wreszcie –
skrępowany – udałem, że ziewam, i próbowałem się przetoczyć dalej, on jednak westchnął i
przyciągnął mnie, przytulając się sennie.
„Ciii, Potter – szepnął mi w kark – Tolko ja”.
Dziwne to było. Czy rzeczywiście? Tak i nie. Wkrótce potem zasnąłem, uśpiony jego
intensywnym zapachem piwa i niemytego ciała oraz oddechem szumiącym mi w uchu. Miałem
świadomość, że nie mogę tego wyjaśnić, bo zabrzmiałoby to poważniej, niż było w
rzeczywistości. Kiedy budziłem się w nocy dławiony strachem, chwytał mnie, zrywającego się
w przerażeniu z łóżka, i ściągał w pościel obok siebie, mamrocząc coś niezrozumiałego po
polsku chrapliwym i zmienionym od snu głosem. Zasypialiśmy z powrotem, objęci, słuchając
muzyki z mojego ipoda (Thelonious Monk, Velvet Underground, muzyki, jaką lubiła mama), i
czasem budziliśmy się spleceni jak rozbitkowie lub dużo młodsze dzieci.
A jednak (to była ta mroczna część, to właśnie nie dawało mi spokoju) zdarzały się też
inne, znacznie bardziej dezorientujące, szalone noce, gdy mocowaliśmy się półnadzy przy
słabym świetle z łazienki, wszystko rozmazane i niestabilne bez moich okularów; ręce na
ciałach, szybkie i silne, przewrócone piwa pieniące się na dywanie – zabawa i nic takiego w
momencie, kiedy to się działo, i to rozkoszne głośne westchnienie, gdy moje oczy wywracały się
do góry i zapominałem o wszystkim; ale kiedy budziliśmy się rano brzuchem do dołu,
pojękujący po przeciwnych stronach łóżka, poprzednia noc rozpadała się w niespójne sceny,
porwane i kiepsko oświetlone jak w jakimś eksperymentalnym filmie, nieznajome wykrzywienie
rysów Borisa już osuwające się w niepamięć, a wszystko bez większego wpływu na
rzeczywistość niż sny. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy; nie było to coś do końca realnego;
szykując się do szkoły, rzucaliśmy się butami, opryskiwaliśmy wodą, przeżuwaliśmy aspirynę
na kaca, śmialiśmy się i żartowaliśmy przez całą drogę na przystanek. Wiedziałem, że ludzie,
gdyby wiedzieli, zrozumieliby to opacznie, zresztą nie chciałem, żeby ktokolwiek się
dowiedział, podobnie jak Boris, chociaż on zdawał się tym zupełnie nie przejmować, co
utwierdziło mnie w przekonaniu, że to tylko wygłupy, nic, co trzeba by traktować poważnie lub
czym można by się martwić. A jednak, niejeden raz, zastanawiałem się, czy nie zebrać się na
odwagę i nie powiedzieć czegoś: wytyczyć granicę, wyjaśnić, zdobyć absolutną pewność, że
czegoś sobie nie uroił. Ale ten moment nigdy nie nadszedł. Teraz nie było sensu do tego wracać
i narażać się na śmieszność, chociaż fakt ten stanowił dla mnie liche pocieszenie.
Nie mogłem znieść, jak bardzo mi go brakuje. W domu dużo się piło, przynajmniej jeśli
chodzi o Xandrę, i często trzaskały drzwi („Skoro to nie byłam ja, to musiałeś być ty”,
wrzeszczała); a bez Borisa (oboje zachowywali się bardziej powściągliwie, gdy u nas
pomieszkiwał) było mi trudniej. Problem po części wynikał z tego, że zmieniły się godziny
pracy Xandry w barze – nowy grafik; pracowała w dużym stresie, ludzie, z którymi dzieliła
zmianę, odeszli albo pracowali w innych godzinach; w środy i poniedziałki, gdy wstawałem do
szkoły, często zastawałem ją po powrocie z pracy – siedziała samotnie, oglądając ulubiony
poranny program, zbyt nakręcona, żeby zasnąć, i ciągnęła pepto-bismol prosto z butelki.
– To tylko ja, ledwo żyję. – Próbowała się uśmiechnąć, widząc mnie na schodach.
- Może powinnaś popływać. Pływanie działa usypiająco.
- Nie, dzięki, posiedzę tu sobie ze swoim pepto. Co za smak. Jakby się piło gumę do żucia,
rewelacja.
Co do taty: spędzał dużo więcej czasu w domu: przesiadywał ze mną, z czego się
cieszyłem, chociaż wykańczała mnie jego huśtawka nastrojów. Zaczął się sezon piłkarski; jego
krok nabrał sprężystości. Sprawdziwszy coś w swoim blackberry, przybił mi piątkę i odtańczył
taniec w salonie:
- Co, nie jestem może geniuszem? Co?
Sprawdzał tabele z wynikami, sprawozdania z rozgrywek i – od czasu do czasu – zaglądał
do książki w miękkiej oprawie pod tytułem Skorpion. Horoskop sportowy.
- Zawsze szukam czegoś, co da mi przewagę – wyjaśnił, gdy zastałem go przy
analizowaniu tabel i wystukiwaniu liczb na kalkulatorze, jak gdyby wypełniał PIT-a. – Musisz
mieć tylko jakieś pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery procent trafień, żeby wyciągnąć z tego
przyzwoitą kasę... widzisz, bakarat to czysta rozrywka, nie liczą się żadne umiejętności,
wyznaczam sobie limit i nigdy go nie przekraczam, ale w zakładach sportowych przy
odpowiedniej dyscyplinie naprawdę można zarobić. Trzeba do sprawy podejść jak inwestor.
Nie jak kibic, nawet nie jak hazardzista, ponieważ sekret tkwi w tym, że lepsza drużyna zwykle
wygrywa mecz, a typer dobrze obstawia wynik. Typer ma jednak pewne ograniczenia.
Przewiduje nie, kto wygra, ale kto powinien wygrać zdaniem większości. Więc ten margines,
między faworytem ogółu a rzeczywistym... o kurwa, patrz na tego łapacza, kolejny ważny punkt
dla Pittsburgha, potrzebny nam jak kulka w głowie... w każdym razie, jak mówiłem, jeśli usiądę
i dobrze wszystko przeanalizuję w przeciwieństwie do jakiegoś przypadkowego Iksińskiego,
który wybiera zwycięzcę po przejrzeniu działu sportowego w gazecie? Kto ma przewagę?
Widzisz, ja nie jestem jednym z tych palantów, co to niezależnie od okoliczności jarają się
Giantsami... cholera, twoja matka miałaby coś na ten temat do powiedzenia. Skorpion
symbolizuje kontrolę, Skorpion to ja. Jestem ambitny. Chcę wygrać za wszelką cenę. Od tego
zaczęło się moje aktorstwo w czasach, kiedy jeszcze grałem. Słońce w Skorpionie, wschodzący
Lew. Wszystko na moim wykresie. Teraz tak, ty jesteś spod znaku Raka, pustelnik, małomówny i
zamknięty w swojej skorupie, zupełnie inny sposób działania. Nie mówię, że to źle albo dobrze,
po prostu tak jest, i już. W każdym razie, wszystko jedno, zawsze opieram się na składach
drużyn w ataku i obronie, ale przy okazji nie zaszkodzi zwrócić uwagi na tranzyty i progresje
Słońca w dniu meczu...
- Xandra cię tym zainteresowała?
- Xandra? Połowa graczy u bukmacherów w Las Vegas ma w telefonie numer do swojego
astrologa, w szybkim wybieraniu. W każdym razie, jak mówiłem, jeśli wszystkie inne czynniki
są niezmienne, czy planety mają jakiś wpływ? Tak. Powiedziałbym, że zdecydowanie tak. No
wiesz, czy zawodnik ma dobry dzień, czy ma zły dzień, czy jest nie w sosie, co tam jeszcze.
Naprawdę dobrze jest mieć te dodatkowe informacje, jeśli trochę, jak to powiedzieć, ha, ha,
jesteś przyciśnięty do muru, chociaż – pokazał mi gruby zwitek czegoś, co wyglądało na setki,
obwiązany gumką – miałem niesamowity rok. Pięćdziesiąt trzy procent, tysiąc zakładów w roku.
Magiczne miejsce.
Niedziele były, jak to nazywał, dniami prawdy. Rano zastawałem go na dole wśród
szelestów rozrzuconych gazet, śmigał po pokoju radosny i rozemocjonowany, jakby to było Boże
Narodzenie, otwierał i zamykał szafki, mówił do wiadomości wyświetlanych na blackberry i
chrupał chipsy kukurydziane prosto z torebki. Jeśli schodziłem i choćby przez chwilę oglądałem
z nim telewizję w czasie jednego z ważnych meczów, czasem rzucał mi, jak to nazywał,
„przynętę” – dwadzieścia, pięćdziesiąt, jeśli akurat wygrał.
- Żebyś się wciągnął – wyjaśnił, pochylając się do przodu na sofie i pocierając nerwowo
dłonie. – Widzisz... przydałoby się, żeby zmietli Colts z boiska w pierwszej połowie. Żeby ich
zmiażdżyli. A jeśli chodzi o Cowboys i Niners, przydałoby się, żeby wynik przekroczył
trzydzieści w drugiej połowie – tak! – krzyknął, podskakując radośnie z podniesioną pięścią. –
Wypuszczenie! Redskins przejęli piłkę. Dobra nasza!
Byłem zdezorientowany, bo to Cowboys stracili piłkę. Wydawało mi się, że mają zdobyć
co najmniej piętnastopunktową przewagę. Jego zmiany faworytów w trakcie gry następowały
zbyt szybko, bym mógł za nimi nadążyć, i często z konsternacją zauważałem, że kibicuję nie tej
drużynie, co trzeba; jednak gdy przeskakiwaliśmy na chybił trafił między meczami, między
akcjami, podobało mi się to jego delirium i całodzienne opychanie się niezdrowym jedzeniem,
gdy ja inkasowałem dwudziestki i pięćdziesiątki, które mi rzucał, jak gdyby spadały z nieba.
Innym razem – gdy wznosił się, a potem opadał na ochrypłej fali euforii – ogarniał go jakiś
niejasny niepokój, który z tego, co się orientowałem, nie miał nic wspólnego z wynikiem
zakładów. Chodził wtedy po domu z nieznanego mi powodu zdenerwowany, z rękami
splecionymi na głowie, wpatrzony w telewizor z miną człowieka rozstrojonego
niepowodzeniem w interesach: mówił do trenerów, zawodników, pytał, co jest z nimi nie tak, co
się, do diabła, dzieje. Czasem szedł za mną do kuchni dziwnie spokorniały. „Właśnie mnie
dobijają”, mówił żartobliwie, opierając się o blat, z komicznym ułożeniem ciała, zgięty wpół
jak złodziej podczas napadu na bank po tym, jak dosięgła go kula.
Linie x. Linie y. Jardy pokonane biegiem, pokrycie handicapu. W dni meczowe do około
piątej po południu białe pustynne światło odpierało przygnębienie właściwe niedzieli – jesień
przechodząca w zimę, samotność październikowego zmierzchu z perspektywą szkoły następnego
dnia – ale zawsze nadchodziła długa nieruchoma chwila pod koniec tych piłkarskich dni, gdy
nastrój tłumu zmieniał się i wszystko stawało się beznadziejnie smutne i niepewne, na ekranie i
poza nim, odbijające się od szyby na patio słońce, przygasające do koloru złota, a potem
szarości, długie cienie i noc zapadająca pośród pustynnego bezruchu, smutek, z którego nie
mogłem się otrząsnąć, świadomość, że ludzie na stadionach suną w milczeniu ku wyjściom, a w
uniwersyteckich miasteczkach na wschodzie pada zimny deszcz.
Panika, która wtedy mnie ogarniała, była trudna do wyjaśnienia. Te piłkarskie niedziele
kończyły się gwałtownie, z poczuciem, jakbym nagle tracił krew, co przywodziło mi na myśl ów
dzień, kiedy patrzyłem, jak pakują i wywożą rzeczy z mieszkania w Nowym Jorku: wrażenie
wyślizgiwania się gruntu spod nóg, przemijalności, braku czegoś, czego można by się
przytrzymać. Na górze, przy zamkniętych drzwiach, włączałem w swoim pokoju wszystkie
światła, paliłem trawkę, jeśli ją miałem, słuchałem muzyki z przenośnych głośników –
wcześniej nieprzesłuchanych nagrań, Szostakowicza, Erika Satie, które ściągnąłem na swojego
ipoda dla mamy i potem ich nie usunąłem – i przeglądałem książki z biblioteki: głównie albumy
o sztuce, bo przypominały mi o niej.
Największe dzieła malarstwa holenderskiego. Delft. Złoty wiek. Rysunki Rembrandta,
jego anonimowych uczniów i naśladowców. Sprawdziwszy w szkolnym komputerze,
dowiedziałem się, że wydano książkę o Carelu Fabritiusie (cieniutka, ledwie sto stron), ale nie
mieli jej w naszej bibliotece, a tak skrupulatnie monitorowano czas spędzany przy komputerze,
że paranoicznie bałem się rozejrzeć za nią w internecie – zwłaszcza że wcześniej bezmyślnie
kliknięty link („Het Puttertje, Szczygieł, 1654”) przeniósł mnie na przerażająco oficjalną stronę
o nazwie „Zaginione dzieła sztuki. Baza danych”, na której wymagano rejestracji z podaniem
nazwiska i adresu. Nieoczekiwany widok słów „Interpol” i „Zaginione” tak mnie wytrącił z
równowagi, że spanikowałem i wbrew regulaminowi wyłączyłem komputer.
- Coś ty zrobił? – zażądał wyjaśnień pan Ostrow, bibliotekarz, zanim system zdążył się
otworzyć. Sięgnął z tyłu przez moje ramię i zaczął wpisywać hasło.
- Ja...
Mimo wszystko cieszyłem się, że nie oglądałem pornografii, gdy zaczął przeglądać historię
moich wyświetleń. Już wcześniej zamierzałem kupić sobie taniego laptopa za pięćset dolców,
które dostałem od taty na Gwiazdkę, ale te pieniądze jakoś się rozeszły – „Zaginione dzieła
sztuki”, powtarzałem w myślach; nie ma powodu, żeby wpadać w panikę na widok słowa
„zaginione”, zniszczone dzieła sztuki też się do nich zaliczają, prawda? Mimo iż nie wpisałem
tytułu obrazu, martwiłem się, że wszedłem na tę stronę ze szkolnego adresu IP. Z tego, co się
orientowałem, policjanci, którzy mnie przesłuchiwali, trzymali rękę na pulsie i wiedzieli, że
mieszkam teraz w Las Vegas; szansa, że skojarzą jedno z drugim, była znikoma, ale istniała.
Obraz został ukryty, w moim przekonaniu dość sprytnie, w czystej bawełnianej poszewce
na poduszkę, którą przykleiłem do wezgłowia łóżka od tyłu. Wiedziałem od Hobiego, jak
ostrożnie należy się obchodzić z zabytkowymi przedmiotami (czasem przy szczególnie
delikatnych przedmiotach nasuwał białe bawełniane rękawiczki), nigdy też nie dotknąłem
obrazu gołymi rękami, i tylko za krawędź. Wyjmowałem go jedynie pod nieobecność taty i
Xandry, wiedząc, że wrócą dużo później – chociaż nawet wtedy, gdy nie mogłem go obejrzeć,
cieszyła mnie świadomość, że jest w pobliżu, przydawał bowiem wszystkiemu głębi i
solidności, wzmacniał osnowę rzeczy, uspokajał swoją niewidzialną, niezachwianą
doskonałością, tak jak uspokajała mnie myśl, że gdzieś daleko, w wodach Bałtyku, pływają
beztrosko wieloryby, a mnisi w egzotycznych strefach czasowych bezustannie odmawiają
modlitwy za zbawienie świata.
Wyjęciu obrazu z poszewki, trzymaniu go w rękach i oglądaniu towarzyszyła pewna
doniosłość. Sama czynność sięgnięcia po niego wywoływała poczucie rozszerzenia, jakby
unoszenie się w powietrzu; zaś w pewnym osobliwym momencie, gdy wpatrywałem się weń
długo oczami wysuszonymi chłodzonym pustynnym powietrzem, wydawało mi się, że cała
przestrzeń między mną a obrazem znika, a gdy podnosiłem wzrok, to obraz był prawdziwy, nie
ja.
1622–1654. Syn nauczyciela. Mniej niż tuzin prac przypisanych dokładnie jemu. Zdaniem
van Bleyswijcka, historyka Delftu, Fabritius znajdował się w swojej pracowni, malując
zakrystiana z delftyjskiego kościoła Oude Kerk, gdy o dziesiątej trzydzieści rano doszło do
wybuchu w prochowni. Ciało malarza zostało wydobyte z ruin jego pracowni przez sąsiadów „z
wielkim smutkiem”, jak napisano w książce, i „nie bez trudu”. Tym, co fascynowało mnie w
tych krótkich opisach z wypożyczonych książek, był element przypadku: klęski losowe, moja i
jego, łączące się w tym samym niewidocznym punkcie, „wielki wybuch”, jak to ujmował mój
ojciec, bez choćby cienia sarkazmu lub lekceważenia, za to z pełnym szacunku uznaniem wobec
potęgi fortuny rządzącej także jego życiem. Można było badać te powiązania latami i nigdy nie
znaleźć odpowiedzi – chodziło w tym wszystkim o to, że rzeczy łączą się i rozpadają, a na
obrzeżach bezkresnej jasności majaczą niewiadome, zakrzywienie czasoprzestrzeni, jak wtedy,
gdy mama stała przed muzeum, czas zafalował i światło przybrało dziwny odcień. Ślepy traf,
który może zmienić wszystko lub nie.
Na górze woda z kranu w łazience nie nadawała się do picia – za bardzo chlorowana.
Nocami suchy wiatr gnał po ulicy śmieci i puszki po piwie. Wilgoć, poinformował mnie kiedyś
Hobie, to najgorsza na świecie rzecz dla antyków; zademonstrował mi na zegarze szafkowym,
który naprawiał przed moim wyjazdem, jak drewno przegniło od dołu za sprawą wilgoci („ktoś
zlewał wodą kamienną podłogę, widzisz, jak miękkie jest tutaj drewno, jak zniszczone?”).
Zakrzywienie czasoprzestrzeni: sposób, żeby zobaczyć coś dwa razy lub więcej. Tak jak
rytuały mojego taty, jego systemy bukmacherskie, wszystkie jego wyrocznie i czary opierały się
na świadomości istnienia niewidocznych schematów, tak eksplozja w Delfcie stanowiła część
całego zespołu zdarzeń, które odbiły się w teraźniejszości. Rozmaitość możliwych scenariuszy
mogła przyprawić o zawrót głowy.
- Pieniądze nie są ważne – powiedział mój tata. – Wiesz, reprezentują jedynie energię
całości. Ważne, by ją śledzić. Płynność losu.
Szczygieł bacznie mi się przyglądał swymi lśniącymi, niezmiennymi oczami. Ta drewniana
tablica była maleńka, „niewiele większa od arkusza A4”, jak zauważono w jednej z moich
książek o sztuce, chociaż to wszystko, co wiązało się z datami i wymiarami, informacje z
martwych podręczników, było tak na swój sposób nieistotne jak statystyki z działu sportowego,
gdy drużyna Packers w czwartej kwarcie zwiększa przewagę o dwa punkty, a na boisko zaczyna
padać drobny zmrożony śnieg. Obraz ten, jego magia i żywość, był jak ten dziwny moment
rozpoczęcia śnieżycy, z zielonkawym światłem i płatkami śniegu wirującymi w kamerach, kiedy
nie ma już znaczenia, kto wygra lub kto przegra, chce się tylko napawać tą zwiewną chwilą bez
słów. Gdy patrzyłem na ten obraz, czułem to samo zogniskowanie na jednym punkcie: na
migoczącej, rozświetlonej słońcem chwili, która istniała teraz i będzie istniała zawsze. Tylko od
czasu do czasu zauważałem łańcuch na stópce ptaszka lub zastanawiałem się nad tym, jak
okrutny zgotowano mu los – wzbijał się na krótko, zmuszony do powrotu zawsze w to samo
smutne miejsce.
V

Coś pozytywnego: cieszyłem się, że tata zrobił się taki miły. Co najmniej raz w tygodniu
zabierał mnie na kolacje, i to nie byle jakie kolacje, w eleganckich restauracjach z białym
obrusami, tylko my dwaj. Czasem zapraszał Borisa, a Boris zawsze skwapliwie korzystał z tych
zaproszeń – przynęta w postaci dobrego posiłku była wystarczająco silna, aby pokonać nawet
przyciąganie grawitacyjne Kotyka – ale ze zdziwieniem zauważyłem, że większą przyjemność
sprawiało mi, gdy byliśmy tylko my dwaj, tata i ja.
- Wiesz – powiedział podczas jednej z tych kolacji, gdy nieśpiesznie raczyliśmy się
deserem, rozmawiając o szkole i różnych innych rzeczach (ten nowy, zaangażowany tata, skąd on
się wziął?) – wiesz, naprawdę jestem zadowolony, że mogłem cię lepiej poznać, odkąd tu
przyjechałeś, Theo.
- Ten, no, yyyy, ja też – wydukałem zakłopotany, ale mówiłem szczerze.
- To znaczy... – Tata przeczesał dłonią włosy. – Dziękuję ci, że dałeś mi drugą szansę, synu.
Bo wcześniej popełniłem wielki błąd. Źle się stało, że moje relacje z twoją matką stanęły na
drodze moich relacji z tobą. Nie, nie – powiedział, podnosząc rękę. – W żaden sposób nie
winię twojej mamy, to mam już za sobą. Ale ona kochała cię tak bardzo, że przy was zawsze
czułem się jak jakiś intruz. Coś w stylu: obcy we własnym domu. Wy dwoje byliście tak
blisko... – Roześmiał się smutno. – Dla trzeciego nie starczyło już miejsca.
- No... – Mama i ja chodzący na paluszkach po mieszkaniu, szepczący, starający się
schodzić mu z drogi. Tajemnice, śmiech. – To znaczy, tego...
- Nie, nie, nie musisz przepraszać. To ja jestem ojcem, powinienem być mądrzejszy. Tyle
tylko, że zrobiło się z tego coś w rodzaju błędnego koła, rozumiesz? Czułem się odcięty,
wpadałem w dołek, więc dużo piłem. Ale nigdy nie powinienem był do tego dopuścić. Ominęło
mnie kilka bardzo ważnych lat twojego życia. I to ja muszę teraz jakoś z tym żyć.
- Mmm...
Było mi tak przykro, że nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Nie chcę, żebyś czuł się z tego powodu niezręcznie, stary. Chcę powiedzieć jedno: cieszę
się, że teraz się przyjaźnimy.
- No tak – wybąkałem, wbijając wzrok w wyczyszczony talerz po crème brûlée – ja też.
- I tego... chciałbym ci to jakoś wynagrodzić. Widzisz, w tym roku tak dobrze mi idzie w
zakładach... – Tata pociągnął łyk kawy. – I chciałbym ci otworzyć rachunek oszczędnościowy.
Wiesz, żeby trochę odłożyć. Bo wiesz, naprawdę pokpiłem sprawę, jeśli chodzi o twoją mamę,
wiesz, i zniknąłem na tyle miesięcy.
- Tato – powiedziałem zakłopotany. – Nie musisz tego robić.
- Oj, ale chcę! Masz numer ubezpieczenia, tak?
- Jasne.
- Bo odłożyłem już dziesięć tysięcy. Na początek wystarczy. Daj mi ten numer, jak
będziemy w domu, i następnym razem, jak wpadnę do banku, otworzę rachunek na twoje
nazwisko, okej?
VI

Poza szkołą prawie w ogóle nie widywałem się z Borisem, nie licząc pewnej soboty, kiedy to
tata zabrał nas do Carnegie Deli w hotelu Mirage na anoplopomę i żydowskie bułeczki. I nagle,
kilka tygodni przed Świętem Dziękczynienia, Boris wszedł do mnie, tupiąc głośno na schodach,
chociaż się go nie spodziewałem, i oznajmił:
- Twój stary ma złą passę, wiedziałeś o tym?
Odłożyłem powieść Silas Marner, aktualną lekturę szkolną.
- Co?
- No, jak się gra przy stolikach, gdzie stawką są dwie stówy – powiedział. – W ciągu
pięciu minut można spokojnie przerąbać tysiąc.
- Jeden patyk to dla niego tyle co nic – odparowałem, a gdy Boris nie odpowiedział,
dodałem: – Mówił, że ile stracił?
- Tego nie powiedział. Ale dużo.
- Jesteś pewien, że nie wciskał ci kitu?
Boris roześmiał się.
- Możliwe – rzekł, siadając na łóżku i opierając się na łokciach. – Nic nie słyszałeś?
- No... – O ile się dobrze orientowałem, przed tygodniem ojciec obłowił się na
zwycięstwie Billsów. – Chyba nie idzie mu aż tak źle, skoro zabiera mnie do Bouchon i innych
ekskluzywnych knajp.
- Tak, ale może jest jakiś inny powód – zastanawiał się poważnie Boris.
- Powód? Jaki powód?
Boris chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił.
- A kto go tam wie? – powiedział, po czym przypalił papierosa i zaciągnął się mocno. –
Twój stary jest częściowo Rosjaninem.
- Aha – rzuciłem, sam sięgając po papierosa.
Często słyszałem Borisa i mojego ojca w trakcie „intelektualnych rozmów”, gdy
gestykulując żywo, dyskutowali o wielu znanych hazardzistach w historii Rosji: Puszkinie,
Dostojewskim i innych, których nie znałem.
- To bardzo rosyjskie, wiesz, takie ciągłe narzekanie na wszystko dookoła! Nawet jeśli
powodzi ci się świetnie, lepiej zachować to dla siebie. Lepiej nie kusić złego. – Miał na sobie
koszulę od mojego ojca, spraną tak, że niemal przezroczystą, i tak dużą, że spowijała go niczym
jakaś arabska albo hinduska szata. – Tylko że z twoim ojcem to czasem trudno powiedzieć, jak
jest: żartuje czy mówi poważnie. – Po czym, przyglądając mi się bacznie, dodał jeszcze: – Co o
tym myślisz?
- Nic.
- Wie, że ze sobą rozmawiamy. Dlatego mi powiedział. Nie powiedziałby mi, gdyby nie
chciał, żebyś się dowiedział.
- No. – Byłem całkiem pewien, że się myli. Mój tata był typem faceta, który w
odpowiednim nastroju bez żadnych oporów omówiłby swoje życie osobiste z żoną szefa lub
jakąś inną niewłaściwą osobą.
- Sam by ci powiedział – snuł domysły Boris – gdyby uznał, że powinieneś wiedzieć.
- Słuchaj, jak mówiłeś... – Mój tata miał skłonność do masochizmu, przesadnych gestów;
podczas naszych wspólnych niedziel lubił wyolbrzymiać swoje niepowodzenia, jęcząc i
słaniając się na nogach, skarżąc się na to, że jest „skończony” lub „zrujnowany” po przegranym
meczu, chociaż wygrał kilka innych i właśnie podliczał zyski na kalkulatorze. – Czasem trochę
koloryzuje.
- No tak, rzeczywiście – przyznał rozsądnie Boris. Wziął ode mnie papierosa, zaciągnął
się, a potem po przyjacielsku podał go mnie. – Możesz dopalić.
- Nie, dzięki.
Zapadła krótka cisza, w czasie której słyszeliśmy ryk telewizyjnego tłumu podczas meczu
oglądanego przez tatę. Po chwili Boris znów oparł się na łokciach i zapytał:
- Co jest na dole do jedzenia?
- Jedno, kurwa, wielkie nic.
- Miałem nadzieję na resztki chińszczyzny.
- Niestety. Ktoś wyżarł.
- Cholera. Może podjadę do Kotyka, jej stara ma mrożone pizze. Idziesz ze mną?
- Nie, dzięki.
Boris parsknął śmiechem i wykonał kilka mało autentycznych rapperskich gestów.
- Jak se chcesz, joł – wyrecytował głosem gangsta (różniącym się od normalnego głosu
tylko towarzyszącymi mu gestami i owym „joł”), a potem wstał i powłóczystym krokiem
skierował się do drzwi. – Nigga musi jeść.
VII

Jeśli chodzi o Borisa i Kotyka, osobliwe było to, jak szybko do ich związku wkradły się irytacja
i zniecierpliwienie. Wciąż ciągle się obściskiwali, wręcz nie byli w stanie oderwać od siebie
rąk, ale gdy tylko jedno z nich otwierało buzię, można było odnieść wrażenie, że są
małżeństwem z piętnastoletnim stażem. Sprzeczali się o drobne wydatki, na przykład kto
ostatnio płacił za obiad w centrum handlowym; i ich rozmowy, gdy miałem okazję ich
podsłuchać, brzmiały następująco:
Boris: „Co! Chciałem być miły!”. Kotyk: „Ale ci się nie udało”. Boris, dobiegając do niej:
„Serio, Kotyku! Szczerze! Chciałem tylko być miły!”.
Kotyk [nadąsana mina]
Boris, usiłując bez powodzenia ją pocałować: „Co ja takiego zrobiłem? O co ci chodzi?
Dlaczego już mnie nie lubisz?”.
Kotyk [milczenie]
Problem z basenowym Mikiem – miłosnym rywalem Borisa – został rozwiązany dzięki
nadzwyczaj dogodnej decyzji Mike’a o wstąpieniu do Straży Wybrzeża. Podobno nie było
tygodnia, żeby Kotyk nie rozmawiała z nim godzinami przez telefon, co z niewiadomego
powodu w ogóle nie przeszkadzało Borisowi („Widzisz, ona tylko próbuje go wspierać”). Ale
zatrważające było to, jak zazdrośnie zachowywał się w szkole. Znał na pamięć plan lekcji
Kotyka i w tej samej sekundzie, w której kończyły się nasze zajęcia, biegł do niej, jak gdyby
podejrzewał ją o niewierność w trakcie „hiszpańskiego w pracy” czy jakiegoś innego
przedmiotu. Pewnego dnia po szkole, gdy siedziałem sam z Popperem w domu, zadzwonił do
mnie i zapytał:
- Znasz kolesia, który się nazywa Tyler Olowski?
- Nie.
- Jest z tobą na historii USA.
- Sorry, to strasznie duża grupa.
- Dobra, słuchaj, możesz się czegoś o nim dowiedzieć? Na przykład gdzie mieszka?
- Gdzie mieszka? Czy to ma jakiś związek z Kotykiem?
Ni stąd, ni zowąd zadzwonił dzwonek do drzwi: cztery dostojne dźwięki, co niepomiernie
mnie zdziwiło. Odkąd zamieszkałem w Las Vegas, nikt nigdy nie użył tego dzwonka – ani razu.
Boris, na drugim końcu linii, też go usłyszał.
- Co to? – spytał.
Pies biegał w kółko i ujadał jak oszalały.
- Ktoś jest pod drzwiami.
- Pod drzwiami? – Na naszej wyludnionej ulicy, bez sąsiadów, bez śmieciarki, nawet bez
latarni, było to historyczne wydarzenie. – Jak myślisz, kto to?
- Nie wiem. Oddzwonię później.
Chwyciłem Popczika, który de facto wpadł w histerię, i (gdy skamlał wniebogłosy,
próbując mi się wyrwać) drugą ręką udało mi się otworzyć drzwi.
- Ojojoj, jakie słodkie maleństwo – zabrzmiał przyjemnie brzmiący głos z akcentem z New
Jersey.
Stałem i, mrugając powiekami w popołudniowym słońcu, patrzyłem na bardzo wysokiego,
bardzo, ale to bardzo opalonego, bardzo chudego mężczyznę w nieokreślonym wieku. Wyglądał
jak skrzyżowanie jeźdźca z rodeo i pieprzniętego artysty z klubu nocnego. Jego lotnicze okulary
przeciwsłoneczne w złotej oprawie były zabarwione u góry na fioletowo; miał na sobie białą
sportową kurtkę, czerwoną kowbojską koszulę z perłowymi zatrzaskami i czarne jeansy, ale
zwróciłem uwagę głównie na włosy: częściowo tupecik, częściowo przeszczepione albo ze
sprayu, o fakturze włókna szklanego i ciemnobrązowe jak pasta do butów w puszce.
- No, puść go! – poradził, wskazując na Poppera, który wciąż usiłował mi się wyrwać.
Głos miał głęboki, spokojny i życzliwy; gdyby nie akcent, w swoich kowbojkach i całą resztą
byłby idealnym Teksańczykiem. – Niech sobie biega! Nie mam nic przeciwko. Uwielbiam psy.
Gdy postawiłem Popczika na ziemi, nieznajomy przykucnął, żeby poklepać go po główce, i
w tej pozycji przypominał mi tyczkowatego kowboja przy ognisku. I choć ze swoimi włosami i
strojem wyglądał dziwacznie, podziwiałem, jak swobodnie czuje się we własnej skórze.
- Tak, tak – powiedział. – Słodki z ciebie maluszek, żebyś wiedział! – Jego opalone
policzki, pokryte cieniuteńkimi liniami, miały w sobie coś z pomarszczonego, wysuszonego
jabłka. – W domu mam trzy własne. Minipinczerki.
- Słucham?
Wyprostował się; w uśmiechu zademonstrował równe, olśniewająco białe zęby.
- Pinczery miniaturki – wyjaśnił. – Neurotyczne małe potworki, jak mnie nie ma, obgryzają
wszystko w domu, ale kocham je. Jak masz na imię, chłopcze?
- Theodore Decker – odpowiedziałem, zachodząc w głowę, kto to taki.
Znowu się uśmiechnął; oczy za przyciemnianymi okularami były małe i błyszczące.
- Hej! Też nowojorczyk! Słyszę po głosie, mam rację?
- Zgadza się.
- Stawiałbym, że z Manhattanu. Prawda?
- Prawda – przyznałem, zastanawiając się, co takiego usłyszał w moim głosie. Nikt jeszcze
nie zgadł, że jestem z Manhattanu, tylko na podstawie mojej wymowy.
- Coś takiego, ja jestem chłopak z Canarsie. Urodziłem się tam i wychowałem. Zawsze
miło spotkać kogoś ze Wschodu. Nazywam się Naaman Silver. – Wyciągnął rękę.
- Miło pana poznać, panie Silver.
- O! – Roześmiał się czule. – Uwielbiam, jak młodzież jest dobrze wychowana. Takich
teraz ze świecą szukać. Jesteś Żydem, Theodore?
- Nie, proszę pana – odpowiedziałem, ale pożałowałem zaraz, że nie odpowiedziałem
„tak”.
- Wiesz, coś ci powiem. Każdy, kto pochodzi z Nowego Jorku, jest według mnie
honorowym Żydem. Tak to widzę. Byłeś kiedyś w Canarsie?
- Nie, proszę pana.
- Cóż, kiedyś to była fantastyczna okolica, ale teraz... – Wzruszył ramionami. – Moja
rodzina, mieszkali tam od czterech pokoleń. Widzisz, mój dziadek Saul prowadził jedną z
pierwszych koszernych restauracji w Ameryce. Wspaniały, słynny lokal. Ale zamknęli ją, jak
byłem mały. A potem, po śmierci mojego ojca, mama przeniosła nas do Jersey, żebyśmy
mieszkali bliżej wujka Harry’ego i jego rodziny. – Oparł dłoń o chude biodro i spojrzał na
mnie. – Tata w domu, Theo?
- Nie.
- Nie? – Spojrzał za mnie, do środka. – Wielka szkoda. Wiesz, kiedy wraca?
- Nie, proszę pana.
- „Proszę pana”, podoba mi się to. Porządny z ciebie chłopak. Coś ci powiem,
przypominasz mi mnie, jak byłem w twoim wieku. Świeżo po jesziwie... – Podniósł ręce, złote
bransolety na opalonych, włochatych przegubach. – A te ręce? Białe jak mleko. Jak twoje.
- Mmm... – Wciąż stałem zawstydzony w drzwiach. – Może pan wejdzie? – Nie byłem
pewien, czy powinienem wpuszczać obcego do domu, ale czułem się samotny i nudziło mi się. –
Może pan zaczekać, jeśli pan chce. Ale nie wiem, kiedy wróci.
Znów się uśmiechnął.
- Nie, dziękuję. Mam jeszcze parę spraw do załatwienia. Ale coś ci powiem, nie będę
owijał w bawełnę, bo jesteś miłym dzieciakiem. Twój ojciec wisi mi pięć punktów. Wiesz, co
to znaczy?
- Nie, proszę pana.
- I masz szczęście. Nie musisz wiedzieć i mam nadzieję, że nigdy się nie dowiesz. Ale
powiem ci tylko, że to nie najlepszy sposób prowadzenia interesów. – Położył przyjaźnie dłoń
na moim ramieniu. – Wierz lub nie, Theodore, ja się z ludźmi potrafię dogadać. Nie lubię
nachodzić ich w domu i rozmawiać z dziećmi, tak jak teraz. To nie jest w porządku. Normalnie
poszedłbym tam, gdzie pracuje twój ojciec, i odbylibyśmy tam małe tête-à-tête. Tylko że jego
trudno namierzyć, o czym pewnie już się przekonałeś.
Usłyszałem w domu telefon: mogłem sobie dać rękę uciąć, że to Boris.
- Może powinieneś odebrać – zasugerował uprzejmie pan Silver.
- Nie, w porządku.
- Śmiało. Nie krępuj się. Zaczekam tutaj.
Czując coraz większy niepokój, wszedłem do środka i odebrałem telefon. Jak
przewidywałem, dzwonił Boris.
- Kto to był? – spytał. – Chyba nie Kotyk?
- Nie. Słuchaj...
- Myślę, że poszła z tym całym Tylerem do domu. Mam takie dziwne przeczucie. No, może
nie poszła z nim do domu. W każdym razie wyszli ze szkoły razem: rozmawiała z nim na
parkingu. Widzisz, ma z nim ostatnie zajęcia, ze stolarstwa czy czegoś tam...
- Boris, przepraszam, ale naprawdę nie mogę teraz rozmawiać. Oddzwonię później, dobra?
- Wierzę ci na słowo, że to nie był twój tata – rzekł pan Silver, gdy wróciłem do drzwi.
Spojrzałem za niego, na białego cadillaca zaparkowanego przy krawężniku. W
samochodzie siedziało dwóch mężczyzn: kierowca i drugi mężczyzna na miejscu pasażera.
- To nie był on, prawda?
- Nie on, proszę pana.
- Bo przecież byś mi powiedział?
- Tak, proszę pana.
- Dlaczego ci nie wierzę?
Milczałem, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Wszystko jedno, Theodore. – Znów przykucnął, żeby podrapać Poppera za uszami. –
Prędzej czy później go znajdę. Będziesz pamiętał, żeby mu przekazać, co powiedziałem? I że
wpadłem z wizytą?
- Tak, proszę pana.
Wycelował we mnie długi palec.
- To jak się nazywam?
- Pan Silver.
- Pan Silver. Zgadza się. Tylko sprawdzam.
- A co mam mu przekazać?
- Przekaż mu, że hazard jest dla turystów – rzekł. – Nie dla miejscowych. – Lekko,
leciuteńko, dotknął cienką brązową ręką czubka mojej głowy. – Z Bogiem.
VIII

Gdy jakieś pół godziny później pod drzwiami zjawił się Boris, próbowałem mu opowiedzieć o
wizycie pana Silvera, ale chociaż mnie słuchał, jednym uchem, głównie wściekał się na Kotyka
za flirt z tym Tylerem czy jak mu tam, bogatym amatorem marihuany rok starszym od nas, który
grał w drużynie golfowej.
- Pierdolę ją – przeklął gardłowo, gdy siedzieliśmy na podłodze na parterze, paląc trawkę
Kotyka. – Nie odbiera telefonu. Wiem, że jest teraz z nim. Jestem pewien.
- Przestań. – Chociaż martwiłem się wizytą pana Silvera, jeszcze bardziej miałem dość
rozmów o Kotyku. – Prawdopodobnie kupował od niej tylko trawę.
- Taaa, ale tu chodzi o coś więcej, mówię ci. Nie chce już, żebym zostawał u niej na noc,
zauważyłeś? Wiecznie ma jakieś sprawy. Nie nosi nawet wisiorka, który jej kupiłem.
Przekrzywiły mi się okulary i poprawiłem je na nosie. Boris nawet nie kupił tego głupiego
wisiorka, tylko zwinął go w centrum handlowym – złapał go i uciekł, podczas gdy ja (prawy
obywatel w szkolnym mundurku) odciągałem uwagę sprzedawczyni kretyńskimi, lecz
uprzejmymi pytaniami o to, co ja i tata powinniśmy kupić mamie na urodziny.
- O? – zdziwiłem się, próbując udawać przejętego.
Boris miał zasępioną minę, istną chmurę burzową na czole.
- A to kurwa jest. Któregoś dnia udawała, że płacze w klasie... żeby temu palantowi
Tylerowi zrobiło jej się żal. Co za pizda.
Wzruszyłem ramionami – w tej kwestii nie zamierzałem się spierać – i podałem mu skręta.
- Podoba jej się tylko dlatego, że ma kasiorę. Jego rodzice jeżdżą dwoma mercedesami.
Klasy E.
- Takimi jeżdżą starsze panie.
- Bzdura. W Rosji takimi furami jeżdżą mafiosi. I... – sztachnął się głęboko, przytrzymując
dym, wymachując rękami, zaraz, zaraz, teraz będzie najlepsze, czekaj, posłuchaj tego, okej? – ...
wiesz, jak się do niej zwraca?
- Kotyku?
Boris tak uparcie nazywał ją Kotykiem, że wszyscy w szkole, nawet nauczyciele, też
zaczęli tak na nią wołać.
- Żebyś wiedział! – zawołał Boris, oburzony, z dymem buchającym mu z ust. – Moim
przezwiskiem. Kliczką, którą ja jej wybrałem. A jakiś czas temu na korytarzu? Widziałem, jak ją
zmierzwił.
Na stoliku, obok rachunków i monet, leżało parę lekko rozpuszczonych miętówek z kieszeni
mojego ojca. Odwinąłem jedną i wsunąłem do ust. Byłem upalony jak dziki Pegaz i słodycz
rozchodziła się teraz po mnie jak ogień.
- Zmierzwił ją? – powtórzyłem, a cukierek zastukał mi głośno o zęby. – Że co?
- O tak – powiedział, wykonując mierzwiący gest, zgasiwszy skręta po ostatnim sztachu. –
Nie jestem pewien, czy to dobre słowo.
- Nie przejmowałbym się – stwierdziłem, opierając głowę o sofę. – Słuchaj, musisz
spróbować tych miętówek. Smakują bosko.
Boris potarł twarz dłonią, a potem potrząsnął głową jak mokry pies.
- O rany – wydyszał, przeczesując obiema rękami splątane włosy.
- No, ja też – powiedziałem po wibrującej przerwie. Moje myśli były rozciągnięte i lepkie,
powoli wynurzając się na powierzchnię.
- Co też?
- Zjarałem się.
- Tak? – Roześmiał się. – Jak bardzo?
- Jak pies, stary.
Miętówka na moim języku wydawała się ogromna i intensywna, wielkości głazu, jakbym
nie był w stanie mówić, trzymając ją w ustach.
Zaległa spokojna cisza. Dochodziła piąta trzydzieści po południu, ale światło wciąż było
czyste i ostre. Na zewnątrz przy basenie wisiało kilka moich białych koszul, oślepiających, gdy
wydymały się i łopotały jak żagle. Zamknąłem oczy – przez powieki przenikała czerwień – i
osunąłem się na (nagle bardzo wygodną) sofę, jak gdyby była kołyszącą się łodzią, i
przypomniałem sobie wiersz Harta Crane’a, który omawialiśmy na angielskim. „Most
Brooklyński”. Jak to się stało, że nie czytałem tego wiersza jeszcze w Nowym Jorku? I jak to się
stało, że nigdy nie zwracałem uwagi na ten most, gdy widywałem go niemal codziennie? Mewy i
zawrotne wysokości. „Myślę o kinach, panoramicznych iluzjach...”
- Mógłbym ją udusić – powiedział nagle Boris.
- Co? – spytałem, usłyszawszy jedynie „udusić” i wyraźnie przygnębiony głos Borisa.
- Pieprzona chuda bladź. Ale ona mnie wkurwia. – Boris trącił mnie barkiem. – Co, Potter?
Nie chciałbyś zetrzeć jej z gęby tego złośliwego uśmieszku?
- No... – bąknąłem oszołomiony po chwili; to pewnie było jakieś podchwytliwe pytanie. –
Co to jest bladź?
- W zasadzie to samo co dziwka.
- Aha.
- No bo za kogo ona się uważa?
- Właśnie.
Zapadła cisza, na tyle długa i dziwna, że zacząłem się zastanawiać, czy nie wstać i nie
włączyć muzyki, chociaż nie mogłem się zdecydować jaką. Coś szybkiego byłoby nie na
miejscu, a już na pewno nie chciałem puszczać czegoś mrocznego lub agresywnego, co by go
nakręciło jeszcze bardziej.
- Hmm – powiedziałem po, miałem nadzieję, przyzwoicie długiej przerwie – za piętnaście
minut zaczyna się Wojna światów.
- Już ja jej dam wojnę światów – burknął ponuro Boris. Wstał.
- Dokąd to? – spytałem. – Do SK?
Boris miał gniewną minę.
- Proszę bardzo, śmiej się – powiedział rozgoryczony, narzucając na siebie swój szary
sowietskij płaszcz. – Twój stary będzie miał SK, jeśli nie odda forsy, którą jest winien temu
facetowi.
- SK?
- Stryczek albo kulka – powiedział Boris ze złowrogim, jakby słowiańskim chichotem.
IX

To było z jakiegoś filmu? SK? Skąd to wytrzasnął? Chociaż całkiem nieźle poradziłem sobie z
wyparciem z myśli popołudniowego incydentu, Boris swoim komentarzem na do widzenia
całkowicie mnie rozstroił, siedziałem więc sztywno na dole przez jakąś godzinę z Wojną
światów na ekranie telewizora, ale z wyłączonym dźwiękiem, słuchając trzasków maszynki do
lodu i wiatru łopoczącego w parasolu na patio. Popper, który wychwycił mój nastrój, był
równie podenerwowany jak ja, ciągle ujadał i zeskakiwał z sofy na dźwięk różnych domowych
odgłosów – kiedy więc niedługo po zmroku na podjazd skręcił samochód, Popper popędził do
drzwi i narobił takiego zgiełku, że przeraziłem się nie na żarty.
Ale to był tylko ojciec. Wymięty, przygaszony i w kiepskim nastroju.
- Tato? – Ciągle byłem tak upalony, że mój głos zabrzmiał przeciągle i dziwnie w moich
uszach.
Zatrzymał się na dole schodów i spojrzał na mnie.
- Był tu jakiś facet. Pan Silver.
- O, naprawdę? – odparł całkiem beztrosko. Ale znieruchomiał z ręką na poręczy.
- Powiedział, że próbuje się z tobą skontaktować.
- Kiedy to było? – spytał, podchodząc bliżej.
- Jakoś koło czwartej po południu.
- Była przy tym Xandra?
- Nie widziałem jej.
Położył mi dłoń na ramieniu i zdawał się nad czymś zastanawiać.
- Wiesz co – powiedział po minucie – byłbym ci wdzięczny, gdybyś jej o tym nie
wspominał.
Niedopałek skręta Borisa, zdałem sobie sprawę, wciąż leżał w popielniczce. Zauważył, na
co patrzę, wziął jointa w palce i powąchał.
- Tak mi się wydawało, że coś tu śmierdzi – powiedział, wrzucając go do kieszeni kurtki. –
Od ciebie też trochę jedzie, Theo. Skąd wy, chłopaki, to bierzecie?
- Coś się stało?
Oczy mojego taty wyglądały na zaczerwienione i nieobecne.
- Nie, skąd – powiedział. – Pójdę teraz na górę i podzwonię w kilka miejsc.
Czuć było od niego silną woń zastałego dymu papierosowego i herbaty z żeń-szenia, którą
zawsze pił, zwyczaj przejęty od chińskich biznesmenów z salonu bakarata: jego pot miał przez
to ostry, obcy zapach. Gdy patrzyłem, jak wchodzi po schodach na podest, zauważyłem, że
wydobył z kieszeni niedopałek i przeciągnął go pod nosem w zamyśleniu.
X

Gdy znalazłem się w swoim pokoju na piętrze, zamknąwszy drzwi na klucz, z Popperem wciąż
rozdrażnionym i drepczącym sztywno po pokoju, moje myśli krążyły wokół obrazu. Wcześniej
byłem dumny z pomysłu ukrycia poszewki za wezgłowiem, ale teraz zdałem sobie sprawę, jaką
głupotą jest w ogóle przechowywanie obrazu w domu – nie, żebym miał jakieś inne możliwości,
chyba że schowałbym go w kontenerze na śmieci (nieopróżnionym ani razu, odkąd się
przeprowadziłem do Las Vegas) kilka domów dalej albo w jednym z porzuconych budynków po
drugiej stronie ulicy. Dom Borisa nie był wcale bezpieczniejszy, a prócz niego nie znałem
nikogo, komu był ufał. Jedynym dodatkowym miejscem była szkoła, też kiepski pomysł, ale
chociaż wiedziałem, że musi istnieć jakieś lepsze rozwiązanie, nic nie przychodziło mi do
głowy. Od czasu do czasu urządzano w szkole losową rewizję szafek i teraz – powiązany
poprzez Borisa z Kotykiem – stałem się przypuszczalnie tego typu ptaszkiem, którego szafkę
można by „losowo” zrewidować. Ale mimo wszystko, nawet gdyby ktoś znalazł obraz w mojej
szafce – dyrektor, groźny trener koszykówki pan Detmars czy nawet jeden z ochroniarzy, których
sprowadzano z agencji od czasu do czasu, żeby nastraszyć uczniów – mimo wszystko byłoby to
lepsze, niż gdyby miał go znaleźć tata lub pan Silver.
Obraz w poszewce był zawinięty w kilka warstw papieru kreślarskiego – dobrej jakości,
archiwalnego, który zabrałem ze szkolnej pracowni plastycznej – z podwójną warstwą czystych
białych ściereczek z bawełny, żeby zabezpieczyć go przed kwasami w papierze (których zresztą
tam nie było). Ale wyjmowałem obraz tak często, żeby go obejrzeć, otwierając górne
skrzydełko zaklejonego taśmą otworu, że papier był teraz porwany, a taśma straciła przylepność.
Po kilku minutach wpatrywania się w sufit, wstałem z łóżka i wyciągnąłem dużą rolkę brązowej
taśmy pozostałej po naszej przeprowadzce, po czym odkleiłem poszewkę za wezgłowiem.
Pokusa była zbyt wielka: mieć go w rękach i nie rzucić okiem? Szybko go wysunąłem i
niemal natychmiast spowił mnie jego blask, coś niemal muzycznego, wewnętrzna słodycz, która
była niewytłumaczalna poza głębokim, poruszającym krew poczuciem harmonii, jak wtedy, gdy
serce bije wolno i pewnie w obecności kogoś, przy kim czujemy się bezpieczni i kochani.
Emanował jakąś siłą, blaskiem, promieniował świeżością jak poranne światło w moim dawnym
pokoju w Nowym Jorku, które było łagodne, a jednocześnie ożywcze, światło, które wszystko
wyostrzało, sprawiając przy tym, że rzeczy wydawały się delikatniejsze i ładniejsze, niż
naprawdę – tym ładniejsze, że były częścią bezpowrotnie utraconej przeszłości: ciepła tapeta,
stary globus firmy Randy McNally w półcieniu.
Mały żółty ptaszek. Otrząsnąwszy się z rozmarzenia, wsunąłem go z powrotem w owiniętą
papierem ściereczkę i zawinąłem w jeszcze dwie lub trzy (cztery, pięć?) warstwy starych
sportowych stronic z gazet ojca, a potem – pod wpływem impulsu, wczuwając się w rolę,
odurzony i zdeterminowany – opasałem go wielokrotnie brązową taśmą, zużywając całą dużą
rolkę, żeby przykryć ostatni zadrukowany skrawek gazety. Na pewno nikt nie otworzy takiej
paczki ot tak, przy okazji. Nawet mając do dyspozycji nóż, i to dobry, nie tylko nożyczki,
dobranie się do środka musiałoby zająć bardzo dużo czasu. Wreszcie, kiedy skończyłem
(zawiniątko wyglądało jak jakiś dziwaczny kokon z filmu science fiction), wsunąłem obraz-
mumię razem z poszewką i całą resztą do szkolnej torby, którą położyłem przy nogach pod
pościelą. Popper, popiskując z irytacją, przesunął się, żeby zrobić mi miejsce. Maleńki
wprawdzie i komiczny, swoim szczekaniem zbudziłby umarłego i był zaborczy, jeśli chodzi o
miejsce obok mnie; wiedziałem więc, że jeśli ktokolwiek otworzy drzwi mojego pokoju, gdy
będę spał – nawet Xandra albo tata, za którymi nie przepadał – zerwie się z miejsca i podniesie
alarm.
Coś, co z początku było krzepiącą myślą, raz jeszcze przeszło płynnie w myśli o
nieznajomych i włamaniach. Klimatyzowane powietrze było tak zimne, że aż mną telepało; a gdy
zamknąłem oczy, wydawało mi się, że się wznoszę ponad swoje ciało – szybko niczym balon,
który zerwał się z uwięzi – a potem szarpnęło mną gwałtownie i otworzyłem oczy. Starałem się
więc zaciskać powieki i przypomnieć sobie coś z wiersza Harta Crane’a, nie było tego dużo,
chociaż nawet pojedyncze słowa takie jak „mewa”, „ruch”, „tumult” i „świt” niosły ze sobą coś
z jego powietrznych odległości, szybowania i opadania z wysoka; i gdy już zasypiałem, wróciło
do mnie przemożne, żywe wspomnienie wąskiego, smaganego wiatrem, cuchnącego spalinami
parku niedaleko naszego starego mieszkania, nad East River, gdzie w górze szumiał
niewidzialnie ruch uliczny, a rzeka kipiała od szybkich, skłębionych prądów i czasem zdawała
się płynąć w dwóch kierunkach jednocześnie.
XI

Nie spałem dużo tej nocy i byłem tak wykończony, gdy dotarłem do szkoły i schowałem obraz w
swojej szafce, że nie zauważyłem nawet, iż Kotyk (wisząc na Borisie, jak gdyby nigdy nic)
paraduje ze spuchniętą wargą. Dopiero gdy usłyszałem, jak jeden z chłopaków z ostatniej klasy,
Eddie Riso, mówi: „Ma wargę jak zderzak TIR-a”, zorientowałem się, że musiała dostać
porządnie w twarz. Chodziła po szkole, śmiejąc się nieco nerwowo i opowiadając wszystkim,
że uderzyła się o drzwi samochodu, ale z pewnym zawstydzeniem, które (przynajmniej w mojej
ocenie) świadczyło o nieszczerości.
- To twoja sprawka? – spytałem Borisa, gdy znaleźliśmy się sami (a raczej względnie
sami) na angielskim.
Boris wzruszył ramionami.
- Nie chciałem.
- Jak to „nie chciałeś”?
Boris wyglądał na wstrząśniętego.
- Zmusiła mnie!
- Zmusiła cię – powtórzyłem.
- Słuchaj, tylko dlatego, że jesteś o nią zazdrosny...
- Goń się – przerwałem mu – gówno mnie obchodzicie, jedno i drugie... mam własne
zmartwienia. Jak dla mnie możesz jej rozwalić łeb.
- O Boże, Potter – powiedział Boris, trzeźwiejąc nagle. – Wrócił ten facet?
- Nie – odpowiedziałem po krótkiej przerwie. – Jeszcze nie. Ale ja to pierdolę – dodałem,
gdy Boris nie przestawał się we mnie wpatrywać – to jest problem mojego starego, nie mój.
Będzie musiał coś wymyślić.
- Ile mu wisi?
- Nie mam pojęcia.
- Nie możesz skombinować tej forsy dla niego?
- Ja?
Boris odwrócił wzrok. Trąciłem go w ramię.
- Nie, o co ci chodzi, Boris? Czy ja nie mogę skombinować forsy? O czym ty mówisz? –
spytałem, gdy nie odpowiedział.
- Nieważne – rzucił, rozsiadając się na krześle, a ja nie miałem okazji pociągnąć tematu,
ponieważ do sali wkroczyła Spirsjetskaja, przygotowana do omówienia nudnego Silasa
Marnera i na tym się skończyło.
XII

Wieczorem tata wrócił do domu wcześnie z siatkami pełnymi dań z ulubionego chińskiego baru,
w tym z dodatkową porcją moich ulubionych pikantnych pierożków, i był w tak wyśmienitym
nastroju, jak gdybym wyśnił pana Silvera i wszystko, co się stało poprzedniego dnia.
- A więc... – zacząłem i przerwałem.
Xandra, skończywszy sajgonki, płukała szklanki w zlewie, ale czułem, że nie mogę za
wiele powiedzieć w jej obecności.
Posłał mi swój szeroki uśmiech, uśmiech, który czasem sprawiał, że stewardesy przenosiły
go do klasy business.
- A więc co? – spytał, odsuwając pojemnik z krewetkami po seczuańsku, by sięgnąć po
ciasteczko z wróżbą.
- Mmm... – zacząłem.
Xandra puściła mocny i hałaśliwy strumień wody.
- Załatwiłeś wszystko?
- Co? – rzucił beztrosko. – Masz na myśli Bobo Silvera?
- Bobo?
- Słuchaj, mam nadzieję, że się tym nie przejąłeś. Nie przejąłeś się, co?
- No...
- Bobo... – Zaśmiał się. – Wołają na niego Mensch. W porządku gość, tak naprawdę...
zresztą sam widziałeś... Po prostu nie mogliśmy się dogadać w pewnej sprawie, to wszystko.
- Co znaczy „pięć punktów”?
- Słuchaj, zaszło jakieś nieporozumienie. Mówię ci – kontynuował – ci ludzie to banda
dziwaków. Mają swój język, swój sposób załatwiania spraw. Ale hej... – zawołał wesoło –
posłuchaj tylko: gdy się z nim spotkałem w Ceasars, który Bobo nazywa swoim „biurem”, no
wiesz, basen w hotelu Caesars... w każdym razie, gdy się z nim spotkałem, wiesz, co mi ciągle
powtarzał? „Larry, twój syn to porządny chłopak”. „Prawdziwy mały dżentelmen”. Nie wiem,
co mu powiedziałeś, ale właściwie to mam wobec ciebie dług wdzięczności.
- A tam! – rzuciłem obojętnie, dokładając sobie ryżu.
W duchu jednak byłem aż pijany ze szczęścia, widząc, jak bardzo się rozpogodził. Taką
samą falę euforii czułem w dzieciństwie, gdy przerywano milczenie, gdy jego krok znów stawał
się lżejszy i można było usłyszeć, jak śmieje się z czegoś albo nuci przy lustrze podczas golenia.
Tata przełamał ciasteczko z wróżbą i parsknął śmiechem.
- Zobacz – powiedział, zwijając karteczkę w kulkę i rzucając ją mnie. – Zastanawiam się,
kto tam siedzi w chińskiej dzielnicy i wymyśla te teksty.
Przeczytałem głośno:
- „Jesteś nadzwyczaj wyposażony przez los, zachowaj ostrożność!”
- Nadzwyczaj wyposażony? – powtórzyła Xandra, podchodząc do niego od tyłu i oplatając
ręce wokół jego szyi. – To brzmi trochę jakby nieprzyzwoicie.
- Ach... – Tata odwrócił się, żeby ją pocałować. – Zbereźnica. Tobie tylko jedno w
głowie.
- Najwyraźniej.
XIII

- Ty też chodziłeś kiedyś przeze mnie ze spuchniętą wargą – zauważył Boris, którego wyraźnie
nękały wyrzuty sumienia z powodu Kotyka, jako że sam ni z tego, ni z owego poruszył ten temat,
przerywając kojącą poranną ciszę w szkolnym autobusie.
- Tak, a ja rąbnąłem twoim łbem o ścianę.
- Nie chciałem!
- Czego nie chciałeś?
- Uderzyć cię w twarz!
- A ją chciałeś?
- W pewnym sensie tak – odpowiedział wymijająco.
- W pewnym sensie.
Boris wydał z siebie odgłos zniecierpliwienia.
- Przeprosiłem ją! Wszystko między nami wróciło do normy, zero problemu! A poza tym to
nie twoja sprawa.
- Ty zacząłeś temat, nie ja.
Przez chwilę patrzył na mnie, jakby się wahał, po czym roześmiał się.
- Mogę ci coś powiedzieć?
- Co?
Zbliżył głowę do mojej.
- Wczoraj z Kotykiem mieliśmy niezłego tripa – powiedział cicho. – Zapodaliśmy sobie
LSD. Ekstra było.
- Naprawdę? Skąd mieliście?
W szkole nietrudno było zdobyć ecstasy. Braliśmy je z Borisem co najmniej kilkanaście
razy: magiczne noce bez słów, kiedy wychodziliśmy na pustynię na wpół oszalali ze szczęścia
na widok gwiazd, ale nikt nie zażywał LSD.
Boris potarł nos.
- A, wiesz, jej mama zna takiego jednego gościa, Jimmy’ego, który pracuje w sklepie z
bronią. Facet wygląda groźnie. Załatwił nam pięć dawek... nie wiem, dlaczego kupiłem pięć,
żałuję teraz, że nie sześć. W każdym razie zostało mi jeszcze trochę. Boże, to było niesamowite.
- Serio? – Teraz, gdy przyjrzałem mu się baczniej, zdałem sobie sprawę, że ma dziwnie
rozszerzone źrenice. – Jeszcze działa?
- Może trochę. Spałem najwyżej dwie godziny. W każdym razie pogodziliśmy się i jest
cacy. Nawet kwiaty na narzucie jej matki wyglądały przyjaźnie. A my byliśmy stworzeni z tej
samej materii co te kwiaty i zdaliśmy sobie sprawę, jak bardzo się kochamy i potrzebujemy,
cokolwiek by się stało, i że nawet jeśli trochę się poprztykaliśmy, to wszystko dlatego, że się
kochamy.
- Rany – powiedziałem głosem, który musiał zabrzmieć smutniej, niż zamierzałem, co
poznałem po ściągnięciu brwi przez Borisa, gdy na mnie spojrzał. – Co? – spytałem, gdy nie
przestawał się we mnie wpatrywać. – Co jest?
Zamrugał powiekami i pokręcił głową.
- Nic, tylko ja to teraz widzę. Coś jakby aureolę smutku wokół twojej głowy. Jakbyś był
jakimś żołnierzem, kimś z przeszłości, i maszerował przez pole bitwy pełen tych wszystkich
wzniosłych uczuć...
- Boris, ty jesteś ciągle nawalony.
- Bez przesady – odparł sennie. – Tak jakby zanurzam się i wynurzam. Ale jeśli spojrzę
pod odpowiednim kątem, widzę, jak z różnych rzeczy wylatują kolorowe iskry.
XIV

Minął mniej więcej tydzień, bez żadnych incydentów, ani związanych z tatą, ani na froncie
Boris-Kotyk – dość czasu, bym poczuł, że mogę bezpiecznie przynieść poszewkę z powrotem do
domu. Wyjmując obraz ze szkolnej szafki, zauważyłem, jak bardzo jest pękaty (i ciężki), i gdy w
domu wniosłem go na górę i wyjąłem z poszewki, przekonałem się dlaczego. Najwyraźniej
byłem upalony na maksa, gdy go pakowałem i zaklejałem taśmą: te wszystkie warstwy gazet
owinięte całą rolką wzmocnionej włóknem taśmy wydawały się czymś roztropnym, gdy
wpadłem w panikę na haju, ale teraz, po powrocie do swojego pokoju, w trzeźwym świetle
popołudnia, można było odnieść wrażenie, że obraz został zawinięty i opakowany przez wariata
i/lub bezdomnego, właściwie zmumifikowany: zużyłem tyle taśmy, że stracił swój prostokątny
kształt; nawet rogi były zaokrąglone. Przyniosłem najostrzejszy kuchenny nóż, jaki udało mi się
znaleźć, i zacząłem piłować na rogu – początkowo ostrożnie, obawiając się, że nóż zatopi się
głębiej i uszkodzi obraz – a potem bardziej zdecydowanie. Ale przebiłem się tylko przez
siedmiocentymetrowy odcinek i zaczęły mi drętwieć dłonie, gdy usłyszałem, że na dole do domu
wchodzi Xandra, schowałem więc pakunek z powrotem do poszewki i przytwierdziłem ją do
wezgłowia do czasu, aż będę pewien, że wybywają z domu na dłużej.
Boris obiecał mi, że gdy tylko – jak się wyraził – jego umysł wróci do normalnego stanu,
zażyjemy razem dwie działki kwasu, które mu zostały; wyznał mi, że wciąż jest nieco zakręcony,
widuje ruchome obrazy w sztucznych słojach szkolnej ławki i gdy zapalił kilka razy trawę,
znowu odjechał na całego.
- Ostra jazda – skwitowałem.
- Nie, w porzo. Mogę nad tym zapanować, kiedy chcę. Zróbmy to na placu zabaw –
zaproponował. – Może w Święto Dziękczynienia.
Właśnie tam, na opuszczonym placu zabaw, zawsze zażywaliśmy ecstasy oprócz
pierwszego razu, kiedy to Xandra weszła na górę, zabębniła w moje drzwi i poprosiła, żebyśmy
pomogli jej naprawić pralkę, czego oczywiście nie byliśmy w stanie zrobić, ale czterdzieści
pięć minut spędzone z Xandrą w domowej pralni podczas najlepszej fazy mocno przytłumiło
doznania.
- Będzie dużo mocniejsze niż witamina E?
- Nie... no dobra, tak, ale jest cudownie, wierz mi. Chciałem, żebyśmy z Kotykiem byli
cały czas na powietrzu, tylko że tak blisko autostrady było zbyt intensywnie, światła,
samochody... może w ten weekend?
Miałem więc na co czekać. Ale gdy tylko znów poczułem się pewniej, a nawet zacząłem
patrzeć w przyszłość z pewnym optymizmem – w domu od tygodnia nie włączano kanału
sportowego, ustanawiając jakiś nowy rekord – pewnego dnia po powrocie ze szkoły zastałem w
domu ojca. Czekał na mnie.
- Musimy porozmawiać, Theo – zakomunikował w chwili, gdy przekroczyłem próg. – Masz
minutkę?
Zatrzymałem się.
- No jasne, pewnie.
Pokój dzienny wyglądał zupełnie, jakby ktoś się do niego włamał: rozrzucone papiery,
nawet poduszki na sofie nie na swoich miejscach.
Przestał krążyć po pokoju: poruszał się trochę sztywno, jak gdyby bolało go kolano.
- Podejdź tu – powiedział przyjaźnie. – Usiądź.
Usiadłem. Tata westchnął; usadowił się naprzeciwko i przeczesał palcami włosy.
- Prawnik... – zaczął pochylony, z dłońmi splecionymi między kolanami, zaglądając mi w
oczy.
Czekałem.
- Prawnik twojej mamy. Słuchaj... wiem, że to tak bez uprzedzenia, ale chciałbym, żebyś do
niego zadzwonił.
Dzień był wietrzny; piasek stukał o szklane drzwi, a markiza nad patio łopotała niczym
porwana wiatrem flaga.
- Co? – wybąkałem po chwili przezornego milczenia. Po odejściu ojca mama wspominała
o spotkaniu z prawnikiem, w sprawie rozwodu, jak się domyślałem, ale nie wiedziałem, co z
tego wynikło.
- Więc tak... – Tata wziął głęboki wdech; spojrzał na sufit. – Już ci wszystko tłumaczę.
Pewnie zauważyłeś, że przestałem obstawiać mecze, co? No więc... chcę to rzucić. Póki jestem
nad kreską, że się tak wyrażę. Nie chodzi... – Przerwał, żeby się zastanowić. – To znaczy,
szczerze mówiąc, jestem całkiem dobry w te klocki dzięki temu, że robię porządną analizę i
jestem zdyscyplinowany. Studiuję dane. Nie obstawiam impulsywnie. I, jak mówię, całkiem
nieźle mi idzie. W ostatnich miesiącach odłożyłem sporo kasy. Tylko że...
- Aha – powiedziałem niepewnie w ciszy, która zapadła, zastanawiając się, do czego
zmierza.
- To znaczy, po co kusić los? Bo... – Ręka na piersi. – Ja jestem alkoholikiem. Przyznaję
się bez bicia. W ogóle nie mogę pić. Jeden kieliszek to już za dużo, a tysiąc by nie wystarczył.
Zerwanie z alkoholem było najlepszą rzeczą, jaką w życiu zrobiłem. Ale z hazardem, nawet przy
moich skłonnościach, zawsze było jakby inaczej, jasne, nie wszystko wyglądało różowo, ale
nigdy nie byłem jednym z tych gości, co to, nie wiem, zapędzają się do tego stopnia, że
defraudują pieniądze, niszczą rodzinne interesy i tak dalej. Ale... – Roześmiał się. – Jak nie
chcesz, żeby ci obcięli włosy, nie przesiaduj u fryzjera, tak?
- Więc? – podsunąłem ostrożnie, czekając na dalszy ciąg.
- Więc... uff. – Tata oburącz przeczesał włosy; miał w twarzy coś chłopięcego,
oszołomienie i niedowierzanie. – Sprawa wygląda tak. Chciałbym w tym momencie dokonać
ważnych zmian. Mam szansę przyłączyć się do świetnego nowego biznesu. Mój kumpel otwiera
knajpę. I, serio, myślę, że to dla nas wszystkich będzie coś wspaniałego... okazja, która trafia
się raz w życiu, tak naprawdę. Rozumiesz? Teraz, gdy Xandra ma tak ciężko w robocie z tym
szefem, który zachowuje się jak fiut i, nie wiem, po prostu wydaje mi się, że coś takiego
miałoby dużo większy sens.
Mój tata? Knajpa?
- Kurczę... wspaniale – wydusiłem z siebie. – Ojej.
- Prawda? – Tata pokiwał głową. – To naprawdę coś wspaniałego. Rzecz w tym, że jeśli
się chce otworzyć takie miejsce...
- Jakiego typu?
Mój tata ziewnął, potarł zaczerwienione oczy.
- Oj, wiesz... po prostu zwykłe amerykańskie żarcie. Steki i hamburgery, i takie tam. Proste
i solidnie przyrządzone. Ale żeby mój kumpel mógł otworzyć taki lokal i opłacić wszystkie
podatki...
- Jakie podatki?
- Boże, nie uwierzyłbyś, jakie są koszty. Trzeba opłacić podatek od usług, koncesję na
alkohol, ubezpieczenie... żeby rozkręcić taki biznes, trzeba wyłożyć mnóstwo kasy.
- Aha. – Wiedziałem już, do czego zmierza. – Jeśli potrzebujesz pieniędzy z mojego konta...
Tata wyglądał na zaskoczonego.
- Co?
- No wiesz, tego, które mi założyłeś. Jeśli potrzebujesz tych pieniędzy, to w porządku.
- Ach tak. – Tata milczał przez chwilę. – Dzięki. Naprawdę jestem ci wdzięczny, stary. Ale
tak naprawdę... – Wstał i zaczął chodzić po pokoju. – Chodzi o to, że znalazłem naprawdę
sprytny sposób, jak to zrobić. Takie krótkoterminowe rozwiązanie, żeby tylko sprawy ruszyły z
miejsca, no wiesz. W ciągu kilku tygodni wszystko się zwróci... bo wiesz, taki biznes, w takiej
lokalizacji, to jakby się miało maszynkę do drukowania pieniędzy. Potrzebna jest tylko taka
wstępna inwestycja. Podatki i te wszystkie haracze, jakie ściąga z ciebie miasto, to jakiś obłęd.
To znaczy... – Roześmiał się, na wpół przepraszająco. – Wiesz, że bym cię nie prosił, gdyby
sprawa nie była pilna...
- Słucham? – spytałem zdezorientowany.
- Znaczy się, ten, bardzo bym chciał, żebyś do kogoś zadzwonił. Tu masz numer. – Zapisał
już na kartce: numer, zauważyłem, zaczynający się od 212, kierunkowego na Manhattan. –
Musisz zadzwonić do tego gościa i osobiście z nim pogadać. Nazywa się Bracegirdle.
Spojrzałem na kartkę, a potem na tatę.
- Nie rozumiem.
- Nie musisz rozumieć. Musisz tylko powtórzyć to, co ci powiem.
- Ale co to ma wspólnego ze mną?
- Słuchaj, po prostu zrób to. Przedstaw mu się, powiedz, że chcesz porozmawiać, kwestia
finansowa i tak dalej, i tak dalej.
- Ale... – Kim był ten człowiek? – Co mam mu powiedzieć?
Ojciec wziął długi wdech; starał się kontrolować wyraz twarzy, co akurat potrafił całkiem
nieźle.
- To prawnik – wyjaśnił na wydechu. – Prawnik twojej matki. Musi załatwić formalności,
żeby przesłano tę sumę... – Wytrzeszczyłem oczy na widok kwoty, którą wskazywał, „65 000 $”.
– Na ten rachunek. – (Przesunął palec do ciągu cyfr poniżej). – Powiedz mu, że postanowiłem
cię wysłać do prywatnej szkoły. Potrzebne mu będzie twoje nazwisko i numer ubezpieczenia. To
wszystko.
- Prywatnej szkoły? – powtórzyłem zdezorientowany po chwili milczenia.
- Widzisz, chodzi o kwestie podatkowe.
- Ja nie chcę iść do prywatnej szkoły.
- Czekaj, czekaj, wysłuchaj mnie do końca. Oficjalnie jest taki wymóg, żebyś to ty
skorzystał z tych pieniędzy. A na tej restauracji, widzisz, skorzystamy my wszyscy. A może, na
dłuższą metę, najbardziej właśnie ty. I ten, sam mógłbym zadzwonić, tylko że jeśli dobrze to
rozegramy, zaoszczędzimy jakieś trzydzieści tysięcy, które w przeciwnym razie trafiłyby do
urzędu skarbowego. Do diabła, poślę cię do prywatnej szkoły, jeśli będziesz chciał. Do szkoły z
internatem. Będę mógł cię wysłać do Andover, jak się obłowimy. Nie chcę tylko, żeby
skarbówka zgarnęła połowę tej kasy, wiesz, o co chodzi? Poza tym... to tak teraz wygląda, że jak
się będziesz wybierał na studia, koniec końców sam na tym sporo stracisz, bo mając tyle
odłożonych pieniędzy, nie będziesz się kwalifikował do żadnego stypendium. Ci od pomocy
finansowej na uniwersytecie zajrzą na to konto i wpakują cię do innej grupy dochodowej, i w
pierwszym roku zabiorą z tego siedemdziesiąt pięć procent, bach! A w ten sposób przynajmniej
będziesz mógł z nich w pełni skorzystać, rozumiesz? Już teraz. Kiedy mogą się naprawdę
przydać.
- Ale...
- Ale... – wypowiedziane falsetem, wysunięty język, tępe spojrzenie. – Oj, przestań, Theo –
powiedział normalnym głosem, gdy nie przestawałem się w niego wpatrywać. – Przysięgam ci,
że nie ma na to czasu. Musisz zadzwonić jak najszybciej, zanim zamkną biura na Wschodnim
Wybrzeżu. Jeśli trzeba będzie coś podpisać, niech prześle dokumenty FedExem. Albo niech je
przefaksuje. Po prostu musimy to załatwić najszybciej, jak się da, okej?
- Ale dlaczego ja muszę do niego dzwonić?
Tata westchnął, przewrócił oczami.
- Słuchaj, Theo, nie rób mi tego – powiedział. – Przecież wiesz, co jest grane, bo
widziałem, jak sprawdzasz pocztę... tak – dodał, zagłuszając moje protesty – tak, sprawdzasz,
codziennie pieprzona strzała do skrzynki. Tak mnie tym zbił z tropu, że nie wiedziałem, jak
odpowiedzieć.
- Ale... – Spojrzałem na kartkę i znów rzuciła mi się w oczy ta suma: „65 000 $”.
Bez ostrzeżenia tata zamachnął się i trzasnął mnie w twarz, tak mocno i tak
niespodziewanie, że przez sekundę nie wiedziałem, co się stało. Po czym, nim zdążyłem
mrugnąć, uderzył mnie znowu, komiksowe „prask”, jasne i szybkie jak flesz aparatu, tym razem
pięścią. Gdy się zatoczyłem – ugięły się pode mną kolana, wszędzie biało – chwycił mnie za
gardło i gwałtownym szarpnięciem zmusił, żebym stanął na palcach. Brakowało mi powietrza.
- Posłuchaj ty mnie! – krzyczał mi prosto w twarz, z nosem pięć centymetrów od mojego,
gdy Popper skakał wokół nas i szczekał jak oszalały, a dzwonienie w moich uszach osiągnęło
takie natężenie, że miałem wrażenie, jakby wydzierał się na mnie przy ogłuszającym szumie z
radia. – Zadzwonisz do tego faceta... – Pomachał mi przed twarzą szeleszczącą kartką. – I
powtórzysz to, co ci, kurwa, powiedziałem. Nie utrudniaj, bo zmuszę cię, żebyś to zrobił, Theo,
nie kłamię, złamię ci rękę, spuszczę ci taki łomot, że się zesrasz, jeśli zaraz do niego nie
zadzwonisz. Jasne? Jasne? – powtarzał w ciszy, w której kręciło mi się w głowie i dzwoniło w
uszach.
Czułem na twarzy jego kwaśny papierosowy oddech. Puścił mnie; cofnął się o krok.
- Słyszysz mnie? Powiedz coś.
Otarłem ramieniem twarz. Po policzkach spływały mi łzy, ale to były mechaniczne łzy, jak
woda puszczona z kranu, nie wyciśnięte żadnymi emocjami. Tata zacisnął mocno powieki i po
chwili otworzył oczy; kręcił głową.
- Słuchaj – powiedział rzeczowo, wciąż dysząc ciężko. – Przepraszam cię.
Jakimś trzeźwym zakamarkiem umysłu zarejestrowałem, że wcale nie jest mu przykro;
sprawiał wrażenie, jak gdyby chciał mi jeszcze dołożyć.
- Ale, przysięgam, Theo. Po prostu zaufaj mi. Musisz to dla mnie zrobić.
Wszystko było zamazane, wyciągnąłem więc obie ręce, żeby poprawić okulary. Mój
oddech był tak głośny, że zagłuszał wszystko inne w pokoju.
Tata, z ręką na biodrze, zwrócił oczy do sufitu.
- No, już – zniecierpliwił się. – Przestań.
Nic nie powiedziałem. Staliśmy tam przez parę długich chwil. Popper nie szczekał już,
tylko zerkał niespokojnie to na jednego, to na drugiego, jak gdyby próbował zrozumieć, co się
dzieje.
- Po prostu... sam wiesz. – Teraz znów był uosobieniem rozsądku. – Przepraszam, Theo,
przysięgam, ale mam nóż na gardle, potrzebujemy tych pieniędzy w tej chwili, teraz, naprawdę.
Próbował przechwycić mój wzrok; spojrzenie miał szczere, rozsądne.
- Kim jest ten facet? – spytałem, patrząc nie na niego, tylko na ścianę za jego głową,
głosem, który z jakiegoś powodu brzmiał oschle i obco.
- Prawnikiem twojej matki. Ile razy mam ci powtarzać? – Masował knykcie, jak gdyby się
skaleczył, wymierzając mi cios. – Widzisz, Theo, sęk w tym... – kolejne westchnienie – tego,
przepraszam, ale przysięgam ci, nie byłbym tak wkurwiony, gdyby to nie było takie ważne. Bo
jestem naprawdę pod ścianą. To coś tymczasowego, rozumiesz... do czasu, aż interes ruszy z
kopyta. Bo wszystko może się rypnąć ot tak – pstryknął palcami – jeśli nie zacznę spłacać części
wierzycieli. A za resztę... za resztę naprawdę poślę cię do lepszej szkoły. Może prywatnej.
Chciałbyś, prawda?
Wybierał już numer, dając się ponieść własnej przemowie. Podał mi telefon i zanim
ktokolwiek zdążył odebrać, śmignął przez pokój i podniósł słuchawkę drugiego aparatu.
- Halo – powiedziałem do kobiety, która odebrała. – Yyy, przepraszam. – Głos miałem
zachrypły i łamiący się, wciąż nie mogąc do końca uwierzyć w to, co się dzieje. – Chciałbym
rozmawiać z panem, yyy...
Tata dziobnął palcem kartkę: Bracegirdle.
- Panem, yyy, Bracegirdle’em – powiedziałem na głos.
- Mam przekazać, że kto dzwoni?
Nasze głosy, jej i mój, brzmiały zdecydowanie zbyt głośno w związku z tym, że ojciec
podsłuchiwał z drugiego aparatu.
- Theodore Decker.
- Ach tak – zabrzmiał po chwili męski głos na drugim końcu linii. – Cześć, Theodore! Jak
się masz?
- Dobrze.
- Jakoś dziwnie brzmisz, jakbyś był przeziębiony. Powiedz mi. Podziębiłeś się?
- Mmm... tak – potwierdziłem niepewnie.
Tata z drugiego końca pokoju samym ruchem ust wypowiadał „zapalenie krtani”.
- A to niedobrze – oznajmił rozbrzmiewający echem głos, tak przenikliwy, że musiałem
odsunąć słuchawkę nieco od ucha. – Nigdy bym nie pomyślał, że można się przeziębić w słońcu,
tam, gdzie teraz jesteś. Tak czy siak bardzo się cieszę, że do mnie zadzwoniłeś... nie udało mi
się skontaktować z tobą bezpośrednio. Wiem, że wciąż musi ci być bardzo ciężko. Ale mam
nadzieję, że sprawy mają się lepiej niż ostatnim razem, gdy się widzieliśmy.
Milczałem. Spotkałem wcześniej tego faceta?
- To był trudny okres – przypomniał pan Bracegirdle, prawidłowo odczytując moje
milczenie.
Skądś znałem ten aksamitny, gładki głos.
- Ach tak, o rany – powiedziałem.
- Śnieżyca, pamiętasz?
- Właśnie.
Pojawił się może tydzień po śmierci mamy: mężczyzna w starszym wieku z pełną czupryną
siwych włosów – szykownie ubrany, koszula w paski, muszka. On i pani Barbour najwyraźniej
się znali, a w każdym razie wyglądało na to, że on zna ją. Siedział naprzeciwko mnie w fotelu
najbliżej sofy i dużo mówił, zagmatwane rzeczy, ale w pamięci utkwiło mi tak naprawdę tylko
jedno, historia o tym, jak poznał moją mamę: potężna śnieżyca, żadnych taksówek w zasięgu
wzroku, gdy do rogu Osiemdziesiątej Czwartej i Park Avenue, poprzedzona wachlarzem
mokrego śniegu, dobrnęła zajęta taksówka. Opuszczono szybę w oknie – moja mama
(„zjawiskowo piękna!”) jechała do Pięćdziesiątej Siódmej, może się z nią zabierze?
- Często wspominała tamtą śnieżycę – powiedziałem. Mój ojciec, ze słuchawką przy uchu,
rzucił mi surowe spojrzenie.
- Kiedy miasto zamarło.
Roześmiał się.
- Cóż to była za cudowna dziewczyna! Wychodziłem właśnie z późnego spotkania, ze
starszą klientką na rogu Park Avenue i Dziewięćdziesiątej Drugiej, dziedziczką fortuny
spedycyjnej, niestety już nie żyje. Tak czy siak, zjechałem na dół, z jej apartamentu na ostatnim
piętrze, dźwigając oczywiście teczkę z dokumentami, a tymczasem spadło ze trzydzieści
centymetrów śniegu. Idealna cisza. Dzieciaki jeździły na sankach wzdłuż Park Avenue. Tak czy
siak, nie kursowało metro na północ od Siedemdziesiątej Drugiej, więc utknąłem tam, brnąc po
kolana w śniegu, gdy – bum! – nadjeżdża żółta taksówka z twoją mamą w środku! I zatrzymuje
się w trzeszczącym śniegu. Jak gdyby przysłała ją ekipa ratunkowa. „Pan wsiada, podwieziemy
pana”. Miasto było całkowicie opustoszałe... płatki śniegu fruwały w powietrzu i paliły się
wszystkie światła. A my toczyliśmy się z prędkością około trzech kilometrów na godzinę,
równie dobrze moglibyśmy jechać saniami, i prześlizgiwaliśmy się na czerwonych światłach,
bo nie było sensu się zatrzymywać. Pamiętam, że rozmawialiśmy o Fairfieldzie Porterze, miał
właśnie wystawę w Nowym Jorku, a potem o Franku O’Harze i Lanie Turner i w którym roku
zamknęli restaurację Horn & Hardart, gdzie jedzenie kupowało się w automatach. A potem
odkryliśmy, że pracujemy naprzeciwko siebie! Jak to mówią, był to początek pięknej przyjaźni.
Zerknąłem na tatę. Miał dziwny wyraz twarzy i zaciskał mocno usta, jak gdyby miał zaraz
zwymiotować na wykładzinę.
- Jeśli pamiętasz, rozmawialiśmy trochę o majątku twojej mamy – przypomniał głos w
słuchawce. – Niewiele. To nie był odpowiedni moment. Ale miałem nadzieję, że przyjdziesz do
mnie, jak będziesz gotów o tym pomówić. Gdybym wiedział, że wyjeżdżasz z miasta,
zadzwoniłbym wcześniej.
Spojrzałem na tatę; spojrzałem na kartkę w dłoni.
- Chcę pójść do prywatnej szkoły – wypaliłem.
- Naprawdę? – spytał pan Bracegirdle. – Moim zdaniem to może być doskonały pomysł. A
gdzie myślałeś się zapisać? Tutaj na Wschodzie? Czy gdzieś tam?
Tego nie omówiliśmy. Spojrzałem na tatę.
- Mmm... mmm – wymamrotałem, gdy mój ojciec skrzywił się i gorączkowo zamachał ręką.
- Może na Zachodzie są jakieś dobre szkoły z internatem, ale nie słyszałem – mówił pan
Bracegirdle. – Ja chodziłem do Milton, co było dla mnie wspaniałym doświadczeniem. Mój
starszy syn też tam poszedł, w każdym razie na rok, chociaż dla niego to nie było odpowiednie
miejsce...
Gdy pan Bracegirdle się rozgadał – o Milton, Kent i różnych innych szkołach z internatem,
do których uczęszczały dzieci znajomych i przyjaciół – tata nabazgrał coś na kartce i rzucił mi
ją. „Niech prześle pieniądze”, napisał. „Zaliczkę”.
- Yyy – wtrąciłem, nie wiedząc, jak poruszyć ten temat – czy mama zostawiła mi jakieś
pieniądze?
- No, niezupełnie – rzekł pan Bracegirdle, jakby nieco chłodniej po usłyszeniu mojego
pytania, a może powodem było to, że tak raptownie wszedłem mu w słowo. – Pod koniec miała
trochę kłopotów finansowych, z czego na pewno zdajesz sobie sprawę. Ale masz fundusz
studencki, tak zwany plan 529. A tuż przed śmiercią założyła ci konto UTMA.
- Co to takiego?
Mój tata, nie spuszczając ze mnie wzroku, słuchał bardzo uważnie.
- Konto powiernicze. Ze środkami przeznaczonymi na edukację. Nie mogą być wydane na
nic innego, w każdym razie póki jesteś niepełnoletni.
- Czemu nie? – spytałem po krótkiej przerwie, tak mocno podkreślił ostatnią kwestię.
- Bo tak stanowi prawo – oznajmił szorstko. – Ale z pewnością coś się da załatwić, jeśli
chcesz wyjechać do szkoły. Słyszałem o klientce, która wykorzystała część środków z planu 529
na jakieś superprzedszkole dla najmłodszego dziecka. Nie, żebym uważał, że dwadzieścia
tysięcy rocznie to rozsądny wydatek na tym etapie, chyba najdroższe kredki na Manhattanie...! W
każdym razie tak to działa.
Zerknąłem na tatę.
- Więc nie ma możliwości, żeby mi pan przesłał, powiedzmy, sześćdziesiąt pięć tysięcy –
upewniłem się. – Gdybym ich potrzebował w tej chwili.
- Ależ skąd! Mowy nie ma. – Zmienił ton, najwyraźniej zrewidował swoją opinię na mój
temat, już nie synek mojej mamy i „dobre dziecko”, ale pazerny smarkacz. – A przy okazji, mogę
zapytać, dlaczego akurat taka suma?
- Yyyy – zerknąłem na tatę, który zakrył oczy dłonią. Cholera, pomyślałem i szybko zdałem
sobie sprawę, że wypowiedziałem tę myśl na głos.
- No, nieważne – powiedział pan Bracegirdle aksamitnie. – To jest po prostu
niewykonalne.
- W żaden sposób?
- W żaden. Absolutnie.
- Dobrze, rozumiem... – Próbowałem coś wymyślić, ale moje myśli zdawały się zdążać w
dwóch kierunkach jednocześnie. – A może mógłby pan przesłać chociaż część? Na przykład
połowę?
- Nie. Wszystko trzeba by załatwiać bezpośrednio z wybraną uczelnią lub szkołą. Innymi
słowy, najpierw musiałbym zobaczyć rachunki. Dużo przy tym też papierkowej roboty. A gdybyś
przypadkiem postanowił nie iść na studia...
Gdy mówił dalej, w sposób zawiły i szczegółowy, o założonych przez mamę funduszach
(dość restrykcyjnie zabezpieczonych na wypadek, gdyby jeden z nas, tata albo ja, chciał
natychmiast dobrać się do gotówki), na twarzy mojego ojca, który odsunął słuchawkę od ucha,
malowało się coś, co bardzo przypominało wyraz przerażenia.
- Hmm, w takim razie dobrze wiedzieć, dziękuję panu – starałem się jak najszybciej
doprowadzić rozmowę do końca.
- Istnieją pewne korzyści podatkowe takiego rozwiązania. Ale najbardziej zależało jej na
tym, żeby tych pieniędzy nie mógł tknąć twój ojciec.
- O? – powiedziałem niepewnie w nazbyt długiej ciszy, która zapadła.
Coś w jego tonie kazało mi podejrzewać, że wiedział, kto tak głośno (głośno dla mnie, a
czy dla niego, nie wiem) dyszy do słuchawki niczym Lord Vader.
- Są też inne względy. To znaczy... – Uprzejme milczenie. – Nie wiem, czy powinienem ci o
tym mówić, ale jakaś nieuprawniona osoba próbowała dwukrotnie podjąć duże kwoty z twojego
konta.
- Co? – wydusiłem po przerwie. Zrobiło mi się niedobrze.
- Widzisz – rzekł pan Bracegirdle głosem tak odległym, że na dobrą sprawę mógł dobiegać
z morskiego dna – jestem upoważniony do zarządzania twoim kontem. I jakieś dwa miesiące po
śmierci twojej mamy w banku na Manhattanie zjawił się ktoś, kto próbował podrobić mój
podpis na drukach. Cóż, znają mnie tam, w głównym oddziale, więc natychmiast do mnie
zadzwonili, ale zanim skończyliśmy rozmawiać, ten ktoś się ulotnił, ochroniarz nie zdążył do
niego podejść i go wylegitymować. To było, mój Boże, prawie dwa lata temu. Ale potem, nie
dalej jak w zeszłym tygodniu... dostałeś list, w którym ci o tym pisałem?
- Nie – bąknąłem, gdy w końcu uzmysłowiłem sobie, że muszę coś powiedzieć.
- No więc, nie wdając się za bardzo w szczegóły, odbyłem dość osobliwą rozmowę. Z
kimś, kto podał się za twojego pełnomocnika tam, gdzie teraz mieszkasz, i poprosił o przelew
środków. A potem, gdy się zainteresowaliśmy sprawą, wyszło na jaw, że ktoś, kto ma dostęp do
twojego numeru ubezpieczenia, złożył wniosek i otrzymał duży kredyt na twoje nazwisko.
Wiadomo ci może coś na ten temat?
- Nie ma powodu do zmartwień – kontynuował, gdy się nie odezwałem. – Mam tu kopię
twojego aktu urodzenia, przefaksowałem go do banku i zleciłem natychmiastowe zamknięcie
linii kredytowej. Zawiadomiłem też Eqifax i wszystkie agencje informacji kredytowej. Mimo iż
jesteś niepełnoletni i prawnie niezdolny do zawarcia takiej umowy, możesz być pociągnięty do
odpowiedzialności za zaciągnięte w twoim imieniu kredyty, gdy osiągniesz pełnoletniość. W
każdym razie zalecałbym, żebyś na przyszłość pod żadnym pozorem nie ujawniał swojego
numeru ubezpieczenia osobom trzecim. Można wyrobić sobie nowy, teoretycznie, chociaż jest
przy tym tyle zachodu, że nie radziłbym...
W chwili gdy odkładałem słuchawkę, byłem zlany zimnym potem i zupełnie
nieprzygotowany na skowyt, który wydał z siebie mój ojciec. Myślałem, że jest wściekły –
wściekły na mnie – ale gdy stał tam, wciąż ze słuchawką w dłoni, przyjrzałem mu się trochę
lepiej i zdałem sobie sprawę, że płacze.
To było straszne. Nie miałem pojęcia, co robić. Brzmiało to tak, jakby polewano go
wrzątkiem, jakby zamieniał się w wilkołaka, jakby go torturowano. Zostawiłem go tam i – z
Popczikiem, który śmignął po schodach przede mną; było jasne, że też nie chce słuchać tych
zawodzeń – wszedłem do swojego pokoju, zamknąłem drzwi na klucz i usiadłem na brzegu
łóżka z głową w dłoniach. Chciałem zażyć aspirynę, ale wolałem nie schodzić po nią do
łazienki, i modliłem się, żeby Xandra jak najszybciej wróciła do domu. Jęki dolatujące z dołu
były nieludzkie, jakby przypalano ojca lampą lutowniczą. Wyciągnąłem ipoda, spróbowałem
znaleźć w miarę głośną muzykę, która nie byłaby dołująca (Czwarta symfonia Szostakowicza,
która jednak okazała się trochę dołująca) i leżałem na łóżku ze słuchawkami w uszach,
zapatrzony w sufit, gdy Popper stał z podniesionymi uszami i zjeżoną sierścią, nie spuszczając z
oczu zamkniętych drzwi.
XV

- Mówił mi, że masz kupę kasy – powiedział Boris na placu zabaw, gdzie siedzieliśmy,
czekając, aż narkotyk zacznie działać. Trochę żałowałem, że nie wybraliśmy innego wieczoru na
zażycie LSD, ale Boris upierał się, że poczuję się dzięki temu lepiej.
– Sądziłeś, że gdybym miał kupę kasy, tobym ci o tym nie powiedział?
Siedzieliśmy na huśtawce całą wieczność, jak mi się wydawało, i czekaliśmy, chociaż nie
miałem pojęcia na co.
Boris wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Jest dużo rzeczy, których mi nie mówisz. Ja bym ci powiedział. Ale nie
szkodzi.
- Nie wiem, co robić. – Choć zmiana była bardzo subtelna, zacząłem zauważać mieniące
się szare wzory obracające się niemrawo w żwirze przy mojej stopie jak w kalejdoskopie:
brudny lód, diamenty, iskierki potłuczonego szkła. – Zaczynam się bać.
Boris szturchnął mnie.
- Ja też ci o czymś nie powiedziałem, Potter.
- O czym?
- Mój ojciec musi wyjechać. Do pracy. Za kilka miesięcy wraca do Australii. A potem
chyba do Rosji.
Zapadło milczenie, które trwało może pięć sekund, ale wydawało się, jakby minęła cała
godzina. Boris? Wyjeżdża? Miałem wrażenie, że wszystko zastygło, jak gdyby Ziemia się
zatrzymała.
- No, ale ja nigdzie się nie wybieram – oznajmił pogodnie Boris. Jego twarz w
księżycowej poświacie zaczęła migotać upiornie jak pod napięciem: jak w czarno-białym
niemym filmie. – Pieprzyć to. Zamierzam zwiać.
- Dokąd?
- Nie wiem. Zwiewamy razem?
- Pewnie – odparłem bez zastanowienia, po czym: – Kotyk też się wybiera?
Skrzywił się.
- Nie wiem.
Ta filmowość obraz ustawała się tak intensywna i sceniczna, że zniknęły resztki
podobieństwa do świata rzeczywistego; zostaliśmy zneutralizowani, przeniesieni na ekran,
spłaszczeni; moje pole widzenia ujęte było w czarny prostokąt; gdy coś mówił, widziałem
wyświetlane na dole napisy. Wtem, niemal w tym samym czasie, odpadło dno mojego brzucha.
O Boże, pomyślałem, przeczesując włosy obiema rękami, zbyt oszołomiony, by wyjaśnić, co
czuję.
Boris wciąż mówił, a ja zdałem sobie sprawę, że jeśli nie chcę zatracić się na zawsze w
tym ziarnistym świecie Nosferatu, achromatycznym i pełnym spiczastych cieni, ważne było,
żebym go słuchał, zamiast tak bardzo się skupiać na sztucznej fakturze rzeczywistości.
- ... ale chyba to rozumiem – mówił zasmucony, gdy wokół niego wirowały drobinki i
krople rozkładu. – W jej wypadku to nawet nie byłaby ucieczka z domu, wiesz, jest pełnoletnia.
Ale kiedyś mieszkała na ulicy i nie podobało jej się.
- Mieszkała na ulicy?
Poczułem nieoczekiwany przypływ współczucia dla niej, na swój sposób zmanipulowany,
niemal z kinowym crescendo muzyki, chociaż sam smutek był w stu procentach prawdziwy.
- Ja też, na Ukrainie. Ale byłem z przyjaciółmi, Maksem i Sieriożą, zawsze najwyżej przez
kilka dni. Czasem było naprawdę super. Nocowaliśmy po piwnicach opuszczonych budynków,
tankowaliśmy, braliśmy butorfanol, a nawet paliliśmy ogniska. Ale gdy tata trzeźwiał, zawsze
wracałem do domu. Z Kotykiem było inaczej. Taki jeden fagas jej matki... robił z nią różne
rzeczy. Więc uciekła. Spała pod drzwiami. Żebrała o drobne, robiła facetom laskę za pieniądze.
Na jakiś czas rzuciła naukę... miała odwagę, żeby po tym wszystkim wrócić i spróbować
skończyć szkołę. Bo wiesz, ludzie gadają. Wiesz.
Milczeliśmy, rozmyślając o potworności tego wszystkiego, a ja czułem, jak gdybym w tych
kilku słowach doświadczył pełni życia Kotyka. I Borisa.
- Żałuję, że jej nie lubię! – wyznałem zupełnie szczerze.
- No, ja też żałuję – rzekł rozsądnie Boris. Odnosiłem wrażenie, że jego głos trafia prosto
do mojego mózgu, nie przechodząc przez uszy. – Ale ona też cię nie lubi. Uważa, że jesteś
rozpieszczony. Że nie przeszedłeś przez to co my, nawet się o to nie otarłeś.
Brzmiało to jak sprawiedliwa krytyka.
- I ma rację – stwierdziłem.
Mijał rozmigotany i ważki odcinek czasu: drgające cienie, trzaski, szum niewidocznego
projektora. Gdy wyciągnąłem przed siebie rękę i spojrzałem na nią, była kropkowana i jasna jak
niszczejący kawałek kliszy.
- Rany, też to teraz widzę – powiedział Boris, odwracając się do mnie: spowolnionym,
jakby napędzanym ręcznie ruchem, czternaście klatek na sekundę. Jego twarz była kredowo
biała, a źrenice ciemne i wielkie.
- Co widzisz...? – spytałem ostrożnie.
- No, wiesz. – Pomachał w powietrzu rozświetloną czarno-białą ręką. – Wszystko jest
płaskie, jak w filmie.
- Ale ty...
A więc on też to widział? Nie tylko ja?
- Jasne – rzekł Boris, z każdą chwilą wyglądając coraz mniej jak osoba, a coraz bardziej
jak rozkładający się kawałek taśmy filmowej z lat dwudziestych, podświetlany od tyłu z
jakiegoś ukrytego źródła. – Szkoda, że nie trafiło nam się coś kolorowego. Może jak w Mary
Poppins.
Gdy to powiedział, zacząłem się spazmatycznie śmiać, tak gwałtownie, że o mało nie
spadłem z huśtawki, bo wtedy już wiedziałem na pewno, że widzi to samo co ja. Co więcej:
byliśmy autorami tego wszystkiego. Cokolwiek widzieliśmy pod wpływem narkotyku,
konstruowaliśmy to razem. I z tą myślą symulator wirtualnej rzeczywistości przestawił się na
kolor. Zauważyliśmy to obaj w tej samej chwili, pstryk! Spojrzeliśmy po sobie i zanieśliśmy się
śmiechem; wszystko było histerycznie zabawne, nawet zjeżdżalnia uśmiechała się do nas, i w
pewnym momencie, w środku nocy, gdy huśtaliśmy się na drabinkach i z ust sypały nam się
strumienie iskier, doznałem objawienia – światło to śmiech, a śmiech to światło i w tym kryje
się tajemnica wszechświata. Całymi godzinami patrzyliśmy, jak chmury układają się w
inteligentne wzory; turlaliśmy się w piasku, wierząc, że to wodorosty (!); leżeliśmy na wznak i
śpiewaliśmy Dear Prudence życzliwym i zachwyconym naszym wykonaniem gwiazdom. Była to
fantastyczna noc, właściwie jedna z najwspanialszych nocy mojego życia pomimo tego, co
wydarzyło się później.
XVI

Boris przenocował u mnie, jako że mieszkałem bliżej placu zabaw, a on był (powtarzając jego
ulubione określenie na odlot) w gawno, czyli dosłownie „w gównie”, „najebany” czy coś w tym
rodzaju – w każdym razie nie czuł się na siłach samodzielnie wrócić po ciemku do domu. I
dobrze się składało, bo dzięki temu nie byłem w domu sam, gdy nazajutrz o wpół do czwartej po
południu wpadł z wizytą pan Silver. Chociaż spaliśmy krótko i trochę nami telepało, wszystko
wciąż wydawało się z lekka magiczne i rozświetlone. Popijaliśmy sok pomarańczowy i
oglądaliśmy kreskówki (dobry pomysł, jako że stanowiły niejako przedłużenie przezabawnego
doświadczenia w technikolorze z minionego wieczoru) oraz – zły pomysł – właśnie
wypaliliśmy wspólnie drugiego skręta, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Popczik, który od
rana był wyjątkowo niespokojny, wyczuwając, że coś z nami jest nie tak, i obszczekiwał nas jak
opętanych, natychmiast rzucił się do drzwi, jak gdyby spodziewał się tej wizyty.
W jednej chwili wszystkie kłopoty wróciły, zwalając mi się na głowę.
- Jasna cholera – przekląłem.
- Ja otworzę – zaofiarował się Boris, wciskając Popczika pod pachę.
Odszedł chwiejnym krokiem, boso i bez koszuli, z miną wyrażającą całkowitą
niefrasobliwość. Ale nie minęła chyba sekunda, gdy wrócił, poszarzały na twarzy.
Nic nie powiedział; nie musiał. Wstałem, wsunąłem tenisówki, zasznurowałem je mocno
(nabrałem tego zwyczaju przed złodziejskimi wyprawami do supermarketu na wypadek, gdyby
trzeba było zwiewać), i podszedłem do drzwi. Zawitał znowu pan Silver, biała sportowa kurtka,
włosy koloru pasty do butów i cała reszta, tylko że tym razem obok niego stał postawny koleś z
rozmazanymi niebieskimi tatuażami wijącymi się na przedramionach i ściskał w dłoni
aluminiowy kij baseballowy.
- O, Theodore! – rzekł pan Silver. Wydawało się, że szczerze ucieszył się na mój widok. –
Co słychać?
- Wszystko dobrze – odpowiedziałem, dziwiąc się, jak szybko otrzeźwiałem. – A u pana?
- Nie mogę narzekać. Niezłego siniaka się dorobiłeś, chłopcze.
Odruchowo podniosłem rękę i dotknąłem policzka.
- Ach...
- Powinieneś to opatrzyć. Twój kolega powiedział, że taty nie ma w domu.
- Mmm... zgadza się.
- Wszystko u was w porządku? Nie macie tu dzisiaj żadnych problemów, ty i twój kolega?
- Mmm... nie, żadnych – odparłem.
Jego towarzysz nie wymachiwał kijem, właściwie nie robił nic, żeby nas zastraszyć, ale
mimo wszystko nie mogłem przestać myśleć o tym, co ściska w dłoni.
- Bo jeśli się pojawią – ciągnął pan Silver. – Jakiekolwiek problemy. Mogę sobie z nimi
poradzić ot tak.
O czym on mówił? Spojrzałem dalej, na ulicę, w stronę jego samochodu. Chociaż szyby
były przyciemniane, dostrzegłem czekających w środku mężczyzn.
Pan Silver westchnął.
- Cieszę się, że nie masz żadnych problemów, Theodore. Żałuję, że nie mogę tego samego
powiedzieć o sobie.
- Słucham?
- Bo sprawa wygląda tak – kontynuował, jak gdybym się w ogóle nie odezwał. – Ja mam
problem. I to duży. Z twoim ojcem.
Nie wiedząc, co powiedzieć, wbijałem wzrok w jego kowbojki. Były zrobione z czarnej
krokodylej skóry, z warstwowym obcasem, bardzo spiczaste z przodu i wyczyszczone na taki
połysk, że przywodziły mi na myśl damskie kowbojki, które nosiła zawsze Lucie Lobo,
ekscentryczna stylistka z biura mamy.
- Widzisz, wygląda to tak – wyjaśniał pan Silver. – Mam papiery dłużne twojego ojca na
pięćdziesiąt tysięcy. I przez to bardzo duże problemy.
- Próbuje zebrać te pieniądze – wyjaśniłem z zakłopotaniem. – Może, nie wiem, gdyby dał
mu pan trochę więcej czasu...
Pan Silver spojrzał na mnie. Poprawił okulary.
- Słuchaj no – powiedział rzeczowo. – Twój tata chce się narażać na utratę ostatniej
koszuli w zależności od tego, jak jakiś kretyn, kurwa, kopnie piłkę... przepraszam za język. Ale
trudno mi współczuć komuś takiemu jak on. Nie honoruje swoich zobowiązań, spóźnia się trzy
tygodnie ze spłatą, nie oddzwania – wyliczał na palcach jego przewiny – umawia się ze mną
dzisiaj w południe, a potem wystawia mnie do wiatru. Wiesz, jak długo siedziałem i czekałem
na tę gnidę? Półtorej godziny. Jakbym nie miał nic lepszego do roboty. – Przekręcił głowę na
bok. – Właśnie dzięki takim typom jak twój tata ja i Jurko mamy co robić. Myślisz, że
przyjeżdżam tutaj dla przyjemności? Na ten wygwizdów?
Uznałem, że jest to pytanie retoryczne – oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie
chciałby tu przyjeżdżać – ale ponieważ minęło skandalicznie dużo czasu, a on wciąż wpatrywał
się we mnie, jak gdyby faktycznie spodziewał się odpowiedzi, w końcu zamrugałem nieswojo
powiekami i powiedziałem:
- Nie.
- Nie. Zgadza się, Theodore. Zapewniam cię, że nie. Mamy lepsze rzeczy do roboty, ja i
Jurko, wierz mi, niż całe popołudnie uganiać się za gnidą taką jak twój ojciec. Więc zrób coś
dla mnie, bardzo cię proszę: powiedz mu, że możemy uregulować sprawę jak dżentelmeni, gdy
usiądziemy razem i zrobi, co należy.
- Zrobi, co należy?
- Musi przynieść to, co jest mi winien. – Uśmiechał się, ale szary odcień lotniczych
okularów nadawał jego oczom niepokojący wyraz. – I chcę, Theodore, żebyś mu to powtórzył.
Bo następnym razem, jak będę musiał tu przyjechać, wierz mi, nie będę już taki miły.
XVII

Gdy wróciłem do salonu, Boris siedział cicho i gapił się na kreskówki z wyłączonym
dźwiękiem, głaszcząc Poppera, który pomimo wcześniejszego rozdrażnienia teraz spał mu
smacznie na kolanach.
- Palant – rzucił lakonicznie.
Wymówił to słowo w taki sposób, że zajęło mi chwilę, nim się zorientowałem, co
powiedział.
- Prawda – przyznałem. – Mówiłem ci, że to jakiś dziwoląg.
Boris pokręcił głową i oparł się o sofę.
- Nie mówię o Leonardzie Cohenie w peruce.
- Myślisz, że nosi perukę?
Zrobił minę w stylu: kogo to obchodzi?
- On też, ale mam na myśli tego wielkiego Ruska z metalowym... jak to się nazywa?
- Kijem baseballowym.
- To tak na pokaz – stwierdził pogardliwie. – Chciał cię tylko nastraszyć, fiut jeden.
- Skąd wiesz, że to Rosjanin?
Wzruszył ramionami.
- Bo wiem. W Stanach nikt nie nosi takich tatuaży. Kacap, bez dwóch zdań. Zorientował
się, że też jestem Rosjaninem, jak tylko otworzyłem usta.
Minęło trochę czasu, nim się połapałem, że siedzę wpatrzony w przestrzeń. Boris podniósł
Popczika i położył go na sofie tak delikatnie, że się nie obudził.
- Chcesz się stąd ewakuować na trochę?
- Boże – powiedziałem, kręcąc nagle głową: z jakiegoś powodu dopiero teraz, z
opóźnieniem, wstrząsnęła mną ta wizyta – kurwa, szkoda, że ojca nie było w domu. Wiesz?
Żałuję, że ten koleś nie skopał mu tyłka. Naprawdę. Zasłużył sobie.
Boris kopnął mnie w kostkę. Miał czarne od brudu stopy i – dzięki Kotykowi – czarny
lakier na paznokciach.
- Wiesz, co miałem wczoraj do żarcia? – spytał przyjaźnie. – Dwa marsy i pepsi. – Dla
Borisa wszystkie batony nazywały się „marsy”, a wszystkie napoje gazowane „pepsi”. – A
wiesz, co jadłem dzisiaj? – Kciukiem i palcem wskazującym pokazał zero. – Nic.
- To tak jak ja. Przez ten szajs nie chce się jeść.
- Taaa, ale muszę coś wtrząchnąć. Mój żołądek... – Skrzywił się.
- Chcesz iść na naleśniki?
- Tak, cokolwiek, wszystko jedno. Masz kasę?
- Rozejrzę się.
- Dobra. Ja mam, zdaje się, pięć dolców.
Podczas gdy Boris szukał butów i koszuli, ja spryskałem twarz wodą, obejrzałem źrenice i
siniaka na szczęce, zapiąłem jeszcze raz koszulę, zauważywszy, że wcześniej zrobiłem to
krzywo, a potem poszedłem wyprowadzić Popczika, rzucając mu przez jakiś czas piłeczkę
tenisową – dawno porządnie się nie wybiegał i wiedziałem, że czuje się jak w więzieniu. Gdy
wróciliśmy, Boris – teraz już ubrany – czekał na dole; przeprowadziliśmy szybką rewizję salonu
i, zaśmiewając się i żartując, podliczaliśmy nasze fundusze, i próbowaliśmy ustalić, dokąd
idziemy i jak najszybciej tam dotrzeć, gdy zauważyliśmy nagle, że do domu weszła Xandra i
stanęła w pokoju z dziwnym wyrazem twarzy.
Obaj natychmiast się uciszyliśmy i kontynuowaliśmy przeliczanie w milczeniu. Zwykle
Xandra nie wracała o tej porze do domu, ale pracowała według zmiennego grafiku i parę razy
już nas zaskoczyła. Po chwili niepewnie brzmiącym głosem wypowiedziała moje imię.
Zostawiliśmy drobne. Najczęściej Xandra wołała na mnie „młody” albo „hej ty”, wszystko
byle nie Theo. Zauważyłem, że wciąż ma na sobie służbowy strój.
- Twój tata miał wypadek – zakomunikowała. Miałem wrażenie, że mówi do Borisa, nie do
mnie.
- Gdzie? – spytałem.
- To się stało jakieś dwie godziny temu. Zadzwonili do mnie do pracy ze szpitala.
Spojrzeliśmy z Borisem po sobie.
- Rany – powiedziałem. – Co się stało? Skasował samochód?
- Miał prawie cztery promile alkoholu we krwi.
Liczba ta nic mi nie mówiła, chociaż fakt, że znowu pije, nie był bez znaczenia.
- Rany – powtórzyłem, chowając do kieszeni drobne. – I co, kiedy wraca do domu?
Popatrzyła mi w oczy w osłupieniu.
- Do domu?
- Ze szpitala.
Pokręciła energicznie głową; rozejrzała się za krzesłem, na którym mogłaby usiąść, i
usiadła.
- Nie rozumiesz. – Jej twarz miała pusty i dziwny wyraz. – On zginął. Nie żyje.
XVIII

Następnych sześć lub siedem godzin pamiętam jak przez mgłę. Zjawiło się kilkoro przyjaciół
Xandry – jej najlepsza przyjaciółka Courtney, Janet z pracy i parka, Stewart i Lisa, którzy byli
bardziej sympatyczni i bardziej normalni niż ludzie, których Xandra zwykle gościła w domu. W
przypływie szczodrości Boris wydobył resztki trawy od Kotyka, co zostało przyjęte z
wdzięcznością przez wszystkich obecnych; a ktoś (może to była Courtney) zamówił pizzę. W
jaki sposób przekonała Domino’s, żeby zrobili dostawę do nas, na to odludzie, tego nie wiem,
bo od ponad roku z Borisem namawialiśmy ich, błagaliśmy i próbowaliśmy wszelkich
pochlebstw i forteli, jakie przyszły nam do głowy.
Podczas gdy Janet siedziała obok Xandry, tuląc ją do siebie, Lisa gładziła ją po głowie,
Stewart parzył kawę w kuchni, a Courtney zwijała skręta na stoliku do kawy niemal z taką samą
wprawą jak Kotyk, my z Borisem trzymaliśmy się z boku oszołomieni. Trudno było uwierzyć, że
mój tata nie żyje, gdy jego papierosy wciąż leżały na kuchennym blacie, a jego stare białe
tenisówki przy drzwiach na patio. Podobno – wszystko przekazano mi w złej kolejności i
musiałem sam sobie poukładać fakty – tata rozbił lexusa na autostradzie, niedługo przed drugą
po południu, skręciwszy na przeciwny pas i zderzywszy się czołowo z ciężarówką, ponosząc
śmierć na miejscu (na szczęście nic się nie stało kierowcy ciężarówki ani pasażerom
samochodu, który wpadł na ciężarówkę od tyłu, chociaż kierowca tego samochodu miał złamaną
nogę). Wiadomość o promilach we krwi była i nie była zaskoczeniem – podejrzewałem od
pewnego czasu, że ojciec może znowu popijać, chociaż nigdy go na tym nie przyłapałem – ale
tym, co zdawało się najbardziej zdumiewać Xandrę, był nie jego stan ekstremalnego upojenia
alkoholowego (właściwie prowadził nieprzytomny), ale miejsce wypadku, poza Las Vegas, w
kierunku na zachód, w głąb pustyni. „Powiedziałby mi, powiedziałby mi”, powtarzała żałośnie
w odpowiedzi na jakieś pytanie Courtney, tylko skąd pomysł, zastanawiałem się ponuro, siedząc
na podłodze z twarzą ukrytą w dłoniach, że w naturze mojego ojca leżało mówienie prawdy na
jakikolwiek temat?
Boris otoczył mnie ramieniem.
- Ona chyba nie wie, co?
Domyśliłem się, że nawiązuje do pana Silvera.
- Powinienem...?
- Dokąd on jechał? – Xandra pytała Courtney i Janet, niemal agresywnie, jak gdyby
podejrzewała je o ukrywanie przed nią jakichś informacji. – Co on tam robił?
Dziwnie było oglądać ją w stroju z pracy, zwykle bowiem przebierała się zaraz po
powrocie do domu.
- Nie pojechał spotkać się z tym gościem, z którym był umówiony – szepnął Boris.
- Wiem.
Prawdopodobnie zamierzał pojechać na rozmowę z panem Silverem. Ale, o czym moja
mama i ja tak często się przekonywaliśmy, z jakże przykrymi dla siebie skutkami,
przypuszczalnie wpadł gdzieś do baru na parę głębszych, żeby – jak zawsze tłumaczył –
uspokoić nerwy. Kto wie, co przyszło mu wtedy do głowy? Nic, co w tych okolicznościach
pocieszyłoby Xandrę, ale z pewnością nie po raz pierwszy uciekał z miasta przed swoimi
zobowiązaniami.
Nie płakałem. Chociaż przelewały się przeze mnie zimne fale niedowierzania i paniki,
wszystko wydawało się mocno nierealne, a ja nie przestawałem się za nim rozglądać, raz za
razem zauważając ze zdziwieniem brak jego głosu wśród innych, tego gładkiego, rozsądnego
głosu jak z reklamy aspiryny („czterech na pięciu lekarzy...”), który wybijał się spośród
wszystkich innych w pokoju. Xandra uspokajała się na chwilę – ocierała łzy, wyciągała talerze
do pizzy, rozlewała do kieliszków czerwone wino, które się w jakiś sposób zmaterializowało –
po czym znowu zalewała się łzami. Tylko Popczik był szczęśliwy; rzadko się zdarzało, że
mieliśmy w domu tylu gości, biegał więc od jednej osoby do drugiej, niezrażony tym, że ciągle
się go odpędza. W pewnym momencie późno w nocy, gdy wszyscy robili się senni, a Xandra po
raz dwudziesty jęczała Courtney w rękaw „o mój Boże, on odszedł, nie wierzę” – Boris
odciągnął mnie na bok i powiedział:
- Potter, muszę lecieć.
- Nie, proszę cię, nie idź.
- Kotyk się wścieknie. Powinienem teraz być u jej mamy! Nie widziała mnie już chyba ze
dwa dni.
- Słuchaj, powiedz jej, żeby przyszła, jak chce... powiedz jej, co się stało. Będzie chujnia z
grzybnią, jak teraz sobie pójdziesz.
Xandra była na tyle zaabsorbowana gośćmi i własną rozpaczą, że Boris mógł pójść na górę
i zadzwonić do Kotyka z jej sypialni – pokoju zwykle zamkniętego na klucz, którego nigdy
wcześniej nie widzieliśmy. Po około dziesięciu minutach spłynął ze schodów.
- Zgodziła się, żebym został – poinformował, dając nura na miejsce obok mnie. – Kazała
powtórzyć, że ci współczuje.
- Jeja – powiedziałem bliski łez i zacząłem pocierać twarz, żeby nie zauważył, jak bardzo
jestem zaskoczony i wzruszony.
- Bo ten, ona wie, jak to jest. Jej tata też nie żyje.
- O?
- Tak, zginął kilka lat temu. W wypadku motocyklowym. Nie byli bardzo zżyci...
- Kto nie żyje? – spytała Janet, kiwając się nad nami, kędzierzawa postać w jedwabnej
bluzce roztaczająca woń trawy i kosmetyków. – Ktoś jeszcze nie żyje?
- Nie – odburknąłem.
Nie lubiłem Janet: była tą kretynką, która obiecała zaopiekować się Popperem, a potem
zostawiła go zamkniętego w domu z dozownikiem karmy.
- Nie pytam ciebie, pytam jego – powiedziała, cofając się o krok i z trudem koncentrując
uwagę na Borisie. – Ktoś ci umarł? Jakaś bliska osoba?
- A tak, nawet kilka.
Zamrugała szybko.
- Skąd jesteś?
- Czemu pani pyta?
- Bo mówisz tak jakoś dziwnie. Jak Brytol albo coś... albo nie. Jak skrzyżowanie
Brytyjczyka i Transylwańczyka.
Boris parsknął śmiechem.
- Transylwańczyka? – powtórzył, obnażając kły. – Mam się wessać?
- Och, zabawni jesteście – rzuciła z roztargnieniem, po czym stuknęła Borisa w czubek
głowy nóżką kieliszka i oddaliła się, żeby się pożegnać ze Stewartem i Lisą, którzy właśnie
wychodzili.
Wyglądało na to, że Xandra zażyła pigułkę na uspokojenie („Może więcej niż jedną”,
szepnął mi do ucha Boris). Wydawało się, że lada moment straci przytomność. Boris – świńsko
z mojej strony, ale po prostu nie miałem ochoty tego zrobić – wyjął jej z ręki papierosa, zgasił
go, a potem pomógł Courtney wciągnąć ją po schodach do jej pokoju, gdzie legła twarzą do
dołu na narzucie przy otwartych drzwiach.
Stałem w progu, gdy Boris i Courtney zdejmowali jej buty – z zaciekawieniem rozglądając
się, choć ten jeden raz, po pokoju, który zawsze był zamykany na klucz. Brudne kubki i
popielniczki, sterty „Glamour”, puszysta zielona narzuta, laptop, którego nigdy nie otworzyłem,
rower stacjonarny, kto wiedział, że mają tu rower?
Ściągnęli Xandrze buty, ale postanowili zostawić ją w ubraniu.
- Chcesz, żebym została na noc? – Courtney pytała ściszonym głosem Borisa.
Boris bezwstydnie przeciągnął się i ziewnął. Koszula powędrowała do góry, a jeansy
wisiały mu na tyłku tak nisko, że widać było, iż nie nosi bielizny.
- To miło z pani strony – powiedział. – Ale zdaje się, że ona nie kontaktuje.
- Nie przeszkadza mi.
Może i byłem na haju – byłem – ale pochylała się tak blisko, że wyglądało to, jakby
próbowała go uwieść, co wydało mi się przezabawne.
Musiałem wydać z siebie jakiś zduszony półśmiech, bo Courtney odwróciła się do mnie i
zauważyła mój żartobliwy gest, kciuk wskazujący drzwi: pozbądź się jej!
- A ty dobrze się czujesz? – spytała lodowatym tonem, mierząc mnie spojrzeniem.
Boris też zaczął się śmiać, ale zanim się odwróciła, zdążył się opanować, prezentując
melancholijny i zatroskany wyraz twarzy, co tylko rozśmieszyło mnie jeszcze bardziej.
XIX

Gdy wszyscy wyszli, Xandra rzeczywiście już nie kontaktowała – spała tak głęboko, że Boris
wyciągnął z jej torebki (wyczyszczonej przez nas z pigułek i gotówki) lusterko i podetknął je
Xandrze pod nos, żeby sprawdzić, czy oddycha. W portfelu miała dwieście dwadzieścia
dziewięć dolarów, które zabrałem bez większych oporów, jako że wciąż miała karty kredytowe
i niezrealizowany czek na dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt baksów.
- Wiedziałem, że Xandra to nie jest jej prawdziwe imię – oznajmiłem, rzucając mu jej
prawo jazdy: zabarwiona na pomarańczowo twarz, inna, nastroszona fryzura, Sandra Jaye
Terrell, bez ograniczeń. – Ciekawe, do czego są te klucze.
Boris, usadowiony u jej boku na brzegu łóżka, palcami badając tętno, podniósł lusterko do
światła niczym lekarz ze starych filmów.
- Da, da – powiedział, a potem wymamrotał coś jeszcze, czego nie zrozumiałem.
- Ee?
- Jest nieprzytomna.
Dźgnął ją palcem w ramię, a potem przechylił się i zajrzał do szuflady szafki nocnej, w
której przeglądałem zgromadzone tam drobiazgi: monety, żetony, błyszczyk do ust, podkładki
pod szklanki, sztuczne rzęsy, zmywacz do paznokci, wystrzępione książki w miękkiej oprawie
(Pokochaj siebie), próbki perfum, stare kasety, karty ubezpieczeniowe sprzed dziesięciu lat i
kilka darmowych pudełek z zapałkami z biura prawniczego w Reno, na których widniał napis:
„PRZESTĘPSTWA NARKOTYKOWE I WYPADKI DROGOWE PO ZAŻYCIU”.
- O, wezmę sobie – rzekł Boris, sięgając po opakowanie prezerwatyw i chowając je do
kieszeni. – A co to? – Wziął do ręki coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak puszka coli, ale
gdy nią potrząsnął, zagrzechotała. Przyłożył do niej ucho. – Ha! – zawołał, rzucając ją mnie.
- Dobra robota.
Odkręciłem górę (puszka była oczywiście atrapą) i wysypałem zawartość na blat szafki
nocnej.
- O kurde – wydusiłem z siebie po dłuższej chwili.
Najwyraźniej tutaj właśnie Xandra przechowywała swoje napiwki, częściowo w gotówce,
częściowo w żetonach. Było też mnóstwo innych rzeczy, tak dużo, że miałem trudności z
ogarnięciem wszystkiego, ale mój wzrok od razu padł na diamentowo-szmaragdowe kolczyki,
które zginęły mojej mamie niedługo przed zniknięciem ojca.
- O kurde – powtórzyłem, ujmując jeden z nich w palce.
Mama nosiła te kolczyki na prawie wszystkie przyjęcia i odświętne okazje, ta niebiesko-
zielona przezroczystość kamieni, ich cudowny blask o trzeciej nad ranem, były taką samą
częścią jej osoby jak kolor oczu lub korzenny zapach włosów.
Boris zarechotał. Wśród gotówki od razu wypatrzył i złapał plastikowy pojemniczek na
kliszę, który otworzył trzęsącymi się rękoma. Zanurzył w nim koniuszek małego palca i
spróbował.
- Bingo – powiedział, przesuwając palcem po dziąsłach. – Kotyka teraz szlag trafi, że nie
przyszła.
Pokazałem mu kolczyki w wyciągniętych dłoniach.
- No, ładne – przyznał, ledwo rzuciwszy na nie okiem. Wysypywał na szafkę nocną
kopczyk proszku. – Można za nie wziąć z kilka tysi.
- Należały do mojej mamy.
Tata sprzedał większość biżuterii po mamie w Nowym Jorku, łącznie z jej obrączką. Ale
teraz, o czym się przekonałem, Xandra zostawiła sobie co nieco i poczułem dziwny smutek,
widząc, co wybrała – nie perły ani broszkę z rubinem, tylko tanie błyskotki ze szkolnych lat
mamy, łącznie z licealną bransoletką-talizmanem z brzęczącymi podkówkami, baletkami i
czterolistnymi koniczynkami.
Boris wyprostował się, ścisnął nozdrza i podał mi zwinięty banknot.
- Chcesz?
- Nie.
- Śmiało. Poczujesz się lepiej.
- Nie, dzięki.
- Tu pewnie jest z piętnaście gramów. Może więcej! Zostawimy sobie ze trzy, a resztę
opylimy.
- Brałeś to kiedyś? – spytałem z powątpiewaniem, wpatrując się w rozciągnięte na łóżku
ciało Xandry.
Mimo iż niewątpliwie odpadła chwilowo z gry, nie podobało mi się, że prowadzimy tę
rozmowę nad jej plecami.
- No. Kotyk lubi. Chociaż to kosztowna sprawa. – Wydawało się, że na minutę się
zawiesił, po czym szybko zamrugał powiekami. – O żesz. No, weź – namawiał mnie ze
śmiechem. – Masz. Nie wiesz, co tracisz.
- Jestem wystarczająco upalony – stwierdziłem, rozgarniając pieniądze.
- Dobra, ale to cię otrzeźwi.
- Boris, nie mam czasu na wygłupy – rzekłem, chowając do kieszeni kolczyki i bransoletkę.
– Jeśli mamy zwiewać, to teraz. Zanim ktoś się zjawi.
- Kto się zjawi? – spytał sceptycznie Boris, przesuwając palcem pod nosem w jedną i
drugą stronę.
- Wierz mi, to się dzieje szybko. Przyjedzie ktoś z opieki społecznej, coś takiego. –
Przeliczyłem gotówkę: tysiąc trzysta dwadzieścia jeden dolarów plus drobne; dużo więcej w
żetonach, blisko pięć tysięcy, ale te mogłem jej zostawić. – Połowa dla ciebie, połowa dla mnie
– powiedziałem, dzieląc gotówkę na dwa równe pliki. – Wystarczy nam na bilety. Pewnie jest
za późno na ostatni lot, ale powinniśmy jechać na lotnisko.
- Teraz? W nocy?
Przestałem odliczać pieniądze i spojrzałem na niego.
- Ja tu nie mam nikogo. Nikogo. Zero. Nim się obejrzę, wpakują mnie do jakiegoś domu
dziecka.
Boris skinął w stronę ciała Xandry, które wyglądało nader niepokojąco, w tej
rozpłaszczonej pozie z głową do dołu za bardzo przypominając trupa.
- Co z nią?
- A co, kurwa? – spytałem po krótkiej przerwie. – Co mamy zrobić? Poczekać, aż się
ocknie i skapuje, że ją oskubaliśmy?
- Nie wiem – rzekł Boris, spoglądając na nią niepewnie. – Po prostu jej współczuję.
- To przestań. Bo ona mnie nie chce. Jak tylko się zorientuje, że ma mnie na głowie, sama
po nich zadzwoni.
- Po nich? Nie rozumiem, po kogo?
- Boris, jestem niepełnoletni. – Czułem, jak wzbiera we mnie panika w aż nadto dobrze
znany mi sposób, może nie znalazłem się dosłownie w sytuacji, w której stawką byłyby życie
lub śmierć, ale na pewno tak się czułem: dom wypełniający się dymem, odcięte wyjścia. – Nie
wiem, jak to działa w twoim kraju, ale ja nie mam tutaj żadnej rodziny ani przyjaciół...
- A ja? Masz mnie!
- I co zamierzasz? Adoptujesz mnie? – Wstałem. – Słuchaj, jeśli zabierasz się ze mną,
musimy się pospieszyć. Masz paszport? Będzie ci potrzebny do samolotu.
Boris uniósł ręce w rosyjskim geście: „wolnego”.
- Czekaj! To się dzieje za szybko.
Zatrzymałem się, prawie już za drzwiami.
- Boris, jaki masz, kurwa, problem?
- Ja?
- Przecież to ty chciałeś nawiewać! To ty pytałeś, czy nie chcę z tobą uciec! Wczoraj
wieczorem.
- Dokąd się wybierasz? Do Nowego Jorku?
- Niby gdzie indziej?
- Ja chcę gdzieś, gdzie jest ciepło – wypalił od razu. – Do Kalifornii.
- Oszalałeś? Kogo znamy...
- Kalifornia! – zapiał.
- No... – Chociaż nie wiedziałem o Kalifornii prawie nic, można było bezpiecznie założyć,
że (oprócz fragmentu California über alles, który nucił), Boris wiedział jeszcze mniej. – Dokąd
w Kalifornii? Do którego miasta?
- Co za różnica?
- To duży stan.
- Super! Ale jazda! Będziemy non stop na haju, będziemy czytać książki, palić ogniska.
Spać na plaży.
Patrzyłem na niego przez długą, nieznośną chwilę. Twarz mu płonęła, a usta miał
przyczernione od czerwonego wina.
- W porządku – rzuciłem, doskonale wiedząc, że stawiam krok w przepaść, że popełniam
jeden z większych błędów swojego życia, drobne kradzieże, kubek na monety, pogardliwe
spojrzenia i bezdomna egzystencja na chodniku, bagno, z którego nigdy się nie wydobędę.
Boris nie posiadał się z radości.
- W takim razie plaża? Tak?
W ten sposób można się stoczyć: tak szybko.
- Kiedy tylko chcesz – powiedziałem, odgarniając włosy z oczu. Byłem skonany. – Ale
musimy ruszać zaraz. Proszę cię.
- Co, w tej minucie?
- Tak. Musisz po coś jechać do domu?
- Dzisiaj?
- Ja nie żartuję, Boris. – Te pertraktacje na nowo rozbudzały we mnie panikę. – Nie mogę
tu siedzieć bezczynnie i czekać... – Problemem był obraz, nie wiedziałem, co z nim zrobić, ale
przypuszczałem, że coś wymyślę, jak tylko uda mi się pozbyć Borisa. – Weź, zgódź się.
- W Ameryce opieka społeczna jest taka straszna? – dopytywał się sceptycznie Boris. –
Mówisz tak, jakby cię mieli zamknąć w celi.
- Jedziesz ze mną czy nie?
- Potrzebuję trochę czasu. No bo – powiedział, idąc za mną – nie możemy wyjechać już
teraz! Naprawdę... przysięgam. Poczekaj trochę. Daj mi jeden dzień! Jeden!
- Dlaczego?
Wyglądał na skonsternowanego.
- Ten, no, bo...
- Bo...
- Bo... bo muszę się zobaczyć z Kotykiem! I... parę innych rzeczy! Serio, nie możesz
wyjechać już teraz – powtórzył, gdy nic nie powiedziałem. – Uwierz mi. Będziesz potem
żałował, naprawdę. Chodźmy do mnie! Zaczekamy do rana i wtedy pryśniemy!
- Nie mogę czekać – burknąłem, zabierając połowę gotówki, i ruszyłem w stronę swojego
pokoju.
- Potter...
Nie odstępował mnie ani na krok.
- Tak?
- Muszę ci powiedzieć coś ważnego.
- Boris – powiedziałem, odwracając się – do kurwy nędzy. O co chodzi? – spytałem, gdy
staliśmy i wpatrywaliśmy się jeden w drugiego. – Jeśli masz coś do powiedzenia, to gadaj.
- Boję się, że się wściekniesz.
- O co chodzi? Co zrobiłeś?
Boris milczał, obgryzając kciuk.
- No, co takiego?
Odwrócił wzrok.
- Musisz zostać – powiedział wymijająco. – Robisz błąd.
- Zapomnij – rzuciłem, znów się od niego odwracając. – Jak nie chcesz ze mną jechać, to
nie, okej? Ale ja nie mogę tu siedzieć z założonymi rękami całą noc.
Myślałem, że zapyta, co jest w poszewce, zwłaszcza że po moich nazbyt entuzjastycznych
próbach zapakowania obrazu miała tak dziwny, pękaty kształt. Ale gdy odkleiłem ją od
wezgłowia i wsunąłem do walizki (razem z ipodem, laptopem, ładowarką, Ziemią, planetą
ludzi, zdjęciami mamy, szczoteczką do zębów i ubraniem na zmianę), patrzył tylko z
nachmurzoną miną i milczał. Gdy wyciągnąłem z szafy szkolną marynarkę (za małą, chociaż była
za duża, gdy mama ją kupowała), pokiwał głową i powiedział:
- Dobry pomysł.
- Co?
- Nie będziesz w niej wyglądał na bezdomnego.
- Jest listopad – wyjaśniłem. Przywiozłem z Nowego Jorku tylko jeden ciepły sweter;
spakowałem go do walizki i zasunąłem suwak. – Będzie zimno.
Boris oparł się w aroganckiej pozie o ścianę.
- I co zamierzasz? Mieszkać na ulicy, na dworcu, gdzie?
- Zadzwonię do kumpla, u którego wcześniej mieszkałem.
- Gdyby ci ludzie cię chcieli, już by cię adoptowali.
- Nie mogli! Jak niby?
Boris skrzyżował ramiona.
- Nie chcieli cię. Ta rodzina. Sam mi mówiłeś, wiele razy. Poza tym nie kontaktują się z
tobą.
- To nieprawda – zaprotestowałem skonsternowany po krótkiej przerwie.
Zaledwie kilka miesięcy wcześniej Andy przysłał mi mailem całkiem długą (jak na niego)
wiadomość, przekazując mi newsy ze szkoły, o skandalu z trenerem tenisa obmacującym
dziewczyny z naszej klasy, chociaż tamto życie wydawało się tak odległe, jakbym czytał o
obcych mi osobach.
- Mają za dużo dzieci? – pytał Boris, z satysfakcją, jak mi się zdawało. – Za mało miejsca?
A pamiętasz to? Mówiłeś, że matka i ojciec cieszyli się z twojego wyjazdu.
- Spadaj.
Nadchodził już potężny ból głowy. Co zrobię, jeśli zjawią się ludzie z opieki społecznej i
posadzą mnie z tyłu samochodu? Do kogo – w Nevadzie – mógłbym zadzwonić? Pani Spear?
„Graczki” z mojej ulicy? Tłuściocha ze sklepu modelarskiego, który sprzedawał nam klej bez
modeli?
Boris zszedł za mną po schodach, gdzie pośrodku salonu zatrzymał nas Popper, który od
razu do nas podbiegł, usiadł i zaczął się w nas wpatrywać żałośnie, jak gdyby doskonale
wiedział, co się dzieje.
- O, kurwa – jęknąłem, stawiając walizkę.
Zapadło milczenie.
- Boris – odezwałem się – mógłbyś...
- Nie.
- A Kotyk...
- Nie.
- Niech to szlag – rzuciłem, podnosząc psiaka i wsuwając go sobie pod ramię. – Nie
zostawiam go tutaj, żeby go zamykała w domu i głodziła.
- A ty dokąd się wybierasz? – spytał Boris, gdy ruszyłem w stronę drzwi.
- Eee?
- Na lotnisko? Pieszo?
- Zaraz – powiedziałem, odstawiając Popczika. Nagle zrobiło mi się niedobrze, jakbym
miał zwrócić czerwone wino na wykładzinę. – Przyjmą psa na pokład?
- Nie – odpowiedział bezlitośnie, wypluwając kawałek odgryzionego paznokcia.
Zachowywał się jak palant; chciałem trzasnąć go w nos.
- Okej, dobra – powiedziałem. – Może ktoś na lotnisku go przygarnie. Albo, pierdolę to,
pojadę pociągiem.
Już miał powiedzieć coś złośliwego, z ustami ściągniętymi w świetnie znany mi sposób,
gdy nagle – dość nieoczekiwanie – twarz mu się zmieniła; i gdy się odwróciłem, ujrzałem
Xandrę, która z dzikim spojrzeniem i rozmazanym tuszem kiwała się na podeście schodów.
Wpatrywaliśmy się w nią jak oniemiali. Po przerwie, która zdawała się trwać całe wieki,
otworzyła usta, zamknęła je, chwyciła poręcz, żeby złapać równowagę, po czym powiedziała
zachrypłym głosem:
- Czy Larry zostawił klucze w skrytce bankowej?
Przerażeni patrzyliśmy na nią jeszcze przez kilka chwil, nim zdaliśmy sobie sprawę, że
czeka na odpowiedź. Jej włosy wyglądały, jakby piorun strzelił w miotłę; sprawiała wrażenie
kompletnie nieprzytomnej i tak niepewnie trzymała się na nogach, jakby zaraz miała się stoczyć
ze schodów.
- Yyy tak – powiedział głośno Boris. – To znaczy nie. – A potem, gdy wciąż tam stała: –
Wszystko w porządku. Proszę się położyć.
Wymamrotała coś i oddaliła się chwiejnym krokiem. Przez chwilę staliśmy tam jak
zamurowani. Wreszcie po cichu, czując na karku mrowienie, podniosłem walizkę i wymknąłem
się przez frontowe drzwi (widziałem ten dom, ją, ostatni raz, chociaż nawet się nie obejrzałem
na odchodne), a w ślad za mną wyszli Boris i Popczik. Razem, wszyscy trzej, odeszliśmy do
końca ulicy przy stukocie pazurków Popczika na chodniku.
- No dobra – odezwał się Boris z żartobliwą nutą w głosie jak zawsze wtedy, gdy niewiele
brakowało, by nas złapano w supermarkecie. – Okej. Może i nie spała tak mocno, jak mi się
wydawało.
Czułem, że zlewa mnie zimny pot; nocne powietrze, choć chłodne, było przyjemne. Daleko
na zachodzie ciemność przeszywały błyskawice jak z horroru.
- No, przynajmniej żyje, co? – Zachichotał. – Martwiłem się o nią. Chryste.
- Daj mi skorzystać z telefonu – poprosiłem, wkładając marynarkę. – Muszę zadzwonić po
taksówkę.
Zatopił dłoń w kieszeni i podał mi komórkę. Był to tani aparat, który kupił po to, żeby
kontrolować Kotyka.
- Nie, zatrzymaj ją – zaproponował, podnosząc ręce do góry, gdy próbowałem mu ją oddać
po odbytej rozmowie: Lucky Cab, 777-7777, numer przyklejony na wszystkich zapyziałych
przystankach autobusowych w Las Vegas. Potem wyciągnął plik pieniędzy (swoją połowę po
złupieniu Xandry) i próbował mi je wcisnąć.
- Zapomnij – powiedziałem, oglądając się z niepokojem w stronę domu. Obawiałem się, że
Xandra się obudzi i wyjdzie nas szukać na ulicę. – Są twoje.
- Nie! Mogą ci się przydać!
- Nie chcę ich – oświadczyłem, wsuwając ręce do kieszeni, żeby nie próbował mi ich
wcisnąć. – Zresztą tobie też mogą się przydać.
- Daj spokój, Potter! Musisz pryskać akurat teraz? – Wskazał na rzędy pustych domów
wzdłuż ulicy. – Jeśli nie chcesz iść do mnie, przenocuj parę dni tutaj! Tamten ceglany dom jest
nawet umeblowany. Przyniosę ci żarcie, jeśli chcesz.
- Albo, hej, zadzwonię po pizzę z Domino’s – zażartowałem, wkładając telefon do kieszeni
marynarki. – Skoro już zaczęli tu dowozić.
Zmarszczył brwi.
- Nie gniewaj się – powiedział.
- Nie gniewam się.
I rzeczywiście, nie byłem na niego zły, jedynie zdezorientowany, i to do tego stopnia, że nie
zdziwiłbym się, gdybym nagle otworzył oczy i skonstatował, że cały czas spałem z książką na
twarzy.
Boris, z czego zdałem sobie sprawę, patrzył w niebo i nucił pod nosem fragment jednej z
maminych piosenek Velvet Underground: „But if you close the door... the night could last
forever...”.
- A co będzie z tobą? – zagadnąłem, pocierając oczy.
- Eee? – spytał, patrząc na mnie z uśmiechem.
- Co? Zobaczymy się jeszcze kiedyś?
- Może – odpowiedział takim samym pogodnym tonem, z jakim, tak to sobie wyobrażałem,
zwracał się do Bamiego i Judy, żony właściciela baru w Karmeywallag, i wszystkich innych
osób w swoim życiu, z którymi się żegnał. – Kto wie?
- Spotkamy się za parę dni?
- No...
- Dołącz do mnie później. Kup sobie bilet na samolot... masz forsę. Zadzwonię do ciebie i
powiem ci, gdzie jestem. Nie mów „nie”.
- W takim razie dobrze – odrzekł Boris tak samo pogodnie. – Nie powiem „nie”.
Z jego tonu jasno jednak wynikało, że to właśnie mówił: „nie”. Zamknąłem oczy.
- O Boże.
Byłem tak zmęczony, że ledwo trzymałem się na nogach; musiałem zdusić w sobie chęć
położenia się na ziemi, czując, jak jakaś fizyczna siła ściąga mnie w dół. Gdy otworzyłem oczy,
zauważyłem, że Boris przygląda mi się z zatroskanym wyrazem twarzy.
- Popatrz na siebie – powiedział. – Zaraz się przewrócisz. – Sięgnął do kieszeni.
- Nie, nie, nie – zaprotestowałem, cofając się, gdy zobaczyłem, co trzyma w dłoni. – Nie
ma mowy. Zapomnij.
- Poczujesz się lepiej!
- To samo mówiłeś przed tamtym szajsem. – Nie byłem gotów na powtórkę z wodorostów i
gwiezdnych śpiewów. – Naprawdę, nie mam ochoty.
- Ale to jest co innego. Kompletnie. To cię otrzeźwi. Oczyści głowę, obiecuję.
- Akurat.
Narkotyk, który by działał w ten sposób, był zupełnie nie w stylu Borisa, chociaż
rzeczywiście mój przyjaciel sprawiał wrażenie, że trzyma się znacznie lepiej niż ja.
- Popatrz na mnie – przekonywał całkiem sensownie. – A widzisz. – Wiedział, że ma
argument nie do przebicia. – Czy ja bredzę? Toczę pianę? Nie... chcę ci tylko pomóc! Masz –
powiedział, wytrząsając proszek na wierzch dłoni – śmiało. Daj, pomogę ci.
W głębi ducha przypuszczałem, że to jakaś sztuczka, że z miejsca stracę przytomność i
obudzę się nie wiadomo gdzie, może w jednym z tych pustych domów po drugiej stronie ulicy.
Ale byłem zbyt zmęczony, żeby się tym przejmować, a zresztą może to nie byłby taki zły pomysł.
Pochyliłem się i pozwoliłem, żeby przycisnął mi nos z jednej strony.
- Już! – powiedział zachęcająco. – No właśnie. Teraz wciągnij.
Rzeczywiście poczułem się lepiej niemal od razu. Jakby stał się cud.
- Jej – powiedziałem, ściskając nos, w którym czułem ostre, przyjemne pieczenie.
- A nie mówiłem? – Wytrząsał już więcej proszku. – Jeszcze druga strona. Nie wydychaj.
Dobra, teraz.
Wszystko wydawało się jaśniejsze i wyraźniejsze, łącznie z samym Borisem.
- Co ci mówiłem? – Teraz sam wciągał. – Nie żałujesz czasem, że mnie nie słuchasz?
- Boże, i ty chcesz sprzedać ten towar? – zdziwiłem się, spoglądając w niebo. – Dlaczego?
- Jest sporo wart, naprawdę. Z kilka tysięcy.
- Ta garstka?
- Tu jest całkiem sporo, dwadzieścia gramów, może więcej. Mógłbym zbić majątek,
gdybym to podzielił na małe porcje i sprzedawał laskom takim jak K.T. Bearman.
- Znasz K.T. Bearman?
Katie Bearman, która chodziła do klasy wyżej, jeździła własną furą – czarnym kabrioletem
– i na drabinie towarzyskiej była oddalona od nas tak bardzo, że równie dobrze mogłaby być
gwiazdą filmową.
- Pewnie. Skye, KT, Jessicę, wszystkie te laski. W każdym razie... – Znów podetknął mi
pudełeczko. – Teraz mogę kupić Kotykowi ten keyboard, o którym tak marzy. Koniec kłopotów z
kasą.
Przeszliśmy się kilka razy tam i z powrotem, aż zacząłem o wiele bardziej optymistycznie
patrzeć w przyszłość i ogólnie na wszystko. I gdy staliśmy na ulicy, pocierając nosy i trajkocząc
między sobą, obserwowani z zaciekawieniem przez Poppera, wydawało mi się, że wspaniałość
Nowego Jorku mam na czubku języka, ulotność, którą mogę zwerbalizować.
- Naprawdę, musisz przyjechać. Odwiedzimy Brighton Beach, gdzie się bawią wszyscy
Rosjanie. Znaczy, ja tam nigdy nie byłem. Ale można dojechać metrem... ostatni przystanek na
linii. Mieszka tam dużo Rosjan, mają restauracje z wędzonymi rybami i kawiorem. Zawsze
sobie z mamą obiecywaliśmy, że się tam wybierzemy któregoś dnia, ten jubiler, który z nią
współpracował, powiedział jej, gdzie najlepiej pójść, ale nigdy tego nie zrobiliśmy. Podobno
jest ekstra. Poza tym, wiesz... mam forsę na naukę... możesz chodzić do mojej szkoły. Nie... jak
najbardziej, absolutnie. Mam stypendium. W każdym razie miałem. Ale ten gość mówił, że o ile
pieniądze z funduszu są przeznaczane na naukę... czyjąkolwiek naukę. Nie tylko moją. Wystarczy
dla nas dwóch. To znaczy mam na myśli szkołę publiczną, w Nowym Jorku szkoły publiczne są
na dobrym poziomie, mam tam znajomych, szkoła publiczna mi pasuje.
Nie przestawałem paplać, gdy Boris powiedział: „Potter”, i nim zdążyłem odpowiedzieć,
przyłożył obie dłonie do mojej twarzy i pocałował mnie w usta. I gdy tam stałem, mrugając
powiekami – nim się zorientowałem, co właśnie zaszło, było już po wszystkim – podniósł
Poppera, chwytając go pod przednie łapki i jego też pocałował, w powietrzu, w czubek nosa.
Potem podał go mnie.
- Twoja taksówka – zauważył, na pożegnanie mierzwiąc Popczikowi sierść na głowie.
I rzeczywiście, gdy się odwróciłem, drugą stroną ulicy nadjeżdżał powoli samochód,
którego kierowca sprawdzał numery domów.
Staliśmy, patrząc na siebie, przy czym ja z trudem oddychałem, tak bardzo byłem
zaskoczony.
- Powodzenia – powiedział Boris. – Nie zapomnę cię. – Poklepał Pottera po główce. – Do
widzenia, Popczik. Opiekuj się nim, dobrze? – To do mnie.
Później – w taksówce i wiele razy potem – odtwarzałem w myślach ten moment i dziwiłem
się, że pomachałem mu i jak gdyby nigdy nic odszedłem. Dlaczego nie chwyciłem go za ramię i
nie poprosiłem po raz ostatni, żeby wsiadł do samochodu, oj, weź, Boris, pieprzyć to, potraktuj
to jak wagary, gdy wzejdzie słońce, będziemy szamać śniadanie w chmurach? Znałem go
wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jeśli się go poprosi w odpowiedni sposób, w
odpowiednim momencie, zrobi niemal wszystko; i jeszcze gdy się od niego odwracałem,
wiedziałem, że gdybym go poprosił ten jeden ostatni raz, pobiegłby za mną i ze śmiechem
wskoczył do samochodu.
Ale nie poprosiłem. I, prawdę mówiąc, może i lepiej się stało: mówię to teraz, chociaż
było to coś, czego przez pewien czas gorzko żałowałem. Ponad wszystko inne cieszyłem się, że
w tym obcym mi stanie rozgadania powstrzymałem się przed chlapnięciem tego, co miałem na
końcu języka, czego nigdy wcześniej nie powiedziałem, mimo iż było to coś, o czym obaj
doskonale wiedzieliśmy bez konieczności wypowiadania tych słów na głos na ulicy – a
mianowicie, rzecz jasna, „kocham cię”.
XX

Byłem tak zmęczony, że narkotyki nie działały długo, przynajmniej ich przyjemna faza.
Taksówkarz – z akcentu przesiedlony nowojorczyk – natychmiast wywęszył, że coś jest na
rzeczy, i próbował mi wcisnąć wizytówkę z numerem telefonu zaufania dla młodzieży, której nie
przyjąłem. Gdy poprosiłem, żeby mnie zawiózł na dworzec kolejowy (nie wiedząc nawet, czy
do Las Vegas dojeżdżają pociągi – musiały), pokręcił głową i powiedział:
- Okularnik, wiesz chyba, że nie wpuszczą cię do pociągu z psem, co?
- Nie? – spytałem z zamierającym sercem.
- Do samolotu... może, nie wiem. – Był całkiem młody, mówił szybko, miał chłopięcą
twarz i lekką nadwagę, oraz koszulkę z napisem: „PENN i TELLER: NA ŻYWO W RIO
HOTEL”. – Trzeba mieć transporter czy coś takiego. Na twoim miejscu spróbowałbym z
autokarem. Tylko że dzieciakom poniżej pewnego wieku nie pozwalają podróżować bez zgody
rodziców.
- Mówiłem już! Mój tata nie żyje! Jego dziewczyna wysyła mnie do rodziny na Wschodzie.
- Hej, w takim razie nie masz się czym martwić, prawda?
Przez resztę drogi trzymałem buzię na kłódkę. Prawda o śmierci ojca jeszcze do mnie w
pełni nie dotarła i tylko od czasu do czasu przypominały mi o niej gwałtownie światła
mijających nas w pędzie samochodów. Wypadek. Przynajmniej w Nowym Jorku nie musieliśmy
się martwić, że będzie jeździł po pijaku – bardziej prawdopodobne było, że wpadnie pod koła
samochodu albo że zadźgają go, żeby mu ukraść portfel, gdy będzie się wytaczał z jakiejś
mordowni o trzeciej nad ranem. Co się stanie ze zwłokami? Prochy mamy rozsypałem w Central
Parku, chociaż podobno jest jakiś przepis, który tego zabrania; pewnego wieczoru, nim się
ściemniło, udałem się z Andym w odludny zakątek parku po zachodniej stronie stawu i gdy Andy
stał na czatach, opróżniłem urnę. Tym, co poruszyło mnie znacznie bardziej niż rozsypanie
szczątków mamy, było to, że urna została zawinięta w podarte strzępy pornograficznych
anonsów: „SKOŚNOOKIE CIZIE” i „GŁĘBOKI MOKRY ORGAZM” to dwa przypadkowe
określenia, na których spoczął mój wzrok, gdy szary proszek barwy księżycowej skały
zawirował w majowym zmierzchu.
Potem dostrzegłem światła i taksówka się zatrzymała.
- Dobra, okularnik – rzekł mój kierowca, odwracając się z ramieniem na oparciu fotela.
Znajdowaliśmy się na parkingu przed dworcem autobusowym. – Mówiłeś, że jak masz na imię?
- Theo – wypaliłem bez zastanowienia i od razu tego pożałowałem.
- Okej, Theo. J.P. – Wyciągnął rękę, żeby uścisnąć mi dłoń. – Mogę dać ci jedną radę?
- Jasne – odparłem, truchlejąc nieco.
Przy tym wszystkim, co się działo, a było tego sporo, czułem się strasznie głupio ze
świadomością, że ten koleś widział, jak Boris pocałował mnie na ulicy.
- Nie mój interes, ale będziesz potrzebował czegoś, w czym schowasz Kudłatka.
- Słucham?
Skinął głową w stronę mojej walizki.
- Zmieści się tu?
- Hmm...
- Zresztą i tak pewnie będziesz musiał ją oddać. Może być za duża, żeby ją wnieść do
środka... Schowają ją w luku bagażowym. To nie samolot.
- Ja... – Mój rozum tego nie ogarniał. – Nie mam nic takiego.
- Czekaj. Pozwól, że sprawdzę w swoim biurze z tyłu.
Wysiadł, przeszedł do bagażnika i wrócił z dużą płócienną torbą ze sklepu ze zdrową
żywnością z napisem: „Zieleni się Ameryka”.
- Na twoim miejscu – powiedział – poszedłbym kupić bilet bez Kudłatka. Zostaw go tu ze
mną, na wszelki wypadek, dobra?
Mój nowy kumpel miał rację: dzieci bez opiekuna nie mogły podróżować autokarem, chyba
że miały specjalną zgodę podpisaną przez jednego z rodziców – były też inne ograniczenia
wobec dzieci. Kasjerka w okienku, blada kobieta meksykańskiego pochodzenia ze związanymi z
tyłu włosami, rozpoczęła monotonną recytację długiej i złowrogiej listy. Zakaz przesiadek.
Zakaz podróży dłuższych niż pięć godzin. Jeśli nie odbierze mnie osoba wymieniona w
formularzu, legitymując się ważnym dokumentem tożsamości, w mieście docelowym zostanę
oddany w ręce przedstawicieli opieki społecznej lub policji.
- Ale...
- Wszystkie dzieci poniżej piętnastego roku życia. Bez wyjątków.
- Ale to mnie nie dotyczy – oznajmiłem, usiłując wydobyć swój oficjalny dowód
tożsamości wydany przez stan Nowy Jork. – Mam już piętnaście lat. Proszę spojrzeć.
Enrique, przewidując zapewne, że kiedyś prawdopodobnie trzeba mnie będzie
wprowadzić do „systemu”, jak to nazywał, niedługo po śmierci mamy pomógł mi zrobić sobie
zdjęcie do dowodu; i chociaż wtedy nie byłem zachwycony, czując na sobie wszechobecną łapę
Wielkiego Brata („Rany, masz swój indywidualny kod kreskowy”, skomentował Andy,
przyglądając się z zaciekawieniem karcie), teraz byłem mu wdzięczny, że wykazał się
dalekowzrocznością i zarejestrował mnie w urzędzie jak kupiony w komisie motocykl.
Czekałem niczym imigrant w podłym świetle jarzeniówek, wpatrując się tępo w kasjerkę, gdy ta
oglądała kartę pod różnymi kątami, w różnym oświetleniu, i wreszcie uznała jej autentyczność.
- Piętnaście lat – burknęła podejrzliwie, oddając mi ją.
- Zgadza się.
Wiedziałem, że nie wyglądam na swój wiek. Zdałem sobie sprawę, że nie ma sensu
przyznawać się od razu do obecności Poppera, jako że wielka tablica przy kasie głosiła
czerwonymi literami: „ZAKAZUJE SIĘ PRZEWOŻENIA PSÓW, KOTÓW, GRYZONI I
INNYCH ZWIERZĄT”.
Co do samego autokaru, dopisało mi szczęście: za piętnaście minut, o pierwszej
czterdzieści pięć odjeżdżał z dworca autokar z przesiadkami do Nowego Jorku. Gdy automat
wypluł z mechanicznym zgrzytem mój bilet, stałem oszołomiony, zastanawiając się, co, do
diabła, począć z Popperem. Wychodząc na zewnątrz, miałem w duchu nadzieję, że kierowca
odjechał, może porwawszy Poppera do jakiegoś bardziej kochającego i bezpiecznego domu,
tymczasem zastałem go pijącego red bulla i rozmawiającego przez komórkę, natomiast Poppera
nigdzie nie było widać. Gdy mnie zauważył, przerwał rozmowę.
- I co, jak myślisz?
- Gdzie on jest? – Zajrzałem półprzytomny na tylne siedzenie. – Co pan z nim zrobił?
Roześmiał się.
- Czary-mary! – Teatralnym gestem ściągnął byle jak złożoną gazetę z płóciennej torby na
przednim siedzeniu; a tam, w kartonowym pudełku na dnie torby chrupał sobie chipsa Popper,
zadowolony ze swego legowiska.
- Odwrócenie uwagi – wyjaśnił taksówkarz. – Pudełko wypełnia torbę tak, że nie ma
psiego kształtu i daje małemu trochę więcej przestrzeni do poruszania się. I gazeta, idealny
rekwizyt. Zakrywa go, sprawia, że torba wygląda na pełną, ale nie zwiększa jej ciężaru.
- Myśli pan, że się uda?
- No, w końcu to takie maleństwo, ile waży, dwa, trzy kilo? Nie hałasuje?
Spojrzałem sceptycznie na Poppera zwiniętego w kłębek na dnie pudełka.
- Czasem.
J.P. wytarł usta wierzchem dłoni i podał mi paczkę chipsów.
- Jak się zrobi nerwowy, daj mu parę tych smakołyków. Będziecie mieć postoje co kilka
godzin. Tylko usiądź z tyłu, najdalej jak się da, i jak go wyprowadzasz, odchodź daleko od
parkingu.
Zawiesiłem torbę na ramieniu i otoczyłem ją ramieniem.
- Widać coś? – spytałem.
- Nie. Jak się nie wie, to nie. Ale mogę ci coś doradzić? Sekret magika?
- Jasne.
- Nie zerkaj na nią bez przerwy tak jak teraz. Patrz wszędzie, byle nie na torbę. Na
krajobraz, na sznurówki własnych butów... o, właśnie... tak dobrze. Pewność siebie i
naturalność, to jest cały pic. Chociaż udawanie pierdoły i szukanie zgubionych szkieł
kontaktowych też zda egzamin, jeśli zobaczysz, że ludzie nabierają podejrzeń. Rozsyp chipsy,
uderz się w palec u nogi, zakrztuś tym, co pijesz... cokolwiek.
Rany, pomyślałem, nie nazywają ich Lucky Taxi bez powodu.
Znów się roześmiał, jakbym wypowiedział tę myśl na głos.
- Hej, to głupi zakaz, żeby nie wpuszczać psów do autokaru – powiedział, wychylając
kolejny duży haust red bulla. – No bo co niby miałbyś z nim zrobić? Porzucić przy drodze?
- Jest pan magikiem albo kimś takim?
Roześmiał się.
- Skąd wiesz? Występuję w barze hotelu Orleans z karcianymi sztuczkami... gdybyś był
starszy, tobym cię zaprosił, żebyś obejrzał mnie w akcji. W każdym razie cały myk polega na
tym, żeby odciągnąć uwagę od miejsca, gdzie się odbywa kant. To jest pierwsza zasada magii,
okularnik. Dezorientacja. Nie zapomnij o tym.
XXI

Utah. Przy wschodzącym słońcu płaskowyż San Rafael rozciągał się dookoła w nieludzkiej skali
jak krajobrazy z Marsa: piaskowiec i łupki, wąwozy i opustoszałe rdzawe stoliwa. Miałem
problemy z zaśnięciem częściowo przez narkotyki, częściowo zaś ze strachu, że Popper zacznie
się kręcić albo popiskiwać, zachowywał się jednak wyjątkowo spokojnie, gdy jechaliśmy
krętymi górskimi drogami, siedząc cicho w torbie na siedzeniu obok przy oknie. Moja walizka
okazała się wystarczająco mała, żeby wnieść ją na pokład autokaru, co ucieszyło mnie z kilku
powodów: dzięki temu miałem pod ręką sweter, Ziemię, planetę ludzi, a przede wszystkim
obraz, który wydawał mi się przedmiotem szczególnej troski, nawet tak zapakowany i schowany
przed ludzkimi spojrzeniami, niczym święta ikona wieziona przez krzyżowca podczas krucjaty.
Z tyłu oprócz mnie siedziała tylko nieśmiała para Latynosów z jedzeniem w plastikowych
pojemnikach na kolanach oraz bełkoczący coś do siebie stary pijak i bez żadnych incydentów
krętymi drogami wiodącymi przez stan Utah dotarliśmy aż do Grand Junction w Kolorado, gdzie
zatrzymaliśmy się na pięćdziesięciominutowy postój. Po zamknięciu walizki w skrytce na
monety wypuściłem Poppera za dworcem autobusowym, w miejscu, gdzie nie mógł nas dojrzeć
kierowca, kupiłem nam parę hamburgerów w Burger Kingu i dałem mu się napić wody z
wieczka plastikowego pojemnika, który znalazłem w koszu na śmieci. Od Grand Junction
przespałem godzinę i szesnaście minut do postoju w Denver, gdzie przy zachodzącym słońcu
biegaliśmy z Popperem jak szaleni, ciesząc się z samego faktu, że nie siedzimy już w autokarze
– odbiegliśmy tak daleko zacienionymi obcymi ulicami, że aż się przestraszyłem, że się zgubimy,
chociaż z zadowoleniem odkryłem hipisowską kawiarnię, której personel był młody i przyjazny
(„Wprowadź go! – powiedziała fioletowowłosa dziewczyna za ladą, zobaczywszy uwiązanego
przed wejściem Poppera – my tu kochamy psy!”) i gdzie kupiłem nie tylko dwie kanapki z
indykiem (jedną dla siebie, jedną dla niego), ale i wegańskie ciasteczko brownie i zatłuszczoną
papierową torbę wegetariańskich sucharków domowej roboty dla psów.
Czytałem do późna w kręgu słabego światełka żółcącego kremowe stronice książki, gdy
pędziliśmy w ciemności przez nieznane, mijając dział wodny, zostawiając za sobą Góry
Skaliste, a Popper zadowolony po igraszkach w Denver spał smacznie w swojej torbie.
W pewnym momencie zasnąłem, potem obudziłem się i jeszcze trochę poczytałem. O
drugiej w nocy, gdy Saint-Exupéry opowiadał o swoim wypadku samolotowym na pustyni,
wjechaliśmy do Saliny w Kansas („Rozdroże Ameryki”): dwudziestominutowy postój pod
atakowaną przez ćmy lampą sodową, w czasie którego biegaliśmy z Popperem w ciemności
wokół opuszczonej stacji benzynowej, ja wciąż zafrapowany książką, jednocześnie nie mogąc
się nadziwić, że oto po raz pierwszy w życiu znalazłem się w rodzinnym stanie mamy. Czy
podczas podróży po kraju ze swoim ojcem przejeżdżała kiedyś przez to miasteczko, gdzie
zjazdem z międzystanowej dziewiątki pędziły samochody, a na pustkowiu, bliżej i dalej,
majaczyły jak statki kosmiczne podświetlone silosy? Po powrocie do autokaru – senni, brudni i
zmarznięci – Popczik i ja spaliśmy od Saliny do Topiki i z Topiki do Kansas City w Missouri,
gdzie zatrzymaliśmy się akurat na wschód słońca.
Mama często mi opowiadała, jak płasko było w jej rodzinnych stronach – tak płasko, że
widziała cyklony kręcące się po prerii w promieniu wielu kilometrów – ale mimo wszystko nie
mogłem uwierzyć w tę bezkresność, jednolite niebo, tak potężne, że człowiek czuł się
przygnieciony i przytłoczony tym bezmiarem. W St. Louis około południa mieliśmy
półtoragodzinny postój (mnóstwo czasu na spacer dla Poppera i paskudną kanapkę z wołowiną
na obiad, chociaż okolica była zbyt szemrana, żeby zapuszczać się daleko). A po powrocie na
dworzec czekała nas przesiadka do innego autokaru. Potem, zaledwie po godzinie lub dwóch,
obudziłem się: autobus stał, Popper siedział cicho z czubkiem nosa wystającym z torby, a nade
mną pochylała się Murzynka w średnim wieku z pomalowanymi na jasnoróżowo ustami i
grzmiała:
- Tym autokarem nie wolno przewozić psów.
Wpatrywałem się w nią zdezorientowany. Po chwili ku memu przerażeniu uzmysłowiłem
sobie, że nie jest przypadkową pasażerką, tylko kierowcą we własnej osobie, w czapce i
uniformie.
- Słyszałeś, co powiedziałam? – powtórzyła, potrząsając groźnie głową. Miała posturę
zawodowego boksera; na identyfikatorze przypiętym do imponujących piersi napisane było
„Denese”. – Tym autokarem nie wolno przewozić psów. – Po czym niecierpliwie zamachała
ręką, jak gdyby chciała powiedzieć: pakuj go z powrotem do torby!
Przykryłem mu łebek – najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu – i znieruchomiałem,
czując, jak moje wnętrzności szybko się kurczą. Zatrzymaliśmy się w miasteczku o nazwie
Effingham w stanie Illinois: domy jak z obrazów Edwarda Hoppera, budynek sądu jak ze
scenografii teatralnej, transparent z odręcznym napisem: „Tutaj odnajdziesz swoją szansę!”.
Murzynka powiodła palcem dookoła.
- Czy ktoś z państwa ma coś przeciwko obecności tego zwierzęcia?
Pozostali pasażerowie z tyłu – zapyziały gość z podkręconymi do góry wąsami; dorosła
kobieta z aparatem na zębach; zatroskana Murzynka z córką w wieku wczesnoszkolnym;
staruszek w typie W.C. Fieldsa z rurkami w nosie i aparatem tlenowym – wszyscy wyglądali na
zbyt zaskoczonych, żeby się odezwać, chociaż dziewczynka, z wytrzeszczonymi oczami, prawie
niedostrzegalnie pokręciła głową na „nie”.
Murzynka odczekała chwilę. Rozejrzała się. A potem odwróciła się do mnie.
- Dobra. To dla ciebie i twojego przyjaciela dobra wiadomość, skarbie. Ale jeśli
którykolwiek – pogroziła mi palcem – jeśli którykolwiek z pasażerów z tyłu poskarży się na to,
że trzymasz tutaj zwierzę, gdziekolwiek to będzie, będę zmuszona cię wyprosić. Czy to jest
jasne?
Nie zamierzała mnie od razu wyrzucić? Patrzyłem na nią, mrugając powiekami, bojąc się
poruszyć lub odezwać.
- Czy to jest jasne? – powtórzyła, bardziej złowieszczo.
- Dziękuję...
Pokręciła głową nieco wojowniczo.
- O nie, ty mi nie dziękuj, skarbie. Bo jeśli usłyszę jedną skargę, w trymiga wypraszam cię
z tego autokaru. Jedną.
Dygotałem na swoim miejscu, a Murzynka przeszła na przód autobusu i włączyła silnik.
Gdy wyjeżdżaliśmy z parkingu, bałem się choćby zerknąć na innych pasażerów, chociaż czułem
na sobie spojrzenia wszystkich.
Popper przy moim kolanie wydał z siebie cichutkie sapnięcie i zmienił pozycję.
Wprawdzie lubiłem Poppera i było mi go żal, ale nigdy nie uważałem, żeby w porównaniu z
innymi psami był jakoś szczególnie interesujący lub inteligentny. Często żałowałem natomiast,
że nie jest jakimś bardziej odjazdowym czworonogiem, owczarkiem szkockim, labradorem,
może nawet jakimś mądrym i udręczonym mieszańcem pitbulteriera ze schroniska, zadziornym
kundelkiem, który by biegał za piłką i kąsał ludzi – właściwie mógłby być wszystkim, byle nie
tym, czym był w rzeczywistości – babską maskotką, na wskroś pedalską, psem, którego
wstydziłem się wyprowadzać. Nie żeby Popperowi zbywało na wdzięku; był dokładnie tego
rodzaju podskakującą kudłatą kuleczką, jaka wielu ludziom się podoba – może nie ja, ale jakaś
dziewczynka, na przykład ta, która siedziała w rzędzie obok, gdyby znalazła go przy drodze,
chyba zabrałaby go do domu i wiązała mu kokardki?
Siedziałem sztywno, przeżywając raz za razem tamtą chwilę paniki: twarz Murzynki, swój
szok. Wiedziałem teraz coś, co naprawdę napawało mnie lękiem: gdyby kazała mi wynieść
Poppera z autokaru, musiałbym wysiąść razem z nim, nawet gdzieś w szczerym polu Illinois (i
co wtedy?). Stałbym na poboczu, w deszczu, wśród pól kukurydzy. Jakim cudem tak bardzo
przywiązałem się do tak komicznego stworzenia? Salonowego pieska wybranego przez Xandrę?
Przez całe Illinois i Indianę siedziałem czujnie, kiwając się: zbyt wystraszony, żeby zasnąć.
Nagie drzewa, na gankach wydrążone dynie na Halloween. W rzędzie obok matka, otoczywszy
ramieniem córkę, śpiewała bardzo cicho: „Jesteś moim słońcem”. Nie miałem do jedzenia nic
oprócz okruchów po chipsach od taksówkarza; i – z paskudnym smakiem soli w ustach, mijając
industrialne równiny i małe bezimienne miasteczka – było mi zimno i źle, gdy wyglądałem na
ponure pola i myślałem o piosenkach, które kiedyś śpiewała mi mama. „Żegnaj tut tut Tootsie,
nie płacz tut tut Tootsie”. Wreszcie – w Ohio, gdy zrobiło się ciemno i w smętnych, samotnych
domkach zapalały się światła – poczułem się na tyle bezpiecznie, żeby przysnąć, kiwając głową
we śnie, i o drugiej w nocy w Cleveland, zimnym, jasno rozświetlonym mieście, przesiadłem
się do innego autokaru. Bałem się wyprowadzić Poppera na długi spacer, którego na pewno
potrzebował, w obawie, że ktoś może nas zobaczyć (bo co byśmy wtedy zrobili? Zostali w
Cleveland na zawsze?). Ale on też sprawiał wrażenie wystraszonego; staliśmy więc na rogu
ulic, trzęsąc się przez dziesięć minut, po czym napoiłem go, włożyłem do torby i wróciliśmy na
dworzec.
Był środek nocy i wszyscy wyglądali na półprzytomnych, co ułatwiło przesiadkę; i w
południe następnego dnia przesiedliśmy się znowu, na dworcu w Buffalo, skąd autokar wyjechał
po trzeszczącym mokrym śniegu. Wiatr był przejmujący, w jego ostrych smagnięciach
wyczuwało się wilgoć; po dwóch latach na pustyni zapomniałem, jak wygląda prawdziwa zima,
bolesna i surowa. Boris nie odpisał na żaden z moich SMS-ów, co być może było zrozumiałe,
skoro słałem je na telefon Kotyka, ale i tak wysłałem jeszcze jednego: DZIS BFALO NJ. MAM
NADZ U CIEBIE OK. X SIE ODZYWALA?
Buffalo leży daleko od Nowego Jorku; ale poza przypominającym sen, gorączkowym
przystankiem w Syracuse, gdzie wyprowadziłem i napoiłem Poppera i gdzie kupiłem nam dwa
ciastka z serem, bo nie było nic innego – udało mi się przespać niemal całą drogę, przez
Batavię, Rochester, Syracuse i Binghamton, z policzkiem opartym o szybę, z zimnym
powietrzem wpadającym przez szparę i wibracjami, które przenosiły mnie z powrotem do
samotnego kokpitu wysoko nad pustynią z Ziemi, planety ludzi.
Myślę, że od postoju w Cleveland musiało mnie niezauważalnie rozbierać przeziębienie, i
gdy w końcu wysiadłem z autokaru w Port Authority, był wieczór, a mnie trawiła gorączka.
Zmarznięty chwiałem się na nogach, a miasto – za którym tak strasznie tęskniłem – wydawało mi
się obce, hałaśliwe i zimne: spaliny, śmieci i obcy ludzie spieszący we wszystkich kierunkach.
W Port Authority roiło się od glin. Gdziekolwiek spojrzeć, wisiały ogłoszenia informujące
o schroniskach dla uciekinierów, z numerami telefonów zaufania, i gdy szybkim krokiem
zmierzałem do wyjścia, zauważyłem, że jedna policjantka przygląda mi się podejrzliwie – po
ponad sześćdziesięciu godzinach w autokarze byłem brudny, zmęczony i wiedziałem, że mój
wygląd pozostawia wiele do życzenia – ale nikt mnie nie zatrzymał, a ja się nie obejrzałem,
dopóki nie znalazłem się poza dworcem, odpowiednio daleko. Z ulicy przywołało mnie kilku
mężczyzn w różnym wieku i różnej narodowości, ciche głosy nadlatujące z różnych stron („Hej,
chłopcze, dokąd to? Potrzebujesz taksówki?”), ale chociaż zwłaszcza jeden rudzielec wydawał
się miły, normalny i niewiele starszy ode mnie, niemal jak ktoś, z kim mógłbym się przyjaźnić,
zignorowałem jego wesołe pozdrowienie i poszedłem dalej, jak gdybym dobrze wiedział,
dokąd zmierzam. Byłem w końcu nowojorczykiem.
Wcześniej wydawało mi się, że Popper będzie zachwycony, mogąc wydostać się z torby,
ale gdy go postawiłem na chodniku, okazało się, że Ósma Aleja to dla niego zbyt wiele i bał się
przejść dalej niż do następnej przecznicy; nigdy wcześniej nie spacerował po ulicy wielkiego
miasta, wszystko go przerażało (samochody, klaksony, ludzkie nogi, puste reklamówki fruwające
po chodniku), wybiegał więc do przodu, rzucał się w stronę przejścia dla pieszych, skakał we
wszystkie strony i przerażony chował się za mną, aż w końcu oplótł mnie smyczą, a ja potknąłem
się i o mało nie wpadłem pod furgonetkę, która pędziła, żeby zdążyć na światłach.
Gdy go podniosłem, przebierającego łapkami, i wetknąłem z powrotem do torby (gdzie
zanim się usadowił, oburzony drapał w dno i fukał), próbowałem zorientować się w terenie,
stojąc pośrodku tłumu w godzinie szczytu. Wszystko wydawało się o wiele bardziej brudne i
mniej przyjazne, niż pamiętałem – było też zimniej, a ulice miały szarość starej gazety. „Que
faire?” – jak mawiała moja mama. Niemal usłyszałem, jak wypowiada te słowa swoim
pogodnym, beztroskim głosem.
Często się zastanawiałem, gdy ojciec krążył po mieszkaniu, trzaskając kuchennymi
szafkami i narzekając, że nie ma się czego napić, jak to jest „chcieć się czegoś napić” – jak to
jest, gdy ma się ochotę na alkohol i tylko alkohol, nie na wodę ani pepsi, ani nic innego. Teraz,
myślałem ponuro, już wiem. Marzyłem o piwie, ale miałem dość oleju w głowie, żeby nie
próbować się zaopatrzyć bez dowodu. Z tęsknotą myślałem o wódce pana Pawlikowskiego,
dawce ciepła, którą z czasem zacząłem traktować jak nieodzowny element dnia.
Co bardziej istotne: umierałem z głodu. Dzieliło mnie kilka kroków od cukierenki z
babeczkami i byłem tak głodny, że skręciłem tam i kupiłem pierwszą, która przykuła mój wzrok
(o smaku zielonej herbaty, jak się okazało, z nadzieniem waniliowym jakiegoś rodzaju,
osobliwe zestawienie, ale i tak pyszne). Cukier niemal natychmiast sprawił, że poczułem się
lepiej; i gdy posilałem się, zlizując z palców krem, wpatrywałem się ze zdumieniem w tłumy
spieszących dokądś przechodniów. Gdy wyjeżdżałem z Las Vegas, nie wiedzieć czemu, czułem
się o wiele pewniej co do tego, jak wszystko się ułoży. Czy pani Barbour zawiadomi opiekę
społeczną o moim przyjeździe? Wtedy w to nie wierzyłem; teraz zacząłem mieć wątpliwości.
Pozostawała też niebagatelna kwestia, co począć z Popperem, jako że (oprócz nabiału,
orzechów, taśmy klejącej, musztardy i około dwudziestu pięciu innych powszechnie używanych
rzeczy) Andy był silnie uczulony na psy – nie tylko psy, ale też koty, konie, zwierzęta cyrkowe i
szkolną świnkę morską (o imieniu Newton), którą hodowaliśmy w drugiej klasie, i to dlatego u
Barbourów nie trzymano żadnych zwierząt. Jeszcze w Las Vegas jakoś nie uważałem tego za
przeszkodę nie do pokonania, ale gdy stałem na Ósmej Alei, gdzie było zimno i ciemno –
zmieniłem zdanie.
Nie wiedząc, co robić, zacząłem iść na wschód w stronę Park Avenue. Wiatr chłostał mnie
po twarzy, a zapach deszczu w powietrzu napawał mnie niepokojem. Niebo w Nowym Jorku
sprawiało wrażenie dużo niższego i cięższego niż na Zachodzie – brudne chmury, jakby
naniesione ołówkiem i rozmazane gumką na szorstkim papierze. Zupełnie jakby pustynia, jej
otwartość, zmodyfikowała moje widzenie dali. Wszystko wydawało się zatęchłe i ciasne.
Spacer pozwolił mi rozprostować zdrętwiałe nogi. Szedłem na wschód w stronę biblioteki
(Lwy! Stałem nieruchomo przez chwilę, jak żołnierz po powrocie z wojny, który pierwszy raz
spogląda na dom), a potem skręciłem w Piątą Aleję – włączone latarnie, wciąż spory ruch,
chociaż ulica pustoszała przed nocą – i doszedłem aż do Central Park South. Choć byłem
zmęczony i zmarznięty, serce zabiło mi mocniej na widok parku i przebiegłem przez
Pięćdziesiątą Siódmą (Ulica Radości!) ku jego liściastej pomroce. Zapachy, cienie, nawet
nakrapiane pnie platanów podniosły mnie na duchu, ale mimo wszystko czułem się, jakbym
oglądał inny park pod tym materialnym, mapę wiodącą ku przeszłości, park widmo gęsty od
wspomnień, szkolnych wycieczek i wizyt w zoo sprzed lat. Szedłem chodnikiem po stronie
Piątej Alei, zaglądając do parku, gdzie ścieżki tonęły w mroku pod drzewami, z aureolami lamp,
tajemnicze i wabiące jak las z Lwa, czarownicy i starej szafy. Gdybym skręcił i poszedł jedną z
tych oświetlonych ścieżek, czy dotarłbym do innego roku, może nawet do innej przyszłości,
gdzie mama, tuż po pracy, będzie na mnie czekać na ławce (naszej ławce) przy stawie, z
włosami rozwianymi lekko przez wiatr: schowa komórkę i wstanie, żeby mnie pocałować,
„Cześć, pimpusiu, jak było w szkole, co byś zjadł na kolację?”.
Wtem – nagle – zatrzymałem się. Wyprzedziła mnie i maszerowała teraz chodnikiem
przede mną znajoma postać w służbowym garniturze. Czupryna białych włosów jaśniała w
ciemności, siwych włosów, które wyglądały, jak gdyby powinno się je zapuścić i związywać z
tyłu wstążką; był czymś pochłonięty i bardziej zaniedbany niż zwykle, ale mimo to natychmiast
go rozpoznałem, to samo pochylenie głowy będące odległym echem postawy Andy’ego: pan
Barbour, z teczką w ręku, wracający po pracy do domu.
Podbiegłem do niego.
- Pan Barbour? – zawołałem.
Mówił do siebie, chociaż nie słyszałem, co dokładnie.
- Panie Barbour, to ja, Theo – powiedziałem głośno, chwytając go za rękaw.
Z zaskakującą gwałtownością odwrócił się i strząsnął z siebie moją rękę. To był pan
Barbour, bez pudła. Poznałbym go wszędzie. Ale jego oczy, gdy spojrzeliśmy na siebie, były
obce – błyszczące, surowe, pogardliwe.
- Żadnych ulotek! – zawołał podniesionym głosem. – Zjeżdżaj!
Powinienem był rozpoznać symptomy manii. Była to jeszcze bardziej podkręcona wersja
mojego ojca w dzień ważnego meczu – albo, jeśli już >o tym mowa, wtedy, gdy zamachnął się i
mnie uderzył. Nigdy nie miałem do czynienia z panem Barbourem w okresie, gdy nie brał leków
(Andy, jak to on, bardzo powściągliwie opisywał „napady entuzjazmu” u swojego ojca i nie
wiedziałem o incydentach, kiedy to próbował dzwonić do sekretarza stanu albo wychodzić do
pracy w piżamie); ta wściekłość tak bardzo nie leżała w charakterze otumanionego i
roztargnionego pana Barboura, którego znałem, że mogłem tylko się cofnąć zawstydzony. Przez
dłuższą chwilę gromił mnie spojrzeniem, a potem otrzepał rękaw (jak gdybym był brudny, jak
gdybym skaził go swoim dotykiem) i odmaszerował.
- Prosiłeś o pieniądze? – spytał jakiś mężczyzna, który ni stąd, ni zowąd wyrósł obok mnie,
gdy stałem na chodniku, nie mogąc się otrząsnąć ze zdumienia. – Tak czy nie? – spytał bardziej
natarczywie, gdy odwróciłem się od niego.
Był dość gruby, miał na sobie korporacyjny garnitur i wyglądał jak ktoś, kto jest żonaty i
ma dzieci; i ten jego żałosny wygląd przyprawił mnie o dreszcz obrzydzenia. Gdy próbowałem
go ominąć, zastąpił mi drogę i położył ciężką dłoń na moim ramieniu, a ja w panice wymknąłem
mu się i dałem drapaka do parku.
Żółtymi i wilgotnymi od opadłych liści ścieżkami kierowałem się w stronę stawu i instynkt
zaprowadził mnie prosto do „punktu zbornego” (jak nazywaliśmy z mamą naszą ławkę), gdzie
usiadłem roztrzęsiony. Spotkanie z panem Barbourem na ulicy wyglądało na jakiś
nieprawdopodobny, niewiarygodny zbieg okoliczności; tam, na chodniku, może przez pięć
sekund liczyłem na to, że po pierwszej chwili konsternacji i zdziwienia pozdrowi mnie
radośnie, zada kilka pytań, „och, nieważne, później będzie na to czas”, i razem pójdziemy do
mieszkania. „Mój Boże, co za przypadek. Ale się Andy ucieszy!”
Jezu, pomyślałem, przeczesując dłonią włosy, wciąż wzburzony. W świecie idealnym pan
Barbour byłby tym członkiem rodziny Barbourów, na którego najbardziej chciałbym się natknąć
na ulicy – bardziej niż Andy, z pewnością bardziej niż rodzeństwo Andy’ego, bardziej nawet niż
pani Barbour z jej lodowatym milczeniem i zmrażającym, nieodgadnionym spojrzeniem.
Z przyzwyczajenia po raz, jak mi się wydawało, tysięczny sprawdziłem wiadomości w
telefonie – i wbrew sobie ucieszyłem się, znajdując wreszcie SMS-a. Numer nieznany, ale to
musiał być Boris. HEJ! TEZ MAM NADZ ZE U CIEBIE WSZYSTKO OK. I SIĘ NIE
GNIEWASZ. ZADZWON DO X BO NIE DA MI ZYC.
Spróbowałem do niego oddzwonić – podczas podróży wysłałem mu z pięćdziesiąt SMS-
ów – ale nikt nie odbierał pod tym numerem, a pod numerem Kotyka włączała się od razu poczta
głosowa. Xandra mogła poczekać. Wracając w stronę Central Park South, z Popperem, kupiłem
trzy hot dogi u sprzedawcy, który już zamykał stoisko (jednego dla psa, dwa dla siebie), i gdy
się posilaliśmy na ustronnej ławce w parku przy Scholar’s Gate, zastanawiałem się, co mogę
zrobić. W moich pustynnych fantazjach o Nowym Jorku czasem stawały mi przed oczami obrazy
mnie i Borisa żyjących na ulicy, w okolicach St. Mark’s Place lub Tompkins Square, gdzie
najprawdopodobniej potrząsalibyśmy kubkami na drobne z tymi samymi skate’owcami, którzy
kiedyś szydzili ze mnie i Andy’ego ubranych w szkolne mundurki. Ale rzeczywista perspektywa
sypiania na ulicy już nie była tak kusząca, gdy w listopadowym chłodzie telepała mną gorączka.
Najgorsze było to, że od mieszkania Andy’ego dzieliło mnie tylko jakieś pięć przecznic.
Zastanawiałem się, czy do niego nie zadzwonić – może z prośbą o spotkanie – ale
postanowiłem, że tego nie zrobię. Oczywiście mogłem do niego zadzwonić, gdyby sytuacja była
beznadziejna; chętnie wymknąłby się z domu, przyniósł mi ubranie na zmianę, pieniądze
zwinięte z torebki matki i, kto wie, może trochę pozostałych po przyjęciu tartinek z krabem lub
te orzeszki koktajlowe, które Barbourowie wiecznie chrupali. Ale słowo „ulotki” wciąż mnie
paliło. Chociaż lubiłem Andy’ego, minęły przecież prawie dwa lata. I nie mogłem zapomnieć
tego, jak spojrzał na mnie pan Barbour. Najwyraźniej stało się coś niedobrego, bardzo
niedobrego, ale nie byłem pewien co. Wiedziałem tylko – w nigdy nieopuszczającym mnie
ogólnym poczuciu wstydu, bezwartościowości oraz bycia dla innych ciężarem – że w jakiś
sposób jestem za to odpowiedzialny.
Przypadkowo – wpatrywałem się bowiem w przestrzeń – nawiązałem kontakt wzrokowy z
mężczyzną z ławki naprzeciwko. Szybko odwróciłem wzrok, ale było już za późno; wstał i
podszedł do mnie.
- Fajna psina – rzucił, przykucając, żeby pogłaskać Poppera, a potem, gdy nie
odpowiedziałem: – Jak masz na imię? Pozwolisz, że się przysiądę?
Był żylasty, nieduży, choć mocnej budowy; i śmierdział. Wstałem, uciekając przed nim
spojrzeniem, ale gdy się odwróciłem, żeby odejść, błyskawicznie wyciągnął rękę i chwycił
mnie za nadgarstek.
- Co jest? – spytał nieprzyjemnym głosem. – Nie podobam ci się?
Wyrwałem mu się i zacząłem biec. Popper pomknął za mną na ulicę, za szybko,
nieprzyzwyczajony do miejskiego ruchu, pod koła nadjeżdżających samochodów – chwyciłem
go w ostatniej chwili i przebiegłem przez Piątą Aleję pod hotel Pierre. Ścigający mnie
mężczyzna, zatrzymany po drugiej stronie ulicy zmianą świateł, przyciągał spojrzenia
przechodniów, ale gdy znowu się obejrzałem, bezpieczny w kręgu światła padającego z
ciepłego, rozświetlonego wejścia do hotelu, wśród dobrze ubranych par i portierów
zatrzymujących taksówki, zauważyłem, że zniknął z powrotem w głębi parku.
Ulice były dużo głośniejsze, niż pamiętałem – też bardziej cuchnące. Stojąc na rogu ulic
przy A La Vieille Russie, poczułem, jak dławi mnie znajomy śródmiejski smród: koni
pociągowych, spalin autobusów, perfum i moczu. Tak długo uważałem Las Vegas za miejsce
tymczasowe – moim prawdziwym życiem był Nowy Jork – ale czy aby na pewno? Już nie,
pomyślałem posępnie, przyglądając się przerzedzonej strużce przechodniów mijających w
pośpiechu dom towarowy Bergdorf Goodman.
Chociaż bolały mnie mięśnie i znów dygotałem z zimna, przeszedłem jakieś dziesięć
przecznic, cały czas próbując pozbyć się z nóg szumu i lekkości, przejmujących autokarowych
wibracji. Ale w końcu zimno wzięło nade mną górę i zatrzymałem taksówkę; wprawdzie byłaby
to niekłopotliwa przejażdżka autobusem, może półgodzinna, prosto wzdłuż Piątej Alei do
Greenwich Village, ale po trzech bitych dniach podróży nie mogłem znieść myśli o choćby
minucie w kolejnym trzęsącym się autobusie.
Czułem się dość nieswojo, myśląc o pojawieniu się w domu Hobiego chory – a nawet
bardzo nieswojo, biorąc pod uwagę, że od jakiegoś czasu nie mieliśmy kontaktu, z mojej winy,
nie jego; w pewnym momencie po prostu przestałem odpisywać. Na pewnym poziomie była to
naturalna kolej rzeczy; na innym rzucona od niechcenia sugestia Borisa („stary pedzio?”) nieco
mnie do niego zraziła i dwa, trzy ostatnie listy od Hobiego zostawiłem bez odpowiedzi.
Kiepsko się czułem; wręcz fatalnie. Chociaż odległość była niewielka, musiałem się
zdrzemnąć na tylnym siedzeniu, bo gdy taksówkarz zatrzymał się i spytał: „Może być tutaj?”,
ocknąłem się gwałtownie i przez chwilę siedziałem jak ogłuszony, usiłując sobie przypomnieć,
gdzie jestem.
Sklep – co zauważyłem, gdy odjechała taksówka – był zamknięty i tonął w ciemnościach,
jak gdyby przez cały okres mojej nieobecności ani razu nie został otwarty. Okna zarastał brud, a
zaglądając do środka, zauważyłem, że część mebli przykryto płachtami. Poza tym żadnych
zmian, tyle tylko że wszystkie stare książki i bibeloty – marmurowe kakadu, obeliski –
pokrywała dodatkowa warstwa kurzu.
Serce mi zamarło. Stałem na ulicy przez długą minutę, może dwie, nim zebrałem się na
odwagę i wcisnąłem dzwonek. Wydawało mi się, że stoję tam całe wieki, wsłuchany w odległe
echo, chociaż prawdopodobnie trwało to krótką chwilę; o mało nie wmówiłem sobie, że nikogo
nie ma w domu (I co teraz? Mam wrócić na Times Square, spróbować znaleźć gdzieś tani hotel
czy oddać się w ręce policji?), gdy drzwi otworzyły się nagle i stanąłem oko w oko nie z
Hobiem, lecz z dziewczyną w swoim wieku.
To była ona – Pippa. Wciąż drobniutka (urosłem dużo bardziej niż ona) i chuda, chociaż
wyglądała o wiele zdrowiej niż ostatnim razem, kiedy ją widziałem, pełniejsza na twarzy;
mnóstwo piegów; też inne włosy, jak gdyby odrosły w innym kolorze i o innej strukturze, już nie
rudoblond, lecz ciemniejsze, rdzawe i lekko skręcone jak u ciotki Margaret. Ubrana była jak
chłopak, w skarpety, stare sztruksy i za duży sweter, tylko kolorowy szalik w różowe i
pomarańczowe paski wyglądał jak coś, co nosiłaby zwariowana staruszka. Marszcząc brwi,
uprzejma, lecz powściągliwa, patrzyła na mnie obojętnie złocistobrązowymi oczami:
nieznajomy.
- W czym mogę pomóc?
Zapomniała mnie, pomyślałem skonsternowany. Jak mogłem się spodziewać, że będzie
mnie pamiętać? Minęło tyle czasu; wiedziałem, że też wyglądam inaczej. Wrażenie było takie,
jakbym zobaczył kogoś, kogo uważałem za zmarłego.
I wtedy zszedł hałaśliwie po schodach i wyłonił się za nią w poplamionych chinosach i
rozepchanym w łokciach kardiganie – Hobie. Obciął włosy, pomyślałem w pierwszej chwili;
były króciutkie i dużo bardziej siwe, niż pamiętałem. Miał nieco zirytowany wyraz twarzy;
przez pełną napięcia chwilę myślałem, że on też mnie nie pozna. I wtedy:
- Dobry Boże – powiedział, cofając się nagle.
- To ja – powiedziałem szybko. Bałem się, że zatrzaśnie mi przed nosem drzwi. –
Theodore Decker. Pamięta mnie pan?
Pippa spojrzała szybko na niego – najwyraźniej rozpoznała moje imię, nawet jeśli nie
rozpoznała mnie – i życzliwe zaskoczenie na ich twarzach tak mnie wzruszyło, że się
rozpłakałem.
- Theo.
Jego uścisk był mocny, ojcowski i tak serdeczny, że rozpłakałem się jeszcze bardziej.
Poczułem na ramieniu jego dłoń, ciężką dłoń kotwicę, za którą stało bezpieczeństwo i autorytet;
wprowadzał mnie do środka, do warsztatu, przyblakłe złocenia i intensywne zapachy drewna, o
których marzyłem, schodami do dawno niewidzianego salonu z jego aksamitami, urnami i
brązami. „Cudownie cię widzieć”, mówił i „Wyglądasz na zmordowanego”, i „Kiedy
wróciłeś?”, i „Jesteś głodny?”, i „Mój Boże, ale wyrosłeś!”, i „Te włosy! Jak Mowgli z Księgi
dżungli”, i (zatroskanym głosem) „Duszno ci? Mam otworzyć okno?” – i gdy Popper wystawił
łepek z torby: „O! A to kto?”.
Pippa – śmiejąc się – wyjęła go i wzięła na ręce. Kręciło mi się w głowie pod wpływem
gorączki, byłem czerwony jak rozżarzone pręty grzejnika elektrycznego i tak skołowany, że
nawet nie wstydziłem się tego, że płaczę. Czułem tylko ulgę wywołaną powrotem do domu
Hobiego oraz wzruszenie przepełniające moje zbolałe serce.
W kuchni dostałem zupę grzybową, na którą wcale nie miałem ochoty, ale była ciepła, a ja
przemarzłem na kość – i gdy jadłem (Pippa siedziała w tym czasie po turecku na podłodze,
bawiąc się z Popczikiem, dyndając mu przed mordką pomponem z babcinego szalika,
Popper/Pippa, jak to się stało, że nigdy nie zauważyłem tej zbieżności imion?), opowiedziałem
mu – po łebkach, niezbornie – o śmierci ojca i o tym, co działo się wcześniej. Hobie, słuchając
mnie ze skrzyżowanymi ramionami i przejętym wyrazem twarzy, coraz bardziej marszczył brwi.
- Musisz do niej zadzwonić – powiedział. – Do żony twojego ojca.
- Ale ona nie jest jego żoną! Tylko dziewczyną! Nie obchodzi jej, co się ze mną dzieje.
Stanowczo pokręcił głową.
- Wszystko jedno. Musisz do niej zadzwonić i powiedzieć, że jesteś cały i zdrowy. Tak,
tak, musisz – powtórzył, gdy próbowałem się sprzeciwić. – Żadnych „ale”. Od razu. W tej
chwili. Pips... – Na ścianie w kuchni wisiał staromodny aparat. – Chodź, wynieśmy się stąd na
minutę.
Chociaż Xandra była ostatnią osobą na świecie, z którą chciałem rozmawiać – zwłaszcza
po tym, jak splądrowałem jej sypialnię i ukradłem napiwki – czułem tak wielką ulgę, że
zrobiłbym wszystko, o co by mnie poprosił. Wybierając numer, wmawiałem sobie, że
prawdopodobnie nie odbierze (dzwoniło do nas tylu prawników i egzekutorów, cały czas, że
rzadko odbierała, jeśli nie rozpoznawała numeru). Dlatego też zdziwiłem się, gdy
odpowiedziała po pierwszym sygnale.
- Zostawiłeś otwarte drzwi – wytknęła mi niemal od razu oskarżycielskim tonem.
- Co?
- Wypuściłeś psa. Uciekł... nie mogę go nigdzie znaleźć. Pewnie przejechał go samochód
albo coś takiego.
- Nie. – Wbijałem wzrok w czerń ceglanego dziedzińca. Padał deszcz i krople uderzały
mocno w okienne szyby: od ponad dwóch lat nie widziałem prawdziwego deszczu. – Jest ze
mną.
- Ach. – Wyczułem, że jej ulżyło. Po czym dodała już ostrzej: – Gdzie jesteś? Gdzieś z
Borisem?
- Nie.
- Rozmawiałam z nim... musiał być na porządnym haju, tak mi to brzmiało. Nie chciał
powiedzieć, gdzie jesteś. A wie na pewno. – Chociaż było tam wcześnie, głos miała zachrypły,
jakby piła albo płakała. – Powinnam zadzwonić na policję, Theo. Wiem, że to wy gwizdnęliście
mi forsę i nie tylko.
- No, tak jak ty gwizdnęłaś kolczyki mojej mamie.
- Co...
- Te szmaragdowe. Należały do mojej babci.
- Ja ich nie ukradłam. – Była teraz wściekła. – Jak śmiesz? Dostałam je od Larry’ego, dał
mi je po tym...
- Taaa, po tym, jak ukradł je mojej mamie.
- Przepraszam cię, ale twoja mama nie żyje.
- Tak, ale żyła, gdy je gwizdnął. To było jakiś rok przed jej śmiercią. Skontaktowała się z
firmą ubezpieczeniową – powiedziałem głośniej, żeby nie dopuścić jej do głosu. – I złożyła
doniesienie na policji. – Nie wiedziałem, czy część o policji to prawda, ale mogło tak przecież
być.
- Mmm, zdaje się, że nigdy nie słyszałeś o czymś, co się nazywa wspólnotą małżeńską.
- No tak. A ty, zdaje się, nigdy nie słyszałaś o czymś, co się nazywa spadkiem. Nie
wzięliście nawet z tatą ślubu. Nie miał prawa ci ich dawać.
Cisza. Usłyszałem w słuchawce pstryknięcie zapalniczki i znużone wciągnięcie powietrza.
- Słuchaj, młody. Mogę coś powiedzieć? Nie w sprawie pieniędzy, ale tak szczerze. Ani o
kokainie. Chociaż mogę cię zapewnić, że ja w twoim wieku nie robiłam takich rzeczy. Wydaje
ci się, że jesteś taki sprytny i w ogóle, i pewnie jesteś, ale ty i ten, jak mu tam, jesteście na
dobrej drodze, żeby się stoczyć. Tak, tak – powiedziała, nie dając sobie przerwać. – Lubię go,
ale ten chłopak to nic dobrego.
- Kto jak kto, ale ty powinnaś to wiedzieć.
Roześmiała się ponuro.
- Wiesz co, młody? Widziałam niejedno i owszem, wiem. Zanim skończy osiemnaście lat,
wyląduje w kryminale i daję głowę, że ty będziesz siedział razem z nim. Cóż, nie mogę cię
winić – powiedziała, znów podnosząc głos. – Kochałam twojego ojca, ale nie był wiele wart,
to pewne, a z tego, co mi mówił, twoja matka nie była wcale lepsza.
- Dobra, dosyć tego. Wal się. – Byłem tak wściekły, że aż się trząsłem. – Odkładam
słuchawkę.
- Nie, czekaj. Czekaj. Przepraszam. Nie powinnam mówić tego o twojej matce. Ale nie o
tym chciałam rozmawiać. Proszę. Zaczekasz chwilkę?
- Czekam.
- Przede wszystkim, zakładając, że cię to obchodzi, zamierzam skremować ciało twojego
ojca. Nie masz nic przeciwko?
- Rób, co chcesz.
- Zawsze miałeś go gdzieś, co?
- To wszystko?
- Jeszcze jedno. Prawdę powiedziawszy, nie obchodzi mnie, gdzie jesteś. Ale potrzebny mi
jest jakiś adres kontaktowy.
- Po co niby?
- Nie zgrywaj cwaniaka. Prędzej czy później zadzwoni do mnie na przykład ktoś ze
szkoły...
- Nie liczyłbym na to.
- ... i będę wtedy musiała, nie wiem, wytłumaczyć, gdzie jesteś. Chyba że chcesz, żeby
gliny zamieściły twoją podobiznę na kartonach mleka czy coś w tym rodzaju.
- To raczej mało prawdopodobne.
- To raczej mało prawdopodobne – powtórzyła, bezlitośnie imitując mój głos. – Może i
tak. Ale mimo wszystko podaj mi adres i uznamy, że jesteśmy kwita. To znaczy – dodała, gdy nie
odpowiedziałem – dobrze mnie zrozum: mnie wszystko jedno, gdzie jesteś. Chcę się tylko
zabezpieczyć na wypadek, gdyby pojawił się jakiś problem i musiałabym się z tobą
skontaktować.
- W Nowym Jorku jest pewien prawnik. Nazywa się Bracegirdle. George Bracegirdle.
- Masz do niego numer?
- Sprawdź sobie – odparłem.
Do kuchni weszła Pippa, żeby nalać psu miskę wody, i zawstydzony, nie chcąc na nią
patrzeć, odwróciłem się do ściany.
- Brace... girdle? – powtarzała Xandra. – Tak? Co to za jakieś kretyńskie nazwisko?
- Słuchaj, jestem pewien, że uda ci się go namierzyć.
Zapadła cisza. Po chwili Xandra powiedziała:
- Wiesz co?
- Co?
- Umarł twój ojciec. Rodzony ojciec. A ty się zachowujesz, nie wiem, jakby to był pies, co
tam, nawet nie pies. Bo wiem, że byś się przejął, gdyby Poppera przejechał samochód,
przynajmniej tak mi się wydaje.
- Powiedzmy, że zależało mi na nim tak bardzo jak jemu na mnie.
- No to posłuchaj, co ci powiem. Ty i twój ojciec macie dużo więcej wspólnego, niż ci się
może wydawać. Jesteś jego synkiem, nieodrodnym synkiem tatusia.
- A ty masz nasrane we łbie – oznajmiłem po krótkiej, pełnej pogardy przerwie, riposta,
która zdawała się dość adekwatnie, w moim odczuciu, podsumowywać sytuację.
Ale długo po tym, jak odwiesiłem słuchawkę, kiedy siedziałem, kichając i trzęsąc się w
gorącej kąpieli, i później, w jasnej mgiełce, gdy połknąłem aspiryny, które przyniósł mi Hobie, i
poszedłem za nim do zatęchłego pokoju („Wyglądasz jak z krzyża zdjęty, w skrzyni są
dodatkowe koce, nie, koniec gadania, zostawiam cię”), jej rzucona na koniec uwaga wciąż
rozbrzmiewała w mojej głowie, gdy zwróciłem twarz do ciężkiej, obco pachnącej poduszki. To
nie była prawda – tak samo jak nie było prawdą to, co powiedziała o mojej mamie. Nawet jej
chrypiący, oschły głos w słuchawce, jego wspomnienie, sprawiał, że czułem się brudny. Niech
spada, myślałem sennie. Zapomnij o tym. Była tak daleko. Ale chociaż czułem się śmiertelnie
zmęczony – bardziej niż śmiertelnie zmęczony – a skrzypiące mosiężne łóżko było najmiększym,
w jakim kiedykolwiek spałem, jej słowa niczym obrzydła nić przeszywały moje sny przez całą
noc.
Część III

Tak bardzo przyzwyczajamy się do tego,


by udawać przed innymi, że w końcu
udajemy sami przed sobą.

FRANÇOIS DE LA ROCHEFOUCAULD
ROZDZIAŁ 7
Sklep za sklepem

Gdy obudziłem się przy łoskocie śmieciarek, miałem wrażenie, jakby przerzucono mnie do
innego wszechświata. Bolało mnie gardło. Leżąc nieruchomo pod puchową kołdrą, wdychałem
mroczne powietrze przesycone wonią zwietrzałego pot-pourri, spalonego w kominku drewna i –
nieznacznie – stałą nutą terpentyny, żywicy i lakieru.
Przez jakiś czas leżałem w łóżku. Popper – wcześniej zwinięty w kulkę w moich nogach –
gdzieś przepadł. Spałem w ubraniu, które było obrzydliwie brudne. Wreszcie, poderwany z
łóżka serią kichnięć, usiadłem, naciągnąłem na koszulę sweter i sięgnąłem pod łóżko, żeby się
upewnić, czy poszewka wciąż tam jest, po czym podreptałem po zimnej podłodze do łazienki.
Włosy po wyschnięciu zamieniły się w kołtun, którego nie mogłem rozczesać, i nawet gdy je
zmoczyłem i zacząłem od nowa, w jednym miejscu były tak splątane, że w końcu dałem za
wygraną i pieczołowicie odciąłem ich kłąb zardzewiałymi nożyczkami do paznokci z szuflady.
Chryste, pomyślałem, odwracając się od lustra, żeby kichnąć. Od pewnego czasu nie
widziałem swojego odbicia i teraz ledwo się poznawałem: siniak na szczęce, wysyp trądziku na
brodzie, twarz pokryta plamami i spuchnięta od przeziębienia – oczy też opuchnięte, z
nabrzmiałymi powiekami, zaspane, co nadawało mojej fizis jakby tępy i nieufny wyraz.
Wyglądałem jak dziecko wychowywane w domu przez wyznawców jakiegoś kultu, niedawno
oswobodzone przez miejscowe organy ścigania i mrugające powiekami po wypuszczeniu z
piwnicy, w której magazynowano broń i mleko w proszku.
Było późno: dziewiąta. Wychodząc ze swojego pokoju, słyszałem poranny program z
muzyką klasyczną w WNYC, znany jak ze snu głos prezentera, oznaczenia z Katalogu Köchla,
chemiczne odurzenie, ten sam ciepły szmer publicznego radia, przy którym budziłem się tyle
razy rano na Sutton Place. W kuchni przy stole zastałem Hobiego z książką.
Ale nie czytał; patrzył przed siebie na drugi koniec kuchni. Aż podskoczył na mój widok.
- O, jesteś – rzucił i wstał, żeby niechlujnie zrzucić z krzesła stertę listów i rachunków, w
ten sposób robiąc dla mnie miejsce.
Ubrany był do warsztatu, rozciągnięte w kolanach sztruksy i stary brązowy sweter w
odcieniu torfu, obszarpany i podziurawiony przez mole, a rzednące na skroniach, krótko teraz
obcięte włosy upodabniały go do wyniosłego marmurowego senatora z okładki książki Hadley
do łaciny.
- Jak zdrówko?
- Dobrze, dziękuję – wychrypiałem.
Brwi znów opadły i przyjrzał mi się bacznie.
- Wielkie nieba – zawołał. – Zamieniłeś się w kruka?
O co mu chodziło? Płonący ze wstydu wsunąłem się na krzesło, które mi uprzątnął i – zbyt
zażenowany, by spojrzeć mu w oczy – wbiłem spojrzenie w książkę: popękana skórzana
okładka, Życie i twórczość lorda jakiegoś tam, stary tom, który prawdopodobnie pochodził z
wyprzedaży po śmierci pani Takiej-a-takiej w Poughkeepsie, złamane biodro, bezdzietna,
wszystko bardzo smutne.
Nalał mi herbaty i podsunął talerz. Usiłując ukryć zmieszanie, zwiesiłem głowę i zabrałem
się do konsumowania grzanki – i o mało się nie udławiłem, ból gardła był bowiem zbyt ostry,
bym mógł cokolwiek przełknąć. Za szybko sięgnąłem po herbatę i rozlałem ją na obrus, więc
zerwałem się z miejsca, żeby wytrzeć blat.
- Nie... nie, nic nie szkodzi...
Moją serwetkę można było wyżymać; nie wiedziałem, co z nią zrobić; w konsternacji
upuściłem ją na grzankę i wsunąłem palce pod okulary, żeby przetrzeć oczy.
- Przepraszam – wybąkałem.
- Za co? – Patrzył na mnie, jakbym zapytał go o drogę dokądś, a on nie był pewien, jak tam
dojść. – Dajże spokój...
- Proszę, niech pan nie pozwoli mnie stąd zabrać.
- Że co? Zabrać cię? Dokąd? – Zsunął niżej okulary połówki i spojrzał na mnie nad
szkłami. – Nie wygłupiaj się – rzekł żartobliwym, na wpół zirytowanym tonem. – Powiem ci,
gdzie powinienem cię stąd zabrać: prosto do łóżka. Twój głos brzmi tak, jakbyś zapadł co
najmniej na dżumę.
Ale jego żarty nie uspokoiły mnie. Sparaliżowany wstydem, postanowiwszy sobie, że się
nie rozpłaczę, wbijałem wzrok w opustoszałe miejsce przy kuchence, gdzie kiedyś stał koszyk
Cosma.
- Ach – westchnął Hobie, gdy zauważył, że wpatruję się w pusty kąt. – Tak. Niestety.
Głuchy jak pień, trzy, cztery ataki tygodniowo, a my wciąż chcieliśmy, żeby żył wiecznie.
Ryczałem jak dziecko. Gdyby ktoś mi powiedział, że Welty odejdzie przed Cosmem... pół życia
nosił tego psa do weterynarza i z powrotem... Słuchaj no – powiedział zmienionym głosem,
pochylając się do przodu i usiłując przechwycić moje spojrzenie, gdy wciąż siedziałem
milczący i nieszczęśliwy. – Dajże spokój. Wiem, że dużo przeszedłeś, ale nie ma potrzeby, żeby
teraz do tego wracać. Wyglądasz mizernie... nie zaprzeczaj, tak jest – powiedział rzeczowo. –
Oj, mizerniutko... Na zdrowie! – Wzdrygnął się trochę, gdy kichnąłem. – Jakiś paskudny wirus,
to pewne. Nie przejmuj się, wszystko będzie w porządku. Wracaj do łóżka, omówimy wszystko
później, co ty na to?
- Wiem, ale... – Odwróciłem głowę, żeby powstrzymać mokre, bulgoczące kichnięcie. –
Nie mam dokąd pójść.
Odchylił się do tyłu na krześle: kulturalny, ostrożny, jakby trochę przykurzony.
- Theo – powiedział, stukając palcem w dolną wargę – ile masz lat?
- Piętnaście. Piętnaście i pół.
- A... – Jakby zastanawiał się, jak o to zapytać. – Co z twoim dziadkiem?
- Ach – westchnąłem bezradnie po przerwie.
- Rozmawiałeś z nim? Wie, że nie masz się gdzie podziać?
- Cholera... – wymsknęło mi się.
Hobie podniósł uspokajająco rękę.
- Pan nie rozumie. To znaczy... nie wiem, czy ma alzheimera, czy co, ale gdy do niego
zadzwonili, nie poprosił mnie nawet do telefonu.
- Więc... – Hobie oparł ciężko brodę na dłoni i przyglądał mi się jak powątpiewający
nauczyciel. – Nie rozmawiałeś.
- Nie... to znaczy nie osobiście, była tam taka jedna pani, która przyszła pomóc...
Przyjaciółka Xandry Lisa (chodząca za mną zatroskana i wyrażająca łagodnym, ale coraz
bardziej naglącym tonem potrzebę powiadomienia „rodziny”) w pewnym momencie zaszyła się
w kącie, żeby wybrać podany przeze mnie numer, i po zakończonej rozmowie miała taką minę,
że wywołała u Xandry jedyny tego wieczoru wybuch śmiechu.
- Pani? – powtórzył Hobie w milczeniu, które zapadło, głosem, jaki można przybrać w
rozmowie z psychicznie chorym.
- Właśnie. To znaczy... – Potarłem twarz dłonią; kolory w kuchni były zbyt intensywne;
czułem, że kręci mi się w głowie, że tracę kontrolę. – Telefon pewnie odebrała Dorothy i z tego,
co mówiła Lisa, powiedziała tylko: „Dobrze, proszę zaczekać”, nawet nie: „O Boże!” ani „Co
się stało?”, ani „To straszne!”, po prostu: „Chwileczkę, zaraz go poproszę do telefonu”, potem
odezwał się dziadek i Lisa przekazała mu wiadomość o wypadku, a on jej wysłuchał i
powiedział, że przykro mu to słyszeć, ale bardzo dziwnym tonem, jak mówiła Lisa. Nie zapytał:
„Jak mogę pomóc?” ani „Kiedy pogrzeb?”, nic takiego. Padło tylko coś w rodzaju: dziękuję za
telefon, jesteśmy bardzo wdzięczni, do widzenia. To znaczy... ja się nie zdziwiłem – dodałem
nerwowo, gdy Hobie nie odpowiadał. – Bo oni nie lubili mojego taty... naprawdę go nie lubili,
Dorothy jest jego macochą i znienawidzili się od pierwszego dnia, ale z dziadkiem Deckerem
też nigdy nie mógł się dogadać...
- Zaraz, zaraz, czekaj...
- ... i ten, mój tata, jak był nastolatkiem, wpakował się w jakieś kłopoty, może to dlatego...
trafił do aresztu, ale nie wiem za co... szczerze mówiąc, nie wiem dlaczego, ale odkąd
pamiętam, nie chcieli mieć z nim nic wspólnego, ze mną zresztą też...
- Spokojnie! Nie chcę...
- ... no bo, przysięgam, prawie w ogóle ich nie widywałem, tak naprawdę wcale ich nie
znam, nie mają powodu, żeby mnie nienawidzić... nie, żeby mój dziadek był jakimś wspaniałym
człowiekiem, tak naprawdę to strasznie traktował mojego tatę, bił go...
- Ciii... nic już nie mów! Nie chcę cię o nic wypytywać, chcę tylko wiedzieć... nie,
naprawdę, posłuchaj – uciszał mnie, gdy znowu chciałem coś wtrącić, odpędzając moje słowa
machnięciem, jakby przeganiał muchę od stołu.
- Jest tu prawnik mojej mamy. W mieście. Pójdzie pan ze mną do niego? Nie – dodałem
zdezorientowany, gdy jego brwi zbliżyły się do siebie – nie adwokat, tylko taki od spraw
finansowych. Rozmawiałem z nim przez telefon. Przed wyjazdem.
- Dobra – rozległ się głos Pippy, roześmianej, z różowymi od zimna policzkami – co jest
nie tak z tym psem? Nigdy nie widział samochodu?
Mocno rude włosy; zielona wełniana czapka; ujrzenie jej w jasnym świetle dnia było jak
chluśnięcie zimną wodą. Utykała nieco, prawdopodobnie wskutek dawnych obrażeń, ale jej
krok miał lekkość konika polnego niczym osobliwy, pełen wdzięku wstęp do kroku tanecznego; i
owinięta w tyle ciepłych warstw wyglądała jak chodzący wielobarwny kokon.
- Piszczał jak kot – powiedziała, odwijając jeden z wielu wzorzystych szalików, gdy
Popczik kręcił jej się pod nogami ze smyczą w pysku. – Zawsze wydaje z siebie takie dziwne
dźwięki? No bo na przykład przejechała obok taksówka, a on... fiuuuu! O mało nie odleciał!
Jakbym puszczała latawca! Ludzie pokładali się ze śmiechu. Tak... – Przykucnęła, zwracając się
do psa, i pomasowała mu czubek głowy. – O tobie mowa, przydałaby ci się kąpiel, co? To
maltańczyk? – spytała, podnosząc wzrok.
Pokiwałem żarliwie głową z wierzchem dłoni przy ustach, próbując stłumić kichnięcie.
- Uwielbiam psy.
Prawie nie słyszałem, co mówi, tak bardzo byłem olśniony jej spojrzeniem.
- Mam książkę o psach i nauczyłam się z niej na pamięć wszystkich ras, jakie tylko istnieją.
Gdybym miała dużego psa, wzięłabym nowofundlandczyka jak Nana z Piotrusia Pana, a
gdybym miała małego... cóż, ciągle zmieniam zdanie. Podobają mi się wszystkie małe teriery,
zwłaszcza Jack Russell, zawsze są strasznie śmieszne i przyjazne na ulicy. Ale znam też
cudownego psa kongijskiego. A któregoś dnia spotkałam po prostu rewelacyjnego pekińczyka.
Maleńki, bardzo mały i naprawdę inteligentny. W Chinach mogli go mieć tylko członkowie
rodziny królewskiej. To bardzo stara rasa.
- Maltańczyki to też bardzo stara rasa – wychrypiałem, ciesząc się, że mogę dorzucić ten
interesujący fakt. – Hodowano je w starożytnej Grecji.
- Dlatego wybrałeś maltańczyka? Bo to stara rasa?
- Mmm... – Próbowałem powstrzymać kaszel.
Powiedziała coś jeszcze – do psa, nie do mnie – ale wstrząsnął mną kolejny atak kichania.
Hobie szybko sięgnął po najbliższą rzecz pod ręką, serwetkę, i podał mi ją.
- Dobra, dosyć tego – oznajmił. – Wracaj do łóżka. Nie, nie – dodał, gdy próbowałem
oddać mu serwetkę – zatrzymaj ją. A teraz powiedz mi... – spytał, zerkając na pobojowisko na
moim talerzu, rozlaną herbatę i nasiąknięte grzanki – co ci mogę przynieść na śniadanie?
Pomiędzy kichnięciami odpowiedziałem lekkim wzruszeniem ramion w stylu rosyjskim,
które przechwyciłem od Borisa: wszystko jedno.
- W takim razie w porządku. Jeśli nie masz nic przeciwko, zrobię ci owsiankę. Nie
podrażnia gardła. Nie masz jakichś skarpetek?
- Mmm...
Pippa była zajęta psem, a jej kolory, musztardowy sweter i włosy jak jesienny liść,
mieszały się i zlewały z mocnymi barwami kuchni: czerwienią pasiastych jabłek w żółtej misce,
srebrem połyskującym na puszce po kawie, w której Hobie trzymał pędzle.
- A piżamę? – pytał Hobie. – Nie? Sprawdzę, czy została jakaś Welty’ego A jak ściągniesz
z siebie te rzeczy, wrzucę je do pralki. A teraz zmykaj – zakomenderował, poklepując mnie po
ramieniu tak nagle, że aż podskoczyłem.
- Czy...
- Możesz zostać. Jak długo zechcesz. I nie martw się, pójdę z tobą do tego prawnika,
wszystko będzie dobrze.
II

Rozdygotany i półprzytomny przeszedłem ciemnym korytarzem i wsunąłem się w pościel, ciężką


i zimną. W pokoju czuć było stęchlizną i chociaż znajdowało się tam wiele interesujących
przedmiotów – para terakotowych gryfów, wiktoriańskie hafty koralikowe, nawet kryształowa
kula – ciemnobrązowe ściany o intensywnej suchej fakturze kakaowego proszku przenikały mnie
na wskroś wrażeniem głosu Hobiego, a także głosu Welty’ego, ten przyjazny brąz nasycał mnie i
rozbrzmiewał ciepłymi, staroświeckimi nutami, toteż płynąc z ognistym prądem gorączki,
czułem się otulony i ukojony ich obecnością, natomiast Pippa roztaczała wokół siebie własny
migoczący barwny nimb. Moje myśli krążyły bezładnie wokół szkarłatnych liści, iskier
wzlatujących z ogniska w ciemność, a także mojego obrazu, jak by wyglądał na tak głębokim,
ciemnym, chłonącym światło tle. Żółte piórka. Błysk szkarłatu. Lśniące czarne oczka.
Zbudziłem się gwałtownie – przerażony, młócąc rękami, z powrotem w autokarze, gdzie
ktoś wykradał mi z plecaka obraz – i ujrzałem przed sobą Pippę, która brała na ręce sennego
psa, a jej włosy były jaśniejsze niż wszystko inne w pokoju.
- Sorry, ale trzeba go wyprowadzić – powiedziała. – Nie kichaj na mnie. Dźwignąłem się
na łokcie.
- Przepraszam, cześć – powiedziałem kretyńsko, przecierając twarz przedramieniem; i
jeszcze: – Czuję się lepiej.
Rozejrzała się po pokoju swymi intrygującymi złocistobrązowymi oczami.
- Nudzi ci się? Chcesz, żebym ci przyniosła kredki?
- Kredki? – Nie posiadałem się ze zdumienia. – Po co?
- No, żeby porysować...
- Yyy...
- Nie ma sprawy – rzuciła. – Wystarczyło powiedzieć „nie”.
Wypadła z pokoju z drepczącym jej śladem Popczikiem, zostawiając za sobą zapach
cynamonowej gumy do żucia, a ja wcisnąłem twarz w poduszkę, porażony własną głupotą.
Chociaż prędzej wolałbym umrzeć, niż komuś o tym powiedzieć, obawiałem się, że tak ochocze
w ostatnim czasie zażywanie narkotyków uszkodziło mi mózg i układ nerwowy, a może nawet
duszę w jakiś nieodwracalny i może nie od razu dostrzegalny sposób.
Gdy leżałem w łóżku, zamartwiając się, zapikał mój telefon: ZGADNIJ GDZIE JESTEM?
BASEN W MGM GRAND!!!
Zamrugałem powiekami. BORIS? – przesłałem w odpowiedzi.
TAK. JA!
Co on tam robił? WSZYSTKO OK? – spytałem.
TAK ALE B CHCE MI SIĘ SPAC! WCIAGAMY TE KOKE ALE JAZDA:-)
A potem jeszcze jeden sygnał:
*SUPER* ZABAWA. IMPRA ZA IMPRA. A TY? MIESZKASZ POD MOSTEM?
NJORK – odpisałem. CHORY W LOZKU. CO ROBISZ W MGMGR
JESTEM Z KT I AMBER I NIE TYLKO!!!;-)
i sekundę później: SŁYSZALES O DRINKU WITE RUSIAN? B DOBRY ALE GLUPIA
NAZWA
Pukanie do drzwi.
- Dobrze się czujesz? – spytał Hobie, wsuwając głowę przez drzwi. – Może coś ci
przynieść?
Odłożyłem telefon.
- Nie, dziękuję.
- Ale powiedz, jak zgłodniejesz. Mamy mnóstwo jedzenia, lodówka się nie domyka,
mieliśmy gości na Święto Dziękczynienia... co to za dźwięk? – spytał, rozglądając się.
- To tylko mój telefon.
Boris napisał: NIE UWIERZYSZ, CO SIĘ OSTATNIO DZIAŁO!!!
- Dobra, to nie przeszkadzam. Daj mi znać, jak będziesz czegoś potrzebował.
Po jego wyjściu przetoczyłem się w stronę ściany i napisałem: MGMGR? Z KT
BEARMAN?!
Odpowiedź przyszła niemal od razu: TAK! TEZ AMBER, MIMI, JESSICA I SIOSTRA KT
JORDAN, KTORA *STUDIUJE*: -D
CO TAKIEGO???
WYJECHALES W ZLYM MOMENCIE!!!: -D
i niemal od razu, zanim zdążyłem odpowiedzieć: MUSZE LECIEC, AMBER
POTRZEBUJE TELEFONU.
ZADZWON POZNIEJ – odpisałem. Ale nie dostałem już odpowiedzi – i minęło dużo,
bardzo dużo czasu, nim znowu nawiązaliśmy kontakt.
III

Tego dnia i przez parę następnych, gdy przewracałem się z boku na bok w niewiarygodnie
mięciusieńkiej piżamie Welty’ego, gorączka tak mieszała mi w głowie, że wielokrotnie
przenosiłem się do Port Authority, gdzie uciekałem przed kimś, przepychałem się przez tłum i
chowałem w tunelach, w których skapywała na mnie tłusta woda, albo znowu do Las Vegas,
gdzie jechałem autobusem przez smagane wiatrem industrialne place, z piaskiem uderzającym o
szyby i bez pieniędzy na bilet. Czas wysuwał się spode mnie zrywami, jak gdybym wpadł w
poślizg na pokrytej lodem autostradzie, z krótkimi i nagłymi przebłyskami, gdy koła odzyskiwały
przyczepność, i przenosiłem się do zwykłego czasu: Hobie przynosił mi aspirynę i piwo
imbirowe z lodem, a Popczik – świeżo wykąpany, puszysty i śnieżnobiały – wskakiwał na łóżko
w nogach i deptał mi po stopach, krążąc tam i z powrotem.
- Ty – powiedziała Pippa, podchodząc do łóżka i dźgając mnie w bok, żeby mogła usiąść.
– Suń się.
Usiadłem, wymacując okulary. Śnił mi się obraz (wcześniej wyciągnąłem go i oglądałem, a
może nie?) i teraz rozglądałem się niespokojnie, sprawdzając, czy przed zaśnięciem go
schowałem.
- Co się stało?
Zmusiłem się, żeby skupić wzrok na jej twarzy.
- Nic.
Wcześniej kilka razy wczołgałem się pod łóżko po to tylko, żeby przyłożyć dłonie do
poszewki, i męczyła mnie myśl, czy przypadkiem teraz jej kawałek nie wystaje spod łóżka. Nie
patrz tam, beształem siebie. Patrz na nią.
- Masz – mówiła Pippa. – Zrobiłam coś dla ciebie. Wyciągnij rękę.
- Ojej – bąknąłem, wpatrując się w spiczaste żółtozielone origiami w swojej dłoni. –
Dziękuję.
- Wiesz, co to jest?
- Yyy...
Jeleń? Wrona? Gazela? W panice podniosłem na nią wzrok.
- Poddajesz się? Żaba! Nie widzisz? O, połóż ją na szafce nocnej. Powinna skakać, jak się
ją tu naciśnie, widzisz?
Gdy niezręcznie próbowałem się nią bawić, czułem na sobie jej spojrzenie, oczy, które
miały w sobie światło i dzikość, nieświadomą moc, jak oczy kociaka.
- Mogę zerknąć? – Chwyciła mojego ipoda i skrzętnie przejrzała jego zawartość. – Hmm –
mruknęła. – Nieźle! Magnetic Fields, Mazzy Star, Nico, Nirvana, Oscar Peterson. Nie masz
klasycznej?
- Coś tam jest – wybąkałem zawstydzony.
Wszystko, co wymieniła, oprócz Nirvany, należało do mojej mamy, a nawet niektóre
kawałki Nirvany.
- Przegrałabym ci kilka płyt. Tylko że zostawiłam komputer w szkole. Może ci prześlę
mailem... Słucham ostatnio dużo Arvo Pärta, nie pytaj dlaczego, muszę słuchać przez słuchawki,
bo moje współlokatorki dostają szału.
Przerażony, że przyłapie mnie na tym, że się na nią gapię, nie będąc w stanie oderwać od
niej oczu, patrzyłem, jak przegląda z pochyloną głową zawartość mojego ipoda: różowe uszy,
wypukła, lekko zmarszczona linia tkanki bliznowej pod ogniście rudymi włosami. Z profilu jej
spuszczone oczy były podłużne, przymrużone i miały w sobie delikatność, która przywodziła mi
na myśl anioły i paziów z wypożyczonego kilka razy z biblioteki albumu o malarstwie
północnoeuropejskich mistrzów.
- Hej... – Słowa zamarły mi w ustach.
- Tak?
- Yyy... – Dlaczego nie było jak przedtem? Dlaczego nie przychodziło mi do głowy nic, co
mógłbym jej powiedzieć?
- Oooo... – Podniosła na mnie wzrok i znów zaczęła się śmiać, tak bardzo, że nie mogła z
siebie nic wykrztusić.
- O co chodzi?
- Dlaczego tak na mnie patrzysz?
- Jak? – spytałem zatrwożony.
- Tak...
Nie byłem pewien, jak zinterpretować jej minę z wytrzeszczonymi oczami. Ktoś, kto się
dusi? Mongoł? Ryba?
- Nie gniewaj się. Ale jesteś taki poważny. Po prostu... – Spojrzała na ipoda i znów
parsknęła śmiechem. – Ooo! Szostakowicz, szacun.
Jak dużo pamiętała? – zastanawiałem się, płonąc wstydem, ale niezdolny oderwać od niej
oczu. Nie było to coś, o co mógłbym zapytać, chciałem jednak wiedzieć. Też miewała
koszmary? Bała się tłumu? Miała napady paniki i oblewał ją zimny pot? Czy kiedykolwiek
odnosiła wrażenie, że obserwuje siebie z daleka, co często zdarzało się mnie, jak gdyby
eksplozja rozdzieliła moje ciało i duszę na dwa osobne byty pozostające w odległości paru
metrów od siebie? Jej wybuch śmiechu cechowało samonapędzające się zapamiętanie, znane mi
aż nadto dobrze z szalonych nocy z Borisem, granicząca z histerią wesołość, którą tłumaczyłem
(przynajmniej u siebie) otarciem się o śmierć. Na pustyni zdarzały się noce, kiedy zgięty wpół, z
bolącym brzuchem po godzinach pokładania się ze śmiechu, miałem już tak tego dość, że chętnie
rzuciłbym się pod samochód, żeby tylko przestać się śmiać.
IV

W poniedziałek rano, chociaż nie czułem się jeszcze najlepiej, otrząsnąłem się z chorobowego
letargu, po czym doczłapałem posłusznie do kuchni, skąd zadzwoniłem do kancelarii pana
Bracegirdle’a. Ale gdy poprosiłem go do telefonu, jego sekretarka (poprosiwszy, żebym
zaczekał, a potem włączając się nieco zbyt szybko) poinformowała mnie, że pan Bracegirdle
wyszedł i nie, nie ma numeru, pod którym można go złapać, i nie, niestety nie wie, kiedy wróci.
Czy coś jeszcze?
- No... – Podałem jej numer Hobiego i zacząłem żałować, że w swoim otępieniu nie
umówiłem się na wizytę, gdy zadzwonił telefon.
- Nowojorski numer? – spytał swoim głębokim, inteligentnym głosem pan Bracegirdle.
- Wyjechałem stamtąd – wyjaśniłem niepotrzebnie; przeziębienie sprawiało, że mój głos
brzmiał nosowo i półprzytomnie. – Jestem w mieście.
- Tak, domyśliłem się. – Jego ton był życzliwy, ale chłodny. – Co mogę dla ciebie zrobić?
Gdy powiedziałem mu o ojcu, usłyszałem głęboki wdech.
- Cóż – powiedział ostrożnie. – Współczuję. Kiedy to się stało?
- W zeszłym tygodniu.
Słuchał, nie przerywając mi; w ciągu pięciu minut, których potrzebowałem, żeby mu podać
szczegóły, słyszałem, jak odrzuca dwie inne rozmowy.
- Mamma mia! – jęknął, gdy skończyłem. – Co za historia, Theodore.
„Mamma mia”; w innym nastroju pewnie bym się uśmiechnął. To z pewnością był ktoś,
kogo moja mama znała i lubiła.
- Coś ty tam musiał przeżyć, chłopcze – mówił. – Oczywiście bardzo ci współczuję z
powodu ojca. To wszystko jest bardzo smutne. Choć szczerze mówiąc, i teraz nie mam już takich
oporów, żeby ci o tym powiedzieć, kiedy się zjawił w mieście, nikt nie wiedział, co z tym
fantem zrobić. Wcześniej twoja mama opowiedziała mi co nieco, nawet Samantha wyraziła
zaniepokojenie, cóż, jak wiesz, sytuacja była trudna. Ale chyba nikt się nie spodziewał czegoś
takiego. Zbiry z kijami baseballowymi.
- To znaczy... – Zbiry z kijami baseballowymi, nie na ten szczegół miał zwrócić uwagę. –
Po prostu stał tam z tym kijem w ręku. Ale nie uderzył mnie ani nic takiego.
- No tak... – Roześmiał się, swobodny śmiech, który rozładował napięcie. – Sześćdziesiąt
pięć tysięcy brzmiało jak bardzo konkretna suma. Muszę też przyznać, że wyszedłem nieco poza
swoje kompetencje jako twój pełnomocnik, gdy rozmawialiśmy przez telefon, chociaż w tych
okolicznościach mam nadzieję, że mi wybaczysz. Po prostu coś mi tu śmierdziało.
- Słucham? – spytałem po przerwie, czując zawroty głowy.
- Wtedy przez telefon. Pieniądze. Mógłbyś je wypłacić, w każdym razie plan 529 to
przewiduje. Z dużym obciążeniem podatkowym, ale jest to możliwe.
Możliwe? Mogłem je wypłacić? Przed oczami przewinęła mi się alternatywna wersja
przyszłości: pan Silver spłacony, tata w szlafroku sprawdzający wyniki sportowe na swoim
blackberry, ja na lekcji Spirsjetskiej ze znudzonym Borisem w rzędzie obok.
- Chociaż muszę ci powiedzieć, że środków z tego funduszu by nie wystarczyło – wyjaśniał
pan Bracegirdle. – Ale cały czas leżą nietknięte i pomnażają się! Nie mówię, że nie można
części z nich spożytkować już teraz, biorąc pod uwagę okoliczności, ale twojej mamie bardzo
zależało, żeby ich nie ruszać, nawet wtedy, gdy miała kłopoty finansowe. Ostatnią rzeczą, jakiej
by chciała, to sytuacja, w której twój ojciec położyłby na nich łapę. I tak, uważam, mówiąc
między nami, że bardzo mądrze zrobiłeś, wracając do miasta z własnej inicjatywy.
Przepraszam... – W tle stłumione głosy. – Mam spotkanie o jedenastej, muszę lecieć...
Zatrzymałeś się u Samanthy, jak rozumiem?
Pytanie to zbiło mnie z tropu.
- Nie – odpowiedziałem. – Jestem u przyjaciół w Greenwich Village.
- Aha, to wspaniale. O ile jest ci tam wygodnie. W każdym razie muszę kończyć. Może
byśmy dokończyli tę rozmowę u mnie w kancelarii, co ty na to? Przełączę cię do Patsy i
ustalicie termin.
- Świetnie – rzuciłem – dziękuję.
Ale gdy skończyłem rozmowę, zrobiło mi się niedobrze – jakby ktoś sięgnął do mojej
piersi i rozlał wokół serca mnóstwo jakiegoś mokrego paskudztwa.
- Wszystko w porządku? – spytał Hobie, który przechodził przez kuchnię i stanął jak wryty,
widząc moją minę.
- Jasne.
Ale spacer korytarzem do mojego pokoju był długi i gdy już zamknąłem drzwi i
wgramoliłem się do łóżka, zacząłem płakać, a raczej na wpół płakać, wydając z siebie
paskudne suche świsty z twarzą wciśniętą w poduszkę, gdy Popczik drapał w moją koszulę i
niespokojnie fukał mi w kark.
V

Zacząłem się już czuć lepiej, ale w jakiś sposób ta wiadomość znów wpędziła mnie w chorobę.
Gdy mijał dzień, a moja temperatura wzrosła do dawnego poziomu, wywołując dreszcze i
zawroty głowy, myślałem tylko i wyłącznie o tacie: muszę do niego zadzwonić – z tą myślą
podrywałem się co jakiś czas z łóżka w chwili, gdy odpływałem w sen; zupełnie jakby jego
śmierć nie wydarzyła się naprawdę, a była jedynie próbą, przymiarką; prawdziwa śmierć (ta na
dobre) miała dopiero nastąpić i mogłem ją powstrzymać, jeśli tylko go odnajdę, jeśli tylko
odbierze komórkę, jeśli Xandra skontaktuje się z nim z pracy, muszę do niego dotrzeć, muszę mu
powiedzieć. Potem – dzień się skończył, było ciemno – zapadłem w męczący półsen, w którym
tata sztorcował mnie za to, że poplątałem jakieś rezerwacje lotnicze, gdy zdałem sobie sprawę,
że na korytarzu świeci się światło, a drobny, podświetlony od tyłu cień (Pippa, wpadłszy nagle
do pokoju, jakby ktoś ją wepchnął, oglądając się niepewnie za siebie) mówi:
- Mam go obudzić?
- Zaczekaj – powiedziałem, w połowie do niej, a w połowie do taty, który szybko niknął w
ciemności, w jakimś agresywnym stadionowym tłumie po drugiej stronie wysokiej, łukowatej
bramy.
Gdy nasunąłem na nos okulary, zauważyłem, że Pippa ma na sobie płaszcz, jakby gdzieś
wychodziła.
- Przepraszam? – wymamrotałem, podnosząc ramię do oczu, oślepiony jasnym światłem.
- Nie, to ja przepraszam. Tylko że... no... – zacinała się, odrzucając kosmyk włosów z
twarzy – wyjeżdżam i chciałabym się pożegnać.
- Pożegnać?
- Aha. – Ściągnięte blade brwi; spojrzała za siebie na Hobiego (który znikł) i potem znów
na mnie. – Więc... no. – W jej głosie pobrzmiewała panika. – Wracam do szkoły. Dzisiaj. W
każdym razie fajnie było cię znowu zobaczyć. Mam nadzieję, że wszystko ci się ułoży.
- Dzisiaj?
- Tak, niedługo wylatuję. Ciotka wysłała mnie do szkoły z internatem – dodała, gdy nie
przestawałem wytrzeszczać oczu. – Przyjechałam na Święto Dziękczynienia. Do lekarza.
Pamiętasz?
- Ach, racja.
Wpatrywałem się w nią bardzo intensywnie i miałem nadzieję, że wciąż jeszcze śnię.
Szkoła z internatem brzmiała w niejasny sposób znajomo, ale myślałem, że było to coś, co mi
się przyśniło.
- No tak... – Też chyba czuła się nieswojo. – Szkoda, że nie wróciłeś wcześniej, było
super. Hobie gotował... przyszły tłumy gości. W ogóle to miałam szczęście, że udało mi się
przyjechać, musiałam dostać zgodę od doktora Camenzinda. W mojej szkole nie ma wolnego na
Święto Dziękczynienia.
- Jak to?
- Nie obchodzą go. Nie wiem, może dla tych, którzy obchodzą, pieką indyka albo coś
takiego.
- Co to za szkoła?
Gdy podała mi nazwę, wykrzywiając na wpół żartobliwie usta, przeżyłem szok. Institut
Mont-Haefeli, ledwo uznawany przez władze oświatowe, jak twierdził Andy, mieścił się w
Szwajcarii i chodziły tam najgłupsze i najbardziej zaburzone dziewczyny.
- Mont-Haefeli? Naprawdę? Myślałem, że to... – „Szkoła specjalna” nie zabrzmiałoby
dobrze. – O rany.
- Ciotka Margaret mówi, że się przyzwyczaję. – Bawiła się papierową żabką na szafce
nocnej, chcąc, żeby skoczyła, ale żabka była przekrzywiona i przewracała się na jedną stronę. –
I widoki są jak z czekolady Milka. Białe wierzchołki, łąki z kwiatami i tak dalej. A poza tym
jest jak w jednym z tych europejskich horrorów, w których nic się nie dzieje.
- Ale...
Miałem wrażenie, jakby coś mi umknęło, a może wciąż jeszcze spałem. Jedyną znaną mi
osobą, która chodziła do Mont-Haefeli, była Dorit, siostra Jamesa Villiersa, i krążyła plotka, że
wysłano ją tam, bo dźgnęła swojego chłopaka nożem w rękę.
- Tak, to dziwne miejsce – przyznała, omiatając znudzonym spojrzeniem pokój. – Szkoła
dla świrów. Ale niewiele jest miejsc, do których bym się dostała ze swoimi obrażeniami. Jest
tam przyszkolna klinika – wyjaśniła, wzruszając ramionami. – I zatrudniają lekarzy. Nie
uwierzyłbyś. Prawda, mam problemy, odkąd dostałam w głowę, ale nie jest tak, że od razu
zamieniłam się w wariatkę albo złodziejkę.
- Tak, ale... – Wciąż próbowałem wyprzeć z myśli słowo „horror”. – Szwajcaria?
Zajebiście.
- Skoro tak mówisz.
- Znałem jedną dziewczynę, Lallie Foulkes, która chodziła do Le Rosey. Mówiła, że
codziennie mieli przerwę na czekoladę.
- A my nie dostajemy nawet dżemu do grzanek. – Na czarnym tle płaszcza jej dłoń była
blada i piegowata. – Oprócz dziewczyn z zaburzeniami odżywiania. Jeśli chcesz trochę cukru do
herbaty, musisz podwędzić saszetkę z pokoju pielęgniarek.
- Mmm... – Coraz gorzej. – Znasz dziewczynę, która się nazywa Dorit Villiers?
- Nie. Chodziła tam, ale potem odesłali ją gdzieś indziej. Zdaje się, że rzuciła się na kogoś
z pazurami. Musieli ją na jakiś czas zamknąć w izolatce.
- Co?
- Oni tak tego nie nazywają – wyjaśniła, pocierając nos. – Nazywają ten budynek La
Grange, wiesz, styl rustykalny, mleczareczki i tak dalej. Ładniej niż w akademiku. Ale drzwi są
podłączone do alarmu, jest ochrona i tak dalej.
- Ten, no... – Myślałem o Dorit Villiers, złote loczki, puste niebieskie oczy jak u
stukniętego bożonarodzeniowego amorka na choince, i nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Zamykają tam tylko najgorsze wariatki. W La Grange. Ja mieszkam w Bessonet z grupą
dziewczyn mówiących po francusku. Po to niby, żebym szybciej się nauczyła języka, ale rezultat
jest taki, że nikt ze mną nie gada.
- Powinnaś jej powiedzieć, że ci się tam nie podoba! Swojej ciotce. Skrzywiła się.
- Mówię jej. Ale wtedy zaczyna opowiadać, ile to kosztuje. Albo że sprawiam jej
przykrość. Mniejsza z tym – dodała niecierpliwie, oglądając się przez ramię.
- Hmm – mruknąłem w końcu, czując zawroty głowy.
Za dnia czy w nocy moje delirium zabarwiała świadomość jej obecności w domu,
nawracające fale szczęścia na dźwięk jej głosu w korytarzu, jej kroków: zamierzaliśmy rozbić
namiot z koca, miała na mnie czekać na lodowisku, radosny szum podniecenia wszystkimi
rzeczami, które mieliśmy razem zrobić, gdy wyzdrowieję – wydawało mi się wręcz, że już coś
razem robiliśmy, na przykład nawlekaliśmy na sznurki tęczowe cukierki, gdy w radiu leciała
grupa Belle & Sebastian, a potem krążyliśmy po nieistniejącym salonie gier na placu
Waszyngtona.
Hobie, jak zauważyłem, stał dyskretnie w holu.
- Przepraszam – powiedział, zerkając na zegarek. – Naprawdę nie chciałbym cię
popędzać...
- Jasne – odpowiedziała. A do mnie: – To do widzenia. Mam nadzieję, że szybko się
wykurujesz.
- Zaczekaj!
- Tak? – spytała, odwrócona już do wyjścia.
- Wrócisz na Boże Narodzenie, prawda?
- Nie, będę u ciotki Margaret.
- To kiedy?
- No... – Wzruszyła jednym ramieniem. – Nie wiem. Może na ferie wiosenne.
- Pips... – odezwał się Hobie, chociaż tak naprawdę mówił do mnie, nie do niej.
- Tak, wiem – powiedziała, odgarniając włosy z oczu.
Odczekałem, aż rozlegnie się trzask frontowych drzwi. Wstałem i odsunąłem zasłonę.
Patrzyłem przez zabrudzoną szybę, jak schodzą po schodkach, Pippa w różowym szaliku i
czapce spiesząca obok dużej, elegancko ubranej postaci Hobiego.
Jeszcze przez chwilę, gdy skręcili za rogiem, stałem przy oknie i wyglądałem na pustą
ulicę. Po czym, oszołomiony i zasmucony, powlokłem się pod jej sypialnię i – nie mogąc się
powstrzymać – uchyliłem leciuteńko drzwi.
Pokój wyglądał tak samo jak dwa lata wcześniej, był jedynie bardziej opustoszały. Plakaty
Czarnoksiężnika z krainy Oz i Ratuj Tybet. Bez wózka inwalidzkiego. Na parapecie za oknem
sterta mokrego śniegu. Ale w pokoju, wciąż ciepłym i ożywionym jej obecnością, pachniało nią
i gdy stałem tam, wdychając jej zapach, czułem, że na twarzy mam szeroki uśmiech szczęścia
tylko dlatego, że znalazłem się wśród jej książek z bajkami, butelek perfum, spinek do włosów
na błyszczącej tacce i kolekcji walentynek: papierowe koronki, amorki i kwiatki, edwardiańscy
zalotnicy z przyciśniętymi do serc bukietami róż. Dyskretnie, na paluszkach, chociaż byłem
boso, podszedłem do fotografii w srebrnych ramkach na toaletce: Welty i Cosmo, Welty i Pippa,
Pippa z matką (takie same włosy, identyczne oczy) z młodszym i szczuplejszym Hobiem...
Ciche buczenie w pokoju. Zawstydzony odwróciłem się: ktoś wszedł? Nie: to tylko
Popczik, puchatobiały po kąpieli, umoszczony wśród poduszek niepościelonego łóżka chrapał,
wydając z siebie senne, błogie półmruczenie. I chociaż było w tym coś żałosnego – szukając
pociechy w pozostawionych przez nią rzeczach jak wtulony w stary płaszcz szczeniak –
wsunąłem się w jej pościel i ułożyłem obok Popczika, uśmiechając się kretyńsko, gdy poczułem
zapach jej kołdry, jej jedwabistość na swoim policzku.
VI

- No, no – powiedział pan Bracegirdle, ściskając dłoń Hobiemu, a potem mnie. – Theodore,
muszę to powiedzieć, robisz się coraz bardziej podobny do swojej mamy. Szkoda, że nie może
cię teraz zobaczyć.
Starałem się nie uciec spojrzeniem i nie wyglądać na zawstydzonego. Prawda była taka:
chociaż miałem po mamie proste włosy i coś z jej jasno-ciemnej kompozycji kolorów włosów i
skóry, o wiele bardziej przypominałem ojca, i to do tego stopnia, że żaden gadatliwy
obserwator ani kelnerka w barze nie pozostawiali tego faktu bez komentarza – nie, żebym
kiedykolwiek był zachwycony tym podobieństwem do rodzica, którego nie znosiłem, ale
oglądanie w lustrze młodszej wersji jego posępnej twarzy alkoholika było szczególnie
rozstrajające teraz, gdy ojciec nie żył.
Hobie i pan Bracegirdle rozmawiali ściszonymi głosami: pan Bracegirdle opowiadał
Hobiemu, jak poznał moją mamę, wskrzeszając tamten dzień w jego pamięci.
- Tak! Pamiętam: trzydzieści centymetrów w niespełna godzinę! Mój Boże, wyszedłem z
aukcji i nic nie jeździło. Byłem na północnym Manhattanie, w starej siedzibie Parke-Bernet...
- Na Madison vis-à-vis hotelu Carlyle?
- Tak... spory kawałek od domu.
- Zajmuje się pan handlem antykami? W Greenwich Village? Theo mówił.
Siedziałem grzecznie i przysłuchiwałem się ich rozmowie: wspólni znajomi, właściciele
galerii i kolekcjonerzy dzieł sztuki, Rakerowie i Rehnbergowie, Fawcettowie i Vogelowie,
Mildebergowie i Depewowie, i dalej, znikające ikony Nowego Jorku, zamknięcie Lutèce, La
Caravelle, Café des Artistes, co by pomyślała twoja mama, Theodore, uwielbiała Café des
Artistes. (Skąd wiedział, zastanawiałem się). I choć ani przez chwilę nie wierzyłem w rzeczy na
temat mojej mamy, które w chwilach podłości insynuował mój ojciec, wyglądało na to, że pan
Bracegirdle znał ją o wiele lepiej, niż mogłoby mi się wydawać. Nawet nieprawnicze tomy na
półkach jego gabinetu zdawały się wskazywać na powinowactwo, echo wspólnych
zainteresowań. Albumy o sztuce: Agnes Martin, Edwin Dickinson. Także poezja, pierwsze
wydania: Ted Berrigan, Frank O’Hara, Meditations in an Emergency. Przypomniałem sobie
dzień, kiedy mama zjawiła się w domu zarumieniona i szczęśliwa z tymże samym wydaniem
wierszy Franka O’Hary – które, jak przypuszczałem, znalazła na jakimś ulicznym straganie, bo
przecież nie mieliśmy pieniędzy na takie rzeczy. Ale gdy się zastanowiłem, zdałem sobie
sprawę, że nie powiedziała mi, skąd ma tę książkę.
- A więc, Theodore – rzekł pan Bracegirdle, wyrywając mnie z zamyślenia. Chociaż nie
najmłodszy, miał w sobie spokój i opaleniznę kogoś, kto spędza mnóstwo wolnego czasu na
korcie tenisowym; ciemne worki pod oczami upodabniały go do sympatycznego misia pandy. –
Jesteś już wystarczająco duży, żeby sąd wziął pod uwagę przede wszystkim twoje życzenia –
mówił. – Jako że oczywiście nie będzie sprzeciwu wobec pańskiej kandydatury – zwrócił się
do Hobiego – moglibyśmy się wystarać o status tymczasowego opiekuna na okres przejściowy,
ale nie sądzę, żeby to było konieczne. Jest jasne, że to rozwiązanie leży w najlepszym interesie
nieletniego, o ile pan się zgadza?
- W całej rozciągłości – zadeklarował Hobie. – Najważniejsze dla mnie, żeby on był
zadowolony.
- A więc jest pan gotów pełnić nieoficjalnie rolę opiekuna Theodore’a.
- Oficjalnie, nieoficjalnie, co tylko trzeba.
- Trzeba też pomyśleć o szkole. O ile pamiętam, mówiliśmy o szkole z internatem. Ale to
chyba za dużo spraw jak na jeden dzień, co? – powiedział, zauważywszy moją zbolałą minę. –
Dopiero co wróciłeś, a niedługo zaczynają się święta. Nie ma potrzeby, żeby podejmować
decyzję już teraz, nie sądzę – powiedział, zerkając na Hobiego. – Myślę, że nic się nie stanie,
jeśli doczekasz do końca semestru i dopiero wtedy się wszystko zorganizuje. I wiesz, że możesz
oczywiście zadzwonić do mnie, kiedy tylko chcesz. W dzień lub w nocy. – Zapisywał numer
telefonu na wizytówce. – To jest mój numer do domu, a to moja komórka... Ojojoj, ale paskudny
kaszelek! – rzekł, podnosząc wzrok. – Poważna sprawa, mam nadzieję, że coś na to bierzesz? A
to mój numer w Bridgehampton. Dzwoń śmiało, w jakiejkolwiek sprawie, jeśli tylko będziesz
czegoś potrzebował.
Robiłem wszystko, żeby zdusić kolejny atak kaszlu.
- Dziękuję...
- Na pewno tego chcesz? – Wpatrywał się we mnie intensywnie z wyrazem twarzy, który
sprawił, że poczułem się jak świadek w sądzie. – Spędzić następnych kilka tygodni u pana
Hobarta?
Nie podobało mi się to „następnych kilka tygodni”.
- Tak – potwierdziłem do zaciśniętej dłoni – ale...
- Bo... szkoła z internatem... – Skrzyżował ręce i przyjrzał mi się, odchyliwszy się do tyłu
w fotelu. – Na dłuższą metę to niemal na pewno najlepsze dla ciebie, ale szczerze mówiąc,
biorąc pod uwagę sytuację, myślę, że mógłbym zadzwonić do swojego przyjaciela Sama
Ungerera z Buckfield, żeby cię tam umieścić od razu. Na pewno by się udało. To znakomita
szkoła. I można by tak urządzić, żebyś zamieszkał w domu dyrektora albo któregoś z nauczycieli
zamiast w bursie, w bardziej rodzinnych warunkach, gdybyś uznał, że coś takiego by ci
odpowiadało.
Obaj z Hobiem patrzyli na mnie, zachęcająco, jak mi się wydawało. Ja wbijałem wzrok w
buty, nie chcąc wyjść na niewdzięcznika, ale pragnąc, żeby ta propozycja zniknęła.
– Cóż. – Pan Bracegirdle i Hobie wymienili spojrzenia; czyżbym dostrzegł cień rezygnacji
i/lub rozczarowania na twarzy Hobiego? – Jeśli tego właśnie chcesz, a pan Hobart jest na to
otwarty, nie widzę nic złego w takim rozwiązaniu na jakiś czas. Ale bardzo cię proszę,
Theodore, zastanów się, gdzie chciałbyś się uczyć, żebyśmy mogli coś zorganizować na
następny semestr, może nawet na lato, gdybyś chciał.
VII

Tymczasowy opiekun. W następnych tygodniach robiłem wszystko, żeby się czymś zająć i nie
myśleć za dużo o tym, co się kryje pod pojęciem „tymczasowy”. Złożyłem podanie na kurs
pozwalający ukończyć liceum w połączeniu z programem studiów – rozumując, że dzięki temu
nie wyślą mnie na głuchą prowincję, jeśli z jakiegoś powodu nie zagrzeję miejsca u Hobiego.
Cały dzień w swoim pokoju pod nikłym światłem lampy, z Popczikiem drzemiącym na
wykładzinie przy moich stopach, ślęczałem nad broszurami z testami, zapamiętując daty,
dowody, twierdzenia, łacińskie słówka i tyle nieregularnych hiszpańskich czasowników, że
nawet w snach przeglądałem długie tabele i traciłem nadzieję, że kiedykolwiek je opanuję.
Zupełnie jakbym próbował się ukarać – może nawet wynagrodzić coś mamie – stawiając
sobie tak ambitny cel. Odzwyczaiłem się od wkuwania; w Las Vegas nie przykładałem się
specjalnie do nauki i sama ilość materiału do przyswojenia sprawiała, że czułem się jak na
torturach: wymierzona we mnie lampa, nieznajomość prawidłowej odpowiedzi, katastrofa, jeśli
powinie mi się noga. Przecierając oczy, otrzeźwiając się zimnymi prysznicami i mrożoną kawą,
dopingowałem się do nauki myślą, że robię coś dobrego, chociaż to niekończące się wkuwanie
wydawało mi się bardziej autodestrukcyjne niż wąchanie kleju w minionych miesiącach; i w
pewnym półprzytomnym momencie sama nauka stała się swoistym narkotykiem, który tak
wysysał ze mnie siły, że ledwo rejestrowałem, gdzie jestem.
A jednak byłem wdzięczny za tę harówkę, bo eksploatowała mój umysł do tego stopnia, że
nie byłem w stanie myśleć o niczym innym. Wstyd, który mnie dręczył, był o tyle groźny, że nie
miał wyraźnego źródła: nie wiedziałem, dlaczego czuję się aż tak zbrukany, bezwartościowy i
nieuczciwy – ale tak właśnie się czułem i za każdym razem gdy podnosiłem wzrok znad książek,
zatapiały mnie napływające ze wszystkich stron muliste wody poczucia winy.
Po części miało to związek z obrazem. Wiedziałem, że z dalszego ukrywania go nie
wyniknie nic dobrego, ale wiedziałem także, że przechowuję go zbyt długo, żeby się teraz
ujawniać. Wyjawienie prawdy panu Bracegirdle’owi wiązałoby się z pewnym ryzykiem. Moja
sytuacja była zbyt niepewna; już teraz najchętniej wyekspediowałby mnie do szkoły z
internatem. A gdy zastanawiałem się, co zdarzało mi się często, czy nie powiedzieć o obrazie
Hobiemu, zauważyłem, że znosi mnie ku różnym hipotetycznym scenariuszom, z których żaden
nie wydawał się ani bardziej, ani mniej prawdopodobny niż pozostałe.
Przekazałbym obraz Hobiemu, a on by powiedział: „Och, nie ma sprawy”, i jakoś (miałem
problemy z tą częścią, jej logistyczną stroną) by nim zadysponował albo zadzwoniłby do
znajomych, albo miałby świetny pomysł, co zrobić, nie przejąłby się, nie wpadłby w złość i
jakoś wszystko by się ułożyło.
Albo: przekazałbym obraz Hobiemu, a on zadzwoniłby na policję. Albo: przekazałbym
obraz Hobiemu, a on przywłaszczyłby go sobie, a potem powiedział: „Zwariowałeś? Jaki
obraz? Nie wiem, o czym mówisz”.
Albo: przekazałbym obraz Hobiemu, a on pokiwałby głową, spojrzał na mnie
współczująco i powiedziałby, że zrobiłem, co do mnie należało, ale potem, zaraz po moim
odejściu, zadzwoniłby do swojego prawnika, a ja wylądowałbym w szkole z internatem tudzież
w domu poprawczym (gdzie, niezależnie od obrazu, i tak kończyła się większość moich
scenariuszy).
Ale mój niepokój w dużo większej mierze miał związek z ojcem. Wiedziałem, że zginął nie
z mojej winy, a jednak na najgłębszym, irracjonalnym, zupełnie niewzruszonym poziomie czułem
się winny. Zważywszy, jak chłodno go potraktowałem w jego ostatnim przypływie rozpaczy, to,
że mnie okłamywał, nie miało znaczenia. Może wiedział, że jestem w stanie spłacić jego długi –
coś, co nie dawało mi spokoju, odkąd pan Bracegirdle tak lekko o tym wspomniał. W mroku
poza światłem lampki terakotowe gryfy wpatrywały się we mnie szklanymi paciorkami oczu.
Pomyślał, że celowo go oszukałem? Że chciałem jego śmierci? W nocy śnił mi się pobity i
ścigany na kasynowych parkingach i niejednokrotnie budziłem się gwałtownie, a on siedział na
krześle przy moim łóżku i spokojnie mi się przyglądał, gdy w ciemności żarzył się węgielek
jego papierosa. Ale oni mówili, że nie żyjesz, skarżyłem się na głos i dopiero po chwili
zdawałem sobie sprawę, że go tam nie ma.
Po wyjeździe Pippy w domu panowała śmiertelna cisza. Nieużywane pokoje tchnęły
wilgocią jak opadłe liście. Snułem się po domu i oglądałem jej rzeczy, zastanawiając się, gdzie
teraz jest i co robi; usiłowałem podtrzymać naszą więź poprzez tak wątłe ogniwa jak rudy włos
w odpływie wanny lub zwinięta w kulkę skarpetka pod sofą. Ale chociaż brakowało mi
ekscytującego dreszczu jej obecności, dom działał na mnie kojąco, jego poczucie
bezpieczeństwa i odcięcia od świata: stare portrety i słabo oświetlone korytarze, głośno
tykające zegary. Zupełnie jak gdybym był chłopcem okrętowym, który się zaciągnął na pokład
Marie Céleste. Gdy krążyłem po pogrążonych w bezruchu i ciszy pokojach, mijając kałuże
cienia i intensywnego słońca, stare podłogi skrzypiały pod moimi stopami jak deski pokładu, a
w moich uszach ledwo słyszalnie rozbijały się szumiące fale ruchu ulicznego z Szóstej Alei. Na
górze, gdy głowiłem się nad równaniami różniczkowymi, prawem ostygania Newtona,
zmiennymi niezależnymi, „wykorzystaliśmy to, że tau jest stałą, żeby wyeliminować jej
pochodną”, obecność Hobiego na dole była kotwicą, dobroczynnym ciężarem: znajdowałem
pociechę w dobiegającym z sutereny stukocie podbijaka oraz w świadomości, że jest tam,
dłubiąc spokojnie wśród swych narzędzi, żywic i kawałków drewna o różnych odcieniach.
U Barbourów brak kieszonkowego był wiecznym źródłem zmartwień; konieczność ciągłego
proszenia pani Barbour o pieniądze na obiady, opłaty za korzystanie z laboratorium i inne
drobne wydatki wywoływała lęki i niepokoje zupełnie nieproporcjonalne do sum, które
beztrosko wypłacała. Ale dzięki zasiłkowi wypłacanemu mi przez pana Bracegirdle’a czułem
się o wiele mniej zakłopotany tym, że tak bezceremonialnie zwaliłem się Hobiemu na głowę.
Mogłem sam opłacić wizyty Popczika u weterynarza, a uzbierała się z tego mała fortuna, jako że
miał zepsute zęby i łagodną postać dirofilariozy – Xandra, o ile było mi wiadomo, przez cały
mój pobyt w Las Vegas ani razu nie podała mu żadnego leku ani nie zabrała na szczepienia do
weterynarza. Mogłem też opłacić własne wizyty u dentysty, niebagatelne kwoty (sześć plomb,
dziesięć piekielnych godzin w fotelu dentystycznym), oraz kupić sobie laptopa i iphone’a, a
także buty i ubranie na zimę, których potrzebowałem. I chociaż Hobie nie chciał przyjmować
pieniędzy na jedzenie, mimo wszystko robiłem dla niego zakupy, kupowałem mleko, cukier i
proszek do prania w Grand Union, ale najczęściej przynosiłem świeże owoce i warzywa z targu
na Union Square: leśne grzyby i jabłka, chałkę z rodzynkami, drobne smakołyki, z których chyba
się cieszył, czego nie można powiedzieć o dużych opakowaniach proszku do prania, które
obrzucał smutnym spojrzeniem i bez słowa zabierał do spiżarni.
Jak bardzo to wszystko różniło się od atmosfery domu Barbourów, tłumnej,
sformalizowanej i nazbyt sztywnej, gdzie wszystko było przećwiczone i zaplanowane jak
inscenizacja na Broadwayu – duszna perfekcja, przed którą Andy bezustannie uciekał,
pierzchając do swojego pokoju jak przestraszona kałamarnica. Natomiast Hobie żył i poruszał
się niczym wielki morski ssak w swoim łagodnym środowisku, wśród ciemnobrązowych plam
po herbacie i tytoniu, gdzie każdy zegar wskazywał inną godzinę i czas nie płynął według
standardowych norm, tykając we własnym sennym tempie, odzwierciedlając rytm tego
zastawionego antykami zacisza, z dala od fabrycznie wyprodukowanej i sklejkowej wersji
świata. Chociaż Hobie lubił chodzić do kina, nie miał telewizora; czytał stare powieści z
marmurkowymi wyklejkami; nie miał telefonu komórkowego; jego komputer, prehistoryczny
IBM, był wielkości walizki i do niczego się nie nadawał. Pogrążał się w swojej pracy i w
błogiej ciszy giął na parze forniry lub gwintował stołowe nogi, a jego szczęśliwe
zaabsorbowanie ulatywało z warsztatu i rozchodziło się po domu jak ciepło opalanego
drewnem pieca w zimie. Był roztargniony i serdeczny; był nieuważny, zapominalski, do
przesady skromny i łagodny; często nie słyszał, gdy się do niego mówiło po raz pierwszy, a
czasem nawet po raz drugi; gubił okulary, zapodziewał portfel, klucze, kwity z pralni i wiecznie
wołał mnie, żebym zszedł i pomógł mu szukać jakiegoś maleńkiego elementu lub gwoździa,
który spadł na podłogę. Sporadycznie, wyłącznie po uprzednim umówieniu się, otwierał sklep,
na godzinę lub dwie, ale – z tego co było mi wiadomo – była to jedynie wymówka, żeby
wyciągnąć butelkę sherry i spotkać się z przyjaciółmi lub znajomymi; a jeśli pokazywał jakiś
mebel, otwierając i zamykając szuflady przy wtórze ochów i achów, odbywało się to
najwyraźniej w takim samym duchu, w jakim kiedyś z Andym znosiliśmy do szkoły zabawki,
żeby się nimi pochwalić.
Jeśli kiedykolwiek coś sprzedał, nigdy tego nie widziałem. Jego rewirem (jak to określał)
był warsztat, a raczej „szpital”, gdzie w kolejce do zabiegów czekały okaleczone krzesła i stoły.
Niczym ogrodnika pochłoniętego cieplarnianymi okazami, strzepującego mszyce z listków
poszczególnych roślin, zajmowały go faktura i słojowanie poszczególnych mebli, ukryte
szuflady, blizny i detale. Chociaż posiadał kilka nowoczesnych narzędzi do obróbki drewna –
frezarkę, wiertarkę bezprzewodową i piłę tarczową – rzadko z nich korzystał. („Jeśli urządzenie
wymaga zatyczek do uszu, niewielki z niego dla mnie pożytek”). Schodził do warsztatu wcześnie
i czasem, jeśli miał do wykonania jakieś zlecenie, wracał już po zmroku, ale zazwyczaj
wchodził na górę, gdy zaczynało się ściemniać i – nie umywszy się do kolacji, nalewał sobie
zawsze do małej szklanki taką samą niewielką porcję whisky, bez dodatków: zmęczony,
zadowolony, z umorusanymi rękami, emanując w swoim znużeniu czymś męskim i żołnierskim.
Zabral cie na kolacje? – pytała w SMS-ie Pippa.
Tak jakiejs 3-4 x
Lubi chodzic tylko do pustych rest do kt nikt nie chodzi
Wlasnie, w zeszlym tyg zabral mnie do knajpy kt wygladala jak grobowiec tutenchamona
Tak chodzi tylko tam gdzie zal mu wlascicieli! boi sie ze splajtuja i bedzie mial wyrzuty
sum
Wole jak sam gotuje
Popros zeby ci upiekl piernik ale bym teraz zjadla
Kolacja była tą porą dnia, na którą czekałem najbardziej. W Las Vegas – zwłaszcza po tym,
jak Boris skumplował się z Kotykiem – nigdy nie przywykłem do smutku wywoływanego
koniecznością nakarmienia się wieczorem, kiedy to siadałem na brzegu swojego łóżka z paczką
chipsów, ewentualnie z opakowaniem wyschniętego ryżu z dania na wynos przyniesionego przez
tatę. Na szczęście u Hobiego było zupełnie inaczej: cały dzień kręcił się wokół kolacji. Gdzie
zjemy? Kto przychodzi na kolację? Co mam ugotować? Lubisz pot au feu? Nie? Nigdy nie
próbowałeś? Ryż cytrynowy czy szafranowy? Konfitura z fig czy moreli? Chcesz się ze mną
przejść do Jefferson Market? Czasem w niedzielę przychodzili goście, wśród których, obok
profesorów z New School i Columbii, pań z kręgów teatralno-operowych i różnych towarzystw
ochrony, a także licznych staruszków z naszej ulicy, pojawiało się spore grono handlarzy i
kolekcjonerów różnej maści, od stukniętych damulek w mitynkach, które sprzedawały
georgiańską biżuterię na pchlim targu, do bogaczy, którzy świetnie znaleźliby się u Barbourów
(Welty, o czym się dowiedziałem, pomógł wielu z nich stworzyć własną kolekcję, doradzając,
co powinni kupić). Większość prowadzonych rozmów była dla mnie zupełnie niezrozumiała (St-
Simon? Festiwal operowy w Monachium? Coomaraswamy? Willa w Pau?). Ale nawet gdy
kolacje odbywały się w salonie, a towarzystwo było „eleganckie”, podczas tych spotkań nikomu
nie przeszkadzało, że sam musi się obsłużyć i jeść z talerza na kolanach, w przeciwieństwie do
sztywnych przyjęć w mieszkaniu Barbourów z nieodłącznym lodowatym stukaniem sztućców.
Prawdę mówiąc, podczas tych kolacji, choć goście Hobiego byli mili i interesujący,
bezustannie się martwiłem, że zjawi się ktoś, kto widział mnie u Barbourów. Miałem wyrzuty
sumienia, że nie zadzwoniłem do Andy’ego; a jednak, po spotkaniu z jego ojcem na ulicy,
jeszcze bardziej byłoby mi wstyd, gdyby się dowiedział, że znów znalazłem się w mieście, nie
mając się gdzie podziać.
Poza tym – chociaż była to drobnostka – cały czas nie dawało mi spokoju wspomnienie o
tym, w jaki sposób pierwszy raz zjawiłem się pod drzwiami Hobiego. Wprawdzie nigdy nie
opowiedział tej historii w mojej obecności, głównie dlatego, że widział, jak bardzo mnie to
krępuje, opowiadał ją znajomym – nie winiłem go, anegdota była zbyt dobra, żeby z niej
rezygnować.
- Jakie to podobne do Welty’ego – skwitowała wielka przyjaciółka Hobiego, pani
DeFrees, handlująca dziewiętnastowiecznymi akwarelami, która pomimo sztywnych strojów i
mocnych perfum była typem przytulającym ze staromodnym zwyczajem trzymania cię za ramiona
lub klepania po głowie, gdy coś mówiła. – Bo, mój drogi, Welty był agoramaniakiem. On kochał
ludzi, wiesz, kochał targowisko. Jego ruch i gwar. Transakcje, towary, rozmowy, wymianę. To
była ta maleńka cząstka Kairu z jego dzieciństwa, zawsze mówiłam, że byłby całkiem
szczęśliwy, mogąc w kapciach pokazywać dywany na suku. Miał dar antykwariusza, wiesz,
wiedział, co pasuje do kogo. Ktoś zaglądał do sklepu, nie mając zamiaru nic kupować, może
uciekając na chwilę przed deszczem, a on proponował filiżankę herbaty i kończyło się
zamówieniem transportu stołu jadalnego do Des Moines. Albo jakiś student wchodził, żeby się
rozejrzeć, a wychodził z małą, niedrogą grafiką. Wszyscy byli szczęśliwi, zapewniam cię.
Wiedział, że nie każdy, kto wchodzi do sklepu, ma możliwość kupienia czegoś dużego i
drogiego – to było jak sztuka swatania, znalezienie dla tych rzeczy odpowiedniego domu.
- Cóż, ludzie mu ufali – rzekł Hobie, wchodząc z kieliszkiem sherry dla pani DeFrees i
szklaneczką whisky dla siebie. – Zawsze mówił, że jego kalectwo jest tym, dzięki czemu stał się
dobrym handlarzem, i myślę, że coś w tym jest. „Sympatyczny kaleka”. Pozbawiony
egoistycznych pobudek. Stojący na zewnątrz, patrzący z boku.
- Ach, Welty nigdy nie stał z boku – zaprotestowała pani DeFrees, przyjmując kieliszek
sherry i poklepując Hobiego czule po rękawie drobną dłonią, powleczoną cienką jak papier
skórą i roziskrzoną szlifowanymi w rozetę diamentami. – Zawsze znajdował się w samym
centrum, kochany, z tym swoim śmiechem, nigdy ani jednego słowa skargi. W każdym razie, mój
drogi – powiedziała, zwracając się do mnie – nie daj się zwieść, Welty doskonale wiedział, co
robi, dając ci ten pierścień. Bo wręczając ci go, sprowadził cię prosto tutaj, do Hobiego,
rozumiesz?
- Tak – powiedziałem, a potem musiałem wstać i pójść do kuchni, tak bardzo poruszył
mnie ten szczegół.
Bo oczywiście oprócz pierścienia dał mi coś jeszcze.
VIII

W nocy, w dawnym pokoju Welty’ego, który teraz był moim pokojem, choć w szufladach biurka
wciąż znajdowały się jego okulary do czytania i wieczne pióra, leżałem w łóżku wsłuchany w
odgłosy z ulicy i gryzłem się. W Las Vegas pocieszeniem była myśl, że gdyby nawet tata albo
Xandra znaleźli obraz, zapewne nie wiedzieliby, z czym mają do czynienia, przynajmniej nie od
razu. Hobie jednak by wiedział. Wiele razy wyobrażałem sobie różne scenariusze, kiedy to
wracam do domu i Hobie czeka na mnie z obrazem w rękach – „Co to ma znaczyć?” – bo nie
było żadnej bajeczki, żadnej wymówki, żadnej przygotowanej kwestii, do której mógłbym się
uciec wobec takiej katastrofy; a kiedy padałem na kolana i sięgałem pod łóżko, żeby położyć
dłonie na poszewce (co robiłem po omacku, w nieregularnych odstępach czasu, żeby się
upewnić, czy wciąż tam jest), puszczałem ją szybko jak zbyt gorący talerz z mikrofalówki.
Pożar w domu. Deratyzacja. Duży czerwony napis „INTERPOL” na stronie o zaginionych
dziełach sztuki. Gdyby komuś zależało na tym, by dopatrzeć się związku, pierścień Welty’ego
stanowił niezbity dowód, że znajdowałem się w galerii ze Szczygłem. Drzwi do mojego pokoju
były tak stare i wypaczone, że nawet się nie domykały; musiałem je blokować żelaznym klinem.
A jeśli pod wpływem jakiegoś niespodziewanego impulsu przyjdzie mu do głowy, żeby wejść
na górę i posprzątać? Trzeba przyznać, że byłoby to nie w stylu roztrzepanego i nieszczególnie
dbającego o porządek Hobiego, którego znałem – nie nie obchodzi go czy masz posprzatane
nigdy nie wchodzi do mojego pokoju najwyzej zeby zmienic posciel i zetrzec kurze,
poinformowała mnie SMS-em Pippa, a ja od razu ściągnąłem pościel i spędziłem czterdzieści
pięć minut, gorączkowo przecierając czystym T-shirtem każdą powierzchnię w moim pokoju –
gryfy, kryształową kulę, wezgłowie łóżka. Ścieranie kurzu wkrótce stało się moją obsesją –
poszedłem nawet kupić własne ściereczki, chociaż w domu Hobiego było ich pełno; nie
chciałem, żeby zobaczył, jak ścieram kurze, i uczepiłem się nadziei, że słowo „kurz” nigdy nie
przemknie mu przez myśl, gdy zajrzy do mojego pokoju.
Z tego powodu – tak naprawdę czułem się swobodnie tylko wtedy, gdy wychodziłem z
domu w jego towarzystwie – większość dnia spędzałem w swoim pokoju, przy biurku, robiąc
najwyżej przerwy na posiłek. A gdy wychodziliśmy, ciągnąłem się za nim do galerii, na
wyprzedaże, wystawy i aukcje, podczas których stałem obok niego na końcu sali („Nie, nie –
powiedział, gdy wskazałem wolne miejsca z przodu – chcemy być tam, skąd widać tabliczki”) –
początkowo było to nawet ekscytujące, jak w filmach, chociaż po kilku godzinach robiło się
nużące jak coś z podręcznika do matematyki.
Ale chociaż próbowałem (nie bez powodzenia) przybierać zblazowaną minę, gdy krążyłem
z nim po Manhattanie, jak gdyby było mi wszystko jedno, w rzeczywistości przysysałem się do
niego z taką samą desperacją, z jaką Popczik – rozpaczliwie samotny – nie odstępował mnie i
Borisa ani na krok w Las Vegas. Chodziłem z nim na obiady do ekskluzywnych restauracji.
Chodziłem z nim na wyceny. Chodziłem z nim do krawca. Chodziłem z nim na cieszące się
nikłym zainteresowaniem wykłady o mało znanych ebenistach z drugiej połowy osiemnastego
wieku. Chodziłem z nim na koncerty w Opera Orchestra, chociaż były tak nudne i tak mi się
dłużyły, że obawiałem się, iż urwie mi się film i spadnę z fotela. Chodziłem z nim na kolacje z
Amistissami (na Park Avenue, niepokojąco blisko Barbourów), z Voglami, Krasnowami i
Mildebergerami, gdzie rozmowy były albo a) tragicznie nieciekawe, albo b) na tak wysokim
diapazonie, że nie udawało mi się wykrzesać nic poza „hmm”. („Biedaczku, pewnie zanudzamy
cię na śmierć”, zauważyła wesoło pani Mildeberger, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, jak
bardzo bliska jest prawdy). Inni przyjaciele, jak pan Abernathy – w wieku mojego ojca, z
przeszłością zbrukaną jakimś niejasnym skandalem lub kompromitacją – byli tak inteligentni i
elokwentni i traktowali mnie z tak wielkim lekceważeniem („James, mówiłeś, że skąd masz to
dziecko?”), że siedziałem jak oniemiały wśród chińskich antyków i greckich waz, chcąc
powiedzieć coś błyskotliwego, jednocześnie bojąc się ściągnąć na siebie uwagę, i nie byłem w
stanie wykrztusić słowa. Co najmniej raz lub dwa razy w tygodniu odwiedzaliśmy panią
DeFrees w jej zastawionej antykami rezydencji (bardziej eleganckiej wersji domu Hobiego) na
Wschodniej Sześćdziesiątej Trzeciej, gdzie siadałem na brzeżku patykowatego krzesła i
starałem się nie zwracać uwagi na wbijające mi się w kolana pazury jej przerażających bengali.
(„Ależ z niego towarzyska istota, nieprawdaż?”, powiedziała niezbyt sotto voce, gdy stali na
drugim końcu pokoju, zachwycając się jakąś akwarelą Edwarda Leara). Czasem towarzyszyła
nam podczas wizyt w domach aukcyjnych Christie’s i Sotheby’s, gdzie Hobie pilnie studiował
każdy eksponat, otwierał i zamykał szuflady i robił ołówkiem notatki w swoim katalogu – a
potem, po paru przystankach w galeriach po drodze, wracała na Sześćdziesiątą Trzecią Ulicę, a
my wstępowaliśmy do Sant Ambroeus, gdzie Hobie w swoim szykownym garniturze stał przy
barze i wypijał espresso, ja zaś chrupałem croissanta z czekoladą i, zerkając na wchodzące
dzieciaki z plecakami na książki, miałem nadzieję, że nie zobaczę nikogo ze swojej starej
szkoły.
- Tata chciałby jeszcze jedno espresso? – spytał mnie barman, gdy Hobie przeprosił i udał
się do toalety.
- Nie, dziękuję, tylko rachunek.
Co godne ubolewania, cieszyłem się, gdy brano Hobiego za mojego ojca. Chociaż
wiekowo mógł być spokojnie moim dziadkiem, emanował wigorem cechującym starszych
ojców z Europy widywanych na East Side – wytwornych, korpulentnych, opanowanych
dżentelmenów ożenionych po raz drugi, których dzieci urodziły się, gdy mieli po pięćdziesiąt,
sześćdziesiąt lat. W swoim wizytowym stroju, sącząc espresso i wyglądając spokojnie na ulicę,
mógł być szwajcarskim magnatem przemysłowym lub właścicielem restauracji z jedną lub
dwiema gwiazdkami Michelina; kimś liczącym się, późno ożenionym, zamożnym. Dlaczego,
zastanawiałem się ze smutkiem, gdy wrócił z toalety z płaszczem przewieszonym przez ramię,
mama nie wyszła za kogoś takiego jak on? Albo pan Bracegirdle? Za kogoś, z kim miałaby coś
wspólnego, może i starszego, ale o ujmującej powierzchowności, kogoś, kto lubiłby galerie i
kwartety smyczkowe, kto lubiłby myszkować po antykwariatach, kogoś troskliwego,
kulturalnego, dobrego? Kto by ją docenił, kupował jej ładne ubrania i zabierał do Paryża na
urodziny – ofiarował życie, na które zasługiwała. Nie byłoby jej trudno znaleźć kogoś takiego,
gdyby spróbowała. Mężczyźni uwielbiali ją: od portierów i moich nauczycieli po ojców moich
kolegów i jej szefa Sergia (który z nieznanych mi powodów nazywał ją Laleczką) i nawet pan
Barbour zawsze od razu zrywał się z miejsca, żeby ją powitać, gdy przychodziła po mnie do
Andy’ego, zawsze uśmiechnięty i chętnie dotykający jej łokcia, kiedy prowadził ją do sofy i
cichym, przyjemnym głosem proponował: może usiądzie, może się czegoś napije, herbaty,
czegoś innego? Nie sądzę, żebym tylko sobie wyobrażał – nie do końca – jak bacznie przyglądał
mi się pan Bracegirdle: zupełnie jakby patrzył na nią albo wypatrywał jakiegoś jej śladu we
mnie. A jednak nawet pośmiertnie mój tata był niezatarty, choćbym nie wiem jak bardzo pragnął
usunąć go ze swego życia, on trwał nadal w moich dłoniach i głosie, w moim kroku, w
ukradkowym spojrzeniu, gdy wychodziłem z Hobiem z restauracji – gdzie już samo
przekrzywienie głowy przypominało jego dawny narcystyczny zwyczaj przeglądania się w
każdej lustrzanej powierzchni.
IX

W styczniu miałem egzaminy kwalifikacyjne: jeden łatwy i jeden trudny. Ten łatwy odbywał się
w klasie liceum w Bronxie: ciężarne mamy, taksówkarze różnego sortu i hałaśliwa gromada
miejscowych dziewczyn z Grand Concourse w krótkich futerkach i z błyszczącymi paznokciami.
Ale test okazał się trudniejszy, niż się spodziewałem, nie przypuszczając, że aż tyle pytań będzie
dotyczyło zawiłych kwestii związanych z pracą władz samorządowych stanu Nowy Jork (Na ile
miesięcy w roku zbiera się rada hrabstwa Albany? Skąd, do diabła, miałem to wiedzieć?) i gdy
wracałem do domu metrem, byłem zamyślony i przygnębiony. Z kolei trudniejszy egzamin
(zamknięta sala w szkole, zdenerwowani rodzice krążący po korytarzach, napięta atmosfera
turnieju szachowego) najwyraźniej ułożono pod kątem jakiegoś nękanego tikami samotnika
chowanego z myślą o studiach na MIT, wiele odpowiedzi w teście wielokrotnego wyboru było
bowiem tak do siebie podobnych, że wyszedłem z sali, nie mając bladego pojęcia, jak mi
poszło.
Wszystko jedno, pocieszałem się, drepcząc na stację Canal Street z rękami wciśniętymi
głęboko do kieszeni i pachami cuchnącymi egzaminacyjnym potem. Może nie dostanę się na kurs
– i co się stanie? Musiałem uzyskać dobry wynik, bardzo dobry, w okolicach górnych
trzydziestu procent, żeby w ogóle myśleć o przyjęciu.
„Hybris” – pojęcie często figurujące w testach przygotowawczych, chociaż akurat na
samym egzaminie się nie pojawiło. Konkurowałem z mniej więcej pięcioma tysiącami
kandydatów o jakieś trzysta miejsc – nie wiedziałem, co się stanie, jeśli nie przejdę tych
eliminacji; chyba nie zniósłbym zsyłki do Massachusetts, do tych Ungererów, o których ciągle
nawijał pan Bracegirdle, wspaniałego dyrektora szkoły i „reszty załogi”, jak ich nazywał,
mamusi i trzech chłopców, których wyobrażałem sobie w rządku, od najniższego do
najwyższego, grubo ciosanych, lśniących bielą uśmiechu szkolnych bandziorów, takich samych
jak ci, którzy w koszmarnych latach podstawówki z radosną regularnością spuszczali mnie i
Andy’emu łomot lub zmuszali nas do zjadania kłębków kurzu z podłogi. Ale jeśli nie zdam
egzaminu (a ściśle mówiąc, jeśli nie uzyskam odpowiednio dobrego wyniku, żeby przyjęto mnie
na kurs), jak zdołam doprowadzić do tego, żeby pozostać w Nowym Jorku? Trzeba było
wyznaczyć sobie bardziej realistyczny cel, upatrzyć jakieś porządne liceum w mieście, do
którego przynajmniej miałbym szansę się dostać. Ale pan Bracegirdle był tak niewzruszony w
sprawie szkoły z internatem, świeżego powietrza i jesiennych barw, gwiaździstego nieba i
licznych rozkoszy wiejskiego życia („Stuyvesant. Po co siedzieć tutaj i uczyć się w Stuyvesant,
skoro można wyjechać z Nowego Jorku? Rozprostować kości, odetchnąć pełną piersią? W
rodzinnej atmosferze?”), że w ogóle nie brałem pod uwagę nowojorskich liceów, nawet tych
najlepszych.
„Wiem, czego by dla ciebie chciała twoja mama, Theodore – powtarzał wiele razy. –
Chciałaby, żebyś zaczął nowe życie. Gdzieś poza miastem”. Miał rację. Ale jak mogłem mu
wyjaśnić, że w łańcuchu bezładnych i niedorzecznych zdarzeń, które nastąpiły po jej śmierci, te
dawne życzenia mocno się zdezaktualizowały?
Wciąż zatopiony w myślach skręciłem na rogu w stronę stacji, szukając w kieszeni karty, i
minąłem kiosk z gazetami, skąd rzucił mi się w oczy nagłówek tej treści:

MUZEALNE ARCYDZIEŁA ODNALEZIONE W BRONXIE SKRADZIONE OBRAZY


WARTE MILIONY
Stanąłem na chodniku między strumieniami pasażerów metra. Po czym – sztywnym
krokiem, czując się obserwowanym, z dudniącym sercem – zawróciłem i kupiłem gazetę (taki
zakup w wypadku chłopaka w moim wieku chyba nie był aż tak podejrzany, jak mi się
wydawało...?) i przebiegłem przez ulicę do ławki przy Szóstej Alei, żeby przeczytać artykuł.
Policja, działając na podstawie uzyskanych poufnie informacji, odnalazła w domu w
Bronxie trzy obrazy – George’a van der Mijna, Wybranda Hendriksa i Rembrandta, wszystkie
zaginione po eksplozji w muzeum. Znaleziono je na strychu, zawinięte w folię aluminiową i
wciśnięte między zapasowe filtry do centralnej instalacji klimatyzacyjnej budynku. Złodziej,
jego brat i teściowa brata – właścicielka nieruchomości – zostali aresztowani i czekali na
proces; w razie udowodnienia wszystkich zarzutów groziła im łączna kara do dwudziestu lat
pozbawienia wolności.
Artykuł, razem z chronologią wydarzeń i wykresem, ciągnął się na kilka stron. Złodziej –
pracownik paramedyczny – po wezwaniu do ewakuacji został na terenie muzeum, zdjął ze
ściany obrazy, zawinął je w prześcieradło, ukrył pod złożonymi noszami i wyszedł z nimi
niezauważony. „O wyborze nie decydowała wartość dzieł – wyjaśnił śledczy z FBI, którego
cytowano w artykule. – Złodziej zabrał pierwsze obrazy, które się nawinęły. Nie znał się
zupełnie na sztuce. Gdy przywiózł obrazy do domu, nie wiedział, co z nimi zrobić, więc
skonsultował się z bratem i razem ukryli je u teściowej, jak twierdzi oskarżona, bez jej wiedzy”.
Po szybkim wywiadzie w internecie bracia zdali sobie sprawę, że dzieło Rembrandta jest zbyt
dobrze znane, by je spieniężyć, i dopiero próby sprzedaży jednego z mniej znanych obrazów
doprowadziły śledczych do skrytki na strychu.
Ostatni akapit artykułu przyciągnął moją uwagę, jak gdyby wydrukowano go na czerwono.

Co do pozostałych, wciąż zaginionych dzieł, nadzieje śledczych zostały rozbudzone na


nowo i aktualnie badanych jest kilka lokalnych tropów. „Im bardziej potrząsa się drzewem,
tym więcej z niego spada – powiedział Richard Nunnally, oficer odpowiedzialny za
współpracę policji miejskiej z wydziałem FBI do walki z przestępczością przeciwko
dziełom sztuki. – W wypadku takich przestępstw eksponaty przeważnie bardzo szybko
wywozi się za granicę, ale ostatnie znalezisko w Bronxie potwierdza tylko, że mamy do
czynienia z grupą amatorów, osób niedoświadczonych, które dokonały kradzieży pod
wpływem impulsu i nie mają wiedzy o tym, jak sprzedać lub ukryć te przedmioty”. Jak
poinformował Nunnally, aktualnie ponownie przesłuchuje się grupę osób, które były
obecne w miejscu zdarzenia. „Naturalnie w tym momencie zakładamy możliwość, że wiele
z zaginionych obrazów znajduje się w mieście tuż pod naszym nosem”.

Zrobiło mi się niedobrze. Zerwałem się z miejsca i wyrzuciłem gazetę do najbliższego


kosza, po czym – zamiast zejść do metra – ruszyłem z powrotem wzdłuż Canal Street, a potem
przez jakąś godzinę wałęsałem się po Chinatown w przenikliwym zimnie, otoczony zewsząd
tanią elektroniką i krwawoczerwonymi dywanami w barach z dim sum, i gapiłem się przez
zaparowane okna na mahoniowe rzędy pieczonych kaczek po pekińsku, gdy po głowie tłukło mi
się: o ja pierdolę. Uliczni sprzedawcy z rumianymi policzkami, opatuleni jak Mongołowie,
wznosili okrzyki nad dymiącymi koksiakami. Prokurator okręgowy. FBI. Nowe informacje.
„Zamierzamy ścigać tych ludzi w najpełniejszym zakresie dozwolonym przepisami prawa.
Jesteśmy przekonani, że pozostałe arcydzieła niebawem się odnajdą. Interpol, UNESCO oraz
inne organizacje federalne i międzynarodowe współpracują z miejscowymi organami ścigania
w tej sprawie”.
Pisały o tym wszystkie gazety, wszędzie: nawet po mandaryńsku, odnaleziony portret
Rembrandta wśród strumieni chińskich liter, wyglądający z koszy z niezidentyfikowanymi
warzywami i pojemników z węgorzami na lodzie.
- To się naprawdę nie mieści w głowie – skomentował Hobie wieczorem podczas kolacji z
Amstissami, marszcząc z oburzeniem brwi. Nie był w stanie mówić o niczym innym, tylko o
odnalezionych obrazach. – Wszędzie ranni, ludzie wykrwawiają się na śmierć, a ten ściąga ze
ścian obrazy. I wynosi je w deszczu.
- Cóż, mnie już nic nie zdziwi – oznajmił pan Amstiss, który właśnie popijał czwartą
szkocką z lodem. – Jak mama miała drugi zawał... Nie uwierzysz, jaki bałagan zostawiły po
sobie te matoły z pogotowia. Wszędzie na dywanie czarne ślady po butach. Jeszcze przez kilka
tygodni znajdowaliśmy na podłodze plastikowe kapturki na igły, pies o mało jednego nie
połknął. I stłukli też coś, Martho, coś z serwantki, prawda?
- Ja nie mam powodu, żeby na nich narzekać – wtrącił Hobie. – Ci, których wezwaliśmy,
gdy zachorowała Juliet, naprawdę zrobili wspaniałe wrażenie. Po prostu cieszę się, że
odnaleziono te obrazy, zanim zostały nieodwracalnie zniszczone, to mogła być prawdziwa...
Theo? – zwrócił się do mnie dosyć niespodziewanie, sprawiając, że podniosłem błyskawicznie
wzrok znad talerza. – Wszystko w porządku?
- Przepraszam, jestem tylko zmęczony.
- Nic dziwnego – skwitowała życzliwie pani Amstiss. Wykładała historię USA na
Columbii; z tej pary to ją Hobie lubił i z nią się przyjaźnił, a pan Amstiss stanowił przykrą
dostawkę. – Miałeś ciężki dzień. Boisz się o wyniki?
- Nie, niespecjalnie – wypaliłem bez namysłu i zaraz pożałowałem.
- Och, jestem pewien, że się dostanie – oznajmił pan Amstiss. – Dostaniesz się – zwrócił
się do mnie tonem sugerującym, że każdy idiota mógłby na to liczyć, a potem odwrócił się do
Hobiego i powiedział: – Większość tych kursów przeduniwersyteckich tak naprawdę nie
zasługuje na to miano, nie mam racji, Martho? Zwykła szkółka. Niby ciężko się dostać, ale jak
już cię przyjmą, żadna filozofia. Taka jest dzisiejsza młodzież: myślą, że wystarczy przyjść,
pokazać się i zaliczenie w kieszeni. Sami wygrani, nagrody dla wszystkich. Wiesz, co jeden ze
studentów Marthy powiedział któregoś dnia? Martha, opowiedz im. Podszedł po zajęciach, że
niby chciałby porozmawiać. I to nie jakiś smarkacz, student ostatniego roku. I wiesz, co
powiedział?
- Harold – jęknęła pani Amstiss.
- Powiedział, że boi się o wyniki egzaminu, prosi o radę. Bo ma trudności z
zapamiętywaniem. To przechodzi ludzkie pojęcie! Student ostatniego roku historii? Trudności z
zapamiętywaniem?
- Cóż, Bóg jeden wie, że ja też mam trudności z zapamiętywaniem – wtrącił pogodnie
Hobie i podniósłszy się, żeby zebrać talerze, skierował rozmowę na inne tory.
Ale późnym wieczorem, gdy Amstissowie już wyszli i Hobie zasnął, ja siedziałem w
swoim pokoju, wyglądając przez okno na ulicę, zasłuchany w odległy nocny łoskot ciężarówek
na Szóstej Alei i robiłem wszystko, żeby stłumić w sobie uczucie paniki.
Cóż jednak mogłem zrobić? Wcześniej spędziłem kilka godzin przed laptopem, szybko
klikając w setki, jak się zdawało, artykułów – „Le Monde”, „Daily Telegraph”, „Times of
India”, „La Repubblica”, w językach, których nie czytałem, relacje pojawiły się we wszystkich
gazetach na świecie. Kary finansowe, poza więzieniem, były astronomiczne: dwieście tysięcy
dolarów, pół miliona. Co gorsza: wniesiono oskarżenie przeciwko właścicielce domu,
ponieważ obrazy znaleziono na terenie jej nieruchomości. A to znaczyło, według wszelkiego
prawdopodobieństwa, że Hobie też znalazłby się w opałach – i to znacznie gorszych niż ja. Owa
kobieta, emerytowana kosmetyczka, twierdziła, że nie miała pojęcia o tym, iż obrazy znajdują
się w jej domu. Ale Hobie? Handlarz antykami? Nikogo nie będzie obchodzić, że przyjął mnie
pod swój dach w niewinnym odruchu, z dobroci serca. Kto uwierzy, że o niczym nie wiedział?
Moje myśli fruwały we wszystkie strony jak podczas szalonej przejażdżki w lunaparku.
„Chociaż złodzieje działali spontanicznie i nie byli wcześniej notowani, ich brak doświadczenia
nie powstrzyma nas przed wymierzeniem im jak najsurowszych kar”. Jeden z komentatorów, w
Londynie, wymienił mój obraz jednym tchem z odnalezionym rembrandtem: „przypomniał o
jeszcze cenniejszych dziełach, których wciąż nie odnaleziono, mam tu na myśli przede
wszystkim Szczygła Carela Fabritiusa z 1654 roku, obraz unikatowy w historii malarstwa, a co
za tym idzie – bezcenny...”.
Po raz trzeci lub czwarty odświeżyłem stronę z wynikami, a potem wyłączyłem komputer i
– nieco zdrętwiały – wślizgnąłem się do łóżka i zgasiłem światło. Wciąż miałem woreczek z
pigułkami wykradzionymi Xandrze – setki pigułek, w różnych kolorach i rozmiarach, zdaniem
Borisa wyłącznie leki przeciwbólowe, ale chociaż czasem zwalały tatę z nóg, słyszałem też, jak
narzeka, że niekiedy nie może przez nie zasnąć całą noc, więc przeleżawszy ponad godzinę
sparaliżowany niewygodą i rozterkami, rzucając się z boku na bok, nękany mdłościami,
wpatrzony w odbicia samochodowych świateł prześlizgujące się po suficie – znów włączyłem
lampkę, odnalazłem w szufladzie szafki nocnej woreczek i wydobyłem z niego dwie pigułki w
różnych kolorach, niebieską i żółtą, rozumując, że jeśli jedna nie pomoże mi zasnąć, to może
zadziała druga.
„Bezcenny”. Przetoczyłem się do ściany. Odnalezionego rembrandta wyceniono na
czterdzieści milionów. Ale czterdzieści milionów to wciąż jakaś cena.
Na ulicy zawyła głośno syrena wozu strażackiego, a potem umilkła w oddali. Samochody,
ciężarówki, roześmiane pary wychodzące z barów. Gdy leżałem w łóżku, próbując skierować
myśli ku kojącym rzeczom, takim jak śnieg lub gwiazdy na pustyni, żywiąc w duchu nadzieję, że
nie połknąłem niewłaściwej mieszanki i przez przypadek nie popełniłem samobójstwa,
trzymałem się jednej przydatnej i pocieszającej informacji wyłuskanej z lektury internetowych
tekstów: wytropienie skradzionych obrazów jest niemal niemożliwe, chyba że ktoś spróbuje je
sprzedać lub przetransportować, i dlatego zatrzymywano zaledwie dwadzieścia procent złodziei
dzieł sztuki.
ROZDZIAŁ 8
Sklep za sklepem
– ciąg dalszy

Mój strach i niepokój związane z obrazem były tak wielkie, że przyćmiły nieco radość z
otrzymanego listu – przyjęto mnie na semestr letni kursu. Wiadomość ta była tak szokująca, że
schowałem kopertę do szuflady biurka, gdzie przeleżała dwa dni obok papieru listowego z
monogramem Welty’ego, aż wreszcie zebrałem się na odwagę, żeby podejść do schodów (z
warsztatu dolatywało energiczne skrzypienie piły ręcznej) i zawołać:
- Hobie? Piła umilkła.
- Dostałem się.
Na dole schodów ukazała się duża, blada twarz Hobiego.
- Że co? – spytał, wciąż w roboczym transie, nie w pełni przytomny, wycierając ręce o
czarny fartuch i zostawiając na nim białe ślady, ale gdy zobaczył kopertę, wyraz jego twarzy się
zmienił. – Czy to jest to, o czym myślę?
Bez słowa podałem mu kopertę. Spojrzał na nią, potem na mnie i wydał z siebie radosny
okrzyk – swój irlandzki (tak sobie wyobrażałem) śmiech, przenikliwy i zaskoczony samym sobą.
- Dobra robota! – zawołał, rozwiązując fartuch, który zawiesił na balustradzie schodów. –
Nie ukrywam, że bardzo się cieszę. Na myśl o wysłaniu cię samego tam, na północ, cierpła mi
skóra. I kiedy zamierzałeś mi o tym powiedzieć? Pierwszego dnia kursu?
Poczułem się okropnie, widząc, jak bardzo jest szczęśliwy. Podczas kolacji w cienko
przędącej włoskiej knajpce w okolicy, w której ja, Hobie i pani DeFrees postanowiliśmy uczcić
mój sukces, patrzyłem na parę sączącą wino przy jedynym zajętym stoliku oprócz naszego; i
zamiast czuć się szczęśliwy, na co liczyłem, czułem się rozdrażniony i otępiały.
- Na zdrowie! – wzniósł toast Hobie. – Najtrudniejsze masz za sobą. Teraz możesz
odetchnąć.
- Musisz być wniebowzięty – skomentowała pani DeFrees, która przez cały wieczór
chwytała mnie pod ramię, podszczypywała lekko i świergotała radośnie.
(„Wyglądasz bien élégante” – powiedział na powitanie Hobie, całując ją w policzek: siwe
włosy zebrane na czubku głowy i aksamitne wstążki przeplecione przez ogniwa diamentowej
bransoletki).
- Wzór pilności! – pochwalił mnie Hobie.
Czułem jeszcze większy wstręt do siebie, gdy opowiadał swoim przyjaciołom, jak pilnie
się przygotowywałem i jakim to jestem znakomitym uczniem.
- No, to cudownie. Nie cieszysz się? Przygotowałeś się w ekspresowym tempie! Mój
drogi, spróbuj się troszkę rozpogodzić. Kiedy zaczyna? – zwróciła się do Hobiego.
II

Przyjemną niespodzianką było to, że po traumie związanej z egzaminem sam kurs okazał się o
wiele mniej rygorystyczny, niż to sobie wyobrażałem. Pod pewnymi względami była to najmniej
wymagająca szkoła, do jakiej chodziłem: żadnych grup dla zaawansowanych, żadnego straszenia
maturą i rekrutacją na studia, żadnych katorżniczych lekcji matematyki i zaliczeń z języków
obcych – właściwie żadnych wymagań. Z rosnącym zdumieniem rozglądałem się po tym raju
nieuka, do którego trafiłem, i zrozumiałem, dlaczego tylu uzdolnionych i utalentowanych
licealistów z pięciu gmin wypruwa sobie żyły, żeby się tu dostać. Nie było kartkówek, klasówek
ani stopni. Były za to zajęcia, na których budowało się panele słoneczne, spotykało z
ekonomistami, laureatami Nagrody Nobla, słuchało nagrań Tupaca lub oglądało stare odcinki
Miasteczka Twin Peaks. Kursanci, jeśli tylko mieli takie życzenie, mogli zorganizować własne
zajęcia z robotyki lub historii gier komputerowych. Ja miałem do wyboru wiele różnych
ciekawych przedmiotów fakultatywnych, które zaliczało się rozwiązywanym w domu
sprawdzianem w połowie semestru i obszerniejszą pracą na koniec. Ale chociaż wiedziałem, że
los uśmiechnął się do mnie, nie potrafiłem czuć zadowolenia ani nawet wdzięczności. Zupełnie
jakbym przeszedł chemiczną przemianę duszy: jak gdyby kwasowa równowaga mojej psychiki
została zaburzona i wysysała ze mnie życie w sposób niemożliwy do naprawienia lub
odwrócenia – jak w przeistaczającym się w twardy szkielet fragmencie żywego koralowca.
Byłem w stanie robić to, czego ode mnie wymagano. Przerabiałem to już wcześniej: klapki
na oczy, parcie do przodu. Cztery razy w tygodniu wstawałem o ósmej, brałem prysznic w
wannie na lwich łapach w łazience przy pokoju Pippy (zasłona prysznicowa w dmuchawce,
zapach jej truskawkowego szamponu przenoszący mnie do mgiełki, gdzie wszędzie dookoła
uśmiechała się jej prześmiewcza obecność). Potem – nagłe zejście na ziemię – opuszczałem
obłok pary, ubierałem się w ciszy swojego pokoju i wyprowadziwszy Popczika na spacer,
podczas którego rzucał się i piszczał w przerażeniu, wsuwałem głowę do warsztatu, żegnałem
się z Hobiem, zarzucałem na ramię plecak i przejeżdżałem metrem dwa przystanki na południe.
Większość decydowała się na pięć lub sześć przedmiotów, ja zaś wybrałem konieczne
minimum, czyli cztery: malarstwo studyjne, francuski, wstęp do kina europejskiego, literatura
rosyjska w przekładzie. Chciałem się zapisać na konwersacje z rosyjskiego, ale kurs „Rosyjski
101” dla początkujących zaczynał się dopiero na jesieni. Z obojętnością robota przychodziłem
na zajęcia, odzywałem się, gdy mnie o coś pytano, wykonywałem zadania i wracałem pieszo do
domu. Czasem po zajęciach jadłem coś w tanim meksykańskim barze lub we włoskich knajpach
wokół uniwersytetu z automatami do gry i sztucznymi roślinami, sportem na panoramicznych
ekranach i piwem za dolara w czasie happy hour (chociaż nie dla mnie: dziwnie się czułem,
przystosowując się na nowo do życia nieletniego, jakbym wracał do kredek i przedszkola).
Później, zasłodzony nieograniczonymi dolewkami sprite’a, ze spuszczoną głową i podkręconą
muzyką z ipoda, wracałem przez plac Waszyngtona do domu Hobiego. Dręczący mnie niepokój
(wszędzie w wiadomościach cały czas trąbiono o odnalezionym rembrandcie) sprawiał, że
miałem spore problemy z zaśnięciem i za każdym razem, gdy niespodziewanie rozlegał się
dzwonek do drzwi, podskakiwałem jak na dźwięk alarmu pożarowego.
- Dużo tracisz, Theo – powiedziała Susanna, mój uniwersytecki psycholog (wszyscy po
imieniu: po kumpelsku) – zajęcia dodatkowe są tym, co pozwala studentom zadomowić się w
miejskim kampusie. Zwłaszcza tym młodszym. Nietrudno się zagubić.
- No...
Miała rację: studentom groziła samotność. Osiemnastoi dziewiętnastolatkowie nie
kolegowali się z młodszymi i chociaż było wielu kursantów w moim wieku i młodszych (nawet
jedna chuderlawa dwunastolatka, której iloraz inteligencji wynosił ponoć 260), żyli w takiej
izolacji i przejmowali się tak głupimi i obcymi mi sprawami, że czułem się, jak gdyby mówili
jakimś wymarłym gimnazjalnym językiem, który zdążyłem zapomnieć. Mieszkali z rodzicami;
interesowały ich takie rzeczy jak średnia ocen, kursy włoskiego za granicą i letnie staże w ONZ;
wpadali w panikę, jeśli zapalało się przy nich papierosa; byli poważni, pełni najlepszych
intencji, niezdemoralizowani, naiwni. Miałem z nimi tyle wspólnego, że równie dobrze mogłem
się zakolegować z ośmiolatkami z podstawówki PS 41.
- Widzę, że wybrałeś francuski. Kółko francuskie spotyka się raz w tygodniu we
francuskiej restauracji na University Place. A we wtorki chodzą do Alliance Française na
francuskie filmy w oryginale. To coś, co mogłoby ci się spodobać.
- Może.
Kierownik romanistyki, starszy Algierczyk, już się ze mną kontaktował (przyprawiając
niemal o zawał: czując jego wielką, mocną dłoń na ramieniu, pomyślałem, że ktoś chce mnie
napaść) i bez zbędnych ceregieli poinformował mnie, że prowadzi kurs, który może mnie
zainteresować, korzenie współczesnego terroryzmu, począwszy od Frontu Wyzwolenia
Narodowego i Guerre d’Algérie – nie znosiłem tego, że wszyscy wykładowcy zdawali się
wiedzieć, kim jestem, bez wątpienia usłyszawszy wcześniej o mojej „tragedii”, jak to określiła
pani Lebowitz („Mów do mnie Ruthie”), prowadząca zajęcia z filmoznawstwa. Ona też – pani
Lebowitz – koniecznie chciała, żebym wstąpił do prowadzonego przez nią kółka filmowego po
przeczytaniu wypracowania, które napisałem po Złodziejach rowerów; zaproponowała także, że
może spodobałoby mi się na spotkaniach kółka filozoficznego, gdzie toczyły się cotygodniowe
rozmowy na temat czegoś, co nazwała „wielkimi pytaniami”.
- Hmm, może – odpowiedziałem uprzejmie.
- Po przeczytaniu twojej pracy wydaje mi się, że ciągnie cię do czegoś, co z braku
lepszego określenia nazwałabym sferą metafizyczną. Na przykład: dlaczego dobrzy ludzie
cierpią – powiedziała, gdy nie przestawałem się w nią wpatrywać obojętnym wzrokiem. – I czy
losem rządzi przypadek. Twoja praca skupia się tak naprawdę nie tyle na kinematograficznym
aspekcie De Siki, ile na fundamentalnym chaosie i niepewności świata, w którym żyjemy.
- Nie wiem – odparłem w krępującej ciszy, która zapadła.
Czy moja praca rzeczywiście traktowała o tych sprawach? Film Złodzieje rowerów wcale
mi się nie podobał (tak jak Kes, La Mouette i Lacombe Lucien ani żaden z pozostałych strasznie
przygnębiających obcojęzycznych filmów, które oglądaliśmy na zajęciach pani Lebowitz).
Patrzyła na mnie tak długo, że poczułem się nieswojo. Po czym poprawiła okulary w
jaskrawej czerwonej ramce i powiedziała:
- Cóż, większość tematów, które omawiamy na kinie europejskim, jest dość ciężka. I
dlatego myślę sobie, że może chciałbyś pochodzić na jeden z moich kursów dla studentów
filmoznawstwa. „Zwariowane komedie romantyczne z lat trzydziestych” a może nawet „Kino
nieme”. Przerabiamy Doktora Caligari, ale też dużo Bustera Keatona, dużo Charliego
Chaplina... Wiesz, chaos, ale w niegroźnych ramach. Rzeczy afirmujące życie.
- Może – powiedziałem.
Ale nie miałem zamiaru obciążać się nawet odrobiną dodatkowej nauki, choćby
najbardziej afirmującej życie. Bowiem – niemal od chwili, gdy przeszedłem przez próg
uniwersytetu – złudny przypływ energii, dzięki któremu udało mi się nie bez trudu dostać na
kurs, przepadł bez śladu. Bogata oferta zajęć nie robiła na mnie wrażenia; nie miałem ochoty
wysilać się ponad niezbędne minimum. Chciałem tylko zaliczyć wszystko jak najmniejszym
kosztem.
W rezultacie entuzjazm moich wykładowców szybko zaczął przygasać, przechodząc w
rezygnację i pewnego rodzaju nieokreślony, chłodny żal. Nie szukałem wyzwań, nie rozwijałem
umiejętności, nie poszerzałem horyzontów, nie wykorzystywałem licznych dostępnych mi źródeł
wiedzy. Jak to delikatnie ujęła Susanna: nie zaadaptowałem się na kursie. Co więcej,
nabierałem podejrzeń – z czasem coraz większych, gdy moi nauczyciele dystansowali się
powoli ode mnie i coraz wyraźniej zaczęła pobrzmiewać nuta zniecierpliwienia
(„zaproponowane możliwości rozwoju akademickiego najwyraźniej nie pobudzają Theodore’a
do większego wysiłku, na żadnym froncie”) – że jedynym powodem przyjęcia mnie na kurs była
moja „tragedia”. Ktoś oznaczył podanie w sekretariacie, przekazał je kierownikowi rekrutacji,
mój Boże, biedny dzieciak, ofiara terroryzmu itd. itp., uczelnia ma obowiązek, ile zostało
miejsc, myślisz, że możemy go dopisać? Niemal na pewno zrujnowałem życie jakiemuś bardziej
niż ja potrzebującemu pomocy mózgowcowi z Bronxu – jakiemuś biednemu klarneciście z
blokowiska, którego wciąż bito za pracę domową z algebry i który niechybnie skończy w budce
kasjera na autostradzie, zamiast uczyć mechaniki płynów w Cal Tech, ponieważ ja zająłem
należne mu miejsce.
Wyraźnie popełniono błąd. „Theodore bardzo rzadko bierze aktywny udział w zajęciach i
wszystko wskazuje na to, że nie ma ochoty poświęcać nauce więcej uwagi, niż jest to absolutnie
konieczne – napisał mój lektor francuskiego w zjadliwym raporcie o wynikach w nauce w
połowie semestru, który pod nieobecność zainteresowanej osoby dorosłej przeczytałem tylko ja.
– Pozostaje mieć nadzieję, że jego niepowodzenia zmobilizują go do tego, żeby pokazał, na co
go stać, i dzięki temu wykorzysta dane mu szanse w drugiej połowie semestru”.
Ale ja nie miałem zamiaru wykorzystywać danych mi szans, a tym bardziej pokazywać, na
co mnie stać. Jak dotknięty amnezją włóczyłem się po ulicach i (zamiast odrabiać pracę
domową albo siedzieć w pracowni językowej lub dołączyć do jednego z kółek, do których mnie
zaproszono) jeździłem metrem do koszmarnych dzielnic na końcach linii, gdzie wałęsałem się
sam wśród latynoskich sklepików spożywczych i salonów fryzjerskich dla czarnych. Szybko
jednak straciłem zainteresowanie nawet tą odkrytą niedawno mobilnością – setki kilometrów
przejechane ot tak, bez powodu – i zamiast tego, niczym kamień opadający w głuchą toń,
trwoniłem czas w warsztacie Hobiego, w kusząco sennej atmosferze poniżej chodnika, gdzie
byłem odcięty od miejskiego zgiełku i sterczących jak kolce biurowców i drapaczy chmur i
gdzie byłem szczęśliwy, mogąc godzinami polerować blaty i słuchać muzyki poważnej w
WNYC.
Ostatecznie: cóż mnie obchodziło passé composé lub dzieła Turgieniewa? Czy to coś
złego, że chciałem spać do późna z kołdrą naciągniętą na głowę lub wędrować po cichym domu
ze starymi muszlami w szufladach i ustawionymi pod sekreterą w salonie wiklinowymi koszami
z materiałami tapicerskimi, gdzie zachodzące słońce wpadało jaskrawymi koralowymi pikami
przez półkoliste okienko nad frontowymi drzwiami? I tak krążąc między uniwersytetem i
warsztatem, zapadłem w krótkim czasie w swoiste senne otępienie, wypaczoną oniryczną
wersję swojego dawnego życia, chodząc starymi ulicami, a jednak żyjąc w nowych
okolicznościach, wśród innych twarzy; i choć często po drodze na zajęcia myślałem o dawnym,
utraconym życiu z mamą – stacja Canal Street, podświetlone pojemniki z kwiatami przed
koreańskim sklepem, impulsem mogło być wszystko – miałem wrażenie, jakby na moje życie w
Las Vegas spuszczono czarną zasłonę.
Niekiedy tylko, w chwilach nieuwagi, przebijało się w buntowniczych zrywach o takiej
mocy, że stawałem jak wryty na chodniku. Jakimś sposobem teraźniejszość skurczyła się i stała
czymś dużo mniej ciekawym. Może chodziło o to, że nieco się uspokoiłem, skończyłem z
notorycznym lenistwem i ekscesami alkoholowo-narkotycznymi naszego prywatnego
dwuosobowego plemienia szalejącego na pustyni; może tak to wygląda, zastanawiałem się, gdy
człowiek dojrzewa, chociaż trudno mi było sobie wyobrazić Borisa (w Warszawie,
Karmeywallag, w Nowej Gwinei, gdziekolwiek) wiodącego spokojny żywot, preludium do
dorosłości, taki jak ten, który był moim udziałem. Razem z Andym – nawet z Tomem Cable’em –
zawsze obsesyjnie dyskutowaliśmy o tym, kim będziemy, gdy dorośniemy, ale Boris nie
wybiegał myślami w przyszłość dalej niż do następnego posiłku. Nie byłem w stanie sobie
wyobrazić, że w jakikolwiek sposób przygotowuje się do tego, by zacząć zarabiać na życie lub
zostać produktywnym członkiem społeczeństwa. A jednak przy Borisie miało się świadomość,
że życie pełne jest wspaniałych, nieprawdopodobnych możliwości – sięgających dużo dalej niż
to, czego uczono nas w szkole. Już dawno przestałem do niego SMS-ować i dzwonić;
wiadomości zostawione pod numerem Kotyka pozostały bez odpowiedzi, a jego telefon
stacjonarny w Las Vegas został odłączony. Nie przypuszczałem – zważywszy na szeroki rozrzut
jego przeprowadzek – że go jeszcze kiedyś zobaczę. A mimo to myślałem o nim prawie każdego
dnia. Przypominały mi o nim rosyjskie powieści, które musiałem czytać na zajęcia; rosyjskie
powieści i Siedem filarów mądrości, a także Lower East Side – studia tatuażu i bary z
pierogami, zapach trawki w powietrzu, kiwające się na boki polskie staruszki z siatkami
pełnymi zakupów i smarkateria paląca w wejściach do barów przy Drugiej Alei.
I – od czasu do czasu, nieoczekiwanie, z ukłuciem, które było niemal fizycznie bolesne –
przypominałem sobie ojca. Przywodziło mi go na myśl Chinatown ze swoim kiczowatym stylem
i wątpliwą reputacją, ze swoimi nieuchwytnymi, nieczytelnymi nastrojami: lustrami i
akwariami, plastikowymi kwiatami i dracenami na wystawach. Od czasu do czasu, kiedy
szedłem na Canal Street, żeby kupić tryplę i terpentynę wenecką dla Hobiego w sklepie Pearl
Paint, znosiło mnie na Mulberry Street do restauracji, którą lubił tata, niedaleko linii E, osiem
stopni w dół do sutereny, z poplamionymi stołami z laminatu, gdzie kupowałem chrupiące
naleśniki z szalotką i pikantną wieprzowinę, dania, które musiałem pokazywać palcem, bo menu
było po chińsku. Gdy pierwszy raz zjawiłem się u Hobiego obładowany zatłuszczonymi
papierowymi torbami, sparaliżowało mnie jego zdumione spojrzenie, stałem więc pośrodku
pokoju jak lunatyk zbudzony ze snu, zastanawiając się, co mi strzeliło do łba – na pewno nie
zrobiłem tego z myślą o Hobiem, nie był typem, który całymi dniami marzyłby o chińszczyźnie.
- Och, ale ja lubię chińską kuchnię – zapewnił mnie pospiesznie Hobie – tylko jakoś nigdy
nie przychodzi mi do głowy, żeby coś kupić.
I zjedliśmy na dole w warsztacie prosto z pudełek, Hobie usadowiony na stołku w czarnym
roboczym fartuchu, z podwiniętymi do łokci rękawami, z pałeczkami dziwnie pomniejszonymi
w jego dużych dłoniach.
III

Martwił mnie też nieformalny charakter mojego pobytu u Hobiego. Chociaż samemu Hobiemu,
w jego gapowatej wspaniałomyślności, najwyraźniej nie przeszkadzała moja obecność w domu,
pan Bracegirdle niewątpliwie uważał to rozwiązanie za tymczasowe i zarówno on, jak i
uczelniany psycholog usilnie mi tłumaczyli, że choć akademiki są przeznaczone dla starszych
studentów, w moim wypadku może coś się uda zorganizować. Ale ilekroć wypływała sprawa
mojego zakwaterowania, ja milkłem i wbijałem spojrzenie w swoje buty. Domy studenckie były
zatłoczone, zapaskudzone przez muchy, z pomazaną graffiti kabiną windy, która hałasowała jak
więzienny dźwig: ściany oklejone plakatami zespołów, podłogi lepiące się od rozlanego piwa,
owinięta w koce gromada zombi drzemiących na sofach w pokoju telewizyjnym i wychudzone
postacie z zarostem na twarzach, z mojej perspektywy dorośli mężczyźni, wielcy i groźni
dwudziestoparolatkowie, rzucający w siebie na korytarzu pustymi puszkami. „No tak, jesteś
jeszcze trochę za młody”, przyznał pan Bracegirdle, gdy przyciśnięty do muru wyraziłem swoje
zastrzeżenia, chociaż prawdziwy powód mojej niechęci był czymś, czego nie mogłem z nim
omówić: jak, zważywszy na okoliczności, mogłem mieszkać ze współlokatorem? A co z
bezpieczeństwem? Automatycznym systemem gaszenia pożaru? Groźbą kradzieży? „Uczelnia nie
odpowiada za przedmioty będące własnością studentów”, przeczytałem w broszurze, którą mi
wręczono. „Zaleca się, żeby studenci wykupili polisę ubezpieczeniową na wypadek kradzieży
na terenie domu studenckiego jakichkolwiek cennych przedmiotów, które ze sobą zabierają”.
W niespokojnym transie rzuciłem się w wir czynności mających przekonać Hobiego, że
jestem mu niezbędny: załatwiałem sprawunki, czyściłem pędzle, pomagałem w inwentaryzacji
prac renowacyjnych oraz porządkowaniu okuć i kawałków drewna ze starych mebli. Gdy on
rzeźbił listwy oparcia i nowe nogi krzesła upodabniał do starych, ja topiłem na płytce wosk i
żywicę do politury: szesnaście części wosku, cztery części żywicy, jedna część terpentyny
weneckiej, wonna miodowa emalia gęsta jak masa karmelowa, którą aż przyjemnie mieszało się
w garnku. Niedługo potem uczył mnie, jak nakładać czerwień na białe tło do złocenia: zawsze
odrobina złota starta w miejscu, gdzie w sposób naturalny przykładano by dłonie, potem lekkie
przyciemnienie barwnikiem sadzowym w szczelinach i na spodzie. („Patynacja to zawsze jeden
z największych problemów. Jeśli chcesz osiągnąć efekt starości na nowym drewnie, zawsze
najłatwiej podrobić patynę złocenia”). A jeśli po zastosowaniu barwnika sadzowego złocenie
wciąż jest zbyt jasne i surowe, nauczył mnie, że należy je podniszczyć czubkiem szpilki – lekkie,
nieregularne rysy różnej głębokości – następnie potrzeć delikatnie kołem starego klucza, a na
koniec zmatowić powierzchnię powietrzem z odkurzacza w trybie odwróconym.
- Mocno odnowione meble, na których nie ma śladów użytkowania lub historycznych skaz,
trzeba podrasować samemu. Cała sztuczka polega na tym – wyjaśnił, ocierając czoło wierzchem
dłoni – żeby efekt nie wyglądał zbyt ładnie.
Przez „ładnie” rozumiał „regularnie”. Zbyt równomierne ślady zużycia zdradzały
amatorszczyznę; prawdziwa starość, co widziałem na prawdziwych antykach przechodzących
przez moje ręce, objawiała się zmiennością, krzywością, kapryśnością, tu przypalenie, tam
ściemnienie, ciepłe asymetryczne smugi na szafce z palisandru tam, gdzie padały nań ukosem
promienie słońca, a druga strona ciemna jak w dniu, w którym została przycięta.
- Co powoduje starzenie się drewna? Wszystko, co ci przyjdzie do głowy. Wysokie i niskie
temperatury, sadza z kominka, dużo kotów... albo to – powiedział, cofając się o krok, gdy ja
przesunąłem palcem po szorstkim, zmatowiałym wierzchu mahoniowej komody. – Jak myślisz,
co zniszczyło tę powierzchnię?
- O rany... – Kucnąłem, opierając się na piętach, przy miejscu, gdzie wykończenie, czarne i
lepkie, jak przypalona skórka wypieku, którego nikt nie chce zjeść, przechodziło nieregularnie
w czysty, mocny połysk.
Hobie roześmiał się.
- Lakier do włosów. Kilkadziesiąt lat. Uwierzyłbyś? – powiedział, zeskrobując
paznokciem z krawędzi czarny płatek. – Pewna starsza piękność żywała tego mebla jako
toaletki. Nawarstwiał się latami. Nie wiem, co dodawali do tego lakieru, ale usunięcie go to
koszmar, zwłaszcza gdy w grę wchodzą spreje z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. To byłby
naprawdę interesujący mebel, gdyby nie zrujnowała wykończenia. Możemy tylko oczyścić z
wierzchu, żeby odsłonić drewno, może lekko nawoskować. W każdym razie to piękny antyk, nie
uważasz? – spytał ciepłym głosem, wodząc palcem po boku komody. – Spójrz na wygięcie
nóżek i to słojowanie, całą sylwetkę: spójrz na tę kwiatową ozdobę, tu i tu, jak starannie jest
dopasowana?
- Będziesz ją rozkładał?
Chociaż Hobie uważał ten zabieg za coś niepożądanego, uwielbiałem chirurgiczny
dramatyzm rozczłonkowywania mebla i składania go od początku: jak najszybciej, zanim zwiąże
się klej, jak lekarze pośpiesznie usuwający wyrostek robaczkowy na pokładzie statku.
- Nie... – postukał w nią z uchem przy drewnie – jest w całkiem przyzwoitym stanie, tylko
szyny są uszkodzone – poinformował, wysuwając szufladę, która zacięła się ze skrzypnięciem. –
Tak to się kończy, jak się wpycha do szuflad za dużo rzeczy. Zreperujemy – wyszarpnął szufladę,
krzywiąc się na piskliwy dźwięk tarcia drewna o drewno – zheblujemy miejsca, gdzie się
zacina. Widzisz to wybrzuszenie? Najlepiej byłoby wyregulować rowek. Poszerzyć go, ale nie
sądzę, byśmy musieli wyciągać stare prowadnice: pamiętasz, jak sobie poradziliśmy z tamtą
dębową komodą? Ale – przesuwając palcem po krawędzi – mahoń zachowuje się nieco inaczej.
Podobnie jak orzech. Zadziwiające, jak często wymienia się drewno w miejscach, gdzie w
rzeczywistości nie dzieje się nic złego. Zwłaszcza gdy chodzi o mahoń, z jego zwartą teksturą,
szczególnie tak stary, naprawdę lepiej go nie heblować, o ile nie jest to absolutnie konieczne.
Kapka parafiny na szynach i będzie jak nowa.
IV

I tak mijał czas. Dni były tak do siebie podobne, że ledwo zauważałem, jak zlatywały kolejne
miesiące. Wiosna przeszła w lato, parne powietrze i smród śmieci, ulice pełne ludzi i
bożodrzewy o ciemnych i pełnych koronach; a potem nastała jesień, melancholijna i chłodna.
Wieczory spędzałem przy lekturze Eugeniusza Oniegina lub ślęcząc nad jedną z wielu książek o
meblarstwie Welty’ego (moja ulubiona: wiekowe dwutomowe dzieło pod tytułem Meble w stylu
chippendale: autentyczne i fałszywe), lub grubą i szczegółową Historią sztuki Jansona.
Chociaż czasem pracowałem z Hobiem w suterenie po sześć, siedem godzin, kiedy to prawie
nie padało ani jedno słowo, nigdy nie czułem się samotny w zasięgu jego uwagi: to, że osoba
dorosła niebędąca moją matką może być tak empatyczna i wsłuchana w moje potrzeby, obecna
w sposób tak pełny, wprawiało mnie w zdumienie. Duża różnica wiekowa między nami
wywoływała lekkie onieśmielenie; utrzymywała się pewna oficjalność, pokoleniowa rezerwa; a
mimo to z czasem nawiązaliśmy w warsztacie coś w rodzaju telepatii, toteż podawałem mu
właściwy hebel lub dłuto, zanim jeszcze o nie poprosił. „Klejone epoksydowo” to jego synonim
kiepskiego wykonania i ogólnie tandety; pokazał mi kilka oryginalnych mebli, w których złącza
trzymały się mocno od dwustu lat lub dłużej, natomiast problem z mnóstwem współczesnych
sprzętów polegał na tym, że skręcano je za mocno, elementy spajano zbyt ciasno, powodując
pęknięcia i nie pozwalając drewnu oddychać.
- Zawsze pamiętaj, naprawdę pracujemy dla tego, kto będzie przeprowadzał renowację
mebla za sto lat. To na nim chcemy zrobić wrażenie.
Ilekroć sklejał jakiś mebel, moim zadaniem było przygotowanie wszystkich niezbędnych
klamr, każda z odpowiednim rozwarciem, on zaś układał elementy w odpowiednim porządku,
gniazdo przy czopie – żmudny wstęp do etapu klejenia i klamrowania, kiedy to musieliśmy się
spieszyć, mając tylko kilka minut, zanim klej stężeje, dłonie Hobiego pewne jak dłonie chirurga,
chwytające właściwy element, gdy ja się z czymś spóźniałem. Moim zadaniem zwykle było
przytrzymanie dwóch elementów razem, żeby Hobie mógł założyć klamry (nie tylko zwykłe
zaciski śrubowe i zwornice stolarskie, ale i ekscentryczny zestaw przedmiotów, które trzymał
pod ręką do tego celu, takich jak sprężyny z materaca, klamerki do wieszania bielizny, stare
tamborki, dętki rowerowe i – do obciążenia – zszyte z kretonu kolorowe worki z piaskiem oraz
zbieranina różnych przedmiotów, takich jak stare ołowiane odboje i świnki skarbonki z kutego
żelaza). Gdy nie potrzebował dodatkowej pary rąk, zmiatałem trociny i odwieszałem narzędzia
na kołki, a kiedy nie było nic innego do roboty, z przyjemnością przyglądałem mu się, jak ostrzy
dłuta lub gnie na parze drewno, podgrzewając na płytce miskę wody. O Boze, tam strasznie
smierdzi, napisała w SMS-ie Pippa. Te wyziewy sa okropne, jak ty to wytrzymujesz? Ale ja
uwielbiałem te zapachy – orzeźwiająco toksyczne – oraz dotyk starego drewna pod moimi
rękami. Przez cały ten czas z uwagą śledziłem doniesienia o moich kolegach po fachu –
złodziejach obrazów z Bronxu. Wszyscy przyznali się do winy – również teściowa – i dostali
najwyższe wyroki przewidziane przez prawo: grzywny liczone w setkach tysięcy i kary
więzienia od lat pięciu do piętnastu bez prawa do zwolnienia warunkowego. Powszechnie
uważano, że wszyscy nadal mieszkaliby szczęśliwie w Morris Heights i raczyli się sutymi
włoskim kolacjami w domu mamuśki, gdyby nie głupie posunięcie z próbą sprzedaży hendriksa
marszandowi, który zadzwonił na policję.
To jednak nie złagodziło moich lęków. Pewnego dnia, gdy wróciłem z zajęć, piętro
spowijał gęsty dym, a na korytarzu przy moim pokoju kręcili się strażacy.
- Sprawka myszy – wyjaśnił pobladły Hobie z dzikim spojrzeniem, krążąc po domu w
roboczym fartuchu i goglach na czubku głowy jak jakiś szalony naukowiec – ale nie znoszę tych
pułapek klejowych, to okrucieństwo, i wiecznie odkładam deratyzację, ale mój Boże, to
przechodzi ludzkie pojęcie, nie mogę pozwolić, żeby przegryzały kable, gdyby nie alarm, cały
dom poszedłby z dymem ot tak, zobacz... Mogę mu pokazać? – spytał strażaka, omijając sprzęt.
– Musisz to zobaczyć. – Odsunął się i wskazał kłębowisko zwęglonych mysich szkielecików
dymiących przy listwie przypodłogowej. – Popatrz no tylko! Całe gniazdo!
Chociaż dom Hobiego był wyposażony w alarmy – nie tylko na wypadek pożaru, ale i
włamania – a ogień nie narobił poważniejszych szkód, spalił się tylko kawałek podłogi w
korytarzu, incydent ten porządnie mną wstrząsnął (A gdyby Hobiego nie było w domu? A gdyby
pożar wybuchł w moim pokoju?) i zakładając, że obecność tylu myszy pod półmetrowym
odcinkiem podłogi oznacza o wiele więcej myszy (i przegryzionych kabli) w innych miejscach,
zastanawiałem się, czy pomimo awersji Hobiego do pułapek, nie powinienem sam rozstawić
kilku. Moja propozycja, żeby sprowadzić kota – choć przyjęta entuzjastycznie przez Hobiego i
zagorzałą kociarę panią DeFrees – została rozpatrzona przychylnie, ale nie podjęto żadnych
kroków i sprawa się rozmyła. Zaś kilka tygodni później, gdy zacząłem się zastanawiać, czy nie
poruszyć znowu kociego tematu, o mało nie padłem na zawał, gdy wszedłem do swojego pokoju
i zastałem Hobiego, jak klęczy na chodniku przy moim łóżku – sięgał właśnie pod łóżko, jak mi
się zdawało, ale w rzeczywistości podnosił tylko z podłogi szpachelkę do kitowania; wymieniał
pękniętą szybkę z dolnej części okna.
- O, cześć – rzucił, podnosząc się, żeby otrzepać nogawkę spodni. – Przepraszam! Nie
chciałem cię wystraszyć! Planowałem wymienić tę szybkę, odkąd przyjechałeś. Oczywiście
wolałbym w tych starych oknach wstawiać szkło reliefowe, Bendheima, ale jeśli się wstawi
kilka gładkich kawałków, właściwie to bez różnicy... Hej, ostrożnie, dobrze się czujesz? –
spytał, gdy rzuciłem plecak na podłogę i osunąłem się na fotel jak porucznik cierpiący na
nerwicę frontową świeżo po powrocie z okopów.
Obłęd, jak powiedziałaby mama. Nie wiedziałem, co robić. Chociaż doskonale zdawałem
sobie sprawę, jak dziwnie przygląda mi się czasami Hobie i że musi mnie mieć za porządnego
wariata, nadal tkwiłem w okowach wewnętrznego rozedrgania: podrywałem się, gdy ktoś
podchodził do drzwi; podskakiwałem jak oparzony, gdy dzwonił telefon; różne „przeczucia”
wstrząsały mną jak prąd i – w trakcie zajęć – sprawiały, że zrywałem się z miejsca i pędziłem
prosto do domu, żeby sprawdzić, czy obraz wciąż znajduje się w poszewce, czy nikt nie ruszał
opakowania lub nie próbował zerwać taśmy. Siedząc przy komputerze, przeczesywałem internet
w poszukiwaniu przepisów regulujących kradzież dzieł sztuki, ale urywki, które znajdowałem,
dotyczyły najróżniejszych kwestii, nie dając spójnego obrazu sytuacji. Po czym, gdy spędziłem u
Hobiego osiem spokojnych, nie licząc wspomnianych incydentów, miesięcy, objawiło mi się
nieoczekiwane rozwiązanie.
Utrzymywałem przyjazne stosunki ze wszystkimi tragarzami Hobiego, w większości
miśkowatymi, dobrodusznymi Irlandczykami z Nowego Jorku, którym nie udało się dostać do
policji ani straży pożarnej – Mike, Sean, Patrick, Mały Frank (wcale nie był mały, lecz wielki
jak lodówka) – było też dwóch chłopaków z Izraela, Raviv i Avi, oraz, mój ulubieniec, rosyjski
Żyd o imieniu Grisza. („Rosyjski Żyd, sprzeczność sama w sobie – wyjaśnił w kłębiastym
obłoku mentolowego dymu – przynajmniej dla Rosjanina. Bo dla antysemity Żyd nie może być
prawdziwym Rosjaninem: Rosja z tego słynie”). Grisza urodził się w Sewastopolu, który ponoć
pamiętał („czarna woda, sól”), chociaż jego rodzice wyemigrowali, gdy miał dwa lata.
Jasnowłosy, ceglasty na twarzy, z niesamowicie niebieskimi oczami jak jajeczka rudzika, miał
pijacki brzuch i tak bardzo nie dbał o ubiór, że czasem chodził z rozchełstaną na dole koszulą,
ale ze swobodnego, aroganckiego sposobu bycia wyraźnie wynikało, że uważa się za
przystojniaka (bo kto wie, może nim był – dawno temu). W przeciwieństwie do oschłego ojca
Borisa był dosyć gadatliwy, sypał mnóstwem anegdot, które opowiadał, trajkocząc zabawnie.
„Wydaje ci się, że umiesz przeklinać, mażor? – przedrzeźniał mnie dobrotliwie nad
szachownicą ustawioną w kącie warsztatu, gdzie grywali z Hobiem w niektóre popołudnia. – To
dawaj, niech mi zwiędną uszy”. Bluznąłem tak porażającym stekiem epitetów, że nawet Hobie,
nie rozumiejąc ani słowa, odchylił się do tyłu ze śmiechem, zakrywając uszy.
Pewnego smętnego popołudnia, niedługo po rozpoczęciu pierwszego semestru zimowego,
byłem akurat sam w domu, gdy wpadł Grisza podrzucić trochę rzeczy.
- Te, mażor – powiedział, strzepując popiół z papierosa, którego trzymał między pokrytym
bliznami kciukiem i palcem wskazującym. Mażor, jedno z szyderczych przezwisk, które miał dla
mnie, oznaczał po rosyjsku „bananowego chłopaka”. – Przydałbyś się do czegoś. Chodź, pomóż
mi z tym dziadostwem.
Dla Griszy wszystkie meble były „dziadostwem”. Spojrzałem za niego, na furgonetkę,
- Co tam masz? Coś ciężkiego?
- Gdyby było ciężkie, poprygunczik, prosiłbym ciebie?
Wnieśliśmy złocone lustro owinięte w wyściółkę, świecznik, zestaw jadalnianych krzeseł i
gdy tylko wszystko zostało rozpakowane, Grisza oparł się o kredens, nad którym pracował
Hobie (najpierw dotknął go czubkiem palca, żeby sprawdzić, czy się nie lepi), i przypalił sobie
mentolowego papierosa.
- Chcesz?
- Nie, dzięki. – Wprawdzie miałem ochotę zapalić, ale bałem się, że Hobie wyczuje ode
mnie tytoń.
Grisza pomachał ręką z żałobą za paznokciami, żeby odpędzić dym.
- I co, co dzisiaj robisz? – spytał. – Chcesz mi trochę pomóc?
- Pomóc w czym?
- Odłóż tę książkę z gołymi babami – (Historia sztuki Jansona) – i pojedź ze mną na
Brooklyn.
- Po co?
- Muszę zabrać do magazynu trochę tego dziadostwa, przydałaby mi się dodatkowa para
rąk. Miał mi pomóc Mike, ale się rozłożył. Ha! Wczoraj grali Giants, przerżnęli i pewnie się
nachlał. Założę się, że leży w łóżku w Inwood z kacem i podbitym okiem.
VI

Po drodze na Brooklyn w furgonetce pełnej mebli Grisza monologował nieprzerwanie o


wspaniałych cechach Hobiego, a z drugiej strony o tym, jak to doprowadza interes Welty’ego do
ruiny.
- Uczciwy człowiek w nieuczciwym świecie? Co żyje jak pustelnik? Serce mi pęka, o tutaj,
gdy patrzę, jak codziennie wyrzuca pieniądze przez okno. Nie, nie – podniósł brudną rękę, gdy
próbowałem coś powiedzieć – te jego renowacje zabierają mnóstwo czasu, jak u starych
mistrzów, wszystko ręczna robota, ja ponimaju. Jest artysta, nie biznesmen. Ale wyjaśnij mi,
proszę cię, po co płacić za magazyn na Brooklynie, skoro można to wszystko sprzedać i zapłacić
rachunki? No bo popatrz tylko na te graty w suterenie! Rzeczy, które Welty kupił na aukcjach... z
każdym tygodniem coraz tego więcej. Na górze sklep pęka w szwach! On siedzi na
pieniądzach... opylenie tego wszystkiego trwałoby sto lat! Ludzie zaglądają przez szybę,
gotówka w ręku, chcą coś kupić. Bardzo przepraszam! Sklep zamknięty! Won! I siedzi tam na
dole z tymi swoimi narzędziami, i przez dziesięć godzin dłubie w kawałku drewna tej wielkości
– (kciuk i palec wskazujący) – do jakiegoś zasranego krzesła starej baby.
- No tak, ale ma też klientów. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu sprzedał całą masę rzeczy.
- Co? – spytał ze złością Grisza, odrywając wzrok od ulicy, żeby spiorunować mnie
spojrzeniem. – Sprzedał? Komu?
- Voglom. Otworzył dla nich sklep, kupili regał, stolik do gry...
Grisza skrzywił się.
- Ach, to towarzycho. Tak zwani przyjaciele. Wiesz, dlaczego u niego kupują? Bo wiedzą,
że im sprzeda po niskiej cenie – „otwarte na życzenie”, ha! Lepiej dla niego, gdyby zamykał to
miejsce przed tymi sępami. To znaczy – pięść przy mostku – wiesz, co czuję. Hobie jest dla
mnie jak rodzina. Ale – potarł trzy palce w starym geście Borisa: diengi, diengi! – do interesów
to on głowy nie ma. Oddałby ostatnią zapałkę, ostatni kawałek chleba, cokolwiek, każdemu
oszustowi i kanciarzowi. Zobaczysz, niedługo, za jakieś cztery, pięć lat, wyląduje na ulicy, jeśli
ktoś nie poprowadzi mu tego sklepu.
- Na przykład kto?
- No... – wzruszył ramionami – może ktoś taki jak moja kuzynka Lidija. Ta kobieta
tonącemu sprzedałaby wodę.
- To mu powiedz. Wiem, że kogoś szuka. Grisza roześmiał się cynicznie.
- Lidija? Miałaby pracować w tej norze? Słuchaj... Lidija sprzedaje złoto, rolexy, diamenty
z Sierra Leone. Podwożą ją do pracy lincolnem. Białe skórzane spodnie... sobole do ziemi...
paznokcie dotąd. Nie ma mowy, żeby taka dżaga siedziała cały dzień w tym sklepie ze starzyzną,
w kurzu, wśród starych rupieci.
Zatrzymał furgonetkę i wyłączył silnik. Znajdowaliśmy się przed masywnym popielatym
budynkiem w odludnym rejonie nadbrzeża, wokół puste parkingi i warsztaty blacharskie,
miejsce jak to, dokąd filmowi gangsterzy zawsze zawożą gościa, którego mają zabić.
- Lidija... Lidija to zajebista laska – kontynuował w zamyśleniu. – Nogi aż do ziemi,
balony, przyjemnie popatrzeć. Wielki apetyt na życie. A ten sklep... nie dla takiej gwiazdy.
- Więc co?
- Przydałby się ktoś taki jak Welty. On miał w sobie taką niewinność, ponimajesz? Jak
jakiś uczony. Albo duchowny. Był dla wszystkich dziadkiem. Ale jednocześnie bardzo sprytny
biznesmen. Można być miłym, dobrym i życzliwym, ale jak już klient uwierzy, że dostanie u
ciebie najlepszą cenę, musisz pomyśleć o zysku dla siebie, ha! Na tym polega handel, mażor.
Takie, kurwa, życie.
W środku, gdy nas wpuszczono, stało biurko z samotnym Włochem czytającym gazetę. Gdy
Grisza wpisywał się na listę, przejrzałem broszurę ze stojaka obok gabloty z folią bąbelkową i
taśmą do pakowania:

SKŁAD DZIEŁ SZTUKI „ARISTON” SUPERNOWOCZESNY OBIEKT


INSTALACJA PRZECIWPOŻAROWA, KONTROLA KLIMATU, OCHRONA 24 H NA
DOBĘ
UCZCIWOŚĆ – JAKOŚĆ – BEZPIECZEŃSTWO PEŁNE ZABEZPIECZENIE DZIEŁ
SZTUKI
CHRONIMY TWOJE KOSZTOWNOŚCI OD 1968 ROKU

Oprócz recepcjonisty nie było tam nikogo. Wyładowaliśmy rzeczy do windy towarowej i –
posłużywszy się kartą magnetyczną i kodem – wjechaliśmy na piąte piętro. Jeden za drugim
przemierzaliśmy długie, surowe korytarze, kamery na sufitach i anonimowe numerowane drzwi,
korytarz D, korytarz E, ściany bez okien jak na Gwieździe Śmierci, zdające się ciągnąć w
nieskończoność, atmosfera podziemnego archiwum wojskowego lub może kolumbarium na
jakimś futurystycznym cmentarzu.
Hobie wynajmował jedno z większych pomieszczeń – podwójne drzwi, szerokie na tyle, że
mogłaby przez nie przejechać ciężarówka.
- Jesteśmy na miejscu – oznajmił Grisza, przekręcając hałaśliwie klucz w kłódce i
otwierając drzwi ze szczękiem metalu. – Spójrz tylko na klamoty, które tu trzyma.
Pomieszczenie było tak zastawione meblami i innymi przedmiotami (lampy, książki,
porcelana, małe brązy; stare reklamówki z domu towarowego B. Altman pełne papierów i
zagrzybionych butów), że w pierwszej chwili skonsternowany chciałem się wycofać i
zatrzasnąć drzwi, jak gdybym trafił przez przypadek do mieszkania jakiegoś starego rupieciarza,
który właśnie zmarł.
- Płaci za to dwa tysie miesięcznie – burknął ponuro Grisza, gdy zdejmowaliśmy pokrowce
z krzeseł i delikatnie ustawialiśmy je nogami do góry na blacie biurka z wiśniowego drewna. –
Dwadzieścia cztery tysiące rocznie! Niech lepiej przypala sobie papierosy banknotami, niż buli
tyle kasy za tę norę.
- A te mniejsze skrytki?
Niektóre drzwiczki były całkiem małe – wielkości walizki.
- Ludzie są szurnięci – wyjaśnił z rezygnacją Grisza. – Za klitkę wielkości bagażnika w
samochodzie? Kilkaset dolarów miesięcznie?
- To znaczy... – Nie wiedziałem, jak sformułować pytanie. – A co by było, gdyby ktoś
chciał tu zachomikować coś nielegalnego?
- Nielegalnego? – Grisza brudną chusteczką starł z czoła pot, a potem sięgnął do tyłu i
wytarł szyję za kołnierzem. – Że co niby? Broń?
- Na przykład. Albo, no wiesz, coś kradzionego.
- Co by było? Powiem ci. Nic by nie było. Zakop tu coś, a nikt tego nie znajdzie, chyba że
cię sprzątną albo zamkną w ciupie i nie wniesiesz opłaty. Dziewięćdziesiąt procent tych rzeczy:
stare zdjęcia z dzieciństwa, graty ze strychu babki. Ale... gdyby ściany mogły mówić, wiesz.
Pochowane prawdopodobnie miliony dolarów, gdyby wiedzieć, gdzie szukać. Różnego rodzaju
tajemnice. Broń, biżuteria, ciała zamordowanych: rzeczy, o których nigdy byś nie pomyślał.
Dobra... – zatrzasnął drzwi z trzaskiem i zaczął mocować się z zasuwą – pomóż mi z tym
cholerstwem. Boże, jak ja nienawidzę tego miejsca. Jak na cmentarzu, wiesz. – Wskazał dłonią
sterylny, zdający się ciągnąć w nieskończoność korytarz. – Wszystko zamknięte, odcięte od
życia! Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżam, aż nie mogę oddychać. Gorzej, kurwa, niż w
bibliotece.
VII

Wieczorem zabrałem z kuchni książkę telefoniczną Hobiego, zaniosłem ją do swojego pokoju i


zajrzałem pod hasło „Magazynowanie dzieł sztuki”. Na Manhattanie i w peryferyjnych gminach
Nowego Jorku było mnóstwo takich miejsc, wiele prezentowało oferowane usługi w formie
eleganckich ogłoszeń: białe rękawiczki, transport z każdego miejsca! Rysunkowy lokaj wręcza
na srebrnej tacy bilet wizytowy: „BLINGEN AND TARKWELL, OD 1928 ROKU”.
„Zapewniamy dyskretne i najnowocześniejsze rozwiązania dla szerokiego grona klientów
prywatnych i firm”. ArtTech. Heritage Works. Archival Solutions. „Obiekty z kontrolą poziomu
wilgotności. Utrzymujemy stałą temperaturę według wymogów ASM (Amerykańskiego
Stowarzyszenia Muzeów) – 21 stopni i 50 procent wilgotności względnej”.
Ale to wszystko było zbyt wyrafinowane. Tego tylko mi było potrzeba, żeby ktoś zauważył,
że postanowiłem zdeponować dzieło sztuki. Potrzebowałem czegoś bezpiecznego i dyskretnego.
Jedna z największych i najbardziej popularnych sieci magazynów miała dwadzieścia punktów
na Manhattanie – w tym jeden nad rzeką między Wschodnią Sześćdziesiątą a Siedemdziesiątą
Ulicą, w mojej starej dzielnicy, zaledwie kilka przecznic od domu, w którym mieszkaliśmy z
mamą. „Nasz obiekt jest monitorowany 24 godziny na dobę i wykorzystuje najnowsze
technologie do wykrywania dymu i ognia”.
Hobie pytał mnie o coś z korytarza.
- Co? – wychrypiałem głośno i fałszywie, zatrzaskując książkę telefoniczną z palcem w
środku.
- Przyszła Moira. Chcesz wyskoczyć z nami do naszego baru na hamburgera?
„Naszym barem” nazywał White Horse Tavern.
- Świetnie, już schodzę.
Wróciłem do reklamy w książce telefonicznej. „Zrób miejsce na wakacyjne szaleństwa!
Nie możesz pomieścić sprzętu sportowego i akcesoriów hobbystycznych? Mamy dla ciebie
rozwiązanie!” Nie wymagano kart kredytowych, zapłata gotówką i po sprawie – nic prostszego.
Następnego dnia, zamiast pójść na zajęcia, wydobyłem spod łóżka poszewkę, zakleiłem ją
mocną taśmą, włożyłem do dużej torby z domu towarowego Bloomingdale’s i pojechałem
taksówką do sklepu sportowego na Union Square, gdzie po chwili wahania kupiłem tani mały
namiot, znów złapałem taksówkę i podjechałem na Sześćdziesiątą Ulicę.
W biurze magazynu, przeszklonym i hipernowoczesnym, byłem jedynym klientem; i chociaż
spreparowałem sobie historyjkę (zapalony biwakowicz; mama zbzikowana na punkcie
porządku), panowie z obsługi sprawiali wrażenie kompletnie niezainteresowanych moją dużą,
wyraźnie oznaczoną torbą ze sklepu sportowego z przebiegle wystającą zeń metką namiotu,
która dyndała na zewnątrz. Nikomu też nie wydało się godne uwagi lub dziwne, że chcę zapłacić
za schowek za rok z góry, gotówką... a może za dwa lata? Czy można?
- Bankomat jest tam – poinformował Portorykańczyk przy kasie i pokazał palcem, nie
podnosząc wzroku znad kanapki z wędliną i jajkiem.
To aż tak proste? – pomyślałem w windzie, zjeżdżając na dół.
- Zapiszę ci numer schowka i kod – zaproponował mężczyzna przy kasie. – Schowaj sobie
w bezpiecznym miejscu.
Ale ja już zapamiętałem oba (obejrzałem dość filmów z Jamesem Bondem, żeby wiedzieć,
jaka jest procedura w takich wypadkach) i w chwili gdy znalazłem się na zewnątrz, cisnąłem
kartkę do kubła na śmieci.
Wychodząc z budynku magazynu, z jego grobowcową głuszą i zatęchłym wiaterkiem
tchnącym równomiernie z kratek wentylacyjnych, czułem się oszołomiony, jakby zdjęto mi z
oczu przepaskę, i niebieskie niebo oraz ostre jak dźwięk trąbki słońce, znajoma poranna mgiełka
spalin oraz nawoływania samochodowych klaksonów, to wszystko zdawało się rozciągać ulicę
w jakiś większy, lepszy porządek rzeczy: słoneczne królestwo tłumów i uśmiechającej się
fortuny. Od powrotu do Nowego Jorku po raz pierwszy znalazłem się w pobliżu Sutton Place i
miałem wrażenie, jakbym zapadał z powrotem w przyjemny znajomy sen, gdzie przeszłość
przeplata się z teraźniejszością – dziobata faktura chodników i nawet te same dawne pęknięcia,
przez które zawsze przeskakiwałem, gdy biegłem do domu pochylony, wyobrażając sobie, że
lecę samolotem, wyrównanie skrzydeł, podejście do lądowania, ostatni odcinek i szybki dobieg
w stronę domu, te same wciąż otwarte sklepy i lokale: delikatesy, grecki bar, sklep winiarski,
wszystkie zapomniane twarze z sąsiedztwa przewijające się w moich wspomnieniach, Sal z
kwiaciarni, pani Battaglina z włoskiej restauracji i Vinnie z pralni chemicznej z centymetrem
zawieszonym na szyi, podpinający w przyklęku rąbek spódnicy mojej mamy.
Znajdowałem się zaledwie kilka przecznic od naszego starego domu: i spoglądając na
południe w stronę Pięćdziesiątej Siódmej, tej jasnej, znajomej ulicy, cudownie rozświetlonej
słońcem, które odbijało się złociście w oknach, pomyślałem: Złotek! José!
Na tę myśl przyspieszyłem kroku. Było wcześnie: jeden z nich powinien być w pracy, może
nawet obaj. Nigdy nie wysłałem obiecanej pocztówki z Las Vegas: ucieszą się na mój widok,
obstąpią mnie, ściskając i poklepując po plecach, ciekawi tego wszystkiego, co się wydarzyło,
łącznie ze śmiercią taty. Zaproszą mnie do przechowalni, może zadzwonią po Hendersona,
administratora budynku, przekażą wszystkie plotki na temat lokatorów. Ale gdy skręciłem w
swoją ulicę, wśród stojących w korkach samochodów i pohukiwań klaksonów dostrzegłem z
daleka, że budynek jest pokryty bliznami rusztowania, a okna zaklejono urzędowymi
ogłoszeniami.
Stanąłem jak wryty. Po czym – nie dowierzając własnym oczom – podszedłem bliżej i
zatrzymałem się przerażony i skonsternowany. Drzwi w stylu art déco przepadły, a w miejscu
chłodnego, ciemnego lobby z wyfroterowaną podłogą i słonecznymi motywami boazerii zionęła
otchłań piachu i brył betonu, z której wyłaniali się robotnicy z kaskami na głowach, wywożąc
taczkami gruz.
- Co tu się stało? – zapytałem brudnego jak nieboskie stworzenie robotnika w kasku, który
stał z boku, zgarbiony i z miną winowajcy siorbał kawę.
- Jak to: co się stało?
- Ja... – Cofnąwszy się, zadarłem głowę i zobaczyłem, że to nie tylko lobby: wybebeszono
cały budynek, przez co widoczne było podwórze od tyłu: glazurowana mozaika na fasadzie
wciąż nienaruszona, ale okna zabrudzone i puste, za nimi nie było nic. – Ja tu mieszkałem. Co
się dzieje?
- Właściciele sprzedali! – Robotnik przekrzykiwał terkot wiertarek w lobby. – Kilka
miesięcy temu wykwaterowali ostatnich lokatorów!
- Ale... – Spojrzałem do góry na pustą skorupę, a potem do środka, na zakurzoną,
oświetloną reflektorami stertę gruzu... krzyki robotników, zwisające kable. – Co tu teraz będzie?
- Ekskluzywne lofty. Za ponad pięć milionów... basen na dachu... dasz wiarę?
- O Jezu.
- Właśnie, można by pomyśleć, że taki ładny stary dom jest pod ochroną, nie? Wczoraj
musiałem rozwalić marmurowe schody w holu, pamiętasz te schody? Wielka szkoda. Żałuję, że
nie można ich było zdemontować w całości. Teraz już się nie spotyka marmuru takiej jakości, to
był stary, dobry marmur... Ale cóż... – Wzruszył ramionami. – Miasto.
Gdy krzyczał coś do robotnika na górze, który spuszczał na linie wiadro piasku,
przeszedłem, czując mdłości, pod okno naszego dawnego dużego pokoju, a raczej jego
wyburzonej skorupy, zbyt wstrząśnięty, żeby spojrzeć do góry. „Będzie sobie tu leżała, bracie”,
powiedział kiedyś José, odkładając moją walizkę na półkę w przechowalni. Niektórzy
lokatorzy, na przykład stary pan Leopold, mieszkali w tym domu przez ponad siedemdziesiąt lat.
Co się z nim stało? A co ze Złotkiem i z José? Albo – jeśli już o tym mowa – co z Cinzią?
Cinzią, która dorywczo sprzątała kilkanaście różnych mieszkań, pracowała w naszym domu
tylko kilka godzin w tygodniu. Nie, żebym wcześniej myślał o Cinzii, ale to wszystko wydawało
się tak solidne, tak trwałe, system społeczny całego domu, miejsce, gdzie zawsze mogłem
wpaść, odwiedzić kogoś, przywitać się, zapytać o nowiny. Kogoś, kto znał moją mamę. Kto znał
mojego tatę.
I im bardziej się oddalałem, tym większy ogarniał mnie smutek na myśl o utracie jednej z
niewielu stałych i niezmiennych przystani mojego świata, którą uważałem za wieczną: znajome
twarze, radosne pozdrowienia: „Hej, manito!”. Wydawało mi się bowiem, że przynajmniej ten
ostatni trwały, jak by się wydawało, element przeszłości pozostanie tam, gdzie go zostawiłem.
Dziwnie mi się zrobiło, gdy uświadomiłem sobie, że już nigdy nie zdołam podziękować José i
Złotkowi za pieniądze, które od nich dostałem – a jeszcze dziwniejsze było to, że nigdy im nie
powiem o śmierci taty: bo czy był ktoś jeszcze, kto go znał? Albo by się tym przejął? Nawet
chodnik sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się rozstąpić pod moimi stopami, a ja z
Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy runąłbym w otchłań, nigdy nie przestając spadać..
Część IV

Nie ciało i krew, ale serce czyni z nas ojców i synów*.

ARTUR RIMBAUD

* Fragment Zbójców F. Schillera, tłum. F. Konopka, Wrocław 1964 (przy p. tłum.).


ROZDZIAŁ 9
Pełnia możliwości

Pewnego popołudnia osiem lat później – skończyłem już studia i zacząłem pracować dla
Hobiego – szedłem zdenerwowany i zamyślony wzdłuż Madison Avenue po wizycie w banku,
gdy usłyszałem, że ktoś mnie woła po imieniu.
Odwróciłem się. Głos był znajomy, ale nie rozpoznałem wołającego: mężczyzny po
trzydziestce, wyższego ode mnie, o ponurych szarych oczach i bezbarwnych jasnych włosach
sięgających do ramion. Ubranie – wytarty tweed, szorstki sweter z kołnierzem szalowym –
bardziej pasowałoby do zabłoconej wiejskiej drogi niż do arterii wielkiej metropolii; było w
nim coś, co w nieokreślony sposób wskazywało na kogoś z wyższych sfer, kto zszedł na złą
drogę: nocował na sofach u przyjaciół, brał narkotyki, przehulał sporą część rodzinnego
majątku.
- To ja, Platt – przypomniał. – Platt Barbour.
- Platt – powtórzyłem w szoku po chwili milczenia. – Kopę lat. Rany boskie.
Trudno było rozpoznać w tym spoważniałym i skupionym przechodniu łobuzerskiego
gracza w lacrosse’a sprzed lat. Znikła gdzieś bezczelność, dawny agresywny błysk w oczach;
teraz wyglądał na zmęczonego, a jego spojrzenie wyrażało pewien niepokój lub fatalizm. Mógł
być nieszczęśliwym mężem z przedmieść, który się martwi, że zdradza go żona, a może
skompromitowanym nauczycielem z jakiejś podupadłej szkoły.
- Hej, Platt, co tam... co słychać? – wydusiłem z siebie po krępującej ciszy i zrobiłem krok
do tyłu. – Mieszkasz cały czas w Nowym Jorku?
- Tak – odpowiedział, jedną ręką chwytając się za kark, sprawiając wrażenie mocno
speszonego. – Właśnie zacząłem nową robotę.
Czas nie był dla niego łaskawy; dawniej miał najjaśniejsze włosy i był najładniejszy ze
wszystkich braci, ale zaokrąglił się na twarzy i w pasie, a jego rysy zgrubiały, niwecząc jego
anielską urodę członka Hitlerjugend.
– Pracuję dla wydawnictwa akademickiego. Blake Barrows. Z siedzibą w Cambridge, ale
mają też oddział tutaj.
- Świetnie – powiedziałem, jak gdybym znał to wydawnictwo, chociaż nazwa nic mi nie
mówiła. Kiwałem głową, bawiąc się w kieszeni monetami, i już planowałem ucieczkę. – Ekstra,
że się spotkaliśmy. A co u Andy’ego?
Jego twarz całkowicie znieruchomiała.
- To ty nic nie wiesz?
- No... – wybąkałem – słyszałem, że studiował na MIT. Jakieś parę lat temu wpadłem na
ulicy na Wina Temple’a... powiedział, że Andy dostał stypendium... astrofizyka? To znaczy –
dodałem nerwowo, skonsternowany spojrzeniem Platta – nie utrzymuję specjalnie kontaktów z
ludźmi ze szkoły...
Platt przesunął dłonią z tyłu głowy.
- Przepraszam. Chyba nie wiedzieliśmy, jak się z tobą skontaktować. Cały czas nie możemy
się otrząsnąć. Ale byłem pewien, że słyszałeś.
- O czym?
- Andy nie żyje.
- Andy? – powtórzyłem, a gdy nie zareagował, dodałem: – Nie.
Przelotny grymas, który zniknął niemal w chwili, gdy go ujrzałem.
- Tak, niestety, straszna sprawa. Tata też nie żyje.
- Co?
- Pięć miesięcy temu. Obaj utonęli.
- Nie.
Spojrzałem na chodnik.
- Żaglówka się wywróciła. W pobliżu Northeast Harbor. Właściwie nie byliśmy aż tak
daleko od brzegu, może w ogóle nie powinniśmy byli wypływać, ale tata... znałeś go...
- O mój Boże.
Stałem tam, tamtego nieśmiało wiosennego popołudnia, wśród biegających dzieci
wracających ze szkoły, wstrząśnięty i zdezorientowany, jak gdyby właśnie spróbowano mi
spłatać mało śmiesznego figla. Chociaż w ostatnich latach często myślałem o Andym i parę razy
się minęliśmy, po moim powrocie do Nowego Jorku nigdy nie wznowiliśmy kontaktów. Byłem
pewien, że w końcu się na niego natknę tak jak na Wina, Jamesa Villiersa, Martinę Lichtblau i
kilka innych osób ze szkoły. Ale choć często mnie korciło, żeby złapać za telefon i do niego
zadzwonić, jakoś nigdy tego nie zrobiłem.
- Wszystko w porządku? – spytał Platt, masując kark i wyglądając na równie speszonego
jak ja.
- Mmm – mruknąłem.
Odwróciłem się do wystawy sklepowej, żeby zapanować nad nerwami, i ujrzałem swojego
przezroczystego ducha, który odwrócił się do mnie, gdy za moimi plecami w szybie przetaczały
się tłumy.
- Kurde – wydusiłem. – Nie mogę uwierzyć. Nie wiem, co powiedzieć.
- Sorry, że tak z tym wyskoczyłem bez uprzedzenia, na ulicy – rzekł Platt, pocierając
szczękę. – Zzieleniałeś, jakbyś miał jechać do Rygi.
„Zzieleniałeś, jakbyś miał jechać do Rygi” – wyrażenie pana Barboura. Z nagłym
ściśnięciem serca przypomniałem sobie, jak przeszukiwał szuflady w pokoju Platta, proponując,
że rozpali w kominku. „Coś potwornego, to, co się stało, Boże święty”.
- Twój ojciec też? – spytałem, mrugając powiekami, jak gdyby ktoś właśnie mną
potrząsnął, wybudzając z głębokiego snu. – To mi przed chwilą powiedziałeś?
Rozejrzał się, wysoko unosząc brodę, co na chwilę przywołało z pamięci dawnego
aroganckiego Platta, a potem zerknął na zegarek.
- To co, masz minutkę? – powiedział.
- No...
- Napijemy się – zaproponował, tak mocno opuszczając dłoń na moje ramię, że aż się
wzdrygnąłem. – Znam spokojną miejscówę przy Trzeciej Alei. Co ty na to?
II

Siedzieliśmy w niemal pustym barze – swego czasu słynnym lokalu wyłożonym dębową
boazerią, śmierdzącym hamburgerowym tłuszczem, z proporcami uczelni Ligi Bluszczowej na
ścianach – i Platt przedstawiał mi swoją chaotyczną, nerwową relację głosem tak cichym i
monotonnym, że musiałem mocno nadstawiać ucha, żeby wszystko usłyszeć.
- Tata – zaczął, zaglądając do dżinu z sokiem limonkowym, drinka pani Barbour. –
Wszyscy unikaliśmy rozmów na ten temat... ale. Brak równowagi chemicznej, tak to nazywała
nasza babcia. Cyklofrenia. Pierwszy epizod czy atak, jak to tam nazwać, nastąpił w Harvardzie,
na pierwszym roku, drugiego już nie zaczął. Te wszystkie szalone plany i postanowienia...
wdawał się w spory na zajęciach, wyrywał się niepytany, postanowił napisać
kilkudziesięciostronicowy poemat epicki o statku wielorybniczym Essex, który okazał się
jednym wielkim bełkotem, a potem jego współlokator, który miał na niego bardziej stabilizujący
wpływ, niż ktokolwiek mógł przypuszczać, wyjechał na semestr do Niemiec i... cóż. Dziadek
musiał pojechać po niego do Bostonu. Został aresztowany za wzniecenie ognia przed pomnikiem
Samuela Eliota Morisona na Commonwealth Avenue i stawiał opór, gdy policjant próbował go
zgarnąć.
- Wiedziałem, że w przeszłości były jakieś problemy. Ale nie przypuszczałem, że aż takie.
- Aha. – Platt wbijał wzrok w swojego drinka, po czym dopił resztę jednym haustem. – To
wszystko działo się na długo, zanim pojawiłem się ja. Dużo się zmieniło po tym, jak ożenił się z
mamą i przyjmował przez dłuższy czas leki, chociaż nasza babcia po tym wszystkim już nigdy
mu nie ufała.
- Jakim wszystkim?
- Och, oczywiście jej stosunki z nami, wnukami, układały się całkiem dobrze – dodał
pospiesznie. – Ale nie wyobrażasz sobie, jakie kłopoty sprawiał mój tata, jak był młodszy...
przepuszczał góry pieniędzy, dochodziło do strasznych awantur i wybuchów złości, były jakieś
afery z kilkoma nieletnimi dziewczynami... zalewał się łzami i przepraszał, a potem znowu robił
to samo... Babcia zawsze obwiniała go za atak serca dziadka, akurat kłócili się wtedy w
gabinecie dziadka i bum. Ale jak tylko zaczął brać leki, złagodniał jak baranek. Cudowny
ojciec... no, sam wiesz. Cudowny dla nas, dzieci.
- Był wspaniały, kiedy u was mieszkałem.
- Tak. – Platt wzruszył ramionami. – Potrafił taki być. Po ślubie z mamą na jakiś czas się
uspokoił. Potem... nie wiem, co się stało. Zrobił kilka strasznie niemądrych inwestycji: to była
pierwsza oznaka. Żenujące telefony w środku nocy do znajomych, tego rodzaju rzeczy.
Zaangażował się w związek z jakąś stażystką ze swojego biura, dziewczyną, której rodzinę
mamusia znała. Sytuacja była bardzo trudna.
Z jakiegoś powodu wzruszyłem się, słysząc, jak nazywa panią Barbour „mamusią”.
- Nie miałem o tym pojęcia – powiedziałem.
Platt zmarszczył brwi: posępna, zrezygnowana mina, która wydatnie podkreśliła jego
podobieństwo do Andy’ego.
- My też niewiele o tym wiedzieliśmy... my, dzieci – wyznał z goryczą, przesuwając
kciukiem po obrusie. – Tata jest chory, tyle nam mówiono. Mieszkałem w internacie, gdy
wysłali go do szpitala, nie pozwolili mi ani razu z nim porozmawiać przez telefon, mówili, że
jest bardzo chory i nie może, więc przez wiele tygodni myślałem, że umarł, a oni nie chcą mi o
tym powiedzieć.
- Pamiętam. To było straszne.
- Co pamiętasz?
- Ten, no, że miał jakieś problemy na tle nerwowym.
- No tak... – Zaskoczył mnie błysk złości w jego oczach. – A ja niby skąd miałem wiedzieć,
czy to problemy „na tle nerwowym”, ostatnie stadium raka czy jakaś inna cholera? „Andy jest
taki wrażliwy... Andy lepiej się czuje w mieście... wydaje nam się, że internat to nie dla
Andy’ego...” Cóż, mogę tylko powiedzieć, że mnie tam wyprawili, jak tylko nauczyłem się
wiązać sznurowadła, do głupiej pierdolonej szkółki Prince George’s, trzeciorzędnej, ale ojej,
co za budujące charakter doświadczenie, jakie świetne przygotowanie do Groton, no i
przyjmowali naprawdę małe dzieciaki, od siedmiu do trzynastu lat. Powinieneś obejrzeć ich
broszurę, tereny łowieckie Wirginii i cała reszta, tylko że to nie były jedynie zielone wzgórza i
lekcje jazdy konnej jak na zdjęciach. W stajni wpadłem w boksie pod kopyta, złamałem bark i
trafiłem do izby chorych z widokiem na pusty podjazd, którym nie nadjechał żaden samochód.
Nikt, kurwa, nie przyjechał mnie odwiedzić, nawet babcia. Na domiar złego lekarz był
alkoholikiem i źle ustawił mi bark. Cały czas mam z nim problemy. Do dzisiaj nienawidzę
pierdolonych koni. Nieważne – zawstydzony zmienił ton – zabrali mnie stamtąd i wpakowali do
Groton, zanim tacie naprawdę się pogorszyło i wysłali go na leczenie. Podobno doszło do
jakiegoś incydentu w metrze... istnieją sprzeczne wersje, tata mówił jedno, policja co innego,
ale... – uniósł brwi w teatralnym, tragikomicznym grymasie – wysłano tatusia do „świrowni”!
Osiem tygodni, bez pasków, bez sznurówek, bez ostrych przedmiotów. I zaaplikowali mu tam
terapię wstrząsową, która chyba naprawdę poskutkowała, bo po powrocie był jak nowo
narodzony. Zresztą... pamiętasz. Prawie „ojciec roku”.
- Więc... – pomyślałem o swoim nieprzyjemnym spotkaniu z panem Barbourem na ulicy, ale
postanowiłem o nim nie wspominać – co się stało?
- Cholera wie. Kilka lat temu znowu zaczęły się problemy i musiał wrócić na leczenie.
- Jakiego rodzaju problemy?
- Och – Platt odetchnął głośno – w sumie to samo, żenujące rozmowy telefoniczne,
wybuchy złości w miejscach publicznych et cetera. Twierdził, oczywiście, że nic się nie dzieje,
jest zupełnie zdrowy. Wszystko zaczęło się od remontu domu, któremu był przeciwny, ciągłe
stukanie, piłowanie i te wszystkie korporacje niszczące miasto, wszystko prawda, trzeba
przyznać, ale potem sprawy potoczyły się lawinowo, aż do momentu, kiedy wydawało mu się,
że cały czas go śledzą i obserwują. Napisał kilka zwariowanych listów, między innymi do
klientów w swojej firmie... strasznie naprzykrzał się innym członkom yacht clubu... wielu się na
niego skarżyło, nawet kilkoro jego wieloletnich przyjaciół, i czy można mieć do nich pretensję?
W każdym razie gdy tata wrócił z ośrodka po raz drugi – kontynuował – już nie był taki sam.
Huśtawki nastrojów trochę się uspokoiły, ale nie potrafił się skupić i cały czas chodził
rozdrażniony. Jakieś sześć miesięcy temu zmienił lekarza, wziął urlop i pojechał do Maine: nasz
wujek Harry ma tam dom na małej wyspie, oprócz gospodyni nikogo tam nie było i tata mówił,
że morskie powietrze dobrze mu robi. Wszyscy jeździliśmy do niego po kolei... Andy był wtedy
w Bostonie, na MIT, ostatnia rzecz, na jaką miał ochotę, to opieka nad tatą, ale niestety,
ponieważ miał najbliżej, przez jakiś czas był na to skazany.
- Nie wrócił do... yyy – nie chciałem wypowiadać słowa „świrownia” – tam, gdzie był
wcześniej?
- A jak mieliśmy go zmusić? Niełatwo jest zamknąć kogoś w szpitalu wbrew jego woli,
zwłaszcza gdy nie chce przyznać, że dzieje się coś niedobrego, a on wtedy wszystkiemu
zaprzeczał, a poza tym wmówił nam, że to kwestia leków, że poczuje się świetnie, gdy nowa
dawka zacznie działać. Gospodyni zaglądała do niego, sprawdzała, czy dobrze się odżywia i
bierze leki, tata codziennie przez telefon rozmawiał ze swoim terapeutą... co więcej, sam lekarz
powiedział, że nic się nie dzieje – dodał z naciskiem. – Nie miał nic przeciwko, żeby tata
jeździł samochodem, pływał, żeglował, jeśli będzie miał ochotę. Może i nie był to najlepszy
pomysł, żeby wypływać tak późno, ale warunki nie były aż tak złe i oczywiście znasz tatę.
Nieustraszony żeglarz i tak dalej. Bohaterstwo i brawura.
- No tak.
Słyszałem wiele, bardzo wiele historii o tym, jak to pan Barbour wypływał na „wzburzone
wody”, silny wiatr z północnego wschodu, stan alarmowy ogłoszony w trzech stanach i awarie
prądu na wybrzeżu Atlantyku, Andy nękany chorobą morską, rzygający w trakcie wybierania
wody z łodzi. Noce w przechylonej łodzi, unieruchomieni na mieliźnie, w ciemności i ulewnym
deszczu. Sam pan Barbour – rycząc ze śmiechu przy soku pomarańczowym i jajkach na bekonie
podczas niedzielnego śniadania – nieraz opowiadał mi o tym, jak to zniosło go z dzieciakami na
pełne morze przy Long Island Sound podczas huraganu, bez łączności radiowej, jak to pani
Barbour zadzwoniła do księdza z kościoła Świętego Ignacego Loyoli na rogu Park Avenue i
Osiemdziesiątej Czwartej i modlili się całą noc (pani Barbour!), dopóki nie nadeszła
wiadomość od Straży Wybrzeża. („Trochę powieje, a ta już dzwoni do Watykanu, nie było tak,
kochanie? Ha!”)
- Tata... – Platt pokręcił smutno głową. – Mama zawsze powtarzała, że gdyby Manhattan
nie był wyspą, nie wytrzymałby tu nawet minuty. W głębi lądu czuł się parszywie, zawsze
tęsknił za wodą, musiał ją widzieć, czuć. Pamiętam, jak wracaliśmy z Connecticut, byłem
jeszcze mały, i zamiast śmignąć do Bostonu prosto autostradą numer 84, musieliśmy nadłożyć
drogi, żeby pojechać wzdłuż wybrzeża. Zawsze wpatrzony w Atlantyk, wyczulony na to, jak
zmieniają się chmury, im bliżej oceanu. – Platt zamknął na chwilę szare jak cement oczy. –
Wiesz, że młodsza siostra taty też się utopiła? – spytał głosem tak obojętnym, że myślałem, iż się
przesłyszałem.
Zamrugałem, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Nie. Nie wiedziałem.
- Tak było – potwierdził bezbarwnym głosem Platt. – Kitsey dostała po niej imię. Skoczyła
ze statku na East River podczas zabawy, głupi żart podobno, tak wszyscy mówili, „wypadek”,
no ale każdy wie, że tam nie można skakać, prądy od razu wciągnęły ją pod wodę. Utopił się
jeszcze jeden chłopak, który skoczył, żeby ją ratować. No i był też wujek taty, Wendell, który
jeszcze w latach sześćdziesiątych, mając trochę w czubie, próbował pewnej nocy dopłynąć do
brzegu, to był jakiś zakład... no, tata ciągle nawijał o tym, jak to woda jest dla niego źródłem
życia, młodości i tak dalej... i jasne, była. Tylko że przyniosła mu nie tylko życie, ale i śmierć.
Nie odpowiedziałem. Opowieści żeglarskie pana Barboura, ani porywające, ani zbyt
zborne, ani też pouczające, zawsze pobrzmiewały własnym majestatycznym niepokojem,
intrygującą nutą katastrofy.
- No i... – usta Platta były zaciśniętą mocno linią – oczywiście najgorsze w tym wszystkim
było to, że uważał się na wodzie za nieśmiertelnego. Syn Posejdona! Niezatapialny! I jeśli
chodziło o niego, im bardziej wzburzone morze, tym lepiej. Wiesz, sztorm działał na niego jak
narkotyk. Obniżone ciśnienie atmosferyczne było dla niego jak gaz rozweselający. Chociaż
tamtego feralnego dnia... morze się lekko burzyło, ale było ciepło, jeden z tych jasnych
słonecznych dni jesienią, kiedy ma się ochotę tylko na jedno – znaleźć się na wodzie. Andy był
wkurzony, bo łapało go przeziębienie i był w trakcie jakiegoś skomplikowanego projektu na
komputerze, ale żaden z nas nie podejrzewał, że grozi nam rzeczywiste niebezpieczeństwo. Plan
był taki, żeby zabrać go na łódkę, niech się uspokoi, i jeśli się uda, wskoczyć do restauracji przy
molo i wmusić w niego trochę jedzenia. Widzisz... – skrzyżował nerwowo nogi – byliśmy z nim
tylko my, Andy i ja, i szczerze mówiąc, tacie wtedy trochę odbijało. Od poprzedniego dnia był
pobudzony, mówił trochę bez ładu i składu, coraz bardziej się nakręcał. Andy zadzwonił do
mamy, bo miał dużo pracy i wydawało mu się, że sam sobie nie da z ojcem rady, wtedy mama
zadzwoniła do mnie. Gdy tam dopłynąłem promem, tata żył już w swoim świecie. Bredził coś o
smagającym pyle i rozwiewanych mgłach i tak dalej, rozszalałym zielonym Atlantyku, totalnie
odleciał. Andy nigdy nie był w stanie znieść taty w takim stanie, siedział w swoim pokoju
zamknięty na klucz. Podejrzewam, że zanim przyjechałem, tata dał mu porządnie w kość. Wiem
– dodał – że z perspektywy czasu to wszystko wydaje się źle obmyślane, ale, widzisz, ja tą
łodzią mogłem sterować z zamkniętymi oczami. Tata dostawał świra od siedzenia w domu i co
miałem zrobić, zatrzymać go siłą i zamknąć na klucz? A poza tym znasz Andy’ego, nigdy nie
myślał o jedzeniu, szafki w kuchni puste, w lodówce tylko mrożone pizze... wydawało się, że
krótka wycieczka i wrzucenie czegoś na ząb przy molo to dobry plan. „Nakarmcie go – mawiała
zawsze mama, gdy tata się trochę za bardzo ożywiał. – Wmuście coś w niego”. To była zawsze
pierwsza linia obrony. Posadzić go przy stole, dać dużego steka do zjedzenia. Często to już
wystarczało, żeby go uspokoić. I ten... chodziła mi po głowie myśl, że jeśli nastrój mu się nie
unormuje, jak dotrzemy na ląd, moglibyśmy zapomnieć o knajpie i zabrać go do szpitala, jeśli
zajdzie taka konieczność. Namówiłem Andy’ego, żeby nam towarzyszył, tak na wszelki
wypadek. Uznałem, że przyda mi się dodatkowa para rąk... Szczerze mówiąc, poprzedniej nocy
trochę zabalowałem i nie czułem się „tiptop”, jak mawiał tata. – Przerwał i potarł dłońmi uda w
tweedowych spodniach. – Cóż. Andy nigdy nie przepadał za wodą. Jak wiesz.
- Pamiętam. Platt skrzywił się.
- Widywałem koty, które pływały lepiej od Andy’ego. No bo, szczerze mówiąc, Andy był
chyba największą ofermą, jaką kiedykolwiek widziałem, nie licząc najzwyczajniejszych
inwalidów albo opóźnionych w rozwoju... dobry Boże, szkoda, że go nie widziałeś na korcie
tenisowym, kiedyś żartowaliśmy, że zgłosimy go do paraolimpiady, zgarnąłby mnóstwo medali.
Mimo wszystko Bóg jeden wie, ile godzin spędził na pokładzie... wydawało mi się, że
dodatkowa pomoc na żaglówce nie zaszkodzi, zwłaszcza że tata, wiesz, nie był w najlepszej
formie. Spokojnie dalibyśmy sobie radę z łodzią... no bo nic się nie działo i nic by się nie stało,
gdybym obserwował niebo, tak jak powinienem, zerwał się wiatr, próbowaliśmy zrefować
grotżagiel, a tata wymachiwał rękami i wykrzykiwał coś o pustych przestrzeniach między
gwiazdami, i masę innych takich bredni, aż w końcu stracił równowagę na dużej fali i wpadł do
wody. Próbowaliśmy go wyciągnąć, Andy i ja... i wtedy ustawiliśmy się burtą do wiatru pod
złym kątem, wielka fala, jeden z tych stromych spienionych olbrzymów, co to pojawia się
znikąd, zwala się na ciebie i bum, łódź wywróciła się do góry dnem. Nie było specjalnie zimno,
ale woda w temperaturze dwunastu stopni wystarczy, żeby nabawić się hipotermii, jeśli siedzisz
w niej długo, jak w naszym wypadku, niestety, a tata, muszę powiedzieć, ten odlatywał, prosto
do stratosfery...
Za plecami Platta dostrzegłem naszą kelnerkę, sympatyczną studentkę, która zbliżała się do
nas, żeby spytać, czy chcemy zamówić następną kolejkę – przechwyciłem jej spojrzenie i lekko
pokręciłem głową, żeby ją zniechęcić.
- Tatę załatwiła właśnie hipotermia. Tak bardzo schudł, nie miał na ciele grama tłuszczu,
półtorej godziny rzucania się w wodzie wystarczyło, w tych temperaturach. Żeby nie wytracić
ciepłoty, najlepiej się nie ruszać. Co do Andy’ego... – Wyczuwając najwyraźniej bliskość
kelnerki, Platt odwrócił się i podniósł dwa palce, jeszcze jedna kolejka – znaleziono jego
kamizelkę, ciągnęła się za łodzią przyczepiona do liny.
- O Boże.
- Musiała mu się zsunąć przez głowę, gdy wypadł z łodzi. Tam jest taki pasek, który się
przeciąga przez krocze, co jest trochę niewygodne, nikt nie lubi go zapinać... w każdym razie
znaleziono kamizelkę Andy’ego przyczepioną do liny sztormowej, najwyraźniej nie zapiął jej
porządnie, gówniarz jeden. Cały on – powiedział, podnosząc głos – typowe. Wiesz. Nie chciało
mu się jej porządnie zapiąć. Zawsze była z niego taka ciamajda, niech to szlag... Nerwowo
zerknąłem na kelnerkę, widząc, jak głośno piekli się Platt.
- Boże. – Odepchnął się gwałtownie od stolika. – Zawsze tak podle traktowałem
Andy’ego. Zachowywałem się jak bydlak.
- Platt.
Chciałem powiedzieć: wcale nie, ale bym skłamał.
Spojrzał na mnie, pokręcił głową.
- No bo... Jezu. – Oczy miał przygaszone, puste jak oczy pilotów hueyó w grze
komputerowej (Air Cav II. Cambodian Invasion), w którą lubiliśmy grać z Andym. – Jak sobie
pomyślę o niektórych rzeczach, które mu robiłem. Nigdy sobie nie wybaczę, nigdy.
- O rany – powiedziałem po krępującej pauzie, spoglądając na grubokościste dłonie Platta
spoczywające płasko na stole – dłonie, które po tych wszystkich latach wyglądały szorstko i
brutalnie, ślad dawnego okrucieństwa.
Chociaż każdy z nas doświadczył w szkole przemocy, prześladowanie Andy’ego przez
Platta – pomysłowe, radosne, sadystyczne – graniczyło z prawdziwymi torturami: plucie
Andy’emu do talerza, tak, rozszarpywanie zabawek, ale też podrzucanie na poduszkę martwych
gupików z akwarium i zdjęć z sekcji zwłok ściągniętych z internetu, odrzucanie kołdry i
obsikiwanie go, gdy jeszcze spał (z krzykiem: „Android zmoczył łóżko!”); zanurzanie mu głowy
w wannie w stylu więzienia Abu Ghraib; wciskanie mu twarzy do piaskownicy, gdy Andy
płakał i walczył o oddech. Trzymanie inhalatora nad jego głową, pytając: „Chcesz? Chcesz?”,
gdy Andy dyszał świszcząco. I jeszcze jakaś ohydna historia z udziałem Platta, na strychu w
jakimś domu na wsi, związane ręce, pasek, prowizoryczny stryczek: coś obrzydliwego.
„Udusiłby mnie – pamiętam słowa Andy’ego wypowiedziane tym jego odległym, beznamiętnym
głosem – gdyby opiekunka nie usłyszała, jak kopię w podłogę”.
W okna baru stukał lekki wiosenny deszczyk. Platt spojrzał na swoją pustą szklankę, a
potem podniósł wzrok na mnie.
- Chodź odwiedzić mamę – zaproponował. – Wiem, że strasznie by się chciała z tobą
zobaczyć.
- Teraz? – spytałem, uzmysłowiwszy sobie, że mielibyśmy tam pójść już w tej chwili.
- Oj, proszę cię, chodź. Jeśli nie teraz, to kiedy indziej. Nie obiecuj, jak to się zwykle robi
na ulicy. Bardzo by się ucieszyła.
- No...
Teraz była moja kolej, żeby spojrzeć na zegarek. Miałem do załatwienia kilka spraw, w
rzeczy samej akurat teraz miałem własne zmartwienia i kilka bardzo palących problemów, ale
robiło się późno, wódka zmąciła mi myśli, a popołudnie już zleciało.
- Proszę cię – nalegał. Zasygnalizował kelnerce, że chce zapłacić. – Nigdy mi nie wybaczy,
jak się dowie, że cię spotkałem i nie zaciągnąłem do nas. Co, nie wpadłbyś na chwilę?
III

Przekroczenie progu było jak przejście przez portal wiodący z powrotem ku krainie
dzieciństwa: chińska porcelana, podświetlone pejzaże, przygaszone światło lamp spod
jedwabnych abażurów, wszystko dokładnie jak tamtego dnia po śmierci mamy, gdy pan Barbour
otworzył przede mną drzwi.
- Nie, nie – powiedział Platt, gdy z przyzwyczajenia ruszyłem w stronę okrągłego lustra, do
salonu. – Tam. – Kierował się w głąb mieszkania. – Teraz jest mniej oficjalnie: mama zwykle
przyjmuje gości u siebie, jeśli w ogóle chce kogoś widzieć...
Dawniej nawet się nie zbliżałem do prywatnego królestwa pani Barbour, ale gdy
podchodziliśmy coraz bliżej, woń jej perfum – nie do pomylenia z żadną inną, białe kwiecie z
głębszą pudrową nutą – była jak zasłona powiewająca przy otwartym oknie.
- Nie wychodzi z domu tak jak kiedyś – wyjaśniał cicho Platt. – Koniec z wielkimi
przyjęciami i imprezami dobroczynnymi, może raz w tygodniu zaprosi kogoś na herbatę albo
pójdzie na kolację z przyjaciółką. Ale nic więcej.
Platt zapukał; nadstawił ucha.
- Mamo? – zawołał i gdy padła niewyraźna odpowiedź, uchylił lekko drzwi. –
Przyprowadziłem ci gościa. Nigdy nie zgadniesz, kogo spotkałem na ulicy...
Był to olbrzymi pokój pomalowany na kolor brzoskwiniowy rodem z salonu starszej damy
z lat osiemdziesiątych. Bezpośrednio przy drzwiach stała sofa i fotele bez podłokietników –
strefa wypoczynkowa z mnóstwem bibelotów, poduszeczek do igieł, dziewięć lub dziesięć
rysunków starych mistrzów: ucieczka do Egiptu, walka Jakuba z aniołem, głównie z kręgu
Rembrandta, chociaż był tam też maleńki rysunek brązowym tuszem przedstawiający Chrystusa,
który obmywa stopy Świętemu Piotrowi, tak zmyślny (pofałdowanie materiału na zgarbionych
plecach znużonego Chrystusa; bezgraniczny smutek na twarzy Piotra), że mógł wyjść spod ręki
samego Rembrandta.
Pochyliłem się, żeby lepiej się przyjrzeć, i wtedy w głębi pokoju zapaliła się lampka z
abażurem w kształcie pagody.
- Theo? – usłyszałem jej głos i ujrzałem panią Barbour wspartą na stercie poduszek w
ekstrawagancko wielkim łożu. – To ty! Nie wierzę! – zawołała, wyciągając do mnie ręce. –
Aleś wyrósł! Gdzieś ty się podziewał? Mieszkasz teraz tutaj, w mieście?
- Tak. Już od jakiegoś czasu. Wygląda pani wspaniale – dodałem z obowiązku, chociaż nie
była to prawda.
- Ty też! – Położyła obie ręce na moich dłoniach. – Ale przystojniak teraz z ciebie! Jestem
pod wrażeniem.
Wyglądała jednocześnie starzej i młodziej, niż pamiętałem: bardzo blada, bez szminki,
zmarszczki w kącikach oczu, ale skóra wciąż biała i gładka. Jej srebrzystoblond włosy (zawsze
były tak siwe czy dopiero teraz posiwiała?) opadały swobodnie na ramiona, nieuczesane; nosiła
okulary połówki i ubrana była w atłasową lizeskę z przypiętą doń diamentową broszą w
kształcie płatka śniegu.
- A ty zastajesz mnie w łóżku, z robótką, jak starą wdowę po marynarzu – powiedziała,
wskazując niedokończony haft na kolanach. Para miniaturowych piesków – yorkshire terrierów
– spała na bladej kaszmirowej narzucie w nogach łóżka i mniejszy z tej dwójki, zauważywszy
mnie, zerwał się na nogi i zaczął wściekle ujadać.
Uśmiechałem się niepewnie, gdy próbowała go uciszyć – drugi pies też podniósł jazgot – i
rozejrzałem się. Łóżko było nowoczesne, wielkie, z obszytym wezgłowiem, ale zebrała tam
mnóstwo interesujących starych przedmiotów, na które kiedyś nie zwróciłbym uwagi. Wszystko
wskazywało na to, że jest to Morze Sargassowe tego apartamentu: materializowały się tam
przedmioty zesłane ze starannie urządzonych pomieszczeń gościnnych: stoliki nie do kompletu;
azjatyckie ozdóbki; imponująca kolekcja dzwonków do przywoływania służby; mahoniowy
stolik do gry, który z miejsca, gdzie stałem, wyglądał mi na dzieło Duncana Phyfe’a, a na nim
(między tanimi emaliowanymi popielniczkami i niezliczonymi podstawkami) wypchany
kardynał: nadjedzony przez mole, kruchy, wyblakłe rdzawe pióra, ostro przekrzywiona główka i
oko – zakurzony czarny paciorek zgrozy.
- Ting-a-Ling, ciii, ucisz się, tego się nie da wytrzymać. To jest Ting-a-Ling – dokonała
prezentacji pani Barbour, biorąc wyrywające się stworzenie na ręce – jest niegrzeczny, prawda,
kochanie, ani chwili spokoju, a ta tutaj, z różową kokardką, to Clementine. Platt – zawołała,
przekrzykując szczekanie – Platt, bądź tak dobry i zabierz go do kuchni! Naprawdę jest
nieznośny przy gościach – zwróciła się do mnie. – Powinnam sprowadzić jakiegoś tresera...
Gdy pani Barbour zwijała swoją robótkę i odkładała ją do owalnego kosza z kościaną
ozdobą w wieku, usiadłem w fotelu przy łóżku. Obicie było wytarte, a wyblakły wzór w pasy
wydawał mi się znajomy – dawny fotel z salonu wygnany do sypialni, ten sam, w którym
zastałem mamę, gdy przed laty przyszła odebrać mnie od Barbourów. Przesunąłem palcem po
tkaninie. W jednej chwili ujrzałem mamę, jak wstaje, żeby się ze mną przywitać, w
jasnozielonej dwurzędowej kurtce, którą miała na sobie tamtego dnia – na tyle modną, że ludzie
zatrzymywali ją na ulicy, pytając, gdzie ją kupiła, ale zupełnie niestosowną na wizytę w
mieszkaniu Barbourów.
- Theo? – odezwała się pani Barbour. – Chciałbyś się czegoś napić? Herbaty? Albo czegoś
mocniejszego?
- Nie, dziękuję.
Poklepała brokatową narzutę na łóżku.
- Chodź, usiądź przy mnie. Proszę cię. Chciałabym cię dobrze widzieć.
- Ja...
Na dźwięk jej głosu, jednocześnie serdecznego i oficjalnego, ogarnął mnie potworny
smutek i gdy spojrzeliśmy na siebie, wydawało mi się, że cała przeszłość uległa
przedefiniowaniu i wyostrzeniu przez tę chwilę, wyraźna jak pod szkłem, amalgamat spokoju, na
który składały się deszczowe wiosenne popołudnia, ciemny fotel w holu i lekki jak powietrze
dotyk jej dłoni z tyłu mojej głowy.
- Tak się cieszę, że przyszedłeś.
- Pani Barbour – powiedziałem, przenosząc się na łóżko i siadając ostrożnie jednym
biodrem – mój Boże. To nie do wiary. Dowiedziałem się dopiero teraz. Tak mi przykro.
Zacisnęła usta jak dziewczynka, która stara się powstrzymać od płaczu.
- Tak – powiedziała – no cóż.
I zapadła między nami straszna cisza, jak się zdawało, nie do przerwania.
- Tak mi przykro – powtórzyłem mocniej, zdając sobie sprawę, jak niezręcznie to
zabrzmiało, jak gdybym mówiąc głośniej, mógł dobitniej wyrazić swój smutek.
Zamrugała powiekami z nieszczęśliwą miną; a ja, nie wiedząc, co robić, położyłem rękę na
jej dłoni i siedzieliśmy tak przez krępująco długą chwilę.
Wreszcie przemówiła ona.
- W każdym razie. – Szybkim gestem otarła łzę z oka, gdy ja desperacko szukałem słów. –
Wspominał o tobie nie dalej jak trzy dni przed śmiercią. Był zaręczony. Z Japonką.
- Pani żartuje. Naprawdę? – I chociaż było mi smutno, nie mogłem się nie uśmiechnąć,
troszeczkę: Andy wybrał japoński jako język obcy właśnie dlatego, że miał taką słabość do
miko pod znakiem fanserwisu i wyuzdanych bohaterek mangi w marynarskich strojach. –
Japonka z Japonii?
- Owszem. Taka drobinka, z cieniutkim głosikiem i torebką w kształcie wypchanego
zwierzaka. O tak, poznałam ją – dodała z uniesioną brwią. – Spotkaliśmy się przy tartinkach w
Pierre, Andy tłumaczył. Oczywiście była na pogrzebie, miała na imię Miyako, ta dziewczyna, i
cóż, wiadomo, istnieją różnice kulturowe i tak dalej, ale to prawda, co mówią o Japończykach,
że nie zdradzają się ze swoimi uczuciami.
Maleńka Clementine wspięła się na ramię pani Barbour i zwinęła w kulkę jak futrzany
kołnierz.
- Przyznam ci się, że myślę o sprawieniu sobie trzeciego – powiedziała pani Barbour,
podnosząc rękę, żeby ją pogłaskać. – Co o tym myślisz?
- Nie wiem – odparłem zakłopotany.
Zasięganie opinii na jakikolwiek temat, a już z pewnością u mnie, było zupełnie nie w stylu
pani Barbour.
- Powiem ci, że tych dwoje było dla mnie ogromną pociechą. Moja wieloletnia
przyjaciółka, Maria Mercedes de la Pereyra, zjawiła się z nimi tydzień po pogrzebie, zupełnie
niespodziewanie, dwa szczeniaki z kokardkami, i powiem ci, że z początku nie byłam pewna,
ale doprawdy chyba nigdy nie dostałam tak trafionego prezentu. Przedtem nie mogliśmy trzymać
psów ze względu na Andy’ego. Miał straszną alergię. Pamiętasz.
- Tak.
Do pokoju wrócił Platt, wciąż w tweedowej kurtce leśniczego, z wielkimi rozepchanymi
kieszeniami na martwe ptaki i łuski po nabojach. Podsunął sobie krzesło.
- Co tam, mamo? – powiedział, zagryzając dolną wargę.
- Co tam, Platfusie? – Oficjalna cisza. – Udany dzień w pracy?
- Bardzo. – Pokiwał głową, jak gdyby sam siebie chciał o tym przekonać. – No. Naprawdę
dużo roboty.
- Ogromnie się cieszę.
- Nowe książki. Jedna o kongresie wiedeńskim.
- Jeszcze jedna? – Odwróciła się do mnie. – A ty, Theo?
- Słucham?
Wpatrywałem się w ozdobę (statek wielorybniczy) w wieku kosza na robótki i myślałem o
Andym: czarna woda, sól w gardle, mdłości i młócenie rękami. Przeraźliwość i okrucieństwo
śmierci w najbardziej znienawidzonym żywiole. „Problem w zasadzie polega na tym, że nie
znoszę żeglarstwa”.
- Powiedz mi, czym się teraz zajmujesz.
- Mmm... handluję antykami. Głównie amerykańskimi.
- Nie! – Nie posiadała się z zachwytu. – Ależ to cudownie!
- Tak... w Greenwich Village. Prowadzę sklep, zajmuję się sprzedażą. Mój wspólnik –
wciąż jeszcze nie przyzwyczaiłem się do tego określenia, sprawa była tak świeża – mój partner
w interesach, James Hobart, jest rzemieślnikiem, wykonuje renowacje. Powinna nas pani
odwiedzić.
- Och, bajecznie. Antyki! – Westchnęła. – Cóż... wiesz, jak kocham stare przedmioty.
Szkoda, że moich dzieci zupełnie do tego nie ciągnie. Zawsze liczyłam po cichu, że chociaż
jedno się zainteresuje.
- No, zawsze jest Kitsey – wtrącił Platt.
- To ciekawe – ciągnęła pani Barbour, jak gdyby go nie usłyszała. – Ani jedno z moich
dzieci nie ma w sobie artystycznej żyłki. Czy to nie przedziwne? Ignoranci, cała czwórka.
- Ależ skąd – wtrąciłem najbardziej pogodnym tonem, na jaki umiałem się zdobyć. –
Pamiętam te wszystkie lekcje gry na fortepianie Toddy’ego i Kitsey. I lekcje gry na skrzypcach
Andy’ego metodą Suzukiego.
Machnęła lekceważąco ręką.
- Och, wiesz, o czym mówię. Żadne z moich dzieci nie ma jakiejkolwiek wrażliwości
wizualnej. Żadnego zamiłowania do malarstwa, wystroju wnętrz ani niczego w tym rodzaju. Za
to – znów chwyciła mnie za rękę – kiedy ty byłeś dzieckiem, przyłapywałam cię w holu, jak
oglądałeś moje obrazy. Zawsze szedłeś prosto do tych najlepszych. Pejzaż Frederica Churcha,
mój fitz henry lane i mój raphaelle peale albo john singleton copley: wiesz, ten owalny portret,
ten malutki, dziewczynka w czepku?
- To był obraz Copleya?
- Owszem. I przed chwilą widziałam cię przy tym małym rembrandcie.
- A więc to jednak rembrandt?
- Tak. Tylko ten, obmywanie stóp. Reszta to prace jego uczniów. Moje dzieci spędziły całe
życie przy tych rysunkach i nigdy żadne się nimi nie zainteresowało, zgadza się, Platt?
- Pocieszam się myślą, że niektórzy z nas mają inne talenty.
Odchrząknąłem.
- Tak naprawdę to wstąpiłem tylko, żeby się przywitać – powiedziałem. – Cudownie było
panią zobaczyć... was oboje – odwróciłem się, żeby objąć tymi słowami Platta. – Wolałbym,
żebyśmy się spotkali w szczęśliwszych okolicznościach.
- Nie zostaniesz na kolację?
- Przykro mi – odparłem, czując się osaczany. – Nie mogę, nie dzisiaj. Chciałem tylko
wpaść na chwilę i zobaczyć się z panią.
- W takim razie wrócisz do nas na kolację? Albo obiad? Albo na drinka? – Roześmiała się.
– Na co tylko będziesz miał ochotę.
- Kolacja, oczywiście.
Podetknęła mi policzek do ucałowania, czego kiedyś nigdy nie robiła, nawet gdy chodziło
o jej własne dzieci.
- Jak cudownie gościć cię tutaj znowu! – zawołała, chwytając mnie za dłoń i przyciskając
ją do swojej twarzy. – Jak za dawnych czasów.
IV

Przed moim wyjściem Platt zaserwował mi jakiś kuriozalny uścisk dłoni – na poły gangsterski,
na poły akademicko-korporacyjny, na poły migowy – który nie bardzo umiałem odwzajemnić.
Skonsternowany cofnąłem dłoń i – nie wiedząc, co innego mógłbym zrobić – stuknąłem się z
nim pięściami, czując się jak kretyn.
- Hej, fajnie, że na siebie wpadliśmy – powiedziałem w krępującej ciszy. – Zadzwoń do
mnie.
- W sprawie kolacji? A tak. Pewnie zjemy w domu, jeśli nie masz nic przeciwko, mama
naprawdę rzadko teraz wychodzi. – Wepchnął ręce do kieszeni kurtki. Po czym przekazał mi
szokującą wiadomość: – Ostatnio często się widuję z twoim kumplem Tomem. Częściej, niżbym
chciał, szczerze mówiąc. Zdziwi się, jak się dowie, że cię spotkałem.
- Tomem Cable’em? – Roześmiałem się z niedowierzaniem, chociaż był to udawany
śmiech; gorzkie wspomnienie sprzed lat o tym, jak zostaliśmy zawieszeni, a on odwrócił się ode
mnie po śmierci mojej mamy, wciąż sprawiało mi przykrość. – Masz z nim kontakt? – spytałem,
gdy Platt się nie odzywał. – Dawno o nim zapomniałem. Platt uśmiechnął się ironicznie.
- Muszę przyznać, że wtedy wydawało mi się dziwne, że ktoś, kto kumplował się z tym
gościem, może się zadawać z taką ofiarą losu jak Andy – powiedział cicho, opierając się o
framugę drzwi. – Nie żeby mi to przeszkadzało. Bóg jeden wie, że Andy potrzebował kogoś, kto
wyciągnie go z domu i poczęstuje trawką czy czymś. Ofiara losu. Android. Eunuch. Pryszczaty.
SpongeBob Zasranoporty.
- Nie? – rzucił od niechcenia Platt, błędnie interpretując moje zdziwione spojrzenie. –
Myślałem, że popalałeś. Cable w swoim czasie nie odmawiał sobie, ćpun jeden.
- To pewnie po moim wyjeździe.
- No, może. – Nie byłem pewien, czy podobał mi się sposób, w jaki Platt na mnie spojrzał.
– Mama miała cię za niewiniątko, bez dwóch zdań, ale ja wiedziałem, że ty i Cable trzymaliście
się razem. A z Cable’a był kawał złodzieja. – Roześmiał się głośno, w sposób, który
przypominał dawnego, nieprzyjemnego Platta. – Jak się wprowadziłeś, kazałem Kitsey i
Toddy’emu zamykać drzwi na klucz, żebyś niczego nie zwinął.
- A więc tu był pies pogrzebany...
Od lat nie wracałem pamięcią do incydentu ze świnkami skarbonkami.
- Ten Cable to dopiero był zawodnik. – Przewrócił oczami. – Widzisz, kiedyś chodziłem z
jego siostrą Joey, ja cię kręcę, z niej też była aparatka.
- No tak.
Pamiętałem Joey Cable aż nazbyt dobrze – w wieku szesnastu lat miała czym oddychać –
jak mijała dwunastoletniego mnie w korytarzu letniego domu w Hamptons ubrana w T-shirt i
czarne figi.
- Nazywaliśmy ją Jo Fleja! Ależ ona miała tyłek. Pamiętasz, jak tam paradowała nago
wokół jacuzzi? Nieważne. Cable. Przyłapano go w Hamptons w klubie tatusia, jak dobiera się
do szafek w męskiej szatni, miał nie więcej niż dwanaście, trzynaście lat. To było już po twoim
wyjeździe, co?
- Chyba tak.
- Podobne rzeczy działy się też w kilku innych klubach. Na przykład podczas dużych
turniejów... zakradał się do szatni i zgarniał, co się tylko dało. W końcu, już chyba na studiach, o
kurczę, gdzie to było, nie w Maidstone, tylko... mniejsza z tym, Cable dostał wakacyjną robotę
w klubowym barze, odwoził do domu zalanych w trupa staruszków, którzy nie mogli sami
prowadzić. Przyjemna facjata, gadane... co ja ci będę mówił, sam wiesz. Namawiał gości na
wspominki o wojnie i takie tam. Przypalał im papierosy, śmiał się, gdy żartowali. Tylko że
czasem pomagał im dojść do drzwi i rano budzili się bez portfela.
- Całe lata go nie widziałem – rzuciłem szorstko. Nie podobał mi się jego ton. – No, a co
on teraz robi?
- A wiesz. Ciągle taki sam. Właściwie to od czasu do czasu spotyka się z moją siostrą,
chociaż bardzo bym chciał z tym skończyć. No, w każdym razie – dodał nieco innym tonem –
zatrzymuję cię, a ty się spieszysz. Nie mogę się doczekać, kiedy powiem Kitsey i Toddy’emu, że
cię widziałem... zwłaszcza Toddy’emu. Miałeś na niego wielki wpływ, ciągle o tobie mówi. W
przyszły weekend będzie w mieście i wiem, że chciałby się z tobą spotkać.
V

Zamiast złapać taksówkę, wracałem pieszo, żeby zebrać myśli. Był pogodny, parny dzień, z
burzowymi chmurami przeszytymi smugami słońca i rojami pracowników biur tłoczących się na
przejściach, ale wiosna w Nowym Jorku zawsze była dla mnie czasem zatrutym – coroczne echo
śmierci mamy nadlatywało wraz z żonkilami i pączkującymi drzewami w postaci rozbryzgów
krwi, cienkiej warstwy halucynacji i grozy. (Dobre! Czad! – jak skwitowałaby Xandra). Po
wiadomości o Andym czułem się, jak gdyby ktoś wcisnął przełącznik rentgena i zamienił
wszystko w fotograficzny negatyw, toteż nawet przy żonkilach, wyprowadzanych psach i
policjantach pogwizdujących na rogach ulic ja widziałem tylko śmierć: chodniki rojące się od
zmarłych, trupy wysypujące się z autobusów i spieszące do domów po pracy, z których za sto lat
nie zostanie nic prócz plomb, rozruszników serca i może paru strzępów ubrań i kości.
Nie mieściło mi się to w głowie. W minionych latach z milion razy chciałem zadzwonić do
Andy’ego i powstrzymywał mnie jedynie wstyd; to prawda, że nie utrzymywałem kontaktu z
nikim z dawnych czasów, ale niekiedy wpadałem na kogoś ze szkoły i nasza dawna szkolna
koleżanka Martina Lichtblau (z którą rok wcześniej miałem krótki i rozczarowujący romans, w
sumie trzy numerki ukradkiem na rozkładanej sofie) – Martina Lichtblau wspominała o nim,
Andy jest teraz w Massachusetts, masz z nim jeszcze kontakt?... cały czas dziwoląg, tylko że
teraz idzie na całość, do tego stopnia, że to się staje jakby retro i cool? Okulary jak denka
butelek? Pomarańczowe sztruksy i fryzura jak hełm Dartha Vadera?
Rany, Andy, pomyślałem wtedy, kręcąc czule głową, sięgając przez nagie ramię Martiny po
jeden z jej papierosów. Wtedy też pomyślałem, jak fajnie byłoby się z nim spotkać – szkoda, że
mieszkał poza Nowym Jorkiem – może bym do niego zadzwonił w wakacje, gdy wracał do
domu.
Tylko że nie zadzwoniłem. Przez moją paranoję nie było mnie na Facebooku i rzadko
sprawdzałem wiadomości, ale mimo wszystko nie mogłem uwierzyć, że nie słyszałem o jego
wypadku – chociaż z drugiej strony w ostatnich tygodniach moje myśli były tak zaprzątnięte
sprawami sklepu, że zostawało niewiele miejsca na inne rzeczy. Nie żebyśmy mieli jakieś
kłopoty finansowe – pieniądze niemal dosłownie zgarnialiśmy garściami, tyle pieniędzy, że
Hobie, mnie przypisując ocalenie (był już na skraju bankructwa), uparł się, żeby zrobić ze mnie
wspólnika, na czym specjalnie mi nie zależało, biorąc pod uwagę okoliczności. Ale wszelkie
moje próby zniechęcenia go tylko umacniały go w postanowieniu, że powinienem mieć udział w
zyskach; im bardziej się opierałem, tym bardziej stawał się nieustępliwy; z typową dla niego
dobrodusznością przypisywał moją niechęć „skromności”, chociaż moim prawdziwym
zmartwieniem było to, że utworzenie takiej spółki mogłoby rzucić oficjalne światło na pewne
nieoficjalne praktyki odchodzące w sklepie – praktyki, które wstrząsnęłyby biednym Hobiem aż
po podeszwy jego butów od Johna Lobba, gdyby tylko wiedział. Ale nie wiedział. Tymczasem
ja sprzedałem klientowi podróbkę, ten się zorientował i teraz podnosił raban.
Nie miałem problemu z oddaniem pieniędzy – tak naprawdę jedyne, co mogłem zrobić, to
odkupić mebel ze stratą. W przeszłości ten sposób działania znakomicie się sprawdzał.
Sprzedawałem mocno przerobione lub całkowicie zrekonstruowane antyki jako oryginały; jeśli
– po kiepsko oświetlonym sklepie – kolekcjoner zabierał mebel do domu i zauważał, że coś jest
nie w porządku („zawsze noś ze sobą kieszonkową latarkę – radził mi na początku naszej
współpracy Hobie – nie bez powodu w tylu sklepach z antykami jest ciemno”), wtedy ja –
zasmucony nieporozumieniem, niezłomny w swym przekonaniu, że mój mebel jest autentyczny –
szlachetnie proponowałem odkupienie go za cenę o dziesięć procent wyższą niż ta, którą
zapłacił kolekcjoner, z zawarciem normalnej umowy sprzedaży. Dzięki temu wychodziłem na
przyzwoitego gościa, pewnego jakości swojego towaru i gotowego podjąć nadzwyczajne kroki
celem uszczęśliwienia klienta, i najczęściej klient ów, urobiony w ten sposób, postanawiał
zatrzymać mebel. Ale w sytuacjach, co zdarzyło się trzy lub cztery razy, kiedy nieufni klienci
przyjmowali moją ofertę, nie zdawali sobie sprawy z tego, że falsyfikat – przechodząc z ich rąk
do moich w cenie wskazującej na jego rzekomą wartość – z dnia na dzień zyskiwał znakomitą
proweniencję. Gdy trafiał do mnie z powrotem, miałem ślad na papierze, że stanowił on część
kolekcji znamienitego pana takiego a takiego. Pomimo straty poniesionej przy odkupieniu mebla
od pana takiego a takiego (najlepiej aktora lub projektanta mody, który kolekcjonował antyki w
ramach hobby, jeśli nie uznanego kolekcjonera jako takiego), mogłem zrobić w tył zwrot i
sprzedać go ponownie czasem za dwukrotność tego, za ile go odkupiłem, jakiemuś dyletantowi z
Wall Street, który nie odróżniał chippendale’a od ethana allena, ale zachwycił się „oficjalnymi
papierami” świadczącymi o tym, że jego sekretera Duncana Phyfe’a czy cokolwiek innego
pochodzi z kolekcji pana takiego a takiego, znanego filantropa/dekoratora wnętrz/gwiazdy
Broadwayu/wypełnij puste pole.
I do tej pory mechanizm się sprawdzał. Tylko że tym razem pan taki a taki – w tym
przypadku klasyczny krezus z Upper East Side, niejaki Lucius Reeve – nie chwycił przynęty.
Najwyraźniej doszedł do wniosku, co mnie martwiło, że A: został umyślnie oszukany, co było
prawdą, i B: że we wszystko wtajemniczony jest Hobie, ba, jest mózgiem całego przekrętu, co
było oczywistą nieprawdą. Ale chociaż usiłowałem ratować sytuację i zapewniać, że wina za
pomyłkę leży wyłącznie po mojej stronie – khm, khm, naprawdę, proszę pana, nie zrozumiałem
się z Hobiem, jestem nowy w tej branży i mam nadzieję, że nie będzie mi pan miał tego za złe,
ale renowacje, które wykonuje, są tak doskonałej jakości, że takie pomyłki mogą się zdarzyć,
prawda? – pan Reeve („Mów mi Lucius”), dandys, którego wiek i zawód były nieokreślone, nie
dawał się udobruchać.
- Nie zaprzecza pan zatem, że ten mebel wyszedł spod ręki Jamesa Hobarta? – spytał mnie
podczas traumatycznego dla mnie lunchu w Harvard Club, odchylając się do tyłu na krześle z
chytrym wyrazem twarzy i wodząc palcem wokół brzegu szklanki z wodą sodową.
- Proszę posłuchać...
Zdałem sobie sprawę, że popełniłem błąd taktyczny, spotykając się z nim na jego gruncie,
w miejscu, gdzie znał kelnerów, gdzie sam zapisywał zamówienie na blankiecie, gdzie nie
mogłem wspaniałomyślnie zaproponować, żeby spróbował tego czy tamtego.
- Ani że świadomie zdjął ten rzeźbiony ornament w kształcie feniksa z thomasa afflecka,
z... tak, tak, myślę, że to jednak był affleck, w każdym razie filadelfia... i przytwierdził go do
blatu tej rzeczywiście starej, ale poza tym przeciętnej komody z tego samego okresu? Mówimy o
tym samym meblu, prawda?
- Gdyby mi pan tylko łaskawie pozwolił...
Posadzono nas przy oknie, słońce świeciło mi w oczy, pociłem się i czułem się mało
komfortowo.
- Jak więc może pan utrzymywać, że oszustwo nie było umyślne. Z jego i pana strony?
– Proszę posłuchać... – w pobliżu kręcił się kelner i chciałem, żeby odszedł – to ja jestem
odpowiedzialny za pomyłkę. Jak już mówiłem. I zaproponowałem, że odkupię ten mebel po
wyższej cenie, nie wiem więc, czego jeszcze pan ode mnie oczekuje.
Ale pomimo spokojnego tonu w środku wszystko się we mnie kotłowało z nerwów –
nerwów, których nie ukoiło to, iż minęło dwanaście dni, a Lucius Reeve wciąż nie przyjął na
konto kwoty, którą ode mnie dostał. Sprawdziłem to w banku tuż przed przypadkowym
natknięciem się na Platta.
Nie wiedziałem, czego chce Lucius Reeve. Hobie niemal od początku swojej kariery
zawodowej wykonywał te klecone z różnych części i mocno przerobione meble (nazywał je
„składakami”); magazyn na Brooklynie pękał w szwach od mebli sprzed trzydziestu i więcej lat.
Pierwszy raz, gdy pojechałem tam sam, żeby się rozejrzeć, z osłupieniem odkryłem meble, które
wyglądały na autentyczne hepplewhite’y, sheratony, istny sezam pełen skarbów. „Boże święty,
nie – zatrzeszczał w słuchawce głos Hobiego (ten obiekt był jak bunkier, bez zasięgu
telefonicznego, wyszedłem więc na zewnątrz, żeby do niego zadzwonić, i stałem owiewany
wiatrem na platformie załadunkowej z palcem w uchu) – wierz mi, gdyby to były autentyczne
antyki, już dawno zadzwoniłbym do Christie’s...”
Od lat podziwiałem „składaki” Hobiego, a nawet pomagałem mu przy ich tworzeniu, ale
dopiero wstrząs wywołany świadomością, że dałem się nabrać na autentyczność tych uprzednio
niewidzianych mebli sprawił, że coś sobie „wykoncypowałem” (stosując lubiane wyrażenie
Hobiego). Od czasu do czasu do sklepu trafiał obiekt jakości muzealnej zbyt uszkodzony lub
zniszczony, by go uratować; Hobie, który rozpaczał nad tymi eleganckimi starociami, jak gdyby
były zagłodzonymi dziećmi lub maltretowanymi kotami, poczytywał sobie za obowiązek
ocalenie, czego się dało (a to pary kwiatonów, a to zestawu pięknie wygiętych nóg), a potem,
korzystając ze swych stolarskich zdolności, tworzył z nich piękne młode frankensteiny, które w
niektórych wypadkach były w sposób oczywisty udziwnione, lecz w innych stanowiły tak
wierną kopię mebli z danego okresu, że nie można ich było odróżnić od prawdziwych antyków.
Kwasy, farba, złocenia i barwnik sadzowy. Stare gwoździe pokrywane rdzą w słonej
wodzie. Kwas azotowy na nowym orzechu. Prowadnice szuflad przetarte papierem ściernym,
kilka tygodni pod kwarcówką, żeby postarzyć nowe drewno o sto lat. Z pięciu zniszczonych
krzeseł w stylu hepplewhite potrafił stworzyć osiem solidnych i wyglądających w pełni
autentycznie sztuk poprzez rozmontowanie oryginałów, skopiowanie części (z wykorzystaniem
drewna uratowanego z innych uszkodzonych mebli z tego okresu) i złożenie ich z na wpół
oryginalnych, na wpół nowych elementów. („Nogi krzesła... – tłumaczył, przesuwając po jednej
z nich palcem – zwykle są porysowane i wgłębione na dole... nawet jeśli stosujesz stare
drewno, musisz przejechać od dołu łańcuchem, jeśli mają pasować do pozostałych... bardzo,
bardzo delikatnie, nie mówię, żeby je poharatać... bardzo charakterystyczna faktura, przednie
nogi są zwykle trochę bardziej wklęśnięte niż tylne, widzisz?”) Widziałem, jak wtopił
oryginalne drewno z praktycznie roztrzaskanego osiemnastowiecznego kredensu w stół, który
mógł wyjść z pracowni samego Duncana Phyfe’a. („Dobrze będzie?” – spytał niespokojnie
Hobie, cofając się o krok, najwyraźniej nie pojmując, jakiego dokonał cudu). Albo – jak w
wypadku komody „chippendale” Luciusa Reeve’a – pospolity mebel mógł poprzez dodanie
ornamentu ocalałego z jakiegoś majestatycznego starego wraku z tego samego okresu stać się w
jego rękach czymś prawie nieodróżnialnym od arcydzieła.
Człowiek bardziej praktyczny i pozbawiony skrupułów wykorzystałby te zdolności do
niecnych celów i zbiłby na tym fortunę (albo, powtarzając barwne określenie Griszy,
„wyciągałby więcej niż luksusowa kurwa”). Ale z tego, co było mi wiadomo, myśl o sprzedaży
składaków jako oryginałów czy choćby w ogóle ich sprzedaży nigdy nie zakiełkowała w umyśle
Hobiego; a jego całkowity brak zainteresowania tym, co się dzieje w sklepie, dawał mi sporą
swobodę w działaniach mających na celu zgromadzenie gotówki i opłacenie rachunków. Dzięki
jednej sofie i zestawowi foteli z ażurowym oparciem „sheraton” sprzedanym ufnej żonie
bankiera inwestycyjnego z Kalifornii po cenach jak za israela sacka udało mi się spłacić setki
tysięcy zaległego podatku od nieruchomości. Dzięki zestawowi do jadalni i kanapie „sheraton”
– sprzedanym klientowi z prowincji, który powinien był wykazać się większą przezornością, ale
zwiodła go nieskazitelna reputacja Hobiego i Welty’ego w świecie handlu antykami – udało mi
się spłacić długi sklepu.
- Jak dobrze się składa – zauważył Lucius Reeve z satysfakcją – że panu zostawia
prowadzenie sklepu, prawda? Że jego warsztat opuszczają te wszystkie podróbki, ale umywa
ręce od tego, jak pan je upłynnia?
- Słyszał pan moją ofertę. Nie zamierzam tu siedzieć i wysłuchiwać tych insynuacji.
- W takim razie dlaczego wciąż pan tu siedzi?
Ani przez chwilę nie wątpiłem, jak wielkie byłoby zdumienie Hobiego, gdyby się
dowiedział, że sprzedaję jego „składaki” jako antyki. Po pierwsze, wiele z bardziej
kreatywnych tworów Hobiego zawierało drobne niedokładności będące niemal czymś w
rodzaju żartu zrozumiałego tylko dla wtajemniczonych, a poza tym nie zawsze dobierał
materiały tak pedantycznie, jak robiłby to ktoś, kto celowo produkuje podróbki. Ja jednak
odkryłem, że z łatwością potrafię oszwabić nawet stosunkowo doświadczonego kupca, jeśli
obniżam cenę o około dwadzieścia procent w stosunku do autentycznego mebla. Ludzie
uwielbiają myśleć, że kupują coś okazyjnie. W czterech na pięć przypadków przymykali oko na
to, czego nie chcieli widzieć. Wiedziałem, jak przyciągnąć uwagę do nadzwyczajnych detali,
ręcznie ciętego forniru, pięknej patynacji, historycznych skaz, przesuwając palcem po
efektownej esownicy (którą sam Hogarth nazwał „linią piękna”), ażeby odciągnąć wzrok od
dosztukowanych elementów z tyłu, gdzie w silnym świetle można by zauważyć, że usłojenie jest
nieprecyzyjnie dopasowane. Nie proponowałem, żeby klienci oglądali spód mebla, co sam
Hobie – ze swym zacięciem edukacyjnym, za cenę poważnego uszczerbku własnych interesów –
nader chętnie czynił. Gdyby jednak ktoś chciał zajrzeć, starałem się, żeby podłoga wokół mebla
była bardzo, bardzo brudna, a kieszonkowa latarka, którą akurat miałem w kieszeni – bardzo,
bardzo słaba. W Nowym Jorku nie brakowało zamożnych klientów oraz działających pod presją
czasu dekoratorów wnętrz, którzy, jeśli pokazać im zdjęcie podobnego przedmiotu w katalogu
domu aukcyjnego, ochoczo decydowali się na coś, co uważali za okazję, zwłaszcza jeśli
wydawali nie swoje pieniądze. Kolejna sztuczka – obliczona na ściągnięcie innego, bardziej
wyrobionego klienta – polegała na zagrzebaniu mebla w głębi sklepu, potraktowaniu go
powietrzem z odkurzacza w trybie odwróconym (natychmiastowy efekt starości!) i pozwoleniu,
by klient samodzielne go wyszperał – o proszę, prawdziwa kanapa sheraton wśród tych starych
rupieci! W wypadku tego rodzaju ofiar, których naciąganie sprawiało mi ogromną przyjemność
– należało udawać głupiego, wyglądać na znudzonego, nie odrywać się od książki, zachowywać
się, jak gdybym nie wiedział, z czym mam do czynienia, i pozwolić im myśleć, że to oni
przechytrzają mnie: nawet wtedy, gdy z emocji trzęsły im się ręce, nawet wtedy, gdy próbowali
symulować brak pośpiechu, wychodząc do banku z zamiarem wypłacenia olbrzymiej sumy. Jeśli
klient był kimś ważnym lub zbyt blisko związanym z Hobiem, zawsze mogłem powiedzieć, że
rzecz jest nie na sprzedaż. Lakoniczne „nie na sprzedaż” było dosyć często odpowiednim
punktem wyjścia także w rozmowach z nieznajomymi, wtedy bowiem kupującemu jeszcze
bardziej zależało na szybkim doprowadzeniu do korzystnej transakcji, płatność gotówką, lecz
także zostawiało mi pole manewru, gdyby nagle coś poszło nie po mojej myśli. Zwłaszcza
gdyby Hobie w złym momencie wszedł na górę. Albo gdyby pani DeFrees w nieodpowiedniej
chwili wparadowała do sklepu, co się zresztą raz zdarzyło – musiałem się rozmyślić tuż przed
sfinalizowaniem sprzedaży ku wielkiej irytacji żony reżysera filmowego, której cierpliwość się
wyczerpała, wyszła więc i już nie wróciła. Bez uciekania się do ultrafioletu i analizy
laboratoryjnej większość fałszywek Hobiego była nie do rozpoznania gołym okiem; ale chociaż
przychodziło do niego wielu poważnych kolekcjonerów, było też mnóstwo osób, które nie
wiedziały na przykład, że nigdy nie produkowano czegoś takiego jak stojące lustro w ramie w
stylu królowej Anny. Ale nawet jeśli ktoś był dostatecznie bystry, żeby dostrzec jakąś
nieścisłość – powiedzmy styl rzeźbienia albo typ drewna anachroniczny dla danego ebenisty –
parę razy wystarczyło mi śmiałości, żeby wytłumaczyć nawet i to: twierdziłem, że mebel został
wykonany na zamówienie specjalnego klienta i dlatego, ściśle rzecz biorąc, był więcej warty
niż jego standardowa wersja.
Wzburzony i roztrzęsiony niemal bezwiednie skręciłem do parku i ruszyłem ścieżką w
stronę stawu, nad którym w czasach podstawówki przesiedzieliśmy z Andym wiele zimowych
popołudni ubrani w parki, czekając, aż mama odbierze nas po wizycie w zoo lub pójdzie z nami
do kina – punkt zborny, siedemnasta zero zero! Ostatnimi czasy jednak, niestety, najczęściej
siedziałem tam, czekając na Jerome’a, kuriera rowerowego, u którego kupowałem dragi.
Pigułki, które wykradłem przed laty Xandrze, pchnęły mnie na złą drogę: oksykodon, morfina i
dilaudid, o ile był dostępny, od lat zaopatrywałem się w nie na ulicy; w ostatnich miesiącach
trzymałem się (zazwyczaj) schematu dzień „na” i dzień „bez” (chociaż dzień teoretycznie „bez”
polegał na zażyciu odpowiednio małej dawki, żeby się nie rozchorować), ale mimo iż oficjalnie
był to dzień „bez”, czułem się coraz bardziej zdołowany, wódki wypite z Plattem już prawie
wywietrzały i wprawdzie doskonale wiedziałem, że nie mam nic przy sobie, to nie
przestawałem poklepywać kieszeni, a ręce raz za razem wymykały się do płaszcza i marynarki.
Na studiach nie osiągnąłem niczego nadzwyczajnego, niczego godnego uznania. Lata
spędzone w Las Vegas sprawiły, że nie nadawałem się do systematycznej nauki; i gdy wreszcie
w wieku dwudziestu jeden lat zdobyłem licencjat (ukończenie studiów zajęło mi sześć lat
zamiast spodziewanych czterech), dokonałem tego, nie wyróżniwszy się na żadnym polu.
„Szczerze mówiąc, nie widzę tu specjalnie szans na studia magisterskie – oświadczyła moja
uczelniana psycholog. – Zwłaszcza że musiałbyś być tak mocno uzależniony od pomocy
finansowej”.
Ale nie rwałem szat; wiedziałem, co chcę robić. Moja kariera handlowca rozpoczęła się,
gdy miałem około siedemnastu lat i zawędrowałem do sklepu jednego z tych rzadkich dni, kiedy
Hobie postanawiał go otworzyć. Wtedy już zdawałem sobie sprawę z kłopotów finansowych
Hobiego; Grisza wystarczająco dosadnie wyrażał się o przykrych skutkach sytuacji, w której
Hobie nadal będzie gromadził towar, nie próbując go upłynnić. („Tego dnia, kiedy wywieszą na
drzwiach zawiadomienie o eksmisji, on nadal będzie dłubał tam na dole”). Ale pomimo
piętrzących się listów z urzędu skarbowego wśród katalogów domów aukcyjnych i starych
programów koncertowych na stoliku w holu („Zawiadomienie o saldzie do zapłaty”,
„Ponaglenie do uregulowania salda”, „Drugie ponaglenie do uregulowania salda”) Hobie nadal
nie zawracał sobie głowy otwieraniem sklepu na dłużej niż pół godziny, chyba że wpadali jacyś
znajomi; a gdy wizyta znajomych dobiegała końca, często przeganiał prawdziwych klientów i
zamykał sklep. Niemal zawsze po powrocie z zajęć do domu zastawałem na drzwiach kartkę z
napisem „Zamknięte” i ludzi zaglądających przez szybę. A gdy już udawało mu się otworzyć na
kilka godzin, najgorszy był jego niefrasobliwy zwyczaj oddalania się po herbatę, kiedy to
zostawiał otwarte drzwi i kasę bez żadnego nadzoru; chociaż Mike, jeden z jego tragarzy, był na
tyle przewidujący, żeby pozamykać na klucz gabloty ze srebrem i biżuterią, kilka ceramik i
kryształów ulotniło się i ja sam rzeczonego dnia niespodziewanie wyszedłem na górę z
warsztatu i przyuważyłem sportowo ubraną damulkę o wyrzeźbionym ćwiczeniami ciele –
wyglądała, jakby właśnie wymknęła się z zajęć pilatesu – jak wsuwa do torebki przycisk do
papieru.
- To będzie osiemset pięćdziesiąt dolarów – powiedziałem, a ona zamarła na dźwięk
mojego głosu i spojrzała na mnie z przerażeniem.
W rzeczywistości przycisk kosztował tylko dwieście pięćdziesiąt, ale bez szemrania
podała mi kartę kredytową i pozwoliła nabić wymienioną kwotę – prawdopodobnie była to
pierwsza tak korzystna transakcja, do której doszło od śmierci Welty’ego, ponieważ znajomi
Hobiego (jego główni klienci) zbyt dobrze zdawali sobie sprawę, że mogą namówić go do
opuszczenia i tak już niskich cen do skandalicznego wręcz poziomu. Mike z kolei, który też
sporadycznie pomagał w sklepie, windował ceny według własnego widzimisię i nigdy nie
negocjował, w konsekwencji sprzedając bardzo niewiele.
- Dobra robota! – ucieszył się Hobie, mrugając radośnie w blasku lampy, przy której
pracował, gdy zszedłem do warsztatu i poinformowałem go o mojej wielkiej transakcji (w
mojej wersji poszedł srebrny dzbanek do herbaty; nie chciałem, żeby wyglądało, że obłupiłem
klientkę, a poza tym wiedziałem, że nie interesuje go, jak to on nazywał, drobnica, która, czego
dowiedziałem się w czasie studiowania ksiąg, stanowiła ogromną część sklepowego
inwentarza). – Niezłe oko miała. Welty pokochałby cię jak niemowlę podrzucone pod drzwiami,
ha! Za to, że interesujesz się jego srebrami!
Od tamtej pory miałem w zwyczaju przesiadywać w sklepie nad książkami, gdy Hobie
pracował w warsztacie na dole. Początkowo robiłem to po prostu dla rozrywki – rozrywki,
której mocno mi brakowało w latach smętnego życia studenckiego pod znakiem kawy w barku i
wykładów o Walterze Benjaminie. W latach po śmierci Welty’ego sklep Hobart i Blackwell
najwyraźniej zyskał sobie w złodziejskim światku opinię łatwego celu; i przyjemność, jaką
czerpałem z nakrywania tych wyelegantowanych złodziejaszków i wyciągania z nich dużych
sum, przypominała trochę kradzieże w supermarketach à rebours.
Była to też dla mnie lekcja – lekcja, którą odkrywałem stopniowo, ale która w rzeczy
samej uświadomiła mi najważniejszą prawdę o prowadzeniu interesów w tej branży. Był to
sekret przez nikogo nieujawniany, coś, do czego trzeba było dojść samemu: to znaczy, że w
handlu antykami nie ma czegoś takiego jak „prawidłowa” cena. Wartość obiektywna – wartość
katalogowa – nie ma żadnego znaczenia. Jeśli zjawiał się dyletant z pieniędzmi w ręku (czyli
większość klientów), nieważne było, co napisano w książkach, co mówią eksperci, za ile
niedawno poszły podobne eksponaty na aukcji w Christie’s. Przedmiot – każdy przedmiot – jest
wart tyle, ile ktoś zechce za niego zapłacić.
W rezultacie zacząłem krążyć po sklepie, usuwając niektóre ceny (żeby klient musiał
podejść i zapytać) i zmieniając inne – nie wszystkie, ale część. Drogą prób i błędów odkryłem,
na czym polega sztuczka: co najmniej jedną czwartą cen należy zachować na niskim poziomie, a
resztę podnieść, czasem nawet aż o czterysta lub pięćset procent. Po latach wyjątkowo niskich
cen zdobyliśmy stałą bazę wiernych klientów; pozostawienie jednej czwartej cen na niskim
poziomie gwarantowało, że pozostaną nam wierni, a ludzie polujący na okazje wciąż mogli je
znaleźć, jeśli dobrze szukali. Pozostawienie części niskich cen oznaczało też, że za sprawą
jakiejś przewrotnej alchemii wywindowane ceny wydawały się w jakiś sposób uzasadnione: z
jakiegoś powodu niektórzy byli bardziej skłonni wybulić tysiąc pięćset baksów za miśnieński
dzbanek do herbaty, jeśli stał obok pospolitszego, lecz porównywalnego przedmiotu
wycenionego (prawidłowo, lecz tanio) na kilkaset dolarów.
Tak właśnie wszystko się zaczęło; tak oto firma Hobart i Blackwell po kilku chudych
latach zaczęła pod moim przebiegłym kierownictwem przynosić zysk. Ale chodziło nie tylko o
pieniądze. Lubiłem grę z klientem. W przeciwieństwie do Hobiego – który zakładał, błędnie
zresztą, że każdy, kto wchodzi do jego sklepu, jest takim samym fascynatem starych mebli jak on,
i który szalenie rzeczowo wskazywał wszelkie wady i zalety obiektu – odkryłem, że mam dryg
do czegoś przeciwnego: zaciemniania i tajemnicy, umiejętność opowiadania o przedmiotach
gorszego sortu w taki sposób, żeby ludzie zaczęli ich pragnąć. Gdy coś sprzedawałem,
zachwalając towar (o ile nie siedziałem spokojnie, pozwalając niczego niepodejrzewającej
ofierze wpaść w zastawione sidła), gra polegała na tym, żeby ocenić klienta i ustalić, jaki obraz
siebie chce demonstrować światu – nie tyle, kim jest (Wszechwiedzący dekorator wnętrz? Kura
domowa z New Jersey? Nieśmiały gej?), ile kim chciałby być. Nawet na najwyższych
szczeblach liczyły się pozory; wszyscy urządzali scenografię teatralną. Cały pic polegał na tym,
żeby odnieść się do owej projekcji, samego tworu fantazji – konesera, wytrawnego bon vivanta
– nie zaś do stojącej przed tobą zakompleksionej osoby. Dobrze było trochę się wycofać i
unikać zbytniej bezpośredniości. Szybko się nauczyłem, jak się ubierać (na granicy między
stylem konserwatywnym i szpanerskim) i jak sobie radzić z bardziej lub mniej wyrobionymi
klientami, regulując skalę grzeczności i bezczelności: w obu wypadkach zakładałem jakąś
wiedzę, nie szczędziłem pochlebstw, w odpowiednim momencie traciłem zainteresowanie lub
się oddalałem.
A jednak w wypadku Luciusa Reeve’a fatalnie zawaliłem sprawę. Nie wiedziałem, czego
chce. Właściwie to z taką konsekwencją ignorował moje przeprosiny i kierował cały swój
gniew na Hobiego, że przyszło mi do głowy, iż przez przypadek poruszyłem jakieś dawne
resentymenty. Nie chciałem zdradzić się przed Hobiem, wymieniając nazwisko Reeve’a, ale kto
mógłby żywić tak zapamiętale urazę do Hobiego, człowieka tak poczciwego i pełnego
najlepszych chęci? Mój wywiad internetowy na temat Luciusa Reeve’a przyniósł niewiele,
jedynie kilka niewinnych wzmianek w kronikach towarzyskich, nie należał nawet do
absolwentów Harvardu ani członków Harvard Club, nic prócz przyzwoitego adresu przy Piątej
Alei. Z tego, co zdołałem ustalić, nie miał żadnej rodziny, żadnej stałej posady ani znanych
środków utrzymania. Głupio zrobiłem, wypisując mu czek – zemściła się moja pazerność;
myślałem o tym, żeby zapewnić meblowi rodowód, tymczasem w tej sytuacji nawet koperta z
gotówką wsunięta pod serwetkę i przesunięta po blacie nie dawała gwarancji, że zapomniałby o
sprawie.
Stałem z pięściami w kieszeniach płaszcza, w okularach zaparowanych od wiosennej
wilgoci i wpatrywałem się nieszczęśliwie w mętne wody stawu: kilka smętnych brązowych
kaczek, plastikowe torby unoszące się w trzcinach. Większość ławek nosiła nazwiska swych
fundatorów – dla uczczenia pamięci pani Ruth Klein lub kogoś innego – ale ławka mamy, nasz
„punkt zborny”, jako jedyna w tej części parku otrzymała od swego anonimowego donatora
bardziej tajemniczą i kuszącą inskrypcję: „PEŁNIA MOŻLIWOŚCI”. Była to „jej” ławka, zanim
jeszcze się urodziłem; w pierwszych latach po przyjeździe do miasta przesiadywała na niej w
wolne popołudnia z wypożyczoną książką, obywając się bez obiadu, jeśli potrzebowała
pieniędzy na bilet do MoMA lub na film w Paris Theatre. Nieco dalej, przy stawie, gdzie
ścieżka stawała się pusta i ciemna, rozciągał się zaniedbany i odludny kawałek ziemi, gdzie
razem z Andym rozsypaliśmy jej prochy. To Andy mnie namówił, żeby się zakraść do parku i
rozsypać je wbrew miejskim przepisom, i to właśnie w tym konkretnym miejscu: „No bo tutaj
przecież się z nią spotykaliśmy”.
„Tak, ale trutka na szczury, patrz, tabliczki”.
„No, już. Teraz można. Nikt nie idzie”.
„Uwielbiała też lwy morskie. Zawsze nas tam zaciągała, żeby na nie popatrzeć”.
„No chyba nie chcesz jej tam wrzucić, no proszę cię, tam śmierdzi rybami. Poza tym jak
widzę w swoim pokoju ten słoik czy jak to się nazywa, dostaję gęsiej skórki”.
VI

- Mój Boże – przeraził się Hobie, gdy dobrze mi się przyjrzał w świetle. – Jesteś biały jak
kreda. Nie rozbiera cię coś?
– Mmm..
Wychodził właśnie z płaszczem przewieszonym przez ramię; za nim stali państwo Vogel,
sztywni i uśmiechający się jadowicie. Moje stosunki z Voglami (lub Szakalami, jak ich nazywał
Grisza) znacznie się ochłodziły, odkąd przejąłem prowadzenie sklepu; wiedząc o wielu, bardzo
wielu przedmiotach, które na dobrą sprawę ukradli Hobiemu, teraz, jeśli tylko podejrzewałem,
że coś mogłoby ich zainteresować, cena natychmiast szybowała do góry; i chociaż pani Vogel –
która głupia nie była – zaczęła dzwonić bezpośrednio do Hobiego, zwykle udawało mi się ją
przechytrzyć, na przykład utrzymując, że już sprzedałem dany przedmiot i zapomniałem go
oznakować.
- Jadłeś coś? – Hobie w swym łagodnym roztrzepaniu i naiwności zupełnie nie zdawał
sobie sprawy z tego, że ja i państwo Vogel nie mamy o sobie wzajemnie najlepszego zdania. –
Wyskakujemy na kolację gdzieś w okolicy. Może wybrałbyś się z nami?
- Nie, dziękuję – odparłem, czując na sobie świdrujące spojrzenie pani Vogel, z jej
chłodnym, fałszywym uśmiechem, oczami jak odłamki agatu na gładkiej twarzy starzejącej się
mleczarki. Z reguły z przyjemnością podejmowałem wyzwanie i wyszczerzałem zęby w
odpowiedzi, ale w ostrym świetle przedpokoju czułem się zgrzany i wykończony, w jakiś
sposób zbrukany. – Hm, chyba dzisiaj zjem w domu, dzięki.
- Nie czujemy się dobrze? – spytał beznamiętnie pan Vogel, łysiejący Amerykanin ze
Środkowego Zachodu w okularach bez oprawki i szykownej marynarskiej kurtce. Gdyby był
bankierem, a wy zalegalibyście ze spłatą kredytu hipotecznego, wolelibyście nie mieć z nim do
czynienia. – Jaka szkoda.
- Miło cię widzieć – wtrąciła pani Vogel, podchodząc bliżej i kładąc pulchną dłoń na moim
rękawie. – Fajnie było podczas wizyty Pippy? Żałuję, że nie udało mi się z nią zobaczyć, ale
była taka zaaferowana tym swoim chłopakiem. Co o nim myślisz? Jak on miał na imię? –
spytała, odwracając się do Hobiego. – Elliot?
- Everett – poprawił ją neutralnym tonem Hobie. – Sympatyczny chłopak.
- No – przytaknąłem, odwracając się, żeby zrzucić płaszcz. Gdy ujrzałem Pippę po
przylocie z Londynu w towarzystwie owego Everetta, przeżyłem jeden z najbardziej
nieprzyjemnych wstrząsów swojego życia. To ja odliczam dni i godziny i potem, roztrzęsiony z
braku snu i nerwów, nie mogąc się powstrzymać od zerkania co pięć minut na zegarek,
podskakuję na dźwięk dzwonka, i dosłownie rzucam się do drzwi, żeby je otworzyć
zamaszystym gestem – a ona stoi tam z tym swoim angielskim frajerem pod rękę.
- A czym on się zajmuje? Też muzyk?
- Nie, bibliotekarz muzyczny – odrzekł Hobie. – Nie wiem, co się za tym kryje w
dzisiejszych czasach, w dobie komputeryzacji i tak dalej.
- Och, jestem pewna, że Theo wie o tym wszystko – oznajmiła pani Vogel.
- Nie, nie do końca.
- Cyfro-tekarz? – zażartował pan Vogel z głośnym i radosnym rechotem, zupełnie nie w
jego stylu. Zwracając się do mnie, dodał: – Czy to prawda, że dzisiejsza młodzież jest w stanie
skończyć wszystkie lata szkoły, ani razu nie zaglądając do biblioteki?
– Skąd mam wiedzieć?
Bibliotekarz muzyczny! Wtedy musiałem zmobilizować wszystkie pokłady samokontroli,
żeby zachować obojętną twarz (chociaż kiszki się we mnie skręcały, istna apokalipsa) i uścisnąć
jego wilgotną angielską łapę, „Hejka, mam na imię Everett, ty pewnie jesteś Theo, tyle o tobie
słyszałem itd. itd.”, zastygły w bezruchu w drzwiach niczym przebity bagnetem Jankes
wpatrzony w nieznajomego, który zadał mi śmiertelne pchnięcie. Był energicznym, drobnym
chłopakiem o szeroko rozstawionych oczach, niewinnym, nijakim, irytująco pogodnym, ubranym
w dżinsy i bluzę z kapturem jak nastolatek; a jego szybki przepraszający uśmiech, gdy
zostawaliśmy sami w salonie, sprawiał, że z wściekłości aż mi ciemniało w oczach.
Każda sekunda ich wizyty była dla mnie torturą. Przebrnąłem przez nią tylko jakimś cudem.
Chociaż starałem się trzymać od nich z daleka na tyle, na ile było to możliwe (i choć obłudnik
ze mnie nie lada, z ledwością panowałem nad sobą; jego różowa skóra, nerwowy śmiech,
włoski wystające spod mankietów koszuli, wszystko w nim sprawiało, że chciałem na niego
skoczyć i wybić mu te końskie angielskie zębiszcza; i czyż nie byłaby to niespodzianka,
myślałem ponuro, wbijając w niego gniewne spojrzenie przez stół, gdyby poczciwy okularnik ze
sklepu z antykami zerwał się z miejsca i skopał mu tyłek?), mimo iż bardzo się starałem, nie
byłem w stanie trzymać się z dala od Pippy, kręciłem się wokół niej natrętnie i nienawidziłem
siebie za to, tak boleśnie podekscytowany byłem jej bliskością: bose stopy przy śniadaniu, gołe
nogi, jej głos. Nieoczekiwane mignięcie białych pach, gdy ściągała przez głowę sweter. Jej dłoń
na moim rękawie i katusze z tym związane. „Cześć, słodziaku. Cześć, kochanie”. Podchodziła
od tyłu i zasłaniała mi oczy: niespodzianka! Chciała wiedzieć o mnie wszystko, wszystko, co
robiłem. Wciskała się obok mnie na małą kanapę w stylu królowej Anny tak, że nasze nogi się
stykały: o Boże. Co czytam? Czy może zajrzeć do mojego ipoda? Skąd mam ten niesamowity
zegarek na rękę? Za każdym razem, gdy się do mnie uśmiechała, otwierało się niebo. A jednak
gdy tylko wymyślałem jakiś pretekst, żeby przydybać ją samą, ten zaraz się zjawiał, niwecząc
wszystko, łup, łup, łup, głupkowaty uśmiech, oplecione wokół niej ramię. Rozmowa w pokoju
obok, wybuch śmiechu: czyżby ci dwoj rozmawiali o mnie? Obejmował ją w pasie! Nazywał ją
„Pips”! Jedynym jako tako znośnym i zabawnym momentem jego wizyty była sytuacja, kiedy
Popczik – z wyostrzonym na starość instynktem terytorialnym – niesprowokowany zerwał się z
miejsca i dziabnął go w kciuk – „o Jezu!”. Hobie popędził po spirytus, Pippa się przejęła, a
Everett usiłował nie tracić zimnej krwi, choć był wyraźnie wyprowadzony z równowagi: jasne,
psy są wspaniałe! Uwielbiam je! Nigdy ich nie mieliśmy przez alergię mamy. Był „ubogim
krewnym” (jego określenie) dawnego szkolnego kolegi Pippy; matka Amerykanka, liczne
rodzeństwo, ojciec wykładający jakieś niezrozumiałe matematyczne/filozoficzne coś w
Cambridge; tak jak ona był wegetarianinem, „prawie weganinem”; ku memu przerażeniu okazało
się, że wspólnie wynajmują mieszkanie (!) – oczywiście spał w jej pokoju podczas całej
wizyty; i przez pięć nocy, przez cały czas, gdy u nas gościł, nie mogłem zmrużyć oka, dręczony
wściekłością i smutkiem, nasłuchując każdego szelestu pościeli, każdego westchnienia i szeptu
zza ściany.
A z drugiej strony – pomachałem Hobiemu i Voglom na pożegnanie, „udanego wieczoru!”,
a potem odwróciłem się od nich z ponurą miną – czego się spodziewałem? Ostrożny, dobrotliwy
ton, który przyjmowała wobec mnie w obecności swojego kochasia, budził we mnie furię,
mierził do szpiku kości... „Nie – odpowiedziałem grzecznie, gdy mnie spytała, czy się z kimś
spotykam – niezupełnie”, chociaż (szczyciłem się tym w cyniczny i ponury sposób) w
rzeczywistości sypiałem z dwiema różnymi dziewczynami, które nie wiedziały o sobie
wzajemnie. Jedna miała chłopaka w innym mieście, a druga narzeczonego, którym była
zmęczona i odrzucała jego telefony, gdy byliśmy razem w łóżku. Obie ładne, a dziewczyna
przyprawiająca rogi narzeczonemu wręcz piękna – młodsza Carol Lombard – żadna jednak nie
była dla mnie prawdziwa; były jedynie substytutem Pippy.
Wkurzało mnie to, jak się czułem. Snucie się z kąta w kąt „ze złamanym sercem” (pierwsze
wyrażenie, jakie przyszło mi, niestety, do głowy), było głupie, było ckliwe, żenujące i godne
mięczaka – ojojoj, Pippa jest w Londynie, ma kogoś, napij się wina i stuknij Carole Lombard,
daj sobie spokój. Ale myśli o niej wywoływały we mnie tak uporczywe katusze, że mogłem o
niej zapomnieć tak, jak można zapomnieć o bolącym zębie. Było to coś odruchowego,
beznadziejnego, kompulsywnego. Od lat była pierwszą rzeczą, ku której znosiło moje myśli po
przebudzeniu, i ostatnią rzeczą, jaka majaczyła mi w głowie, gdy zasypiałem, i w ciągu dnia
powracała do mnie uparcie, obsesyjnie, wiecznie wywołując bolesny wstrząs: która jest teraz w
Londynie?... wieczne dodawanie i odejmowanie, obliczanie różnicy między strefami
czasowymi, nałogowe sprawdzanie w telefonie pogody w Londynie, 12 stopni Celsjusza, 22.12
i lekkie opady, na rogu Greenwich i Siódmej Alei przy zabitym deskami szpitalu St. Vincent’s
po drodze na spotkanie z dilerem, a co z Pippą, gdzie teraz jest?... na tylnej kanapie taksówki, na
kolacji, na drinku z ludźmi, których nie znam, śpi w łóżku, którego nigdy nie widziałem?
Rozpaczliwie pragnąłem obejrzeć zdjęcia jej mieszkania, ażeby uzupełnić swoje fantazje o kilka
jakże potrzebnych szczegółów, ale wstydziłem się o nie poprosić. Ze ściśniętym sercem
myślałem o jej pościeli, jak wygląda, w ciemnym kolorze, jak przystało na pokój studencki, tak
to sobie przynajmniej wyobrażałem, skłębiona, nieuprana, niedoświetlone gniazdko, jej
piegowaty policzek bielący się na kasztanowej lub wrzosowej poszewce, angielski deszcz
stukający w okno. Jej zdjęcia zdobiące korytarz przed moim pokojem – wiele różnych Pipp w
różnym wieku – stanowiły każdego dnia źródło cierpień, zawsze niespodziewanych, zawsze
nowych; ale chociaż starałem się odwracać wzrok, niezmiennie podnosiłem spojrzenie, jakby
przez pomyłkę, a tam ona, śmiejąca się z czyjegoś dowcipu lub uśmiechająca się do kogoś, kto
nie był mną, zawsze świeży ból, cios prosto w serce.
A co najdziwniejsze: miałem świadomość, że większość ludzi odbiera ją inaczej niż ja,
jeśli już, to ze swoim utykaniem i upiorną bladością rudzielca wydaje im się nieco
ekscentryczna. Z jakiegoś idiotycznego powodu zawsze pochlebiałem sobie, iż jestem jedyną
osobą na świecie, która naprawdę ją docenia – że byłaby zdumiona i wzruszona i może nawet
zaczęłaby patrzeć na siebie zupełnie inaczej, wiedząc, jaka jest piękna w moich oczach. Ale
nigdy do tego nie doszło. Ze złością skupiałem uwagę na jej niedoskonałościach, rozmyślnie
oglądając zdjęcia, gdzie uchwycono ją jako nieopierzoną nastolatkę pod niezbyt korzystnym
kątem – długi nos, szczupła twarz, oczy (pomimo rozdzierającego serce koloru) z jasnymi
rzęsami jakby łyse – huckfinnowska pospolitość. Ale te wszystkie cechy były – dla mnie – tak
ujmujące i wyjątkowe, że na nowo przyprawiały mnie o rozpacz. Gdyby chodziło o jakąś
piękność, mógłbym się pocieszać, że jest poza moim zasięgiem; to, że nawet jej przeciętna
uroda nie dawała mi spokoju, dręczyła mnie, sugerowało – złowieszczo – miłość bardziej
wiążącą niż fizyczne zauroczenie, jakieś asfaltowe jezioro duszy, w którym być może miałem się
taplać i usychać z miłości całe lata.
Bowiem w najgłębszej i najbardziej niewzruszonej cząstce mojej osoby rozsądek nie
zdawał się na nic. Pippa była zaginionym królestwem, nietkniętą częścią mnie, którą utraciłem
wraz z matką. Wszystko, co jej dotyczyło, wzbijało wir fascynacji, od staromodnych walentynek
i haftowanych chińskich wdzianek, które kolekcjonowała, po pachnące buteleczki z
kosmetykami Neal’s Yard Remedies; zawsze było coś jasnego i magicznego w jej dalekim,
nieznanym życiu: Vaud Suisse, 23 rue de Tombouctou, Blenheim Crescent W11 2EE,
umeblowane pokoje w krajach, których nigdy nie widziałem. Wszystko wskazywało na to, że ten
cały Everett („biedny jak mysz kościelna” – jego słowa) żerował na jej pieniądzach, a
właściwie na pieniądzach wujka Welty’ego, stara Europa pasożytująca na młodej Ameryce,
żeby zacytować określenie, które wykorzystałem w swojej pracy na temat Henry’ego Jamesa na
ostatnim semestrze studiów.
A może by tak wypisać mu czek, żeby się od niej odczepił? Siedzącemu samotnie w sklepie
w leniwe chłodne popołudnia przyszła mi do głowy ta myśl: „Pięćdziesiąt tysięcy, jeśli
znikniesz jeszcze dzisiaj, sto tysięcy, jeśli już nigdy się z nią nie zobaczysz”. Pieniądze nie były
mu obojętne, to było jasne; podczas swojej wizyty wiecznie z niepokojem grzebał w
kieszeniach, ciągłe przystanki przy bankomatach, wypłacanie po dwadzieścia dolarów, nie
więcej, dobry Boże.
Beznadziejna sprawa. Niemożliwe, żeby panu bibliotekarzowi muzycznemu zależało na
niej tak bardzo jak mnie, do diabła. My należeliśmy do siebie; bezspornie istniała między nami
zgodność i magia jak ze snu; myśli o niej wypełniały światłem każdy zakątek mojego umysłu i
zalewały blaskiem cudowne przestrzenie, o których istnieniu nawet nie wiedziałem, widoki,
które najwyraźniej wyczarowywała tylko ona. Raz za razem odtwarzałem muzykę jej ulubionego
Arvo Pärta, żeby zbliżyć się do niej chociaż w ten sposób; i wystarczyło, że wymsknął jej się
tytuł niedawno przeczytanej powieści, żebym pożarł ją łapczywie, pragnąc poprzez swoistą
telepatię znaleźć się w jej myślach. Pewne przedmioty, które przewijały się przez sklep –
fortepian Pleyel; osobliwa porysowana rosyjska kamea – wydawały się namacalnymi
eksponatami życia, które ona i ja powinniśmy wieść razem. Pisałem trzydziestostronicowe
emaile, które kasowałem przed wysłaniem, i postępowałem według matematycznego wzoru
wymyślonego przez siebie po to, żeby nie zrobić z siebie jeszcze większego durnia: zawsze trzy
linijki mniej niż w emailu od niej, zawsze dzień dłużej, niż ja czekałem na odpowiedź. Czasem
w łóżku – wzdychając pośród swoich narkotycznych i erotycznych fantazji – prowadziłem z nią
długie i szczere rozmowy, wyobrażałem sobie, że mówimy do siebie (melodramatycznie),
jesteśmy nierozłączni, jedno przykładając dłoń do policzka drugiego, nie możemy się rozstać.
Niczym stalker przechowywałem kosmyk jej włosów w kolorze jesiennych liści, który
wyciągnąłem z kosza po tym, jak przycięła sobie w łazience grzywkę – i, co jeszcze bardziej
odrażające, nieupraną koszulkę, wciąż odurzającą swym słomianym, wegetariańskim zapachem
potu.
Beznadziejna sprawa. Co więcej – upokarzająca. Drzwi do mojego pokoju na wpół
otwarte podczas jej wizyt to niezbyt subtelne zaproszenie. Nawet to jej rozkoszne utykanie (jak
u małej syrenki, zbyt kruchej, by stawiać kroki na lądzie) doprowadzało mnie do szaleństwa.
Była złocistą nicią przeszywającą wszystko, soczewką, która uwydatniała piękno, toteż cały
świat stawał odmieniony dzięki niej i tylko dzięki niej. Dwukrotnie próbowałem ją pocałować
– raz pijany w taksówce; raz na lotnisku, zrozpaczony na myśl, że nie będę jej widział przez
następne miesiące (lub, kto wie, lata).
- Przepraszam – wybąkałem odrobinę za późno.
- W porządku.
- Nie, naprawdę, ja...
- Słuchaj... – słodki, roztargniony uśmiech – nic się nie stało. Ale zaraz będą wpuszczać na
pokład. – (Co właściwie nie było prawdą). – Muszę lecieć. Trzymaj się, okej?
„Trzymaj się”. Co ona, u licha, widziała w tym Angolu? Mogłem sobie wyobrazić, za
jakiego ma mnie nudziarza, skoro woli takiego mydłka niż mnie. „Kiedyś, jak będziemy mieli
dzieci...” chociaż wypowiedział te słowa półżartem, zmroziły mi krew. Był akurat tego typu
frajerem, którego można było sobie łatwo wyobrazić, jak snuje się z pieluchami i miękkimi
zabawkami... Gromiłem siebie za to, że nie byłem wobec niej bardziej stanowczy, choć prawdą
było, że nie mogłem już mocniej zabiegać o jej względy bez przynajmniej cienia zachęty z
drugiej strony. I tak było to już wystarczająco krępujące: taktowność Hobiego za każdym razem,
kiedy padało jej imię, wystudiowana obojętność głosu. Jednakże moja tęsknota do niej była jak
paskudne przeziębienie, które męczyło mnie latami pomimo przekonania, że jestem w stanie
pokonać je w każdej chwili. Widziała to nawet ta raszpla, pani Vogel. Nie można powiedzieć,
że Pippa mnie zwodziła – wręcz przeciwnie; gdyby choć trochę jej na mnie zależało, wróciłaby
do Nowego Jorku, nie zostałaby po studiach w Europie; a mimo to z jakiegoś kretyńskiego
powodu nie mogłem zapomnieć, jak na mnie spojrzała w dniu mojej pierwszej wizyty, gdy
usiadłem na brzegu jej łóżka. Wspomnienie tamtego popołudnia z dzieciństwa pokrzepiało mnie
całe lata; zupełnie jak gdybym – usychając z tęsknoty za mamą – przylgnął do niej jak jakieś
osierocone zwierzątko; tymczasem ona (proszę, można się już ze mnie śmiać) była otumaniona
morfiną, otępiała od obrażeń głowy, gotowa rzucić się w objęcia pierwszego nieznajomego,
który by wszedł do pokoju.
Moje „opki”, jak je nazywał Jerome, znajdowały się w blaszanej puszce po tytoniu. Na
marmurowym blacie komody rozgniotłem jedną z uciułanych oldskulowych tabletek oxycontinu,
podzieliłem proszek kartą z Christie’s i – zwinąwszy najnowszy banknot z portfela – pochyliłem
się nad blatem, z oczami załzawionymi pożądaniem: punkt zerowy, bam, gorzki posmak w
gardle, a potem wiew ulgi, osunięcie się na łóżko, gdy serce przeszywała mi znajoma słodycz:
czysta przyjemność, przejmująca i jasna, daleka od blaszanego szczęku rozpaczy.
VII

Wieczór umówionej kolacji u Barbourów był burzowy, z ostro zacinającym deszczem i


porywami wiatru tak silnymi, że ledwo udało mi się otworzyć parasol. Na Szóstej Alei nie było
żadnej wolnej taksówki, piesi przedzierali się ze spuszczonymi głowami przez ukośny deszcz; w
wilgotnym bunkrowym powietrzu stacji metra z betonowego sufitu skapywała miarowo woda.
Gdy wyszedłem z metra na wyludnioną Lexington Avenue, krople tańczyły i podskakiwały
na chodnikach – hałaśliwy deszcz, który zdawał się uwypuklać uliczne hałasy. Taksówki
przejeżdżały, wzbijając głośne fontanny wody. Kilka domów od stacji dałem nura do kwiaciarni
– kupiłem lilie, trzy pęki, bo jeden wyglądał zbyt żałośnie; w maleńkim, przegrzanym sklepie od
ich zapachu zrobiło mi się niedobrze i dopiero przy kasie zorientowałem się dlaczego: ich woń
przywiodła mi na myśl identyczną mdłą słodycz nabożeństwa żałobnego mamy. Gdy wymknąłem
się z powrotem na ulicę i pobiegłem zalanym chodnikiem do Park Avenue – chlupotało mi w
butach, zimny deszcz zacinał mi w twarz – żałowałem, że w ogóle kupiłem kwiaty, i mało
brakowało, a cisnąłbym je do kosza, tyle tylko, że fale deszczu były tak gwałtowne, iż wolałem
nie zwalniać kroku, nawet na chwilę, i biegłem dalej.
Gdy stanąłem w przedsionku – włosy przylizane, przeciwdeszczowy ponoć płaszcz
ociekający tak, jakbym zanurzył go w wannie – drzwi otworzyły się dość raptownie, ukazując
wysokiego chłopaka o szczerej twarzy, i zajęło mi parę sekund, żebym rozpoznał w nim
Toddy’ego. Zanim zdążyłem przeprosić za wodę, która ze mnie spływała, objął mnie mocno,
poklepując po plecach.
- O mój Boże – powtarzał, prowadząc mnie do salonu. – Pozwól, że zabiorę płaszcz... o,
kwiaty, mama będzie zachwycona. Super, że się widzimy! Ile to czasu?
Był wyższy i mocniej zbudowany niż Platt, z nietypowymi dla Barbourów włosami o
ciemniejszym odcieniu tektury, a także z bardzo nietypowym dla Barbourów uśmiechem na
twarzy: spontanicznym, radosnym, bez cienia ironii.
- Cóż... – bąknąłem. Jego serdeczność czerpiąca najwyraźniej źródło z jakiejś szczęśliwej
dawnej zażyłości, która między nami przecież nie istniała, przyprawiła mnie o zakłopotanie. –
Długo. Pewnie teraz studiujesz, co?
- Tak... Georgetown... przyjechałem na weekend. Politologia, ale tak naprawdę liczę na to,
że zajmę się zarządzaniem organizacjami non profit, chciałbym pomagać młodym ludziom. – Ze
swym bezpośrednim, studencko-urzędniczym uśmiechem wyraźnie wyrósł na obiecującego
młodego człowieka, na jakiego kiedyś zapowiadał się Platt. – I, wiesz, mam nadzieję, że to nie
zabrzmi dziwnie, ale po części powinienem za to podziękować tobie.
- Jak to?
- Znaczy za to, że chcę pracować z młodymi ludźmi pokrzywdzonymi przez los. Widzisz,
wtedy, przed laty, kiedy u nas mieszkałeś, miałeś na mnie wielki wpływ. Twoja sytuacja, że tak
powiem, otworzyła mi oczy. Bo nawet wtedy, w trzeciej klasie czy coś koło tego, uznałem, że
tym chciałbym się kiedyś zająć, wiesz, jakąś formą pomocy dzieciakom.
- No proszę – wydusiłem, wciąż słysząc w uszach „pokrzywdzony przez los”. – Ha!
Świetnie.
- Tak, to naprawdę ciekawe, jest tyle sposobów, żeby wesprzeć potrzebujących. To znaczy,
nie wiem, co słyszałeś o Dystrykcie Kolumbii, ale tam jest mnóstwo zaniedbanych dzielnic,
zaangażowałem się w program pomocy dzieciakom z trudnych środowisk, uczę ich czytać i
liczyć, a latem jadę na Haiti z Habitat for Humanity...
- Czy to on?
Wytworny stukot obcasów na parkiecie, jasne paznokcie na moim rękawie i nim się
zorientowałem, Kitsey już mnie obejmowała, a ja uśmiechałem się do jej białoblond włosów.
- Ojej, jesteś cały mokry – zauważyła, odsuwając się ode mnie. – Spójrz no na siebie. Jak,
u diabła, tu dotarłeś? Przypłynąłeś wpław?
Miała długi, piękny nos pana Barboura i jego jasne, niemal nieobecne spojrzenie –
zupełnie jak wtedy, gdy była potarganą dziewięciolatką w szkolnym mundurku, zaróżowioną i
niemogącą sobie poradzić z tornistrem – tylko że teraz aż mnie zatkało, gdy zobaczyłem, na jaką
lodowatą piękność wyrosła.
- Ja... – Chcąc ukryć zmieszanie, przeniosłem wzrok na Toddy’ego, który zajął się moim
płaszczem i kwiatami. – Przepraszam, ale to takie dziwne uczucie. To znaczy... zwłaszcza jeśli
chodzi o ciebie. – (Do Toddy’ego:) – Ile miałeś lat, kiedy się ostatni raz widzieliśmy? Siedem?
Osiem?
- Wiem – wtrąciła Kitsey – ten szczurek upodobnił się teraz do człowieka, prawda? Platt...
– Platt wszedł wolnym krokiem do salonu, niedogolony, w tweedzie i grubym swetrze z wełny,
jak jakiś posępny rybak ze sztuki Synge’a – gdzie chce, żebyśmy zjedli?
- Mmm – wyglądał na speszonego, pocierając pokryty szczeciną policzek – właściwie to u
siebie. Nie masz nic przeciwko, co? – zwrócił się do mnie. – Etta nakryła tam do stołu.
Kitsey zmarszczyła brwi.
- O masz. No, trudno, w porządku. Możesz zamknąć psy w kuchni? Chodźmy... – Chwyciła
mnie za rękę i pociągnęła korytarzem, jakby w jakimś amoku, rozedrganiu, pochylona do przodu.
– Musimy ci nalać drinka, będziesz go potrzebował.
W nieruchomości spojrzenia, także w jej bezdechu było coś z Andy’ego, rozkoszna
rekonfiguracja jego astmatycznego rozdziawienia w rozchylone usta i szepczący głos gwiazdki
ekranu.
- Miałam nadzieję, że poprosi nas do jadalni albo chociaż do kuchni, w tym jej buduarze
jest tak ponuro... czego się napijesz? – spytała, skręcając do barku przy spiżarni, gdzie
wystawiono szkło i kubełek z lodem.
- Trochę tej wódki. Stolicznaja. Z lodem, proszę.
- Naprawdę? Jesteś pewien? Żadne z nas tego nie pije... Tata zawsze zamawiał ten
rodzaj... – wyjaśniła, podnosząc butelkę stoli – bo podobała mu się etykieta... taka
zimnowojenna... Jak to się wymawia, możesz powtórzyć?
- Stolicznaja.
- Mówisz jak urodzony Rosjanin. Nie będę nawet próbować. Wiesz – powiedziała,
zwracając ku mnie swoje agrestowe oczy – bałam się, że nie przyjdziesz.
- Nie pada aż tak bardzo.
- Tak, ale... – Zamrugała powiekami. – Myślałam, że nas nienawidzisz.
- Nienawidzę? Nie.
- Nie? – Gdy się roześmiała, fascynujące było dostrzec w niej leukemiczną bladość
Andy’ego przemodelowaną i upiększoną, karnacja disneyowskiej księżniczki jak z cukrowej
waty. – Ale ja byłam okropna!
- Nie przejmowałem się tym.
- To dobrze. – Po zbyt długiej przerwie odwróciła się do drinków. – Strasznie cię
traktowaliśmy – oznajmiła stanowczo. – Todd i ja.
- Daj spokój. Byliście dzieciakami.
- Tak, ale... – Zagryzła dolną wargę. – Nie powinniśmy. Zwłaszcza po tym, co przeżyłeś. A
teraz... po tym, co się stało z tatą i Andym...
Odczekałem chwilę, bo wydawało mi się, że próbuje sformułować jakąś myśl, ale ona
tylko pociągnęła łyk wina (białego; Pippa piła czerwone), a potem dotknęła mojej dłoni w
przegubie.
- Mama czeka na ciebie – powiedziała. – Cały dzień nie mówi o niczym innym. Idziemy?
- Naturalnie.
Leciutko, leciuteńko przyłożyłem rękę do jej łokcia, jak to robił wobec gości
„usposobienia żeńskiego” pan Barbour, i poprowadziłem ją korytarzem.
VIII

Ten wieczór był onirycznym przemieszaniem przeszłości i teraźniejszości: świat dzieciństwa w


cudowny sposób pod pewnymi względami nienaruszony, pod innymi – drastycznie
przeobrażony, jak gdyby gospodarzami wieczoru były wspólnie duchy minionych i
teraźniejszych świąt Bożego Narodzenia. Ale pomimo nieprzyjemnego zgrzytu powodowanego
co chwila nieobecnością Andy’ego („razem z Andym...”, „pamiętacie, jak Andy...?”) oraz
wrażenia, że wszystko wydawało mi się dziwne i pomniejszone (mięso z jarzynami zapiekane w
cieście na rozkładanym stole w pokoju pani Barbour?), najbardziej osobliwą częścią tego
spotkania było moje głębokie i irracjonalne poczucie powrotu do domu. Nawet Etta, gdy
przeszedłem do kuchni, żeby się z nią przywitać, zdjęła fartuch i podbiegła, żeby mnie uściskać:
„Miałam dzisiaj wolny wieczór, ale chciałam zostać, chciałam cię zobaczyć”.
Toddy („Teraz Todd, jeśli mogę cię prosić”) przejął ojcowskie obowiązki „mistrza
ceremonii”, sterując rozmową z nieco mechanicznym, lecz niewątpliwie szczerym urokiem,
chociaż pani Barbour oprócz mnie nie chciała rozmawiać z nikim innym – trochę o Andym, ale
głównie o swoich rodzinnych antykach, z których kilka zakupiono u Israela Sacka w latach
czterdziestych, ale większość pochodziła z zasobów rodzinnych jeszcze z czasów kolonialnych
– w pewnym momencie w trakcie posiłku wstała i zaprowadziła mnie za rękę do zestawu
krzeseł i mahoniowej komódki – styl królowej Anny, Salem, Massachusetts – które znajdowały
się w posiadaniu jej rodziny po kądzieli od lat sześćdziesiątych osiemnastego wieku. (Salem? –
pomyślałem. Czy to jej przodkowie palili czarownice? Czy może jest potomkinią samych
czarownic? Oprócz Andy’ego – skrytego, osamotnionego, samowystarczalnego, niezdolnego do
nieuczciwości i całkowicie pozbawionego złośliwości i charyzmy – pozostali Barbourowie,
nawet Todd, mieli w sobie coś z lekka niepokojącego, czujne, chytre połączenie dystynkcji i
nieokiełznania, które sprawiało, że bardzo łatwo było sobie wyobrazić ich przodków, jak
zbierają się w lesie pod osłoną nocy, zrzucają purytańskie szaty i szaleją przy pogańskim
ognisku). Kitsey i ja rzadko się odzywaliśmy – nie byliśmy w stanie się przebić przez słowotok
pani Barbour; ale niemal za każdym razem, gdy zerkałem w jej stronę, czułem na sobie jej
spojrzenie. Po kolacji Platt – głos bełkotliwy po pięciu (sześciu?) dużych dżinach z sokiem
limonkowym – odciągnął mnie na bok przy barze i powiedział:
- Jest na lekach przeciwdepresyjnych.
- O? – wydusiłem z siebie zaskoczony.
- Mam na myśli Kitsey. Mama by ich nie tknęła.
- Hmm... – Jego ściszony głos sprawił, że poczułem się nieswojo, jak gdyby próbował
poznać moją opinię lub chciał, żebym opowiedział się po czyjejś stronie. – Mam nadzieję, że
pomogą jej bardziej niż mnie.
Platt otworzył usta, ale najwyraźniej się rozmyślił.
- Ach... – Zatoczył się lekko do tyłu. – Myślę, że jakoś daje radę. Ale to dla niej ciężki
okres. Kits była bardzo przywiązana do nich obu... powiedziałbym, że z Andym była bardziej
zżyta niż ktokolwiek z nas.
- Naprawdę?
Nie tymi słowami opisałbym ich stosunki w dzieciństwie, chociaż rzeczywiście bardziej
niż jej bracia była obecna gdzieś w tle, nawet jeśli tylko marudziła i droczyła się z nim.
Platt westchnął: przesycony dżinem chuch, który o mało nie zwalił mnie z nóg.
- Taaa. Wzięła dziekankę... nie wiadomo, czy wróci na studia. Do Wellesley, może się
zapisze na jakieś zajęcia w New School, może pójdzie do pracy... trudno byłoby jej wrócić do
Massachusetts po tym, no wiesz. Widywali się bardzo często w Cambridge... oczywiście czuje
się paskudnie, że to nie ona pojechała zająć się tatą. Radziła sobie z nim lepiej niż my, ale była
jakaś impreza, zadzwoniła do Andy’ego i uprosiła go, żeby pojechał za nią... cóż.
- Cholera.
Stałem skonsternowany przy barze ze szczypcami do lodu w ręce i zrobiło mi się niedobrze
na myśl, że kogoś innego wyniszcza ta sama trucizna: „dlaczego nie zrobiłem tego lub tamtego” i
„gdybym tylko”, która była zmorą mojego życia.
- Ano – rzucił Platt i golnął sobie kolejny solidny łyk ginu. – Nie ma lekko.
- Nie powinna winić siebie. Nie może. To szaleństwo. Przecież – przekonywałem,
wytrącony z równowagi szklistym, martwym spojrzeniem, które Platt rzucał mi zza szklanki –
gdyby to ona znalazła się na tej łodzi, to ona by teraz nie żyła, nie on.
- Wcale nie – zaprzeczył stanowczo Platt. – Kitt to żeglarz pierwsza klasa. Dobry refleks,
głowa na karku, od zawsze. Andy... Andy pewnie myślał o rezonansie orbitalnym czy jakimś
innym obliczeniowym gównie, nad którym pracował w domu na laptopie, więc gdy się zrobiło
gorąco, stracił głowę. Cały, kurwa, on. No, w każdym razie – kontynuował spokojniej,
najwyraźniej nie zauważywszy mojego zdumienia tą uwagą – Kitsy jest teraz trochę zagubiona,
co na pewno potrafisz zrozumieć. Powinieneś ją zaprosić na kolację albo coś takiego, mamusia
by zemdlała z zachwytu.
IX

Gdy wyszedłem, po jedenastej, przestało już padać, a ulice szkliły się po deszczu. Przy wejściu
stał Kenneth z nocnej zmiany (te same ciężkie powieki, słodowy zapach, szerszy w pasie, ale
poza tym taki sam). „Co, my się może nie znamy?” – powiedział, dokładnie tak samo jak wtedy,
gdy byłem mały i mama odbierała mnie po noclegu u Andy’ego – ten sam senny głos, nieco
spowolnione słowa. Nawet po jakiejś apokalipsie można go było sobie wyobrazić na
zadymionym Manhattanie, jak kiwa się życzliwie w drzwiach w złachmanionym uniformie, gdy
Barbourowie opalają mieszkanie starymi egzemplarzami „National Geographic” i pożywiają się
krabami z puszek popijanymi ginem.
Chociaż śmierć Andy’ego przenikała każdy aspekt tego wieczoru niczym toksyna krążąca w
organizmie, wciąż była wydarzeniem zbyt wielkim, bym mógł je ogarnąć umysłem – dziwne
było też to, jak nieuchronna się wydawała z perspektywy czasu, jak niesamowicie
przewidywalna, zupełnie jakby urodził się z jakąś nieuleczalną chorobą. Nawet gdy miał sześć
lat – rozmarzony, potykający się, astmatyczny, beznadziejny – na jego rachityczną postać padał
doskonale widoczny cień nieszczęścia i przedwczesnego zgonu, piętnując go niczym
przyczepiona do pleców kosmiczna kartka z napisem „kopnij mnie”.
A jednak niezwykłe było też to, jak jego świat brnął dalej bez niego. Dziwne, pomyślałem,
przeskakując kałużę przy krawężniku, jak kilka godzin może wszystko zmienić – a raczej dziwne
jest odkrycie, że teraźniejszość zawiera błyszczący odłamek żywej przeszłości, poobijany i
skorodowany, ale nie całkowicie zniszczony. Andy okazał mi dobroć, kiedy nie miałem nikogo.
Okazać teraz dobroć jego matce i siostrze – przynajmniej tyle mogłem zrobić. Wtedy nie
przyszło mi do głowy, chociaż teraz to wiem, że musiały minąć lata, nim otrząsnąłem się z
odrętwienia wywołanego rozpaczą i rozpamiętywaniem; między anomią i transem, inercją i
okresami zadręczania się doświadczyłem wielu drobnych, odruchowych, powszednich aktów
dobroci, które przegapiłem; i nawet słowo „dobroć” było jak odzyskiwanie świadomości w
szpitalu pełnym głosów, ludzi i pikających cyfrowych maszyn.
X

Choć trzymałem się zasady „co drugi dzień”, wciąż było to uzależnienie, o czym często
przypominał mi Jerome, zwłaszcza wtedy, gdy nie przestrzegałem zbyt wiernie swego
harmonogramu. W Nowym Jorku metro i tłumy ludzi codziennie dostarczały nowej porcji
różnego rodzaju lęków; nigdy nie zapomniałem nagłości tamtej eksplozji, wiecznie czekałem, aż
coś się stanie, wiecznie wypatrywałem czegoś kątem oka, bodźcem mogły być pewne
konfiguracje ludzi w miejscach publicznych, pośpiech, jakby wybuchła wojna, ktoś, kto przecina
mi nagle drogę lub idzie zbyt szybko pochylony pod dziwnym kątem, to wystarczało, żeby
przyprawić mnie o palpitacje i atak paniki tak silny, że musiałem szukać najbliższej ławki; i
środki przeciwbólowe taty, które na początku przynosiły ulgę podczas trudnych do opanowania
stanów lękowych, zapewniały mi tak cudowne wytchnienie, że szybko zacząłem je połykać dla
przyjemności: najpierw tylko w weekendy, później po zajęciach, później ów szemrzący
eteryczny błogostan witał mnie, kiedy tylko czułem się nieszczęśliwy lub znudzony (czyli,
niestety, dosyć często); wtedy to dokonałem wiekopomnego odkrycia, że maleńkie pigułki, które
wcześniej ignorowałem, wyglądały bowiem tak niepozornie i nieskutecznie, są dosłownie
dziesięć razy silniejsze niż vicodin i percocet, które łykałem garściami – tabletki oxycontinu,
osiemdziesiątki, wystarczająco silne, żeby ukatrupić kogoś o niskiej tolerancji, którą to osobą
na pewno nie byłem ja; i gdy w końcu moja niezgłębiona skarbnica narkotyków doustnych się
wyczerpała, niedługo przed moimi osiemnastymi urodzinami, byłem zmuszony zacząć
zaopatrywać się na ulicy. Nawet dilerzy krytycznie patrzyli na sumy, które przepuszczałem,
tysiące dolarów co kilka tygodni; Jack (poprzednik Jerome’a) wielokrotnie mnie beształ,
siedząc na swojej brudnej podusze wypełnionej plastikowymi kuleczkami, z której prowadził
interesy, przeliczając setki prosto z bankowego okienka. „Równie dobrze mógłbyś je podpalić,
bracie”. Heroina była tańsza – piętnaście dolców za torebkę. Nawet gdybym nie dawał w żyłę –
Jack sumiennie wykonał obliczenia po wewnętrznej stronie papierka po hamburgerze – moje
wydatki byłyby znacznie bardziej rozsądne, coś w okolicach czterystu pięćdziesięciu dolarów
miesięcznie.
Heroinę brałem tylko wtedy, gdy mnie częstowano – to tu, to tam. I choć ją uwielbiałem i
zawsze miałem na nią ochotę, nigdy jej nie kupowałem. Nie miałbym powodu, żeby przestać. W
wypadku farmaceutyków ich cena była wręcz czymś korzystnym: nie tylko trzymała mój nałóg w
ryzach, ale i stanowiła doskonały bodziec do tego, żeby codziennie schodzić do sklepu i
sprzedawać meble. Mitem było to, że nie można funkcjonować na opiatach: co innego
szprycowanie się herą, ale dla kogoś takiego jak ja, kto podskakuje, gdy gołębie wzbijają się do
lotu, cierpiącego na zespół stresu pourazowego niemal na poziomie spastyczności i porażenia
mózgowego, pigułki były kluczem do tego, aby stać się nie tylko osobą sprawną, ale i
funkcjonującą na wysokich obrotach. Od alkoholu ludzie robili się niedbali i zdekoncentrowani:
wystarczyło spojrzeć na Platta Barboura, który o trzeciej po południu przesiadywał w J.G.
Melon i użalał się nad sobą. Co do mojego taty: nawet po tym, jak przestał pić, zachował
niezdarność dotkniętego encefalopatią boksera, nie mogąc sobie poradzić z telefonem albo
kuchennym minutnikiem – ostre picie wywołuje uszkodzenia mózgu, problemy neurologiczne,
których już się nie da cofnąć. Umiejętność logicznego myślenia była u niego mocno nadwątlona,
nie był w stanie utrzymać się dłużej w jakiejkolwiek pracy. Ja – no dobrze, może i nie miałem
dziewczyny ani przyjaciół spoza narkotykowego światka, ale pracowałem po dwanaście godzin
na dobę, nic mnie nie stresowało, nosiłem garnitury od Thoma Browne’a, z uśmiechem
utrzymywałem kontakty towarzyskie z ludźmi, których nie znosiłem, pływałem dwa razy w
tygodniu, od czasu do czasu grałem w tenisa oraz unikałem spożywania cukru i przetworzonej
żywności. Byłem rozluźniony i miły, nie roztyłem się, nie pozwalałem sobie na rozczulanie się
nad sobą ani na negatywne myślenie jakiegokolwiek rodzaju, znakomicie radziłem sobie z
prowadzeniem sklepu – wszyscy to powtarzali – i interesy szły tak dobrze, że prawie nie
zauważałem sum wydawanych na narkotyki.
Nie, żebym nie miał kilku chwil słabości – nieprzewidywalnych jazd, kiedy to sprawy
wymykały się spod kontroli na kilka pełnych grozy chwil jak podczas poślizgu na oblodzonym
moście i widziałem wtedy, jak szybko sprawy mogą się potoczyć w złym kierunku. Nie była to
kwestia pieniędzy – bardziej kwestia eskalujących dawek, sytuacji, kiedy zapominałem, że coś
sprzedałem, albo nie pamiętałem o zapłaceniu rachunków, dziwnych spojrzeń Hobiego, gdy
wziąłem za dużo i schodziłem na dół z nieco zbyt szklistym wzrokiem i rozkojarzonym umysłem.
Uroczyste kolacje, klienci... przepraszam, nie słuchałem, mówiłeś coś do mnie? Nie, tylko
trochę zmęczony, chyba coś mnie bierze, może się położę trochę wcześniej, kochani.
Odziedziczyłem po matce jasny kolor oczu, co poza ciemnymi okularami podczas wernisaży nie
dawało mi szans na ukrycie zwężonych źrenic – nie, żeby ktokolwiek z kręgu Hobiego to
zauważał, poza (czasami) kilkoma młodszymi gejami będącymi bardziej w temacie –
„Niegrzeczny jesteś”, szepnął mi do ucha chłopak jednego z klientów, kulturysta, podczas
uroczystej kolacji, czym mnie potwornie przestraszył. Nie znosiłem też wizyt w dziale
księgowości jednego z domów aukcyjnych, ponieważ pracujący tam koleś – starszy Brytyjczyk,
sam narkoman – wiecznie się do mnie przystawiał. Oczywiście to samo działo się z kobietami:
jedną z dziewczyn, z którymi sypiałem – stażystka w domu mody – poznałem na wybiegu dla
małych psów na placu Waszyngtona z Popczikiem i po trzydziestu sekundach na parkowej ławce
stało się dla nas obojga oczywiste, że mamy tę samą słabość. Za każdym razem, gdy
przestawałem panować nad sytuacją, zmniejszałem dawkę, a nawet kilka razy całkowicie
odstawiłem prochy – najdłużej na sześć tygodni. Nie każdego stać na coś takiego –
przekonywałem siebie. Była to po prostu kwestia dyscypliny. Ale w tym czasie, wiosną
dwudziestego szóstego roku mojego życia, przez ostatnie trzy lata nie byłem czysty dłużej niż
przez trzy dni z rzędu.
Miałem opracowany plan, jak odstawić dragi na dobre, gdybym tego chciał: szybkie
zmniejszanie dawek rozłożone na siedem dni, mnóstwo loperamidu; suplementacja magnezem i
wolnymi aminokwasami, żeby podreperować wypalone neuroprzekaźniki; białko w proszku,
elektrolity, melatonina (i trawa) na sen, a także różne ziołowe mikstury i mieszanki, w które
święcie wierzyła moja znajoma stażystka: korzeń lukrecji i ostropest plamisty, pokrzywa,
chmiel, olej z nasion kminku czarnego, korzeń waleriany i ekstrakt z tarczycy bocznokwiatowej.
Torbę ze sklepu ze zdrową żywnością ze wszystkim, czego potrzebowałem, trzymałem na dnie
szafy, gdzie przeleżała półtora roku. Wszystko właściwie nietknięte oprócz trawy, która już
dawno została wypalona. Problem (jak wiele razy się przekonałem) polegał na tym, że po
trzydziestu sześciu godzinach, gdy całe ciało podnosi bunt, a reszta bezopiatowego życia
rozciąga się przed tobą ponuro jak więzienny korytarz, trzeba dość przekonującego powodu,
żeby kroczyć dalej w ciemność, zamiast zapaść się z powrotem w ów bajeczny pierzasty
materac, który tak idiotycznie się opuściło.
Tamtej nocy, kiedy wróciłem od Barbourów, połknąłem tabletkę morfiny o przedłużonym
działaniu, co miałem w zwyczaju, jeśli wracałem do domu z postanowieniem poprawy i czułem,
że muszę zrobić ze sobą porządek: niska dawka, mniej niż połowa tego, czego potrzebuję, żeby
cokolwiek poczuć, idealna ilość, która razem z alkoholem sprawi, że pomimo zdenerwowania
uda mi się zasnąć. Rano, tracąc ducha (bo zwykle, gdy po przebudzeniu czułem się chory w tej
fazie planu wyjścia z nałogu, bardzo szybko traciłem determinację), zgniotłem trzydzieści, a
potem sześćdziesiąt gramów roxicodonu na marmurowym blacie szafki nocnej, wciągnąłem
proszek przez uciętą słomkę, po czym, nie chcąc spuszczać w łazience reszty pigułek (wartych
dobrze ponad dwa tysiące), wstałem, ubrałem się, przepłukałem nos solą fizjologiczną w
spreju, i zachomikowawszy jeszcze kilka tabletek morfiny, na wypadek gdyby symptomy
„odstawki”, jak to nazywał Jerome, stały się zbyt uciążliwe, wsunąłem do kieszeni metalowe
pudełeczko po tytoniu Redbreast Flake i – o szóstej rano, zanim obudził się Hobie – pojechałem
taksówką do magazynu.
Magazyn – otwarty całą dobę – był jak budowla grobowa Majów, nie licząc pracownika o
pustym spojrzeniu, który oglądał telewizję w recepcji. Przeszedłem nerwowo do wind. W ciągu
siedmiu lat gościłem w tym obiekcie zaledwie trzy razy – zawsze z duszą na ramieniu i nigdy nie
fatygowałem się na górę do skrytki, wpadałem tylko jak po ogień do lobby, żeby uiścić opłatę w
gotówce – jednorazowo za dwa lata, maksymalny okres dopuszczany przez prawo stanowe.
Winda towarowa wymagała użycia karty magnetycznej, której na szczęście nie
zapomniałem. Niestety nie chciała zaskoczyć; i przez kilka minut, mając nadzieję, że pracownik
recepcji jest zbyt skupiony na telewizji, żeby to zauważyć, stałem w otwartej windzie, jak
najstaranniej przesuwając kartę w czytniku, aż w końcu stalowe drzwi zasyczały i złożyły się.
Cały roztrzęsiony, czując się obserwowany, starałem się odwracać twarz od swojego
zamazanego cienia na monitorze. Wjechałem na ósme piętro, 8D, 8E, 8F, 8G, ściany z pustaków
i rzędy nijakich drzwi, jak wieczność z prefabrykatów, gdzie nie ma innego koloru prócz beżu i
gdzie do końca czasu nie osiądzie ani jedna drobina kurzu.
8R, dwa klucze i zamek szyfrowy, 7522, cztery ostatnie cyfry domowego telefonu Borisa z
Las Vegas. Zamek otworzył się z metalowym skrzypnięciem. Torba ze sklepu Paragon Sporting
Goods, z wystającą metką, namiot King Kanopy, „43,99 $”, czysty i niezniszczony jak w dniu, w
którym go kupiłem przed ośmiu laty. I chociaż faktura poszewki wystająca z torby wywołała we
mnie nieprzyjemne zwarcie, jak kopnięcie prądu w skroń, najbardziej uderzył mnie zapach –
plastikowa woń taśmy podobna do zapachu okładziny basenu, zamknięta w tak ciasnej
przestrzeni, była odurzająca; emocjonalnie sugestywny, ostry, poliwinylowy odór, o którym nie
myślałem od lat, a który przeniósł mnie wprost do mojego dzieciństwa i sypialni w Las Vegas.
Chemikalia i nowa wykładzina, zasypianie i budzenie się co rano z obrazem przyklejonym za
wezgłowiem i ten sam zapach kleju w moich nozdrzach. Nie odpakowywałem obrazu całe lata;
samo otwarcie poszewki wymagałoby dziesięciu lub piętnastu minut uwijania się z nożykiem X-
Acto, ale gdy stałem tam odurzony (konsternacja i zmieszanie prawie jak wtedy, gdy się
obudziłem w drzwiach sypialni Pippy po lunatycznym spacerze, nie wiedząc, co sobie
wyobrażałem ani co powinienem zrobić), przeszyła mnie chęć, pragnienie graniczące niemal z
delirium: świadomość, że obraz jest znowu na wyciągnięcie ręki, po tylu latach, wywołała we
mnie nagle niebezpieczną tęsknotę, o której istnieniu nawet nie wiedziałem. W mroku skrytki
zmumifikowane zawiniątko – ta drobna część, która była widoczna – sprawiało wrażenie
sfatygowanego, rozczulającego, dziwnie ożywionego, wyglądało nie jak martwy przedmiot, a
jakieś biedne stworzenie związane i bezradne w ciemności, które nie może krzyknąć i marzy o
wybawieniu. Nie byłem tak blisko tego obrazu, odkąd miałem piętnaście lat, i z trudem się
powstrzymywałem, żeby go nie chwycić, nie wsunąć pod pachę i nie wymaszerować z nim z
magazynu. Czułem jednak za plecami obecność szumiących kamer przemysłowych; toteż –
szybkim, spazmatycznym ruchem – wrzuciłem pudełko Redbreast Flake do torby z
Bloomingdale’s, zamknąłem drzwiczki i przekręciłem klucz. „Po prostu wyrzuć je do kibla, jeśli
kiedyś naprawdę będziesz chciał rzucić – poradziła mi szalenie atrakcyjna dziewczyna
Jerome’a – w przeciwnym razie twój tyłek znajdzie się z powrotem w tym magazynie o drugiej
nad ranem”, ale gdy stamtąd wychodziłem, czując, jak kręci mi się w głowie i brzęczy w uszach,
narkotyki były ostatnią rzeczą, o jakiej myślałem. Widok zawiniętego obrazu, samotnego i
żałosnego, wstrząsnął całym moim jestestwem, jak gdyby nadleciał sygnał satelitarny z
przeszłości i zagłuszył wszystkie inne transmisje.
XI

Chociaż moje (dawne) dni „bez” zapobiegały nadmiernej eskalacji dawek, objawy głodu
narkotycznego stały się dokuczliwe wcześniej, niż się spodziewałem, i nawet na pigułkach,
które zachowałem na okres stopniowego odstawiania prochów, w następnych dniach czułem się
naprawdę podle: za bardzo mnie mdliło, żeby jeść, i nie mogłem przestać kichać.
- To tylko przeziębienie – uspokajałem Hobiego. – Nic mi nie jest.
- Nieprawda, bo jeśli masz kłopoty żołądkowe, to jest grypa – zdiagnozował posępnie
Hobie po powrocie z apteki z zapasem benadrylu i imodium, a także z krakersami i piwem
imbirowym z Jefferson Market. – Nie ma absolutnie żadnego powodu... Na zdrowie! Na twoim
miejscu poszedłbym do lekarza i nie ma o czym dyskutować.
- Słuchaj, to tylko jakiś wirus.
Hobie miał żelazny organizm; za każdym razem, gdy coś go brało, popijał nalewkę ziołową
Fernet-Branca i jakoś funkcjonował dalej.
- Może, ale ostatnio prawie nic nie jadłeś. Nie ma sensu, żebyś się tu męczył na dole.
Ale praca odciągała moje myśli od dokuczliwych objawów. Dreszcze przychodziły w
dziesięciominutowych spazmach, a potem się pociłem. Katar, załzawione oczy, raptowne
drgawki jak przy porażeniu prądem. Pogoda zmieniła się, sklep był pełen ludzi, szmeru rozmów
i ruchu; drzewa kwitnące na zewnątrz były jak białe rozbryzgi delirium. Obsługiwałem kasę
pewną – przeważnie – ręką, ale w środku wszystko się we mnie trzęsło. „Pierwsze rodeo nie
jest jeszcze najgorsze – poinformowała mnie Mya. – Dopiero przy trzecim lub czwartym
zaczynasz żałować, że nie jesteś martwy”. Mój żołądek szarpał się jak ryba złowiona na haczyk;
z obolałymi, rozedrganymi mięśniami, nie byłem w stanie leżeć nieruchomo ani przyjąć
wygodnej pozycji w łóżku i nocami, po zamknięciu sklepu, siedziałem zaczerwieniony i
kichający w wannie w wodzie tak gorącej, że ledwo w niej wytrzymywałem, ze szklanką piwa
imbirowego i topniejącym lodem przyciśniętym do skroni, podczas gdy Popczik – zbyt już
zesztywniały i schorowany, żeby balansować na krawędzi wanny, gdzie kiedyś lubił wskakiwać
– przykucał na macie łazienkowej i przyglądał mi się stamtąd niespokojnie.
Te wszystkie dolegliwości nie były aż tak straszne, jak się obawiałem. Nie przypuszczałem
natomiast, nawet w przybliżeniu, jak boleśnie dadzą mi się we znaki, jak je nazywała Mya,
„doły”, które były wprost nie do wytrzymania: jak ociekająca, czarna zasłona grozy. Mya,
Jerome, stażystka – większość moich znajomych od dragów brała dłużej niż ja; i gdy opowiadali
na haju, jak to jest, gdy chce się rzucić (najwyraźniej tylko w tym stanie mogli poruszać ten
temat), wszyscy wielokrotnie mnie ostrzegali, że symptomy fizyczne nie są najgorsze i że nawet
w wypadku tak krótkotrwałego nałogu jak mój wpadnę w depresję, „o jakiej mi się nawet nie
śniło”, a ja wtedy uśmiechałem się uprzejmie, pochylając się nad lusterkiem i myślałem sobie:
chcecie się założyć?
Ale depresja to nieodpowiednie słowo. Było to uczucie obejmujące smutek i wstręt
wykraczające daleko poza wymiar osobisty: chore, wszechogarniające obrzydzenie do całej
ludzkości i ludzkiej aktywności od zarania dziejów. Gadzia obmierzłość biologicznego gatunku.
Starość, choroba, śmierć. Nieuniknione dla wszystkich. Nawet ci piękni są jak miękkie owoce,
które się zaraz popsują. A jednak w jakiś sposób ludzie cały czas się pieprzyli, rozmnażali i
produkowali nowe mięso przeznaczone do grobu, uważając, że wydawanie na świat kolejnych
istot po to, żeby tak samo cierpiały, jest niejako czymś zbawczym, dobrym, nawet w jakiś
sposób moralnie chwalebnym: wciąganie dalszych niewinnych stworzeń do tej gry, w której nie
ma wygranych. Wiercące się dzieci i ociężałe, zadowolone z siebie, nafaszerowane hormonami
matki. Ojej, jaki on śliczniusi! Oooo. Dzieciaki drące japę i przewracające się na podwórkach
bez pojęcia o tym, jakie czeka ich w przyszłości piekło: nudna praca, morderczy kredyt
hipoteczny, nieudane małżeństwo, łysienie, wymiana bioder, samotna kawa w pustym domu i
worek kolostomijny w szpitalu. Większość ludzi zdawała się zadowalać cienką dekoracyjną
powłoką i pomysłowym oświetleniem scenicznym, które czasami sprawiały, że fundamentalna
potworność ludzkiej egzystencji wyglądała nieco bardziej tajemniczo i mniej obrzydliwie.
Ludzie uprawiali hazard, grali w golfa, pielęgnowali ogrody, handlowali akcjami, uprawiali
seks, kupowali nowe samochody, ćwiczyli jogę, pracowali, modlili się, odnawiali domy,
przejmowali wiadomościami, rozpieszczali dzieci, plotkowali o sąsiadach, ślęczeli nad
recenzjami restauracji, zakładali organizacje charytatywne, popierali kandydatów politycznych,
jeździli na US Open, chodzili na kolacje, podróżowali, zabawiali się wszelkiego rodzaju
gadżetami i urządzeniami, zalewając bez przerwy umysł informacjami, tekstami, korespondencją
i rozrywką ze wszystkich stron, żeby tylko zapomnieć o tym, gdzie jesteśmy, czym jesteśmy. Ale
w dobrym świetle nie sposób było tego nie dostrzec. Wszystko gniło od góry do dołu. Zostajesz
po godzinach w pracy; posłusznie wydajesz na świat potomstwo według statystycznej średniej;
uśmiechasz się uprzejmie podczas pożegnalnej imprezy z okazji przejścia na emeryturę; a potem
podgryzasz pościel i dławisz się brzoskwiniami z puszki w domu opieki. To już lepiej nigdy się
nie urodzić – nigdy niczego nie chcieć, nigdy na nic nie liczyć. I cała ta umysłowa kotłowanina
mieszała się z powracającymi wizjami lub majakami Popczika leżącego na jednym boku,
osłabionego i chudego, z unoszącymi się i opadającymi żebrami – zapomniałem o nim gdzieś,
zostawiłem go samego, nie nakarmiłem i teraz zdychał – raz za razem, nawet gdy był ze mną w
pokoju, pojawiał się nagły lęk i zryw z poczuciem winy: gdzie Popczik?; a to z kolei przeplatało
się z mrożącymi krew w żyłach przebłyskami, w których ukazywała mi się zaklejona poszewka
zamknięta w swej stalowej trumnie. Jeśli był jakiś powód, żeby umieścić tam ten obraz tyle lat
temu, żeby w ogóle go sobie zatrzymać albo nawet wynieść z muzeum, teraz już tego nie
pamiętałem. Czas wszystko zamazał. Obraz należał do świata, który nie istniał, a raczej czułem
się, jakbym żył w dwóch światach i skrytka w magazynie stanowiła część świata wymyślonego,
nie tego prawdziwego. Łatwo było zapomnieć o skrytce, udawać, że jej nie ma; wyobrażałem
sobie wcześniej, że gdy ją otworzę, nie znajdę w niej obrazu, chociaż wiedziałem, że tak nie
będzie, że wciąż czeka tam, zamknięty w ciemności dopóty, dopóki go stamtąd nie wyniosę,
niczym ciało kogoś, kogo zamordowałem i upchnąłem w piwnicy.
Ósmego dnia obudziłem się zlany potem po czterech godzinach kiepskiego snu, czując się
pusty w środku i tak zrozpaczony, jak jeszcze nigdy w życiu, ale na tyle mocno trzymający się na
nogach, że wyprowadziłem Popczika na spacer, a potem wszedłem na górę do kuchni i zjadłem
rekonwalescencyjne śniadanie – jajka w koszulkach i muffiny po angielsku – które wcisnął we
mnie Hobie.
- No, najwyższy czas. – Skończył już swoje śniadanie i niespiesznie zbierał naczynia. –
Biały jak ściana... ja też bym był, gdybym cały tydzień żywił się krakersami. Trochę słońca, oto,
czego ci trzeba, i świeżego powietrza. Powinniście się wybrać z psinką na porządny długi
spacer.
- Racja – bąknąłem.
Ale nie miałem zamiaru nigdzie się wybierać, tylko zejść prosto do sklepu, gdzie było
cicho i ciemno.
- Nie zawracałem ci głowy, bo kiepsko się czułeś... – Jego głos w tonie „wracamy do gry”
oraz życzliwe przechylenie głowy sprawiły, że niepewnie odwróciłem wzrok i wbiłem
spojrzenie w talerz. – Ale w czasie twojej niedyspozycji dzwoniło do ciebie kilka osób tutaj,
do domu.
- O?
Wcześniej wyłączyłem komórkę i zostawiłem ją w szufladzie. Nawet jej nie sprawdzałem
w obawie, że znajdę wiadomości od Jerome’a.
- Strasznie miła dziewczyna... – Zajrzał do swojego notesu i zerknął do niego znad
okularów. – Daisy Horsley? – (Tak się naprawdę nazywała Carole Lombard). – Mówiła, że ma
urwanie głowy w pracy – (zaszyfrowana wiadomość: „Nie kontaktuj się, narzeczony w domu”)
– i żebyś w razie czego esemesował.
- Dobrze, super, dziękuję.
Wielki i ważny ślub Daisy w Katedrze Narodowej, jeśli w ogóle, miał się odbyć w
czerwcu, po czym planowała przenieść się do Dystryktu Kolumbii z „Ch”, jak go nazywała.
- Dzwoniła też pani Hildesley w sprawie tej wiśniowej komody... nie tej z nakładką, tej
drugiej. Zaproponowała dobrą cenę, osiem tysięcy, zgodziłem się, mam nadzieję, że się nie
pogniewasz, ta komoda nie jest warta trzech tysięcy, jeśli chcesz znać moje zdanie. Poza tym
dwa razy dzwonił, zaraz, jak mu tam... Lucius Reeve?
O mało nie zachłysnąłem się kawą, pierwszą, którą byłem w stanie przełknąć od kilku dni,
ale Hobie najwyraźniej nic nie zauważył.
- Zostawił numer. Mówił, że będziesz wiedział, o co chodzi. Aha... – Usiadł nagle i
zabębnił dłonią o blat. – Dzwoniło jeszcze jedno z młodych Barbourów!
- Kitsey?
- Nie... – Wypił duży łyk herbaty. – Platt? Dobrze powtórzyłem?
XII

Na myśl o tym, żeby na trzeźwo zmierzyć się z Luciusem Reeve’em, o mało nie wylądowałem z
powrotem przed swoją skrytką. Co do Barbourów: nie miałem też wielkiej ochoty na rozmowę
z Plattem, odetchnąłem więc z ulgą, gdy odebrała Kitsey.
- Wyprawiamy kolację na twoją cześć – oświadczyła bez żadnych wstępów.
- Słucham?
- Nie mówiliśmy ci? Oj... może powinnam była zadzwonić! Tak czy siak, mama tak się
zachwyciła spotkaniem wtedy z tobą. Chce wiedzieć, kiedy nas znowu odwiedzisz.
- No...
- Potrzebujesz zaproszenia?
- No, tak jakby...
- Mówisz jakoś dziwnie.
- Przepraszam, ale... dopadła mnie grypa.
- Naprawdę? Ojej. My jesteśmy zupełnie zdrowi, od nas się chyba nie zaraziłeś... Co? –
zwróciła się do niewyraźnego głosu w tle. – Masz... Platt chce mi zabrać telefon. Do usłyszenia
wkrótce.
- Cześć, stary – rzekł Platt, gdy włączył się do rozmowy.
- Cześć – odpowiedziałem, pocierając skroń i starając się nie myśleć o tym, jak dziwnie
musi się czuć Platt, zwracając się teraz do mnie per „stary”.
- A więc... – Kroki, odgłos zamykanych drzwi. – Przejdę od razu do rzeczy.
- Tak?
- Chodzi o antyki – wyjaśnił uprzejmie. – Jest może szansa, żebyś sprzedał parę sztuk?
- Jasne. – Usiadłem. – Które dokładnie chciałaby sprzedać?
- No więc tak – zaczął Platt – rzecz w tym, że jeśli można, to wolałbym mamie nie
zawracać tym głowy. Nie jestem pewien, czy jest na to gotowa, jeśli wiesz, co chcę powiedzieć.
- Tak?
- To znaczy, wiesz, ma tyle tego wszystkiego... w domu w Maine i w magazynie, rzeczy, na
które nigdy pewnie nie spojrzy, rozumiesz? Nie tylko meble. Srebro, kolekcję monet... jakąś
ceramikę, która podobno jest czymś wyjątkowym, ale szczerze mówiąc, wygląda jak gówno. I to
nie w przenośni. Dosłownie, wygląda jak kawały krowiego łajna.
- Chyba powinienem zapytać, dlaczego chcesz to wszystko sprzedać.
- No cóż, to nie jest nic pilnego – zapewnił mnie pospiesznie. – Ale sęk w tym, że ona tak
kurczowo się trzyma tych starych gratów.
Potarłem oko.
- Platt...
- No bo to wszystko tylko stoi i się kurzy. Cały ten chłam. Z czego większość należy do
mnie, monety, trochę starej broni i inne rzeczy, babcia mi zostawiła. Słuchaj no... – rzeczowo –
będę z tobą szczery. Mam już kogoś, z kim od jakiegoś czasu handluję, ale szczerze mówiąc,
wolałbym współpracować z tobą. Znasz nas, znasz mamę i wiem, że zaproponujesz mi
przyzwoitą cenę.
- Rozumiem – powiedziałem niepewnie.
Zapadła pełna wyczekiwania cisza, która zdawała się nie mieć końca... jak gdybyśmy
czytali ze scenariusza, a on czekał, aż wypowiem resztę kwestii... i już się zastanawiałem, jak
go spławić, gdy mój wzrok padł na nazwisko Luciusa Reeve’a i jego numer skreślone dużym,
ekspresyjnym pismem Hobiego.
- No, hm, to dosyć skomplikowane – zacząłem. – To znaczy musiałbym obejrzeć te rzeczy
osobiście, zanim się wypowiem. Jasne, jasne... – Próbował mi przerwać i powiedzieć coś na
temat zdjęć. – Ale fotografie nie wystarczą. Poza tym nie zajmuję się monetami ani takim
rodzajem ceramiki, o jakim mówiłeś. Zwłaszcza jeśli chodzi o monety, naprawdę musisz z tym
pójść do kogoś, kto zajmuje się tylko i wyłącznie numizmatyką. Ale póki co – dodałem, gdy on
wciąż próbował coś wtrącić – jeśli to kwestia zebrania kilku tysięcy... Myślę, że mógłbym ci
pomóc.
To mu skutecznie zamknęło usta.
- Tak?
Sięgnąłem pod okulary, żeby ścisnąć łuk nosa.
- Sprawa wygląda tak. Mam problem z pochodzeniem jednego mebla... prawdziwy
koszmar, jeden gość nie daje mi spokoju, próbowałem odkupić od niego tę rzecz, ale wygląda
na to, że facet chce z tego zrobić aferę. Z jakiego powodu, nie pytaj. W każdym razie bardzo by
mi pomogło, gdybym mógł przedstawić jakiś dowód na potwierdzenie, że kupiłem ten mebel od
innego kolekcjonera.
- Cóż, mama jest w ciebie zapatrzona jak w obrazek – przyznał kwaśno. – Jestem pewien,
że zrobi wszystko, o co ją poprosisz.
- Tylko że... – Hobie był na dole, hałasując wiórnikiem, ale i tak ściszyłem głos –
oczywiście nikt się o tym nie może dowiedzieć, tak?
- Oczywiście.
- Właściwie to nie widzę powodu, żeby w ogóle wtajemniczać twoją matkę. Sam wypiszę
akt sprzedaży i opatrzę go wcześniejszą datą. A jeśli gość będzie zadawał pytania, a tak się
może zdarzyć, chciałbym odesłać go do ciebie... podać twój numer, najstarszy syn, matka
niedawno owdowiała i takie tam...
- Co to za gość?
- Nazywa się Lucius Reeve. Słyszałeś o nim?
- Nie.
- No... tak, żebyś wiedział, nie jest wykluczone, że on zna twoją matkę albo ją kiedyś
spotkał.
- To nie powinien być żaden problem. Mama ostatnio prawie z nikim się nie widuje. –
Pauza, słyszałem, jak przypalił papierosa. – Więc... powiedzmy, że gość dzwoni.
Opisałem mu komodę.
- Chętnie wyślę ci zdjęcie mailem. Charakterystyczny element to rzeźbiony feniks na
blacie. Ty masz tylko powiedzieć, jeśli zadzwoni, że komoda stała w waszym domu w Maine,
ale kilka lat temu twoja matka ją sprzedała. Ona z kolei kupiła ją od kogoś, kogo już nie ma w
branży, od jakiegoś starszego gościa, który zmarł kilka lat temu, nie pamiętasz, jak się nazywał,
kurczę, musiałbyś sprawdzić. Chociaż jak będzie nalegał... – To zdumiewające, o czym się
przekonałem, jak kilka plam po herbacie i kilka minut podpiekania w piecyku, w niskiej
temperaturze, dodaje lat czystym blankietom z bloku z lat sześćdziesiątych, który kupiłem na
pchlim targu. – Bez trudu dostarczę ci i taki dowód sprzedaży.
- Kapuję.
- Dobra. W każdym razie... – Szukałem po omacku papierosa, którego nie miałem. – Jeśli
ze swojej strony zrobisz wszystko, jak trzeba... no wiesz, będziesz mnie krył, jeśli ten koleś
zadzwoni... dostaniesz dziesięć procent ceny tego mebla.
- Czyli ile?
- Siedem patyków.
Platt roześmiał się: dziwnie radosny i beztroski śmiech.
- Tata zawsze powtarzał, że handlarze antyków to szemrane towarzystwo.
XIII

Rozłączyłem się i aż mi się zakręciło w głowie pod wpływem ulgi. Pani Barbour miała u siebie
trochę drugoi trzeciorzędnych mebli, ale posiadała też wiele wspaniałych antyków i zmartwiłem
się, że Platt próbuje wyprzedawać jej rzeczy, nie mając pojęcia, co robi. A co do „noża na
gardle” – nikt tak bardzo jak Platt nie roztaczał wokół siebie aury człowieka uwikłanego w
jakieś niejasne kłopoty. Chociaż od lat nie wracałem myślami do jego relegacji ze szkoły,
okoliczności tamtego incydentu wyciszono z taką pieczołowitością, że najprawdopodobniej
dopuścił się czegoś poważnego, czegoś, w co w mniej kontrolowanych okolicznościach
mogłaby zaangażować się policja: a to w dziwny sposób działało na mnie uspokajająco, budziło
przekonanie, że zainkasuje gotówkę i będzie trzymał język za zębami. A do tego – myśl o tym
radowała moje serce – jeśli istniał wśród żywych ktoś, kto mógłby zastraszyć lub potraktować z
góry Luciusa Reeve’a, był nim Platt: światowej klasy snob równie dobrze potrafiący
tyranizować innych.
- Pan Reeve? – spytałem uprzejmie, gdy odebrał telefon.
- Mów mi Lucius.
- Niech będzie, Lucius.
Na dźwięk jego głosu aż mnie zmroziło ze złości; ale wiedząc, że mam w swoim narożniku
Platta, byłem bardziej pewny siebie, niż nakazywałby rozsądek.
- Oddzwaniam. O czym chciałeś pomówić?
- Zapewne nie o tym, o czym myślisz – nadeszła szybka odpowiedź.
- Nie? – spytałem dość swobodnie, chociaż zaskoczył mnie jego ton. – W takim razie
poproszę o szczegóły.
- Myślę, że wolałbyś, żebym to zrobił osobiście.
- Świetnie. Może gdzieś w centrum – zaproponowałem szybko – skoro ostatnio byłeś tak
miły, żeby zabrać mnie do swojego klubu?
XIV

Restauracja, którą wybrałem, znajdowała się w Tribece – odpowiednio daleko na południe,


żebym nie musiał się martwić, że przypadkowo spotkam Hobiego lub kogoś z jego znajomych, z
klientelą odpowiednio młodą (miałem nadzieję), żeby Reeve poczuł się nieswojo. Hałas,
światła, rozmowy, nieustanny napór ciał: dla moich świeżych, nieprzytępionych zmysłów
zapachy były obezwładniające, wino, czosnek, perfumy, pot, pospiesznie wynoszone z kuchni
skwierczące półmiski kurczaka z trawą cytrynową, turkusowe obicia, jaskrawopomarańczowa
sukienka dziewczyny obok były jak przemysłowe chemikalia wtryśnięte mi prosto do oczu. Z
nerwów burczało mi w brzuchu i ssałem właśnie tabletkę zobojętniającą sok żołądkowy z rolki
w kieszeni, gdy podniosłem wzrok i zobaczyłem, jak piękna wytatuowana hostessa o żyrafiej
szyi – chłodna i obojętna – wskazuje mój stolik Luciusowi Reeve’owi.
- O, witam, witam – powiedziałem, nie wstając. – Jak miło cię znowu widzieć.
Z obrzydzeniem rozglądał się po sali.
- Naprawdę musimy rozmawiać tutaj?
- Czemu nie? – spytałem beznamiętnie.
Celowo wybrałem stolik pośrodku tłocznej sali, gdzie nie było aż tak głośno, żeby
krzyczeć, ale wystarczająco głośno, żeby nie zachęcało to do dłuższej rozmowy; poza tym
zostawiłem mu miejsce, gdzie świeciło mu w oczy słońce.
- Nie no, jakaś tragedia.
- Oj, przepraszam. Jeśli nie podoba ci się ten stolik...
Skinąłem na pochłoniętą sobą młodą żyrafę kiwającą się w zamyśleniu na swoim
stanowisku.
Poddając się – restauracja pękała w szwach – usiadł. Chociaż w mowie i gestach był
precyzyjny i elegancki, a garnitur miał modnie skrojony jak na mężczyznę w tym wieku,
przypominał mi rybę z rodziny rozdymkowatych, tudzież komiksowego siłacza lub
kanadyjskiego policjanta „Mountiego” nadmuchanego rowerową pompką: podbródek z dołkiem,
kartoflany nos, zacięta szpara ust, wszystko ścieśnione pośrodku pulchnej, zaróżowionej
wysokim ciśnieniem twarzy.
Po podaniu jedzenia – azjatycka kuchnia typu fusion, z mnóstwem chrupiących dodatków w
postaci chińskich pierożków i podsmażanej szalotki, która, jak wywnioskowałem z jego miny,
niezbyt mu przypadła do gustu – czekałem, aż nawiąże do tego, co chciał mi powiedzieć. Kopia
podrobionego dowodu sprzedaży, który wypisałem na pustym blankiecie z jednego ze starych
bloczków Welty’ego i opatrzyłem datą sprzed pięciu lat, czekała w górnej kieszeni marynarki,
ale zamierzałem ją wyjąć tylko w razie konieczności.
Wcześniej poprosił o widelec; wyłuskał ze swojego lekko przerażającego talerza
„skorpionowych krewetek” kilka jarzynowych pasm o architektonicznych kształtach i odłożył je
na bok. W końcu spojrzał na mnie. Jego drobne, przeszywające oczka błyszczały jasnoniebiesko
na różowej jak szynka twarzy.
- Wiem o muzeum.
- Jakim muzeum? – spytałem po chwili zaskoczenia.
- Proszę cię, dobrze wiesz, o czym mówię.
Poczułem dźgnięcie strachu u podstawy kręgosłupa, chociaż starałem się nie odrywać oczu
od talerza: biały ryż i smażone warzywa, najbardziej nijaka pozycja z menu.
- Wolałbym o tym nie mówić, jeśli pozwolisz. To bolesna sprawa.
- Tak, wyobrażam sobie.
Powiedział to tak szyderczym i prowokacyjnym tonem, że podniosłem raptownie wzrok.
- Moja matka tam zginęła, jeśli o to ci chodzi.
- Owszem. – Długa przerwa. – A także Welton Blackwell.
- Zgadza się.
- W końcu pisali o tym w gazetach, na litość boską. Każdy mógł o tym przeczytać. Ale... –
czubkiem języka prześlizgnął się po górnej wardze – jest coś, co mnie zastanawia. Dlaczego
James Hobart rozpowiadał tę historyjkę po mieście? Jak to zjawiłeś się pod jego drzwiami z
pierścieniem jego wspólnika? Bo gdyby trzymał język za zębami, nikt nigdy nie skojarzyłby tych
faktów.
- Nie rozumiem, o czym mówisz.
- Doskonale wiesz, o czym mówię. Masz coś, na czym mi zależy. Na czym tak naprawdę
zależy wielu ludziom.
Przestałem jeść, pałeczki zawisły w połowie drogi do moich ust. W pierwszym impulsie
chciałem wstać i wyjść z restauracji, ale niemal równie szybko zdałem sobie sprawę, jak głupie
by to było posunięcie.
Reeve rozsiadł się na krześle.
- Nic nie mówisz.
- Próbuję się doszukać jakiegoś sensu w twoich słowach – ripostowałem ostro, odkładając
pałeczki i nagłość tego gestu sprawiła, że na krótką chwilę myślami powróciłem do swojego
ojca. Jak on by sobie poradził w tej sytuacji?
- Jakoś tak się zdenerwowałeś. Ciekawe dlaczego.
- Nie rozumiem, co to ma wspólnego z komodą. Bo miałem wrażenie, że po to się tu
spotkaliśmy.
- Doskonale wiesz, o czym mówię.
- Nie – pełen niedowierzania, autentycznie brzmiący śmiech – obawiam się, że nie.
- Mam to wyłuszczyć? Tutaj? Dobrze, jeśli tego chcesz. Byłeś z Weltonem Blackwellem i
jego siostrzenicą, cała wasza trójka była w Galerii 32, a ty – powolny, kpiarski uśmiech – jako
jedyny wyszedłeś stamtąd o własnych siłach. I wiemy, co jeszcze dostało nóg w Galerii 32,
prawda?
Poczułem się, jakby cała krew spłynęła mi do stóp. Wokół nas, wszędzie, brzęk sztućców,
śmiech, echo głosów odbijające się od wyłożonych kaflami ścian.
- Widzisz? – rzekł zadowolony z siebie. Zaczął znowu jeść. – Żadna wielka filozofia. No
ale – dodał tonem reprymendy – chyba nie sądziłeś, że nikt tego nie skojarzy? Zabrałeś obraz, a
gdy przyniosłeś pierścień wspólnikowi Blackwella, oddałeś mu też ten obraz, chociaż z jakiego
powodu, tego to już nie wiem... tak, tak – dodał, gdy próbowałem mu przerwać, lekko
przesuwając krzesło i podnosząc dłoń, żeby osłonić oczy przed słońcem – w końcu James
Hobart został twoim opiekunem, na litość boską, został twoim opiekunem i od tamtej pory
wypożycza tu i tam ten mały suwenir od ciebie, żeby sobie dorobić.
Dorobić? Hobie?
- Wypożycza? – powtórzyłem, po czym, reflektując się: – Co wypożycza?
- Słuchaj, ta twoja poza, że niby nie wiesz, o co chodzi, zaczyna być trochę męcząca.
- Nie, naprawdę. O czym ty, do cholery, mówisz?
Reeve zasznurował usta, wyglądając na bardzo zadowolonego z siebie.
- To wyjątkowy obraz – powiedział. – Piękny, małe cudeńko... absolutny unikat. Nigdy nie
zapomnę, jak go zobaczyłem po raz pierwszy w galerii Mauritshuis... zupełnie inny od
tamtejszych prac i w ogóle od wszystkich prac z tamtego okresu, jeśli chcesz znać moje zdanie.
Aż trudno uwierzyć, że został namalowany w siedemnastym wieku. Jeden z najwybitniejszych
małych obrazów wszech czasów, zgodzisz się ze mną? Zaraz, jak to było... – przerwał z
szyderczą miną – co powiedział ten kolekcjoner, no wiesz, ten francuski krytyk, który go
odnalazł? W składziku jakiegoś arystokraty pod koniec dziewiętnastego wieku, podejmując
potem „rozpaczliwe wysiłki” – wprowadził cudzysłów palcami – żeby go od niego odkupić.
„Nie zapomnij, muszę mieć tego szczygiełka za wszelką cenę”. Ale oczywiście to nie ten cytat
mam na myśli. Ten słynny. Na pewno go znasz. Po tylu latach musisz wiedzieć wszystko o tym
obrazie i jego historii.
Odłożyłem serwetkę.
- Nie wiem, o czym mówisz.
Nie miałem wyjścia, mogłem tylko obstawać przy swoim i powtarzać te słowa.
Wszystkiemu zaprzeczaj, jak radził swojemu klientowi mój ojciec – w jego jedynej dużej
filmowej roli mafijnego adwokata – w ostatniej scenie, zanim go zastrzelono.
Ale widzieli mnie.
To musiał być ktoś inny.
Jest troje naocznych świadków.
Co z tego? Każdy może się pomylić. „To nie byłem ja”.
Cały dzień będą ściągać ludzi, żeby zeznawali przeciwko mnie.
Świetnie. Niech zeznają.

Ktoś zaciągnął żaluzje, pokrywając nasz stolik tygrysimi pasami cienia. Reeve,
przyglądając mi się z satysfakcją, nadział na widelec pomarańczową krewetkę i schrupał ją.
- Widzisz, tak się zastanawiam – zaczął. – Może mi pomożesz. Jaki inny obraz tej
wielkości dorównywałby mu klasą? Może ten śliczny velázquez, no wiesz, ogród Villi Medici.
Oczywiście nie jest nawet w przybliżeniu tak oryginalny.
- Powiedz mi raz jeszcze, o czym my tu mówimy? Bo naprawdę nie rozumiem, o co ci
chodzi.
- Dobrze, graj dalej, jeśli chcesz – rzekł przyjaźnie, wycierając usta serwetką. – Nie myśl
sobie, że kogoś nabierzesz. Chociaż muszę powiedzieć, że to cholernie nieodpowiedzialne
oddawać go w ręce tych bandziorów, żeby im służył jako zastaw w nielegalnych interesach.
Moje zdumienie, które było szczere, wywołało cień czegoś, co musiało być zaskoczeniem,
na jego twarzy. Ale zniknął równie szybko.
- Takim ludziom nie można powierzać czegoś tak wartościowego – kontynuował,
przeżuwając zawzięcie. – Tym prymitywom, ignorantom.
- Nie rozumiem nic z tego, co do mnie mówisz – nie wytrzymałem.
- Tak? – Odłożył widelec. – Dobrze. Ale jeśli kiedyś zrozumiesz, proponuję, że go od
ciebie odkupię. Szum w uszach – stare echo eksplozji – wzmógł się, jak to się często działo w
chwilach stresu, wysoki dźwięk, jak odgłos nadlatującego samolotu.
- Mam podać kwotę? Cóż. Myślę, że pół miliona powinno cię zadowolić, biorąc pod
uwagę, że w tym momencie mógłbym zadzwonić w jedno miejsce... – wydobył z kieszeni
komórkę i położył ją na stole obok szklanki z wodą – i położyć kres temu twojemu
przedsięwzięciu. Na chwilę zamknąłem oczy.
- Słuchaj. Ile razy mam to powtarzać? Naprawdę nie wiem, co sobie ubzdurałeś, ale...
- Powiem ci dokładnie, co sobie ubzdurałem, Theodore. Ubzdurałem sobie konserwację i
zabezpieczenie tego arcydzieła. Rzeczy, które najwyraźniej nie były priorytetem dla ciebie ani
dla ludzi, z którymi współpracujesz. Zdajesz sobie sprawę, że to najmądrzejsza rzecz, jaką
możesz zrobić, dla siebie i dla obrazu. Rzecz jasna, dorobiłeś się fortuny, ale chyba się ze mną
zgodzisz, że to nieodpowiedzialne, tak sobie go przerzucać i narażać na uszkodzenia?
Niekłamana konsternacja jego słowami chyba dobrze mi się przysłużyła. Po dłuższej
chwili dziwnego wahania sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Czy wszystko jest w porządku? – spytał nasz kelner o prezencji modela, pojawiwszy się
nagle.
- Tak, tak.
Kelner znikł, przechodząc posuwistym krokiem przez salę, żeby porozmawiać z piękną
hostessą. Reeve wyjął z kieszeni kilka złożonych kartek, które przysunął po obrusie do mnie.
Był to wydruk ze strony internetowej. Szybko przeleciałem po nim wzrokiem: FBI...
agencje międzynarodowe... nieudana akcja... dochodzenie...
- Co to, kurwa, jest? – spytałem tak głośno, że kobieta przy sąsiednim stoliku aż
podskoczyła.
Reeve, zajęty konsumpcją, milczał.
- Nie, naprawdę. Co to ma wspólnego ze mną?
Z rozdrażnieniem przeglądałem tekst: proces o spowodowanie śmierci... Carmen
Huidobro, gosposia z agencji pośrednictwa pracy, zastrzelona przez agentów, którzy wtargnęli
do domu – znowu miałem zapytać, co ten artykuł ma wspólnego ze mną, gdy nagle mnie
zmroziło.

Jeden z obrazów dawnych mistrzów – Szczygieł Carela Fabritiusa, 1654 – uznany w


swoim czasie za zniszczony, miał rzekomo stanowić poręczenie w transakcji z
Contrerasami, ale niestety nie udało się go odzyskać podczas nalotu na ich posiadłość w
południowej Florydzie. Chociaż skradzione dzieła sztuki są często wykorzystywane jako
rodzaj weksli przy zdobywaniu kapitału na prowadzenie handlu narkotykami i bronią, DEA
odpiera krytykę pod swoim adresem w związku z „nieudolnym” i „amatorskim” – jak to
określa wydział FBI do walki z przestępczością przeciwko dziełom sztuki – prowadzeniem
tej sprawy, wydając publiczne oświadczenie, w którym przeprasza za przypadkową śmierć
pani Huidobro, wyjaśniając jednocześnie, że agenci DEA nie są szkoleni do
rozpoznawania i odzyskiwania skradzionych dzieł sztuki. „W sytuacjach szczególnie
nerwowych, takich jak ta – powiedział Turner Stark, rzecznik biura prasowego DEA –
naszym głównym priorytetem zawsze będzie bezpieczeństwo agentów i cywilów w
działaniach mających na celu ściganie najpoważniejszych przestępstw przeciwko ustawie o
substancjach kontrolowanych”. Skandal, jaki wybuchł zwłaszcza w związku z procesem w
sprawie śmierci pani Huidobro, zaowocował apelem o lepszą współpracę między
agencjami federalnymi. „Wystarczyłby tylko jeden telefon – twierdził Hofstede Von
Moltke, rzecznik wydziału Interpolu do walki z przestępczością przeciwko dziełom sztuki
podczas wczorajszej konferencji prasowej w Zurichu. – Ale ci ludzie myśleli tylko o
jednym: chcieli doprowadzić do aresztowania i skazania, co jest niefortunne, bo teraz
obraz zapadł się pod ziemię i miną dziesiątki lat, nim znów się pokaże”.
Szacuje się, że handel skradzionymi obrazami i rzeźbami to przemysł wart na całym
świecie sześć miliardów dolarów. Chociaż informacja o tym, że ktokolwiek widział
Szczygła, nie została potwierdzona, inspektorzy uważają, że to unikatowe holenderskie
arcydzieło zostało już przemycone za granicę, przypuszczalnie do Hamburga, gdzie
prawdopodobnie zmieniło właściciela za ułamek wielomilionowej kwoty, jaką obraz ten
przyniósłby na aukcji...

Odłożyłem kartkę. Reeve, który przestał jeść, przyglądał mi się z zaciętym kocim
uśmiechem. Może sprawił to ten wymuszony uśmieszek na jego gruszkowatej twarzy, ale
nieoczekiwanie parsknąłem śmiechem: wyzwolony śmiech przerażenia i ulgi, jak wtedy gdy
spasiony ochroniarz z centrum handlowego, który gonił Borisa i mnie (i już miał nas dopaść),
poślizgnął się na mokrej płytce w części restauracyjnej i klapnął na tyłek.
- Tak? – powiedział Reeve. Miał pomarańczową plamę na ustach po krewetkach, stary
Dziaberłak. – Znalazłeś tu coś, co cię rozbawiło?
Ale ja byłem tylko w stanie kręcić głową i patrzeć na drugi koniec sali.
- Ja cię kręcę – powiedziałem, ocierając oczy. – Nie wiem, co powiedzieć. To oczywiste,
że coś sobie uroiłeś albo... sam nie wiem.
Reeve, trzeba mu oddać, pozostał niewzruszony, chociaż było jasne, że nie jest
zachwycony.
- Nie, naprawdę – kontynuowałem, kręcąc głową. – Przepraszam. Nie powinienem się
śmiać. Ale to jest, kurwa, najbardziej niedorzeczna rzecz, jaką w życiu widziałem.
Reeve złożył serwetkę i odłożył ją.
- Kłamiesz – oświadczył uprzejmym tonem. – Może ci się wydawać, że się od tego
wykpisz, ale nie uda ci się.
- Sprawa o spowodowanie śmierci? Posiadłość na Florydzie? Co? Naprawdę myślisz, że
to ma jakiś związek ze mną?
Reeve wbijał we mnie wściekłe spojrzenie swoich maleńkich niebieskich oczek.
- Bądź rozsądny. Proponuję ci wyjście.
- Wyjście? – Miami, Hamburg, już same nazwy tych miejsc wydobyły ze mnie pełen
niedowierzania chichot. – Wyjście z czego?
Reeve osuszył serwetką usta.
- Cieszę się, że tak cię to bawi – powiedział bez zająknienia. – Bo ja jestem gotów w
każdej chwili zadzwonić do tego dżentelmena z wydziału FBI, o którym piszą w artykule, i
powiedzieć mu wszyściuteńko, co wiem o tobie, Jamesie Hobarcie i tej waszej wspólnej
intrydze. Co ty na to?
Rzuciłem kartkę na blat i odsunąłem się z krzesłem od stołu.
- Ja na to: dzwoń. Proszę bardzo. A jeśli będziesz chciał pogadać o tej drugiej sprawie,
skontaktuj się ze mną.
XV

Wyrzuciło mnie z restauracji z takim impetem, że właściwie nie wiedziałem, dokąd idę; ale gdy
tylko przeszedłem trzy lub cztery przecznice, zacząłem się trząść tak gwałtownie, że musiałem
się zatrzymać w zaśmieconym małym parku na południe od Canal Street i usiąść na ławce,
dysząc ciężko, z głową między kolanami, z pachami garnituru od Turnbull & Asser mokrymi od
potu, i wiedziałem, że dla opryskliwych jamajskich niań lub starych Włoszek wachlujących się
gazetami i zerkających podejrzliwie w moją stronę wyglądam jak nafaszerowany kokainą
młodszy makler, który wcisnął zły przycisk na klawiaturze i stracił dziesięć milionów.
Po drugiej stronie ulicy zauważyłem małą drogerię. Gdy uspokoił mi się oddech,
przeszedłem tam – osamotniony i zgrzany w łagodnej wiosennej bryzie – kupiłem pepsi z
lodówki, po czym odszedłem, nie zabierając reszty, w stronę parkowego cienia i przybrudzonej
sadzą ławki. Fruwające gołębie, łopotanie skrzydeł. Samochody pędzące z rykiem do tunelu,
innych dzielnic, innych miast, centrów handlowych i alej, wielkie bezosobowe strumienie
transportu międzystanowego. W tym szumie kryła się olbrzymia, kusząca samotność, prawie jak
wezwanie, jak zew morza, i po raz pierwszy zrozumiałem impuls, który kazał tacie wybrać
pieniądze z konta, odebrać koszule z pralni, zatankować samochód i wyjechać bez słowa z
miasta. Spieczone słońcem autostrady, podkręcona muzyka w radiu, silosy zbożowe i spaliny,
wielkie połacie ziemi ciągnące się po horyzont, wszystko kuszące jak skrywana słabostka.
Co było do przewidzenia, moje myśli krążyły wokół Jerome’a. Mieszkał przy Siódmej
Alei, kilka przecznic od ostatniego przystanku linii 3, ale czasem spotykaliśmy się w barze o
nazwie Brother J’s na Sto Dziesiątej Ulicy: robociarska speluna z Billem Withersem lecącym z
szafy grającej i lepiącą się od brudu podłogą, z karierowiczami-alkoholikami pochylonymi nad
trzecim bourbonem o drugiej po południu. Ale Jerome nie sprzedawał prochów za mniej niż
tysiąc dolarów i chociaż wiedziałem, że chętnie mnie zaopatrzy w kilka torebek hery, wydawało
mi się, że podjechanie taksówką prosto na most Brooklyński będzie dużo mniej kłopotliwe.
Staruszka z chihuahuą; dzieciaki sprzeczające się o lizaka. Nad Canal Street rozlegało się
odległe, deliryczne wycie syren, jakby dzwonek przywołujący aktorów na scenę, ścierające się
z głośnym szumem w moich uszach: było w tym coś, co przywodziło na myśl mechaniczną
wojnę, przeciągły świst nadlatujących pocisków.
Z rękami przyciśniętymi do uszu (co wcale nie uciszyło szumu – jeśli już, jego natężenie
się wzmogło) siedziałem nieruchomo i próbowałem zebrać myśli. Moje dziecinne machinacje w
sprawie komody teraz wydawały się niedorzeczne – po prostu będę musiał pójść do Hobiego i
powiedzieć, co mam na sumieniu: niezbyt przyjemna perspektywa, wiedziałem, że mam
przesrane, ale lepiej, żeby usłyszał o tym ode mnie. Nie potrafiłem przewidzieć, jak zareaguje;
znałem się tylko na antykach i choć miałbym spory kłopot ze znalezieniem nowej pracy jako ich
sprzedawca, gdybym musiał, ze swoimi umiejętnościami mógłbym się zatrudnić w jakimś
warsztacie, przy złoceniu ram lub frezowaniu; renowacje nie były lukratywnym zajęciem, ale tak
niewiele osób wiedziało, jak naprawiać antyki na przyzwoitym poziomie, że ktoś na pewno by
mnie przyjął. Co do artykułu: to, co przeczytałem, wprawiło mnie w osłupienie, zupełnie jak
gdybym wszedł na niewłaściwy film w połowie seansu. Na pewnym poziomie sprawa była
jasna: jakiś przedsiębiorczy oszust podrobił mojego szczygła (pod względem rozmiarów i
techniki nie był wcale trudny do podrobienia) i falsyfikat krążył gdzieś jako zastaw w
transakcjach narkotykowych, nierozpoznany przez baronów narkotykowych i agentów
federalnych niemających zielonego pojęcia o sztuce. Ale niezależnie od tego, jak dziwaczna i
niejasna była ta historia, jak zupełnie niemająca związku z obrazem ani ze mną, Reeve
prawidłowo skojarzył fakty. Kto wie, ilu ludziom Hobie opowiedział o tym, jak to zjawiłem się
pod jego drzwiami? I ilu osobom ci z kolei to przekazali? Ale do tej pory nikt, nawet Hobie, nie
skojarzył, co oznacza pierścień Welty’ego: mianowicie że byłem obecny w galerii, z której
zginął obraz. Tu był pies pogrzebany, jak mawiał mój tata. Przez tę historię mógłbym trafić za
kratki. Francuski złodziej obrazów, który spanikował i spalił mnóstwo dzieł sztuki (Cranacha,
Watteau, Corota) dostał tylko dwadzieścia sześć miesięcy więzienia. Ale to było we Francji,
niedługo po wydarzeniach z 11 września; a według nowego federalnego prawa
antyterrorystycznego kradzież muzealna wiązała się z dodatkowym zarzutem „plądrowania dóbr
kultury”. Kary znacznie się zaostrzyły, szczególnie w Ameryce. A moje życie osobiste, gdyby się
mu przyjrzeć, nie stanowiło elementu łagodzącego. Nawet gdyby uśmiechnęło się do mnie
szczęście, groziłoby mi od pięciu do dziesięciu lat.
Na co – jeśli miałem być szczery – zasługiwałem. Jak mogłem w ogóle sobie ubzdurać, że
zdołam zatrzymać obraz w ukryciu? Od lat zamierzałem coś z nim zrobić, zwrócić tam, gdzie
było jego miejsce, a jednak wciąż znajdowałem wymówki, żeby tego nie robić. Myśl o tym, że
jest zawinięty i zamknięty w innej części miasta, sprawiała, że czułem się wymazany, usunięty,
jak gdyby ukrycie go tylko wzmocniło jego moc, nadało mu bardziej dynamiczną i przerażającą
postać. Nawet spowity całunem i złożony w grobowcu skrytki uwolnił się jakoś i przedostał do
przekłamanej publicznej narracji – promienność, która jaśniała w umyśle świata.
XVI

- Hobie – zacząłem – mam kłopoty.


Podniósł wzrok znad lakowanej komody w stylu japońskim, którą retuszował: koguty i
żurawie, złote pagody na czarnym tle.
- Mogę jakoś pomóc?
Zarys żurawiego skrzydła nanosił farbą akrylową na bazie wody – zupełnie inną od
oryginalnej, na bazie szelaku, ale pierwsza zasada renowacji, którą mi wpoił na samym
początku, głosi, że nie wolno robić niczego, czego nie można by cofnąć.
- Właściwie to ciebie też wplątałem. Nieumyślnie.
- Cóż... – jego ręka z pędzlem nanoszącym linię nie zadrżała – jeśli obiecałeś Barbarze
Guibbory, że pomożemy jej w urządzaniu tego jej domu w Rhinebeck, to ja się wypisuję.
„Kolory czakry”. Nigdy nie słyszałem czegoś podobnego.
- Nie... – próbowałem wymyślić coś zabawnego lub lekkiego (pani Guibbory, zasadnie
przezywana przez nas Szajbuską, była zwykle niewyczerpanym źródłem żartów), ale miałem w
głowie zupełną pustkę. – Obawiam się, że nie.
Hobie wyprostował się, wsunął pędzel za ucho, osuszył czoło chusteczką o dzikim wzorze,
psychodeliczny fiolet, jakby zwymiotowała na nią sępolia, coś, co prawdopodobnie znalazł
wśród rzeczy jakiejś zdziwaczałej staruszki podczas jednej z wyprzedaży na północy stanu.
- W takim razie co się dzieje? – spytał rzeczowo, sięgając po jeden ze spodków, w których
mieszał farbę.
Teraz, gdy miałem już dwadzieścia kilka lat, znikła między nami oficjalność wynikająca z
różnicy wieku i łączyły nas koleżeńskie stosunki, jakie trudno byłoby mi sobie wyobrazić w
relacjach z ojcem, gdyby żył – przy nim zawsze miałem się na baczności, usiłując odgadnąć, jak
bardzo jest pijany i jaką mam szansę na uzyskanie jasnej odpowiedzi.
- Więc... – Zanim usiadłem, wyciągnąłem za siebie rękę, żeby sprawdzić, czy krzesło za
mną nie lepi się od czegoś. – Hobie, popełniłem głupi błąd. Nie, zrobiłem coś naprawdę
idiotycznego – podkreśliłem, gdy zrobił dobrotliwy, lekceważący gest.
- Cóż... – zakraplaczem do oczu nanosił do spodka surową umbrę – nie wiem, czy tak bym
to nazwał, ale w zeszłym tygodniu myślałem, że mnie szlag trafi, jak zobaczyłem, że
przewierciłeś blat stołu pani Wasserman. To był dobry stół w stylu Wilhelma i Marii. Wiem, że
nie zauważy tej załatanej dziury, ale wierz mi, krew mnie zalała.
Jego rozkojarzenie tylko pogarszało sprawę. Szybko, oszalałym ślizgiem, jak we śnie,
rzuciłem się na oślep w opis historii Luciusa Reeve’a i komody, nie nawiązując do Platta ani
antydatowanego dowodu sprzedaży w górnej kieszeni marynarki. I gdy już zacząłem mówić,
czułem się, jakbym nie był w stanie przerwać, jakby jedyną możliwą rzeczą było trajkotanie bez
opamiętania, jak jakiś morderca kierowców na autostradzie, który się rozgadał pod gołą
żarówką na prowincjonalnym komisariacie. W pewnym momencie Hobie przerwał pracę i
zatknął pędzel za uchem; słuchał bacznie ze zmarszczonymi brwiami, z jakże dobrze mi znanym
arktycznym skuleniem się w sobie pardwy. Potem wydobył zza ucha sobolowy pędzel i
zamoczył go w wodzie, zanim wytarł go o kawałek flaneli.
- Theo – powiedział, podnosząc rękę i zamykając oczy, gdy ja nawijałem bez przerwy o
niezrealizowanym czeku, ślepej uliczce, niekorzystnym położeniu. – Przestań. Zrozumiałem.
- Przepraszam – wybąkałem. – Nie powinienem był. Nigdy. Ale to jakiś koszmar. Jest
wkurzony, pała chęcią zemsty i z jakiegoś powodu uwziął się na nas... wiesz, z jakiegoś innego
powodu, który nie ma z tym nic wspólnego.
- Hmm. – Hobie zdjął okulary. Po tym, z jaką ostrożnością szukał słów w ciszy, która
zapadła, próbując ukształtować swoją odpowiedź, poznałem, że jest zmieszany. – Co się stało,
to się nie odstanie. Nie ma sensu pogarszać sprawy. Ale... – przerwał, żeby się zastanowić. –
Nie wiem, kim jest ten facet, ale jeśli myślał, że ta komoda to robota Afflecka, miał więcej
pieniędzy niż rozumu. Żeby zapłacić siedemdziesiąt tysięcy... tyle ci dał za tę rzecz?
- Tak.
- No, to mogę tylko powiedzieć, że powinien sobie zbadać głowę. Meble tej klasy
pojawiają się może raz lub dwa na dziesięć lat. I nie zjawiają się w obiegu znikąd.
- Tak, ale...
- Poza tym każdy głupi wie, że prawdziwy affleck wart byłby znacznie więcej. Kto kupuje
taki mebel, nie sprawdziwszy, czego trzeba? Bałwan, ot kto. Poza tym – dodał, nie pozwalając
mi dojść do głosu – zrobiłeś to, co należy, kiedy się z tobą skontaktował. Próbowałeś zwrócić
mu pieniądze, a on ich nie przyjął, to chciałeś powiedzieć?
- Nie proponowałem, że mu zwrócę pieniądze. Próbowałem ją od niego odkupić.
- Za wyższą cenę, niż zapłacił! I jak to będzie wyglądać, jeśli pójdzie z tym na policję?
Czego, zapewniam cię, nie zrobi.
W ciszy, która zapadła, w klinicznym blasku jego roboczej lampy, zdałem sobie sprawę, że
żaden z nas nie wie, jaki postawić następny krok. Popczik – drzemiąc na ręczniku, który Hobie
mu rozłożył pod stolikiem o szponiastych nogach – wzdragał się i burczał przez sen.
- Znaczy tak – podjął na nowo Hobie (starł z dłoni brud i sięgał po pędzel z pewnego
rodzaju widmową determinacją, jak duch skupiony na swoim zadaniu) – sprawy związane ze
sprzedażą to nigdy nie było moje podwórko, wiesz o tym, ale siedzę w tej branży już bardzo
długo. I czasami – błyskawiczne maźnięcie pędzelkiem – granica między reklamiarstwem a
oszustwem naprawdę się zaciera.
Czekałem niepewnie, wbijając wzrok w lakowaną komodę. To było cacko, cenny nabytek
do domu kapitana na przedmieściach Bostonu z kościanymi ozdobami i muszlami porcelanek,
scenami ze Starego Testamentu wyhaftowanymi przez niezamężne siostry, zapachem
wielorybiego oleju palonego wieczorami, bezruchem powolnego starzenia się.
Hobie znów odłożył pędzel.
- Och, Theo – rzekł na wpół gniewnie, pocierając czoło wierzchem dłoni i zostawiając na
nim ciemną smugę. – Mam teraz stanąć nad tobą i cię zbesztać? Oszukałeś tego faceta.
Próbowałeś naprawić swój błąd, ale facet nie chce sprzedać. Cóż więcej możesz zrobić?
- Ale to nie jedyny przypadek.
- Co?
- Nie powinienem był. – Nie umiałem spojrzeć mu w oczy. – Najpierw chodziło o to, żeby
opłacić rachunki, wyciągnąć nas z długów, a potem chyba... to znaczy niektóre z tych mebli są
niesamowite, sam się nabrałem, a one kurzyły się tylko w magazynie...
Spodziewałem się chyba niedowierzania, podniesionych głosów, jakiegoś rodzaju
oburzenia. Ale to było jeszcze gorsze. Z wybuchem jakoś bym sobie poradził. Tymczasem on nie
odzywał się, jedynie wpatrywał we mnie, z aureolą lampy i narzędziami rozwieszonymi za jego
zasmuconą, stroskaną twarzą niczym masońskie znaki. Pozwolił mi powiedzieć swoje i
wysłuchał mnie spokojnie, a gdy w końcu przemówił, jego głos był cichszy niż zwykle i
pozbawiony jakiejkolwiek złości.
- No dobrze. – Wyglądał jak postać z alegorii: mistyczny stolarz w czarnym fartuchu,
częściowo zacieniony. – Okej. Więc jakie proponujesz wyjście z tej sytuacji?
- Ja... – Nie takiej reakcji się spodziewałem. Obawiając się gniewu (bo Hobie, choć
dobrego serca i nieskory do napadów złości, potrafił być porywczy), przygotowałem sobie całą
litanię usprawiedliwień i wymówek, ale w obliczu tego nadzwyczajnego opanowania nie byłem
w stanie się bronić. – Zrobię, co mi każesz. – Nie czułem takiego wstydu i upokorzenia, odkąd
byłem dzieckiem. – To moja wina... biorę na siebie pełną odpowiedzialność.
- Cóż. Te meble są u tych wszystkich ludzi. – Zdawał się zastanawiać na głos, mówiąc
jakby do siebie. – Nikt się z tobą nie kontaktował?
- Nie.
- Jak długo to trwa?
- Och... – co najmniej pięć lat – rok, może dwa?
Skrzywił się.
- O Jezu... Nie, nie – dodał pospiesznie. – Cieszę się, że jesteś ze mną szczery. Ale musisz
teraz zakasać rękawy, skontaktować się z klientami, powiedzieć, że masz wątpliwości... nie
musisz mówić wszystkiego, wystarczy, że wspomnisz, że pojawiła się wątpliwość, pochodzenie
mebla jest niepewne... i zaproponujesz odkupienie go po cenie sprzedaży. Jeśli nie skorzystają,
trudno. Proponowałeś. Ale jeśli się zgodzą, będziesz musiał zacisnąć zęby i dotrzymać słowa,
jasne?
– W porządku.
Nie powiedziałem – nie mogłem powiedzieć, że nie mamy dość pieniędzy, żeby obsłużyć
choćby jedną czwartą tych klientów. Z dnia na dzień stalibyśmy się bankrutami.
- Mówisz: nie jedyny przypadek. Więc które meble? Ile?
- Nie wiem.
- Nie wiesz?
- To znaczy wiem, tylko...
- Theo, proszę cię. – Rozzłościł się, co za ulga. – Nie kręć. Powiedz mi prawdę.
- Więc... te transakcje nie były księgowane. Płatność gotówką. Nigdy byś się nie
dowiedział, nie było takiej opcji, nawet gdybyś zajrzał do ksiąg...
- Theo, nie każ mi powtarzać pytania. Ile sztuk?
- Och... – westchnąłem – Kilkanaście? Jakoś tak – dodałem, widząc zdumienie na twarzy
Hobiego.
W rzeczywistości trzy razy tyle, ale miałem pewność, że większość ludzi, których
oszwabiłem, była zbyt niedouczona, żeby się połapać, albo zbyt bogata, żeby się tym przejąć.
- Dobry Boże, Theo – wydusił w osłupieniu Hobie po chwili milczenia. – Kilkanaście
sztuk? Chyba nie po tych cenach? Jak ten pseudoaffleck?
- Nie, nie – zapewniłem go pośpiesznie (choć prawda była taka, że niektóre sprzedałem za
dwa razy tyle). – I nie sprzedałem ich żadnemu z naszych stałych klientów. – Przynajmniej ta
część pokrywała się z prawdą.
- Więc komu?
- Gościom z Zachodniego Wybrzeża. Filmowcom, komputerowcom. Też z Wall Street,
ale... młodym, wiesz, od funduszy hedgingowych. Spekulacji.
- Masz listę tych klientów?
- Listy jako takiej nie mam, ale...
- Możesz się z nimi skontaktować?
- Widzisz, to skomplikowane, bo...
Nie przejmowałem się tymi, którzy wierzyli, że znaleźli autentycznego sheratona po
okazyjnej cenie i pospiesznie opuszczali sklep ze swoim zakupem, myśląc, że mnie wykiwali.
Jak najbardziej miała tu zastosowanie stara zasada „caveat emptor”. Nigdy nie twierdziłem, że
te meble są autentyczne. Martwiłem się natomiast tymi klientami, którym umyślnie sprzedałem
podróbkę, których umyślnie okłamałem.
- Nie prowadziłeś ewidencji.
- Nie.
- Ale masz jakieś pojęcie. Możesz do nich dotrzeć.
- Tak jakby.
- „Tak jakby”. Nie wiem, co to znaczy.
- Zostały notatki, dokumenty przewozowe. Mogę to jakoś poskładać.
- Stać nas na odkupienie ich wszystkich?
- No...
- Stać nas? Tak czy nie?
- Hm... – nie było bata, żebym odpowiedział zgodnie z prawdą, czyli „nie” – będzie
ciężko.
Hobie potarł oko.
- Nic, ciężko czy nie, trzeba będzie to zrobić. Nie mamy wyboru. Zaciśniemy pasa. Nawet
jeśli przez jakiś czas zrobi się krucho z pieniędzmi, nawet jeśli trzeba będzie wstrzymać
płacenie podatków. Bo – dodał, gdy ja cały czas wpatrywałem się w niego – nie możemy
dopuścić, żeby chociaż jeden z tych mebli został u klienta, udając autentyk. Dobry Boże –
pokręcił głową z niedowierzaniem – jak tyś, do diabła, to robił? Żeby to chociaż był dobre
podróbki! Materiały, których czasem używałem... brałem, co mi wpadło w ręce... sklecone byle
jak...
- Właściwie...
Prawda była taka, że dzieła Hobiego były wystarczająco dobre, żeby nabrać kilku całkiem
poważnych kolekcjonerów, chociaż poruszenie teraz tej kwestii prawdopodobnie nie byłoby
najlepszym pomysłem.
- ... i widzisz, jeśli się okaże, że choćby jeden z mebli, które sprzedałeś jako prawdziwe,
okaże się podróbką, podejrzenie padnie na wszystkie pozostałe. Wszystko stanie pod znakiem
zapytania, każdy antyk, który kiedykolwiek wyszedł z tego sklepu. Nie wiem, czy o tym
pomyślałeś.
- Yyyy... – Myślałem, i to dużo. Nie myślałem o niczym innym od obiadu z Luciusem
Reeve’em.
Siedział tak cicho, tak długo, że zacząłem się niepokoić. On jednak wzdychał tylko i
pocierał oczy, a potem częściowo odwrócił się ode mnie, znów pochylony nad swoją pracą.
Nie odzywałem się, patrząc, jak odtwarza pędzlem lśniącą czarną linię wiśniowej gałęzi.
Wszystko było teraz nowe. Hobie i ja wspólnie mieliśmy firmę, wspólnie rozliczaliśmy się z
podatków. Ja byłem wykonawcą jego testamentu. Zamiast się wyprowadzić i znaleźć sobie
mieszkanie, postanowiłem zostać na górze i płacić mu czynsz, który trudno nawet nazwać
symbolicznym, kilkaset dolarów miesięcznie. On był całym moim domem i rodziną. Gdy
schodziłem do warsztatu i pomagałem mu przy sklejaniu, działo się tak nie dlatego, że mnie
rzeczywiście potrzebował, chodziło raczej o przyjemność, jaką czerpałem z odnajdywania
odpowiednich zacisków i przekrzykiwania głośno grającego Mahlera; i czasem, gdy wieczorem
szliśmy do White Horse na drinka i kanapkę przy barze, była to dla mnie najlepsza część całego
dnia.
- Tak? – odezwał się Hobie, wiedząc, że wciąż za nim stoję, ale nie odwrócił się od
swego zajęcia.
- Przepraszam. Nie chciałem, żeby to zaszło tak daleko.
- Theo. – Pędzel zatrzymał się. – Wiesz doskonale: wielu ludzi by teraz poklepywało cię
po plecach. I będę z tobą szczery, jakaś część mnie czuje to samo, bo, jak Boga kocham, nie
mam pojęcia, jak ci się udało coś takiego. Nawet Welty... Welty był taki jak ty, klienci go
uwielbiali, potrafił sprzedać wszystko, ale nawet jemu było piekielnie trudno znaleźć chętnych
na co cenniejsze sztuki. Na prawdziwego hepplewhite’a, prawdziwego chippendale’a! Nie mógł
się ich pozbyć! A ty, proszę bardzo, opychasz te graty za astronomiczne ceny!
- To nie graty – zaoponowałem, zadowolony, że w końcu mogę mówić prawdę. – Wiele
tych mebli to doskonała robota. Ja się nie poznałem. Myślę, że nie widzisz tego, bo sam je
zrobiłeś. Nie widzisz, jak autentycznie wyglądają.
- Tak, ale... – przerwał, jakby szukał słów – trudno jest skłonić ludzi, którzy nie znają się
na meblach, żeby wydali pieniądze właśnie na meble.
- Wiem.
Mieliśmy wysoką komodę w stylu królowej Anny, bardzo cenną, którą w ciężkich czasach
próbowałem desperacko sprzedać po odpowiedniej cenie wynoszącej minimum dwieście
tysięcy. Stała w sklepie całe lata. Ale chociaż ostatnio napłynęło kilka kuszących ofert,
wszystkie odrzuciłem – zwyczajnie dlatego, że tak nieskazitelny eksponat stojący w dobrze
oświetlonym miejscu przy wejściu rzuca jakże korzystne światło na schowane głębiej
falsyfikaty.
- Theo, jesteś skarbem. Jesteś geniuszem w tym, co robisz, bez dwóch zdań. Ale... – do
jego głosu wkradła się znowu niepewność; wyczuwałem, że porusza się po omacku – widzisz,
chodzi mi o to, że handlarze antyków żyją ze swojej reputacji. To rodzaj systemu opartego na
honorze. Nic, czego byś nie wiedział. Plotki się rozchodzą. To znaczy... – zamoczenie pędzla,
krótkowzroczne wbicie spojrzenia w komodę – trudno jest dowieść fałszerstwa, ale jeśli tego
nie wyprostujesz, możemy być pewni, że prędzej czy później sprawa się na nas zemści. – Ręka
mu nie drżała; pędzel pewnie nanosił linię. – Mocno odrestaurowany mebel... zapomnij o
ultrafiolecie, zdziwiłbyś się, niech ktoś przestawi go do widnego pokoju... nawet kamera
wychwytuje różnice w fakturze, których nie dostrzegłbyś gołym okiem. Gdy tylko ktoś
sfotografuje mebel albo, nie daj Boże, postanowi wystawić go w Christie’s albo Sotheby’s na
aukcji amerykańskich antyków...
Zapadła cisza, która – pęczniejąc między nami – stawała się coraz bardziej poważna,
niewypełnialna.
- Theo. – Pędzel zatrzymał się i po chwili ruszył znowu. – Nie próbuję cię
usprawiedliwiać, ale... nie myśl sobie, że nie wiem: to przecież ja cię wpakowałem w tę
sytuację. Zostawiając cię zupełnie samego tam, na górze, dając wolną rękę. Spodziewając się,
że dokonasz cudu. Jesteś bardzo młody, tak – rzucił sucho, odwracając się połowicznie, gdy
próbowałem się wtrącić – jesteś do tego bardzo zdolny we wszystkich aspektach naszej
działalności, do których ja nie mam głowy. Tak świetnie sobie poradziłeś z postawieniem tego
interesu na nogi, że bardzo mi pasowało, bardzo, mieć klapki na oczach. I nie widzieć, co się
dzieje w sklepie. Więc ja ponoszę taką samą odpowiedzialność jak ty.
- Hobie, przysięgam, ja nigdy...
- Bo... – Wziął do ręki otwartą butelkę z farbą, spojrzał na etykietę, jak gdyby nie pamiętał,
co zawiera, i odstawił ją z powrotem. – No bo przecież to było zbyt piękne, by mogło być
prawdziwe, prawda? Ten strumień pieniędzy, jakże mile widziany? I czy próbowałem
dociekać? Nie. Nie myśl sobie, że nie wiem: gdybyś się tam nie zajmował tymi swoimi
machlojkami, prawdopodobnie wynajmowalibyśmy teraz to pomieszczenie i szukali nowego
mieszkania. Więc posłuchaj mnie, zaczniemy wszystko od początku, nowe rozdanie, i
zobaczymy, co z tego wyniknie. Będziemy odkupywać po jednej sztuce. Nic więcej nie możemy
zrobić.
- Posłuchaj, chciałbym, żeby było jasne... – rzekłem. Jego spokój dręczył mnie. –
Odpowiedzialność leży po mojej stronie. Jeśli przyjdzie co do czego. Po prostu chciałbym,
żebyś wiedział.
- Oczywiście. – Gdy przesunął pędzlem, jego zręczność była wyćwiczona i odruchowa,
dziwnie poruszająca. – Mimo wszystko zostawmy to już, dobrze? Nie – przerwał mi, gdy
próbowałem coś wtrącić – proszę cię. Chcę, żebyś wszystkiego dopilnował, i postaram ci się
pomóc, jeśli będzie jakaś konkretna sprawa, ale poza tym nie chcę już o tym rozmawiać,
dobrze?
Na zewnątrz: deszcz. W suterenie było parno, nieprzyjemny podziemny chłód. Stałem,
przyglądając mu się, nie wiedząc, co zrobić ani co powiedzieć.
- Proszę cię. Nie jestem na ciebie zły, chcę tylko się uporać z tą komodą. Wszystko będzie
w porządku. A teraz idź na górę, dobrze? – powiedział, gdy ja wciąż tam stałem. – Muszę się
teraz skupić, jeśli nie chcę tego spaprać. Ten fragment jest naprawdę trudny.
XVII

W milczeniu wszedłem na górę po głośno skrzypiących schodach, mijając szereg zdjęć Pippy, na
które nie miałem śmiałości spojrzeć. Schodząc wcześniej do warsztatu, planowałem najpierw
przekazać łatwiejszą wiadomość, by potem przejść do clou sprawy. Ale choć czułem się przez
to zbrukany i nielojalny, nie byłem w stanie tego zrobić. Bezpieczniej było dla Hobiego, żeby
wiedział o obrazie jak najmniej. Wciągnięcie go w tę kabałę byłoby złe pod każdym względem.
A jednak żałowałem, że nie mam nikogo, z kim mógłbym porozmawiać, kogoś zaufanego.
Co kilka lat pojawiał się nowy artykuł o zaginionych dziełach, do których obok mojego Szczygła
i dwóch wypożyczonych van der astów zaliczały się także cenne arcydzieła epoki
średniowiecza oraz kilka egipskich antyków; uczeni pisali prace, były nawet książki; na stronie
FBI Szczygieł znalazł się na liście dziesięciu największych kradzieży dzieł sztuki; wcześniej z
ogromną ulgą przyjmowałem to, że w opinii większości osoba, która zwinęła płótna van der
Asta z galerii 29 i 30, ukradła też mój obraz. Niemal wszystkie ciała w galerii 32 były
skoncentrowane niedaleko zapadniętego przejścia; według śledczych nadproże runęło po
dziesięciu, może nawet trzydziestu sekundach, wystarczyło czasu, żeby wydostało się kilka
osób. Rumowisko w galerii 32 zostało przebadane w białych rękawiczkach, oczyszczone
małymi zmiotkami, z niebywałą wręcz starannością – i chociaż znaleziono ramę po Szczygle,
nienaruszoną (wisiała teraz pusta na ścianie galerii Mauritshuis w Hadze: „żeby przypominać o
tej niepowetowanej stracie dla dziedzictwa kultury”), nie znaleziono fragmentu samego obrazu,
ani jednej drzazgi lub ułamka zabytkowego gwoździa, ani odprysku charakterystycznej
ołowiowo-cynowej żółcieni. Ale jako że namalowano go na drewnie, można było wysnuć teorię
(i pewien zadzierający nosa historyk celebryta, któremu jestem wdzięczny, wysunął ją z wielkim
przekonaniem), że Szczygieł pod wpływem eksplozji został wypchnięty z ramy do stojącego w
płomieniach sklepu z pamiątkami, epicentrum wybuchu. Widziałem tego gościa w filmie
dokumentalnym PBS, jak kroczył znacząco tam i z powrotem przed pustą ramą w galerii
królewskiej, wbijając w obiektyw kamery swoje spojrzenie medialnego wyjadacza. „To, że to
maleńkie arcydzieło przetrwało eksplozję prochowni w Delfcie, żeby kilkaset lat później
dokonać żywota w innej, spowodowanej przez człowieka eksplozji, jest jednym z tych
przedziwnych zrządzeń losu prosto ze stronic O. Henry’ego lub Guy de Maupassanta”.
Jeśli chodzi o mnie: wersja oficjalna, drukowana w kilku źródłach, uznana za prawdziwą,
podawała, że w chwili, gdy wybuchła bomba, mnie i Szczygła dzieliło kilka sal. W minionych
latach kilku autorów próbowało przeprowadzić ze mną wywiad, ja jednak wszystkich
odprawiałem; ale wiele osób, naocznych świadków, widziało moją matkę w ostatnich chwilach
życia w galerii 24 – piękną szatynkę w atłasowym trenczu – i wielu z tych naocznych świadków
umieszczało mnie u jej boku. W galerii 24 zginęło czworo dorosłych i troje dzieci – i w
publicznej wersji tej historii, wersji powszechnej, byłem jednym z wielu ciał na ziemi,
nieprzytomnych i przeoczonych w powstałym zamieszaniu.
Ale pierścień Welty’ego był namacalnym dowodem na to, gdzie rzeczywiście przebywałem
w tym czasie. Na szczęście dla mnie Hobie nie lubił mówić o śmierci Welty’ego, ale od czasu
do czasu – niezbyt często, zwykle późno w nocy po kilku drinkach – brało go na wspominki.
„Wyobrażasz sobie, jak się czułem...” „Czy to nie cud, że...?” Ktoś kiedyś musiał skojarzyć
fakty. Zawsze o tym wiedziałem, a jednak w narkotycznej mgle całe lata lekceważyłem to
niebezpieczeństwo. Może nikt się nie połapie. Może nikt nigdy się nie dowie.
Siedziałem na brzegu łóżka, wyglądając przez okno na Dziesiątą Ulicę – ludzie wychodzili
właśnie z pracy, wybierali się na kolacje, słychać było przenikliwe wybuchy śmiechu.
Drobniutki jak mgiełka deszcz zacinał w białym kręgu ulicznej latarni tuż za moim oknem.
Wszystko wydawało się rozedrgane i surowe. Miałem straszną ochotę na procha i już chciałem
wstać i zrobić sobie drinka, gdy – tuż poza kręgiem światła, nietypowo dla ulicznej krzątaniny –
zauważyłem postać stojącą samotnie i nieruchomo w deszczu.
Gdy minęło pół minuty, a nieznajomy wciąż tam stał, wyłączyłem lampę i podszedłem do
okna. W odpowiedzi odsunął się jeszcze bardziej od ulicznego światła; i chociaż jego rysy w
ciemności były niewyraźne, udało mi się dostrzec sylwetkę: zgarbione ramiona, dość krótkie
nogi i krępy irlandzki tors. Jeansy i bluza z kapturem, ciężkie buty. Przez chwilę stał bez ruchu,
robociarska postać całkiem nie na miejscu na ulicy o tej porze, gdy na kolacyjne randki
zmierzali asystenci fotografów, dobrze ubrane pary i rozbawieni studenci. W końcu się
odwrócił. Oddalał się szybkim, niecierpliwym krokiem; gdy wszedł w następną kałużę światła,
zauważyłem, że sięga do kieszeni, wybiera numer na komórce, ze spuszczoną głową, czymś
zafrapowany.
Opuściłem zasłonę. Byłem całkiem pewien, że coś mi się przywidziało, w końcu cały czas
miałem jakieś przywidzenia, skutek życia w nowoczesnym mieście, z jego na wpół niewidzialną
fakturą utkaną ze strachu, obaw przed katastrofą, gdy podskakiwałem na dźwięk alarmów
samochodowych, wiecznie spodziewając się, że za chwilę coś się stanie, zapach dymu, brzęk
tłuczonej szyby. A jednak – żałowałem, że nie mam stuprocentowej pewności, iż była to moja
wyobraźnia.
Wokół panowała martwa cisza. Latarnia przez firanki rzucała na ściany zniekształcone
pajęcze kształty. Cały czas wiedziałem, że przetrzymywanie obrazu jest błędem, a jednak wciąż
go ukrywałem. Nic dobrego nie mogło z tego wyniknąć. Bo i przecież nic dobrego mi z niego
nie przyszło ani nie dawał mi żadnej przyjemności. Jeszcze w Las Vegas przynajmniej mogłem
go obejrzeć, gdy nachodziła mnie ochota, gdy byłem chory, senny albo smutny, wcześnie rano
albo w środku nocy, jesienią albo latem, i zmieniał się razem z pogodą i słońcem. Co innego
oglądać obraz w muzeum, ale widzieć go w różnym świetle, w różnych nastrojach i o różnych
porach roku to widzieć go na tysiąc różnych sposobów, zaś trzymanie go w ciemności – rzecz
stworzoną ze światła, która ożywała tylko w świetle – było czymś niewłaściwym pod tyloma
względami, że trudno byłoby mi je zliczyć. Gorzej niż niewłaściwym – szalonym.
Wziąłem z kuchni szklankę z lodem, podszedłem do barku, nalałem sobie wódki, wróciłem
do swojego pokoju i wyjąłem z kieszeni marynarki iphone’a, po czym – odruchowo wybrawszy
trzy pierwsze cyfry numeru bipera Jerome’a, przerwałem wybieranie i zadzwoniłem do
Barbourów.
Odebrała Etta.
- Theo! – zawołała wyraźnie zadowolona, gdy w tle hałasował kuchenny telewizor. –
Dzwonisz do Katherine? – Tylko rodzina i najbliżsi przyjaciele nazywali ją Kitsey; dla
wszystkich innych była Katherine.
- Jest w domu?
- Wyszła na kolację. Wiem, że czekała na twój telefon.
- Mmm... – Zrobiło mi się przyjemnie, nic nie mogłem poradzić. – Powtórzysz jej, że
dzwoniłem?
- Kiedy cię znowu zobaczymy?
- Niedługo, mam nadzieję. Jest tam gdzieś Platt?
- Nie, on też wyszedł. Na pewno przekażę, że dzwoniłeś. Jak najszybciej znowu do nas
zajrzyj, dobrze?
Rozłączyłem się i usiadłem na brzegu łóżka, popijając wódkę. Świadomość, że mogę w
razie potrzeby zadzwonić do Platta, była krzepiąca – nie w sprawie obrazu, nie ufałem mu tak
bardzo, żeby go wtajemniczać, ale w związku ze sprzedaną Reeve’owi komodą. To, że Reeve
nie wspomniał o niej słowem, nie wróżyło niczego dobrego.
Z drugiej strony – cóż takiego mógł zrobić? Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej
nabierałem przekonania, że Reeve przeszarżował, doprowadzając do jawnej konfrontacji. Jaką
korzyść przyniesie mu to, że zgłosi sprawę mebla? Cóż takiego zyska, jeśli policja mnie
aresztuje, obraz zostanie odnaleziony i wymknie mu się na zawsze? Jeśli mu na nim zależało,
mógł zrobić tylko jedno: przyczaić się i pozwolić, żebym go do niego doprowadził. Jedna – i
tylko jedna – rzecz działała na moją korzyść. Reeve nie wiedział, gdzie znajduje się obraz.
Mógł wynająć kogoś, żeby mnie śledził, ale wiedziałem, że jeśli będę się trzymał z dala od
skrytki w magazynie, Reeve nie zdoła go wytropić.
ROZDZIAŁ 10
Idiota

- Och, Theo! – zawołała Kitsey pewnego piątkowego popołudnia niedługo przed Bożym
Narodzeniem, chwytając jeden ze szmaragdowych kolczyków mojej mamy i podnosząc go do
światła. Zjedliśmy właśnie długi lunch, wcześniej spędziwszy cały ranek u Tiffany’ego,
oglądając srebra i porcelanę. – Są piękne! Tylko... – Jej czoło pomarszczyło się.
- Tak...?
Minęła piętnasta; w restauracji wciąż było gwarno i tłoczno. Gdy chwilę wcześniej
odeszła zadzwonić, wyłowiłem kolczyki z kieszeni i położyłem je na obrusie.
- No, po prostu się zastanawiam. – Ściągnęła brwi, jak gdyby przyglądała się parze butów,
wahając się, czy je kupić. – To znaczy... są wspaniałe! Dziękuję! Ale... czy będą odpowiednie?
Akurat na ten dzień?
- To zależy od ciebie – stwierdziłem. Sięgnąłem po Krwawą Mary i wypiłem duży łyk,
żeby ukryć zaskoczenie i irytację.
- Bo wiesz, szmaragdy. – Przyłożyła kolczyk do ucha, w zamyśleniu spoglądając w bok. –
Uwielbiam je! Ale... – Podniosła je znowu, by zalśniły w rozproszonym świetle żyrandoli. – To
nie są moje kamienie, prawdę mówiąc. Wiesz, mogą się wydawać zbyt ostre. W zestawieniu z
bielą? I moją skórą? Seledyn! Mama też nie może nosić zieleni.
- Jak chcesz.
- O, a teraz jesteś na mnie zły.
- Nie, wcale nie.
- Właśnie, że tak! Obraziłeś się!
- Nie, jestem po prostu zmęczony.
- Coś chyba jesteśmy dzisiaj nie w sosie.
- Proszę cię, Kitsey, jestem zmęczony.
Od pewnego czasu podejmowaliśmy heroiczne wysiłki, żeby znaleźć mieszkanie:
frustrujący proces, który znosiliśmy przeważnie w dobrych humorach, chociaż ogołocone
przestrzenie i puste pokoje naznaczone porzuconym życiem innych ludzi budziły (we mnie)
nieprzyjemne echa dzieciństwa: pudła do przeprowadzki, kuchenne zapachy i zacienione
sypialnie, wszystkie całkowicie wyzute z życia, a do tego wszędzie pulsował rodzaj
złowrogiego, mechanicznego szumu słyszalnego (najwyraźniej) tylko dla mnie, ciężki oddech
trwogi, który głosy agentów, odbijające się radośnie od wypolerowanych powierzchni, gdy
krążyli po wnętrzach, zapalając światła i wskazując urządzenia z nierdzewnej stali, rozpraszały
tylko w niewielkim stopniu.
I dlaczego tak się działo? Nie każde mieszkanie, które oglądaliśmy, zostało opuszczone z
powodu jakiejś tragedii, co – nie wiedzieć czemu – zakładałem. Wyczuwałem rozwód,
bankructwo, chorobę i śmierć w niemal każdej przestrzeni, którą oglądaliśmy, co najwyraźniej
było urojeniem, a poza tym, w jaki sposób kłopoty poprzednich lokatorów, prawdziwe lub
wyimaginowane, miałyby zaszkodzić Kitsey lub mnie?
„Nie zniechęcaj się – powiedział Hobie (który tak jak ja był nadmiernie uwrażliwiony na
dusze pokojów i przedmiotów, emanacje pozostawione przez czas). – Potraktuj to jak zadanie.
Jakbyś szukał brakującego elementu w pudle z drobiazgami. Znajdziesz ten idealny, o ile
zaciśniesz zęby i nie przestaniesz szukać”.
I miał rację. Znosiłem wszystko dzielnie, podobnie jak ona, gdy odwiedzaliśmy ponure
przedwojenne domostwa nawiedzane przez duchy samotnych starych Żydówek, lodowate
przeszklone okropieństwa, wiedząc, że nie mógłbym w nich mieszkać bez poczucia, że z drugiej
strony ulicy mierzą do mnie snajperzy. Nikt się nie spodziewa, że polowanie na mieszkanie to
dobra zabawa.
Dlatego perspektywa przejścia się z Kitsey do Tiffany’ego w celu sporządzenia listy
prezentów ślubnych wydawała mi się przyjemną odskocznią od spraw mieszkaniowych.
Myślałem, że spotkamy się z przydzieloną nam konsultantką, wskażemy palcem rzeczy, które
nam się podobają, a potem oddalimy się lekkim krokiem, trzymając się za ręce, na świąteczny
lunch. Tymczasem – dość niespodziewanie – ledwo się trzymałem na nogach, zmordowany
kluczeniem po jednym z najbardziej zatłoczonych sklepów na Manhattanie w przedświąteczny
piątek: zapchane windy, zapchane schody, hordy turystów, poszukiwacze prezentów stłoczeni w
pięciu, sześciu rzędach przed gablotami, żeby kupić zegarki, apaszki, torebki, zegary podróżne i
poradniki savoir-vivre’u oraz przeróżne niepotrzebne drobiazgi w charakterystycznym dla
Tiffany’ego błękicie. Godzinami snuliśmy się po czwartym piętrze w towarzystwie konsultantki,
która tak bardzo starała się zapewnić nam „doskonałą obsługę” i pomóc w dokonaniu
właściwego wyboru, że czułem się lekko sterroryzowany („Wzór porcelany powinien o was
obojgu mówić: »Oto, kim jesteśmy jako para«... To ważna deklaracja waszego stylu”), podczas
gdy Kitsey przeskakiwała od jednej zastawy do drugiej: złoty pasek! nie, niebieski! zaraz...
który był pierwszy? czy ośmiokąt to już przesada? a konsultantka wtrącała się ze swoją
pomocną egzegezą: miejska geometria... romantyczne motywy kwiatowe... ponadczasowa
elegancja... ekstrawagancki sznyt... i chociaż powtarzałem: jasne, ten jest dobry, ten też, oba mi
się podobają, ty zdecyduj, Kits, konsultantka pokazywała nam coraz to nowe serwisy, wyraźnie
licząc na to, że zmusi mnie do bardziej stanowczego wyrażenia preferencji, i łagodnie
objaśniała subtelne detale każdego z nich, tutaj pozłacane srebro, tam ręcznie malowane
krawędzie, aż byłem zmuszony ugryźć się w język, żeby nie powiedzieć, co naprawdę myślę: że
pomimo kunsztu producentów nie robiło mi zupełnie żadnej różnicy, czy Kitsey wybierze wzór
x, czy wzór y, bo jeśli chodzi o mnie, wszystkie są w zasadzie takie same: nowe, pozbawione
uroku, martwe, nie wspominając o cenie: osiemset dolarów za wyprodukowany wczoraj talerz?
Jeden talerz? Można było zdobyć piękną osiemnastowieczną zastawę za drobną część ceny tych
zimnych, błyszczących, powstałych przed chwilą skorup.
- Ale to niemożliwe, żeby wszystko podobało ci się tak samo! I owszem, jak najbardziej,
ciągle wracam do tego w stylu art déco – powiedziała Kitsey do cierpliwie wyczekującej
sprzedawczyni – ale chociaż tak bardzo mi się podoba, chyba nie jest do końca dla nas. – Po
czym zwróciła się do mnie: – A ty co sądzisz?
- Ja się dostosuję. Każdy będzie dobry. Naprawdę – przekonywałem z dłońmi wciśniętymi
w kieszenie, uciekając spojrzeniem, gdy ona wciąż wpatrywała się we mnie, mrugając
powiekami.
- Jesteś jakiś nieswój. Chcę tylko, żebyś mi powiedział, co ci się podoba.
- Tak, ale...
Odpakowałem tyle porcelany z popogrzebowych wyprzedaży i rozbitych domów, że było
coś niewypowiedzianie smutnego w tych nieskazitelnych, lśniących serwisach z ich cichą
obietnicą, że nowa, błyszcząca zastawa stołowa zapowiada równie błyszczącą i wolną od
tragedii przyszłość.
- Styl chiński? Czy ptaki Nilu? Powiedz coś, Theo, wiem, że któryś musi ci się podobać
bardziej.
- Żaden z nich nie byłby zły. Oba są ciekawe i eleganckie. A ten jest prosty, do codziennego
użytku – dodała konsultantka z nadzieją, najwyraźniej „prosty” w jej mniemaniu było słowem
kluczem, gdy miała do czynienia ze zbyt oszołomionymi i marudnymi narzeczonymi. – Naprawdę
bardzo prosty, bardzo, i funkcjonalny.
Protokół związany z układaniem listy prezentów przewidywał widocznie, iż pan młody
wybiera komplet codzienny (chyba na te wszystkie spotkania z okazji rozgrywek Super Bowl,
które będę organizował dla kumpli ha ha), podczas gdy „serwis odświętny” należało
pozostawić ekspertom: paniom.
- Jest okej – rzuciłem bardziej szorstko, niż to miałem w zamiarze, gdy zdałem sobie
sprawę, że czekają, aż coś powiem.
Zwykła biała nowoczesna ceramika nie była czymś, do czego mógłbym wykrzesać dużo
entuzjazmu, zwłaszcza przy cenach czterystu dolarów za talerz. Przypominały mi się miłe starsze
panie ubrane w stroje z Marimekko, z którymi czasami spotykałem się w Ritz Tower: wdowy o
chropawych głosach, w turbanach na głowach i z bransoletkami z główkami panter na
przegubach, które przeprowadzały się do Miami, właścicielki mieszkań zastawionych meblami
z dymnego szkła i chromowanej stali, kupionymi w latach siedemdziesiątych za namową
dekoratorów w cenie dobrej królowej Anny – ale (mnie przyszło, niechętnie, je o tym
informować) rzeczy te nie utrzymały wartości i nie można ich było sprzedać nawet za połowę
ceny kupna.
- Porcelana... – Konsultantka par małżeńskich przesunęła po brzegu talerza palcem z
bezbarwnie pomalowanym paznokciem. – Piękne srebra, kryształy i porcelana... Chciałabym,
żeby były dla moich klientów częścią rytuału końca dnia. Wino, dobry humor, rodzina, poczucie
wspólnoty. Piękny porcelanowy komplet to wspaniały sposób, żeby w waszym małżeństwie na
stałe zagościły styl i uczucie.
- No tak – wymamrotałem. Ale te słowa mnie przeraziły; i dwie Krwawe Mary, które
wypiłem w restauracji nie spłukały całkowicie tego smaku.
Kitsey przyglądała się kolczykom, z wahaniem, jak mi się wydawało.
- Wiesz co? Założę je jednak na ślub. Są piękne. I wiem, że należały do twojej matki.
- Chcę, żebyś sama wybrała, co założysz.
- Powiem ci, co sobie myślę. – Figlarnie sięgnęła przez stół i chwyciła moją dłoń. –
Myślę, że przydałaby ci się drzemka.
- Oj tak – zgodziłem się, przyciskając jej dłoń do swojej twarzy, i uzmysłowiłem sobie, jak
wielkim jestem szczęściarzem.
II

Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie minęły dwa miesiące od mojej kolacji u Barbourów,
a widywaliśmy się z Kitsey praktycznie codziennie – długie spacery i kolacje (czasem Match 65
lub Le Bilboquet, czasem kanapki w kuchni) oraz rozmowy o dawnych czasach: o Andym i
deszczowych niedzielach przy planszy monopoly („wy dwaj byliście dla mnie okropni... jak
pojedynek Shirley Temple kontra Henry Ford i J.P. Morgan...”), o nocy, kiedy się popłakała, bo
zmusiliśmy ją do obejrzenia Hellboya zamiast Pocahontas, i o nieznośnych wieczorach w
galowych strojach – w każdym razie nieznośnych dla chłopców, bo trzeba było siedzieć sztywno
w yacht clubie, popijając colę z sokiem limonkowym, gdy pan Barbour rozglądał się nerwowo
po sali za Amadeo, ulubionym kelnerem, z którym koniecznie chciał ćwiczyć hiszpański z
komicznym akcentem Xaviera Cugata – o znajomych ze szkoły, zabawach, zawsze mieliśmy o
czym rozmawiać, pamiętasz to, pamiętasz tamto, pamiętasz, jak... zupełnie inaczej niż podczas
schadzek z Carole Lombard, kiedy chodziło tylko o alkohol i łóżko i nie mieliśmy sobie zbyt
wiele do powiedzenia.
Przy czym ja i Kitsey byliśmy zupełnie różnymi ludźmi, ale tym się nie przejmowałem:
ostatecznie, jak dość rozsądnie zauważył Hobie, czyż małżeństwo z założenia nie ma łączyć
przeciwieństw? Czyż nie miałem wprowadzać do jej życia nowych wyzwań, tak jak ona do
mojego? A poza tym (przekonywałem siebie), czyż nie nadszedł czas, żebym „otworzył nowy
rozdział”, żebym „dał sobie spokój”, odwrócił się od ogrodu, który był przede mną zamknięty?
Żebym zaczął „żyć teraźniejszością”, „skupił się na tym, co teraz”, zamiast opłakiwać to, czego
mieć nie mogłem? Całe lata dusiłem się w cieplarni daremnego smutku: Pippa, Pippa, Pippa,
euforia albo rozpacz, i tak bez końca, incydenty zupełnie błahe katapultowały mnie ku gwiazdom
lub strącały w otchłanie niemego przygnębienia, jej imię w moim telefonie lub e-mail podpisany
„Całusy” (a tak kończyła wszystkie swoje e-maile, bez względu na odbiorcę) sprawiały, że
przez kilka dni unosiłem się nad ziemią, za to jeśli po rozmowie z Hobiem nie prosiła mnie do
telefonu (niby z jakiej racji?), byłem zdruzgotany i traciłem wszelką nadzieję. Żyłem
złudzeniami i wiedziałem o tym. Co gorsza: moja miłość do Pippy skrycie łączyła się z moją
matką, ze śmiercią mojej matki, z utratą mojej matki i niemożnością jej odzyskania. Całe to
ślepe, infantylne pragnienie, żeby ocalić i być ocalonym, żeby powtórzyć przeszłość i ją
zmienić, w jakiś sposób – zachłannie – przywarło do niej. Tkwiła w tym jakaś niestabilność,
coś chorobliwego. Dopatrywałem się rzeczy, których nie było. Niewiele się różniłem od
jakiegoś samotnika z przyczepy kempingowej śledzącego dziewczynę, którą upatrzył sobie w
galerii handlowej. Prawda była bowiem taka: widywaliśmy się z Pippą może dwa razy do roku:
przesyłaliśmy sobie e-maile i SMS-y, choć niezbyt regularnie; gdy przyjeżdżała do miasta,
pożyczaliśmy sobie książki i chodziliśmy do kina; byliśmy przyjaciółmi, niczym więcej. Moje
nadzieje na związek z nią były zupełnie nierealne, natomiast aż nazbyt straszną rzeczywistością
były nieustająca udręka i frustracja. Czy nieuzasadniona, beznadziejna, nieodwzajemniona
obsesja miała mi zmarnować resztę życia?
Decyzja, aby się uwolnić, była świadoma. Dokonanie tego wymagało ode mnie
postawienia wszystkiego na jedną kartę – jak zwierzę, które odgryza sobie kończynę, żeby się
wymknąć z sideł. I jakoś mi się udało; a z drugiej strony była Kitsey spoglądająca na mnie
rozbawionym spojrzeniem swoich agrestowych oczu.
Dobrze się bawiliśmy w swoim towarzystwie. Dogadywaliśmy się. Było to jej pierwsze
lato w mieście, „pierwsze w życiu, w ogóle” – dom w Maine zamknięto na cztery spusty, wujek
Harry i kuzyni pojechali do Kanady na Îles de la Madeleine – „i jestem tu z mamą i nie bardzo
wiem, co ze sobą zrobić... proszę cię, zabierz mnie gdzieś. Może byśmy się wybrali w ten
weekend na plażę?”. Tak więc w weekendy jeździliśmy do East Hampton, gdzie nocowaliśmy w
domu jej przyjaciół, którzy spędzali lato we Francji; a w tygodniu po pracy spotykaliśmy się na
mieście, popijając letnie wino w kawiarnianych ogródkach: wieczory w wyludnionej Tribece,
rozpalone chodniki i gorące podmuchy z kratek wentylacyjnych metra zwiewające iskierki z
mojego papierosa. W kinach zawsze panował chłód, podobnie jak w barze King Cole i Oyster
Bar na Grand Central. Dwa popołudnia w tygodniu – w czapce, rękawiczkach, trampkach Jack
Purcell i schludnej spódniczce, spryskana od stóp do głów zakupionym w aptece preparatem
przeciwsłonecznym (bo tak jak Andy miała alergię na słońce) – jeździła sama do Shinnecock
lub Maidstone swoim czarnym mini cooperem, który został specjalnie przystosowany do
przewożenia z tyłu kijów golfowych. W przeciwieństwie do Andy’ego trajkotała jak najęta,
śmiała się nerwowo z własnych dowcipów, z cieniem rozproszonej energii ojca, ale bez jego
przymrużenia oka, ironii. Można było ją przypudrować, domalować muszkę na twarzy i mogłaby
być damą dworu w Wersalu ze swoją białą skórą i różowymi policzkami, z tą jąkającą się
wesołością. Nosiła bardzo krótkie sukienki bez rękawów, w mieście i poza miastem, a do tego
klasyczne torebki z krokodylej skóry od babci, i przylepiała naklejkę z nazwiskiem i adresem
wewnątrz morderczo wysokich szpilek od Christiana Louboutina, w których kuśtykała („Buty
tortur!”), na wypadek gdyby zrzuciła je, żeby zatańczyć lub popływać, i zapomniała, gdzie je
zostawiła: srebrne buty, wyszywane buty, z kokardkami i szpicami, po tysiąc dolarów za parę.
„Nudziarz!” – wołała za mną na klatce, gdy o trzeciej nad ranem, zamroczony rumem z colą, w
końcu schodziłem chwiejnym krokiem, żeby złapać taksówkę, bo następnego dnia musiałem
otworzyć sklep.
To ona zaproponowała mi małżeństwo. Po drodze na imprezę. Chanel No. 19,
jasnoniebieska sukienka. Wyszliśmy na Park Avenue – oboje nieco wstawieni wypitymi na
górze koktajlami – i uliczne latarnie włączyły się w chwili, gdy przeszliśmy przez próg.
Stanęliśmy jak wryci i popatrzeliśmy po sobie: to nasza sprawka? Moment wydał nam się tak
zabawny, że oboje zaczęliśmy się histerycznie śmiać – zupełnie jak gdyby światło wylało się z
nas, jak gdybyśmy byli w stanie rozświetlić całą Park Avenue. I gdy Kitsey chwyciła mnie za
rękę i spytała: „Wiesz, co moim zdaniem powinniśmy zrobić, Theo?”, doskonale wiedziałem, o
czym mówi.
- Myślisz?
- O tak! A nie? Mama byłaby taka szczęśliwa.
Nie ustaliliśmy nawet ostatecznej daty. Ciągle była przesuwana w zależności od wolnych
terminów w kościele, dyspozycyjności różnych niezastąpionych osób, zaplanowanych
wyścigów, porodów czy czego tam jeszcze. Stąd też nie byłem do końca pewien, jak to się
dzieje, że ten ślub rozrasta się w coś tak gigantycznego i spektakularnego – kilkusetosobowa
lista gości, wielotysięczny budżet, kostiumy i choreografia jak w broadwayowskiej produkcji.
Wiedziałem, że czasem za tego typu rozbuchane śluby odpowiadały matki panien młodych, ale w
tym wypadku nie można było obarczyć winą pani Barbour, którą z trudem dawało się wyciągnąć
z jej buduaru i oderwać od koszyka z robótkami i która nigdy nie odbierała telefonów, nie
przyjmowała zaproszeń, a nawet nie wychodziła już do fryzjera, ona, która kiedyś niezmiennie
czesała się w salonie co drugi dzień, stały termin o jedenastej przed lunchem.
- Ale mama się ucieszy, co? – szepnęła Kitsey, dźgając mnie w żebro ostrym łokciem, gdy
wracaliśmy w pośpiechu do pokoju pani Barbour.
I radość pani Barbour po wysłuchaniu naszej nowiny („ty jej powiedz – poprosiła Kitsey –
ucieszy się jeszcze bardziej, jeśli usłyszy o tym od ciebie”), była obrazem, który odtwarzałem w
myślach wielokrotnie, niezmordowanie: jej zaskoczone spojrzenie, a potem szczęście
wypływające spontanicznie na chłodną, zmęczoną twarz. Jedna ręka wyciągnięta do mnie, druga
do Kitsey, ale ten piękny uśmiech – nigdy go nie zapomnę – był tylko dla mnie.
Kto by przypuszczał, że w mojej mocy leży uszczęśliwienie kogoś tak bardzo? Lub że sam
będę jeszcze taki szczęśliwy? Czułem się jak wyrzucony z procy; po latach zamknięcia i
znieczulenia moje serce śmigało zygzakiem i tłukło się jak pszczoła pod szklanką, wszystko
jasne, ostre, dezorientujące, niewłaściwe – ale był to czysty ból w przeciwieństwie do tępej
rozpaczy, która dręczyła mnie latami, gdy brałem narkotyki, jak zepsuty ząb, brudny, chory ból
czegoś zgniłego. Ta klarowność działała na mnie pobudzająco; jak gdybym zdjął poplamione
okulary, które rozmywały wszystko, na co patrzyłem. Przez całe lato czułem się właściwie jak w
delirium: mrowienie, oszołomienie, pobudzenie, dieta z dżinu i koktajli z krewetek, do tego
ożywcze „pyk, pyk” piłeczki tenisowej. Mogłem myśleć tylko o jednym: Kitsey, Kitsey, Kitsey!
I tak minęły cztery miesiące, przyszedł grudzień, rześkie ranki i świąteczne dzwoneczki w
powietrzu; Kitsey i ja byliśmy zaręczeni, szczęściarz ze mnie, prawda? Ale chociaż wszystko
wyglądało aż nazbyt pięknie, serduszka i kwiatuszki, jak na koniec komedii muzycznej, czułem
się fatalnie. Z niewiadomych powodów fala energii, która mnie porwała i dawała napęd przez
całe lato, w połowie października rzuciła mnie mocno na ziemię, pozostawiając w mżawce
smutku, która zdawała się rozciągać nieskończenie we wszystkie strony; poza kilkoma
wyjątkami (Kitsey, Hobie, pani Barbour) nie cierpiałem ludzkiego towarzystwa, nie byłem w
stanie skupić uwagi na tym, co się mówi, nie byłem w stanie rozmawiać z klientami, oznaczać
towarów, jeździć metrem, wszelka ludzka aktywność wydawała mi się bezsensowna,
niezrozumiała, wściekle rojące się mrowisko na pustkowiu, gdziekowiek spojrzeć, nigdzie ani
krztyny światła, leki przeciwdepresyjne połykane sumiennie od ośmiu tygodni nie pomogły ani
na jotę, podobnie jak te wcześniejsze (wypróbowałem wszystkie, najwyraźniej należałem do
dwudziestu procent nieszczęśników, którzy zamiast pól stokrotek i motylków doświadczali
ostrych migren i myśli samobójczych); i mimo iż mrok czasem się rozpraszał na tyle, bym
ogarnął otoczenie, i z ciemności wyłaniały się znajome kształty jak meble sypialni o świcie,
ulga była najwyżej chwilowa, bo w jakiś sposób ranek nigdy nie rozjaśniał się całkowicie i nim
zdążyłem się zorientować, świat znów tonął w czerni, atrament znów zalewał mi oczy, a ja
poruszałem się po omacku w ciemności.
Właściwie dlaczego czułem się tak bardzo zagubiony – nie wiedziałem. Moje uczucia do
Pippy nie zmieniły się i istniała możliwość, wiedziałem o tym, że nigdy się nie zmienią, i było
to coś, z czym musiałem żyć, ze smutkiem wywołanym miłością do kogoś, kogo mieć nie można;
ale wiedziałem też, że mój bardziej aktualny problem polega na niemożności dostosowania się
do nieznośnego (przynajmniej dla mnie) tempa życia towarzyskiego. Minęły czasy, kiedy razem
z Kitsey rozkoszowaliśmy się kojącymi wieczorami tylko we dwoje, gdy trzymaliśmy się za
ręce po tej samej stronie tonącego w półmroku restauracyjnego boksu. Zamiast tego niemal
każdego wieczoru mieliśmy uroczyste kolacje i wizyty w restauracjach z jej przyjaciółmi,
wyczerpujące spotkania, kiedy to trudno mi było (w moim znerwicowanym, wolnym od
narkotyków, przepalonym do ostatniej synapsy stanie) zademonstrować odpowiedni towarzyski
zapał, zwłaszcza kiedy byłem zmęczony po pracy – a do tego dochodziły przygotowania do
ślubu, lawina błahostek, którymi miałem niby się interesować z takim samym entuzjazmem jak
ona, kolorowe bibułkowe tornada broszur i towarów. Dla niej była to niemal praca na cały etat:
wizyty w sklepach papierniczych i kwiaciarniach, studiowanie informacji o firmach
cateringowych i dostawcach, gromadzenie próbek materiałów, pudełek z ciasteczkami i
kawałkami tortów, kapryszenie i ciągłe prośby, żebym pomógł jej wybrać między niemal
identycznymi odcieniami kości słoniowej i lawendy na palecie kolorów, koordynowanie serii
„panieńskich” wieczorów z druhnami i „kawalerskiego weekendu” dla mnie (zorganizowanego
przez Platta? przynajmniej mogłem liczyć na chlańsko) – no i plany podróży poślubnej, sterty
luksusowo wydanych prospektów (Fidżi czy Nantucket? Mykonos czy Capri?). „Super”,
powtarzałem nowym, przyjemnym tonem zarezerwowanym dla Kitsey, „wszystko wygląda
wspaniale”, chociaż zważywszy na historię związków jej rodziny z wodą, wydawało mi się
osobliwe, że nie zainteresowała się Wiedniem, Paryżem, Pragą ani żadnym innym miejscem,
które nie byłoby dosłownie wyspą pośrodku cholernego morza.
A jednak nigdy nie czułem się tak pewny swojej przyszłości; i gdy przekonywałem się, że
obrałem słuszny kurs, a okazji było ku temu wiele, moje myśli wędrowały nie tylko ku Kitsey,
lecz także ku pani Barbour – jej szczęście dodawało mi otuchy i nasycało zakamarki mojego
serca, które całymi latami pozostawały wyschnięte. Nasza wiadomość wyraźnie ją
uszczęśliwiła i ożywiła; zaczęła kręcić się po mieszkaniu, używać odrobiny szminki do
zaróżowienia ust, a nawet nasze zwykłe rozmowy zabarwiało teraz mocne, stabilne, spokojne
światło, które powiększało przestrzeń wokół nas i rozświetlało najmroczniejsze miejsca mojej
duszy.
– Nigdy bym nie pomyślała, że będę jeszcze taka szczęśliwa – wyznała cichym głosem
pewnego wieczoru podczas kolacji, po tym jak Kitsey zerwała się nagle z miejsca i wybiegła
gdzieś zadzwonić, co często jej się zdarzało, zostaliśmy więc przy stole sami, dziobiąc z
zakłopotaniem szparagi i steki z łososia. – Bo... zawsze byłeś dla Andy’ego taki dobry...
podtrzymywałeś go na duchu, dodawałeś pewności siebie. Przy tobie zawsze zachowywał się
najgrzeczniej. I... tak się cieszę, że oficjalnie wejdziesz do naszej rodziny, że teraz sprawa
zostanie zalegalizowana, ponieważ... och, pewnie nie powinnam tego mówić, mam nadzieję, że
się nie obrazisz, jeśli powiem coś prosto z serca, ale zawsze uważałam cię za jedno ze swoich
dzieci, wiedziałeś o tym? Nawet jak byłeś mały.
Ta uwaga tak mną wstrząsnęła, poczułem się tak wzruszony, że zareagowałem nieporadnie
– zacząłem dukać coś zmieszany – toteż zlitowała się nade mną i skierowała rozmowę na inne
tory. Jednak za każdym razem, gdy wspominałem te słowa, czułem, jak rozlewa się we mnie
ciepło. Równie satysfakcjonującym (choć nikczemnym) wspomnieniem było krótkie, wywołane
szokiem milczenie Pippy, gdy przekazałem jej nowinę przez telefon. Raz za razem odtwarzałem
w głowie tamto milczenie, napawałem się nim, tą pełną zdumienia pauzą.
- O? – A potem, gdy doszła do siebie: – Och, Theo, to cudownie! Nie mogę się doczekać,
kiedy ją poznam!
- Ach, jest niesamowita – dodałem jadowicie. – Kocham ją od dziecka. Czego
prawdziwość wciąż uświadamiałem sobie na różne sposoby. To przenikanie się przeszłości i
teraźniejszości miało wściekle erotyczne działanie: czerpałem niewysłowioną rozkosz ze
wspomnienia pogardy dziewięcioletniej Kitsey wobec trzynastoletniego młodocianego mnie
(przewracanie oczami i nadymanie warg, gdy musiała usiąść obok mnie podczas kolacji). A
jeszcze bardziej delektowałem się nieskrywanym zaskoczeniem ludzi, którzy znali nas w
dzieciństwie: Ty? Ty i Kitsey Barbour? Naprawdę? Ona? Uwielbiałem zabawność i
przewrotność, nierealność tej sytuacji: wślizgnięcie się do jej sypialni po tym, jak jej matka
położyła się spać, ten sam pokój, który kiedyś przede mną zamykała, ta sama różowa płócienna
tapeta, niezmieniona od czasów Andy’ego, własnoręcznie wykonane wywieszki: „NIE
WCHODZIĆ”, „NIE PRZESZKADZAĆ” – wprowadzenie jej tyłem, zamknięcie drzwi na klucz
przez Kitsey, przyłożenie przez nią palca do moich ust, przesunięcie po nich, to pierwsze
rozkoszne runięcie na jej łóżko, ciii, mama śpi! Każdy dzień przynosił mi wiele okazji, żeby
sobie uświadomić, jak wielkie dopisało mi szczęście. Kitsey była niezmordowana; Kitsey nigdy
nie była nieszczęśliwa. Była pociągająca, pełna entuzjazmu, czuła. Była piękna, emanując czymś
świetlistym, białym jak cukier, co przyciągało spojrzenia na ulicy. Podziwiałem to, jaka jest
towarzyska, jak bardzo zaabsorbowana światem, jaka zabawna i spontaniczna – „mała
trzpiotka”, jak ją czule nazywał Hobie – jaki podmuch świeżości! Wszyscy ją uwielbiali. I przy
całej tej jej zaraźliwej niefrasobliwości wiedziałem, że moje spostrzeżenie, iż nigdy nie wydaje
się niczym specjalnie poruszona, to błahostka. Nawet poczciwej Carol Lombard oczy
zachodziły łzami, gdy była mowa o jej byłych chłopakach, dręczonych zwierzętach w
wiadomościach i zamykaniu oldskulowych barów w Chicago, skąd podchodziła. Ale Kitsey nic
nigdy nie wydawało się szczególnie wstrząsające, wzruszające czy nawet zaskakujące. Pod tym
względem przypominała matkę i brata – a jednak powściągliwość pani Barbour i Andy’ego w
jakiś sposób różniła się od tego, w jaki sposób Kitsey rzucała nonszalancki lub lekceważący
komentarz, gdy tylko ktoś poruszał poważny temat. („Jest niewesoło”, słyszałem, jak mówi z na
wpół żartobliwym westchnieniem, marszcząc nos, gdy ludzie pytali ją o matkę). A z drugiej
strony – na samą myśl o tym opadały mnie czarne myśli i robiło mi się niedobrze – cały czas
wypatrywałem u niej jakichś oznak smutku po stracie Andy’ego i taty i zaczynałem się
niepokoić, że żadnych nie dostrzegam. Czy ich śmiercią w ogóle się przejęła? Nie mogliśmy w
którymś momencie przynajmniej o tym porozmawiać? Na pewnym poziomie podziwiałem jej
odwagę: głowa do góry, nie poddaję się w obliczu tragedii i tak dalej. Może po prostu była
naprawdę, ale to naprawdę powściągliwa, naprawdę zamknięta w sobie i po mistrzowsku
robiła dobrą minę do złej gry. Ale te błyszczące niebieskie płycizny – tak powabne na pierwszy
rzut oka – nie nabrały z czasem głębi, ogarniało mnie więc chwilami niepokojące poczucie, że
brodzę po kolana w wodzie, licząc na to, że zrobię krok i zrobi się dostatecznie głęboko, żeby
zacząć pływać.
Kitsey stukała w mój nadgarstek.
- Co?
- Barneys. Skoro już tu jesteśmy? Może powinniśmy się pokręcić po dziale domowym?
Wiem, że mama nie będzie zachwycona, jeśli wybierzemy rzeczy stąd, ale może byłoby fajnie,
gdybyśmy mieli coś mniej konwencjonalnego na co dzień.
- Nie... – Sięgnąłem po drinka i wychyliłem resztę duszkiem – Naprawdę muszę wracać,
jeśli się nie pogniewasz. Mam spotkanie z klientem.
- A przyjedziesz wieczorem?
Kitsey wynajmowała mieszkanie z dwiema współlokatorami między Siedemdziesiątą a
Osiemdziesiątą Wschodnią, niedaleko siedziby organizacji promującej sztukę, w której
pracowała.
- Nie jestem pewien. Możliwe, że będę musiał pójść na kolację. Postaram się wywinąć.
- Koktail? Proszę. Albo przynajmniej jakiś drink po kolacji? Wszyscy będą bardzo
zawiedzeni, jeśli nie wpadniesz chociaż na chwilkę. Charles i Bette...
- Postaram się. Obiecuję. Nie zapomnij – powiedziałem, ruchem głowy wskazując
kolczyki, które wciąż leżały na obrusie.
- Och, nie! Oczywiście, że nie! – powiedziała z miną winowajczyni, chwytając je i
wrzucając do torebki jak garść drobnych.
III

Gdy wyszliśmy razem w przedświąteczny tłum, czułem niepewność i smutek; i udekorowane


budynki, migotanie wystaw tylko pogłębiały to obezwładniające uczucie: ciemne zimowe niebo,
szary kanion drogich kamieni i futer, cała moc i melancholia bogactwa.
„Co się ze mną dzieje?”, zastanawiałem się, gdy razem z Kitsey przechodziliśmy przez
Madison Avenue, a jej różowy płaszcz od Prady mienił się jaskrawo w ludzkiej ciżbie.
Dlaczego mam do niej żal o to, że wydaje się nieporuszona śmiercią Andy’ego i swego taty, że
nie zadręcza się przeszłością i żyje dalej?
Ale – ściskając łokieć Kitsey, nagrodzony promiennym uśmiechem – chwilowo znowu
czułem ulgę, oderwawszy się od swoich zmartwień. Minęło osiem miesięcy, odkąd zostawiłem
Reeve’a w tamtej restauracji w Tribece; nikt jeszcze nie kontaktował się ze mną w sprawie
sprzedanych przeze mnie podróbek, chociaż byłem w pełni gotów przyznać się do pomyłki,
gdyby do tego doszło: niedoświadczony, nowy w branży, proszę, oto zwrot pieniędzy, proszę
przyjąć moje przeprosiny. Leżąc w łóżku w bezsenne noce, pocieszałem się, że gdyby zrobiło
się gorąco, przynajmniej nie zostawiłem za dużo śladów: starałem się nie dokumentować
transakcji, o ile mogłem tego uniknąć, a w wypadku drobniejszych mebli proponowałem zniżkę
za gotówkę.
Ale mimo wszystko. Mimo wszystko. To była tylko kwestia czasu. Najpierw zgłosi się
jeden klient, a potem ruszy cała lawina. I pół biedy, gdyby ucierpiała tylko reputacja Hobiego,
ale w chwili gdy napłynie tyle zgłoszeń, że nie będę w stanie zwracać ludziom pieniędzy, zaczną
się procesy: procesy, w które Hobie, współwłaściciel firmy, zostanie wciągnięty. Trudno będzie
przekonać sąd, że nic nie wiedział o moich poczynaniach, zwłaszcza w wypadku niektórych
ważniejszych mebli o wartości muzealnej – i jeśli przyjdzie co do czego, nie byłem nawet
pewien, czy Hobie będzie się należycie bronił przed sądem, gdyby to miało oznaczać, że ja
poniosę wszystkie konsekwencje. Jasne: wiele z oszukanych osób miało tyle pieniędzy, że było
im wszystko jedno. Ale jednak. Jednak. Kiedy ktoś postanowi zajrzeć pod siedziska tych krzeseł
w stylu Hepplewhite’a (na przykład) i zauważy, że nie są identyczne? Że słojowanie się nie
zgadza, że nogi do siebie nie pasują? Albo zabierze stolik do niezależnej wyceny i dowie się, że
tego typu okleiny nie stosowano w latach siedemdziesiątych osiemnastego wieku? Każdego dnia
zastanawiałem się, kiedy i w jaki sposób dowiem się o pierwszym odkryciu: list od prawnika,
telefon z działu mebli amerykańskich domu aukcyjnego Sotheby’s, niespodziewana wizyta
dekoratora wnętrz lub kolekcjonera, żeby się ze mną rozmówić, zejście Hobiego na dół, słuchaj,
jest problem, masz minutkę?
Nie byłem pewien, co się stanie, jeśli newralgiczna wiadomość o moich niespłaconych
należnościach wypłynie przed ślubem. Nie byłem w stanie nawet o tym myśleć. Niewykluczone,
że ślub w ogóle zostanie odwołany. A jednak jeszcze okrutniejsze byłoby – dla Kitsey i jej matki
– gdyby sprawa wyszła na jaw po ślubie, zwłaszcza że Barbourowie nie byli już tak dobrze
sytuowani jak przed śmiercią pana Barboura. Pojawiły się problemy z przepływem gotówki.
Pieniądze były zablokowane w funduszu inwestycyjnym. Pani Barbour musiała zredukować
godziny pracy zatrudnianych w domu osób, a pozostałe zwolnić. Z kolei pan Barbour – jak
wyznał Platt, gdy próbował mnie zainteresować kolejnymi antykami z mieszkania – pod koniec
życia trochę ześwirował i zainwestował ponad pięćdziesiąt procent portfela w VistaBank,
monstrum bankowości komercyjnej, z „powodów sentymentalnych” (prapradziadek pana
Barboura był prezesem jednego z historycznych banków założycielskich, w Massachusetts,
dawno już pozbawionego nazwy od czasu połączenia z Vista). Niestety VistaBank przestał
wypłacać dywidendy i upadł niedługo przed śmiercią pana Barboura. Dlatego też pani Barbour
drastycznie ograniczyła pomoc dla organizacji charytatywnych, które wcześniej tak hojnie
wspierała; dlatego Kitsey poszła do pracy. A Platt za posadę redaktorską w niewielkiej, acz
renomowanej oficynie wydawniczej, o czym często mi przypominał, gdy był na rauszu, dostawał
mniej niż „mamusia” w dawnych czasach płaciła swojej gosposi. Byłem pewien, że jeśli
sprawy przyjmą zły obrót, pani Barbour poruszy niebo i ziemię, żeby mi pomóc; a Kitsey, jako
moja małżonka, będzie zmuszona mnie wspierać, czy jej się to będzie podobało, czy nie. Ale
byłoby to z mojej strony świństwo wobec nich, zwłaszcza po licznych pochwałach z ust
Hobiego, które przekonały ich (zwłaszcza Platta, zaniepokojonego topniejącymi zasobami
finansowymi rodziny), że jestem kimś w rodzaju finansowego czarodzieja przybywającego na
ratunek jego siostrze.
- Wiesz, jak pomnażać kasę – powiedział otwarcie, gdy już przekazał, jak bardzo wszyscy
się cieszą, że Kitsey wychodzi za mnie, a nie za jednego z tych obiboków, z którymi prowadzała
się wcześniej. – Bo ona nie.
Najbardziej jednak przejmowałem się Luciusem Reeve’em. Chociaż nie miałem od niego
żadnej wiadomości w sprawie komody, latem otrzymałem serię niepokojących listów:
skreślonych odręcznie, niepodpisanych, na kartach korespondencyjnych o niebieskich brzegach,
z wykaligrafowanym u góry nazwiskiem: „LUCIUS REEVE”.

To już trzy miesiące, odkąd złożyłem ci rozsądną i uczciwą – pod każdym względem –
propozycję. Jak można w to wątpić?

I później:
Minęło kolejnych osiem tygodni. Z pewnością rozumiesz mój dylemat. Poziom
frustracji rośnie.

A potem, po trzech tygodniach, jedna linijka:

Twoje milczenie jest nie do przyjęcia.

Zadręczałem się tymi listami, chociaż starałem się nie dopuszczać do siebie myśli o nich.
Zawsze, gdy sobie o nich przypominałem – co często i nieprzewidywalnie zdarzało się w
trakcie posiłku, z widelcem w połowie drogi do ust – czułem się, jakby zbudzono mnie
plaśnięciem w twarz. Na próżno usiłowałem tłumaczyć sobie, że zarzuty Reeve’a w restauracji
były zupełnie niedorzeczne. Głupotą byłoby odpowiedzieć mu w jakiejkolwiek formie. Jedynym
wyjściem było ignorowanie go jak agresywnego żebraka na ulicy.
Lecz potem wydarzyły się dwie rzeczy, szybko jedna po drugiej. Wszedłem na górę, żeby
spytać Hobiego, czy chce wyskoczyć na obiad.
– Jasne, zaraz – odpowiedział; przeglądał właśnie korespondencję przy kredensie z
okularami spuszczonymi na czubek nosa. – Hmm – mruknął, przewracając kopertę na drugą
stronę. Otworzył ją i spojrzał na kartę: najpierw wyciągnął ją na długość ręki, by przyjrzeć jej
się znad okularów, a potem podsunął ją bliżej. – Spójrz no – rzekł. Podał mi kartę. – O co tu
chodzi?
List aż nazbyt dobrze znanym pismem Reeve’a składał się tylko z dwóch zdań: bez
nagłówka, bez podpisu:

Kiedy wreszcie uzna Pan tę zwłokę za nierozsądną? Przedłużanie tego impasu nie
przynosi korzyści żadnemu z was, czemu więc nie przeprowadzić tego, co
zaproponowałem Pańskiemu młodszemu wspólnikowi?

– O Boże – jęknąłem, odkładając kartę na stół i odwracając wzrok. – Na litość boską.


- Co?
- To on. Ten od komody.
- Ach, ten – powiedział Hobie. Poprawił okulary i przyjrzał mi się spokojnie. –
Zrealizował w końcu ten czek?
Przeczesałem włosy ręką.
- Nie.
- Co to za propozycja? O czym on pisze?
- Posłuchaj... – Podszedłem do zlewu, żeby nalać sobie szklankę wody, stara sztuczka
mojego ojca, gdy potrzebował chwili na zebranie myśli. – Nie chciałem ci zawracać głowy, ale
ten facet jest strasznie namolny. Zacząłem wyrzucać jego listy bez otwierania. Jeśli dostaniesz
kolejny, proponuję, żebyś zrobił to samo.
- Czego on chce?
- Więc tak... – Kran robił dużo hałasu; napełniłem szklankę. – Więc tak... – Odwróciłem
się, wytarłem dłoń o czoło. – To jakieś szaleństwo. Jak mówiłem, wypisałem mu czek za tę
komodę. Na sumę większą, niż sam zapłacił.
- Więc w czym problem?
- Ach. – Wychyliłem łyk wody ze szklanki. – Niestety chodzi mu po głowie coś innego.
Myśli, ha, on myśli, że mamy tu taśmę produkcyjną, i chce się podłączyć. Widzisz, zamiast
zainkasować mój czek... ma na oku jakąś staruszkę, wiesz, pielęgniarki dwadzieścia cztery
godziny na dobę, i chce, żebyśmy w jej mieszkaniu... hmmm...
Brwi Hobiego powędrowały do góry.
- Mamy coś podrzucić?
- No właśnie – przyznałem, ciesząc się, że on to powiedział. Przekręt z „podrzucaniem”
polegał na tym, że do prywatnych domów, często do nieruchomości starszych osób, wstawiano
falsyfikaty lub pośledniej jakości antyki, żeby sprzedać je zbierającym się wokół hienom:
cwaniakom, którym tak zależało na obłupieniu staruszki w namiocie tlenowym, że nie zauważali,
że sami padają ofiarą oszustwa. – Gdy próbowałem oddać mu pieniądze, to była jego
kontrpropozycja. My mielibyśmy dostarczać meble. Dzielilibyśmy się zyskami po połowie. Od
tamtej pory nie przestaje mnie nękać.
Hobie wyglądał na skonsternowanego.
- Jakiś absurd.
- Tak... – Zamknąłem oczy, chwyciłem nos w dwa palce. – Ale jest bardzo uparty. Dlatego
radzę ci, żebyś...
- Kim jest ta kobieta?
- Jakaś starsza krewna, nieważne.
- Jak się nazywa?
Przyłożyłem szklankę do skroni.
- Nie wiem.
- Stąd? Z Nowego Jorku?
- Tak sądzę. – Nie podobał mi się trop, za którym podążał. – W każdym razie... po prostu
wyrzuć to do śmieci. Przepraszam, że nie powiedziałem ci wcześniej, ale naprawdę nie
chciałem cię niepokoić. Jeśli będziemy go ignorować, w końcu mu się znudzi.
Hobie spojrzał na kartę, potem na mnie.
- Zatrzymam to. Nie – dodał ostro, gdy próbowałem mu przerwać – jeśli będzie trzeba,
pójdziemy z tym na policję. Mam gdzieś tę komodę... nie, nie – powiedział, podnosząc dłoń,
żeby mnie uciszyć – tak nie można, próbowałeś naprawić błąd, a on chce zmusić cię do
przestępstwa. Jak długo to trwa?
- Nie wiem. Parę miesięcy? – powiedziałem, gdy nie spuszczał ze mnie wzroku.
- Reeve. – Wpatrywał się w kartę ze zmarszczonymi brwiami. – Spytam Moirę. – Tak
miała na imię pani DeFrees. – Daj znać, jeśli znowu napisze.
- Oczywiście.
Wolałem nie myśleć o tym, co mogłoby się stać, gdyby pani DeFrees akurat znała Luciusa
Reeve’a albo słyszała o nim, ale na szczęście nie padło już żadne słowo na ten temat.
Niebywałym szczęściem wydawało się to, że list do Hobiego był tak niejednoznaczny, chociaż
wiązało się z nim oczywiste niebezpieczeństwo. Nie musiałem się wszak martwić, że Reeve
spełni groźby i skontaktuje się z organami ścigania, jako że – o czym przypominałem sobie raz
za razem – jego jedyną szansą zdobycia obrazu było pozostawienie mi wolnej ręki, bym go do
niego doprowadził.
A jednak, przewrotnie, to tylko wzmagało moje pragnienie, żeby mieć obraz blisko pod
ręką, móc go obejrzeć, gdy przyjdzie mi ochota. Chociaż wiedziałem, że to niemożliwe, nie
mogłem przestać o tym myśleć. Gdziekolwiek spoglądałem, w każdym mieszkaniu, które
oglądaliśmy z Kitsey, dostrzegałem potencjalne skrytki: pawlacze, atrapy kominków, szerokie
krokwie, do których można by sięgnąć tylko za pomocą bardzo wysokiej drabiny, deski
podłogowe, które można z łatwością podważyć. W nocy leżałem w łóżku wpatrzony w
ciemność, fantazjując o specjalnie skonstruowanym, ognioodpornym sejfie, w którym mógłbym
go bezpiecznie zamknąć lub – jeszcze większy absurd – sekretnej komnacie jak w historii o
Sinobrodym, z kontrolowaną wilgotnością powietrza i szyfrowym zamkiem.
Mój, tylko mój. Strach, idolatria, chciwość. Rozkosze i lęki fetyszysty. W pełni świadomy
swojej obsesji, ściągnąłem na komputer i do telefonu zdjęcia obrazu, żebym mógł się nim
napawać na osobności, oddane cyfrowo pociągnięcia pędzlem, odrobina siedemnastowiecznego
światła upakowana w kropki i piksele, ale im czystszy kolor, im bogatsze wrażenie impastu, tym
bardziej tęskniłem do samego przedmiotu, tej niezastąpionej, cudownej, przesyconej światłem
rzeczy.
Środowisko wolne od kurzu. Całodobowa ochrona. Chociaż starałem się nie myśleć o tym
Austriaku, który przez dwadzieścia lat więził w piwnicy kobietę, niestety ta właśnie metafora
przychodziła mi na myśl. A gdybym tak umarł? Gdybym wpadł pod autobus? Możliwe, że tę
nieporęczną paczkę uznano by za śmieci i wrzucono do pieca w spalarni. Trzy lub cztery razy
zadzwoniłem anonimowo do magazynu, żeby się upewnić co do czegoś, co już wiedziałem,
obsesyjnie zaglądając na ich stronę internetową: gwarantowano temperaturę i wilgotność
powietrza w zakresie optymalnym do przechowywania dzieł sztuki. Czasem, gdy się budziłem,
to wszystko wydawało mi się snem, chociaż szybko uzmysławiałem sobie, że tak nie jest.
Ale nie mogłem nawet myśleć o tym, żeby się tam teraz wybrać, gdy Reeve jak kot mógł się
przyczaić i czekać, aż przemknę po podłodze. Musiałem cierpliwie czekać. Niestety za trzy
miesiące przypadała płatność za skrytkę; a wobec wszystkich ostatnich wydarzeń uznałem, że
nie mogę pojechać tam osobiście. Musiałem po prostu poprosić Griszę albo jednego z
chłopaków, żeby podskoczyli tam za mnie i uiścili należność gotówką, i byłem pewien, że
zrobią to, nie zadając żadnych pytań. Ale potem doszło do drugiego niefortunnego zdarzenia:
zaledwie kilka dni wcześniej Grisza mocno mnie przeraził, podszedłszy do mnie z przechyloną
na bok głową, gdy siedziałem w sklepie sam i podliczałem rachunki na koniec tygodnia:
- Mażor, musimy pogadać.
- O?
- Jak tam? W pytę?
- Co?
Czasem powiedzonka Griszy, między jidysz a rynsztokowym rosyjskim, pomieszane z
brooklyńskim bełkotem i slangiem zasłyszanym w piosenkach raperów, nie składały się na
angielski, który bym rozumiał.
Grisza prychnął głośno.
- Coś mi się zdaje, mistrzu, że nie czaisz. Pytam, czy wszystko u ciebie gites. Żadnych
problemów z glinami?
- Chwila – powiedziałem (byłem właśnie w trakcie zliczania kolumny liczb), po czym
podniosłem wzrok znad kalkulatora. – Czekaj, o czym ty mówisz?
- O tobie, bracie, nie żebym krytykował czy potępiał. Chcę tylko wiedzieć, okej?
- Ale dlaczego? Co się stało?
- Różne typy się tutaj kręcą, obserwują cię. Wiesz coś o tym?
- Kto? – Wyjrzałem przez okno wystawy. – Co? Kiedy to było?
- To ja ciebie chciałem zapytać. Boję się jechać do Borough Park, do kuzyna Gienki, z
którym coś tam kombinuję na boku, boję się, że się do mnie przyczepią.
- Do ciebie?
Grisza wzruszył ramionami.
- Ze cztery, pięć razy. Wczoraj, jak wysiadałem z wozu, przyuważyłem jednego z nich pod
sklepem, ale zaraz się zmył na drugą stronę ulicy. Jeansy, starszy, ubrany sportowo. Gienka, on o
niczym nie wie, ale zaczął histeryzować, bo jak mówię, coś tam kombinujemy razem, kazał mi
cię spytać, czy coś wiesz. Koleś nigdy nic nie mówi, tylko stoi i czeka. Zastanawiam się, czy to
jakieś sprawy z twoim Murzynem – powiedział dyskretnie.
- Nie.
Murzynem był Jerome; nie widziałem go od kilku miesięcy.
- No tak. Przykro mi, że muszę ci o tym powiedzieć, ale policja chyba coś węszy. Mike też
zauważył. Myślał, że chodzi o jego alimenty. Ale koleś tylko się tu kręci i nic nie robi.
- Jak długo to trwa?
- Cholera wie. Ale co najmniej z miesiąc. Mike mówi, że dłużej.
- Następnym razem, jak go zobaczysz, pokażesz mi go?
- Może jest prywatnym detektywem.
- Skąd taki pomysł?
- Bo jakoś tak wygląda na byłego glinę. Mike tak uważa... wiesz, Irlandczycy się na tym
znają. Mike powiedział, że wygląda na starszego, może to emerytowany policjant?
- Aha – powiedziałem, myśląc o krępym facecie, którego widziałem przez okno.
Później zauważyłem go jeszcze cztery lub pięć razy, jego albo kogoś podobnego przed
sklepem w godzinach otwarcia – zawsze w pobliżu był Hobie lub jakiś klient i nie mogłem
swobodnie działać – chociaż wyglądał tak nieszkodliwie, w bluzie z kapturem i glanach, że nie
mogłem mieć stuprocentowej pewności. Raz, i wystraszyłem się wtedy nie na żarty, facet
podobny do niego czaił się przed domem Barbourów, ale gdy mu się lepiej przyjrzałem,
nabrałem pewności, że się pomyliłem.
- Kręci się już od jakiegoś czasu. Ale to... – Grisza przerwał. – Normalnie bym nic nie
mówił, może niszto, ale wczoraj...
- No co? Mów – ponaglałem, gdy on masował sobie szyję i patrzył w bok z miną
winowajcy.
- Znowu ktoś. Inny facet. Wcześniej widziałem go już w okolicy. Na zewnątrz. Ale wczoraj
wlazł do sklepu i zapytał o ciebie. Nie podobał mi się ten koleś.
Wyprostowałem się raptownie na krześle. Zastanawiałem się już, kiedy Reeve wpadnie na
pomysł, żeby mi złożyć osobistą wizytę.
- Ja z nim nie gadałem. Byłem na zewnątrz – wyjaśniał, kiwając głową – więc...
Załadowywałem furgonetkę. Ale widziałem, jak wchodzi. Typ gościa, który rzuca się w oczy.
Dobrze ubrany, ale nie jak klient. Byłeś na obiedzie i Mike został sam w sklepie. Koleś wchodzi
i pyta o Theodore’a Deckera. Więc Mike mu mówi, że wyszedłeś. „Gdzie jest?” Mnóstwo, cała
masa pytań o ciebie, jak na przykład czy tu pracujesz, czy tu mieszkasz, od jak dawna, gdzie
jesteś, różne takie.
- Gdzie był Hobie?
- Nie chciał Hobiego. Chciał ciebie. I potem... – Narysował palcem na blacie linię. –
Poszedł sobie. Obszedł sklep. Zajrzał tu i tam. Rozejrzał się. To wszystko widziałem ze
swojego miejsca po drugiej stronie ulicy. Dziwnie to wyglądało. A... Mike nie wspomniał ci o
tej wizycie, bo stwierdził, że to może nic takiego, osobista sprawa może, „lepiej się nie
wtrącać”, ale ja też widziałem tego kolesia i pomyślałem, że powinieneś wiedzieć. Bo hej,
swój wyczuje swego, ponimajesz?
- Jak on wyglądał? – spytałem, a potem, gdy Grisza nie odpowiedział: – Starszy gość?
Otyły? Siwe włosy?
Grisza wydał z siebie odgłos irytacji.
- Nie, nie, nie. – Kręcił głową z niezachwianą stanowczością. – Żaden dieduszka.
- No to jak wyglądał?
- Wyglądał jak ktoś, komu wolałbyś nie wchodzić w paradę, tak wyglądał.
W ciszy, która zapadła, Grisza przypalił sobie papierosa i poczęstował mnie.
- Więc co mam robić, mażor?
- Słucham?
- Czy ja i Gienka mamy się martwić?
- Nie sądzę. Ale – powiedziałem, uderzając nieco niezgrabnie w dłoń, którą podniósł
triumfalnie do klepnięcia – zrobisz coś dla mnie? Zawołasz mnie, jak znowu zobaczysz któregoś
z nich?
- Jasna sprawa. – Przerwał, spoglądając na mnie krytycznie. – Jesteś pewien, że ja i
Gienka nie musimy się martwić?
- No, w końcu nie wiem, co wy tam robicie, prawda?
Grisza wydobył z kieszeni brudną chusteczkę i wytarł nią swój czerwony nos.
- Nie podoba mi się taka odpowiedź.
- Bądź ostrożny, tak na wszelki wypadek. Nigdy nic nie wiadomo.
- Mażor, to samo mógłbym powiedzieć tobie.
IV

Okłamałem Kitsey; nie miałem nic do zrobienia. Pocałowaliśmy się na pożegnanie na rogu
Piątej Alei przed domem towarowym Barneys, po czym ona wróciła do Tiffany’ego obejrzeć
kryształy – nawet nie dotarliśmy do działu kryształów – a ja odszedłem w stronę metra. Zamiast
jednak dołączyć do strumienia zakupowiczów spływających schodami na perony, czułem się tak
pusty i rozkojarzony, tak zagubiony, zmęczony i chory, że zamiast tego zatrzymałem się, by
zajrzeć przez brudne okno baru Subway Inn naprzeciwko rampy dostawczej Bloomingdale’s,
spelunki przeniesionej w czasie prosto ze Straconego weekendu i niezmienionej od czasów
mojego ojca. Na zewnątrz: neon w stylu filmu noir. W środku: te same brudne czerwone ściany,
lepiące się stoły, popękane płytki podłogowe, silny zapach cloroxu i zgarbiony barman ze
ścierką na ramieniu nalewający drinka samotnemu klientowi o przekrwionych oczach.
Przypomniałem sobie, jak kiedyś z mamą zgubiliśmy tatę w Bloomingdale’s i że – wtedy było to
dla mnie zagadką – od razu wiedziała, dokąd się udać po wyjściu z domu towarowego.
Przeszliśmy przez ulicę i znaleźliśmy go właśnie tu, wychylającego setka za setką z
astmatycznym starym kierowcą ciężarówki i emerytem w bandanie, który wyglądał na
bezdomnego. Stanąłem wtedy w drzwiach, obezwładniony zapachem zwietrzałego piwa i
zafascynowany ciepłym, tajemniczym mrokiem tego miejsca, z szafą grającą, od której biła
poświata jak w Twilight Zone, i migającym w głębi automatem do gry Buck Hunter – „Ach,
zapach starych mężczyzn i rozpaczy”, powiedziała cierpko mama, marszcząc nos, i wyszła z
baru z torbami, łapiąc mnie za rękę.
Szklaneczka johnniego walkera black, za mojego tatę. Może dwie. Czemu nie? Ciemne
wnętrze baru wydawało się ciepłe, przyjazne, ta sentymentalna alkoholowa aura, która sprawia,
że zapominasz na chwilę, kim jesteś i jak się tu znalazłeś. Ale w ostatniej chwili, zrobiwszy
krok w drzwiach, gdy barman spojrzał w moją stronę, odwróciłem się i poszedłem dalej.
Lexington Avenue. Wilgotny wiatr. Popołudnie przesycone niepokojem i wilgocią.
Minąłem stację na Pięćdziesiątej Pierwszej ulicy i tę na Czterdziestej Drugiej i szedłem dalej,
żeby uporządkować myśli. Popielate domy. Hordy ludzi na ulicach, rozświetlone choinki
migające wysoko na balkonach apartamentów na ostatnich piętrach, wesoła świąteczna muzyka
dolatująca ze sklepów i klucząc wśród tłumów, miałem dziwne wrażenie, że jestem już martwy,
że poruszam się w szerszej chodnikowej szarości, niż mogłaby pomieścić ulica czy nawet
miasto, dusza oddzielona od ciała dryfująca wśród innych dusz we mgle gdzieś pomiędzy
przeszłością a teraźniejszością, zielone światło, czerwone światło, poszczególni przechodnie
przewijający się przed moimi oczami dziwne wyobcowani i samotni, obojętne twarze
podłączone do słuchawek w uszach i zapatrzone przed siebie, usta poruszające się bezgłośnie,
hałas ulicy wyciszony i wygłuszony, pod tłumiącym uliczne odgłosy przygniatającym,
granitowym niebem, śmieci i gazety, beton i deszcz, brudna zimowa szarość ciążąca jak kamień.
Gdy udało mi się uciec z baru, pomyślałem, że może obejrzałbym film – że może
samotność sali kinowej dobrze mi zrobi, jakiś popołudniowy seans schodzącego z afisza hitu z
garstką widzów. Ale kiedy z zawrotami głowy i katarem dotarłem do kina na rogu Drugiej Alei i
Trzydziestej Drugiej, francuski film sensacyjny, który chciałem obejrzeć, już się zaczął,
podobnie jak thriller z rodzaju qui pro quo. Pozostał tylko bezlik filmów świątecznych i
nieznośnych komedii romantycznych: plakaty z umorusanymi pannami młodymi, bijącymi się
druhnami, skonsternowanym tatą w czapce Mikołaja z dwoma wydzierającymi się
niemowlakami na rękach.
Taksówkarze zaczęli kończyć pracę. Wysoko nad ulicą tego ciemnego popołudnia paliły się
światła w samotnych biurach i apartamentach. Odwróciłem się od kina i ruszyłem dalej na
południe, nie wiedząc specjalnie, dokąd idę ani dlaczego, i odniosłem osobliwie przyjemne
wrażenie, że się rozpadam, pruję nić za nicią, zostawiając za sobą strzępy, gdy przekroczyłem
Trzydziestą Drugą Ulicę i płynąłem wraz z innymi przechodniami w godzinie szczytu, tocząc się
od jednej chwili do drugiej.
W następnym kinie, dziesięć lub dwanaście przecznic dalej, historia się powtórzyła: film o
CIA już się zaczął, podobnie jak chwalony przez recenzentów portret filmowy gwiazdy z lat
czterdziestych; francuski film sensacyjny miał się rozpocząć za półtorej godziny; i jeśli nie
miałem ochoty na film o psychopacie lub na dołujący dramat rodzinny, a nie miałem, oferowano
mi kolejne panny młode, wieczory kawalerskie, czapki Mikołaja i Pixar.
Gdy już doszedłem do kina na Siedemnastej Ulicy, w ogóle nie zatrzymałem się przy kasie,
tylko szedłem dalej. W jakiś tajemniczy sposób w trakcie przecinania Union Square porwany
przez mroczny wir, który zjawił się nie wiadomo skąd, podjąłem decyzję o tym, żeby zadzwonić
do Jeremy’ego. W myśli tej tkwiła mistyczna radość, świątobliwe zawstydzenie. Czy w ogóle
dostarczy mi prochy od ręki, czy będę musiał kupować narkotyki z ulicy? Nie obchodziło mnie
to. Nie brałem od wielu miesięcy, ale bez względu na powód wieczór w domu Hobiego, ze mną
zamroczonym w swoim pokoju, zaczął się wydawać w pełni rozsądną odpowiedzią na
bożonarodzeniowe światełka, świąteczne tłumy, bezustanne dzwoneczki z ich makabryczną
pogrzebową nutą, cukierkowo-różowy notes Kitsey z Kate’s Paperie z zakładkami o treści:
„MOJE DRUHNY”, „MOJE ZAPROSZENIA”, „MÓJ PLAN ROZMIESZCZENIA GOŚCI”,
„MOJE KWIATY”, „MOI DOSTAWCY”, „MOJA LISTA RZECZY DO ZROBIENIA”, „MÓJ
CATERING”.
Cofając się szybko – zmieniło się światło i o mało nie wlazłem pod koła samochodu –
zatoczyłem się i niewiele brakowało, bym upadł. Nie było sensu zadręczać się irracjonalnym
lękiem przed dużym, publicznym ślubem: zamknięte przestrzenie, klaustrofobia, nagłe ruchy,
wszędzie impulsy fobiczne, z jakiegoś powodu metro tak na mnie nie działało, miało to raczej
związek z zatłoczonymi budynkami, gdzie wiecznie spodziewałem się, że zaraz coś się stanie,
chmurka dymu, ktoś biegnący szybko na obrzeżach tłumu, nie mogłem nawet znieść kina, jeśli na
sali było więcej niż dziesięć, piętnaście osób, odwracałem się na pięcie z kupionym biletem i
wymaszerowywałem na ulicę. A jednak jakimś cudem ta gigantyczna, tłoczna ceremonia
kościelna wyskakiwała wokół mnie jak flash mob. Połknę kilka xanaxów i jakoś przez to
przebrnę.
Poza tym: miałem nadzieję, że towarzyska kipiel, która porwała mnie jak łódkę podczas
huraganu, uspokoi się po ślubie, bo pragnąłem tylko jednego – powrotu do cudownych dni lata,
kiedy miałem Kitsey tylko dla siebie: kolacji we dwoje, filmów oglądanych w łóżku.
Bezustanne zaproszenia i spotkania wykańczały mnie: ciągle zmieniające się, barwne korowody
jej przyjaciół, tłumne wieczory i szalone weekendy, które znosiłem z mocno zaciśniętymi
oczami, trzymając się kurczowo burty, jakby od tego zależało moje życie: Linsey? Nie, Lolly?
Przepraszam... a to...? Frieda? Cześć, Frieda, i... Trev? Trav? Miło was widzieć! Stałem
uprzejmie wokół stołów ze sklepów z antykami, upijając się w trupa, gdy oni gawędzili o
swoich domach na wsi, wspólnotach mieszkaniowych, okręgach szkolnych i treningach na
siłowni – zgadza się, gładkie przejście od karmienia piersią, chociaż wprowadziliśmy całkiem
duże zmiany w godzinach drzemek, nasz najstarszy dopiero zaczyna przedszkole, a kolory
jesieni w Connecticut są bajeczne, i tak, oczywiście, wszyscy jeździmy co roku na wycieczki z
dziewczynkami, z chłopcami jeździmy dwa razy do roku, do Vail, na Karaiby, w zeszłym roku
byliśmy na rybach w Szkocji i zaliczyliśmy kilka niesamowitych pól golfowych – ale ach, no
tak, Theo, nie grasz w golfa, nie jeździsz na nartach, nie żeglujesz, prawda?
- Obawiam się, że nie, sorry.
Identyfikacja grupowa była tak silna (żarty dla wtajemniczonych i wspólne wybuchy
oburzenia, wszyscy zebrani wokół wakacyjnych filmików na iphonie), że trudno by mi było
sobie wyobrazić, że któreś z nich idzie do kina lub na posiłek do baru samotnie; czasem
zwłaszcza wśród mężczyzn miałem poczucie, że jestem w trakcie rozmowy kwalifikacyjnej,
jakbym stał przed życzliwą komisją. No i – te wszystkie ciężarne kobiety...
- Och, Theo! Czy on nie jest milusi? – zawołała Kitsey, wciskając mi niespodziewanie
noworodka przyjaciółki, a ja w niekłamanym przerażeniu odskoczyłem jak przed zapaloną
zapałką.
- Och, czasem nam, facetom to zajmuje trochę czasu – powiedział zadowolony z siebie
Race Goldfarb, zauważywszy moje zakłopotanie, podnosząc głos wśród wycia niemowlaków
przewracających się w nadzorowanej przez nianię strefie salonu. – Ale coś ci powiem, Theo,
jak pierwszy raz weźmiesz na ręce własne maleństwo... – (poklepując ciężarną żonę po
brzuchu) – po prostu trochę ci pęka serce. Bo jak ja zobaczyłem małego Blaine’a – (upaprany na
twarzy, zataczający się nieporadnie po pokoju) – i zajrzałem w te wielkie niebieskie oczy? Te
piękne dziecięce oczka? Dokonała się we mnie przemiana. Zakochałem się. Trochę jak: „Hej,
mały! Jesteś tutaj, żeby wszystkiego mnie nauczyć!”. I mówię ci, na ten pierwszy uśmiech
rozpłynąłem się jak my wszyscy, prawda, Lauren?
- No tak – powiedziałem grzecznie, przechodząc do kuchni, żeby nalać sobie gigantyczną
wódkę.
Mój ojciec też nie tolerował ciężarnych kobiet (wyrzucili go nawet z pracy, gdy padła
jedna nierozsądna uwaga za dużo; te ordynarne kawały o rozmnażaniu nie zostały zbyt dobrze
przyjęte w biurze) i daleki od konwencjonalnego „rozpływania się” nad maluchami nigdy nie
miał cierpliwości do dzieci i niemowląt, a jeszcze mniej do zbzikowanych na punkcie swoich
latorośli rodziców, tępo uśmiechniętych kobiet gładzących się po brzuchach i facetów z
niemowlętami przytroczonymi do torsu, zwykle wychodził, żeby zapalić albo czaił się ponuro na
uboczu jak diler narkotykowy, za każdym razem gdy był zmuszony wziąć udział w jakimś
szkolnym wydarzeniu lub kinder party. Najwyraźniej odziedziczyłem to po nim i, kto wie, może
też po dziadku Deckerze, ten silny prokreacyjny wstręt brzęczący głośno w moim krwiobiegu;
wydawał się wrodzony, zaprogramowany, genetyczny.
Przebrnięcie przez noc na haju. Mroczna błogość w gardle. Nie, dzięki, Hobie, już jadłem,
chyba się od razu położę z książką. Rzeczy, o których ci ludzie mówili, nawet faceci? Na samą
myśl o tamtym wieczorze u Goldfarbów chciałem się tak uwalić, żeby nie móc prosto chodzić.
Gdy zbliżałem się do Astor Place – afrykańscy bębniarze, kłócący się pijacy, obłoki
kadzidła ulicznego handlarza – poczułem, że poprawia mi się nastrój. Moja tolerancja z
pewnością się obniżyła: pocieszająca myśl. Tylko jedna lub dwie tabletki tygodniowo, żebym
mógł przebrnąć przez najgorsze spędy towarzyskie, i tylko wtedy, gdy naprawdę będę ich
potrzebował. Pod nieobecność prochów za dużo piłem, co nie działało na mnie dobrze; na
opiatach byłem rozluźniony, odporny, byłem gotów na wszystko, mogłem godzinami wystawać z
miłym wyrazem twarzy w najbardziej nieznośnych sytuacjach, słuchając tych samych starych i
męczących idiotyzmów bez myśli o tym, żeby wyjść i strzelić sobie w łeb.
Ale nie dzwoniłem do Jerome’a od dłuższego czasu i gdy dałem nura w drzwi sklepu z
ciuchami dla skate’owców, żeby przeprowadzić rozmowę, połączyło mnie od razu z pocztą
głosową – mechaniczna wiadomość nie w jego stylu. Czyżby zmienił numer? – pomyślałem i po
drugiej próbie zacząłem się martwić. Ludzie pokroju Jerome’a – to samo stało się wcześniej z
Jackiem – mogli nagle zapaść się pod ziemię, nawet jeśli utrzymywało się z nimi regularne
kontakty.
Nie wiedząc, co robić, zacząłem iść wzdłuż St. Mark’s Place w stronę Tompkins Square.
„Czynne całą dobę”. „Tylko dla dorosłych”. W tej części Manhattanu, z dala od naporu
wysokościowców, wiatr smagał ostrzej, ale niebo było bardziej otwarte, łatwiej było oddychać.
Napakowani faceci wyprowadzający parki pitbulterierów, wytatuowane dziewczyny w stylu
Bettie Page w obcisłych sukienkach, szczerbaci kloszardzi w podartych spodniach i załatanych
butach. Przed sklepami stojaki z okularami przeciwsłonecznymi, bransoletki z czaszkami i
wielobarwne peruki dla transwestytów. Gdzieś tam był punkt wymiany igieł, może więcej niż
jeden, ale nie byłem pewien gdzie; goście z Wall Street kupowali na ulicy cały czas, jeśli
wierzyć w to, co się mówi, ale ja nie wiedziałem, dokąd pójść ani do kogo się zwrócić, a poza
tym kto cokolwiek mi sprzeda, nieznajomemu w rogowych okularach i fryzurze z eleganckiej
części miasta, ubranemu na oglądanie z Kitsey ślubnych serwisów?
Niespokojne serce. Fetyszyzm tajemnicy. Ci ludzie rozumieli – tak jak ja – boczne uliczki
duszy, szepty i cienie, pieniądze przechodzące dyskretnie z rąk do rąk, kody, hasła, drugie „ja”,
skrywane przyjemności, które wynoszą życie ponad zwyczajność i sprawiają, że jest ono coś
warte.
Jerome... zatrzymałem się na chodniku przed tanim barem sushi, żeby rozeznać się w
terenie – Jerome wspominał o barze z czerwoną markizą, w okolicach St. Mark’s Place, a może
Avenue A? Zawsze albo stamtąd przyjeżdżał, albo się tam wybierał po spotkaniu ze mną.
Barmanka sprzedawała tam towar spod lady klientom, którym nie przeszkadzało, że płacą
podwójną stawkę za to, że nie muszą kupować na ulicy. Jerome bez przerwy ją zaopatrywał.
Miała na imię... przypomniałem sobie nawet to – Katrina! Ale co drugi lokal w okolicy
wyglądał na bar.
Przeszedłem się wzdłuż A i Pierwszej Ulicy: dałem nura do pierwszego baru z markizą,
której kolor nieco przypominał czerwony, raczej wpadający w brąz, ale kiedyś to mogła być
czerwień, i spytałem:
- Czy pracuje tutaj Katrina?
- Nie – rzekła spieczona na raka ruda barmanka, nawet nie podnosząc na mnie wzroku, gdy
nalewała piwo.
Bezdomne kobiety śpiące z głowami wspartymi na swoich tobołkach. Witryna ze
złocistymi Madonnami i figurkami z Dnia żywych trupów. Szare stada gołębi łopoczące
bezgłośnie skrzydłami.
- Wiesz, że o tym myślisz, wiesz, że o tym myślisz – ktoś szepnął mi do ucha.
Odwróciłem się i ujrzałem śmierdzącego, krępego, szeroko uśmiechniętego Murzyna ze
złotym zębem z przodu, który wciskał mi do ręki wizytówkę: „TATUAŻE, ARTYSTYCZNY
BODY PIERCING”.
Roześmiałem się – on też, głęboki, wstrząsający całym ciałem śmiech, obaj rozbawieni
tym samym – wsunąłem wizytówkę do kieszeni i poszedłem dalej. Ale chwilę później
żałowałem, że nie spytałem go, gdzie znaleźć to, czego chciałem. Nawet jeśli by mi nie
powiedział, wyglądał na dobrze zorientowanego.
Body piercing. Akupresura i masaż stóp. Skupujemy złoto skupujemy srebro. Wielu
bladych nastolatków, a potem, dalej – zupełnie sama – wymizerowana dziewczyna z dredami, z
nieziemsko brudnym szczeniakiem i tekturową tabliczką tak sfatygowaną, że nie byłem w stanie
odczytać, co na niej napisano. Sięgałem zawstydzony do kieszeni, szukając pieniędzy – klips,
który podarowała mi Kitsey, był zbyt ciasny i gdy mocowałem się z nim, próbując wyłuskać
banknot, uzmysłowiłem sobie, że wszyscy się na mnie patrzą i wtedy – „Hej!”, zawołałem,
cofając się, gdy pies zawarczał i rzucił się w moją stronę, chwytając ostrymi jak igły ząbkami
brzeg mojej nogawki.
Wszyscy zaczęli się śmiać – nastolatki, uliczny sprzedawca, siedzący na werandzie i
gadający przez komórkę kucharz z siatką na głowie. Wyrwawszy ze szczęk psiaka nogawkę –
jeszcze więcej śmiechu – odwróciłem się i chcąc ukryć zmieszanie, wpadłem do pierwszego
lepszego baru – czarna markiza z czymś czerwonym – i zwróciłem się do barmana:
- Pracuje tutaj Katrina? Przestał wycierać szklankę.
- Katrina?
- Jestem kumplem Jerome’a.
- Katrina? A nie Katja?
Mężczyźni przy barze – rysy wschodnioeuropejskie – zamilkli.
- Może, hmm...
- A na nazwisko?
- Mmm...
Jeden z klientów w skórzanej kurtce opuścił szczękę i odwrócił się na stołku, by
przyszpilić mnie spojrzeniem Beli Lugosiego.
Barman sondował mnie spokojnie wzrokiem.
- Ta dziewczyna, o którą ci chodzi. Czego od niej chcesz?
- No więc, ten, tego...
- Jaki kolor włosów?
- Eee... jasne. A właściwie... – Z jego twarzy wyraźnie wyczytałem, że zaraz mnie wyrzuci
lub spotka mnie coś jeszcze gorszego; mój wzrok padł na ucięty kij baseballowy Lousville
Slugger za barem. – Pomyłka. Przepraszam.
Opuściłem już bar i odszedłem kawałek ulicą, gdy usłyszałem za sobą krzyk:
- Potter!
Znieruchomiałem, usłyszawszy ponownie jego okrzyk. Odwróciłem się z niedowierzaniem.
I gdy stałem tam, nie wierząc własnym oczom, wśród mijających nas z obu stron ludzi, on
zaśmiał się i rzucił się na mnie z otwartymi ramionami.
- Boris. – Spiczaste czarne brwi, wesołe czarne oczy. Był wyższy, twarz bardziej
zapadnięta, długi czarny płaszcz, ta sama stara blizna nad czołem plus parę nowych. – Rany
boskie!
- Rany boskie, żebyś wiedział! – Odsunął mnie na długość swoich rąk. – Ha! Patrzcie no.
Kopę lat, co?
- No... – Byłem zbyt oszołomiony, żeby coś powiedzieć. – Co ty tutaj robisz?
- Powinienem ci zadać to samo pytanie... – Cofnął się, żeby zmierzyć mnie wzrokiem, a
potem wskazał ulicę, jak gdyby należała do niego. – Co ty tutaj robisz? Czemu zawdzięczam
taką niespodziankę?
- Co?
- Parę dni temu wpadłem do twojego sklepu! – Odrzucił włosy z twarzy. – Żeby się z tobą
zobaczyć!
- To byłeś ty?
- Któżby inny? Skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć?
- Ten... – Pokręciłem głową z niedowierzaniem.
- Nie szukałeś mnie? – Odsunął się zaskoczony. – Nie? To przypadek był? Mijające się
statki? Niesamowite! I co to za biała gęba?
- Co?
- Wyglądasz strasznie!
- Wal się.
- Ach – powiedział, otaczając moją szyję ramieniem. – Potter, Potter! Jakie podkrążone
oczy! – powiedział, przesuwając palcem pod jednym okiem. – Ale garnitur niezły. I hej... –
dodał, puszczając mnie i dając prztyczka w skroń. – Te same gogle na nosie? Nigdy ich nie
zmieniłeś?
- No... – Byłem w stanie tylko pokręcić głową.
- Co? – Wyciągnął ręce. – Chyba nie masz do mnie pretensji, że się cieszę na twój widok?
Roześmiałem się. Nie wiedziałem, od czego zacząć.
- Dlaczego nie zostawiłeś numeru? – spytałem.
- Więc nie jesteś na mnie zły? Nie znienawidziłeś mnie na zawsze? – Chociaż się nie
uśmiechał, zagryzał wargę rozbawiony. – Nie chcesz... – Skinął głową w stronę ulicy. – Nie
chcesz się ze mną bić ani nic?
- Cześć – powitała mnie szczupła kobieta o stalowych oczach i wąskich biodrach w
czarnych jeansach, która dość niespodziewanie stanęła u boku Borisa w sposób, który
wskazywał, że jest jego dziewczyną lub żoną.
- Słynny Potter – rzekła, wyciągając długą białą dłoń ze srebrnymi pierścieniami aż po
knykcie. – Miło mi. Tyle o tobie słyszałam. – Była nieco wyższa od niego, miała długie cienkie
włosy i wysmukłe, eleganckie ciało obleczone w czerń jak pyton. – Jestem Myriam.
- Myriam? Cześć, naprawdę mam na imię Theo.
- Wiem. – Jej dłoń w mojej była zimna. Zauważyłem błękitny pentagram wytatuowany po
wewnętrznej stronie nadgarstka. – Ale mówi o tobie Potter.
- Mówi? Czyżby? A co takiego mówił?
Nikt od lat nie wołał na mnie Potter, ale jej cichy głos przywołał z pamięci język węży i
mrocznych czarodziejów z tych starych książek.
Boris, który wcześniej mnie obejmował, cofnął rękę, gdy do nas podeszła, jak gdyby padło
jakieś hasło. Wymieniliśmy spojrzenie – którego znaczenie natychmiast rozpoznałem z czasów
naszych złodziejskich wypraw do supermarketu, kiedy bez słowa byliśmy w stanie przekazać
sobie wiadomość: „Spadamy” albo „idzie tu” – i Boris, jakby skonsternowany, przeczesał
włosy ręką i spojrzał na mnie bacznie.
- Zostaniesz tu? – spytał, cofając się.
- To znaczy?
- W okolicy?
- Mogę.
- Chcę... – przerwał, zmarszczył czoło i spojrzał nad moją głową na ulicę. – Chcę pogadać.
Ale teraz... – zmartwiona mina – nie najlepsza pora. Może za godzinę?
Myriam, zerkając na mnie, powiedziała coś po ukraińsku. Doszło do krótkiej wymiany
zdań. Po chwili w dziwnie intymnym geście wzięła mnie pod rękę i zaczęła prowadzić wzdłuż
ulicy.
- Tam – wskazała. – Idź w tamtą stronę, cztery, pięć przecznic. Jest tam taki stary bar, na
ulicy odchodzącej od Drugiej. Polack. Tam się spotkacie.
V

Minęły prawie trzy godziny, a ja wciąż siedziałem w czerwonym winylowym boksie w barze
rozświetlonym bożonarodzeniowymi lampkami, przy irytującej mieszance punk rocka i
świątecznych polek dudniących z szafy grającej, mając powyżej uszu czekania i zastanawiania
się: przyjdzie czy może po prostu zabrać się do domu? Nie miałem nawet jak się z nim
skontaktować, wszystko potoczyło się tak szybko. W przeszłości wygooglowałem Borisa ot tak,
z ciekawości – nigdy ani słowa – ale z drugiej strony nie podejrzewałem, żeby wiódł życie,
które można by prześledzić online. Mógł być wszędzie, robić cokolwiek – myć szpitalne
podłogi, przedzierać się uzbrojony przez dżunglę gdzieś daleko, zbierać niedopałki z ulicy.
Pod koniec happy hour do baru między starszych, brzuchatych Polaków i siwowłosych
punków po pięćdziesiątce napłynęło kilka osób wyglądających na studentów i artystów.
Właśnie wypiłem trzecią wódkę; nalewali duże porcje, zamówienie trzeciej nie było rozsądne;
wiedziałem, że powinienem coś zjeść, ale nie byłem głodny i z każdą chwilą wpadałem w coraz
bardziej ponury i mroczny nastrój. Myśl, że po tylu latach mógł mnie wystawić do wiatru, była
nieprawdopodobnie przygnębiająca. Gdyby spojrzeć na sprawę filozoficznie, przynajmniej
zostałem odciągnięty od misji zdobycia prochów; nie przedawkowałem, nie rzygałem do
jakiegoś kosza na śmieci, nie wydałem fortuny ani nie trafiłem za kratki za próbę kupna od
policjanta w cywilu...
- Potter.
Przyszedł wreszcie, wsunął się na siedzisko naprzeciwko mnie i odgarnął włosy z twarzy
gestem, który w jednej chwili sprawił, że wróciła przeszłość, aż zadzwoniło mi w uszach.
- Już miałem wychodzić.
- Sorry. – Ten sam cwaniacki, czarujący uśmiech. – Miałem coś do zrobienia. Myriam nie
wyjaśniła?
- Nie, nic nie wyjaśniała.
- Wiesz, nie pracuję w końcu w księgowości. Słuchaj – rzekł, pochylając się do przodu,
dłonie na stole – nie złość się! Nie spodziewałem się, że na ciebie wpadnę! Przyszedłem
najszybciej, jak się dało. Właściwie przybiegłem! – Wyciągnął przez stół dłoń i delikatnie
poklepał mnie po policzku. – Mój Boże! Tyle czasu! Tak się cieszę, że cię widzę! A co, ty się
nie cieszysz?
Wyprzystojniał. Nawet w okresie najwyższej chuderlawości i wymizerowania zawsze miał
w sobie budzącą sympatię bystrość, inteligentne spojrzenie i lotny umysł, ale stracił tamtą
surowość na wpół zagłodzonego stworzenia i wszystko inne poszło we właściwym kierunku.
Cerę miał ogorzałą, rysy ostre i zuchwałe, ubranie leżało na nim dobrze, bohaterski
kawalerzysta skrzyżowany z pianistą; a jego maleńkie szare krzywulce – zauważyłem – zostały
zastąpione standardowym rzędem amerykańskich białych zębów.
Zobaczył, na co patrzę, i stuknął paznokciem w efektowny siekacz.
- Nowe licówki.
- Zauważyłem.
- Dentysta w Szwecji mi zrobił – wyjaśnił Boris, dając znak kelnerowi, żeby podszedł. –
Kosztowały, kurwa, majątek. Żona nie dawała mi żyć: Boria, twoje zęby, hańba! Powiedziałem
jej: nie ma mowy, ale to były najlepiej wydane pieniądze w moim życiu.
- Kiedy się ożeniłeś?
- Eee?
- Mogłeś ją przyprowadzić.
Wyglądał na zaskoczonego.
- Co? Masz na myśli Myriam? Nie, nie... – Sięgnął do kieszeni marynarki i zaczął
wystukiwać coś w telefonie. – Myriam nie jest moją żoną! To... – Podał mi telefon. – To jest
moja żona. Co pijesz? – spytał, po czym zwrócił się do kelnera po polsku.
Zdjęcie w iphonie przedstawiało przysypany śniegiem górski domek, a przed nim piękną
blondynkę na nartach. U jej boku, także na nartach, stało dwoje opatulonych jasnowłosych dzieci
nieokreślonej płci. Nie wyglądało na wakacyjną fotkę, raczej na reklamę jakiegoś zdrowego
szwajcarskiego produktu w rodzaju jogurtu lub musli Birchera.
Spojrzałem na niego zdumiony. Odwrócił wzrok z tym swoim dawnym rosyjskim gestem:
cóż, jest jak jest, nie ma rady.
- To twoja żona? Powaga?
- No – powiedział, unosząc jedną brew. – Dzieciaki też moje. Bliźnięta.
- Ja pierdolę.
- Właśnie – powiedział smutno. – Urodziły się, gdy byłem bardzo młody... za młody. Nie
był to dobry czas, ale ona chciała je urodzić: „Boria, jak możesz?”, co mogłem powiedzieć?
Prawdę powiedziawszy, nie znam ich za dobrze. A małego, nie ma go na tym zdjęciu,
najmłodszego w ogóle nie widziałem. Zdaje się, że ma dopiero, ile? Sześć tygodni.
- Co? – Znów spojrzałem na zdjęcie, usiłując pogodzić tę zdrową skandynawską rodzinę z
Borisem. – Jesteś rozwiedziony?
- Nie, nie, nie... – Pojawiła się wódka, zmrożona karafka i dwa maleńkie kieliszki, do
których nam nalewał. – Astrid i dzieci przeważnie są w Sztokholmie. Czasem zimą przyjeżdża
do Aspen, na narty, była mistrzynią narciarską, w wieku osiemnastu lat zakwalifikowała się na
olimpiadę...
- Naprawdę? – spytałem, usiłując ukryć niedowierzanie.
Dzieci, co było dosyć oczywiste po bliższym przyjrzeniu się, miały zbyt jasne włosy i zbyt
śliczne buźki, by mogły być choćby daleko spokrewnione z Borisem.
- Tak, tak – zapewnił mnie bardzo żarliwie Boris, energicznie kiwając głową. – Zawsze
musi być tam, gdzie się jeździ na nartach, a ja, znasz mnie, nienawidzę, kurwa, śniegu, ha! Jej
ojciec, straszny prawicowiec, w zasadzie faszysta. Myślę sobie, nic dziwnego, że Astrid ma
problemy z depresją przy takim ojcu! Ziejący nienawiścią stary dziad! Ale oni wszyscy tam,
Szwedzi, to bardzo nieszczęśliwy naród. W jednej chwili się śmieją i piją, a zaraz potem: mrok,
ani słowa. Dziękuję – powiedział po polsku do kelnera, który zjawił się ponownie z tacą
przekąsek: ciemny chleb, sałatka ziemniaczana, dwa rodzaje śledzia, mizeria, gołąbki i
marynowane jajka.
- Nie wiedziałem, że tu serwują jedzenie.
- Nie serwują – poinformował Boris, smarując masłem kromkę czarnego chleba i
posypując ją solą. – Ale umieram z głodu. Poprosiłem ich, żeby przynieśli coś z sąsiedniej
knajpy. – Stuknął swoim kieliszkiem o mój. – Sto lat! – powiedział po polsku, wznosząc swój
dawny toast.
- Sto lat.
Wódka była aromatyczna i wyczułem w niej smak jakiegoś gorzkiego zioła, którego nie
umiałem rozpoznać.
- A więc – zacząłem, częstując się jedzeniem. – Myriam?
- Hm?
Wyciągnąłem przed siebie otwarte dłonie w naszym nastoletnim geście: wyjaśnij, proszę.
- Ach, Myriam! Pracuje dla mnie! Jest moją prawą ręką, tak to chyba można nazwać.
Chociaż, powiem ci, jest lepsza od każdego faceta, jakiego byś znalazł. Co za babka, mój Boże.
Powiem ci, że takiej ze świecą szukać. Warta tyle złota, ile waży. No to jeszcze po jednym –
dodał, napełniając mój kieliszek i przysuwając go do mnie. – Za wstriecziu! – zawołał,
podnosząc swój kieliszek. – Za spotkanie!
- Czy to nie moja kolej na toast?
- Tak, tak – przyznał, stukając w mój kieliszek. – Ale jestem głodny, a ty za długo czekasz.
- Więc za nasze spotkanie.
- Za spotkanie! I za los! Że znowu nas ze sobą zetknął!
Jak tylko opróżniliśmy kieliszki, Boris rzucił się na jedzenie.
- A czym się dokładnie zajmujesz? – spytałem go.
- Trochę tym, trochę tamtym. – Wciąż jadł z niewinną żarłocznością dziecka. – Wieloma
rzeczami. Nie narzekam.
- I gdzie mieszkasz? W Sztokholmie? – spytałem, gdy już nic nie dodał.
Pomachał energicznie ręką.
- Wszędzie.
- W sensie...?
- Och, wiesz. Europa, Azja, Ameryka Północna i Południowa...
- A to spory rozrzut.
- Nu – powiedział z ustami pełnymi śledzi, wycierając kapkę śmietany z brody – jestem też
właścicielem małej firmy, jeśli wiesz, co mam na myśli.
- Słucham?
Popił śledzie potężnym haustem piwa.
- Wiesz, jak jest. Oficjalnie prowadzę firmę sprzątającą. Głównie pracownice z Polski.
Stąd nazwa: Agencja Sprzątająca Pola. Czaisz? – Wgryzł się w marynowane jajko. – Zgadnij,
jakie mamy motto. Wszystko ci wyczyścimy, ha!
Wolałem tego nie rozwijać.
- Więc cały ten czas byłeś w Stanach?
- Oj, nie! – Polał nam znowu po kieliszku i podniósł swój. – Dużo podróżuję. Jestem tu
może z sześć, osiem tygodni w roku. A resztę czasu...
- Rosja? – podsunąłem, wychylając swoją wódkę, po czym wytarłem usta wierzchem
dłoni.
- Niezbyt często. Europa Północna. Szwecja. Belgia, czasem Niemcy.
- Myślałem, że tam wróciłeś.
- Hm?
- No bo... ten. Nie odzywałeś się.
- Ach. – Boris potarł nos z zakłopotaniem. – To był zwariowany okres. Pamiętasz, co się
działo u ciebie... tamtej ostatniej nocy?
- Oczywiście.
- No. Nigdy wcześniej nie widziałem tylu narkotyków. Z piętnaście gramów koki, z czego
nie sprzedałem nawet odrobiny, ani jednej czwartej grama. Rozdałem sporo, to fakt... w szkole
bardzo mnie polubili, ha, ha! Wszyscy mnie uwielbiali! Ale większość z tego... sam
wciągnąłem. No i jeszcze... te torebki, które znaleźliśmy... cały asortyment prochów, pamiętasz?
Te małe zielone? Dla pacjentów w ostatnim stadium raka... twój ojciec musiał być nieźle
uzależniony, jeśli brał taki towar.
- Tak, mnie też się trochę dostało.
- No to sam wiesz! Nie produkują już nawet tych zielonych oxycontinów, niezłe były!
Nowych nie można ani wstrzyknąć, ani wciągnąć! Ale twój tata? W sensie, żeby przejść od
picia do tego? To już lepiej zostać pijakiem na ulicy. Po pierwszej dawce zwaliło mnie z nóg,
zanim wciągnąłem drugą, gdyby nie Kotyk... – Przeciągnął palcem po gardle i zacharczał.
- Tak – powiedziałem, wspominając własny błogostan, kiedy to padłem twarzą w dół na
biurko w swoim pokoju u Hobiego.
- W każdym razie... – Boris jednym łykiem opróżnił kieliszek i nalał nam po jeszcze
jednym. – Xandra handlowała tym szajsem. To znaczy nie tym. Prochy należały do twojego
starego. Do osobistego użytku. Handlowała w pracy koką. Ta parka, Stewart i Lisa? Co to
wyglądali na superuczciwych agentów nieruchomości? Byli jej dostawcami.
Odłożyłem widelec.
- Skąd o tym wiesz?
- Sama mi powiedziała! I zdaje się, że nie byli tacy mili, gdy nie miała dla nich kasy. U niej
w domu niby tacy pomocni i życzliwi, pan prawnik ze swoją cipowatą lalunią... poklepywali ją
po głowie... „Co możemy dla ciebie zrobić”... „Biedna Xandra”... „Tak ci współczujemy”... a
jak dragi zniknęły... puf! Transformacja! Jak mi o tym powiedziała, zrobiło mi się strasznie
głupio, że wycięliśmy jej taki numer! Straszna kaszana! Ale wtedy już – wyjaśnił, stukając w
swój nos – wszystko poszło w ten kanał. Kaput.
- Czekaj... Xandra ci to wszystko powiedziała?
- Tak. Po twoim wyjeździe. Jak z nią zamieszkałem.
- Zaraz, cofnij się trochę.
Boris westchnął.
- No, dobra. To długa historia. Ale w końcu nie widzieliśmy się całe wieki, no nie?
- Zamieszkałeś z Xandrą?
- No wiesz... chwilowo. Może jakieś cztery, pięć miesięcy. Zanim przeniosła się z
powrotem do Reno. Potem straciłem z nią kontakt. Widzisz, mój ojciec wrócił do Australii, a
między mną i Kotykiem nie działo się najlepiej...
- To musiało być dziwne doświadczenie.
- No... tak jakby – odpowiedział niespokojnie. – Widzisz... – Odchylił się do tyłu i znów
przywołał kelnera. – Byłem w dość kiepskim stanie. Przez kilka dni nie zmrużyłem oka. Wiesz,
jak to jest, jak jesteś na zjeździe po koce, straszne. Byłem sam i naprawdę się bałem. Znasz to
uczucie w duszy: szybki oddech, silny lęk, jakby zaraz śmierć miała wyciągnąć po ciebie rękę?
Chudy... brudny... trzęsący się ze strachu. Jak na wpół żywy kociak! Do tego Boże Narodzenie,
wszyscy gdzieś powyjeżdżali! Dzwoniłem do kilku osób, nikt nie odbierał, poszedłem do Lee,
takiego gościa, u którego czasem mieszkałem w domku przy basenie, ale wyjechał, zamknięte.
Snułem się więc godzinami... ledwo trzymałem się na nogach. Zmarznięty i przerażony! Nikogo
w domu! Więc wstąpiłem do Xandry. Wtedy już Kotyk ze mną nie rozmawiała.
- Facet, że też się odważyłeś. Mnie by tam wołami nie zaciągnęli.
- Wiem, łatwo nie było, ale czułem się strasznie samotny i chory. Szczękałem zębami. To
tak... jakbyś chciał się położyć i zmierzyć sobie puls. Tylko że nie masz gdzie się położyć. I nie
masz zegara. Chciało mi się beczeć! Nie wiedziałem, co robić! Nie wiedziałem nawet, czy ona
wciąż tam jest. Ale paliło się światło... tylko u niej na całej ulicy... wszedłem od tyłu przez
szklane drzwi i stała tam, w kuchni, w tej samej koszulce Dolphinsów, i robiła sobie Margaritę.
- Jak zareagowała?
- Ha! Na początku nie chciała mnie wpuścić! Stanęła w drzwiach i długo na mnie
wrzeszczała, przeklinała, wyzywała od najgorszych! Ale potem ja się poryczałem. I jak
spytałem, czy mogę u niej zostać? – Wzruszył ramionami. – Zgodziła się.
- Co takiego? – spytałem, sięgając po kieliszek, który mi napełnił. – W sensie na stałe...?
- Bałem się! Pozwoliła mi spać w swoim pokoju! Z telewizorem przełączonym na
świąteczne filmy!
- Hmm. – Liczył na to, widziałem, że będę próbował wyciągnąć z niego szczegóły, ale po
jego triumfującej minie nie byłem pewien, czy wierzę w to całe „spanie w jej pokoju”. – No to
chyba się cieszę, że wszystko tak ci się ułożyło. Mówiła coś o mnie?
- No, trochę. – Zarechotał. – Właściwie to sporo! No bo, nie złość się, ale niektóre rzeczy
zwaliłem na ciebie.
- Cieszę się, że się do czegoś przydałem.
- Żebyś wiedział! – Radośnie stuknął w mój kieliszek. – Wielkie dzięki! Gdybyś zrobił to
samo, nie miałbym nic przeciw. Ale szczerze mówiąc, to Xandra chyba się ucieszyła, że mnie
widzi. Że widzi kogokolwiek. To znaczy... – Przerwał, żeby wychylić wódkę. – To było jakieś
szaleństwo... ci jej niby przyjaciele... została zupełnie sama. Dużo piła, bała się pójść do pracy.
Coś mogło jej się stać, nic prostszego: żadnych sąsiadów, naprawdę strach może człowieka
oblecieć. A Bobo Silver... okazało się, że nie jest taki znowu zły. „Mensch”? Nie nazywają go
tak bez powodu! Xandra bała się go nie na żarty, ale nie naciskał jej zbytnio w sprawie długu
twojego ojca. W ogóle jej odpuścił. A twój stary był mu winien niemało. Pewnie zrozumiał, że
Xandra jest spłukana, twój ojciec też ją nieźle wycyckał. Gość zachował się przyzwoicie. Z
pustego i Salomon nie naleje. Ale tamci, ci tak zwani przyjaciele, odstawiali bankierów. Wiesz?
„Jesteś nam winna kasę”, naprawdę ją cisnęli, mieli kontakty, że aż strach. Zachowywali się
gorzej od niego! Nie chodziło nawet o jakąś wielką sumę, ale ona i tak nie mogła się wypłacić,
a oni byli wobec niej naprawdę wredni, w stylu... – (szydercze przechylenie głowy, agresywny
czubek palca) – „pierdol się, dłużej nie będziemy czekać, lepiej coś wymyśl”, takie teksty. W
każdym razie... dobrze, że wróciłem, kiedy wróciłem, bo mogłem pomóc.
- Jak pomóc?
- Zwracając diengi, które jej zabrałem.
- Miałeś jeszcze?
- No, nie – odpowiedział trzeźwo. – Wydałem. Ale miałem w zanadrzu coś innego. Bo
zaraz po tym, jak skończyła się koka? Wziąłem kasę do Jimmy’ego ze sklepu z bronią i
dokupiłem więcej. Widzisz, kupowałem dla siebie i Amber, tylko dla nas. Bardzo, bardzo
piękna dziewczyna, bardzo niewinna i wyjątkowa. No i strasznie młoda, jakieś czternaście lat!
Ale tamtej nocy w MGM Grand tak bardzo się do siebie zbliżyliśmy, całą noc przesiedzieliśmy
na podłodze w apartamencie ojca KT i gadaliśmy. Nawet się nie całowaliśmy! Tylko gadu-
gadu! O mało się nie popłakałem. Naprawdę otworzyliśmy się przed sobą. I... – Dłoń na mostku.
– Było mi tak smutno, gdy zaczął się nowy dzień, w sensie: dlaczego to się musiało skończyć?
Bo mogliśmy tam siedzieć i nawijać w nieskończoność! I bylibyśmy idealnie szczęśliwi! Tak
bardzo się zbliżyliśmy w ciągu tylko tej jednej nocy. W każdym razie... dlatego poszedłem do
Jimmy’ego. Miał naprawdę chujową kokę, nawet w połowie nie tak dobrą jak ta od Stewarta i
Lisy. Ale widzisz, wszyscy wiedzieli, wszyscy słyszeli o tamtym weekendzie w MGM Grand, o
moim towarze. Więc zaczęli do mnie przychodzić. Pierwszego dnia po powrocie do szkoły
jakieś piętnaście osób. Wciskali mi forsę. „Załatwisz mi trochę... skołujesz mi trochę...
skombinujesz trochę dla kumpla... Mam ADHD, potrzebuję do nauki...” Nim się zorientowałem,
zacząłem zaopatrywać futbolistów i połowę drużyny koszykarskiej. Także mnóstwo dziewczyn...
przyjaciółek Amber i KT... też przyjaciół Jordan... studentów z UNLV! Na pierwszych kilku
partiach, które sprzedałem, straciłem: nie wiedziałem, ile żądać, sprzedawałem po niskich
cenach, chciałem, żeby wszyscy mnie lubili, i tak dalej. Ale gdy tylko się połapałem: stałem się
bogaty! Jimmy dawał mi duży rabat, bo też trzepał dzięki mnie niezłą kasiorę. Widzisz,
sprzedając dragi dzieciakom, które bałyby się kupić, które bałyby się pójść do gościa takiego
jak Jimmy, oddawałem mu wielką przysługę. KT... Jordan... te laski miały mnóstwo szmalu!
Zawsze chętnie płaciły z góry. Koka to nie ecstasy, chociaż to też opylałem, ale z MDMA nigdy
nie było wiadomo, mogłem sprzedać cały zapas, a potem nic przez wiele dni, na kokę miałem
stałych klientów i dzwonili dwa lub trzy razy w tygodniu. To znaczy sama KT...
- No, no, no.
Nawet po tylu latach jej imię robiło wrażenie.
- Tak! KT!
Podnieśliśmy kieliszki i wypiliśmy.
- Krasawica! – Boris odstawił głośno swój kieliszek. – W jej obecności kręciło mi się w
głowie. Już samo to, że oddycha się tym samym powietrzem.
- Spałeś z nią?
- Nie... Boże, próbowałem... ale pewnej nocy, jak była narąbana i w bardzo dobrym
nastroju, zwaliła mi konia w sypialni młodszego brata.
- Rany, naprawdę wyjechałem w złym momencie.
- Żebyś wiedział. Spuściłem się, zanim rozpięła mi rozporek. A kieszonkowe KT... –
Sięgnął do mojego pustego kieliszka. – Dwa tysiące na miesiąc! I to tylko na ciuchy! Tylko że
KT miała już tyle ubrań, że po co miałaby kupować nowe? W każdym razie nim jeszcze przyszło
Boże Narodzenie, jak w kreskówkach, dzyń, dzyń i symbol dolara w oczach. Telefon nie
przestawał dzwonić. Byłem dla wszystkich najlepszym kumplem! Dziewczyny, których nigdy
wcześniej nie widziałem, całowały mnie, dawały mi złote naszyjniki ściągnięte z własnej szyi!
Handlowałem wszystkimi dragami, jakie tylko mogłem zdobyć, dzień w dzień, noc w noc, kreski
długie jak moja ręka, i cały czas forsy jak lodu. Byłem jak „człowiek z blizną” naszej szkoły!
Jeden chłopak dał mi swój motor, inny używaną furę. Podnosiłem ubrania z podłogi, a z kieszeni
wypadały mi setki dolarów, choć nie miałem pojęcia, skąd się tam wzięły.
- To dużo informacji, w bardzo krótkim czasie.
- Wiem coś o tym. Zwykle tak się uczę. Mówią, że doświadczenie to dobry nauczyciel i
zazwyczaj to prawda, ale ja mam szczęście, że to doświadczenie mnie nie zabiło. Od czasu do
czasu... do piwka... wciągnę sobie parę kresek. Ale właściwie to już tego nie lubię. Przejadło
mi się. Gdybyś mnie spotkał może z pięć lat temu? Wyglądałem... – Zassał policzki. – Dobra –
Pojawił się na nowo kelner ze śledziami i piwem. – Ale dość już o tym. A co z tobą? –
Otaksował mnie spojrzeniem. – Co? Powiedziałbym, że nieźle się urządziłeś, no nie?
- Nie narzekam.
- Ha! – Odchylił się do tyłu, opierając jedno ramię na oparciu siedziska. – Jak to się
dziwnie wszystko poukładało, co? Handel antykami? Stary pedzio? Wciągnął cię?
- Zgadza się.
- Słyszałem, że to niezły biznes.
- Prawda.
Zmierzył mnie spojrzeniem.
- Jesteś szczęśliwy?
- Nie bardzo.
- No to słuchaj! Mam świetny pomysł! Chodź pracować dla mnie!
Parsknąłem śmiechem.
- Nie, nie żartuję! Nie, nie – powiedział, uciszając mnie władczo, gdy próbowałem go
zagadać. Nalał mi następną wódkę i przysunął do mnie kieliszek. – Ile ci płaci? Poważnie. Ja ci
dam dwa razy tyle.
- Nie, ja lubię swoją pracę... – Wymawiałem te słowa przesadnie wyraźnie, czyżbym był
aż tak ululany, jak można było sądzić po moim głosie? – Lubię to, co robię.
- Tak? – Podniósł kieliszek. – To dlaczego nie jesteś szczęśliwy?
- Nie chcę o tym gadać.
- A dlaczego nie?
Zbyłem pytanie machnięciem ręki.
- Bo... – Straciłem już rachubę, ile wypiłem. – Bo nie.
- Jeśli nie praca... to czto? – Łyknął już swoją wódkę, odrzucając zamaszyście głowę do
tyłu, i dobrał się do nowego talerza ze śledziami. – Problemy z forsą? Dziewczyna?
- Ani to, ani to.
- Więc dziewczyna – zawyrokował triumfalnie. – Wiedziałem.
- Słuchaj... – Wysączyłem wódkę do ostatniej kropli, klepnąłem w stół... ależ byłem
geniuszem, nie mogłem powstrzymać uśmiechu, wpadłem na najlepszy pomysł od lat! – Dosyć
tego. Wychodzimy stąd! Mam dla ciebie super niespodziankę.
- Wychodzimy? – powtórzył Boris. – Dokąd?
- Chodź ze mną. Zobaczysz.
- Chcę zostać tutaj.
- Boris...
Rozsiadł się wygodniej.
- Daj spokój, Potter – powiedział, podnosząc ręce. – Wyluzuj.
- Boris! – Rozejrzałem się po tłumie w barze, jak gdybym spodziewał się masowego aktu
przemocy, a potem przeniosłem spojrzenie znowu na niego. – Mam już potąd siedzenia tutaj. Nie
wychodzę stąd od kilku godzin.
- Ale... – Był zirytowany. – Dla ciebie odwołałem wszystko na ten wieczór! Miałem do
zrobienia tyle rzeczy! Wychodzisz?
- Tak! A ty idziesz ze mną. Bo... – Rozpostarłem ramiona. – Musisz zobaczyć moją
niespodziankę!
- Niespodziankę? – Rzucił na stół zwiniętą serwetkę. – Jaką niespodziankę?
- Zobaczysz. – Co się z nim porobiło? Zapomniał, co to dobra zabawa? – No dobra, ruszaj
się, wynosimy się stąd.
- Dlaczego? Już teraz?
- Dlatego! – Wnętrze baru było mrocznym szumem; nigdy w życiu nie byłem jeszcze
niczego tak pewien, nie byłem tak zachwycony swoim sprytem. – No już. Dopijaj!
- Naprawdę musimy?
- Ucieszysz się. Obiecuję. Ruszaj się! – popędzałem go i wyciągnąłem rękę, żeby
potrząsnąć go za ramię, przyjaźnie, jak mi się wydawało. – Bez jaj, mówię ci, nie uwierzysz
własnym oczom.
Odchylił się do tyłu ze skrzyżowanymi rękami i przyjrzał mi się podejrzliwie.
- Myślę, że jesteś na mnie zły.
- Boris, co jest, kurwa? – Byłem tak pijany, że zatoczyłem się, wstając, i musiałem
przytrzymać się stołu. – Nie kłóć się. Po prostu chodźmy.
- Myślę, że wyjście z tobą byłoby błędem.
- O? – Łypnąłem na niego jednym półprzymkniętym okiem. – No idziesz czy nie?
Boris spojrzał na mnie chłodno. Potem ścisnął łuk nosa i powiedział:
- I nie powiesz mi, dokąd się wybieramy.
- Nie.
- Więc pozwolisz, że podwiezie nas mój kierowca?
- Twój kierowca?
- Jasne. Czeka jakieś dwie, trzy przecznice stąd.
- Kurwa. – Uciekłem spojrzeniem i roześmiałem się. – Masz własnego kierowcę?
- Więc pozwolisz, że pojedziemy z nim?
- Dlaczego miałbym nie pozwolić? – spytałem po krótkiej pauzie.
Chociaż byłem mocno wstawiony, znieruchomiałem pod wpływem jego spojrzenia, w
którym było coś szczególnego, kalkulującego, nieruchomego, czego nigdy wcześniej nie
widziałem.
Boris przełknął resztę wódki i wstał.
- Doskonale – rzekł, obracając luźno w palcach niezapalonego papierosa. – W takim razie
miejmy tę komedię już za sobą.
VI

Boris trzymał się tak daleko z tyłu, gdy otwierałem frontowe drzwi domu Hobiego, jak gdyby
myślał, że mój klucz w zamku wywoła potężną eksplozję i dom wyleci w powietrze. Jego
kierowca stał przed domem w efektownych oparach spalin, zaparkowawszy „na drugiego”.
Wcześniej, podczas jazdy, cała rozmowa między Borisem a kierowcą odbyła się po ukraińsku:
nic, co mógłbym wyłapać nawet po dwóch semestrach rosyjskiego na studiach.
- Właź – rzuciłem, z trudem tłumiąc uśmiech. Co on sobie myślał, idiota, że rzucę się na
niego albo porwę, czy co? Wciąż jednak stał na ulicy, z pięściami w kieszeniach płaszcza,
oglądając się na kierowcę, który miał na imię Gienka, Jurij, Gieorgij czy jakaś inna cholera, nie
pamiętałem.
- Ale o co chodzi? – wybełkotałem. Gdybym był mniej wstawiony, jego paranoja mogłaby
mnie rozzłościć, ale to zachowanie tylko mnie rozśmieszało.
- Powiedz mi jeszcze raz, po co musieliśmy tu przyjechać? – odezwał się, wciąż stojąc w
sporym oddaleniu.
- Zobaczysz.
- Mieszkasz tu, na górze? – spytał podejrzliwie, zaglądając do przedpokoju. – To twój
dom?
Narobiłem więcej hałasu przy zamku, niż zamierzałem.
- Theo? – zawołał Hobie z głębi domu. – To ty?
- Aha.
Ubrany był w strój wieczorowy, w garnitur i krawat. Cholera, pomyślałem, ma gości?
Zdałem sobie nagle sprawę, że to dopiero pora kolacji, choć wydawało mi się, że jest już
trzecia nad ranem.
Boris wsunął się ostrożnie za mną, z rękami w kieszeniach płaszcza, zostawiwszy frontowe
drzwi szeroko otwarte, i prześlizgiwał się wzrokiem po dużych bazaltowych urnach i żyrandolu.
- Hobie – powiedziałem.
Zapuścił się do holu, z uniesionymi brwiami, a pani DeFrees lękliwie przyczłapała za nim.
- Cześć, Hobie, pamiętasz, jak ci opowiadałem...
- Popczik!
Mała biała kulka drepcząca posłusznie korytarzem do frontowych drzwi znieruchomiała.
Nagle rozległ się przenikliwy pisk, gdy Popper zaczął biec co sił w nogach (czyli niezbyt już
szybko), a Boris, wydając z siebie radosne okrzyki, padł na kolana.
- Ojej! – Chwycił go na ręce, gdy Popczik wił się i rzucał. – Spasłeś się! Spasł się! –
zawołał z oburzeniem, gdy Popczik podskoczył i pocałował go w twarz. – Aleś go spasł! Tak,
cześć, pustyszka, kudłatku ty, cześć! Pamiętasz mnie, prawda? – Boris rozłożył się na podłodze
jak długi i zaśmiewał się, a Popczik skakał po nim, wciąż piszcząc z zachwytu. – Pamięta mnie!
Hobie, poprawiając okulary, przyglądał się temu rozbawiony, zaś pani DeFrees, już nie tak
rozbawiona, stała za Hobiem i lekko marszczyła brwi na widok mojego śmierdzącego wódką
gościa, który tarzał się po wykładzinie z psem.
- Nie wierzę – powiedział Hobie, wsuwając ręce do kieszeni marynarki. – To przypadkiem
nie jest...?
- Zgadłeś.
VII

Nie zostaliśmy długo: wprawdzie Hobie przez te wszystkie lata słyszał wiele o Borisie (Może
wyskoczymy na drinka?) i Boris był tak zaintrygowany i zaciekawiony Hobiem, jak
prawdopodobnie byłbym ja, gdyby nagle zjawiła się Judy z Karmeywallag albo jakaś inna
mityczna persona z jego przeszłości, ale byliśmy pijani i zbyt hałaśliwi i obawiałem się, że
możemy działać na nerwy pani DeFrees, która chociaż uśmiechała się uprzejmie, siedziała
zupełnie nieruchomo na krześle w holu, złożywszy na kolanach swe drobne upierścienione
dłonie, i prawie się nie odzywała.
Wyszliśmy więc: rozemocjonowany Popczik dreptał obok, a zachwycony Boris krzyczał i
machał do kierowcy, żeby objechał kwartał i nas zabrał.
- Tak, pustyszka, tak! – do Poppera. – To nasza fura! Mamy samochód! Nagle okazało się,
że kierowca Borisa mówi po angielsku nie mniej płynnie niż Boris, i wszyscy trzej byliśmy
kumplami – czterej, wliczając Poppera, który stał na tylnych łapach, przednimi oparty o szybę, i
z bardzo poważną miną wyglądał na światła West Side Highway, gdy Boris trajkotał do niego,
przytulał go i całował w kark, jednocześnie cały czas wyjaśniając Jurijowi (kierowcy) na
przemian po angielsku i rosyjsku, jakim to jestem cudownym przyjacielem z wczesnej młodości
i krwią z jego serca (Jurij wyciągnął do tyłu lewą rękę i uroczyście uścisnął mi dłoń) i jakże
cenne jest życie, gdy dwóch takich przyjaciół, w tak wielkim świecie, odnajduje się po tak
długiej rozłące.
- Tak – powiedział Jurij ponuro, wykonując skręt w Houston Street tak ostro, że osunąłem
się na drzwi – tak samo było ze mną i Wadimem. Opłakuję go codziennie, opłakuję go tak
bardzo, że czasem budzę się w nocy i płaczę po nim. Wadim był moim bratem... – Obejrzał się
na mnie; przechodnie rozpierzchli się, gdy wjechał na pasy, zaskoczone twarze za
przyciemnianymi oknami – ... więcej niż bratem. Jak Boria i ja. Ale Wadim...
- To było straszne – Boris przekazał mi cicho, a potem do Jurija: – ... tak, tak, coś
strasznego...
- ... patrzyliśmy, jak Wadim zbyt wcześnie idzie do ziemi. Ta piosenka z radia, znasz ją?
„Tylko najlepsi umierają młodo”. Sama prawda. Śpiewa ją ten od Piano Man?
- Będzie tam na nas czekał – rzekł Boris pocieszająco, wyciągając rękę nad siedzeniem,
żeby poklepać Jurija po ramieniu.
- Tak, to samo mu powiedziałem – wymamrotał Jurij, hamując tak nagle przed innym
samochodem, że szarpnęło mną w pasach, a Popczik się przewrócił. – To są głębokie rzeczy...
nie da się ich oddać słowami. Ludzki język nie wyrazi. Ale na koniec, gdy kładłem go na
wieczne odpoczywanie, przysypując ziemią, przemówiłem do niego swoją duszą. „Żegnaj,
Wadim. Otwórz mi bramę, bracie. Zaklep mi tam miejsce”. Tylko Bóg...
Błagam, pomyślałem, starając się zachować spokojną twarz i zgarniając Popczika, do
kurwy nędzy, patrz na jezdnię.
- Fiodor, pomóż mi, mam dwa ważne pytania na temat Boga. Jesteś profesorem na uczelni –
(co takiego?) – więc może mi odpowiesz. Pierwsze pytanie... – Wyłapał moje spojrzenie w
lusterku wstecznym, podnosząc palec wskazujący. – Czy Bóg ma poczucie humoru? Drugie
pytanie: czy Bóg ma okrutne poczucie humoru? Na przykład: czy Bóg bawi się nami i dręczy nas
dla zabawy jak wredne dziecko, które znęca się nad owadami w ogrodzie?
- Hm – powiedziałem zaniepokojony tym, jak intensywnie wpatruje się we mnie zamiast w
zbliżający się skręt – no, może, nie wiem, mam nadzieję, że nie.
- To nie są pytania do niego – stwierdził Boris, częstując mnie papierosem, a potem
podając jednego Jurijowi nad fotelem kierowcy. – Bóg mocno poturbował Theo. Jeśli
cierpienie uszlachetnia, to on jest księciem. Dobra, Jurij... – rzekł, półleżąc w kłębach dymu –
jest prośba.
- Co tylko chcesz.
- Zaopiekujesz się psiakiem, jak nas wyrzucisz? Gdybyś mógł pojeździć z nim po mieście,
gdzie tylko sobie zażyczy?
Klub mieścił się w Queens, ale nie byłbym w stanie powiedzieć, gdzie dokładnie. W
wyłożonej czerwoną wykładziną sali, która sprawiała wrażenie, jak gdyby tu właśnie
przychodziło się ucałować w policzek seniora rodu po wypuszczeniu z więzienia, w krzesłach
w stylu Ludwika XVI ludzie jedli, palili, przekrzykiwali się i poklepywali po plecach wokół
stołów przykrytych metalicznym złotym materiałem jak podczas rodzinnych spędów. Dalej, na
ścianach w głębokiej czerwieni bożonarodzeniowe girlandy i ozdoby świąteczne z czasów
ZSRR, lampki i kolorowe bombki – koguty, ptaki w gniazdach, czerwone gwiazdy, rakiety
kosmiczne oraz sierpy i młoty z kiczowatymi sloganami cyrylicą („Szczęśliwego Nowego Roku,
drogi towarzyszu Stalin”) – rozwieszono w sposób, który wydawał się nieprzemyślany i
prowizoryczny. Boris (sam mocno już pijany; tankował prosto z butelki na tylnym siedzeniu),
otoczywszy mnie ramieniem, przedstawiał mnie – po rosyjsku – młodym i starym jako swego
brata, co chyba rozumiano dosłownie, sądząc po tym, jak ci wszyscy ludzie, kobiety i
mężczyźni, ściskali mnie, całowali i próbowali polewać wódkę z półtoralitrowych butelek z
kryształowych kubełków z lodem.
W końcu jakoś udało nam się przebić na zaplecze: czarne aksamitne zasłony strzeżone
przez ogolonego na łyso, wytatuowanego aż po szyję cyrylicą zbira o oczach żmii. Za zasłoną
dudniła muzyka i w powietrzu było gęsto od zapachu potu, wody po goleniu, trawy i cygar
Cohiba: Armani, dresy, diamentowe i platynowe rolexy. Nigdy nie widziałem tylu mężczyzn
noszących tyle złota – złote pierścienie, złote łańcuchy, złote przednie zęby. To wszystko
przypominało obcy, dezorientujący, oślepiający sen; a ja znajdowałem się w tej fazie upojenia,
kiedy to nie byłem w stanie skupić na niczym wzroku, mogłem tylko kiwać głową, lawirować w
tłumie i pozwalać Borisowi, by ciągnął mnie za sobą. W pewnym momencie późno w nocy jak
cień zmaterializowała się Myriam; powitawszy mnie całusem w policzek, który wydawał się
posępny i przyprawił mnie o dreszcz, zastygły w czasie jak jakiś ceremonialny gest, zniknęła
gdzieś z Borisem, zostawiając mnie przy stole z zalanymi w sztok i palącymi jak komin
obywatelami rosyjskimi, z których wszyscy najwyraźniej wiedzieli, kim jestem („Fiodor!”) –
poklepywali mnie po plecach, nalewali mi wódkę, częstowali jedzeniem, papierosami
Marlboro, krzyczeli do mnie coś przyjaźnie po rosyjsku, nie sprawiając wrażenia, jakby
oczekiwali odpowiedzi...
Ręka na moim ramieniu. Ktoś zdejmował mi okulary.
– Hej? – powiedziałem do nieznajomej, która siedziała mi już na kolanach.
Żanna. Cześć, Żanna! Czym się zajmujesz? A, nic ciekawego. A ty? Gwiazda porno,
opalenizna z solarium, chirurgicznie udoskonalone piersi wylewające się z dekoltu sukienki.
Umiem przewidywać przyszłość, to u mnie rodzinne: dasz mi powróżyć z ręki? Hej, jasne:
mówiła po angielsku całkiem dobrze, ale przez harmider panujący w klubie trudno ją było
zrozumieć.
– Widzę, że masz naturę filozofa. – Wodziła po mojej dłoni różowym czubkiem paznokcia
lalki Barbie. – Bardzo, bardzo inteligentny. Wiele wzlotów i upadków... imałeś się w życiu
wielu rzeczy. Ale jesteś samotny. Marzysz, by spotkać dziewczynę, z którą przeżyłbyś całe
życie, nie mam racji?
I wtedy zjawił się Boris – sam. Wysunął krzesło i usiadł. Między nim a moją nową
przyjaciółką wywiązała się krótka, wesoła rozmowa po ukraińsku, która skończyła się tym, że
dziewczyna włożyła mi okulary z powrotem na nos i odeszła, ale najpierw wycyganiła od
Borisa papierosa i pocałowała go w policzek.
- Znasz ją? – zwróciłem się do Borisa.
- Widziałem ją pierwszy raz w życiu – rzekł Boris, przypalając sobie papierosa. – Możemy
już iść, jeśli chcesz. Jurij czeka na zewnątrz.
VIII

Było już późno. Wnętrze samochodu działało kojąco po zgiełku panującym w klubie (dyskretne
światło deski rozdzielczej, przyciszone radio) i przez kilka godzin jeździliśmy po mieście,
śmiejąc się i rozmawiając, gdy Popczik spał smacznie na kolanach Borisa. Jurij też dorzucał
swoje wykrzykiwane ochrypłym głosem historie o dzieciństwie na jednym z biedniejszych
osiedli Brooklynu – na „dzielni”, jak to nazywał – zaś Boris i ja popijaliśmy ciepłą wódkę z
butelki i wciągaliśmy kokę z torebki, którą wydobył z kieszeni płaszcza, od czasu do czasu
podając ją Jurijowi. Chociaż włączona była klimatyzacja, w samochodzie zrobiło się gorąco;
Boris był spocony na twarzy i miał rozpalone uszy.
- Widzisz – mówił (ściągnął już marynarkę, a teraz zdjął spinki z mankietów, wrzucił je do
kieszeni i podwinął rękawy) – to twój stary nauczył mnie dobrze się ubierać. Jestem mu za to
wdzięczny.
- No, ojciec nauczył nas wielu rzeczy.
- Tak – potwierdził szczerze, energicznie kiwając głową, bez cienia ironii, i wytarł nos
bokiem dłoni. – Zawsze wyglądał jak dżentelmen. Bo na przykład w tym klubie tylu kolesiów w
skórzanych kurtkach, welurowych dresach, jakby przyjechali prosto z Rosji. Dużo lepiej ubierać
się skromniej, jak twój stary, ładna marynarka, ładny zegarek, ale klassnyj... no wiesz, coś
prostego... umieć się dopasować.
- Racja.
Zauważyłem już (skrzywienie zawodowe) zegarek Borisa: szwajcarski, wart może
pięćdziesiąt tysięcy, zegarek playboya z Europy, zbyt szpanerski jak na mój gust, przy czym
szalenie skromny w porównaniu z wysadzanymi klejnotami bryłami złota i platyny, które
widziałem w klubie. Po wewnętrznej stronie jego przedramienia dostrzegłem wytatuowaną
gwiazdę Dawida.
- Co to? – spytałem.
Podniósł nadgarstek, żebym obejrzał.
- IWC. Dobry zegarek to jak lokata w banku. Jak trzeba, zawsze można zastawić albo
sprzedać. To białe złoto, ale wygląda jak nierdzewna stal. Lepiej mieć zegarek, który wygląda
taniej, niż jest naprawdę wart.
- Nie, tatuaż.
- Ach. – Podciągnął rękaw i spojrzał z żalem na swoje przedramię, ale ja nie patrzyłem już
na tatuaż. W samochodzie nie było zbyt jasno, ale potrafiłem rozpoznać ślady po igłach. – Masz
na myśli tę gwiazdę? Długa historia.
- Ale... – Wiedziałem, że nie powinienem pytać go o ślady nakłuć. – Nie jesteś Żydem.
- Nie! – zawołał z oburzeniem Boris, z powrotem odwijając rękaw. – Oczywiście, że nie!
- To w takim razie naturalnym pytaniem byłoby chyba, dlaczego...
- Bo powiedziałem Bobo Silverowi, że jestem Żydem.
- Że co?
- Chciałem, żeby mnie zatrudnił! Więc skłamałem.
- Zalewasz.
- Nie! Naprawdę! Często podjeżdżał pod dom Xandry, kręcił się w pobliżu, próbował coś
wywęszyć, bo może na przykład twój ojciec wcale nie zginął... i któregoś dnia zebrałem się na
odwagę i zagadałem do niego. Zaproponowałem, że będę dla niego pracował. Sytuacja
zaczynała wymykać się spod kontroli: w szkole zaczęły się kłopoty, niektórzy musieli pójść na
odwyk, innych wyrzucono, musiałem zerwać współpracę z Jimmym, zająć się czymś innym
przez jakiś czas. I tak, moje nazwisko nie brzmi właściwie, ale w Rosji wielu Żydów ma na
imię Boris, pomyślałem więc, czemu nie? Skąd będzie wiedział? Pomyślałem, że taki tatuaż to
dobry pomysł, wiesz, żeby go przekonać, że jestem w porządku. Poprosiłem jednego gościa,
który mi wisiał sto baksów, żeby mi wytatuował tę gwiazdę. Wymyśliłem łzawą historyjkę,
matka polska Żydówka, rodzina w obozie koncentracyjnym, chlip, chlip... głupi byłem, nie
wiedziałem, że prawo żydowskie zabrania tatuaży. Co się brechtasz? – spytał buńczucznie. –
Wyobraź sobie, że przydał mu się ktoś taki jak ja. Znam angielski, rosyjski, polski i ukraiński.
Jestem wykształcony. Tak czy siak doskonale wiedział, że nie jestem Żydem, roześmiał mi się w
twarz, ale i tak mnie wziął do pracy, bardzo miło z jego strony.
- Jak mogłeś pracować dla gościa, który chciał zabić mojego tatę?
- Nie chciał go zabić! To nieprawda. Jesteś niesprawiedliwy. Chciał go tylko postraszyć!
Ale... tak, pracowałem dla niego, prawie rok.
- Co dla niego robiłeś?
- Możesz wierzyć lub nie, ale nic trefnego! Byłem tylko asystentem, chłopcem na posyłki,
od załatwiania spraw. Wyprowadzałem jego pieski! Odbierałem rzeczy z pralni! Bobo był dla
mnie dobrym i hojnym przyjacielem w trudnym okresie, prawie jak ojciec, mogę to powiedzieć
z ręką na sercu i nie ściemniam. Na pewno był dla mnie bardziej ojcem niż mój rodzony ojciec.
Bobo zawsze traktował mnie fair. Bardziej niż fair. Okazał mi serce. Dużo się od niego
nauczyłem, obserwując go w akcji. Więc nie przeszkadza mi tak bardzo, że muszę nosić tę
gwiazdę dla niego. A to... – powiedział, podciągając rękaw aż do bicepsa, przebita cierniem
róża, napis cyrylicą – to dla Katii, miłości mojego życia. Kochałem ją bardziej niż wszystkie
inne kobiety.
- Mówisz tak o każdej.
- Tak, ale z Katią to prawda! Dla niej przeszedłbym po tłuczonym szkle! Przeszedłbym
przez piekło, przez ogień! Bez chwili wahania oddałbym życie! Już nigdy nikogo nie pokocham
tak jak Katię, nie ma takiej opcji. Była tą jedną jedyną. Za jeden dzień z nią oddałbym życie i
byłbym szczęśliwy. Ale... – ściągając z powrotem rękaw – nie powinno się nigdy tatuować
czyjegoś imienia, bo wtedy tracisz tę osobę. Jak robiłem sobie ten tatuaż, byłem za młody, żeby
o tym wiedzieć.
IX

Nie brałem koki, odkąd Carole Lombard wyjechała z miasta, więc o zaśnięciu nie mogło być
mowy. O szóstej trzydzieści rano Jurij wciąż jeździł po Lower East Side z Popczikiem na
tylnym siedzeniu („Zabiorę go do delikatesów! Na kanapkę z bekonem, jajkiem i serem!”), a my
paplaliśmy na haju w jakimś zatęchłym całodobowym barze na Avenue C z pomazanymi graffiti
ścianami i oknami zasłoniętymi przed wschodzącym słońcem tkaniną z juty, Ali Baba Club, trzy
dolary za shota, happy hour 10.00–12.00, i próbowaliśmy zamroczyć się trochę piwem.
- Wiesz, co zrobiłem na studiach? – opowiadałem mu. – Zapisałem się na roczny kurs
rosyjskiego. Tylko i wyłącznie z twojego powodu. Tak naprawdę szło mi beznadziejnie. Nigdy
nie osiągnąłem poziomu, żeby czytać w oryginale, wiesz, żeby usiąść z Eugeniuszem
Onieginem... podobno trzeba go przeczytać po rosyjsku, traci w tłumaczeniu. Ale... często o
tobie myślałem! Pamiętałem różne twoje powiedzonka, przypominały mi się najróżniejsze
rzeczy. O kurde, słuchaj, leci Comfy in Nautica, słyszysz to? Panda Bear! Zupełnie
zapomniałem o tej płycie. W każdym razie na zajęcia z literatury rosyjskiej, literatura rosyjska
w przekładzie, napisałem pracę o Idiocie i wiesz, cały czas, jak czytałem tę książkę, myślałem o
tobie, jak żeśmy jarali papierosy mojego starego u mnie w pokoju. Dużo łatwiej było mi
połapać się w tych wszystkich imionach, jeśli sobie wyobraziłem, jak ty je wymawiasz...
właściwie to było tak, jakbym słyszał całą książkę twoim głosem! W Las Vegas czytałeś Idiotę
przez jakieś pół roku, pamiętasz? Po rosyjsku. Przez dłuższy czas nie robiłeś nic innego.
Pamiętasz, jak nie mogłeś długo zejść na dół przez Xandrę, musiałem ci szmuglować jedzenie,
jakbyś był, nie przymierzając, Anne Frank? W każdym razie przeczytałem Idiotę po angielsku,
ale chciałem też osiągnąć ten etap, wiesz, kiedy znałbym rosyjski wystarczająco dobrze. Ale
nigdy do tego nie doszło.
- Pieprzyć szkołę – oznajmił Boris, na którym moje słowa nie zrobiły najmniejszego
wrażenia. – Jak chcesz się nauczyć rosyjskiego, jedź ze mną do Moskwy. Dwa miesiące i
będziesz nawijał.
- I co, powiesz mi w końcu, czym się zajmujesz?
- Jak ci mówiłem. Różnymi rzeczami. Wystarczy, żeby się utrzymać. – Po czym, kopiąc
mnie pod stołem. – Co, lepiej ci trochę?
- Eee?
W barze oprócz nas były tylko dwie osoby, piękni ludzie, nieziemsko bladzi, mężczyzna i
kobieta, oboje ciemnowłosi i krótko obcięci, wpatrzeni w siebie – mężczyzna trzymał rękę
kobiety nad stołem, skubiąc i pieszcząc zębami wnętrze jej nadgarstka. Pippa, pomyślałem z
ukłuciem żalu. W Londynie zaczynała się niebawem pora lunchu. Co teraz robi?
- Jak na ciebie wpadłem, wyglądałeś, jakbyś szedł rzucić się z mostu.
- Sorry, miałem ciężki dzień.
- No, ale ładnie się ustawiłeś – mówił Boris. Ze swojego miejsca nie widział parki
zakochanych. – Więc jesteście partnerami?
- Nie! Nie w tym sensie.
- Nie o to mi chodziło! – Boris rzucił mi krytyczne spojrzenie. – Jezu, Potter, nie bądź taki
drażliwy! Zresztą to była jego żona, ta kobieta, tak?
- Tak – odpowiedziałem nerwowo, odchylając się do tyłu na swoim krześle. – To znaczy:
w pewnym sensie. – Związek łączący Hobiego i panią DeFrees pozostawał dla mnie zagadką,
podobnie jak jej małżeństwo, wciąż trwające, z panem DeFreesem. – Myślałem, że jest od lat
wdową, ale nie jest. Ona... – Pochyliłem się do przodu, potarłem nos. – Widzisz, ona mieszka na
północy, a on na południu Manhattanu, ale cały czas spędzają razem... czasem jeżdżą na
weekend do jej domu w Connecticut. Jest mężatką... ale. Nigdy nie widuję jej męża. Jeszcze
tego nie rozgryzłem. Prawdę powiedziawszy, pewnie są tylko dobrymi przyjaciółmi. Sorry, że
się tak rozgadałem. Naprawdę nie wiem, po co ci to wszystko mówię.
- I on nauczył cię swojego fachu! Wydaje się miłym facetem. Prawdziwym dżentelmenem.
- Eee?
- Twój szef.
- Nie jest moim szefem! Jesteśmy wspólnikami. – Blask narkotyku zaczął przygasać; w
uszach szumiała mi krew: wysoki, przenikliwy dźwięk jak cykanie świerszczy. – Ja w zasadzie
zajmuję się całą stroną handlową.
- Przepraszam! – powiedział Boris, podnosząc ręce. – Nie ma potrzeby się unosić. Ale
mówiłem poważnie, proponując ci pracę u siebie.
- I co niby miałbym ci odpowiedzieć?
- Słuchaj, chcę ci się odpłacić. Podzielić się z tobą tym wszystkim, co mi się trafiło. Bo...
– dodał, przerywając mi teatralnie – wszystko zawdzięczam tobie. Wszystko dobre, co mnie
spotkało w życiu, Potter, zdarzyło się dzięki tobie.
- Co? Ja niby wciągnąłem cię w handel narkotykami? O rany, okej – powiedziałem,
przypalając jednego z jego papierosów i przysuwając paczkę w jego stronę – dobrze wiedzieć,
dziękuję, to mi naprawdę poprawiło samoocenę.
- Handel narkotykami? A kto mówi o handlu dragami? Chcę ci jakoś zrekompensować! To,
co ci zrobiłem. Mówię ci, to wspaniałe życie. Zajebiście byśmy się razem bawili.
- Prowadzisz agencję towarzyską? O to chodzi?
- Słuchaj, mogę ci coś powiedzieć?
- Wal.
- Naprawdę cię przepraszam za to, co ci zrobiłem.
- Zapomnij. Wszystko jedno.
- Dlaczego miałbyś nie uszczknąć trochę z kasy, którą zrobiłem dzięki tobie? Spić trochę
śmietanki?
- Słuchaj, Boris, mogę coś powiedzieć? Nie chcę się pakować w żadne ciemne interesy.
Bez obrazy – dodałem – ale próbuję się właśnie z czegoś wyplątać i, jak mówiłem, jestem teraz
zaręczony, sytuacja się zmieniła, naprawdę wolałbym nie...
- Więc pozwól sobie pomóc, czemu nie?
- Nie w tym rzecz. Chodzi o to... wolałbym nie wchodzić w szczegóły, ale zrobiłem coś,
proszę ciebie, czego nie powinienem, chcę to teraz wyprostować. To znaczy próbuję znaleźć
sposób, żeby to wyprostować.
- Trudna sprawa. Nie zawsze się da. Czasem możesz się tylko starać, żeby cię nie złapali.
Piękna para wstała do wyjścia, trzymając się za ręce, i rozchyliwszy koraliki, wyszła z
baru na blady, zimny brzask. Patrzyłem, jak koraliki stukają i falują w strumieniu powietrza za
nimi, kołysząc się w rytmie bioder dziewczyny.
Boris rozsiadł się. Przyszpilił mnie wzrokiem.
- Próbowałem ci go oddać – powiedział. – Żałuję, że mi się nie udało.
- Co?
Zmarszczył brwi.
- No... dlatego wpadłem do ciebie, do sklepu. Wiesz. Na pewno słyszałeś o tej akcji w
Miami. Martwiłem się, co sobie pomyślisz, gdy zrobiło się o tym głośno... i szczerze, trochę się
obawiałem, że przeze mnie dojdą do ciebie, wiesz? Teraz już nie tak bardzo, ale mimo
wszystko. Strasznie się na tym przejechałem, chociaż wiedziałem, że ten układ to nic dobrego.
Powinienem był posłuchać intuicji. Ja... – zanurzył klucz przed kolejnym szybkim niuchem;
byliśmy sami w barze; drobna wytatuowana kelnerka lub hostessa, kimkolwiek była, zniknęła na
zapleczu, gdzie z tego, co zdołałem zauważyć, na zużytych sofach rozsiedli się ludzie czekający
chyba na projekcję pornosa z lat siedemdziesiątych – no, w każdym razie, to było straszne.
Mogłem przewidzieć, co się stanie. Były ofiary, ja dostałem po kieszeni, ale wyciągnąłem z tego
cenną lekcję. Zawsze błędem jest... czekaj, jeszcze druga strona... więc jak mówiłem, to jest
zawsze błąd, jak się robi interesy z ludźmi, których się nie zna. – Zacisnął nozdrza i podał mi
torebkę pod stołem. – Niby się wie, ale zawsze się zapomina. Nigdy nie rób ważnych interesów
z nieznajomymi! Nigdy! Ktoś ci może powiedzieć: „Och, ten a ten jest w porządku”, a ja mam
taką naturę, że chcę im wierzyć. Ale wynikają z tego same kłopoty. Widzisz, ja znam swoich
przyjaciół, ale przyjaciół moich przyjaciół? Już nie tak dobrze! W ten sposób ludzie zarażają się
AIDS, co nie?
To był błąd – wiedziałem o tym już wtedy – żeby wciągać więcej koki; zaserwowałem jej
sobie o wiele za dużo, szczęki mocno zaciśnięte i krew dudniąca w skroniach, gdy zaczynał się
wkradać niepokój towarzyszący zjazdowi, kruchość tafli szyby drżącej w oknie.
- Tak czy siak – kontynuował Boris. Mówił bardzo szybko, poruszając nerwowo stopą pod
stołem. – Próbowałem wykombinować, jak go odzyskać. Myślałem i myślałem! Oczywiście
mnie już on się nie przyda. Sparzyłem się i okej. Oczywiście... – zmienił pozycję na krześle –
ściśle mówiąc, nie po to przyszedłem się z tobą zobaczyć. Po części chciałem cię przeprosić.
Powiedzieć „przepraszam” osobiście. Bo... szczerze, jest mi przykro. A po części, biorąc pod
uwagę, że wszędzie o tym trąbią, chciałem ci powiedzieć, żebyś się nie martwił, bo może
myślisz sobie... no, nie wiem, co sobie myślisz. Tylko... nie podobało mi się, że możesz się o
wszystkim dowiedzieć i spietrać się, nic z tego nie rozumiejąc. Pomyśleć, że dojdą do ciebie.
Czułem się z tym strasznie. I dlatego chciałem z tobą pogadać. Powiedzieć, że nie masz się
czego bać: nikt nie wie o twoich powiązaniach ze mną. I jeszcze jedno: że naprawdę, ale to
naprawdę próbuję go odzyskać. Robię wszystko, co w mojej mocy. Bo... – trzy palce przy czole
– zarobiłem na nim majątek i bardzo bym chciał, żebyś znowu miał go tylko dla siebie, no
wiesz, tak jak kiedyś, żebyś go znowu miał, żeby był naprawdę twój, żebyś mógł go trzymać w
szafie czy gdzie tam chcesz, wyjmować go i oglądać, jak za dawnych czasów, rozumiesz? Bo
wiem, jak go uwielbiałeś. Tak naprawdę sam też w pewnym momencie się w nim zakochałem.
Gapiłem się na niego. W nowym rozbłysku narkotyku to, co mówił, zaczynało w końcu
nabierać sensu.
- Boris, o czym ty mówisz?
- No, wiesz.
- Nie.
- Nie zmuszaj mnie, żebym to wyartykułował na głos.
- Boris...
- Próbowałem ci powiedzieć. Błagałem, żebyś nie wyjeżdżał. Oddałbym ci go, gdybyś
poczekał chociaż jeden dzień.
Zasłona z koralików wciąż stukała i poruszała się w przeciągu. Wijące się szklane fale.
Gdy wpatrywałem się w niego, poraziło mnie niejasne wrażenie, że oto jeden sen zderzył się z
drugim: stukot sztućców w ostrym południowym słońcu w restauracji w Tribece, Lucius Reeve
uśmiechający się do mnie znacząco zza stołu.
- Nie – powiedziałem, odsuwając się do tyłu na krześle, oblany zimnym potem, i
zakrywając twarz rękami. – Nie.
- Co, myślałeś, że twój stary go zwinął? Miałem trochę nadzieję, że tak pomyślisz. Bo był
w strasznym dołku. I już wcześniej cię okradał.
Oderwałem dłonie od twarzy i spojrzałem na niego, nie będąc w stanie nic powiedzieć.
- To ja go podmieniłem. Tak. Ja to zrobiłem. Myślałem, że wiesz. Słuchaj, przepraszam! –
powiedział, gdy wciąż się na niego gapiłem. – Trzymałem go w szkolnej szafce. Taki żart,
wiesz. Nu – uśmiechnął się słabo – może i nie. Coś w rodzaju żartu. Ale... słuchaj... – Zastukał
w stół, żeby przykuć moją uwagę. – Przysięgam, nie chciałem go zatrzymać. Nie planowałem
tego. Skąd miałem wiedzieć, co się stanie z twoim ojcem? Gdybyś tylko został wtedy na noc –
powiedział, wyrzucając ręce do góry – oddałbym ci go, przysięgam. Ale nie udało mi się ciebie
zatrzymać. Musiałeś wyjechać! Natychmiast! Muszę jechać! Teraz, Boris, już! Nie chciałeś
zaczekać nawet do rana! Muszę jechać, już, zaraz! A ja bałem się powiedzieć, co zrobiłem.
Wpatrywałem się w niego. W gardle zrobiło mi się strasznie sucho, a serce zaczęło mi
walić tak szybko, że byłem w stanie zrobić tylko jedno: siedzieć nieruchomo, mając nadzieję, że
się uspokoi.
- Teraz się wściekłeś – zauważył zrezygnowanym tonem Boris. – Chcesz mnie zabić.
- Co ty próbujesz mi powiedzieć?
- Ja...
- Jak to: podmieniłeś?
- Słuchaj – powiedział, rozglądając się nerwowo – przepraszam! Wiedziałem, że to nie
jest dobry pomysł, żeby się razem koksować. Wiedziałem, że to wyjdzie i może się zrobić
nieprzyjemnie! Ale... – tłumaczył, pochylając się, żeby położyć dłonie na stole – źle mi z tym
było, mówię szczerze. Przyszedłbym do ciebie, gdyby tak nie było? Wołałbym cię na ulicy? I
gdy mówię, że chcę ci to wynagrodzić? Mówię poważnie. Zamierzam ci się zrewanżować. Bo,
widzisz, ten obraz pozwolił mi zarobić trochę szmalu, pozwolił...
- Więc co jest w paczce, którą trzymam w magazynie?
- Co? – spytał, opuszczając brwi, a potem odsunął się razem z krzesłem i spojrzał na mnie
z otwartymi ustami: – Żartujesz sobie. Przez cały ten czas ani razu nie...
Ale ja nie byłem w stanie odpowiedzieć. Moje usta poruszały się, ale nie dobywał się z
nich żaden dźwięk.
Boris trzasnął dłonią w stół.
- Idiota. Chcesz powiedzieć, że nigdy nawet nie otworzyłeś tej paczki? Jak to możliwe, że
nie...
Gdy nie odpowiadałem, z twarzą w dłoniach, sięgnął przez stół i potrząsnął mnie za ramię.
- Naprawdę? – spytał natarczywie, próbując spojrzeć mi w oczy. – Nie otworzyłeś jej?
Nigdy jej nie otworzyłeś, żeby sobie popatrzeć?
Z zaplecza: cichy kobiecy krzyk, bezmyślny i pusty, po którym rozległy się równie
bezmyślne salwy męskiego śmiechu. Potem w barze włączono mikser, głośny jak piła tarczowa,
który zdawał się buczeć bez końca.
- Nie wiedziałeś? – dopytywał się Boris, gdy hałas wreszcie ucichł. W sali na zapleczu
śmiech i oklaski. – Jak to możliwe, że nie...
Ja jednak nie byłem w stanie wydusić słowa. Wielowarstwowe graffiti na ścianie, wlepki i
bazgroły, ludziki z krzyżykami zamiast oczu. Na zapleczu podniosło się ochrypłe skandowanie:
„Dawaj, dawaj, dawaj!”. Tyle rzeczy jednocześnie stanęło mi przed oczami, że z trudem
łapałem oddech.
- Przez te wszystkie lata? – kontynuował Boris z lekko zmarszczonymi brwiami. – Ani
razu...
- O Boże.
- Dobrze się czujesz?
- Jak... – Pokręciłem głową. – Skąd w ogóle wiedziałeś, że go mam? Jak się dowiedziałeś?
– powtórzyłem, gdy nie odpowiedział. – Przeszukałeś mój pokój? Grzebałeś w moich rzeczach?
Boris spojrzał na mnie. Potem oburącz przeczesał włosy i powiedział:
- Jak pijesz, Potter, to potem masz zaćmienia, wiesz o tym?
- Odwal się – powiedziałem po pełnej niedowierzania chwili.
- Nie, mówię poważnie – rzekł łagodnie. – Jestem alkoholikiem. Wiem coś o tym! Jestem
alkoholikiem, odkąd skończyłem dziesięć lat, gdy napiłem się pierwszy raz. Ale ty, Potter, ty
jesteś jak mój stary. On pije, a potem urywa mu się film i robi rzeczy, których nie pamięta.
Rozbija samochód, spuszcza mi manto, wdaje się w bójki, budzi się ze złamanym nosem, może
nawet w zupełnie innym mieście, na ławce na dworcu...
- Ja nie robię takich rzeczy.
Boris westchnął.
- Tak, tak, ale pamięć ci wysiada. Ot tak. I nie mówię, że zrobiłeś coś złego, że byłeś
agresywny, nie zachowujesz się tak jak on, ale wiesz, na przykład raz poszliśmy do kącika dla
dzieci w McDonaldzie i byłeś tak narąbany, że się zwaliłeś na to nadmuchiwane coś, i ta baba
zadzwoniła na policję, więc wyciągnąłem cię stamtąd szybko, a potem staliśmy przez pół
godziny w Wal Marcie, udając, że oglądamy ołówki, i w końcu wróciliśmy do autobusu, na
przystanek, i co, z tamtej nocy nie pamiętasz nic, prawda? Nic a nic? „McDonald’s, Boris? Jaki
McDonald’s?” Albo – dodał, biorąc potężnego niucha i nie dopuszczając mnie do głosu – albo
tamten dzień, kiedy byłeś uwalony na maksa, totalnie urżnięty, i zmusiłeś mnie, żebym wyszedł z
tobą „przejść się na pustynię”? Dobra, więc idziemy się przejść. Świetnie. Tylko że byłeś tak
pijany, że z trudem trzymałeś się na nogach, a na dworze było ze czterdzieści stopni. Nie miałeś
sił iść dalej, położyłeś się na piasku i prosiłeś mnie, żebym cię zostawił, bo chcesz umrzeć.
„Zostaw mnie tu, Boris, zostaw”. Pamiętasz to?
- Przejdź do rzeczy.
- Co mogę powiedzieć? Byłeś nieszczęśliwy. Cały czas upijałeś się do nieprzytomności.
- Tak jak ty.
- Tak, pamiętam. Jak zemdlałem na schodach i zwaliłem się na ryj, pamiętasz? Albo jak się
obudziłem daleko od domu, z nogami wystającymi z krzaka, nie mając pojęcia, jak się tam
znalazłem? Kurde, raz nawet wysłałem maila do Spirsjetskiej w środku nocy, po pijaku, pisząc,
że jest piękną kobietą i że kocham ją na zabój, co wtedy zresztą było prawdą. Następnego dnia,
ja na kacu, a ona: „Boris, Boris, pozwól na słówko”. Ale o co chodzi? A ona, wcielenie
łagodności i dobroci, próbuje mi przemawiać delikatnie do rozumu. E-mail? Jaki e-mail?
Dziura w pamięci! Stałem tam czerwony jak burak, gdy ona daje mi kserówki z tomiku poezji i
przekonuje, że powinienem zakochiwać się w dziewczynach w swoim wieku! Jasne, robiłem
mnóstwo głupich rzeczy. Głupszych niż ty! Ale ja – dodał, obracając w palcach papierosa – ja
chciałem się dobrze bawić i być szczęśliwy. Ty chciałeś umrzeć. Różnica.
- Dlaczego mi się wydaje, że próbujesz zmienić temat?
- Nie chcę cię oceniać! Tylko... obaj robiliśmy wtedy szalone rzeczy. Rzeczy, których ty
może nie pamiętasz. Nie, nie! – powiedział szybko, kręcąc głową, gdy zobaczył mój wyraz
twarzy. – Nie to. Chociaż muszę powiedzieć, że jesteś jedynym chłopakiem, z którym byłem w
łóżku!
Mój śmiech zacharczał gniewnie, jak gdybym zakasłał lub czymś się zakrztusił.
- Co do tego... – Boris odchylił się nonszalancko do tyłu i zacisnął nozdrza. – Hmm. Myślę,
że w tym wieku takie rzeczy się zdarzają. Byliśmy młodzi, potrzebowaliśmy dziewczyn. Może
myślałeś, że to było coś innego. Ale, nie, czekaj... – powiedział szybko ze zmienionym wyrazem
twarzy (odsunąłem krzesło, żeby wyjść) – czekaj – powtórzył, łapiąc mnie za rękaw. – Proszę
cię, nie idź, wysłuchaj tego, co ci próbuję powiedzieć, nic nie pamiętasz z tamtej nocy, kiedy
oglądaliśmy Doktora No?
Ściągałem płaszcz z oparcia krzesła, ale na te słowa znieruchomiałem.
- No więc?
- A powinienem? Dlaczego?
- Wiem, że nie pamiętasz. Bo lubiłem cię testować. Wspominałem Doktora No,
żartowałem. Żeby sprawdzić, co powiesz.
- I co z tym Doktorem No?
- Niedługo po tym, jak się poznaliśmy! – Jego kolano podskakiwało jak szalone. – Zdaje
się, że nie byłeś przyzwyczajony do wódki... nie wiedziałeś, do czego ją nalewać. Przyniosłeś
wielką szklanę, taką jak do wody, a ja pomyślałem sobie: cholera! Nie pamiętasz?
- Było wiele takich nocy.
- Nie pamiętasz. Wycierałem po tobie rzygi, wrzucałem ubranie do prania, nawet o tym nie
wiedziałeś. Płakałeś i opowiadałeś mi różne rzeczy.
- Jakie rzeczy?
- Typu... – zniecierpliwiona mina – och, że to przez ciebie zginęła twoja matka... i żałujesz,
że to nie ty... gdybyś zginął, może byłbyś z nią, razem w ciemności... Nie ma sensu do tego
wracać, nie chcę, żeby ci było przykro. Psychicznie byłeś w fatalnym stanie, Theo... przeważnie
było z tobą zajebiście, chętny do wszystkiego! Ale byłeś w dołku. Prawdopodobnie powinieneś
być w szpitalu. Żeby wspinać się na dach i wskakiwać do basenu? Mogłeś sobie złamać kark,
jakieś szaleństwo! W nocy kładłeś się pośrodku drogi, bez latarni, nie ma mowy, żeby ktoś cię
zauważył, i czekałeś, aż przejedzie cię samochód, musiałem cię siłą zaciągać do domu...
- Zanim by coś przyjechało, mogłem sobie, kurwa, poleżeć na tej pierdolonej drodze.
Mogłem tam zasnąć. Przynieść sobie śpiwór.
- Nie chcę do tego wracać. Odbijało ci. Mogłeś zabić nas obu. Jednej nocy wyciągnąłeś
zapałki i próbowałeś podpalić dom, pamiętasz?
- Tylko tak żartowałem – odparłem niespokojnie.
- A wykładzina? Wielka wypalona dziura w sofie? To też był żart? Odwróciłem poduszki,
żeby Xandra nie zauważyła.
- Ten tani klamot nie miał nawet niepalnej tapicerki.
- Okej, okej, niech ci będzie. W każdym razie tamtej nocy oglądaliśmy Doktora No,
którego ja nigdy nie widziałem, w przeciwieństwie do ciebie, bardzo mi się podobał, a ty byłeś
totalnie w gawno, no więc lądują na tej jego wyspie, wszystko super, a on wciska przycisk i
pokazuje obraz, który zwinął...
- O Boże.
Boris zarechotał.
- Zrobiłeś to! Jak Boga kocham! To było świetne. Uwalony tak, że chwiałeś się na nogach:
chcę ci coś pokazać! Coś cudownego! Najlepszego na świecie! Zasłoniłeś mi telewizor. Nie,
naprawdę! Oglądałem film, najlepsza scena, a ty nie chciałeś się zamknąć. Kazałem ci
spieprzać! W każdym razie zniknąłeś, wściekły jak cholera, „pierdol się”, i zacząłeś hałasować.
Bum, bum, bum. A potem schodzisz z tym obrazem, rozumiesz? – Zaśmiał się. – A co
najzabawniejsze: byłem pewien, że ściemniasz. Światowej sławy eksponat muzealny? Daj
spokój. Ale... był prawdziwy. Każdy by się zorientował.
- Nie wierzę ci.
- Ale to prawda. Ja wiedziałem. Bo gdyby można było malować takie podróbki? Las Vegas
byłoby najpiękniejszym miastem w historii świata! W każdym razie: można się było uśmiać! Ja
tu z dumą uczę cię kraść jabłka i cukierki ze sklepu, gdy ty zwędziłeś arcydzieło malarstwa
światowego.
- Nie zwędziłem.
Boris zachichotał.
- Nie, nie. Wyjaśniłeś mi. Przechowywałeś go w bezpiecznym miejscu. Ważna życiowa
misja. Chcesz mi powiedzieć – powiedział, pochylając się bliżej – że naprawdę go nie
rozpakowałeś? Przez te wszystkie lata? Co jest z tobą?
- Nie wierzę ci – powtórzyłem. – Kiedy go zabrałeś? – spytałem, gdy przewrócił oczami. –
Jak?
- Słuchaj, jak mówiłem...
- Jak możesz oczekiwać, że uwierzę choćby w jedno twoje słowo?
Boris znów przewrócił oczami. Sięgnął do kieszeni płaszcza; wyświetlił na ekranie
iphone’a zdjęcie. Podał mi telefon przez stół.
Zdjęcie przedstawiało tył obrazu. Reprodukcje można było znaleźć wszędzie. Ale tył był
unikatowy jak odcisk palca: obfite krople laku, brązowe i czerwone; nieregularna mozaika
europejskich oznaczeń (rzymskie cyfry; ozdobne podpisy gęsim piórem), przywodził na myśl
podróżny kufer lub jakiś międzynarodowy traktat sprzed lat. Kruszące się żółcie i brązy układały
się w niemal organiczne warstwy, jak martwe liście.
Schował telefon z powrotem do kieszeni. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu.
W końcu Boris sięgnął po papierosa.
- Teraz mi wierzysz? – spytał, wydmuchując strumień dymu kątem ust.
Atomy w mojej głowie wirowały i rozpadały się; kokainowy haj zaczął już przygasać –
niepokój i lęk napływały subtelnie jak ciemne powietrze przed burzą. Przez długą ponurą chwilę
patrzyliśmy na siebie; wysoka chemiczna częstotliwość, samotność wobec samotności, jak para
tybetańskich mnichów na szczycie góry.
Wreszcie wstałem bez słowa i zabrałem płaszcz. Boris też się zerwał z miejsca.
- Zaczekaj – powiedział, gdy go minąłem. – Potter? Nie gniewaj się. Gdy mówiłem, że ci
to wynagrodzę, nie ściemniałem... Potter? – zawołał znowu, gdy wyszedłem przez stukającą
zasłonę z koralików na ulicę, na brudnoszary świt.
Avenue C była pusta oprócz samotnej taksówki, która najwyraźniej ucieszyła się na mój
widok tak bardzo jak ja, ujrzawszy ją, i natychmiast po mnie podjechała. Zanim Boris zdążył
wypowiedzieć kolejne słowo, wsiadłem do samochodu i odjechałem, zostawiając go tam,
stojącego w płaszczu przy szeregu pojemników na śmieci.
X

Była ósma trzydzieści rano, gdy dotarłem do magazynu, ze szczęką obolałą od zaciskania zębów
i sercem, które miało za chwilę eksplodować. Biurokratyczne światło dnia: zwyczajny poranek
dudniący w uszach, jaśniejący czymś groźnym. Za kwadrans dziesiąta siedziałem już na
podłodze swojego pokoju w domu Hobiego i moje myśli zachowywały się jak zakręcony
bączek, który chwieje się i śmiga to w jedną, to w drugą stronę. Wokół mnie na dywanie leżały
dwie siatki na zakupy; nigdy nieużywany namiot; beżowa perkalowa poszewka na poduszkę
wciąż pachnąca moim pokojem w Las Vegas; puszka pełna prochów, które musiałem spuścić w
sedesie, wiedziałem o tym; oraz plątanina taśmy, w którą mozolnie wcinałem się nożykiem X-
Acto, dwadzieścia minut delikatnej roboty, pulsowanie w opuszkach palców, lęk, że pchnę zbyt
mocno i nieopatrznie uszkodzę obraz, wreszcie otworzyłem jeden bok, trzęsącymi się rękoma
odrywając ostrożnie taśmę kawałek po kawałku, by znaleźć wciśnięty między tekturę i owinięty
w gazetę pomazany podręcznik do wiedzy o społeczeństwie (Demokracja, różnorodność i ty!).
Kolorowy wielokulturowy tłum. Na okładce azjatyckie, latynoskie, czarnoskóre, indiańskie
nastolatki, dziewczyna z muzułmańskim nakryciem głowy i biały chłopak na wózku inwalidzkim
uśmiechnięci i trzymający się za ręce przed amerykańską flagą. W środku, w radosnym nudnym
świecie dobrych obywateli, gdzie ludzie różnego pochodzenia wspólnie aktywnie działają w
swoich społecznościach, a nastolatki z biednych dzielnic stoją na swoim osiedlu z konewkami,
podlewając drzewko w doniczce, którego gałęzie ilustrują poszczególne szczeble administracji
rządowej, Boris dorysował sztylety ze swoim imieniem, róże i serduszka wokół inicjałów
Kotyka oraz parę szpiegujących oczu zerkających przebiegle w jedną stronę nad częściowo
wypełnionym tekstem:

Do czego potrzebny jest rząd? „żeby narzucać ideologię, karać przestępców i szerzyć
równość i braterstwo wśród narodów”
Wymień obowiązki obywatela Stanów Zjednoczonych. „brać udział w wyborach do
Kongresu, szanować różnorodność i walczyć z wrogami państwa”

Na szczęście Hobiego nie było w domu. Pigułki, które połknąłem, nie zadziałały i po
dwóch godzinach przewracania się z boku na bok w męczącym półśnie – z kotłującymi się
myślami, wyczerpany zbyt szybkim biciem serca, z głosem Borisa wciąż rozbrzmiewającym w
mojej głowie – zmusiłem się, żeby wstać, posprzątać bałagan zostawiony na podłodze, wykąpać
się i ogolić: zacinając się w trakcie, ponieważ po wcześniejszym krwotoku z nosa prawie nie
czułem górnej wargi jak po znieczuleniu w fotelu dentystycznym. Potem zaparzyłem sobie
dzbanek kawy, znalazłem w kuchni czerstwy rogalik i wmusiłem go w siebie, tak więc nim
wybiło południe, byłem już w sklepie i otworzyłem go dla klientów – zdążyłem nawet złapać
listonoszkę w plastikowym przeciwdeszczowym ponczo (wyglądała na nieco przerażoną,
cofając się przede mną, widząc kaprawe oczka, zaciętą wargę i zakrwawioną chusteczkę),
chociaż gdy wręczała mi pocztę dłońmi w rękawiczkach z lateksu, zdałem sobie z czegoś
sprawę: jaki to ma sens? Reeve może sobie pisać do Hobiego, co tylko chce, może dzwonić do
Interpolu, kogo to teraz obchodzi?
Padało. Przemykający za oknem skuleni piesi. Bębniący w szyby deszcz, krople na
plastikowych workach na śmieci przy krawężniku. Siedząc za biurkiem na zalatującym
stęchlizną krześle, próbowałem się zakotwiczyć lub przynajmniej znaleźć jakąś pociechę w
wyblakłych jedwabiach i szarości sklepu, jego słodko-gorzkim półmroku przywodzącym na
myśl ciemne szkolne klasy w deszczowe dni, ale zejście po dopaminie mocno mną tąpnęło,
pozostawiając z drżeniem, które – miałem wrażenie – było bliskie śmierci: smutek wyczuwany
najpierw w brzuchu, tłukący się pod czołem, cała ciemność, od której wcześniej się odciąłem,
wpływająca z rykiem do środka.
Klapki na oczach. Przez wszystkie te lata dryfowałem zbyt otępiały i odcięty od świata,
żeby dopuścić do siebie jakąkolwiek rzeczywistość: delirium, które porwało mnie swoją
powolną, spokojną falą od czasów dzieciństwa, gdy odurzony leżałem na grubej wykładzinie w
Las Vegas i śmiałem się do wiatraka pod sufitem, tylko że teraz już się nie śmiałem, mrużyłem
oczy i trzymałem się za głowę jak Rip van Winkle spóźniony o sto lat.
Czy istniał jakiś sposób, żeby to wszystko naprawić? Nie. W pewnym sensie Boris oddał
mi przysługę, zabierając tę rzecz – przynajmniej tak widziałaby to większość ludzi; miałem teraz
święty spokój; nikt nie mógł mnie obarczyć winą; większa część moich problemów została
rozwiązana jednym posunięciem, ale chociaż wiedziałem, że każda osoba o zdrowych zmysłach
odczuwałaby ulgę na myśl, że ma z głowy problem obrazu, ja czułem się tak wypalony rozpaczą,
nienawiścią do samego siebie i wstydem jak nigdy wcześniej.
Ciepły, nużący sklep. Nie mogłem usiedzieć w miejscu; zrywałem się z miejsca i siadałem,
podchodziłem do okna i wracałem. Wszystko było przeciągnięte lękiem. Porcelanowy
poliszynel przyglądał mi się złośliwie. Nawet meble wyglądały chorowicie i
nieproporcjonalnie. Jak mogłem uwierzyć, że jestem kimś lepszym, mądrzejszym, bardziej
wzniosłym, wartościowym i godnym danego mi życia z powodu sekretu ukrytego w innej części
miasta? A jednak tak było. Ten obraz sprawiał, że czułem się mniej śmiertelny, mniej zwyczajny.
Był wsparciem i zadośćuczynieniem; był pożywieniem i sumą. Był filarem, który podtrzymywał
całą katedrę. I czułem się strasznie ze świadomością, że tak nagle wyślizgnął się spod moich
stóp, że przez całe dorosłe życie krzepiła mnie w skrytości ducha ta wielka, ukryta, dzika
radość: przekonanie, iż całe moje życie ustawione jest na czubku tajemnicy, która w każdej
chwili może je rozerwać na kawałki.
XI

Kiedy Hobie wrócił do domu, około czternastej, wszedł z ulicy jak zwykły klient, wprawiając
w ruch dzwonek.
- Nie powiem, to była niespodzianka wczoraj wieczorem. – Miał zaróżowione od deszczu
policzki, ściągał płaszcz i strzepywał z niego wodę; ubrany jak na wizytę w domu aukcyjnym:
krawat z węzłem windsorskim i jeden z jego pięknych starych garniturów. – Boris! – Po nastroju
poznałem, że dobrze mu poszło na aukcji; chociaż zwykle nie licytował wysoko, wiedział, czego
chce, i od czasu do czasu podczas niemrawej sesji, gdy nie miał konkurentów, udawało mu się
zdobyć prawdziwe cacko. – Przypuszczam, że wczoraj zaszaleliście.
- Aha. – Stałem skulony w kącie, sącząc herbatkę; ból głowy rozsadzał mi czaszkę.
- Zabawnie było go spotkać po tylu anegdotach, które o nim słyszałem. Jakby się spotkało
postać z książki. Zawsze wyobrażałem go sobie jako Cwaniaka z Olivera Twista... oj, wiesz...
tego urwisa, jak się ten aktor nazywa. Jack jakoś tam. Złachany płaszcz. Z brudną plamą na
policzku.
- Wierz mi, wtedy też chodził brudny.
- No wiesz. Dickens nie mówi nam, co się stało z Cwaniakiem. Kto wie, może wyrósł na
szanowanego człowieka interesu? I czy Popper nie dostał szału? Nigdy nie widziałem tak
szczęśliwego zwierzęcia. O i jeszcze jedno... – dodał w półobrocie, zajęty swoim płaszczem;
nie zauważył, że znieruchomiałem na dźwięk imienia Poppera – żebym nie zapomniał, dzwoniła
Kitsey.
Nie odpowiedziałem; nie byłem w stanie. Ani razu nie pomyślałem o Popperze.
- Późnawo... koło dwudziestej drugiej. Powiedziałem jej, że spotkałeś Borisa, że wpadłeś
tylko na chwilę, a potem wyszliście, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.
- Skąd – odpowiedziałem po nienaturalnie długiej przerwie, usiłując pozbierać myśli,
które śmigały w kilku niewłaściwych kierunkach jednocześnie.
- O czymś miałem ci przypomnieć. – Hobie przyłożył palec do ust. – Prosiła mnie. Niech
pomyślę... Nie pamiętam – przyznał w końcu, kręcąc głową. – Będziesz musiał do niej
zadzwonić. Kolacja wieczorem, tyle wiem, u kogoś. Kolacja o ósmej! To pamiętam. Ale nie
pamiętam gdzie.
- U Longstreetów – podsunąłem z zamierającym sercem.
- Chyba u nich. W każdym razie... ten Boris! Strasznie zabawny i przeuroczy, na ile
przyjechał? Jak długo zabawi w mieście? – powtórzył uprzejmie, gdy nie odpowiedziałem. Nie
widział mojej twarzy wyglądającej z przerażeniem na ulicę. – Powinniśmy go zaprosić na
kolację, jak myślisz? Może zapytasz go, czy nie wpadłby do nas parę razy wieczorem, jak
będzie wolny? To znaczy jeśli ty chcesz – dodał, gdy nie odpowiadałem. – Zależy od ciebie.
Daj mi znać.
XII

Jakieś dwie godziny później – wycieńczony, z oczami załzawionymi od bólu głowy – wciąż
gorączkowo się zastanawiałem, jak odzyskać Poppera, wymyślając i odrzucając różne
scenariusze tłumaczące jego nieobecność. Zostawiłem go uwiązanego przed sklepem? I ktoś go
porwał? Oczywiste kłamstwo: abstrahując od tego, że lało, Popper był tak stary i marudny na
smyczy, że raczej nie udałoby mi się go zaciągnąć do hydrantu przeciwpożarowego. Strzyżenie?
Fryzjerka Poppera, Cecilia, starsza dama o wyglądzie nędzarki, która przyjmowała w swoim
mieszkaniu, zawsze odprowadzała go do piętnastej. Weterynarz? Pomijając fakt, że Popper nie
chorował (i dlaczego o tym nie wspomniałem, jeśli zachorował?), chodziliśmy z nim do tego
samego weterynarza, którego Hobie znał od czasów Welty’ego i Chessie. Lecznica doktora
McDermotta mieściła się przy tej samej ulicy. Dlaczego miałbym go zabrać gdzie indziej?
Jęknąłem, wstałem, podszedłem do okna. Raz za razem lądowałem w tej samej ślepej
uliczce, Hobie wchodzi skonsternowany do sklepu, co miało się bez wątpienia stać w ciągu
paru godzin, i rozgląda się dookoła: „Gdzie Popper? Widziałeś go?”, I na tym koniec:
nieskończona pętla; żadnego wyjścia za pomocą klawiszy Alt+Tab. Można wymusić zamknięcie,
wyłączyć komputer i znów go uruchomić, ale gra i tak będzie się zawieszać w tym samym
miejscu. „Gdzie Popper?” Żadnego kodu odblokowującego. Koniec gry. Tego momentu nie dało
się obejść.
Nierówne ściany deszczu przeszły w mżawkę, z lśniącymi chodnikami i skapującą z markiz
wodą, i wszyscy na ulicy najwyraźniej wykorzystali tę chwilę, by narzucić na siebie płaszcz
przeciwdeszczowy i wybiec na róg z psem: gdzie nie spojrzeć, psy: kroczący dostojnie pies
pasterski, czarny pudel, mieszańce terierów, mieszańce retrieverów, starszy francuski buldog i
zadowolona z siebie para jamników z dumnie uniesionymi głowami, przebiegająca razem przez
ulicę. Wzburzony wróciłem do swojego krzesła, usiadłem, wziąłem do rąk katalog Christie’s i
zacząłem go nerwowo przeglądać: potworne modernistyczne akwarele, dwa tysiące dolarów za
brzydki wiktoriański brąz dwóch walczących bawołów, jakiś absurd.
Co miałem powiedzieć Hobiemu? Popper był stary i głuchy i czasem zasypiał w różnych
zakamarkach, gdzie nie słyszał od razu naszych nawoływań, ale wkrótce nadejdzie pora jego
kolacji i usłyszę Hobiego, jak wchodzi na górę, szuka go za sofą, w sypialni Pippy i we
wszystkich jego typowych kryjówkach. „Popski? Wyłaź, mały! Kolacja!” Miałem udawać
Greka? I razem z nim przeszukiwać dom? Drapać się po głowie w konsternacji? Tajemnicze
zniknięcie? Trójkąt bermudzki? Wróciłem z zamierającym sercem do pomysłu z fryzjerką, gdy
brzęknął sklepowy dzwonek.
- Zacząłem się do niego przyzwyczajać.
Popper – wilgotny, ale poza tym nienoszący innych śladów przeżytej przygody – dość
oficjalnie rozprostował nogi, gdy Boris postawił go na podłodze, po czym przydreptał do mnie,
podnosząc wysoko głowę, żebym mógł go podrapać pod brodą.
- W ogóle za tobą nie tęsknił – oznajmił Boris. – Spędziliśmy razem bardzo fajny dzień.
- Co robiliście? – spytałem po długiej przerwie, bo nic innego nie przychodziło mi do
głowy.
- Głównie to spaliśmy. Jurij nas podwiózł... – odparł, po czym potarł podkrążone oczy i
ziewnął – i obaj ucięliśmy sobie bardzo przyjemną drzemkę. Pamiętasz, jak się kiedyś zwijał w
kulkę? Jak futrzana czapka na mojej głowie? – Popper nigdy nie lubił spać w ten sposób ze mną,
z brodą opartą o moją głowę: w takiej pozycji spał tylko z Borisem. – A potem... obudziliśmy
się, wziąłem prysznic i zabrałem go na spacer... nie za daleko, nie chciał... podzwoniłem w
kilka miejsc, zjedliśmy kanapkę z bekonem i przyjechałem z powrotem. Słuchaj, przepraszam
cię! – powiedział pod wpływem impulsu, przeczesując rozczochrane włosy ręką, gdy nie
odpowiedziałem. – Naprawdę. I zamierzam wszystko naprawić, wyprostować, zrobię to.
Cisza między nami była porażająca.
- A w ogóle to dobrze się wczoraj bawiłeś? Bo ja tak. Daliśmy czadu! Chociaż dzisiaj
kiepawo się czuję. Proszę cię, powiedz coś – wyrwało mu się, gdy się nie odzywałem. – Cały
dzień się gryzłem tą sprawą.
Popper przeszedł przez sklep, posapując, do swojej miseczki z wodą. Zaczął spokojnie
pić. Przez dłuższy czas nie słychać było nic oprócz monotonnego chłeptania i siorbania.
- Naprawdę, Theo... – kontynuował z ręką na sercu. – Źle mi z tym. Moje uczucia, mój
wstyd, aż mi brakuje słów – wyznał jeszcze poważniej, gdy ja wciąż milczałem. – I tak,
przyznam się, zadaję sobie pytanie: „Dlaczego wszystko zepsułeś, Boris, po co rozpuściłeś ten
swój długi jęzor?”. Ale jak mogłem kłamać i kręcić? Przynajmniej to musisz mi oddać –
powiedział wzburzony, pocierając dłonie. – Nie jestem tchórzem. Powiedziałem ci. Przyznałem
się. Nie chciałem, żebyś się martwił, nie wiedząc, co się dzieje. I jakoś ci to wynagrodzę,
obiecuję.
- Dlaczego... – Hobie pracował na dole, włączywszy odkurzacz, ale ja i tak zniżyłem głos
do tego samego wściekłego szeptu jak wtedy, gdy nie chcieliśmy, żeby Xandra na dole słyszała
naszą kłótnię. – Dlaczego...
- Dlaczego co?
- Dlaczego, do diabła, go zabrałeś?
Boris zamrugał powiekami, lekko obruszony.
- Bo odwiedzała cię w domu żydowska mafia: dlatego!
- Nie, nie dlatego.
Boris westchnął.
- No, częściowo... trochę. Był bezpieczny u ciebie w domu? Nie! Ani w szkole. Wziąłem
stary podręcznik, zawinąłem go w gazetę i zakleiłem taśmą do tej samej grubości...
- Pytałem, dlaczego go zabrałeś.
- Co ci mam powiedzieć? Jestem złodziejem.
Popper wciąż hałaśliwie chłeptał wodę. Z irytacją zacząłem się zastanawiać, czy Boris w
trakcie tego „bardzo fajnego dnia” pomyślał, żeby go napoić.
- I... – lekkie wzruszenie ramion – chciałem go mieć. Tak. Kto by nie chciał?
- Chciałeś? Dlaczego? Dla pieniędzy? – zgadywałem, gdy nie odpowiadał.
Boris skrzywił się.
- Oczywiście, że nie. Czegoś takiego nie można sprzedać. Chociaż, muszę przyznać, cztery,
pięć lat temu wpadłem w kłopoty i o mało go nie opyliłem za gotówkę, niska, bardzo niska cena,
prawie za darmo, żeby się go tylko pozbyć. Cieszę się, że tego nie zrobiłem. Wpadłem w kanał i
potrzebowałem gotówki. Ale... – Pociągnął mocno nosem i wytarł go. – Próba sprzedaży
takiego obrazu to najszybsza droga, żeby dać się złapać. Sam o tym wiesz. Jako zastaw... inna
historia! Dostają zabezpieczenie i dostarczają ci towar. Sprzedajesz towar, cokolwiek, wracasz
z kapitałem, odpalasz im działkę, obraz trafia do ciebie z powrotem, koniec gry. Rozumiesz?
Nic nie powiedziałem, zacząłem za to znów kartkować katalog Christie’s, który leżał nadal
otwarty na moim biurku.
- Znasz to powiedzenie – kontynuował głosem smutnym i przymilnym zarazem. – „Okazja
czyni złodzieja”. Któż to wie lepiej od ciebie? Otworzyłem sobie twoją szafkę, szukając kasy na
obiad, i pomyślałem: co? Halo? Co to jest? Łatwo było go zwinąć i schować. A potem wziąłem
stary podręcznik Kotyka, taki sam rozmiar, taka sama grubość... taka sama taśma, wszystko! A
ona mi pomagała, chociaż nie powiedziałem jej, dlaczego to robię. Takich rzeczy nie można
było powierzyć Kotykowi.
- Wciąż nie mogę uwierzyć, że go ukradłeś.
- Słuchaj, nie zamierzam się usprawiedliwiać. Zabrałem go. Ale... – Uśmiechnął się
ujmująco. – Czy jestem nieuczciwy? Czy cię okłamałem?
- Tak – oznajmiłem po pełnej niedowierzania pauzie. – Tak, okłamałeś mnie.
- Nigdy nie zapytałeś mnie o to wprost! Gdybyś zapytał, tobym ci powiedział!
- Sranie w banię, Boris. Kłamałeś.
- No, ale teraz nie kłamię – rzekł Boris, rozglądając się z rezygnacją. – Myślałem, że
dawno się połapałeś! Lata temu! Myślałem, że wiesz, że to moja sprawka!
Oddaliłem się w stronę schodów, a za mną podreptał Popczik; Hobie wyłączył już
odkurzacz, pozostawiając głuchą ciszę, i nie chciałem, żeby nas usłyszał.
- Jeszcze nie wiadomo... – Boris byle jak wydmuchał nos, zbadał zawartość chusteczki,
skrzywił się. – Ale mam sporą pewność, że teraz jest gdzieś w Europie. – Zmiął chusteczkę i
wcisnął ją do kieszeni. – W Genui, niewielka szansa. Stawiałbym na Belgię lub Niemcy. Może
Holandię. Tam łatwiej negocjować, bo ludzie bardziej go doceniają.
- Nie zawężasz pola poszukiwań.
- Słuchaj! Ciesz się, że nie wywędrował do Ameryki Południowej! Bo wtedy, gwarantuję
ci, nie miałbyś szans, żeby go jeszcze kiedyś zobaczyć.
- Mówiłeś chyba, że zniknął.
- Nie mówię nic oprócz tego, że może uda mi się dowiedzieć, gdzie teraz jest. Może. Co
innego wiedzieć, jak go odzyskać. Przedtem nie miałem w ogóle do czynienia z tymi ludźmi.
- Jakimi ludźmi?
Boris w milczeniu niespokojnie błądził wzrokiem po podłodze: żelazne figurynki
buldogów, sterty książek, różne dywaniki.
- Nie sika na antyki? – spytał, ruchem głowy wskazując Popczika. – Na te wszystkie piękne
meble?
- Nie.
- U ciebie w domu lał cały czas. Cała wykładzina na dole jechała. Może dlatego, że zanim
pojawiliśmy się my, Xandra nie radziła sobie za bardzo z wyprowadzaniem go.
- Jakimi ludźmi?
- Mmm?
- Z jakimi ludźmi nie miałeś przedtem do czynienia?
- To skomplikowane. Wyjaśnię ci potem, jeśli chcesz – dodał pospiesznie – tylko wydaje
mi się, że obaj jesteśmy zmęczeni i teraz nie jest najlepszy moment. Ale zamierzam wykonać
kilka telefonów i powiem ci, co ustaliłem, dobra? I gdy już będę wiedział, wrócę, obiecuję. A
zmieniając temat... – Popukał palcem w górną wargę.
- Co? – spytałem zaskoczony.
- Co ci się stało? Pod nosem.
- Zaciąłem się przy goleniu.
- Aha. – Stojąc tam, wyglądał na niezdecydowanego, jak gdyby miał zaraz pośpieszyć z
dużo bardziej żarliwymi przeprosinami lub inną przemową, ale cisza, która zawisła między
nami, miała zdecydowanie ostateczny charakter i Boris wcisnął ręce do kieszeni. – No dobra.
- Dobra.
- To do zobaczenia.
- Jasne.
Ale gdy wyszedł przez drzwi, a ja stałem przy oknie i patrzyłem, jak umyka przed kroplami
skapującymi z markizy i oddala się wolnym krokiem (gdy tylko doszedł do wniosku, że zniknął
mi z oczu, jego krok stał się bardziej swobodny i lekki), poczułem, że najprawdopodobniej
widzę go po raz ostatni.
XIII

Zważywszy, jak się czułem, czyli w gruncie rzeczy właściwie tak, jakbym umierał, cierpiąc na
paskudny migrenowy ból głowy i pogrążony w takiej rozpaczy, że ledwo widziałem na oczy,
pozostanie w sklepie nie miało najmniejszego sensu. Więc chociaż wyszło słońce i na ulicy
pojawiło się więcej ludzi, wywiesiłem tabliczkę „Zamknięte” i – z Popperem drepczącym za
mną nerwowo – powlokłem się na górę, omal nie wymiotując, tak bardzo łupało mnie między
skrońmi, żeby się położyć na kilka godzin przed kolacją.
Mieliśmy się spotkać z Kitsey u jej matki o dziewiętnastej czterdzieści pięć, a potem razem
pojechać do Longstreetów, ale przybyłem nieco wcześniej – częściowo dlatego, że chciałem
przed kolacją spędzić z nią kilka minut sam na sam; częściowo zaś dlatego, że miałem coś dla
pani Barbour – dość rzadki katalog z wystawy, który znalazłem dla niej podczas jednej z
wyprzedaży Hobiego, Sztuka rytownicza w czasach Rembrandta.
- Nie, nie – powiedziała Etta, gdy przeszedłem do kuchni i poprosiłem, żeby mnie
zaanonsowała – pani Barbour jest na chodzie. Niecały kwadrans temu zanosiłam jej herbatę.
W wypadku pani Barbour „na chodzie” oznaczało, że jest ubrana w piżamę, obgryzione
przez szczeniaki kapcie i coś, co wyglądało na starą pelerynę narzuconą na ramiona.
- Och, Theo! – zawołała, a jej twarz otworzyła się ze wzruszającą, niekontrolowaną
szczerością, co przywiodło mi na myśl Andy’ego podczas tych rzadkich okazji, kiedy naprawdę
coś go ucieszyło, na przykład przesyłka pocztowa z dwudziestodwumilimetrowym teleskopem
lub odkrycie strony pornograficznej w stylu LARP z uzbrojonymi w miecze piersiastymi
dziewojami figlującymi z rycerzami, czarnoksiężnikami i tak dalej. – Kochany mój, jesteś
nieoceniony!
- Mam nadzieję, że go pani nie ma.
- Nie – odpowiedziała, przeglądając z zachwytem katalog – trafiłeś w dziesiątkę! Nigdy
nie uwierzysz, ale ja widziałam tę wystawę w Bostonie w czasie studiów.
- Musiała być niezwykła – powiedziałem, rozsiadając się w fotelu.
Czułem się znacznie lepiej, niż jeszcze godzinę wcześniej wydawało się możliwe.
Załamany sprawą obrazu, nękany potwornym bólem głowy, przerażony perspektywą kolacji z
Longstreetami, zastanawiając się, jak, do diabła, przetrwam wieczór z pikantnym krabowym
dipem i Forrestem wygłaszającym swe poglądy na temat gospodarki, gdy jedyne, czego w
gruncie rzeczy pragnąłem, to strzelić sobie w łeb, próbowałem dodzwonić się do Kitsey,
zamierzając ubłagać ją, żebyśmy wymówili się chorobą i spędzili wieczór tylko we dwoje u
niej w łóżku. Ale – jak zdarzało się irytująco często w dni, gdy Kitsey przebywała poza domem
– nie odbierała moich telefonów, nie odpowiadała na SMS-y ani e-maile, a telefon od razu
przełączał się na pocztę głosową. „Muszę sobie kupić nowy aparat – powiedziała z
rozdrażnieniem, gdy się poskarżyłem na te nazbyt częste przerwy w komunikacji – ten coś się
psuje”. I chociaż kilka razy proponowałem, byśmy wstąpili do salonu Apple’a i kupili jej nowy
telefon, zawsze miała jakąś wymówkę: za długa kolejka, musi gdzieś jechać, nie jest w nastroju,
jest głodna, chce jej się pić, musi siku, nie możemy tego zrobić kiedy indziej?
Siedząc na brzegu swojego łóżka z zamkniętymi oczami, wkurzony, że nie mogę się z nią
skontaktować (co najwyraźniej nigdy mi się nie udawało, gdy naprawdę jej potrzebowałem),
zastanawiałem się, czy nie zadzwonić do Forresta z wiadomością, że jestem chory. Ale mimo iż
tak kiepsko się czułem, wciąż chciałem się z nią zobaczyć, nawet jeśli tylko przez stół podczas
kolacji z ludźmi, których nie lubiłem. Stąd – żeby się zwlec z łóżka, przemieścić na północ i
przebrnąć przez najbardziej makabryczną część wieczoru – połknąłem coś, co w dawnych
czasach byłoby łagodną dawką opiatów. Ale choć nie usunęły bólu głowy, wprowadziły mnie w
zaskakująco dobry nastrój. Od miesięcy nie czułem się tak dobrze.
- Wychodzicie dzisiaj z Kitsey na kolację? – spytała pani Barbour, która wciąż z
zachwytem kartkowała przyniesiony przeze mnie katalog. – Do Forresta Longstreeta?
- Zgadza się.
- Chodził z tobą i Andym do tej samej klasy, prawda?
- Tak.
- Nie był przypadkiem jednym z tych chłopaków, którzy tak okropnie się zachowywali?
- Cóż... – Euforia sprawiła, że stałem się wielkoduszny. – Tak naprawdę to nie. – Forrest,
niezdarny i niezbyt lotny („Proszę pana, czy drzewa zaliczają się do roślin?”), nigdy nie był na
tyle inteligentny, żeby prześladować mnie i Andy’ego w sposób pomysłowy i konsekwentny. –
Ale tak, ma pani rację, należał do tej całej paczki, wie pani, Temple, Tharp, Cavanaugh i
Scheffernan.
- Tak. Temple. Tego pamiętam bardzo dobrze. I małego Cable’a.
- Co? – spytałem lekko zaskoczony.
- Nic dobrego z niego nie wyrosło, oj nie – oznajmiła, nie podnosząc wzroku znad
katalogu. – Żyje ponad stan... nie potrafi zagrzać miejsca w żadnej pracy, do tego, słyszałam,
problemy z prawem. Wypisał jakieś czeki bez pokrycia, podobno jego matce ledwo udało się
przekonać kilka osób, żeby nie wnosiły oskarżenia. A Win Temple... – dodała, podnosząc
wzrok, zanim zdążyłem wyjaśnić, że Cable właściwie nie należał do tej bandy agresywnych
mięśniaków. – To on pod prysznicami uderzył głową Andy’ego o ścianę.
- Tak, to był on.
Z tego incydentu pod prysznicami bardziej niż wstrząśnienie mózgu Andy’ego po zetknięciu
z płytkami pamiętałem to, że Scheffernan i Cavanaugh powalili mnie na podłogę i próbowali
wcisnąć mi dezodorant do odbytu.
Pani Barbour, delikatnie owinięta w swoją pelerynę, z chustą na kolanach, jak gdyby
jechała saniami na bożonarodzeniowe przyjęcie, wciąż przeglądała katalog.
- Wiesz, co powiedział ten mały Temple?
- Słucham?
- Ten chłopak Temple’ów. – Wbijała spojrzenie w katalog; jej głos brzmiał pogodnie, jak
gdyby rozmawiała z nieznajomym podczas koktajlu. – Jakie miał usprawiedliwienie? Gdy go
zapytali, dlaczego tak potraktował Andy’ego.
- Nie, nie wiem.
- Powiedział: „Bo ten chłopak działa mi na nerwy”. Jest teraz adwokatem, tak słyszałam,
mam nadzieję, że w sądzie bardziej nad sobą panuje.
- Win nie był najgorszy z tej bandy – zaznaczyłem po leniwej przerwie. – Na pewno nie. A
co do Cavanaugh i Scheffernana...
- Jego matka nawet nie słuchała. Bez przerwy pisała SMS-y. Jakaś strasznie pilna sprawa
służbowa.
Zerknąłem na mankiet swojej koszuli. Zadbałem o to, żeby się po pracy przebrać – jeśli
lata na opiatach czegoś mnie nauczyły (nie wspominając o latach przekrętów z antykami), to
tego, że wykrochmalona koszula i garnitur prosto z pralni pozwalają znakomicie ukryć przeróżne
grzeszki – ale po morfinowych tabletkach byłem zakręcony i rozproszony, gdy się ubierałem,
krążyłem po sypialni, nucąc Elliotta Smitha, „sunshine... been keeping me up for days...”, i (co
teraz zauważyłem) jeden z mankietów nie został porządnie zapięty. Poza tym spinki, które
wybrałem, nie były nawet od pary: jedna fioletowa, druga niebieska.
- Mogliśmy iść z tym do sądu – wspominała w zamyśleniu pani Barbour. – Nie wiem,
dlaczego tego nie zrobiliśmy. Chance mówił, że przez to Andy miałby jeszcze trudniej w szkole.
- Cóż... – Nie było sposobu, żebym niepostrzeżenie mógł poprawić mankiet. Musiałem z
tym poczekać do taksówki. – Ta afera pod prysznicami to była tak naprawdę wina Scheffernana.
- Andy też tak mówił, tak samo zresztą jak młody Temple, ale jeśli chodzi o ten konkretny
cios, który spowodował wstrząśnienie mózgu, nie ma żadnych wątpliwości...
- Scheffernan był cwany. Pchnął Andy’ego na Temple’a... Scheffernan stał na drugim końcu
szatni i zanim doszło do bójki, naśmiewał się z Andy’ego razem z Cavanaugh i resztą
chłopaków.
- No, tego to już nie wiem, ale David... – Tak miał na imię Scheffernan. – On był zupełnie
inny niż tamci, zawsze nienaganne maniery, taki uprzejmy, często u nas bywał i zawsze się
starał, żeby wciągać Andy’ego do zabawy, wiesz, jak zachowywały się dzieciaki podczas tych
spotkań...
- Tak, ale Scheffernan zawsze był cięty na Andy’ego. Bo jego matka wiecznie zamęczała go
Andym. Zmuszała go, żeby zapraszał Andy’ego, zmuszała go, żeby przychodził tutaj.
Pani Barbour westchnęła i odstawiła filiżankę. Piła jaśminową herbatę, której zapach
wyczuwałem ze swojego miejsca.
- Bóg raczy wiedzieć, a zresztą ty znałeś Andy’ego lepiej niż ja – oznajmiła
nieoczekiwanie, zaciskając mocniej haftowany kołnierz peleryny. – Nigdy nie widziałam go
takim, jaki był naprawdę, a w pewnym sensie był moim ulubionym dzieckiem. Żałuję, że
wiecznie próbowałam go zmienić w kogoś innego. Bez wątpienia ty akceptowałeś go na jego
warunkach, bardziej niż jego ojciec, ja, nie wspominając już o jego bracie. Popatrz – dodała
właściwie tym samym tonem w dość przykrej ciszy, która zapadła po tych słowach. Wciąż
przeglądała katalog. – Święty Piotr. Odpędzający dzieci od Chrystusa.
Posłusznie podniosłem się i stanąłem za nią. Znałem tę pracę, jedną ze wspaniałych,
dramatycznych grafik z muzeum Morgana, rycinę stuguldenową, jak ją nazywano, od ceny, jaką
według legendy musiał zapłacić sam Rembrandt, żeby ją odzyskać.
- Jaki on jest precyzyjny, Rembrandt. Nawet w pracach o tematyce religijnej, zupełnie
jakby święci zstąpili z niebios, żeby osobiście mu pozować. Te dwa wizerunki Świętego
Piotra... – wskazywała małą grafikę na swojej ścianie – zupełnie różne prace, które dzieli wiele
lat, ale identyczna postać, ciało i dusza, można by go bez trudu rozpoznać podczas policyjnego
okazania, prawda? Łysiejąca głowa. Ta sama twarz, pełna oddania, powagi. Dobroć wypisana
na twarzy, a przy tym zawsze ten grymas zmartwienia, niepokoju. Dyskretny cień zdrady.
I gdy ona wciąż wpatrywała się w katalog, ja złapałem się na tym, że oglądam zdjęcie
Andy’ego z ojcem w srebrnej ramce na stoliku obok. Była to tylko zwykła fotka, ale żaden
mistrz holenderskiego malarstwa rodzajowego nie stworzyłby lepszej kompozycji, budzącej tak
silne wrażenie fatalizmu, przemijalności, nadciągającej katastrofy. Andy i pan Barbour na
ciemnym tle, zdmuchnięte świece na ściennych kinkietach, dłoń pana Barboura na modelu statku.
Efekt nie byłby bardziej alegoryczny, bardziej niesamowity, gdyby trzymał dłoń na czaszce. Nad
nimi zamiast uwielbianej przez holenderskich malarzy vanitas klepsydry – prosty i nieco
złowieszczy zegar z rzymskimi cyframi. Czarne wskazówki: za pięć dwunasta. Czasu coraz
mniej.
- Mamo...
To był Platt, który wparował do pokoju i znieruchomiał na mój widok.
- Nie zawracaj sobie głowy pukaniem, kochanie – powiedziała kwaśno pani Barbour, nie
odrywając oczu od swojego katalogu – jesteś tu zawsze mile widziany.
- No bo... – Platt wytrzeszczał na mnie oczy. – Kitsey. – Wyglądał na zdenerwowanego.
Wcisnął ręce do kieszeni sportowej kurtki. – Coś ją zatrzymało – poinformował matkę.
Pani Barbour sprawiała wrażenie zaskoczonej.
- O – powiedziała.
Spojrzeli po sobie i zdawało się, że wymienili coś między sobą bez słów.
- Zatrzymało? – spytałem uprzejmie, zerkając to na jedno, to na drugie. – Gdzie?
Nie padła żadna odpowiedź. Platt – ze spojrzeniem wbitym w matkę – otworzył i zamknął
usta. Pani Barbour całkiem spokojnie odłożyła katalog i powiedziała, nie patrząc na mnie:
- Ach, wiesz, coś mi się wydaje, że ona dzisiaj gra w golfa.
- Naprawdę? – wybąkałem lekko zdziwiony. – Pogoda chyba nie jest odpowiednia?
- Są korki – wtrącił gorliwie Platt, zerkając na matkę. – Utknęła po drodze. Autostrada jest
zapchana. Dzwoniła już do Forresta – relacjonował, odwracając się do mnie – zaczekają z
kolacją.
- Może... – zaczęła pani Barbour w zamyśleniu, po przerwie – może byście wyskoczyli
gdzieś na drinka? Tak – zadecydowała stanowczo, składając ręce, jak gdyby sprawa została
rozstrzygnięta. – Uważam, że to doskonały pomysł. Idźcie sobie we dwóch na drinka. A ty! –
powiedziała, odwracając się do mnie z uśmiechem. – Jesteś po prostu aniołem! Tak ci dziękuję
za ten katalog – powiedziała, wyciągając rękę, żeby uścisnąć mi dłoń. – Najwspanialszy prezent
pod słońcem.
- Ale...
- Tak?
- Nie będzie musiała wrócić, żeby się przebrać? – spytałem po pełnej zmieszania
przerwie.
- Słucham?
Oboje wpatrywali się we mnie.
- Skoro grała w golfa? Nie będzie się musiała przebrać? Nie będzie chciała jechać do
Forrestów w stroju do golfa – dodałem, przenosząc spojrzenie z pani Barbour na Platta i z
powrotem, po czym, gdy żadne z nich nie odpowiadało, dodałem: – Mogę zaczekać tutaj, żaden
kłopot.
Pani Barbour, z nieco zaspanymi oczami, w zamyśleniu zasznurowała wargi – i w mgnieniu
oka pojąłem. Była zmęczona. Nie spodziewała się, że będzie musiała mnie zabawiać, ale była
zbyt delikatna, by mi to powiedzieć.
- Chociaż z drugiej strony – powiedziałem, wstając skrępowany – robi się późno, chętnie
bym wypił jakiś koktajl...
W tej samej chwili w mojej kieszeni zabrzęczał głośno telefon, który cały dzień milczał:
dostałem SMS-a. Niezdarnie – byłem tak wykończony, że z trudem zlokalizowałem własną
kieszeń – wyszperałem aparat.
Naturalnie wiadomość, najeżona emotikonami, była od Kitsey. <3<3 Czesc Popsy <3 Mam
godzine spoznienia! X**!!! Mam nadzieje, ze to przeczytasz! Forrest i Celia przesuwaja kolacje,
spotkajmy sie tam o 9, kocham cie przepotwornie! Kits <3<3<3<3
XIV

Pięć lub sześć dni później wciąż jeszcze nie doszedłem w pełni do siebie po nocy z Borisem –
częściowo dlatego, że miałem dużo pracy, klienci, wizyty na aukcjach i wyprzedażach
majątków, a częściowo dlatego, że niemal co wieczór Kitsey wyciągała mnie z domu z różnych
koszmarnych okazji: a to przyjęcie świąteczne, a to uroczysta kolacja, Pelléas et Mélisande w
operze, pobudka przed szóstą i powrót do łóżka dobrze po północy, jednego wieczoru poza
domem do drugiej nad ranem, niewiele chwil dla siebie i (co gorsza) niewiele chwil na
osobności we dwoje, co normalnie doprowadziłoby mnie do szaleństwa, ale w tych
okolicznościach byłem tak zaabsorbowany pracą i tak zmordowany, że nie miałem czasu o tym
myśleć.
Przez cały tydzień z nadzieją wyczekiwałem cowtorkowego spotkania Kitsey z
przyjaciółkami – nie, żebym nie chciał się z nią zobaczyć, ale dlatego, że Hobie wychodził tego
dnia na kolację na mieście, a ja cieszyłem się na samotny wieczór, planując zjeść resztki z
lodówki i wcześnie się położyć. Ale gdy o dziewiętnastej zamykałem sklep, miałem jeszcze coś
do zrobienia. Wcześniej cudownym zrządzeniem losu zjawił się dekorator wnętrz, by zapytać o
drogi i niemodny pewter, który zbierał kurz na jednej z komód od czasów Welty’ego. Wyroby z
cynołowiu nie były czymś, na czym się dobrze znałem, szukałem więc odpowiedniego artykułu
w starym numerze „Antiques”, gdy pod drzwiami zjawił się Boris i zabębnił w szklane drzwi
niecałe pięć minut po zamknięciu. Lało jak z cebra; w nierównej ulewie był cieniem w płaszczu,
nierozpoznawalnym, ale wystukiwany przez niego rytm był mi znajomy z czasów, kiedy
przechodził na tyły domu mojego ojca i pukał energicznie w szklane drzwi na patio, żebym go
wpuścił.
Wpadł do środka i otrząsnął się z wody, rozbryzgując dookoła krople.
- Chcesz się ze mną przejechać? – zaproponował bez żadnych ceregieli.
- Jestem zajęty.
- Zajęty? – spytał głosem jednocześnie tak pełnym czułości i rozdrażnienia oraz
nieskrywanego dziecinnego żalu, że odwróciłem się od regału. – A nie zapytasz po co? Myślę,
że może i byś chciał się ze mną zabrać.
- Ale dokąd?
- Zamierzam z kimś pogadać.
- Na temat...?
- Tak – powiedział pogodnym tonem, po czym pociągnął nosem i wytarł go. – Właśnie. Nie
musisz jechać, miałem zabrać swojego kumpla Tolę, ale pomyślałem, że z kilku powodów
dobrze by było, gdybyś to ty się tam pojawił... Popczik, tak, tak! – dodał, pochylając się i biorąc
na ręce psa, który przytuptał, żeby się przywitać. – Też się cieszę, że cię widzę! On lubi bekon –
poinformował mnie, drapiąc Poppera za uszami i wtulając nos w jego kark. – Smażysz mu
czasem bekon? Chleb też lubi, nasiąknięty tłuszczem.
- Z kim chcesz rozmawiać? Kto to jest?
Boris odgarnął z twarzy kapiące włosy.
- Taki jeden, znamy się. Ma na imię Horst. Stary znajomy Myriam. Też się sparzył na tym
dilu. Szczerze mówiąc, wątpię, żeby mógł nam pomóc, ale Myriam zasugerowała, że nie
zaszkodzi z nim pogadać. I myślę, że ma rację.
XV

Po drodze na tylnej kanapie limuzyny, przy deszczu padającym tak mocno, że Jurij musiał do nas
krzyczeć, żebyśmy go usłyszeli („Pogoda pod psem!”), Boris opowiadał mi dyskretnie o
Horście.
- Smutna historia, bardzo smutna. Jest Giermańcem. Ciekawy facet, bardzo inteligentny i
wrażliwy. Do tego z ważnej rodziny... kiedyś mi to tłumaczył, ale zapomniałem. Ojciec był po
części Amerykaninem i zostawił mu górę pieniędzy, ale gdy matka ponownie wyszła za mąż... –
W tym miejscu wymienił znane na całym świecie nazwisko przemysłowca, w którym
pobrzmiewało mroczne echo ery nazistowskiej. – Miliony. To znaczy nie uwierzyłbyś, ile ci
ludzie mają kasy. Tarzają się w pieniądzach. Forsa wylatuje im z dupy.
- Faktycznie, bardzo smutna historia.
- Nu... Horst jest strasznym ćpunem. Znasz mnie... – Filozoficzne wzruszenie ramion. – Ja
nie osądzam ani nie potępiam. Niech każdy robi, co chce, mnie nic do tego! Ale Horst... bardzo
smutny przypadek. Zakochał się w takiej jednej, która była uzależniona i wciągnęła go. Wyssała
z niego wszystko, a gdy pieniądze się skończyły, odeszła. Rodzina Horsta wyrzekła się go lata
temu. A jego wciąż zżera zazdrość o tę cholerną dziewczynę. Mówię: dziewczynę, ale musi już
mieć pod czterdziestkę. Ulrika. Za każdym razem, gdy Horstowi skapnie trochę kasy, Ulrika
zjawia się na jakiś czas. A potem znowu go zostawia.
- Co on ma z tym wspólnego?
- Ten dil załatwiał współpracownik Horsta, Sascha. Spotkałem faceta, wydawał się w
porządku, skąd mogłem wiedzieć? Horst powiedział mi, że nigdy osobiście nie pracował z tym
kolesiem od Saschy, ale mnie się spieszyło i nie zbadałem sprawy, jak trzeba, i... – Wyrzucił
ręce do góry. – Puf! Myriam miała rację, zawsze ma rację, powinienem był jej posłuchać.
Po szybach spływały strumienie deszczu, ciężkie jak rtęć, szczelnie odcinając nas od
świata na zewnątrz, gdzie dookoła nas mrugały i rozpraszały się światła w głośnym szumie,
który przypomniał mi, jak to w Las Vegas siedzieliśmy z Borisem z tyłu lexusa, gdy ojciec
przejeżdżał przez myjnię.
- Horst zwykle bardzo starannie dobiera ludzi, z którymi robi interesy, więc pomyślałem,
że wszystko będzie okej. Ale... był bardzo oględny, wiesz? „Nietypowi”, mówił.
„Niekonwencjonalni”. Co to niby ma znaczyć? A potem, jak tam pojechałem... ci ludzie to jakieś
pojeby. Do tego stopnia, że strzelali do kur. A w takich sytuacjach... zależy ci, żeby było cicho i
spokojnie! Myślę sobie: naoglądali się za dużo seriali czy co? Tak się zachowywać? Normalnie
przy tego typu spotkaniach wszyscy są bardzo uprzejmi, dyskretni, siła spokoju! Myriam
powiedziała... i miała rację... zapomnij o broni! Jakim trzeba być czubkiem, żeby trzymać w
Miami kury? Nawet taka drobna rzecz... to elegancka okolica, jacuzzi, korty tenisowe i te
sprawy, rozumiesz... a ci trzymają kury. Kto by chciał, żeby sąsiedzi dzwonili i skarżyli się na
gdakanie na podwórzu! Ale wtedy... – wzruszenie ramion – już tam byłem. Za późno, żeby się
wycofać. Powtarzałem sobie: nie martw się, ale moje obawy okazały się słuszne.
- Co się stało?
- Nie wiem tak naprawdę. Dostałem połowę obiecanego towaru... reszta miała przyjść za
tydzień. Takie rzeczy się zdarzają. Ale potem ich aresztowano, nie dostałem ani drugiej połowy,
ani obrazu. Horst... no więc Horst też by chciał go odzyskać, on też dostał mocno po kieszeni.
No, w każdym razie mam nadzieję, że ma trochę więcej informacji niż ostatnio, gdy gadaliśmy.
XVI

Jurij wysadził nas między Sześćdziesiątą a Siedemdziesiątą, całkiem niedaleko mieszkania


Barbourów.
- To tutaj? – spytałem, strząsając deszcz z parasola Hobiego. Znajdowaliśmy się przed
jednym z wysokich budynków z wapienia blisko Piątej Alei: czarne żelazne drzwi, potężna
kołatka w kształcie lwiej głowy.
- Tak, to dom jego ojca, reszta rodziny próbuje go stąd wyeksmitować, ale ha, życzę im
powodzenia.
Wpuszczono nas domofonem i wjechaliśmy staromodną windą na pierwsze piętro. Czułem
zapach kadzidła, trawki, gotującego się sosu do spaghetti. Otworzyła nam chuda blondynka –
krótko ostrzyżone włosy i łagodna wielbłądzia twarz o małych oczkach. Ubrana była jak uliczny
urwis lub gazeciarz z dawnych czasów: spodnie w kurzą stopkę, buty do kostek, brudna
termoaktywna bluza, szelki. Na końcu nosa spoczywały druciane okulary w stylu Bena
Franklina.
Bez słowa otworzyła nam drzwi i odeszła, zostawiając nas samych w ciemnym, ponurym
pokoju wielkości sali balowej, który był zrujnowaną wersją wytwornej scenografii z filmu
Freda Astaira: wysoki sufit, kruszący się tynk, fortepian, pociemniały żyrandol bez połowy
kryształów, zakręcające hollywoodzkie schody zaśmiecone niedopałkami. W tle brzmiały cicho
sufistyczne modły: „Allāhu Allāhu Allāhu Haqq, Allāhu Allāhu Allāhu Haqq”. Ktoś narysował
węglem na ścianie szereg naturalnych rozmiarów nagich postaci wchodzących po schodach jak z
kolejnych klatek filmowych; i było tam bardzo mało mebli, nie licząc sfatygowanego futonu,
kilku krzeseł i stołów, które wyglądały na ściągnięte z ulicy. Puste ramy po obrazach na ścianie,
czaszka barana. W telewizorze migała i drgała epileptycznie animacja, obracające się figury
geometryczne przeplatane literami i zdjęciami wyścigówek. Oprócz telewizora oraz drzwi, za
którymi zniknęła blondynka, jedynym źródłem światła była lampa, która rzucała ostry świetlisty
krąg na stopione świece, komputerowe kable, puste butelki po piwie i puszki z butanem, pastele
olejne w pudełku i luzem, liczne catalogues raisonnés, książki po niemiecku i angielsku, w tym
Rozpacz Nabokova i Bycie i czas Heideggera z oddartą okładką, szkicowniki, albumy o sztuce,
popielniczki i przypaloną folię oraz niezbyt czystą poduszkę, na której drzemał szary pręgowany
kot. Poroże nad drzwiami, niczym trofeum z domku myśliwskiego w Schwarzwaldzie, rzucało
zniekształcone cienie, które rozpościerały się i rozwidlały na suficie, tworząc atmosferę jak z
nordyckiej mrocznej baśni.
Rozmowa w sąsiednim pokoju. Okna przykryto prześcieradłami na tyle cienkimi, żeby do
środka dostawało się rozproszone fioletowe światło z ulicy. Gdy się rozglądałem, z mroku
wyłaniały się różne formy, które przechodziły osobliwą transformację jak we śnie: na przykład
prowizoryczne przepierzenie – z dywanika zawieszonego pod sufitem na żyłce wędkarskiej jak
w starej czynszówce – gdy przyjrzałem się lepiej, okazało się gobelinem, i to pięknym, z
osiemnastego wieku lub starszym, bliskim bliźniakiem gobelinu z Amiens, który widziałem na
aukcji, gdzie oszacowano jego wartość na czterdzieści tysięcy funtów. I nie wszystkie ramy na
ścianie były puste. W niektórych tkwiły obrazy, a jeden z nich, nawet w tak słabym świetle,
wyglądał na płótno Corota.
Już miałem podejść, żeby mu się przyjrzeć, gdy w drzwiach zjawił się mężczyzna, który
mógł mieć od trzydziestu do pięćdziesięciu lat: zniszczona twarz, szczupłe ciało, zaczesane do
tyłu rudawozłote proste włosy, czarne punkowe jeansy z wypchanymi kolanami i niechlujny
sweter brytyjskich komandosów pod źle dopasowaną marynarką.
- Witam – zwrócił się do mnie, spokojny brytyjski akcent z odległą niemiecką nutą –
pewnie to ty jesteś Potter – a następnie, zwracając się do Borisa: – Cieszę się, że wpadliście.
Powinniście zostać na dłużej. Candy i Niall przygotowują z Ulriką kolację.
Ruch za gobelinem, u moich stóp, co sprawiło, że cofnąłem się szybko: zakutane kształty na
podłodze, śpiwory, smród bezdomnych.
- Dzięki, nie możemy zostać – powiedział Boris, który podniósł kota i teraz drapał go za
uszami. – Ale napiłbym się trochę tego wina, dzięki.
Horst bez słowa podał Borisowi swój kieliszek, a potem krzyknął coś po niemiecku do
sąsiedniego pokoju. Do mnie powiedział:
- Handlujesz, tak?
W telewizyjnej poświacie jego blade mewie oczy o źrenicach jak główki szpilek świeciły
mocno i nieruchomo.
- Tak – odpowiedziałem niepewnie. – O, dzięki.
Zjawiła się właśnie druga kobieta, z równo obciętymi ciemnymi włosami, w wysokich
czarnych kozakach i spódniczce dostatecznie krótkiej, by odsłonić czarnego kota wytatuowanego
na mlecznym udzie – z butelką i dwoma kieliszkami, jednym dla Horsta, drugim dla mnie.
- Danke, kochanie – powiedział Horst. A do Borisa: – A może, panowie, macie ochotę na
skręta?
- Nie w tej chwili – odparł Boris, który pochylił się, żeby skraść całusa odchodzącej
brunetce. – Tak się zastanawiałem. Jakieś wiadomości od Saschy?
- Sascha... – Horst klapnął na futon i przypalił papierosa. Ze swoimi poszarpanymi
jeansami i glanami wyglądał jak sfatygowana wersja hollywoodzkiego aktora
charakterystycznego z lat czterdziestych, jakiś drugorzędny mitteleuropäischer znany z ról
tragicznych skrzypków i udręczonych uchodźców intelektualistów. – Wszystko wskazuje na to,
że trop prowadzi do Irlandii. Dobra wiadomość, jeśli chcesz znać moje zdanie.
- Dziwne.
- Też tak myślałem, ale pogadałem z paroma osobami i jak na razie wszystko się
potwierdza. – Mówił z typowym dla narkomana arytmicznym rozleniwieniem, ale nie bełkotał. –
Więc... wkrótce, mam nadzieję, powinniśmy wiedzieć więcej.
- Znajomi Nialla?
- Nie. Niall mówi, że nigdy o nich nie słyszał. Ale przynajmniej coś wiemy na początek.
Wino było paskudne: syrah z supermarketu. Chcąc się znaleźć jak najdalej od ciał na
podłodze, dyskretnie przeszedłem obejrzeć grupę artystycznych odlewów na zdezelowanym
stole: męski tors; Wenus w chitonie opierająca się o skałę; obuta w sandał stopa. W kiepskim
świetle wyglądały jak zwykłe gipsowe odlewy na sprzedaż w sklepie Pearl Paint – modele do
studenckich szkiców – ale gdy przesunąłem palcem po wierzchu stopy, poczułem fakturę
marmuru, jedwabistą i gładką.
- Po co mieliby zabierać go do Irlandii? – denerwował się Boris. – Też mi rynek zbytu.
Myślałem, że wszyscy próbują stamtąd wywozić, nie odwrotnie.
- Tak, ale Sascha sądzi, że gość spłacił tym obrazem jakiś dług.
- Więc facet ma tam kontakty?
- Z tego wynika.
- Trudno mi w to uwierzyć.
- W co, w kontakty?
- Nie, w dług. Ten gość wygląda, jak gdyby sześć miesięcy temu kradł dekle z ulicy.
Horst wzruszył ramionami, nieznacznie: senne oczy, poorane zmarszczkami czoło.
- Ciężko powiedzieć. Nie wiem na pewno, czy tak jest, ręki nie dam sobie uciąć – rzekł,
leniwie strzepując popiół na podłogę – ale z pewnością nie zamierzam tego tak zostawić.
Boris wpatrywał się w swój kieliszek, marszcząc brwi.
- Był amatorem. Wierz mi. Gdybyś go zobaczył, zrozumiałbyś.
- Tak, ale Sascha powiedział, że gość lubi hazard.
- Nie sądzisz, że Sascha może wiedzieć więcej?
- Wątpię. – W jego manierze był jakiś dystans, jak gdyby mówił trochę do siebie. – Słyszę
tylko: „Poczekamy, zobaczymy”. Niezadowalająca odpowiedź. Śmierdzi na odległość, jeśli
chcesz znać moje zdanie. Ale jak mówię, w tej sprawie jest jeszcze dużo znaków zapytania.
- A kiedy Sascha wraca do Nowego Jorku?
Półmrok tego mieszkania przeniósł mnie prosto do czasów dzieciństwa w Las Vegas, jak
niejasna atmosfera ze snu utrzymująca się na jawie: mgła dymu papierosowego, brudne ubrania
na podłodze, twarz Borisa raz biała, raz niebieska przed migającym ekranem.
- W przyszłym tygodniu. Zadzwonię do ciebie. Sam będziesz mógł z nim wtedy pogadać.
- Tak. Ale myślę, że razem powinniśmy z nim porozmawiać.
- Tak. Też tak myślę. W przyszłości obaj będziemy ostrożniejsi... to nie powinno było się
wydarzyć... ale w każdym razie – rzekł Horst, który powoli, z roztargnieniem, drapał się po szyi
– rozumiesz, nie chcę go za mocno naciskać.
- Jemu tylko w to graj.
- Jeśli masz jakieś podejrzenia, powiedz mi.
- Wydaje mi się... – Boris uciekł spojrzeniem w stronę drzwi.
- Tak?
- Wydaje mi się... – Boris ściszył głos – że jesteś wobec niego za miękki. Tak, tak – dodał,
podnosząc ręce – wiem. Ale... to dla niego bardzo wygodne: jego człowiek znika, bez śladu, a
on o niczym nie wie!
- No, może – przyznał Horst. Wydawał się nieobecny myślami, jak dorosły w pokoju
pełnym małych dzieci. – Ta sprawa nie daje mi spokoju, nam wszystkim. Chcę się dowiedzieć,
co się stało, tak bardzo jak ty. Chociaż wszystko wskazuje na to, że gość był gliną.
- Nie – odparł zdecydowanie Boris. – Nie był. Nie był. Na pewno.
- No... będę z tobą szczery, też tak sądzę, sprawa jest głębsza, wciąż za mało wiemy. Mimo
wszystko, nie tracę nadziei. – Podniósł drewniane pudełko ze stołu kreślarskiego i zaczął w nim
grzebać. – Na pewno nie mielibyście ochoty na co nieco?
Odwróciłem wzrok. Na nic innego nie miałem większej ochoty. Miałem też ochotę
obejrzeć tego corota, tyle że nie chciałem po drodze mijać ciał leżących na podłodze. W głębi
pokoju zauważyłem kilka innych obrazów opartych o boazerię: martwą naturę, parę drobnych
pejzaży.
- Proszę, obejrzyj sobie, jeśli chcesz. – To był Horst. – Lépine jest podróbką. Ale claesz i
berchem są na sprzedaż, jeśli jesteś zainteresowany.
Boris roześmiał się i sięgnął po jeden z papierosów Horsta.
- On nie z branży.
- Nie? – zdziwił się uprzejmie Horst. – Mogę dać mu dobrą cenę na te dwa. Sprzedawca
musi się ich pozbyć.
Podszedłem bliżej, żeby je obejrzeć: martwa natura, świeczka i opróżniony do połowy
kieliszek z winem.
- Claesz Heda?
- Nie, Pieter. Chociaż... – Horst odstawił pudełko, po czym stanął obok mnie i podniósł
lampkę biurkową z kablem, zalewając obydwa obrazy surowym, oficjalnym blaskiem – ... ten
fragment – powiedział, wodząc zakrzywionym palcem w powietrzu – to odbicie płomienia
tutaj? I brzeg stołu, zasłony? To mógłby być Heda w kiepskiej formie.
- Piękny.
- Tak. Piękny w swoim rodzaju. – Z bliska czuć było od niego smród brudu i zaniedbania, z
silną, duszną wonią sklepu kolonialnego, jak z wnętrza chińskiej szkatułki. – Nieco zbyt
prozaiczny jak na dzisiejsze gusta. Klasycyzujący. Zbyt nienaturalny. Ale berchem jest niezły.
- Krąży mnóstwo podróbek Berchema – poinformowałem obojętnym tonem.
- Tak... – Światło z uniesionej lampy na pejzażu było niebieskawe, upiorne. – Ale ten jest
śliczny... Włochy, 1655... te odcienie ochry piękne, prawda? Claesz już nie tak dobry, uważam,
wczesny, choć w obu wypadkach pochodzenie niepodważalne. Dobrze byłoby zatrzymać je
razem... te dwa obrazy nigdy nie były rozdzielone. Ojciec i syn. Należały do starej holenderskiej
rodziny, po wojnie wylądowały w Austrii. Pieter Claesz... – Horst podniósł lampę jeszcze
wyżej. – Szczerze mówiąc, Claesz był strasznie nierówny. Cudowna technika, cudowna
powierzchnia, ale coś tu nie gra na tym płótnie, zgodzisz się? Kompozycyjnie nie jest udany.
Jakby niespójny. Poza tym... – Wskazał kciukiem zbyt jasny połysk bijący z płótna: za dużo
werniksu.
- Zgadzam się. I tutaj... – Przesunąłem palcem w powietrzu przy brzydkim łuku, gdzie w
wyniku zbyt gorliwego czyszczenia farba została starta aż do mazerunku.
- Tak. – Jego spojrzenie w odpowiedzi na moją uwagę było życzliwe i senne. – Zgadza się.
Aceton. Powinno się zastrzelić tego, kto to zrobił. Ale mimo to obraz ze średniej półki taki jak
ten, w kiepskim stanie, nawet anonimowy, wart jest więcej niż arcydzieło, na tym polega ironia
losu, w każdym razie jest wart więcej dla mnie. Szczególnie pejzaże. Bardzo, bardzo łatwo je
sprzedać. Policja niespecjalnie się nimi interesuje... trudno je rozpoznać z opisu... a mimo to są
warte nawet kilkaset tysięcy. Za to Fabritius... – Długa, letargiczna przerwa. – To zupełnie inny
kaliber. Najbardziej niezwykła praca, jaka kiedykolwiek przeszła przez moje ręce, i mówię to
bez cienia wątpliwości.
- Tak i dlatego tak bardzo nam zależy, żeby go odzyskać – burknął z cienia Boris.
- Całkowicie unikatowy – kontynuował Horst łagodnie. – Martwa natura taka jak ta... –
wskazał obraz Claesza z powolnym machnięciem ręką (paznokcie z czarnymi obwódkami, sieć
blizn i żył po zewnętrznej stronie dłoni) – stara się koniecznie osiągnąć iluzję prawdziwości.
Wielka sprawność techniczna, ale nadmierna precyzja. Obsesyjna dokładność. Jest w tym coś ze
śmierci. W końcu nie bez powodu nazywa się je martwymi naturami, prawda? Ale ten
Fabritius... – krok do tyłu na chwiejnych kolanach – znam teorię dotyczącą Szczygła, jestem z
nią dobrze obeznany, ludzie zaliczają go do malarstwa iluzjonistycznego i rzeczywiście z daleka
może robić takie wrażenie. Ale ja mam gdzieś, co mówią historycy sztuki. Prawda: są fragmenty
wykonane jak trompe l’oeil... ściana i grzęda, błysk światła na mosiądzu, no i... ta pierzasta
pierś, bardzo ptasia. Puch i pióra. Miękkość. Claesz to wykończenie i tę precyzję
doprowadziłby do martwoty... malarz taki jak von Hoogstraten posunąłby się jeszcze dalej,
przybiłby ostatni gwóźdź do trumny. Ale Fabritius... on bawi się tym gatunkiem... to mistrzowska
riposta na całą koncepcję malarstwa iluzjonistycznego... bo w innych fragmentach obrazu...
główka, skrzydło?... nie są już w najmniejszym stopniu dosłowne, realistyczne, celowo rozbiera
obraz na części, żeby nam pokazać, jak go malował. Maźnięcia i plamki, dopracowane ręcznie,
zwłaszcza szyjka, solidna porcja farby, bardzo abstrakcyjna. Co sprawia, że jest raczej
geniuszem naszych, nie swoich czasów. Jest tu pewne rozdwojenie. Widać plamę, widać, że
farba to farba, ale widać też żywe stworzenie.
- No, tak – burknął Boris w mroku poza kręgiem światła, zamykając z trzaskiem
zapalniczkę – gdyby nie farba, nie byłoby czego oglądać.
- Właśnie. – Horst odwrócił się, jego twarz przeciął cień. – Ten fabritius to żart. Opiera
się na żarcie. Tak jak u wszystkich największych mistrzów. Rembrandta. Velázqueza. Późnego
Tycjana. Oni pozwalają sobie na żarty. Zabawiają samych siebie. Tworzą iluzję, magiczną
sztuczkę, ale krok bliżej i iluzja rozpada się na poszczególne pociągnięcia pędzlem.
Abstrakcyjne, niesamowite. Zupełnie inny i dużo głębszy rodzaj piękna. Coś, a jednak coś
innego. Powiedziałbym, że ten jeden maleńki obraz stawia Fabritiusa w rzędzie największych
malarzy w historii. A w wypadku Szczygła? Dokonuje cudu na tak kameralnej przestrzeni.
Chociaż przyznaję, byłem zaskoczony... – Odwrócił się, żeby spojrzeć na mnie. – Gdy po raz
pierwszy wziąłem go do rąk? Jego ciężar?
- Tak... – Z niejasnego powodu poczułem satysfakcję, że odnotował ten szczegół, dziwnie
dla mnie ważny, z własną siecią dziecięcych snów i skojarzeń, emocjonalna struna. – Deska jest
grubsza, niż można by się spodziewać. Ma swoją wagę.
- Waga. Otóż to. A tło... dużo mniej żółte, niż je zapamiętałem z dzieciństwa. Obraz
przechodził czyszczenie, zdaje się na początku lat dziewięćdziesiątych. Po konserwacji jest
bardziej świetlisty.
- Trudno powiedzieć. Nie mam z czym porównać.
- Cóż – rzucił Horst. Dym z papierosa Borisa, sącząc się z mroku, w którym siedział,
upodabniał krąg światła, w którym staliśmy, do sceny kabaretowej późną nocą. – Może się
mylę. Miałem jakieś dwanaście lat, gdy go zobaczyłem po raz pierwszy.
- Tak, też byłem mniej więcej w tym wieku, gdy go pierwszy raz widziałem.
- Cóż – powiedział Horst zrezygnowanym tonem, drapiąc się po brwi (sińce wielkości
dziesięciocentówek na wierzchniej części dłoni) – to był jedyny raz, kiedy ojciec zabrał mnie ze
sobą w podróż służbową do Hagi. Lodowate sale posiedzeń. Nieruchome liście. Po południu
chciałem, żeby mnie zabrał do wesołego miasteczka, do Drievlet, ale on zabrał mnie do galerii
Mauritshuis. I... wspaniałe muzeum, tyle wspaniałych obrazów, ale jedynym, który
zapamiętałem, był twój szczygieł. Rodzaj obrazu, który przemawia do dziecka, prawda? Der
Distelfink. Pod tym tytułem, niemieckim, pierwotnie go poznałem.
- Ple, ple, ple – z mroku dobiegł znudzony głos Borisa. – Zupełnie jakbym włączył kanał
edukacyjny w telewizji.
- Handlujesz w ogóle sztuką współczesną? – spytałem w ciszy, która nastąpiła po tych
słowach.
- Hmm... – Horst przyszpilił mnie swoim znużonym, lodowatym spojrzeniem; wydawał się
rozbawiony moim doborem słów, czasownik „handlować” nie był najwłaściwszy. – Czasami.
Niedawno miałem kurta schwittersa... stantona macdonalda-wrighta... znasz? Cudowny malarz.
Zależy, co się trafi. A powiedz mi szczerze: ty w ogóle handlujesz obrazami?
- Bardzo rzadko. Marszandzi zwykle są ode mnie szybsi.
- A to szkoda. W mojej branży liczy się poręczność. Jest mnóstwo płócien ze średniej
półki, które mógłbym bez trudu sprzedać, gdybym miał przyzwoite papiery.
Zapach czosnku; szczęk garnków w kuchni; lekka woń moczu i kadzidła jak na
marokańskim bazarze. Cały czas monotonne sufickie mruczenie rozbrzmiewające w ciemności
wokół nas, nieprzerwane modły do Boskiej Istoty.
- Albo ten lépine. Całkiem niezła podróbka. Jest taki jeden koleś, Kanadyjczyk, straszny
jajcarz, polubiłbyś go, wykonuje je na zamówienie. Pollocka, Modiglianiego, chętnie was ze
sobą poznam, gdybyś chciał. Dla mnie niewielki zysk, chociaż można zarobić majątek, gdyby
jeden z nich wylądował w odpowiednim apartamencie. – Po czym w ciszy, która zapadła, dodał
gładko: – Ze starszych dzieł widuję dużo włoszczyzny, ale moje preferencje, jak widać,
skłaniają się ku północy. Teraz tak, ten berchem jest znakomitym przykładem swojego gatunku,
ale oczywiście pejzaże w stylu włoskim z popękanymi kolumnami i mleczarkami nie bardzo
odpowiadają współczesnym gustom, prawda? Dużo bardziej mi się podoba ten obraz van
Goyena tutaj. Niestety nie na sprzedaż.
- Van Goyena? Przysiągłbym, że to corot.
- Z tego miejsca rzeczywiście. – Był zadowolony z porównania. – Bardzo podobni
malarze... sam Vincent o tym wspominał... znasz ten list? „Holenderski Corot”? Ta sama
subtelność, głębia mgły, wiesz, o czym mówię?
- Skąd... – Już miałem zadać typowe pytanie handlarza: „Skąd go masz?”, nim się ugryzłem
w język.
- Wspaniały malarz. Bardzo płodny. A to szczególnie piękny przykład – oznajmił z dumą
kolekcjonera. – Wiele zabawnych szczegółów z bliska, maleńki myśliwy, szczekający pies. Poza
tym, co dość typowe, podpisany na rufie łodzi. Czarujące, prawda? Pozwól tu... – Ruchem
głowy wskazał ciała za gobelinem. – Podejdź no. Nie będziesz im przeszkadzał.
- Tak, ale...
- Nie... – Podniósł rękę. – Doskonale rozumiem. Mam go przynieść?
- Bardzo chętnie bym go obejrzał.
- Muszę powiedzieć, że tak się do niego przywiązałem, że przykro mi się będzie z nim
rozstać. Van Goyen sam handlował obrazami. Tak jak wielu holenderskich mistrzów. Jan Steen.
Vermeer. Rembrandt. Ale Jan van Goyen... – uśmiechnął się – był jak twój przyjaciel Boris.
Parał się wszystkim. Obrazy, nieruchomości, transakcje terminowe na tulipany.
Boris w ciemności wydał z siebie odgłos niezadowolenia i już miał coś powiedzieć, gdy
znienacka z kuchni wypadł wychudły potargany chłopak, może dwudziestodwuletni, ze
staromodnym termometrem rtęciowym wetkniętym w usta, zataczając się i osłaniając oczy przed
uniesioną lampą. Miał na sobie dziwaczny, raczej damski, gruby kardigan zrobiony na drutach,
sięgający mu prawie do kolan jak szlafrok; wyglądał na chorego i zdezorientowanego, rękaw
miał podwinięty, dwoma palcami pocierał wewnętrzną stronę przedramienia i nim się
obejrzałem, kolana rozjechały się pod nim i padł na podłogę – termometr wypadł ze szklanym
odgłosem na parkiet, ale się nie stłukł.
- Co... – powiedział Boris, gasząc papierosa, i gdy wstawał, kot czmychnął mu z kolan w
mrok.
Światło śmigało jak szalone po ścianach i suficie, gdy Horst, marszcząc brwi, odstawiał
lampę na podłogę.
- Ajajaj – powiedział z rozdrażnieniem, odgarniając włosy z twarzy, i przyklęknął, by
obejrzeć chłopaka. – Wracajcie – rzucił ze złością do kobiet, które pojawiły się w drzwiach
razem z czujnym, obojętnym osiłkiem o ciemnych włosach i parą licealistów o szklistym
spojrzeniu, nie starszych niż szesnaście lat, i gdy wszyscy wciąż stali tam, wytrzeszczając oczy,
Horst machnął ręką. – Do kuchni! Ulrika – zwrócił się do blondynki – halt sie zurück.
Gobelin zafalował; za nim owinięte w koce kopki, zaspane głosy: „Eee? Was ist los?”.
- Ruhe, schlaft weiter – zawołała blondynka, nim odwróciła się do Horsta i zaczęła mówić
coś niecierpliwie po niemiecku, co brzmiało jak seria z karabinu maszynowego.
Ziewnięcia; jęki; jeden z dalszych tobołków dźwignął się z półprzytomną amerykańską
skargą:
- Że co? Klaus? Co ona powiedziała?
- Zamknij się, kochanie, i idź schlafen.
Boris podniósł swój płaszcz i zaczął się ubierać.
- Potter – rzucił, ale ja nie odpowiadałem, gapiąc się z przerażeniem na podłogę, gdzie
chłopak dyszał charkotliwie. – Potter – powtórzył, chwytając mnie za ramię. – No, już.
Zabieramy się stąd.
- Tak, przepraszam. Będziemy musieli porozmawiać kiedy indziej. Schiesse – przeklął
Horst z żalem, potrząsając chłopaka za bezwładne ramię, demonstracyjnie, acz niezbyt
przekonująco besztając go rodzicielskim tonem. – Dummer Wichser! Dummkopf! Ile on wziął,
Niall? – zwrócił się do osiłka, który znów pojawił się w drzwiach i przyglądał im się
sceptycznie.
- Chuj go tam wie – oznajmił Irlandczyk ze złowieszczym odrzutem głowy w bok.
- Rusz się, Potter – ponaglał Boris, ciągnąc mnie za rękę.
Horst przyłożył ucho do piersi chłopaka, a blondynka, która właśnie wróciła, padła obok
niego na kolana i sprawdzała, czy chłopak może swobodnie oddychać.
Gdy konsultowali się nerwowo po niemiecku, znów słychać było jakieś poruszenie za
gobelinem z Amiens, który zaczął się nagle wydymać: spłowiałe kwiaty, fête champêtre, nimfy o
obfitych kształtach zabawiające się wśród fontann i winorośli. Wpatrywałem się w satyra
podglądającego je zza drzewa, gdy niespodziewanie – coś otarło się o moją nogę –
odskoczyłem gwałtownie, czując, że spod zasłony wysunęła się ręka i chwyciła mnie za
nogawkę. Jeden z brudnych tobołków z podłogi – ledwo widoczna zza gobelinu spuchnięta
czerwona twarz – zapytał mnie sennym, uprzejmym tonem:
- Jest margrabią, mój drogi, wiedziałeś o tym?
Wyrwałem mu nogawkę i cofnąłem się. Chłopak na podłodze kręcił lekko głową i
wydawał z siebie dźwięki, jakby tonął.
- Potter. – Boris złapał mój płaszcz i dosłownie wciskał mi go w twarz. – No już! Idziemy!
Ciao! – zawołał do kuchni, unosząc głowę (w drzwiach pojawiła się ładna twarz brunetki i
machająca ręka: „Cześć, Boris! Cześć!”), i pchnął mnie przed siebie, po czym wypadł za mną na
korytarz. – Ciao, Horst! – zawołał, wykonując gest „zdzwonimy się później”, z ręką przy uchu.
– Czau, Boris! Przepraszam za to zamieszanie! Niedługo pogadamy! Do góry –
zakomenderował Horst, gdy podszedł Irlandczyk i chwycił chłopaka pod ramię z drugiej strony.
Dźwignęli go razem i przenieśli z szurającymi bezładnie po podłodze nogami – w
drzwiach zakotłowało się nerwowo, gdy para nastolatków odskoczyła z przerażeniem – do
rozświetlonego sąsiedniego pokoju, gdzie brunetka Borisa wciągała coś z maleńkiej szklanej
buteleczki do strzykawki.
XVII

Gdy zjeżdżaliśmy zabytkową windą, nagle zostaliśmy zakuci w bezruch; słychać było tylko
szczęk przekładni i skrzypienie bloków.
Na dworze przejaśniło się.
- Szybciej – popędzał mnie Boris, zerkając nerwowo w jedną i drugą stronę; wyjął telefon
z kieszeni płaszcza – przechodzimy, no już...
- Co... – gdybyśmy się pospieszyli, mogliśmy przejść jeszcze na zielonym – dzwonisz po
pogotowie?
- Nie, nie – odpowiedział z roztargnieniem Boris, wycierając nos i rozglądając się – nie
chcę tu sterczeć i czekać na samochód, dzwonię do niego, żeby nas odebrał po drugiej stronie
parku. Przejdziemy się. Czasem ci gówniarze za dużo sobie wstrzykują – powiedział, gdy
zauważył, że oglądam się niespokojnie w stronę domu Horsta. – Nie martw się. Nic mu nie
będzie.
- Kiepsko wyglądał.
- Tak, ale oddychał i Horst ma narcan. To go postawi na nogi. Jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki, widziałeś to kiedyś? Od razu rzuca cię w fazę głodu. Czujesz się
chujowo, ale żyjesz.
- Powinni go zabrać do szpitala.
- Po co? – spytał trzeźwo Boris. – Co ci z pogotowia by zrobili? Podaliby narcan, i tyle.
Horst może mu go podać szybciej. I owszem, będzie po nim rzygał i czuł się, jakby ktoś go dźgał
w głowę, ale lepiej tam niż w karetce: trach, rozcięta koszula, maska na gębę, klepanie po
twarzy, powiadomiona policja, wszyscy pełni dezaprobaty i surowi... wierz mi, narcan to
bardzo, bardzo ostre doświadczenie, jak odzyskujesz przytomność, czujesz się dostatecznie
kiepsko bez szpitala, jasnych lamp, potępiających i wrogich spojrzeń, traktują cię jak gówno,
„narkoman”, „przedawkował”, te wszystkie paskudne spojrzenia, może zakaz powrotu do domu
na życzenie, może oddział psychiatryczny, ktoś z opieki społecznej ze swoją pogadanką „Tyle
rzeczy, dla których warto żyć”, a do tego wszystkiego miła wizyta policji... Poczekaj – dodał –
momencik. – I zaczął mówić przez telefon po ukraińsku.
Ciemność. Pod mglistą koroną latarni parkowe ławki lśniące od deszczu, kap, kap, kap,
drzewa przesiąknięte wilgocią i czarne. Mokre ścieżki z grubą warstwą liści, kilkoro samotnych
pracowników biurowych spieszących do domu. Boris – ze spuszczoną głową, z rękami
wciśniętymi w kieszenie, ze wzrokiem wbitym w ziemię – skończył rozmowę i mamrotał coś
pod nosem.
- Przepraszam, co? – spytałem, zerkając na niego z ukosa. Boris zacisnął wargi, odrzucił
głowę.
- Ulrika – powiedział posępnie. – Suka jedna. To ona otworzyła nam drzwi.
Otarłem czoło. Czułem na sobie zimny pot, dygotałem i było mi niedobrze.
- Skąd znasz tych ludzi?
Boris wzruszył ramionami.
- Horsta? – spytał, wzbijając tuman liści. – Znamy się sprzed wielu lat. Dzięki niemu
poznałem Myriam i jestem mu wdzięczny, że nas ze sobą poznał.
– A...
- Co?
- Ten chłopak na podłodze?
- Ten, co upadł? – Boris zrobił swoją dawną minę równoznaczną z „cholera wie”. – Nie
martw się, zajmą się nim. Zdarza się. Zawsze z tego wychodzą. Naprawdę – zapewnił bardziej
żarliwym tonem. – Bo... posłuchaj – dodał, dźgając mnie łokciem w bok. – U Horsta zawsze
kręcą się małolaty... ciągła rotacja, zawsze nowe towarzystwo... w wieku studenckim, w wieku
licealnym. Przeważnie bogate dzieciaki, z funduszami powierniczymi, czasem chcą mu opylić
jakiś obraz albo inne dzieło sztuki, które należało do rodziny, co nie? Wiedzą, że mogą do niego
przyjść. Bo... – wyjaśnił, odrzucając ruchem głowy włosy znad oczu – sam Horst, jak był
gówniarzem, no wiesz, stare dzieje, lata osiemdziesiąte, chodził przez rok lub dwa do jednej z
tutejszych szkół dla bogatych dzieciaków, tych, gdzie ci każą nosić mundurek. Gdzieś niedaleko
stąd. Pokazał mi kiedyś, jak jechaliśmy taksówką. W każdym razie... – pociągnął nosem –
chłopak na podłodze? Nie jest jakimś biedakiem z ulicy. I nie pozwolą, żeby coś mu się stało.
Miejmy nadzieję, że będzie miał nauczkę. Wielu z nich mądrzeje. Po tej dawce narcanu będzie
rzygał dalej, niż widział. Poza tym Candy jest pielęgniarką, zaopiekuje się nim, gdy się ocknie.
Candy. Ta czarnulka – poinformował, znów dając mi kuksańca między żebra, gdy nie
odpowiadałem. – Widziałeś ją? – Zarechotał. – Dotąd...? – Sięgnął w dół i przeciągnął palcem
nad kolanem, pokazując linię jej kozaków. – Jest niesamowita. Boże, gdybym tylko mógł ją
odbić temu całemu Niallowi, Irlandczykowi, zrobiłbym to. Któregoś dnia wybraliśmy się na
Coney Island, tylko my dwoje, i nigdy tak dobrze się nie bawiłem. Ona lubi robić swetry na
drutach, wyobrażasz sobie? – powiedział, zerkając na mnie chytrze kątem oka. – Taka torpeda...
pomyślałbyś, że jest babką, co lubi robić na drutach? A tu proszę! Zaproponowała, że wydzierga
jeden dla mnie! I wcale nie żartowała! „Boris, kiedy tylko chcesz, zrobię ci sweterek. Powiedz
mi tylko, w jakim kolorze!”
Próbował mnie rozweselić, ale byłem wciąż zbyt wstrząśnięty, żeby rozmawiać. Przez
chwilę szliśmy ze spuszczonymi głowami i słychać było tylko nasze kroki trzeszczące na
parkowej ścieżce w ciemności, zdawały się odbijać echem w nieskończoność, poza bezkresną
miejską noc wokół nas, gdzie klaksony i syreny brzmiały, jak gdyby dochodziły z odległości
kilometra.
- Dobra – powiedział po chwili Boris, rzucając mi kolejne spojrzenie z ukosa –
przynajmniej teraz sprawa jest chyba jasna, nie?
- Co? – spytałem zaskoczony.
Moje myśli wciąż krążyły wokół chłopaka i własnych podbramkowych sytuacji, na
przykład gdy straciłem przytomność w łazience na piętrze u Hobiego, zakrwawiony po
uderzeniu głową o krawędź umywalki; albo gdy obudziłem się na podłodze w kuchni u Carole
Lombard, potrząsany przez Carole, która krzyczała, że mam szczęście, bo jeszcze minuta, a
dzwoniłaby po pogotowie.
- Jestem tego całkiem pewien. Obraz zabrał Sascha.
- Kto?
Boris popatrzył na mnie spode łba.
- Żeby było śmieszniej: braciszek Ulriki – wyjaśnił, krzyżując ręce na chudej piersi. – A
dwa buty to już para, jak się mówi w Rosji. Sascha i Horst są dość zżyci... Horst nie da sobie o
nim powiedzieć złego słowa... cóż. Trudno nie lubić Saschy, wszyscy go lubią, jest
sympatyczniejszy od Ulriki, ale jakoś nigdy nie mogliśmy się do siebie przekonać. Wszyscy
mówią, że Horst był czysty jak łza, dopóki nie zaczął się zadawać z tą dwójką. Studiował
filozofię... miał przejąć firmę ojca... a teraz sam go widziałeś. Mimo wszystko nigdy nie
sądziłem, że Sascha zrobi coś za plecami Horsta, w życiu. Rozumiałeś wszystko, o czym tam
gadaliśmy?
- Nie.
- Więc tak, Horst uważa, że słowo Saschy jest na wagę złota, ale ja nie byłbym taki pewny.
I nie wydaje mi się, żeby obraz trafił do Irlandii. Nawet Niall, ten Irlandczyk, w to wątpi. Nie
podoba mi się, że wróciła Ulrika, bo nie mogę powiedzieć otwarcie, co sądzę. Bo... – wyjaśnił
z rękami głęboko w kieszeniach – jestem trochę zaskoczony, że Sascha zdobył się na coś
takiego, i nie śmiem powiedzieć o tym Horstowi, ale nie widzę innego wytłumaczenia... myślę,
że cały ten fatalny dil, aresztowanie, wtopa z glinami, to wszystko było dla Saschy pretekstem,
żeby zwiać z obrazem. Dziesiątki ludzi żyją na koszt Horsta... jest zbyt dobrotliwy i ufny,
łagodna dusza, wiesz, wierzy, że ludzie są dobrzy... nu, może pozwalać Saschy i Ulrice, żeby go
robili w konia, ale ja im nie pozwolę się okradać.
- Mhm.
Moje spotkanie z Horstem nie trwało zbyt długo, ale nie zrobił na mnie wrażenia kogoś o
szczególnie łagodnej duszy.
Boris z nachmurzoną miną rozpryskiwał nogą kałuże.
- Ale jest jeden problem. Ten koleś od Saschy? Ten, z którym mnie ustawił? Prawdziwe
imię...? Nie mam pojęcia. Twierdził, że ma na imię Terry, co nie brzmiało prawdziwie... ja też
nie używam własnego imienia, ale „Terry”, Kanadyjczyk, kurwa, no proszę cię! Przyjechał z
Czech, taki był z niego Terry White jak ja! Myślę, że to jakiś drobny złodziejaszek, prosto po
wypuszczeniu z pierdla, zero wiedzy, niewykształcony, prymitywny ciołek. Sascha pewnie go
skądś zgarnął, podstawił na wabika i odpalił mu działkę za udział, pewnie jakieś nędzne grosze.
Ale wiem, jak Terry wygląda, i wiem, że ma kontakty w Antwerpii, więc zadzwonię do
swojego człowieka, Wiśni, żeby trochę powęszył.
- Wiśni?
- Tak, to kliczka mojego kumpla Wiktora, nazywamy go tak, bo ma czerwony nochal, poza
tym jego rosyjskie imię, Witia, przypomina rosyjskie słowo na wiśnię. A w Rosji jest jeszcze
popularny serial pod tytułem Zimowa wiśnia... no, trudno to wyjaśnić. Strasznie się wścieka, jak
mu dla draki przypominam o tym serialu. W każdym razie... Wiśnia wszystkich zna, orientuje się
we wszystkich zakulisowych rozmowach. Zanim coś się wydarzy, Wiśnia mówi ci o tym z
dwutygodniowym wyprzedzeniem. Więc nie masz się co martwić o tę twoją pticę, okej? Jestem
pewien, że sprawa zostanie załatwiona.
- Co rozumiesz przez „załatwiona”?
Boris wydał z siebie odgłos zniecierpliwienia.
- Bo to jest zamknięte koło, nie rozumiesz? Horst trafił w samo sedno. Nikt nie kupi tego
obrazu. Nie da się go sprzedać, niemożliwe. Ale... czarny rynek, handel wymienny? Można nim
obracać w nieskończoność! Cenny, poręczny. Pokoje hotelowe... z rąk do rąk. Narkotyki, broń,
dziewczyny, gotówka... co tylko chcesz.
- Dziewczyny?
- Dziewczyny, chłopaki, wsio rawno. Słuchaj – powiedział, łapiąc mnie za rękę. – Ja w
takie rzeczy nie wchodzę. Sam o mało nie zostałem sprzedany jako chłopak... te hieny polują po
całej Ukrainie, w każdym razie tak było kiedyś, na każdym rogu, na każdym dworcu, i powiem
ci, że jak jesteś młody i nieszczęśliwy, wydaje ci się, że to niezłe wyjście. Jakiś facet, który
wydaje się całkiem normalny, obiecuje robotę w knajpie w Londynie albo coś takiego, załatwia
bilet na samolot i paszport, ha! A potem budzisz się z łańcuchem na nadgarstku w jakiejś
suterenie. Nigdy bym nie wszedł w taki biznes. To nie powinno się dziać. Ale się dzieje. I gdy
obraz wymknął się z naszych rąk, moich i Horsta, kto wie, na co zostanie wymieniony?
Najpierw trafi do jednych, potem do drugich. Chodzi o to – uniesiony palec – że twój obraz nie
zniknie w kolekcji jakiegoś oligarchy zbzikowanego na punkcie sztuki. Jest zbyt dobrze znany.
Nikt nie będzie chciał go kupić. Bo i po co? Co mogą z nim zrobić? Nic. Chyba że gliny go
znajdą... ale do tej pory nie znalazły, tyle wiemy...
- Chciałbym, żeby policja go znalazła.
- No tak – Boris energicznie potarł nos – tak, bardzo szlachetnie. Ale na razie, wiem na
pewno, że nasz obraz znów trafi do obiegu, i to o dość ograniczonym zasięgu. A Wiktor Wiśnia
to wspaniały przyjaciel i wiele mi zawdzięcza. Więc głowa do góry! – powiedział, chwytając
mnie za ramię. – Nie wyglądaj jak śmierć na chorągwi! I wkrótce znowu pogadamy, obiecuję.
XVIII

Stojąc pod latarnią tam, gdzie zostawił mnie Boris („Nie mogę cię odwieźć! Jestem już
spóźniony! Muszę pojechać w jedno miejsce!”), byłem tak wstrząśnięty, że musiałem się
rozejrzeć, żeby ustalić, gdzie jestem – dekoracyjna szara fasada Alwyn Court wyglądała jak
jakaś zwyrodniała wersja baroku, a podświetlone reflektorami zdobienia elewacji, świąteczne
dekoracje na drzwiach Petrossian uderzyły w jakiś głęboko ukryty gong w mojej pamięci:
grudzień, mama w ośnieżonej czapce: „Czekaj, skarbie, skoczę tylko za róg i kupię nam
francuskie rogaliki na śniadanie...”.
Tak się zamyśliłem, że mężczyzna wychodzący szybko zza rogu wpadł prosto na mnie:
- Uwaga!
- Przepraszam – wybąkałem, otrząsając się z zamyślenia.
Chociaż zderzenie nastąpiło z jego winy, tak był pochłonięty pogaduszkami przez telefon,
że nie patrzył przed siebie, kilka osób na chodniku rzuciło mi pełne dezaprobaty spojrzenie.
Czując, że brakuje mi tchu i kręci mi się w głowie, próbowałem zdecydować, co robić. Mogłem
podjechać metrem do domu Hobiego, gdybym miał ochotę na przejażdżkę metrem, ale
mieszkanie Kitsey było bliżej. Pewnie wyszła ze swoimi współlokatorkami, Francie i Em, na
swój babski wieczór (z doświadczenia wiedziałem, że nie ma sensu dzwonić lub esemesować;
zwykle chodziły do kina), ale miałem klucz i mogłem wejść, zrobić sobie drinka, położyć się i
zaczekać na nią.
Wypogodziło się, zimowy księżyc świecił czysto w przerwie między deszczowymi
chmurami, i ruszyłem na wschód, od czasu do czasu przystając, żeby spróbować zatrzymać
taksówkę. Nie miałem w zwyczaju wpadać do Kitsey bez zapowiedzi, głównie dlatego, że nie
przepadałem specjalnie za jej współlokatorkami ani one nie przepadały za mną. Ale chociaż
ograniczaliśmy się z Francie i Em do wymiany wymuszonych uprzejmości we wspólnej kuchni,
mieszkanie Kitsey było jednym z nielicznych miejsc w Nowym Jorku, gdzie czułem się
naprawdę bezpiecznie. Gdy u niej gościłem, nikt nie wiedział, jak się ze mną skontaktować. W
jej mieszkaniu zawsze unosiła się aura tymczasowości; Kitsey nie przechowywała tam zbyt
wielu ubrań, a większość rzeczy trzymała w walizce przy łóżku; z niejasnych dla mnie
powodów lubiłem pustą, kojącą anonimowość jej pokoju urządzonego oszczędnie, acz wesoło,
z dywanikami o abstrakcyjnych wzorach i nowoczesnymi meblami z niedrogiego sklepu. Łóżko
było wygodne, lampka do czytania dobra, Kitsey miała też dużą plazmę, mogliśmy więc oglądać
filmy w łóżku, jeśli mieliśmy ochotę; a lodówka z nierdzewnej stali zawsze była dobrze
zaopatrzona w babskie przysmaki: humus i oliwki, ciasto i szampana, mnóstwo śmiesznych
wegetariańskich sałatek na wynos i lody w co najmniej pięciu różnych smakach.
Wygrzebałem z kieszeni klucz, po czym w zamyśleniu otworzyłem drzwi (zastanawiając
się, co znajdę do jedzenia, może będę musiał coś zamówić, nie ma sensu czekać, bo Kitsey
pewnie będzie już po kolacji) i o mało nie uderzyłem się w nos, gdy drzwi zablokował mi
łańcuch.
Zamknąłem je i zaintrygowany stałem tam przez minutę; otworzyłem drzwi znowu i znów
zagrzechotał łańcuch: czerwona sofa, oprawione architektoniczne rysunki i świeca paląca się na
stoliku do kawy.
- Halo! – zawołałem, a potem znowu, głośniej, gdy usłyszałem jakiś ruch w środku: –
Halo!
Waliłem w drzwi tak głośno, że mogłem obudzić sąsiadów, gdy po strasznie długim, jak mi
się zdawało, czasie, do drzwi podeszła Emily i wyjrzała przez szparę. Miała na sobie złachany
domowy sweter i spodnie o krzykliwym wzorze, w których jej tyłek wyglądał na znacznie
większy.
- Kitsey tutaj nie ma – oznajmiła stanowczo, nie zwalniając łańcucha.
- Wiem, nie szkodzi – odparłem z irytacją. – Nie przeszkadza mi.
- Nie wiem, kiedy wróci.
Emily, którą poznałem jako pucołowatą dziewięciolatkę zamykającą mi przed nosem drzwi
w mieszkaniu Barbourów, nigdy nie robiła tajemnicy z tego, że jej zdaniem nie jestem dla Kitsey
dość dobrym partnerem.
- Możesz mnie łaskawie wpuścić? – spytałem rozzłoszczony. – Chcę na nią zaczekać.
- Sorry. Teraz nie jest najlepszy moment.
Emily swoje pszeniczno-brązowe włosy wciąż obcinała krótko z równą grzywką, jak
wtedy, gdy była mała, i układ szczęk – zaciskała je tak samo w drugiej klasie – przypomniał mi,
jak bardzo nie znosił jej Andy, nazywając ją Emily Flegmily tudzież Emilizdą.
- To jakiś cyrk. No weź. Wpuść mnie – powtórzyłem ze złością, ale ona stała tam tylko, nie
patrząc mi prosto w oczy, tylko wbijając spojrzenie w bok mojej twarzy. – Słuchaj, Em, chcę
tylko wejść do jej pokoju i się położyć...
- Lepiej będzie, jak przyjdziesz później. Sorry – powiedziała w pełnej zdumienia ciszy,
która zapadła po moich słowach.
- Słuchaj, nie obchodzi mnie, co tam robisz... – Francie, druga współlokatorka,
przynajmniej udawała, że jest wobec mnie miła. – Nie chcę ci przeszkadzać, chcę tylko...
- Sorry. Lepiej będzie, jak sobie pójdziesz. Bo, bo, słuchaj, ja tu mieszkam – powiedziała,
podnosząc głos, żeby mnie zagłuszyć.
- Dobry Boże. Chyba nie mówisz tego poważnie.
- ... ja tu mieszkam – mrugała powiekami, wyraźnie zakłopotana – to jest moje mieszkanie i
nie możesz ot tak tu sobie wpadać, jak ci przyjdzie ochota.
- Nie no, ja chyba śnię!
- I ten, no... – też była zdenerwowana – przykro mi, nie mogę ci pomóc, naprawdę
przyszedłeś w złym momencie, lepiej będzie, jak sobie pójdziesz. W porządku? Sorry. –
Zamykała mi drzwi przed nosem. – Do zobaczenia na przyjęciu.
- Co?
- Zaręczynowym? – przypomniała Emily, otwierając znów drzwi nieco szerzej i
spoglądając na mnie, toteż przez chwilę, zanim na dobre zatrzasnęła drzwi, widziałem
zatrwożone spojrzenie jej niebieskich oczu.
XIX

Przez jakiś czas stałem na korytarzu zapatrzony w wizjer na zamkniętych drzwiach, w nagłym
bezruchu, który stężał wokół mnie, i w tej ciszy wyobrażałem sobie, że słyszę oddech Em kilka
centymetrów dalej po drugiej stronie i że jest tak samo ciężki jak mój.
Dobra, doigrałaś się, wypad z listy gości weselnych, piekliłem się w myślach, po czym
zrobiłem w tył zwrot i zszedłem po schodach, ostentacyjnie robiąc mnóstwo hałasu, wściekły i
zarazem dziwnie podniesiony na duchu tym incydentem, który dobitnie potwierdzał każdą
niemiłą myśl, jaka w przeszłości zrodziła się w mojej głowie na temat Em. Kitsey
niejednokrotnie przepraszała mnie za jej „obcesowość”, ale to, co się przed chwilą stało,
cytując powiedzenie Hobiego, przechodziło wszelkie pojęcie. Dlaczego nie poszła z
dziewczynami do kina? Siedziała tam z jakimś kolesiem? Em, choć miała kołkowate nogi i nie
była zbyt atrakcyjna, spotykała się z chłopakiem o imieniu Bill, który zajmował kierownicze
stanowisko w Citibanku.
Lśniące czarne ulice. Gdy tylko znalazłem się przed domem, dałem nura w drzwi
sąsiedniej kwiaciarni, żeby sprawdzić wiadomości i wysłać Kitsey SMS-a, zanim wyruszę w
drogę powrotną do siebie, tak na wszelki wypadek; jeśli wychodziła właśnie z kina, mogliśmy
się jeszcze umówić na kolację lub drinka (sam na sam, bez dziewczyn: dziwaczność tego
incydentu aż się o to prosiła) oraz – bardzo chętnie – na spekulacje i żarty na temat zachowania
Em.
Podświetlona wystawa. Blask chłodni przywodzący na myśl kostnicę. Za zaparowaną
szybą, po której spływały strużki wody, w podmuchach wentylatora drżały skrzydlate gałązki
orchidei: upiornie białe, księżycowe, anielskie. Z przodu znajdowały się bardziej udziwnione
okazy, niektóre warte tysiące dolarów: kosmate i żyłkowane, nakrapiane i ząbkowane,
zakrwawione i demoniczne, w kolorach od trupiej pleśni do sinej fuksji – nawet jedna
wspaniała czarna orchidea z szarymi korzeniami wydobywającymi się z omszałej donicy.
(„Proszę cię, kochanie – powiedziała kiedyś Kitsey, trafnie odgadując moje gwiazdkowe plany
– nawet o tym nie myśl, są zbyt cudowne i giną, gdy tylko ich dotknę”).
Żadnych nowych wiadomości. Szybko wysłałem jej SMS-a (Hej, zadzwon, musimy
pogadac, wlasnie stalo sie cos przesmiesznego xxxx) i żeby się upewnić, czy nie wyszła już z
kina, raz jeszcze do niej zadzwoniłem. W chwili, gdy przełączało mnie od razu do poczty
głosowej, zobaczyłem odbicie w lustrze, w głębi zielonej dżungli na tyłach sklepu, i
odwróciłem się z niedowierzaniem.
To była Kitsey, z opuszczoną głową, w swoim różowym płaszczu od Prady, szepcząca i
wtulona w mężczyznę, którego znałem – nie widziałem go całe lata, ale natychmiast go
rozpoznałem, ta sama linia ramion i luźny, koci krok: Tom Cable. Kręcone ciemne włosy nadal
były długie; wciąż ubierał się jak bogatsze dzieciaki z naszej szkoły, które popalały trawkę
(kalosze Tretorn, obszerny gruby irlandzki sweter bez płaszcza), i niósł przewieszoną przez
ramię torbę ze sklepu winiarskiego, tego samego, do którego czasem wpadaliśmy z Kitsey po
butelkę. Ale zdumiało mnie co innego: Kitsey, która mnie zwykle trzymała za rękę, zachowując
lekki dystans – ciągnąc mnie za sobą, ujmująco wymachując moim ramieniem jak dziecko
bawiące się w „most londyński” – wtulała się w niego głęboko i ze smutkiem. Gdy im się
przyglądałem, oniemiały na widok tej zagadkowej sceny – czekali na zmianę świateł,
przepuszczając przejeżdżający z szumem autobus, zbyt zaabsorbowani sobą, żeby mnie
zauważyć – Cable, który mówił coś do niej cicho, zmierzwił jej włosy, a potem odwrócił się,
przyciągnął ją do siebie i pocałował; pocałunek, który odwzajemniła z większą czułością niż
którykolwiek z tych, które oddała mnie.
Zauważyłem też – przechodzili przez ulicę; odwróciłem się szybko, doskonale ich widząc
w szybie oświetlonego sklepu, gdy wchodzili przez frontowe drzwi domu Kitsey zaledwie kilka
metrów ode mnie – że Kitsey jest zdenerwowana, mówiła coś cicho głosem zachrypłym od
emocji, nachylona do Toma z policzkiem przyciśniętym do jego rękawa, gdy on wyciągnął
troskliwie drugą rękę, żeby ścisnąć jej ramię; i chociaż nie dosłyszałem, co mówiła, ton jej
głosu nie pozostawiał żadnych wątpliwości: bo pomimo zasmucenia Kitsey ich zadowolenie ze
wzajemnej bliskości było całkiem czytelne. Dostrzegłby je każdy przypadkowy przechodzień na
ulicy. I – gdy przepłynęli obok mnie, schowanego w ciemnym wejściu, para zakochanych,
wtulonych w siebie duchów – zauważyłem, że Kitsey podnosi szybko rękę, żeby otrzeć łzę z
policzka, na który to widok zamrugałem ze zdumieniem: bo oto po raz pierwszy odkąd
pamiętałem, Kitsey z jakiegoś powodu płakała.
XX

W nocy prawie nie zmrużyłem oka i gdy rano zszedłem na dół otworzyć sklep, byłem tak
zaaferowany, że przez pół godziny siedziałem zapatrzony w przestrzeń, nim uzmysłowiłem
sobie, że zapomniałem przekręcić tabliczkę na „Otwarte”.
Wycieczki Kitsey dwa razy w tygodniu do Hamptons. Dziwne numery wyświetlające się na
komórce, szybko przerywane rozmowy. Kitsey spoglądająca ze zmarszczonymi brwiami na
telefon w trakcie kolacji, żeby zaraz go wyłączyć: „Och, to tylko Em. Och, to tylko mama. Och,
to tylko telemarketer, wpisali mnie na jakąś listę”. Przychodzące w środku nocy SMS-y,
piknięcia jak na łodzi podwodnej, niebieskawe sonarowe pulsowanie na ścianach, Kitsey
podrywająca się z gołym tyłkiem z łóżka, żeby wyłączyć urządzenie, świecąca białymi nogami
w ciemności: „Och, pomyłka. Och, to tylko Toddy, siedzi gdzieś pijany”.
I, co podziałało na mnie niemal tak samo deprymująco: pani Barbour. Doskonale zdawałem
sobie sprawę z dyskretnego taktu pani Barbour w delikatnych sytuacjach – jej daru
zakulisowego opanowywania trudnych spraw – i chociaż z tego, co wiedziałem, nie okłamała
mnie wprost, informacje z pewnością były wygładzane i zręcznie pomijane. Zacząłem sobie
przypominać przeróżne drobnostki, jak na przykład wizytę sprzed kilku miesięcy, kiedy
usłyszałem po wejściu do pokoju pani Barbour, jak ta cichym i naglącym głosem mówi przez
domofon do portiera w odpowiedzi na dzwonek z parteru: „Nie, nic mnie to nie obchodzi, nie
wpuszczaj go, niech zostanie na dole”. I gdy Kitsey niespełna trzydzieści sekund później, po
sprawdzeniu wiadomości w telefonie, poderwała się z miejsca i oświadczyła nieoczekiwanie,
że zabiera Tin-a-Linga i Clemmy na szybki spacer wokół domu, w ogóle się nad tym nie
zastanawiałem pomimo wyraźnego grymasu niezadowolenia, który zmroził oblicze pani
Barbour, oraz przypływu serdeczności i werwy, z jakimi – gdy za Kitsey zatrzasnęły się cicho
drzwi – odwróciła się do mnie i uścisnęła mi dłoń.
Wieczorem mieliśmy się spotkać: miałem jej towarzyszyć na urodzinach jednej, a potem
wstąpić na imprezę u drugiej przyjaciółki. Kitsey, choć nie zadzwoniła, wysłała mi nieśmiałego
SMS-a. Theo, co się dzieje? Jestem w pracy. Zadzwon. Wpatrywałem się tępo w tę wiadomość,
zastanawiając się, czy powinienem odpowiedzieć – cóż takiego mógłbym napisać? – gdy przez
frontowe drzwi sklepu wparował Boris.
- Mam wiadomości.
- Czyżby? – spytałem zdezorientowany po chwili przerwy.
Otarł czoło.
- Możemy tu gadać? – zapytał, rozglądając się.
- Mmm... – mruknąłem, potrząsając głową, żeby się skupić. – Jasne.
- Zasypiam dzisiaj na stojąco – powiedział, pocierając jedno oko. Włosy sterczały mu na
wszystkie strony. – Potrzebuję kawy. Nie, nie mam czasu – wyjaśnił sennie, podnosząc rękę. – I
nie mogę usiąść. Mam tylko minutę. Ale... dobra wiadomość, dostałem cynk o twoim obrazie.
- Co z nim? – wydukałem, raptownie otrząsając się z mgły zamyślenia.
- No, niedługo się dowiemy – odparł wymijająco.
- Gdzie... – usiłowałem się skupić. – Jest cały? Gdzie go trzymają?
- Na te pytania nie mogę jeszcze odpowiedzieć.
- On... – Z trudem przychodziło mi zebranie myśli; wziąłem głęboki wdech, kciukiem
narysowałem linię na blacie, żeby się uspokoić, podniosłem wzrok...
- Tak?
- On potrzebuje określonej temperatury i wilgotności... wiesz o tym, prawda? – Obcy głos,
nie mój. – Nie mogą go trzymać w zawilgoconym garażu ani byle gdzie.
Boris zasznurował usta w dawnym szyderczym grymasie.
- Wierz mi, Horst dbał o ten obraz jak o własne dziecko. Z drugiej strony... – przymknął
oczy – nie wiem, jak jest z tymi ludźmi. Przykro mi o tym mówić, ale nie są geniuszami. Miejmy
nadzieję, że mają dość oleju w głowie, żeby nie trzymać go za piecem do pizzy czy coś takiego.
Żartowałem – dodał wyniośle, gdy zauważył, że rozdziawiłem usta w przerażeniu. – Chociaż z
tego, co słyszałem, trzymają go w knajpie lub w pobliżu knajpy. W każdym razie w tym samym
budynku. Porozmawiamy o tym później – zadecydował, podnosząc rękę.
- Tutaj? – dopytywałem się z niedowierzaniem po kolejnej przerwie. – W Nowym Jorku?
- Później. To może poczekać. Ale jest jeszcze jedna sprawa – uciszył mnie niecierpliwie,
rozglądając się po sklepie i nad moją głową. – Słuchaj no. Właściwie, to przyszedłem z czym
innym. Horst... nie wiedział, że nazywasz się Decker, dopóki nie spytał mnie dzisiaj przez
telefon. Znasz gościa, który się nazywa Lucius Reeve?
Usiadłem.
- A co?
- Horst mówi, żeby się trzymać od niego jak najdalej. Horst wie, że handlujesz antykami,
ale nie skojarzył tego z tamtą sprawą, dopóki nie usłyszał, jak się nazywasz.
- Jaką sprawą?
- Nie chciał za dużo o tym gadać. Nie wiem, co cię łączy z tym Luciusem, ale Horst mówi,
żeby trzymać się od niego z daleka, i pomyślałem, że powinieneś się o tym dowiedzieć od razu.
Naraził się kiedyś Horstowi w jednej sprawie, zupełnie innej, i Horst nasłał na niego Martina.
- Martina?
Boris machnął ręką.
- Nie znasz Martina. Wierz mi, zapamiętałbyś go. W każdym razie, w twojej branży lepiej
się nie zadawać z tym całym Luciusem.
- Wiem.
- Ile mu wisisz, jeśli mogę zapytać?
- No... – Znów potrząsnąłem głową, nie mogąc uwierzyć, że o tym rozmawiamy. – To
skomplikowane.
- Dobra, nie wiem, co ten gość na ciebie ma. Jeśli potrzebujesz mojej pomocy, służę,
możesz na mnie liczyć, na Horsta też, jak przypuszczam, bo cię polubił. Wczoraj aż miło było na
niego popatrzeć, tak się ożywił i rozgadał! Nie zna zbyt wielu osób, przy których mógłby być
sobą i z którymi mógłby porozmawiać o swoich zainteresowaniach. Smutne to. Bardzo
inteligentny ten Horst. Ma dużo do zaoferowania. Ale... – rzut oka na zegarek – przepraszam, nie
chcę być niegrzeczny, ale muszę lecieć, jestem dobrej myśli, jeśli chodzi o obraz! Sądzę, że go
odzyskamy, jest szansa! Więc... – Łupnął się śmiało pięścią w mostek. – Odwagi! Wkrótce
pogadamy.
- Boris?
- Aha?
- Co byś zrobił, gdyby zdradzała cię dziewczyna?
Boris, zmierzając już do drzwi, odwrócił się i spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
- Jeszcze raz.
- Gdybyś myślał, że zdradza cię dziewczyna. Boris zmarszczył brwi.
- Nie jesteś pewien? Nie masz dowodu?
- Nie mam – odparłem, nim zdałem sobie sprawę, że to nie do końca prawda.
- Więc zapytaj ją prosto z mostu – poradził stanowczo Boris. – W jakiejś sytuacji, kiedy
będzie miło i przyjemnie i nie będzie się niczego spodziewać, znienacka. Może w łóżku. Jeśli ją
przyszpilisz w odpowiednim momencie, nawet jeśli skłamie, będziesz o tym wiedział. Straci
zimną krew.
- Nie ta kobieta.
Boris roześmiał się.
- W takim razie trafił ci się niezły egzemplarz! Rzadkość! Jest piękna?
- Tak.
- Bogata?
- Tak.
- Inteligentna?
- Większość powiedziałaby, że tak.
- Bez serca?
- Trochę.
Boris parsknął śmiechem.
- I kochasz ją, tak. Ale nie za bardzo.
- Dlaczego tak mówisz?
- Bo się nie wściekasz, nie szalejesz, nie rozpaczasz! Nie wybiegasz stąd z krzykiem, żeby
ją udusić gołymi rękami! Co znaczy, że wasze dusze nie są ze sobą zbyt mocno splątane. I
dobrze. Tak mi podpowiada doświadczenie. Trzymaj się z dala od tych, których kochasz za
bardzo. Bo to oni cię zabiją. Po to, żeby żyć szczęśliwie na tym świecie, potrzebujesz kobiety,
która ma własne życie i tobie też pozwala żyć po swojemu.
Klepnął mnie dwa razy po ramieniu i gdy wyszedł, wpatrywałem się w gablotę ze srebrem
w nowym przypływie rozpaczy na myśl o tym, jakie mam spaprane życie.
XXI

Kitsey, gdy otworzyła mi drzwi tego wieczoru, wydawała się mniej spokojna niż zwykle:
mówiła o kilku rzeczach naraz, o nowej sukience, którą chciała kupić, przymierzyła ją, nie
mogła się zdecydować, poprosiła, żeby ją dla niej przechowano, o burzy w Maine, mnóstwo
powalonych drzew, tych starych na wyspie, dzwonił wujek Harry, jakie to przykre!
- Kochanie... – poprosiła, kręcąc się urokliwie po kuchni, stając na palcach, żeby sięgnąć
po kieliszki do wina – mogę cię prosić?
Nigdzie nie było widać jej współlokatorek, Em i Francie, jak gdyby zmyły się mądrze
przed moim przybyciem razem ze swoimi partnerami.
- Ach, nic już... mam je. Słuchaj, wpadłam na super pomysł. Wybierzmy się na curry, zanim
pójdziemy do Cynthii. Mam straszną ochotę. Jak się nazywa ta knajpka na Lex, do której mnie
zabrałeś, ta, którą tak lubisz? Mahal coś?
- Masz na myśli tę „podrzędną norę”? – spytałem lodowatym tonem. Nie zawracałem sobie
nawet głowy zdjęciem płaszcza.
- Słucham?
- Z tłustym rogan dźosz. I starymi ludźmi, którzy działają na ciebie przygnębiająco. Jak
hałastra z wyprzedaży w Bloomingdale’s.
Restauracja Jal Mahal (sic!) była podupadłym lokalikiem schowanym na piętrze budynku
na Lexington Avenue, gdzie nie zmieniło się nic, odkąd pamiętam: ten sam chlebek papad, te
same ceny, ta sama różowa wykładzina wyblakła od wilgoci pod oknami, nawet kelnerzy, te
same pucołowate, dobrotliwe, łagodne twarze, które pamiętałem z dzieciństwa, gdy razem z
mamą chodziliśmy tam po kinie na samosy i lody o smaku mango.
- Jasne, czemu nie? – drwiłem dalej. – „Najbardziej żałosna knajpa na Manhattanie”. Co za
świetny pomysł.
Odwróciła się do mnie i zmarszczyła czoło.
- Jak chcesz. Baluchi’s jest bliżej. Albo... pójdziemy, gdzie chcesz.
- O, naprawdę? – Stałem oparty o framugę z rękami w kieszeniach. Po latach spędzonych
ze światowej klasy łgarzem stałem się bezlitosny. – Gdzie ja chcę? Dobre sobie.
- Przepraszam. Myślałam, że fajnie byłoby zjeść curry. Zapomnij o tym.
- Przestań już grać. Nie wysilaj się.
Podniosła wzrok z nieobecnym uśmiechem na twarzy.
- Słucham?
- Daruj sobie. Doskonale wiesz, o czym mówię.
Nic nie powiedziała. Na jej ślicznym czole ukazała się bruzda.
- Może to cię nauczy, żeby mieć włączony telefon, jak z nim jesteś. Jestem pewien, że
dzwoniła, żeby cię uprzedzić.
- Przepraszam, nie wiem...?
- Kitsey, widziałem was.
- Och, proszę cię – powiedziała, mrugając powiekami, po krótkiej przerwie. – Chyba
żartujesz. Nie mów, że masz na myśli Toma. No naprawdę, Theo – powiedziała w grobowej
ciszy, która nastąpiła po jej słowach. – Tom to stary kumpel z dawnych lat, jesteśmy naprawdę
zżyci...
- Domyślam się...
- ... przyjaźni się też z Em i ten, no... – mrugała nerwowo z miną kogoś, kogo się
niesprawiedliwie prześladuje – wiem, jak to mogło wyglądać, wiem, że nie lubisz Toma, i masz
ku temu dobre powody. Bo słyszałam, co się stało po śmierci twojej matki, i jasne, postąpił
naprawdę paskudnie, ale był wtedy jeszcze dzieckiem, a teraz czuje się podle w związku z tym...
- Czuje się podle?
- ... ale, ale wczoraj dostał złą wiadomość – kontynuowała szybko jak aktorka, której
przerwano w połowie monologu – też spotkało go coś złego...
- Rozmawiasz z nim o mnie? Siedzicie sobie, obgadujecie mnie i użalacie się nad moim
losem?
- ... i Tom wpadł się z nami spotkać, ze mną i z Em, z nami dwiema, bez zapowiedzi, tuż
przed tym, jak miałyśmy wyjść do kina, dlatego zostałyśmy w domu i nie wyszłyśmy z resztą,
możesz spytać Em, jeśli mi nie wierzysz, nie miał dokąd pójść, był strasznie roztrzęsiony,
osobista sprawa, chciał tylko z kimś pogadać i co miałyśmy...
- Chyba nie sądzisz, że w to uwierzę?
- Słuchaj. Nie wiem, co mówiła Em...
- Powiedz mi: czy matka Cable’a wciąż ma ten dom w East Hampton? Pamiętam, jak
zawsze podrzucała go do ośrodka sportowego na całe dnie, gdy zwolniła opiekunkę, a raczej po
tym, jak opiekunka sama się zwolniła. Lekcje tenisa, lekcje golfa. Pewnie wyrósł na świetnego
golfistę, co?
- Tak – odpowiedziała chłodno – tak, jest całkiem niezły.
- Mógłbym teraz powiedzieć coś wrednego, ale się powstrzymam.
- Theo, nie róbmy tego.
- Mogę ci przedstawić swoją teorię? Pozwolisz? Jestem pewien, że się mylę w kilku
szczegółach, ale ogólnie wszystko powinno się zgadzać. Bo wiem, że spotykałaś się z Tomem,
Platt mi powiedział, gdy wtedy natknąłem się na niego na ulicy, i też nie był tym specjalnie
zachwycony. Tak, tak – nie milkłem, gdy próbowała mi przerwać, a mój głos brzmiał tak, jak się
czułem, surowo i martwo. – Dobra, nie musisz się tłumaczyć. Cable zawsze się podobał
dziewczynom. Jest zabawny, naprawdę świetny kompan, jak się postara. Nawet jeśli wypisywał
ostatnio czeki bez pokrycia lub okradał ludzi w klubie, lub robił inne rzeczy, o których
słyszałem...
- To nieprawda! To kłamstwo! Nigdy nikomu nic nie ukradł...
- ... do tego twoi rodzice nigdy nie przepadali za Tomem, w ogóle go nie tolerowali, a
potem, gdy tata i Andy zginęli, nie mogłaś tego dalej ciągnąć, w każdym razie nie otwarcie.
Twoja mama by tego nie zniosła, jak wiele razy wspominał Platt...
- Już się nigdy z nim nie spotkam.
- A więc przyznajesz się.
- Nie sądziłam, że to ma jakieś znaczenie przed ślubem.
- Jak to?
Odgarnęła włosy z oczu i nic nie mówiła.
- Nie sądziłaś, że to ma znaczenie? Dlaczego? Myślałaś, że się nie dowiem?
Podniosła wzrok ze złością.
- Jesteś zimny jak ryba, wiesz o tym?
- Ja? – Odwróciłem wzrok i roześmiałem się. – Ja jestem zimny?
- A tak, zawsze ten „pokrzywdzony”, ten „szlachetny”.
- Czego najwyraźniej nie można powiedzieć o co poniektórych.
- Widzę, że sprawia ci to wielką przyjemność.
- Wierz mi: nie.
- Naprawdę? Nigdy bym nie pomyślała, patrząc na ten uśmieszek.
- A czego się spodziewasz? Miałem siedzieć cicho?
- Powiedziałam, że więcej się z nim nie spotkam. Zresztą to samo powiedziałam jemu jakiś
czas temu.
- Ale on upiera się przy swoim. Kocha cię. Nie przyjmie odmowy.
Ku mojemu zdumieniu zaczerwieniła się.
- Masz rację.
- Biedna mała Kits.
- Nie bądź złośliwy.
- Biedactwo – zadrwiłem znowu, nie wiedząc, co innego mogę powiedzieć.
Szperała w szufladzie, szukając korkociągu, i po chwili odwróciła się, wbijając we mnie
posępne spojrzenie.
- Nie oczekuję, że to zrozumiesz, ale ciężko jest kochać niewłaściwą osobę.
Milczałem. Gdy wchodziłem do jej mieszkania, na jej widok tak mnie zmroziła złość, że
próbowałem sobie wmówić, iż Kitsey nie jest w stanie mnie zranić ani – niech Bóg broni –
wzbudzić we mnie współczucia. Ale któż lepiej niż ja znał prawdę tych słów?
- Słuchaj – powiedziała znowu, odkładając korkociąg. Dostrzegła dla siebie szansę i
sięgała po nią: jak na korcie tenisowym, bezwzględnie wypatrując słabego punktu
przeciwnika...
- Daj mi spokój.
Zbyt emocjonalnie. Nieodpowiedni ton. Chciałem być chłodny, panujący nad wszystkim.
- Theo. Proszę cię. – Już była przy mnie, ręka na rękawie. Różowiejący nos,
zaczerwienione od łez oczy: zupełnie jak biedny Andy z jego sezonowymi alergiami, jak jakaś
zwykła osoba, nad którą można by się nawet zlitować. – Przepraszam. Szczerze. Z całego serca.
Nie wiem, co powiedzieć.
- Nie?
- Nie. Potraktowałam cię niesprawiedliwie.
- Niesprawiedliwie. Można to i tak ująć.
- No i wiem, że nie lubisz Toma...
- A co to ma do rzeczy?
- Theo, czy to naprawdę ma dla ciebie tak wielkie znaczenie? Nie ma, wiesz, że nie ma –
dodała szybko. – Gdybyś się nad tym zastanowił. Poza tym... – przerwała na chwilę, po czym
brnęła dalej – nie chcę ci nic zarzucać, ale wiem o wszystkich twoich sprawkach i nie obchodzą
mnie one.
- Sprawkach?
– Oj, proszę cię – powiedziała znużonym tonem. – Możesz się spotykać z tym swoim
szemranym towarzystwem, brać tyle narkotyków, ile chcesz. Mnie nic do tego.
W tle zaczął dudnić kaloryfer, wszczynając potworny rumor.
– Słuchaj – kontynuowała. – Pasujemy do siebie. To małżeństwo jest bez wątpienia
korzystne i dla mnie, i dla ciebie. Oboje zdajemy sobie z tego sprawę. Bo... słuchaj no, ja o
wszystkim wiem. Nie musisz mi nic mówić. I jeszcze jedno, nie uważasz, że odkąd zaczęliśmy
się widywać, trochę ci się poprawiło? Znormalniałeś.
- Czyżby? „Znormalniałem”? Co to niby ma znaczyć?
- Słuchaj... – westchnęła z irytacją – nie masz co udawać, Theo. Martina... Em... Tessa
Margolis, pamiętasz ją?
- Kurwa.
Nie sądziłem, że ktokolwiek wie o Tessie.
- Wszyscy mnie przestrzegali. „Trzymaj się od niego z daleka. Jest uroczy, ale to
narkoman”. Tessa powiedziała Em, że przestała się z tobą spotykać po tym, jak cię przyłapała
na wciąganiu heroiny przy jej kuchennym stole.
- To nie była heroina – zaprzeczyłem gorąco. Tylko rozgniecione tabletki morfiny i
wciąganie ich przez nos okazało się kiepskim pomysłem, całkowite marnotrawstwo. – A zresztą,
Tessa nie miała żadnych skrupułów, jeśli chodziło o wciąganie koki, ciągle mnie prosiła, żebym
jej trochę skombinował...
- Słuchaj, to co innego i dobrze o tym wiesz. Mama – dodała, nie chcąc dopuścić mnie do
głosu.
- Tak? Co innego? – Podniosłem głos, żeby ją zagłuszyć. – Jak to co innego? Wyjaśnij mi.
- ... mama, przysięgam, posłuchaj mnie, Theo, mama tak bardzo cię kocha. Tak bardzo.
Uratowałeś jej życie, gdy wtedy do nas przyszedłeś. Zaczęła rozmawiać, jeść, interesować się,
chodzić do parku, cieszyć się na spotkania z tobą, nie wyobrażasz sobie, w jakim była stanie
wcześniej. Jesteś częścią rodziny – oznajmiła, wykładając atut. – Naprawdę. Bo wiesz, Andy...
- Andy? – Roześmiałem się smutno. Andy nie miał żadnych złudzeń co do swojej
świrniętej rodzinki.
- Słuchaj, Theo, nie bądź taki. – Już przyszła do siebie: życzliwa i rozsądna, w swej
bezpośredniości podobna do ojca. – To coś, co należy zrobić. Mówię o naszym ślubie. Dobrze
się dobraliśmy. Dla wszystkich zainteresowanych jest to sensowny krok, a już na pewno dla nas.
- O, czyżby? Dla wszystkich?
- Tak. – Idealny spokój. – Nie bądź taki, wiesz, co mam na myśli. Dlaczego mielibyśmy
dopuścić do tego, żeby ta sprawa wszystko popsuła? Ostatecznie mamy na siebie dobry wpływ,
nie uważasz? Ty i ja? I... – blady uśmieszek, jej matki – tworzymy zgraną parę. Lubimy się.
Dogadujemy.
- Zatem głowa, nie serce.
- Jeśli chcesz to ująć w ten sposób, to tak – odpowiedziała, patrząc na mnie z tak
wyraźnym współczuciem i sympatią, że (dość nieoczekiwanie) poczułem, jak w obliczu jej
chłodnej inteligencji, należącej tylko do niej, czystej jak brzmienie srebrnego dzwonka, moja
złość wyślizguje się spode mnie. – A teraz... – dodała, stając na palcach, żeby cmoknąć mnie w
policzek – bądźmy dla siebie mili, szczerzy i dobrzy, bądźmy razem szczęśliwi i dobrze się
bawmy, zawsze.
XXII

I tak spędziłem u niej noc – zamówiliśmy później jedzenie i położyliśmy się spać. Ale chociaż
na pewnym poziomie całkiem łatwo było udawać, że wszystko jest po staremu (bo w pewnym
sensie czyż oboje do tej pory cały czas nie udawaliśmy?), na innym czułem, że się niemal duszę
pod ciężarem tego wszystkiego między nami, co nieznane i niedopowiedziane, i później, gdy
leżała wtulona we mnie i zwinięta w kłębek, nie mogłem zasnąć i wyglądałem przez okno z
poczuciem dogłębnej samotności. Ciche chwile tego wieczoru (moja wina, nie Kitsey, której
nawet w sytuacjach kryzysowych buzia się nie zamykała) i pozornie niepokonany dystans
między nami bardzo mi przypominał chwile, gdy jako szesnastolatek nie miałem zielonego
pojęcia, co mówić i co robić w towarzystwie Julie, która, choć z pewnością nie mogłem
nazwać jej swoją dziewczyną, była pierwszą kobietą, którą za taką uważałem. Poznaliśmy się
przed sklepem monopolowym na Hudson Street, gdzie stałem z pieniędzmi w dłoni, chcąc, żeby
ktoś wszedł i kupił mi butelkę, i wtedy nadeszła ona, wyłoniła się zza rogu jak nietoperz w
łopoczącym futurystycznym stroju kłócącym się z jej ciężkim krokiem i urodą wiejskiej
dziewczyny, pospolitą, lecz przyjemną twarzą żony farmera na prerii z początków dwudziestego
wieku. „Hej, mały, masz tu resztę – powiedziała, wyciągając swoją butelkę wina z torby. – Nie,
naprawdę. Nie ma o czym mówić. Masz zamiar pić tutaj, na tym zimnie?” Miała dwadzieścia
siedem lat, była prawie dwanaście lat ode mnie starsza, związana z chłopakiem, który właśnie
kończył szkołę biznesu w Kalifornii, i nigdy nie było żadnych wątpliwości, że gdy chłopak
wróci, nie wolno mi już będzie do niej przychodzić ani się z nią kontaktować. Oboje o tym
wiedzieliśmy. Nie musiała tego mówić. Pokonując pięć ciągów schodów do jej kawalerki w te
rzadkie (dla mnie) popołudnia, kiedy wolno mi było do niej przyjść, zawsze aż kipiałem od
słów i uczuć, zbyt wielkich, bym mógł je w sobie utrzymać, ale wszystko, co planowałem
powiedzieć, zawsze wyparowywało w chwili, gdy otwierała drzwi, zamiast więc zająć ją
rozmową choćby przez dwie minuty jak normalny człowiek, niemo i rozpaczliwie snułem się
trzy kroki za nią, z rękami w kieszeniach, nienawidząc samego siebie, gdy ona chodziła boso po
mieszkaniu, wyglądała cool, zachowywała się swobodnie, przepraszała za brudne rzeczy na
podłodze i za to, że zapomniała kupić zgrzewkę piwa – chciałbym może, żeby skoczyła na dół?
– aż w pewnym momencie niemal dosłownie rzucałem się na nią w połowie zdania i
przewracałem ją na tapczan, tak gwałtownie, że czasem spadały mi okulary. To wszystko było
tak wspaniałe, że myślałem, iż umrę z rozkoszy, ale gdy leżałem później bezsennie, dławiło
mnie poczucie pustki, jej białe ramię na kołdrze, zapalające się latarnie, i drżałem na myśl o
nadejściu ósmej, kiedy to musiała wstać, ubrać się do pracy w barze w Williamsburgu, gdzie
nie mogłem jej odwiedzić, bo byłem niepełnoletni. I nawet nie kochałem Julie. Podziwiałem ją,
miałem obsesję na jej punkcie, zazdrościłem jej pewności siebie, a nawet trochę się jej bałem;
ale tak naprawdę nie kochałem jej, nie bardziej niż ona mnie. Nie byłem też pewien, czy kocham
Kitsey (przynajmniej nie tak, jak kiedyś pragnąłem ją pokochać), ale mimo wszystko było
zaskakujące, jak fatalnie się czułem, zważywszy, że nie było to dla mnie nic nowego.
XXIII

Afera z Kitsey chwilowo wyparła wizytę Borisa z moich myśli, ale – gdy tylko zasnąłem –
wszystko chyłkiem wróciło w snach. Dwa razy budziłem się i siadałem sztywno w łóżku: raz po
upiornym otworzeniu się drzwiczek skrytki w magazynie, gdy kobiety w chustach walczyły o
stertę używanych ubrań na zewnątrz; i potem, gdy odpłynąłem znowu do innej scenografii tego
samego snu: licha skrytka w formie przestrzeni odgrodzonej zasłonami pod gołym niebem,
wydymające się ściany z materiału nie dość długiego, by dotknąć trawy. Dalej rozciągał się
widok na zielone pola i dziewczęta w długich białych sukniach: obraz (tajemniczo) tchnący
śmiercią i rytualną grozą tak wielką, że obudziłem się, łapiąc powietrze.
Zerknąłem na zegarek: czwarta nad ranem. Po półgodzinnych mękach usiadłem z gołym
torsem w ciemności i – czując się jak oszust we francuskim filmie – zapaliłem papierosa,
wyglądając na Lexington Avenue, która o tej porze była właściwie pusta oprócz taksówek
kończących lub zaczynających zmianę, nie wiadomo. Ale sen, który wydawał się proroczy, nie
chciał się rozpłynąć i unosił się w powietrzu jak trujące opary, gdy moje serce wciąż biło na
myśl o tamtym efemerycznym niebezpieczeństwie, poczuciu otwartości i groźby.
„Powinno się zastrzelić...” Wystarczająco już martwiłem się o obraz, gdy tkwiłem w
przekonaniu, że przez cały rok jest przechowywany w bezpiecznym miejscu (o czym rzeczowo i
profesjonalnie przekonywała broszura magazynu) w optymalnej dla dzieł sztuki temperaturze
około 20 stopni Celsjusza przy wilgotności powietrza pięćdziesiąt procent. Takiego obrazu nie
można było przechowywać byle gdzie. Nie można go było narażać na zimno i gorąco, wilgoć i
bezpośrednie słońce. Wymagał określonych warunków tak jak orchidee w kwiaciarni.
Wystarczyło mi wyobrazić sobie, że jest wciśnięty za piec do pizzy, by moje bałwochwalcze
serce zaczęło bić napędzane inną, ale podobną wersją lęku, jaki mnie ogarniał na myśl o tym, że
kierowca wyrzuci biednego Poppera z autobusu: w deszczu, przy drodze, na pustkowiu.
Ale przecież: jak długo obraz znajdował się w rękach Borisa? Borisa? Nawet Horst,
zadeklarowany miłośnik sztuki swoim mieszkaniem nie zrobił na mnie wrażenia kogoś, kto
specjalnie przejmuje się kwestiami konserwatorskimi. Nie brakowało katastrofalnych
scenariuszy: Burza na jeziorze galilejskim, jedyna marina, jaką namalował Rembrandt, ponoć
kompletnie zniszczona z powodu niewłaściwego przechowywania. Arcydzieło Vermeera List
miłosny, wycięte z blejtramu przez hotelowego kelnera, kruszące się i pogniecione po
wciśnięciu go pod materac. Nędza Picassa i Pejzaż tahitański Gaugina, uszkodzone przez wodę
po tym, jak jakiś kretyn ukrył je w publicznej toalecie. Podczas mojej obsesyjnej lektury
historia, która najbardziej mnie dręczyła, dotyczyła Narodzin Chrystusa ze Świętym
Franciszkiem i Świętym Wawrzyńcem Caravaggia, obrazu skradzionego z kaplicy bazyliki San
Lorenzo i tak niechlujnie wyciętego z ramy, że kolekcjoner, który zlecił kradzież, wybuchnął
płaczem na jego widok i odmówił przyjęcia płótna.
Zauważyłem, że telefonu Kitsey nie ma na stałym miejscu, czyli na ładowarce na
parapecie, skąd ściągała go zaraz po przebudzeniu. Czasem budziłem się w środku nocy i
zauważałem niebieską poświatę telefonu po jej stronie łóżka, pod kołdrą, z gniazdka uwitego w
pościeli. „Och, sprawdzam, która godzina”, mawiała, gdy przekręcałem się sennie, by zapytać,
co robi. Wyobraziłem sobie teraz, że jest wyłączony i zakopany głęboko w torebce z krokodylej
skóry wśród innych drobiazgów Kitsey, razem z błyszczykiem do ust, wizytówkami, próbkami
perfum i wrzuconą tam luźno gotówką, zmiętymi dwudziestkami wypadającymi za każdym
razem, gdy sięgała po szczotkę. Cable pewnie dzwonił wiele razy w ciągu nocy, zostawiając w
tej wonnej zbieraninie liczne SMS-y i wiadomości głosowe, które Kitsey znajdzie po
przebudzeniu rano.
O czym rozmawiali? Co sobie mówili? O dziwo: łatwo było wyobrazić sobie te dialogi.
Wesołe pogaduszki, poczucie chytrej zmowy. Cable zwracający się do niej w łóżku niemądrymi
przezwiskami i łaskoczący ją, gdy ona piszczy wniebogłosy.
Zgasiłem papierosa. Brak formy, sensu, znaczenia. Kitsey nie lubiła, gdy paliłem w jej
sypialni, ale gdy znajdzie niedopałek w porcelanowym puzderku z Limoges na swojej toaletce,
tym razem raczej nie będzie mi tego wypominać. Żeby w ogóle zrozumieć świat, czasem można
się skupić tylko na jednym jego maleńkim wycinku, dobrze się przyjrzeć temu, co blisko,
uznawszy, że reprezentuje całość; ale odkąd obraz wyślizgnął mi się z rąk, czułem się zatopiony
w bezmiarze, unicestwiony przez nie tylko przewidywalny ogrom czasu i przestrzeni, lecz także
nieprzebytych odległości między ludźmi, nawet jeśli są na wyciągnięcie ręki, i z nowymi
zawrotami głowy pomyślałem o wszystkich miejscach, w których byłem, i wszystkich tych, w
których nie byłem, o świecie zaginionym, wielkim, niezgłębionym, obskurnym labiryncie miast i
wąskich uliczek, rozwiewanym prochu i nieprzyjaznych bezkresach, przegapionych
połączeniach, rzeczach zgubionych i już nie odnalezionych, i o swoim obrazie porwanym przez
ten potężny prąd i dryfującym gdzieś tam: maleńkim fragmencie ducha, drobnej iskierce
unoszącej się na ciemnych morskich falach.
XXIV

Jako że nie mogłem znowu zasnąć, wyszedłem, nie budząc Kitsey, w lodowatej mrocznej
godzinie przed wschodem słońca, dygocząc z zimna, gdy ubierałem się w ciemności; jedna ze
współlokatorek wróciła właśnie do domu i brała prysznic, a ostatnią rzeczą, na jaką miałem
ochotę, było spotkanie z którąś z nich w drodze do drzwi.
Gdy wysiadłem z metra, niebo już bladło. Dowlokłem się do domu w przenikliwym
zimnie, przygnębiony, śmiertelnie zmęczony, wszedłem przez boczne drzwi, doczłapałem do
swojego pokoju, w zaparowanych okularach, śmierdzący tytoniem, seksem, curry oraz
perfumami Kitsey, Chanel No. 19, zatrzymując się, żeby przywitać się z Popczikiem, który
wcześniej leżał zwinięty w kulkę w holu, a teraz kręcił mi się pod nogami wyjątkowo
rozemocjonowany, i gdy wyciągnąłem z kieszeni zwinięty krawat, żeby go powiesić na haku z
tyłu drzwi, zmroziło mnie na dźwięk dolatującego z kuchni głosu:
- Theo, to ty?
Ruda głowa wyglądająca zza rogu. To była ona z kubkiem kawy w ręku.
- Przepraszam, przestraszyłam cię? Nie chciałam.
Stałem jak porażony, oniemiały, gdy ona wyciągnęła ręce, wydając z siebie śpiewny
odgłos radości, z podnieconym Popczikiem popiskującym i podskakującym pod naszymi
nogami. Wciąż miała na sobie rzeczy, w których spała: dół piżamy w prążki i bluzę z długim
rękawem pod starym swetrem Hobiego, i wciąż pachniała zmiętą pościelą i łóżkiem. O Boże,
pomyślałem, zamykając oczy i wciskając twarz w jej ramię w przypływie szczęścia i strachu,
nagły powiew z nieba, o Boże.
- Tak się cieszę, że cię widzę! – To była ona. Jej włosy, jej oczy. Ona. Obgryzione
paznokcie jak u Borisa i dolna warga jak u dziecka, które za długo ssało kciuk, rude potargane
włosy jak główka kwiatu dalii. – Co u ciebie? Stęskniłam się!
- Ja... – Wszystkie moje postanowienia prysły w jedną sekundę. – Co ty tu robisz?
- Leciałam do Montrealu! – Przenikliwy śmiech dużo młodszej dziewczyny, ochrypły
rechot rodem z placu zabaw. – Na kilka dni do swojego kumpla Sama, a potem miałam się
spotkać z Everettem w Kalifornii. – (Sam? – pomyślałem). – No, w każdym razie mój samolot
skierowano na inną trasę... – pociągnęła duży łyk kawy, bez słowa poczęstowała mnie nią,
„chcesz? nie?”, kolejny łyk – ... i wylądowałam w Newark, pomyślałam więc sobie, czemu nie,
przesunę wizytę i wpadnę do was, chłopaki.
- Ha. To świetnie.
„Do was, chłopaki”. Czyli do mnie też.
- Pomyślałam, że super byłoby was odwiedzić, skoro nie będzie mnie tu na święta. A jutro
jest twoje przyjęcie. Zaręczyny! Gratuluję! – Dotknęła lekko mojego ramienia i gdy stanęła na
palcach, żeby pocałować mnie w policzek, poczułem, jak ten pocałunek przeszywa mnie na
wskroś. – Kiedy ją poznam? Hobie mówi, że jest śliczna jak malowanie. Denerwujesz się?
- No... – Byłem tak oszołomiony, że przyłożyłem dłoń do miejsca, gdzie wcześniej były jej
usta, gdzie wciąż czułem ich ciepły nacisk, i gdy zdałem sobie sprawę, jak to musi wyglądać,
szybko ją cofnąłem. – Tak. Dzięki.
- Dobrze cię widzieć. Świetnie wyglądasz.
Najwyraźniej nie zauważyła mojego osłupienia, oszołomienia ani tego, że kompletnie mnie
zatkało na jej widok. A może zauważyła, ale nie chciała mi sprawiać przykrości.
- Gdzie Hobie? – spytałem. Nie pytałem dlatego, że mnie to obchodziło, ale dlatego, że nie
mogłem uwierzyć, że jestem z nią sam na sam w domu, i byłem tym też lekko przerażony.
- Ach... – przewróciła oczami – uparł się, żeby wyskoczyć do piekarni. Powiedziałam mu,
żeby nie zawracał sobie głowy, ale znasz go. Lubi mi przynosić te ciasteczka z borówkami,
które mi kupowali mama i Welty, jak byłam mała. Nie wierzę, że nadal je pieką, mówi, że nie
mają ich codziennie. Jesteś pewien, że nie chcesz kawy? – spytała i podeszła do kuchenki, tylko
leciutko utykając.
Coś niesamowitego: prawie nie słyszałem, co mówi. Zawsze tak było, gdy znajdowałem
się z nią w tym samym pomieszczeniu, przysłaniała wszystko: jej skóra, jej oczy, jej ochrypły
głos, płomienne włosy i przekrzywienie głowy, które czasem sprawiało, że wyglądała, jakby
nuciła coś pod nosem; i światło w kuchni mieszało się z jej światłem, z jej kolorem, świeżością
i pięknem.
- Wypaliłam ci trochę płyt! – poinformowała, spoglądając na mnie przez ramię. – Szkoda,
że nie pomyślałam, żeby je zabrać. Ale nie wiedziałam, że się u was zatrzymam. Jak tylko
wrócę do domu, od razu je wyślę.
- Ja też mam dla ciebie trochę płyt. – W pokoju trzymałem ich cały stos, rzeczy, które
kupiłem, ponieważ kojarzyły mi się z nią: uzbierało się tego tyle, że wstydziłem się wszystkie
wysłać. – I książek.
I biżuterii, o czym już nie wspomniałem. Także szaliki, plakaty, perfumy, winyle, latawiec
do złożenia oraz małą pagodę. Osiemnastowieczny naszyjnik z topazami. Pierwsze wydanie
Ozmy z Oz. Kupowanie jej tych rzeczy było przede wszystkim formą myślenia o niej, obcowania
z nią. Część z nich podarowałem Kitsey, ale i tak nie mogłem wyjść z pokoju z gigantycznym
naręczem prezentów, które jej kupiłem w ostatnich latach, bo to by wyglądało na kompletne
szaleństwo.
- Książek? Ojej, ekstra. Skończyłam właśnie jedną w samolocie i potrzebuję czegoś
nowego. Możemy się zamienić.
- Jasne.
Bose stopy. Zaróżowione uszy. Perłowa skóra nad wycięciem bluzy.
Pierścienie Saturna. Everett powiedział, że może ci się spodobać. A przy okazji, masz od
niego pozdrowienia.
- Ach tak, dzięki. – Nie znosiłem tej jej gry pozorów, jakobyśmy się z Everettem
przyjaźnili. – Tego, eee...
- Co?
- Wiesz... – Trzęsły mi się ręce, a nie byłem nawet na kacu. Mogłem tylko mieć nadzieję, że
nie zauważy. – Wiesz co, skoczę na chwilę do swojego pokoju, dobrze?
Wyglądała na zdziwioną, czubkami palców dotknęła czoła: „nie pomyślałam”.
- Ach tak, przepraszam! Znajdziesz mnie tutaj.
Zacząłem oddychać dopiero po wejściu do swojego pokoju i zatrzaśnięciu drzwi. Garnitur
wyglądał w porządku jak na wczorajszy, ale włosy miałem brudne i przydałby mi się prysznic.
Powinienem się ogolić? Zmienić koszulę? Czy nie, bo zauważy? Będzie wyglądało dziwnie, że
pobiegłem do siebie i próbowałem się dla niej doprowadzić do porządku? Może nie zauważy,
jeśli pójdę do łazienki umyć zęby? Ale zaraz potem przeszył mnie dreszcz kontrpaniki na myśl,
że siedzę w pokoju za zamkniętymi drzwiami i tracę cenne chwile, które mógłbym spędzać nią.
Wstałem i otworzyłem drzwi.
– Hej – zawołałem na korytarzu.
Jej głowa pojawiła się znowu.
- Hej.
- Chcesz pójść wieczorem do kina?
Chwila zaskoczenia.
- No... tak, jasne. Na co?
- Film dokumentalny o Glennie Gouldzie. Strasznie chciałem to zobaczyć.
Tak naprawdę już go widziałem i siedziałem w kinie, udając cały czas przed sobą, że jest
ze mną ona: wyobrażałem sobie jej reakcje w różnych momentach, wyobrażałem sobie
wspaniałą rozmowę, jaką mogliśmy odbyć po seansie.
- Fantastycznie. O której?
- Około siódmej. Sprawdzę.
XXV

Przez cały dzień na myśl o czekającym mnie wieczorze z emocji o mało nie wyskoczyłem ze
skóry. W sklepie (gdzie wzmożony przedświąteczny ruch nie pozwalał mi poświęcić całej
uwagi moim planom), zastanawiałem się, co włożyć (coś sportowego, nie garnitur, nic zbyt
wystudiowanego) i gdzie ją zabrać na kolację – miejsce nie zanadto wykwintne, nic, co by ją
speszyło lub wydawało się z mojej strony wykalkulowane, a z drugiej strony jakieś naprawdę
wyjątkowe miejsce, wyjątkowe, urocze i wystarczająco spokojne, żebyśmy mogli porozmawiać,
i niespecjalnie daleko od Film Forum – a poza tym nie było jej w mieście od jakiegoś czasu, na
pewno chętnie poszłaby do jakiegoś nowego lokalu („Och, ta knajpka? Tak, jest świetna, cieszę
się, że ci się podoba, prawdziwe odkrycie”), ale poza wszystkim powyższym (przy czym spokój
był głównym kryterium, bardziej niż kuchnia i lokalizacja, nie chciałem się znaleźć gdzieś, gdzie
musielibyśmy się do siebie wydzierać) musiało to być miejsce, gdzie się dostaniemy bez dużo
wcześniejszej rezerwacji, a do tego dochodziła jeszcze kwestia wegetariańska. Jakaś urokliwa
miejscówka. Niezbyt droga, żeby nie budzić podejrzeń. Nie mogło to wyglądać, że jakoś
szczególnie się staram: musiała odnieść wrażenie, że jest to niezaplanowany, spontaniczny
wypad. Jak mogła, do diabła, mieszkać z tym przygłupem Everettem? Tak okropnie ubranym, z
tymi króliczymi zębami i wiecznie zdziwionym spojrzeniem? Który wyglądał, jak gdyby jego
ideałem kolacji był brązowy ryż i wodorosty konsumowane przy ladzie w sklepie ze zdrową
żywnością?
Czas się wlókł, aż wreszcie wybiła osiemnasta, wrócił Hobie po dniu spędzonym na
mieście z Pippą i zaglądał przez drzwi do sklepu.
- I co? – powiedział po chwili pogodnym, ale ostrożnym tonem, który przypomniał mi
(złowieszczo) o tym, jaki ton przybierała mama, gdy po powrocie do domu zastawała tatę
krzątającego się po mieszkaniu w przypływie dobrego nastroju. Hobie wiedział, co czuję do
Pippy: nigdy mu nie powiedziałem, nigdy nie pisnąłem ani słówka, ale wiedział, a nawet gdyby
tak nie było, natychmiast by zauważył (on lub jakakolwiek obca osoba z ulicy), że mało
brakowało, by z mojej głowy zaczęły się sypać iskry. – Jak tam?
- Świetnie! A wam jak minął dzień?
- Och, cudownie! – odetchnął z ulgą. – Udało nam się zjeść na Union Square, siedzieliśmy
przy barze, szkoda, że cię nie było. Potem wpadliśmy do Moiry i we trójkę przeszliśmy się do
Towarzystwa Azji, a teraz robi gdzieś świąteczne zakupy. Mówi, że... ach, spotykacie się dziś
wieczorem? – Mimochodem, ale z niepokojem rodzica, który się zastanawia, czy
nieobliczalnemu nastolatkowi na pewno nic się nie stanie w pożyczonym samochodzie. – Film
Forum?
- Zgadza się – odparłem nerwowo. Nie chciałem mu mówić, że zabieram ją na film o
Gouldzie, bo wiedział, że już go oglądałem.
- Mówiła, że wybieracie się na Glenna Goulda, tak?
- No, hmm, strasznie chciałem go obejrzeć jeszcze raz. Nie mów jej, że już na tym byłem –
poprosiłem pod wpływem chwili, po czym: – Czy już może...?
- Nie, nie – zapewnił mnie pospiesznie, wyprostowując się. – Nic nie mówiłem.
- A, dobrze...
Hobie potarł nos.
- Słuchaj no, jestem pewien, że to świetny film. Sam też koniecznie chcę go obejrzeć. Ale
nie dzisiaj – dodał szybko. – Innym razem.
- Ooo... – próbowałem udawać zawiedzionego, ale słabo mi to wyszło.
- No nic. Mam posiedzieć za ciebie w sklepie? Bo może chciałbyś skoczyć na górę i się
odświeżyć? Wiesz, jeśli wybierasz się tam na piechotę, powinieneś wyjść najpóźniej o szóstej
trzydzieści.
XXVI

Po drodze do kina nuciłem pod nosem i uśmiechałem się do siebie, nic nie mogłem na to
poradzić. A gdy wyszedłem zza rogu i zauważyłem ją stojącą przed kinem, byłem tak
zdenerwowany, że musiałem się na chwilę zatrzymać i wziąć w garść, nim podszedłem,
przywitałem się i pomogłem jej z zakupami (ona, obładowana torbami, trajkotała o mijającym
dniu), cudo, cudowna rozkosz, gdy wspólnie staliśmy w kolejce, blisko siebie ze względu na
zimno, i potem w środku, czerwona wykładzina, cały wieczór przed nami, klaśnięcie w dłonie
w rękawiczkach: „O, chcesz może popcorn?”, „Pewnie!” (mój sprint do barku), „Mają tu
świetny popcorn...”, i potem, gdy razem wchodziliśmy do sali, gdy dotykałem przelotnie jej
pleców, aksamitnego materiału jej płaszcza, idealnego brązowego płaszcza, z idealną zieloną
czapką i idealnymi, idealnymi rudymi włosami... „Tutaj, przy przejściu? Lubisz siedzieć przy
przejściu?”, byliśmy w kinie dostatecznie dużo razy (pięć), żebym mógł starannie odnotować,
jakie wybiera miejsca, zresztą wiedziałem o tym od Hobiego po latach dyskretnych przesłuchań,
które prowadziłem na temat jej upodobań, rzeczy lubianych i nielubianych, zwyczajów,
podsuwając jak gdyby nigdy nic po jednym pytaniu naraz, od niemal dziesięciu lat, czy lubi to,
czy lubi tamto; i oto siedziała tuż obok, odwrócona do mnie i uśmiechająca się do mnie, do
mnie! i na sali znajdowało się zdecydowanie za dużo ludzi, bo był to seans na dziewiętnastą,
dużo więcej, niż zwykle mogłem znieść, zważywszy na moją ogólną nerwowość i niechęć do
zatłoczonych miejsc, a doszli jeszcze spóźnialscy już po rozpoczęciu filmu, ale nic mnie to nie
obchodziło, równie dobrze mogliśmy być w okopach nad Sommą ostrzeliwani przez Niemców,
dla mnie liczyło się tylko to, że siedzimy obok siebie w ciemności, ramię przy ramieniu. I ta
muzyka! Glenn Gould przy pianinie, niesforne włosy, tryskający energią, odrzucający do tyłu
głowę, wysłannik z krainy aniołów, skupiony i bez reszty oddany swej wzniosłej sztuce! Co
chwila zerkałem na nią ukradkiem, nie mogąc się powstrzymać; ale minęło co najmniej pół
godziny od rozpoczęcia seansu, nim zebrałem się na odwagę, żeby spojrzeć na nią otwarcie –
profil skąpany w bieli z ekranu – i ku memu przerażeniu zdałem sobie sprawę, że film jej się nie
podoba. Jest znudzona. Nie: raczej wzburzona.
Resztę filmu spędziłem zrozpaczony, prawie go nie oglądając. A właściwie oglądałem, ale
w zupełnie inny sposób: już nie ekstatyczny geniusz muzyczny; nie mistyk, samotnik, heroicznie
rzucający scenę koncertową u szczytu sławy, by uciec ku śniegom Kanady – ale hipochondryk,
odludek, dziwak. Paranoik. Uzależniony od pigułek. Nie: narkoman. Obsesjonista: wiecznie w
rękawiczkach, cierpiący na lęk przed zarazkami, cały rok chodzący w szalikach, dręczony tikami
i kompulsywnymi odruchami. Zgarbiony ekscentryk, nieradzący sobie z podstawowymi
relacjami z innymi ludźmi do tego stopnia, że (podczas wywiadu, który nagle wydał mi się
potwornie męczący) poprosił inżyniera dźwięku, czy nie mogliby wybrać się do notariusza, żeby
prawnie uznać ich za braci – tragiczna, późna wersja mnie i Toma Cable’a przyciskających
rozcięte kciuki w ciemnym ogródku za jego domem lub, posługując się jeszcze dziwniejszym
porównaniem, Borisa chwytającego mnie za zakrwawioną rękę po tym, jak trzasnąłem go
pięścią na placu zabaw, by przycisnąć ją do swoich krwawiących ust.
XXVII

- Zdenerwowałaś się – wyrzuciłem z siebie, gdy wychodziliśmy z kina. – Przepraszam.


Podniosła wzrok, jak gdyby wstrząśnięta tym, że zauważyłem. Wyszliśmy na niebieskawy
świat jak ze snu: pierwszy śnieg tej zimy, dziesięć centymetrów na ziemi.
- Mogliśmy wyjść wcześniej.
W odpowiedzi pokręciła tylko głową, jakby oszołomiona. Dookoła nas śnieg sypał
magicznie jak czyste wyobrażenie Północy, czysta filmowa Północ.
- Nie, nie – powiedziała niechętnie. – To znaczy nie chodzi o to, że mi się nie podobał...
Brnęliśmy chodnikiem wzdłuż ulicy. Żadne z nas nie miało odpowiedniego obuwia. Śnieg
trzeszczał głośno pod naszymi stopami, a ja słuchałem uważnie, czekając na dalszy ciąg i
gotowy natychmiast przytrzymać ją za łokieć, gdyby się poślizgnęła, ale kiedy się odwróciła i
spojrzała na mnie, powiedziała tylko:
- O Boże, chyba nigdy nie złapiemy taksówki, co?
Gonitwa myśli. A co z kolacją? Co robić? Czyżby chciała wracać do domu? Kurwa!
- Nie mamy daleko.
- Oj, wiem, ale... o, jest! – zawołała i serce zamarło mi w piersi, dopóki nie spostrzegłem,
że na szczęście ktoś już ją zatrzymał.
- Hej – powiedziałem. Byliśmy blisko Bedford Street... światła, kawiarnie. – A co
powiesz na to, żebyśmy skoczyli tam?
- Po taksówkę?
- Nie, żeby coś zjeść. – (Czyżby nie była głodna? Panie Boże, błagam, spraw, żeby była
głodna). – Albo przynajmniej się czegoś napić.
XXVIII

Jakimś cudem – jakby bogowie maczali w tym palce – pustawa winiarnia, w której się
schroniliśmy na chybił trafił, była ciepła, złocista, oświetlona świecami i dużo, dużo lepsza niż
każda z restauracji, o których myślałem wcześniej.
Maleńki stolik. Nasze kolana blisko siebie... zdawała sobie z tego sprawę? Tak mocno jak
ja? Blask świecy rozkwitający na jej twarzy, płomień metalicznie odbijający się w jej włosach,
włosach tak rudych, że wydawało się, jakby zaraz miały buchnąć ogniem. Wszystko płonące,
wszystko śliczne. Grali stare kawałki Boba Dylana, nie można by sobie wymarzyć lepszego
podkładu muzycznego dla wąskich uliczek Greenwich Village tuż przed świętami, ze śniegiem
sypiącym dużymi pierzastymi płatkami, podczas takiej zimy, kiedy aż się chce spacerować po
mieście, otaczając ramieniem dziewczynę jak na tej starej okładce płyty – bo Pippa była
dokładnie taką dziewczyną, nie najładniejszą, nieumalowaną dziewczyną o przeciętnej urodzie,
którą wybrał, żeby być z nią szczęśliwy, i w rzeczy samej to zdjęcie na swój sposób ilustrowało
ideał szczęścia, linia jego ramion i lekkie zawstydzenie w jej uśmiechu, to wrażenie bezmiaru
możliwości, jak gdyby mogli odejść razem, dokądkolwiek chcieli i... miał ją przed sobą! Ją! I
mówiła o sobie, czule i poufale, pytała mnie o Hobiego, sklep, moje samopoczucie, co czytam,
czego słucham, mnóstwo, mnóstwo pytań, ale wydawało się też, że chce się ze mną dzielić także
swoim życiem, mówiła o zimnym mieszkaniu, drogim w ogrzewaniu, o przygnębiającym świetle
i stęchliźnie, o tanich ubraniach z sieciówek i że w Londynie jest teraz tyle amerykańskich
marek, jakby się robiło zakupy w Stanach, i na jakich jesteś lekach, i na jakich jestem lekach
(oboje mieliśmy nerwicę pourazową, chorobę, która w Europie miała inny skrót niż w Ameryce,
chwila nieuwagi i można było trafić do szpitala dla weteranów wojskowych); o jej maleńkim
ogródku, który użytkowała wspólnie z kilkorgiem innych lokatorów, i o szurniętej Angielce,
która wypuszczała tam schorowane żółwie przemycone z południowej Francji („wszystkie giną
z zimna i niedożywienia... to naprawdę okrutne... nie karmi ich, jak należy, daje im okruchy
chleba, wyobraź sobie, kupuję im specjalną karmę dla żółwi w sklepie zoologicznym, nic jej nie
mówiąc”) – i o tym, jak strasznie chciałaby mieć psa, ale oczywiście byłoby to trudne w
Londynie, gdzie stosuje się kwarantannę, tak samo zresztą jak w Szwajcarii, jak to się dzieje, że
wiecznie ląduje w miejscach nieprzyjaznych psom, i rany boskie, od lat tak dobrze nie
wyglądałem, tęskniła za mną, okropnie tęskniła, co za wspaniały wieczór – i nie wychodziliśmy
stamtąd przez kilka godzin, śmiejąc się z różnych drobiazgów, ale też byliśmy poważni, bardzo
serio, a ona była wielkoduszna i chłonna (to kolejna charakterystyczna dla niej cecha; słuchała,
jej zainteresowanie było porażające – nigdy nie czułem, żeby ktoś mnie słuchał nawet w
połowie tak uważnie jak ona; czułem się przy niej jak ktoś inny, lepszy, mogłem mówić jej
rzeczy, których nie powiedziałbym nikomu, a już na pewno nie Kitsey, ta miała w zwyczaju
lekceważyć oschle moje poważne komentarze, żartując, zmieniając temat, przerywając mi, a
czasem udając, że mnie nie słyszy), i przebywanie z nią było nieziemską rozkoszą, kochałem ją
każdej minuty każdego dnia, serce, umysł, duszę, wszystko razem, tymczasem robiło się późno, a
ja chciałem, żeby nie zamykali tego miejsca, nigdy.
- Nie, nie – mówiła, wodząc palcem po brzegu kieliszka z winem (kształt jej dłoni, z
sygnetem Welty’ego na palcu wskazującym, ogromnie mnie wzruszał, mogłem gapić się na nie
tak, jak nigdy nie mogłem się gapić na jej twarz, żeby nie wyjść na dziwaka). – Tak naprawdę
bardzo mi się podobał ten film. I muzyka... – Roześmiała się i jej śmiech, dla mnie, zawierał w
sobie całą radość tej muzyki. – Zapiera dech w piersiach. Welty był raz na jego koncercie, w
Carnegie. Mówił, że to jeden z najwspanialszych wieczorów jego życia. Tylko że...
- Tak? – Zapach jej wina. Winna czerwień na jej ustach. To był jeden z najwspanialszych
wieczorów mojego życia.
- Więc tak... – kręciła głową – te sceny z koncertów. Jak pokazywali sale prób. Bo wiesz...
– dodała, pocierając ramiona – było mi naprawdę bardzo ciężko. Ćwiczenia, ćwiczenia i
jeszcze raz ćwiczenia, po sześć godzin dziennie, ręce mi cierpły od trzymania fletu... i cóż,
pewnie sam też się tego nasłuchałeś, tych niby motywujących bzdur, które nauczycielom i
fizjoterapeutom przychodzą tak łatwo: „Och, co to dla ciebie?” „Wierzymy w ciebie!”, a ty
bierzesz ich słowa za dobrą monetę i wypruwasz sobie żyły, coraz to bardziej, i nienawidzisz
siebie, bo nie starasz się dość mocno, myślisz, że to twoja wina, że nie robisz postępów, że nie
starasz się jeszcze bardziej, a potem... cóż.
Milczałem. Wiedziałem o wszystkim od Hobiego, który opowiadał o tym z wielkim
smutkiem i dość obszernie. Wyglądało na to, że ciotka Margaret miała całkowitą słuszność,
posyłając ją do tej szwajcarskiej szkoły z armią lekarzy i terapeutów. Choć wedle wszelkich
przyjętych norm Pippa całkowicie wróciła do zdrowia po wypadku, pewne skutki neurologiczne
wciąż dawały o sobie znać, drobne upośledzenie subtelnych czynności ruchowych. Nieznaczne,
ale jednak. Niemal dla każdego innego zawodu lub hobby – śpiewaka, garncarza, dozorcy w
zoo, każdego lekarza prócz chirurga – nie miałoby to znaczenia. Ale nie dla niej.
- I, nie wiem, w domu słucham dużo muzyki, co noc zasypiam ze słuchawkami w uszach,
ale... kiedy ostatni raz byłam na koncercie? – powiedziała ze smutkiem.
Zasypia ze słuchawkami w uszach? Czy to znaczy, że ona i ten, jak mu tam, nie uprawiają
seksu?
- A dlaczego nie chodzisz na koncerty? – spytałem, zapamiętując tę informację na później.
– Przeszkadza ci widownia? Tłumy?
- Wiedziałam, że zrozumiesz.
- No, na pewno ci to sugerowano wcześniej, bo mnie tak...
- Co? – Jak brzmiało zaklęcie, które by rozproszyło ten smutny uśmiech? – Xanax? Beta-
blokery? Hipnoza?
- Wszystko, co wymieniłaś.
- Cóż... gdyby to były napady paniki, może. Ale nie. To raczej wyrzuty sumienia. Żal.
Zazdrość... ta jest najgorsza. Weźmy tę dziewczynę, Betę... co za głupie imię, nie sądzisz? Beta.
Grała naprawdę kiepsko, nie chcę zadzierać nosa, ale jak byłyśmy małe, ledwo umiała nadążyć
za sekcją, a teraz gra w Cleveland Philharmonic i to wkurza mnie bardziej, niż mogłabym się
komukolwiek do tego przyznać. Ale na coś takiego chyba nie ma leku, prawda?
- Hmm... – Tak naprawdę to był, i Jerome na Siódmej Alei zbijał fortunę na jego sprzedaży.
- Akustyka... publiczność... coś we mnie wyzwalają, wracam do domu, nienawidzę
wszystkich, rozmawiam ze sobą, prowadzę ze sobą spory różnymi głosami, całe dnie chodzę
podminowana. I... mówiłam ci już, nauczanie, próbowałam tego, to nie dla mnie.
Pippa nie musiała pracować dzięki pieniądzom ciotki Margaret i Welty’ego (Everett też nie
pracował dzięki tym samym pieniądzom – ta cała posada „bibliotekarza muzycznego”, jak
podejrzewałem, choć pierwotnie przedstawiana jako coś intrygującego, była raczej rodzajem
bezpłatnego stażu, a rachunki płaciła Pippa).
- Nastolatki... nie zamierzam ci opowiadać, jaka to dla mnie tortura, gdy patrzę, jak
wyjeżdżają do konserwatorium lub do Mexico City na lato, żeby grać w symfonii. A młodsze
dzieciaki nie podchodzą do muzyki wystarczająco poważnie. Wściekam się na nie za to, że są
dziećmi. Dla mnie traktują grę zbyt lekko, marnują swój talent.
- No tak, uczenie to gówniana robota. Też nie chciałbym tego robić.
- Tak, ale... – duży łyk wina – jeśli nie mogę grać, co mi pozostaje? Bo wiesz, dzięki
Everettowi tak jakby cały czas siedzę w muzyce i ciągle się uczę, zapisuję na kursy, ale szczerze
mówiąc, nie przepadam za Londynem, jest ciemno, pada deszcz, nie mam tam za dużo
przyjaciół, a w mieszkaniu czasem słyszę, jak ktoś płacze w nocy, te straszne łkania zza ściany
i... no, ty znalazłeś coś, co lubisz robić, tak się cieszę, bo czasem naprawdę się zastanawiam, co
ja wyprawiam ze swoim życiem.
- Może... – Desperacko zastanawiałem się nad tym, co teraz należało powiedzieć. – Wróć
do domu.
- Do domu? Czyli tutaj?
- Oczywiście.
- A co z Everettem?
Nie miałem nic do powiedzenia na ten temat.
Rzuciła mi sceptyczne spojrzenie.
- Tak naprawdę nie lubisz go, co?
- Hmm. – Czy był sens kłamać? – Nie lubię.
- Cóż... gdybyś go lepiej poznał, polubiłbyś. To dobry chłopak. Bardzo spokojny i
zrównoważony... bardzo stabilny.
Na ten temat też nie miałem nic do dodania. O mnie nie można było powiedzieć żadnej z
tych rzeczy.
- Poza tym Londyn... to znaczy zastanawiałam się, czy nie wrócić do Nowego Jorku...
- Naprawdę?
- Oczywiście. Tęsknię za Hobiem. Bardzo. Żartuje, że mógłby mi tutaj wynająć mieszkanie
za pieniądze, które wydajemy na rachunki telefoniczne... oczywiście ma na myśli czasy, kiedy
rozmowa zamiejscowa z Londynem kosztowała pięć dolarów za minutę czy coś koło tego.
Praktycznie za każdym razem, gdy rozmawiamy, próbuje mnie namówić do powrotu... no, znasz
Hobiego, nigdy nie mówi tego wprost, ale wiesz, ciągłe aluzje, zawsze opowiada o nowych
ofertach pracy, wakatach na Columbii i tak dalej...
- Naprawdę?
- Cóż... na pewnym poziomie nie mogę pojąć, że mieszkam tak daleko. Welty zabierał mnie
na lekcje muzyki i do filharmonii, ale to Hobie był zawsze w domu, no wiesz, to on wchodził na
górę i robił mi coś do jedzenia po szkole albo pomagał mi zasadzić nagietki w ramach pracy
domowej z biologii. Nawet teraz... jak się przeziębię? Jak nie pamiętam, jak ugotować
karczochy lub pozbyć się wosku z obrusa? Do kogo dzwonię? Do niego. Ale... – Czy to moja
wyobraźnia, ale czy wino trochę jej nie nakręciło? – powiedzieć ci prawdę? Wiesz, dlaczego tu
nie przyjeżdżam? W Londynie... – Czyżby miała się rozpłakać? – Nie powiedziałabym tego
każdemu, ale w Londynie przynajmniej nie myślę o tym w każdej sekundzie. „Tędy wracałam do
domu dzień wcześniej”. „Tutaj zjedliśmy przedostatnią kolację: Welty, Hobie i ja”. Tam
przynajmniej nie myślę ciągle: mam tutaj skręcić w lewo? Czy w prawo? Jakby cały mój los
zależał od tego, czy pojadę linią F, czy linią 6? Straszne przeczucia. Wszystko skamieniałe. Jak
tu wracam, znowu mam trzynaście lat... to znaczy, nie w pozytywnym sensie. Wszystko
zatrzymało się tamtego dnia, dosłownie. Przestałam nawet rosnąć. Bo wiedziałeś, że nie
urosłam po tamtym nawet jednego centymetra?
- Jesteś idealnego wzrostu.
- To całkiem powszechne – kontynuowała, nie zważając na mój drętwy komplement. –
Dzieci z traumą, po wypadkach, dość często nie osiągają normalnego wzrostu. – Nieświadomie
przybierała i porzucała ton doktora Camenzinda; chociaż nigdy nie poznałem doktora
Camenzinda, dostrzegałem, kiedy właśnie on dochodzi do głosu, rodzaj chłodnego mechanizmu
dystansującego. – Siły zostają przekierunkowane. Wzrastanie się wyłącza. W mojej szkole była
taka dziewczyna, księżniczka saudyjska, którą porwano w wieku dwunastu lat. Tych, co to
zrobili, skazano na śmierć. Ale... poznałam ją, jak miała dziewiętnaście lat, miła dziewczyna,
ale drobniuteńka, najwyżej półtora metra, przeżyła taką traumę, że nigdy nie urosła centymetra
od dnia, kiedy ją porwano.
- O rany. To ta, którą więzili w podziemnej celi? Chodziła z tobą do szkoły?
- Mont-Haefeli to dziwna szkoła. Mogłeś tam spotkać dziewczyny, do których strzelano,
gdy uciekały z pałacu prezydenckiego, a z drugiej strony takie, które posłano tam, bo rodzice
chcieli, żeby schudły albo potrenowały do olimpiady zimowej.
Przyjęła do swoich dłoni moje, nic nie mówiąc – cała opatulona, nie pozwoliła obsłudze
zabrać płaszcza. Długie rękawy latem, zawsze obwiązana kilkoma szalikami jak jakiś rodzaj
owada spowitego w kilka warstw kokonu, wyściółka dziewczyny, która została rozbita, a potem
zszyta i skręcona na nowo. Jak mogłem być tak ślepy? Nic dziwnego, że ten film ją rozstroił:
Glenn Gould chodzący przez cały rok w ciężkich płaszczach, z piętrzącymi się buteleczkami
pigułek, porzucanymi scenami koncertowymi, otoczony śniegiem, coraz głębszym z każdym
rokiem.
- No bo... sam o tym wspominałeś, wiem, że masz taką samą obsesję. Ale ja też ciągle do
tego wracam. – Kelnerka dyskretnie dolała jej wina, do pełna, choć Pippa o to nie prosiła ani
najwyraźniej tego nie zauważyła: Kochana kelnerka, pomyślałem, niech ci Bóg wynagrodzi,
zostawię taki napiwek, że ci buty spadną. – Gdybym tylko zapisała się na przesłuchanie na
wtorek, nie na czwartek. Gdybym tylko pozwoliła Welty’emu zabrać się do tego muzeum wtedy,
kiedy chciał... namawiał mnie na tę wystawę kilka tygodni, zależało mu, żebym ją zobaczyła,
zanim się skończy... Ale zawsze miałam coś lepszego do zrobienia. Ważniejsze było wyjście do
kina z moją koleżanką Lee Ann, cokolwiek. Która, nawiasem mówiąc, zapadła się pod ziemię
po moim wypadku, nie zobaczyłam jej więcej po tamtym wyjściu na tę głupią kreskówkę Pixara.
Tyle maleńkich znaków, które zignorowałam lub w pełni ich nie rozpoznałam... wszystko mogło
potoczyć się inaczej, gdybym tylko bardziej uważała... na przykład Welty tak bardzo chciał mnie
tam zabrać, prosił mnie z kilkanaście razy, zupełnie jakby przeczuwał, że zdarzy się coś złego,
moja wina, że w ogóle się tam znaleźliśmy akurat tamtego dnia...
- Ciebie przynajmniej nie wyrzucili przedtem ze szkoły.
- Wyrzucili cię?
- Zawiesili. Też niefajnie.
- Dziwne, jak się pomyśli... gdyby to się nie stało. Gdybyśmy się tam nie znaleźli tego dnia.
Możliwe, że nie poznalibyśmy się. Jak myślisz, co byś teraz robił?
- Nie wiem – odparłem, lekko zbity z tropu. – Nie jestem sobie tego nawet w stanie
wyobrazić.
- No tak, ale na pewno masz jakieś pojęcie.
- Nie byłem taki jak ty. Nie miałem żadnego talentu.
- Co robiłeś w wolnym czasie?
- Nic ciekawego. Typowe rzeczy. Gry komputerowe, science fiction. Jak mnie pytano, kim
chcę być, zwykle zgrywałem żartownisia i mówiłem, że łowcą androidów albo coś w tym
rodzaju.
- Boże, ten film niesamowicie na mnie działa. Często myślę o siostrzenicy Tyrella.
- Jak to?
- O tej scenie, gdy Rachel ogląda zdjęcia na pianinie. Gdy próbuje ustalić, czy jej
wspomnienia należą do niej, czy do siostrzenicy Tyrella. Ja też wracam do przeszłości, tylko że
szukam znaków, wiesz? Rzeczy, które powinnam była zauważyć, ale przegapiłam?
- Słuchaj, masz rację, ja też rozumuję w ten sposób, ale omeny, znaki, częściowa wiedza,
nie mogłaś w żaden logiczny sposób... – Dlaczego w jej obecności nigdy nie udawało mi się
sklecić porządnego zdania? – Chcę tylko powiedzieć, jak dziwacznie to brzmi. Zwłaszcza w
ustach kogoś innego. Obwinianie siebie za to, że się nie przewidziało przyszłości.
- No... może, ale doktor Camenzind mówi, że wszyscy tak robimy. Wypadki, katastrofy...
około siedemdziesięciu pięciu procent ofiar katastrof jest przekonanych, że pojawiły się
ostrzeżenia, które zbagatelizowali lub nie odczytali ich właściwie, a w wypadku nastolatków
poniżej osiemnastego roku życia ten procent jest jeszcze wyższy. Ale to nie znaczy, że nie było
żadnych znaków, prawda?
- Nie sądzę. Z perspektywy czasu: jasne. Ale to raczej jest tak jak z kolumną liczb, gdzie na
początku robisz błąd w dodawaniu, przez co uzyskujesz zły wynik końcowy. Jeśli prześledzi się
wstecz działanie po działaniu, dostrzeżesz błąd, miejsce, przez które wyszła inna suma.
- Tak, ale to wcale nie jest bardziej pocieszające. Jeśli widzisz błąd, miejsce, gdzie się
pomyliłeś, i nie możesz się cofnąć, żeby to naprawić? Moje przesłuchanie... – kolejny haust
wina – do orkiestry w konserwatorium Juillard, nauczyciel solfeżu powiedział, że mogę się
dostać na drugi flet, ale jeśli zagram naprawdę dobrze, mam szanse na pierwszy. I było to dla
mnie, jak sądzę, coś ważnego. Ale Welty... – Tak, bezsprzecznie, łzy, oczy błyszczące w świetle
świec. – Wiedziałam, że nie powinnam mu wiercić dziury w brzuchu, żeby ze mną pojechał, nie
było żadnego powodu, żeby go zabierać... Welty okropnie mnie rozpieszczał, nawet wtedy, gdy
żyła moja matka, ale po jej śmierci rozpieszczał mnie jeszcze bardziej i jasne, to był dla mnie
wielki dzień, ale czy rzeczywiście był tak ważny, jak mi się wydawało? Nie. Bo... – Teraz już
płakała, dyskretnie. – Nie chciałam nawet iść do muzeum, chciałam, żeby pojechał tam ze mną,
bo wiedziałam, że przed przesłuchaniem zabierze mnie na obiad, gdzie będę chciała... powinien
był tego dnia zostać w domu, miał swoje sprawy, nie wpuszczali nawet rodziny, musiałby
czekać na mnie na korytarzu...
- Wiedział, co robi.
Podniosła wzrok i spojrzała na mnie, jak gdybym powiedział coś niestosownego;
wiedziałem jednak, że to właśnie należało powiedzieć, gdybym tylko umiał to odpowiednio
wyartykułować.
- Cały czas – dodałem – gdy przy nim byłem, mówił o tobie. I...
- I co?
- Nic! – Zamknąłem oczy, oszołomiony winem, jej obecnością, niemożnością wyjaśnienia
tego. – Tylko że... w jego ostatnich chwilach, wiesz? Granica między jego życiem a moim stała
się bardzo, bardzo cienka. Nie było żadnej granicy. Jak gdyby coś się otworzyło. Jak wielki
rozbłysk tego, co prawdziwe... co ważne. Nie było jego, nie było mnie. Byliśmy tą samą osobą.
Te same myśli... nie musieliśmy się odzywać. To trwało tylko kilka minut, ale równie dobrze
mogło trwać lata, możliwe, że wciąż tam jesteśmy. I, hm, wiem, że to zabrzmi dziwacznie... –
właściwie była to zupełnie wariacka analogia, obłęd, szaleństwo, ale nie znałem innego
sposobu, żeby przejść do tego, co chciałem powiedzieć – ale słyszałaś o Barbarze Guibbory,
która prowadzi te zajęcia w Rhinebeck, gdzie cofasz się do wcześniejszych wcieleń?
Reinkarnacja, więzi karmiczne i cała reszta? Dusze, które były ze sobą przez wiele wcieleń?
Wiem, wiem – powiedziałem na widok jej zaskoczonej (i lekko przerażonej) miny – za każdym
razem, kiedy spotykam Barbarę, mówi mi, że mam powtarzać „um” albo „rum” czy jeszcze coś
innego, żeby odblokować czakry, „niesprawna muladhara”, nie żartuję, taka była jej diagnoza,
„niezakorzeniony”... „zamknięte serce”... „podzielone pole energetyczne”... Stałem sobie i
popijałem koktajl, zajęty swoimi sprawami, gdy się przypałętała i zaczęła opowiadać o tym, co
muszę jeść, żeby się lepiej zakorzenić. – Zauważyłem, że tracę jej zainteresowanie. –
Przepraszam, zboczyłem trochę z tematu, tylko że, cóż, wywiązała się między nami rozmowa, te
wszystkie rzeczy piekielnie mnie irytują. Hobie też tam stał i popijał dużą szkocką. Spytał ją: „A
co ze mną, Barbaro? Powinienem jeść warzywa korzeniowe? Stawać na głowie?”, a ona tylko
poklepała go lekko po ramieniu i oznajmiła: „Och, James, ty się nie martw, ty jesteś istotą
wyższą”.
To ją rozśmieszyło.
- Ale Welty... on też – mówiłem dalej. – Też był istotą wyższą. W sensie... nie żartuję.
Mówię poważnie. Na sto procent. Te historie, które opowiada Barbara... o tym, jak jej guru, jak
mu tam, położył jej dłoń na głowie w Birmie i w tej jednej minucie została napełniona wiedzą, i
stała się innym człowiekiem...
- Ale na przykład Everett... oczywiście nigdy osobiście nie poznał Krishnamurtiego, lecz...
- Aha, aha. – Everett: dlaczego tak mnie to drażniło, nie wiedziałem, ale chodził do jakiejś
prowadzonej przez guru szkoły z internatem na południu Anglii, gdzie uczono przedmiotów w
stylu „troska o Ziemię” i „myślenie o innych”. – Ale jest tak, jakby energia Welty’ego, jego pole
siłowe... Boże, to brzmi kretyńsko, ale nie wiem, jak inaczej można by to nazwać, od tamtej
chwili pozostaje ze mną. Ja pomagałem jemu, a on mnie. I tak już zostało. – Nigdy jeszcze
nikomu o tym nie opowiadałem, chociaż było to coś, co czułem w sobie bardzo głęboko. – W
sensie... myślę o nim, jest obecny, jest przy mnie. To znaczy... właściwie od chwili, gdy
zamieszkałem u Hobiego, ciągnęło mnie do sklepu... instynktownie, nie umiem tego wyjaśnić.
Bo... czy wcześniej interesowałem się antykami? Nie. Niby z jakiej paki? A mimo wszystko
chodziłem tam. Przeglądałem rzeczy, które zgromadził. Czytałem jego notatki na marginesach
katalogów. Jego świat, jego przedmioty. Wszystko tam... ciągnęło mnie jak ćmę do płomienia.
Nie, żebym tego szukał... raczej to szukało mnie. Bo przecież wcześniej, przed osiemnastym
rokiem życia, nikt mnie tego nie uczył, było tak, jak gdybym już to wszystko wiedział,
siedziałem tam sam i wykonywałem pracę Welty’ego. No bo... – Nerwowo skrzyżowałem nogi.
– Zastanawiałaś się kiedyś, jakie to dziwne, że przysłał mnie do waszego domu? Przypadek...
może. Ale to mi wcale nie wyglądało na przypadek. Zupełnie jak gdyby dostrzegł, kim jestem, i
wysyłał mnie dokładnie tam, gdzie powinienem być, do kogoś, z kim powinienem być. Więc
tak... – Opanowałem się nieco; mówiłem trochę za szybko. – Tak. Przepraszam, nie chciałem się
tak rozgadać.
- Nie szkodzi.
Cisza, jej spojrzenie utkwione we mnie. Ale w przeciwieństwie do Kitsey – która zawsze
przynajmniej częściowo myślami była gdzie indziej, która nie znosiła poważnych rozmów, która
w podobnej sytuacji rozglądałaby się za kelnerką lub wypowiadała jakąkolwiek lekką i/lub
żartobliwą uwagę, jaka przyszłaby jej do głowy, żeby atmosfera nie stała się zbyt gęsta – ona
słuchała, była tam, gdzie ja, i widziałem aż nazbyt dobrze, jakim smutkiem napawała ją moja
kondycja, smutkiem pogłębionym jeszcze tym, że szczerze mnie lubiła: mnóstwo nas łączyło,
oprócz umysłowej była też więź emocjonalna, moje towarzystwo sprawiało jej przyjemność,
ufała mi, dobrze mi życzyła, a nade wszystko chciała być przyjacielem; i chociaż niektóre
kobiety mogłyby się szczycić moją udręką, czerpać z niej przyjemność, jej nie bawiło, jak
bardzo jestem z jej powodu rozdarty.
XXIX

Następnego dnia – a był to dzień przyjęcia zaręczynowego – cała bliskość poprzedniego


wieczora prysła; została zaś (przy śniadaniu; przy zdawkowych pozdrowieniach w korytarzu)
frustracja wynikająca ze świadomości, że nie będę już miał jej dla siebie; czuliśmy się
zakłopotani, wpadaliśmy na siebie, mówiliśmy trochę zbyt głośno i zbyt radosnym tonem, a mnie
przypomniała się (niestety) jej wizyta poprzedniego lata, cztery miesiące przed przybyciem z
„Everettem”, i nasza głęboka, emocjonalna rozmowa, jaką odbyliśmy na ganku, tylko my dwoje,
gdy już się ściemniało: blisko siebie („jak para włóczęgów”), moje kolano przy jej kolanie,
moje ramię dotykające jej ramienia, i tak przyglądaliśmy się ludziom na ulicy i rozmawialiśmy
o przeróżnych rzeczach: o dzieciństwie, zabawach w Central Parku, łyżwach na lodowisku
Wollman (Widzieliśmy się kiedyś w tamtych latach? Otarliśmy się o siebie na lodzie?), o
Skłóconych z życiem, filmie, który właśnie obejrzeliśmy w telewizji z Hobiem, o Marilyn
Monroe, którą oboje uwielbialiśmy („wiosenny duszek”), o biednym przegranym Montgomerym
Clifcie chodzącym z garściami pigułek w kieszeniach (szczegół, którego nie znałem wcześniej i
którego nie skomentowałem), o śmierci Clarka Gable’a i o tym, jak bardzo Marilyn czuła się za
nią odpowiedzialna, jakie miała wyrzuty sumienia, co w dziwny sposób przeszło w rozmowę o
losie, wiedzy tajemnej i wróżbiarstwie: czy dzień urodzin wpływa jakoś na szczęście lub jego
brak? Niesprzyjające tranzyty; gwiazdy w niefortunnych układach? Co powiedziałby
chiromanta? Wróżono ci kiedyś z ręki? Nie – a tobie? Może powinniśmy się przejść do gabinetu
wróżki przy Szóstej Alei, tego z fioletowym światłem i kryształowymi kulami, wygląda na
otwarty całą dobę – a, wiem, masz na myśli to miejsce z lampami „lava”, gdzie stoi w drzwiach
ta szalona bekająca Rumunka? Rozmawialiśmy, aż zrobiło się tak ciemno, że prawie się nie
widzieliśmy, szepcząc, chociaż nie było ku temu powodu: chcesz wejść do środka? Nie, jeszcze
nie, i nad naszymi głowami świecił czystym białym światłem pyzaty letni księżyc, i moja miłość
do niej była w istocie równie czysta, równie prosta i niezmienna jak on. Ale w końcu
musieliśmy wejść do domu i w chwili, gdy to się stało, czar prysł i w jasnym świetle korytarza
byliśmy speszeni i sztywni, zupełnie jak gdyby zapalono światło na widowni po zakończeniu
przedstawienia w teatrze i okazało się, czym nasza bliskość jest naprawdę: iluzją. Od miesięcy
pragnąłem odtworzyć raz jeszcze tamte chwile; i w winiarni, przez godzinę lub dwie, udała mi
się ta sztuka. Ale teraz znowu wkradło się poczucie nierzeczywistości, wszystko wróciło do
stanu wyjściowego, a ja próbowałem sobie wmówić, że to wystarczy – wystarczy, że miałem ją
tylko dla siebie przez kilka godzin. Tylko że nie wystarczało.
XXX

Anne de Larmessin – matka chrzestna Kitsey – organizowała nasze przyjęcie w prywatnym


klubie, którego progu nigdy nie przekroczył nawet Hobie, choć wiedział o nim wszystko: o jego
historii (bogatej), architektach (wybitnych) i członkach (same znakomitości, od Aarona Burra do
Whartonów).
- To ponoć jeden z najwspanialszych przykładów wnętrza w stylu wczesnego
neoklasycyzmu greckiego w stanie Nowy Jork – poinformował nas z wyraźną przyjemnością. –
Schody... gzymsy... ciekaw jestem, czy wpuszczą nas do biblioteki? Słyszałem, że zachowała się
oryginalna sztukateria, to naprawdę warto obejrzeć.
- Ilu tam będzie ludzi? – spytała Pippa. Była zmuszona przejść się do Morgane Le Fay i
kupić sukienkę, bo nie spakowała nic wyjściowego.
- Jakieś dwieście.
Z tej liczby może piętnaście osób (w tym Pippa, Hobbie, pan Bracegirdle i pani DeFrees)
było moimi gośćmi; setkę zaprosiła Kitsey, a reszty, jak twierdziła, nie znała nawet ona.
- Na liście gości jest burmistrz – poinformował Hobie. – Dwaj senatorzy. I książę Albert z
Monako, zgadza się?
- Zaproszono księcia Alberta, owszem. Ale szczerze wątpię, czy przyjdzie.
- Ach, w takim razie to będzie tylko kameralne spotkanie. Dla rodziny.
- Słuchaj, ja się tam tylko stawiam i robię, co mi każą.
To właśnie Anne de Larmessin przejęła główne dowództwo nad przygotowaniami do ślubu
wobec „kryzysu” (jej słowo) obojętności pani Barbour. To właśnie Anne de Larmessin
prowadziła negocjacje w sprawie odpowiedniego kościoła, odpowiedniego duchownego; to
właśnie Anne de Larmessin miała opracować listę gości (zniewalającą) i plan ich
rozmieszczenia przy stołach (nieprawdopodobnie skomplikowany), i to ona, ostatecznie, jak się
zdawało, miała mieć decydujący głos na temat wszystkiego, od poduszeczki na obrączki do tortu
weselnego. To właśnie Anne de Larmessin zdołała zatrudnić najlepszego projektanta sukni
ślubnej i to ona zaoferowała swoją posiadłość w St. Barth’s na miesiąc miodowy; do niej
dzwoniła Kitsey za każdym razem, gdy pojawiało się jakieś pytanie (a pojawiało się wiele razy
dziennie); i to ona (jak się wyraził Toddy) zdecydowanie zainstalowała się w roli weselnego
Oberguppenführera. Cała sytuacja była tym bardziej komiczna i przewrotna, że moja osoba tak
bardzo wytrącała Anne de Larmessin z równowagi, że ledwo była w stanie na mnie spojrzeć.
Od idealnego kandydata na męża, jakiego widziałaby u boku swej chrześnicy, dzieliły mnie lata
świetlne. Nawet moje nazwisko było zbyt prymitywne, by mogło jej przejść przez gardło. „I cóż
o tym myśli pan młody?” „Czy pan młody dostarczy mi w najbliższym czasie listę swoich
gości?” Najwyraźniej małżeństwo z kimś takim jak ja (sprzedawca mebli!) było losem
równoznacznym – mniej więcej – ze śmiercią; stąd pompa i spektakularność uroczystości;
ponura aura ceremoniału, jak gdyby Kitsey była zaginioną księżniczką z Ur, którą należy
nakarmić i wystroić, a potem – w otoczeniu tamburyniarzy i służących – odprowadzić
uroczyście do podziemnego świata.
XXXI

Nie widząc żadnego konkretnego powodu, by w czasie przyjęcia zachować trzeźwość umysłu,
przed wyjściem postarałem się o odpowiednie znieczulenie, z zapasowym oksykodonem
schowanym w kieszeni mojej najlepszej koszuli Turnbull & Asser – na wszelki wypadek.
Klub był tak piękny, że irytowały mnie tabuny gości, które utrudniały podziwianie
architektonicznych detali, portretów wiszących rama przy ramie – niektóre znakomite – i białych
kruków na półkach. Czerwone aksamitne lambrekiny, girlandy z jodły balsamicznej – czy to
prawdziwe świeczki na choince? Stałem oszołomiony na szczycie schodów, nie mając ochoty
nikogo witać ani z nikim rozmawiać, w ogóle nie mając ochoty tam przebywać...
Ręka na moim rękawie.
- Co się dzieje? – spytała Pippa.
- Co?
Nie potrafiłem spojrzeć jej w oczy.
- Masz taką smutną minę.
- Bo jest mi smutno – odpowiedziałem, ale nie byłem pewien, czy mnie usłyszała, ledwo
słyszałem sam siebie, bo dokładnie w tej samej chwili Hobie, wyczuwając, że zostaliśmy z tyłu,
zawrócił, żeby odnaleźć nas w tłumie, i zawołał:
- Ach, tu jesteście... Idź zająć się gośćmi – rzekł, szturchając mnie serdecznie łokciem, po
ojcowsku – wszyscy o ciebie pytają!
Wśród obcych osób on i Pippa jako jedyni wyglądali naprawdę oryginalnie i interesująco:
ona niczym wróżka w swej sukience o zwiewnych rękawach z przeźroczystej zieleni; on
elegancki i ujmujący w granatowym dwurzędowym garniturze i pięknych starych butach Peal &
Co.
- Ale... – wybąkałem, rozglądając się rozpaczliwie.
- Nie martw się o nas. Pogadamy później.
- Dobrze – odpowiedziałem, zbierając się w sobie.
Ale gdy zostawiłem ich niedaleko szatni, gdzie oglądali portret Johna Adamsa, czekając, aż
pani DeFrees odda swoje futro z norek, i przedzierałem się przez zatłoczone sale, nie
rozpoznawałem nikogo oprócz pani Barbour, przed którą w tym momencie nie miałem odwagi
stanąć, tyle że zanim zdążyłem umknąć, zauważyła mnie i capnęła za rękaw. Stała w drzwiach,
popijając gin z sokiem z limonki, przyszpilona przez dziarskiego starszego jegomościa o
mocnym, zaczerwienionym obliczu i mocnym, czystym głosie, z kępką siwych włosów nad
każdym uchem.
- Ach, Medora – mówił, kołysząc się na piętach. – Niezmiennie rozkoszna. Kochana
starowinka. To naprawdę rzadkie i imponujące. Dobiega dziewięćdziesiątki! Jej rodzina
oczywiście wywodzi się w prostej linii od pierwszych kolonizatorów, o czym zawsze lubi
każdemu przypominać... och, powinnaś ją zobaczyć, jak rozstawia po kątach pielęgniarki... – W
tym momencie pozwolił sobie na dyskretny stłumiony śmiech. – To straszne, kochana, ale takie
zabawne, mam przynajmniej nadzieję, że przyznasz mi rację... nie mogą teraz zatrudnić
kolorowych pielęgniarek, tak to się teraz chyba mówi? Kolorowych? Bo Medora ma skłonność
do, jak to ująć, patois swojej młodości. Zwłaszcza gdy próbują ją zatrzymać w łóżku albo
zaprowadzić do wanny. Podobno gdy jest w bojowym nastroju, potrafi naprawdę dać do
wiwatu! Jednego z czarnych sanitariuszy pogoniła pogrzebaczem. Ha, ha, ha! Cóż... nie
wiadomo, co nas czeka w tym wieku. Medora należy, można pewnie tak to określić, do
pokolenia Chaty w niebie. Zresztą jej ojciec miał posiadłość w Wirginii... chyba w hrabstwie
Goochland? Zaaranżowane małżeństwo, jeśli kiedykolwiek takowe widziałem. Syn... poznałaś
jej syna, prawda?... był sporym rozczarowaniem, nie uważasz? Przez to swoje picie. A córka.
Towarzyska katastrofa. Delikatnie mówiąc. Spora nadwaga. Kolekcjonuje koty, jeśli wiesz, co
chcę przez to powiedzieć. No ale brat Medory, Owen... Owen był uroczym, uroczym mężczyzną,
zmarł na zawał w szatni klubu sportowego... w chwili intymności, w tejże szatni, jeśli mnie
rozumiesz... cudowny człowiek ten Owen, ale zawsze był taką zagubioną duszą, odszedł, zanim
zdążył odnaleźć siebie, takie mam wrażenie.
- Theo – odezwała się pani Barbour, dość nieoczekiwanie wyciągając do mnie rękę, jak
osoba z płonącego samochodu mogłaby uczepić się ratownika, gdy usiłowałem oddalić się
niepostrzeżenie. – Theo, chciałabym, żebyś poznał Havistocka Irvinga.
Havistock Irving odwrócił się i zmierzył mnie zaciekawionym – i nie do końca w moim
odczuciu przyjaznym – spojrzeniem.
- Theodore Decker – powiedział.
- Tak, obawiam się, że to ja – odparłem zaskoczony.
- Ach tak. – Coraz mniej podobało mi się to, jak na mnie patrzy. – Jest pan zaskoczony, że
go znam. Widzi pan, znam pańskiego szacownego wspólnika, pana Hobarta. A wcześniej znałem
jego szacownego wspólnika, pana Blackwella.
- Czyżby? – rzekłem z wyuczoną uprzejmością; w mojej branży miałem na co dzień do
czynienia z przypochlebnymi starszymi dżentelmenami w jego typie i pani Barbour, która nie
puściła mojej dłoni, ścisnęła ją jeszcze mocniej.
- Havistock jest potomkiem w prostej linii Washingtona Irvinga – poinformowała
życzliwie. – Pisze właśnie jego biografię.
- To bardzo ciekawe.
- A i owszem – przyznał łagodnie Havistock. – Chociaż Washington Irving wypadł nieco z
łask współczesnych środowisk akademickich. Jest... marginalizowany – oświadczył
zadowolony, że wpadł na to słowo. – Głos nie dość wyraźnie amerykański, jak twierdzą uczeni.
Zbyt kosmopolityczny, zbyt europejski. Czego innego można się spodziewać, skoro Irving
nauczył się swego rzemiosła w głównej mierze od Addisona i Steele’a. W każdym razie mój
znamienity przodek z pewnością pochwaliłby mój styl życia.
- Czyli...?
- Praca w bibliotekach, lektura starych gazet, studiowanie starych urzędowych akt.
- Urzędowych akt?
Machnął ręką nonszalancko.
- Interesują mnie. A jeszcze bardziej interesuje się nimi mój bliski współpracownik,
któremu czasem udaje się wyłowić sporo ciekawych informacji... Jak sądzę, panowie się
znacie?
- A kto to?
- Lucius Reeve?
W milczeniu, które zapadło, gwar rozmów i stukot kieliszków zamieniły się w huk, jak
gdyby w sali rozszalała się wichura.
- Tak, Lucius. – Pełne rozbawienia uniesienie brwi. Buzia w ciup. – Właśnie. Wiedziałem,
że jego nazwisko nie będzie panu nieznane. O ile sobie przypominam, sprzedał mu pan bardzo
interesującą komodę.
- Zgadza się. I bardzo bym chciał ją odkupić, gdyby kiedykolwiek dał się przekonać.
- Och, jestem pewien. Tylko że on wolałby jej nie sprzedawać, zresztą, zresztą – zaznaczył,
uciszając mnie złośliwie – ja też bym jej nie sprzedawał. Mając na uwadze, że spodziewa się
tej drugiej rzeczy, jeszcze bardziej interesującej.
- Niestety, obawiam się, że musi o niej zapomnieć – odparłem grzecznie. Moja reakcja na
nazwisko Reeve’a była czysto odruchowa, mechaniczne wzdrygnięcie się na widok „węża” w
postaci zwiniętego kabla lub kawałka sznurka na podłodze.
- Zapomnieć? – Havistock pozwolił sobie na wybuch śmiechu. – Oj, nie sądzę, żeby
zapomniał.
Uśmiechnąłem się w odpowiedzi. Ale Havistock zrobił jeszcze bardziej triumfującą minę.
- To naprawdę zadziwiające, co można teraz znaleźć w komputerze – powiedział.
- Tak?
- Och, wie pan, całkiem niedawno Luciusowi udało się wyszperać jakieś informacje o
innych interesujących eksponatach, które pan sprzedał. Co więcej, nie sądzę, żeby kupcy
zdawali sobie sprawę, jak bardzo są interesujące. Dwanaście krzeseł w stylu Duncana Phyfe’a
wysłanych do Dallas? – relacjonował, sącząc szampana. – Te wszystkie „cenne sheratony”
sprzedane kupcowi w Houston? I dużo innych podobnych w Los Angeles?
Starałem się, żeby moja twarz ani drgnęła.
- Tak zwane „przedmioty wartości muzealnej”. Oczywiście... – włączając panią Barbour –
wszyscy wiemy, prawda, że wartość muzealna tak naprawdę zależy od tego, o jakim muzeum
mowa. Ha, ha! Ale Lucius naprawdę doskonale się sprawił: wytropił te co bardziej ambitne z
pańskich transakcji. I myślał o tym, żeby zaraz po świętach wybrać się do Teksasu, żeby... Ach!
– zawołał, odwracając się ode mnie zwinnym, nieco tanecznym ruchem, gdy w bladoniebieskim
atłasie nadeszła Kitsey, żeby się przywitać. – Jakże mile widziany i dekoracyjny dodatek, w
rzeczy samej! Wyglądasz ślicznie, moja droga – powiedział, pochylając się, żeby ją pocałować.
– Właśnie rozmawiałem z twoim czarującym kandydatem na męża. To naprawdę niesamowite,
jaki świat jest mały!
- Tak?
Dopiero kiedy się do mnie odwróciła – żeby na mnie spojrzeć i cmoknąć w policzek –
zdałem sobie sprawę, że Kitsey nie była na sto procent pewna, czy się pojawię. Jej ulgę na mój
widok wręcz wyczuwało się w powietrzu.
- I co, opowiada pan mamie i Theo o wszystkich skandalach – powiedziała, odwracając
się znów do Havistocka.
- Ach, kociaczku, jesteś niemożliwa. – Jedną rękę poufale wsunął jej pod ramię, a drugą
wyciągnął i poklepał ją po głowie: istny szatan o wyglądzie purytanina, chudy, uprzejmy, pełen
wigoru. – Moja droga, widzę, że musisz się czegoś napić, tak jak ja zresztą. Chodźmy stąd,
dobrze? – kolejny rzut oka w moją stronę – i znajdźmy jakiś spokojny kąt, żebyśmy mogli sobie
porządnie obgadać tego twojego absztyfikanta.
XXXII

- Dzięki Bogu, poszedł sobie – wyszeptała pani Barbour, gdy już się oddalili w stronę baru. –
Rozmowy towarzyskie potwornie mnie męczą.
- To tak jak mnie.
Pociłem się jak mysz w połogu. Jak się dowiedział? Do transportu wszystkich mebli, które
wymienił, korzystałem z usług tej samej firmy przewozowej. Ale mimo wszystko – rozpaczliwie
potrzebowałem drinka – skąd mógł o tym wiedzieć?
Zdałem sobie sprawę, że pani Barbour właśnie coś powiedziała.
- Słucham?
- Powiedziałam: czy to nie nadzwyczajne? Zdumiewa mnie, że przyszło aż tylu gości. –
Ubrana była bardzo prosto: czarna sukienka, czarne buty na wysokim obcasie i ta jej wspaniała
brosza w kształcie płatka śniegu, ale czerń nie była kolorem pani Barbour, pogłębiała jedynie
klasztorną aurę smutku i choroby. – Czy ja muszę ich zabawiać? Obawiam się, że tak. O Boże,
spójrz, tam stoi mąż Anne, straszny nudziarz. Czy to będzie okropne z mojej strony, jeśli
powiem, że chciałabym teraz być w domu?
- Kim był ten mężczyzna? – spytałem ją.
- Havistock? – Przesunęła dłonią po czole. – Cieszę się, że tak uparcie opowiada o swoim
nazwisku, w przeciwnym razie miałabym problemy z przedstawieniem was sobie.
- Można by pomyśleć, że to jakiś serdeczny przyjaciel.
Zamrugała nieszczęśliwie powiekami, a jej zakłopotanie sprawiło, że pożałowałem tonu,
jaki wobec niej przyjąłem.
- No cóż – powiedziała zdecydowanie. – Jest bardzo poufały, to znaczy ma taki sposób
bycia. Zachowuje się tak przy każdym.
- Skąd go pani zna?
- Och... Havistock udziela się w Nowojorskim Towarzystwie Historycznym. Wie wszystko,
zna wszystkich. Chociaż, tak między nami, mam wątpliwości, czy naprawdę jest potomkiem
Washingtona Irvinga.
- Serio?
- Cóż... nie można mu odmówić uroku. Trzeba powiedzieć, że zna absolutnie wszystkich...
oprócz pokrewieństwa z Washingtonem Irvingiem powołuje się też na koneksje rodzinne z
Astorami i kto mu zaprzeczy? Niektórzy zauważyli interesującą zależność: otóż wszyscy krewni,
których wymienia, nie żyją. A z drugiej strony Havistock to rozkoszny kompan, a przynajmniej
potrafi taki być. Jest mistrzem, gdy chodzi o wizyty u starszych dam... zresztą sam go przed
chwilą słyszałeś. Istna kopalnia wiedzy na temat historii Nowego Jorku: daty, nazwiska,
genealogie. Zanim podszedłeś, opowiadał mi po kolei o wszystkich domach na tej ulicy,
skandale sprzed lat, morderstwo w wyższych sferach w sąsiedniej kamienicy w latach
siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku, wie absolutnie wszystko. A z drugiej strony podczas
obiadu kilka miesięcy temu uraczył nas przy stole okropnie obelżywą anegdotą na temat Freda
Astaire’a, której prawdziwość moim zdaniem jest mocno wątpliwa. Fred Astaire! Przeklinający
jak szewc, wpadający w furię! Cóż, tobie mogę powiedzieć, że po prostu mu nie wierzę, zresztą
nikt z nas mu nie uwierzył. Babcia Chance’a znała Freda Astaire’a w czasach, kiedy pracowała
w Hollywood, i uważała go za najmilszego człowieka, jaki chodził po ziemi. Nigdy nie słyszała
choćby słówka, jakoby było inaczej. Niektóre z tych dawnych gwiazd zachowywały się po
prostu potwornie, oczywiście, i te historie też od niej słyszeliśmy. Och – jęknęła żałośnie na tym
samym wydechu – jestem taka zmęczona i głodna.
- Tędy... – Zrobiło mi się jej żal i poprowadziłem ją do wolnego krzesła. – Proszę sobie
usiąść. Może przyniosę coś do jedzenia?
- Nie, proszę cię. Wolałabym, żebyś ze mną został. Chociaż przypuszczam, że nie
powinnam cię tak zawłaszczać – dodała bez przekonania. – Jesteś gościem honorowym.
- Obiecuję, to zajmie minutkę. – Moje spojrzenie prześlizgiwało się szybko po sali. Wśród
gości krążyli kelnerzy z tacami przystawek, a w pomieszczeniu obok znajdował się stół z
jedzeniem, ale ja musiałem pilnie porozmawiać z Hobiem. – Postaram się wrócić jak
najszybciej.
Na szczęście Hobie był tak wysoki, właściwie najwyższy wśród zebranych, że nie miałem
problemu z wyłowieniem go z tłumu, latarnia morska obiecująca bezpieczeństwo.
- Hej – powiedział ktoś, łapiąc mnie za ramię, gdy już prawie do niego dotarłem. To był
Platt, w zielonej aksamitnej marynarce, od której czuć było naftaliną, rozczochrany,
zaniepokojony i już wstawiony. – Między wami wszystko okej?
- Co?
- Ty i Kits wszystko sobie wyjaśniliście?
Nie bardzo wiedziałem, jak mu odpowiedzieć. Po chwili milczenia odgarnął za ucho
pasmo siwoblond włosów. Jego twarz, przedwcześnie postarzała, była zaróżowiona i
spuchnięta i nie po raz pierwszy pomyślałem, jak bardzo przewidywalny był Platt w swoim
buncie przeciwko dorosłości, jak udało mu się, zwlekając zbyt długo, zaprzepaścić wszystkie
szanse swego uprzywilejowanego pochodzenia; i teraz już zawsze na przyjęciach będzie
podpierał ściany, popijając gin z sokiem z limonki, a tymczasem jego młodszy brat Toddy, wciąż
na studiach, rozmawiał z grupą, w której znajdował się rektor uniwersytetu z Ligi Bluszczowej,
finansista miliarder i wydawca ważnego czasopisma.
Platt cały czas się we mnie wpatrywał.
- Słuchaj – powiedział. – Wiem, że to nie moja sprawa, ty i Kits...
Wzruszyłem ramionami.
- Tom jej nie kocha – wyrzucił z siebie impulsywnie. – Gdy pojawiłeś się ty, to było
najlepsze, co ją w życiu spotkało, i Kitsey o tym wie. No bo proszę cię, jak on ją traktuje? W
tamten weekend, kiedy zginął Andy, była z nim, wiedziałeś o tym? To był ten wielki ważny
powód, dla którego wysłała Andy’ego, żeby zajął się tatą, chociaż Andy nie radził sobie z nim
kompletnie, dlatego nie pojechała sama. Tom, Tom, Tom. Ciągle tylko Tom. I jasne, gdy są
razem, jest „miłość bez końca” i „miłość na zabój”, tak przynajmniej twierdzi Kitsey, ale wierz
mi, za jej plecami wygląda to inaczej. Bo... – przerwał w przypływie frustracji – niedobrze mi
się robiło, mamie i tacie też, jak ją oszukiwał, ciągle wyciągał pieniądze, spotykał się z innymi
dziewczynami i kłamał. Bo w gruncie rzeczy Kitsey to dla niego skarbonka. Tak ją widzi. Ale...
nie pytaj mnie dlaczego, ona oszalała na jego punkcie. Zupełnie jej odbiło.
- I najwyraźniej wciąż szaleje.
Platt skrzywił się.
- Oj, przestań. To za ciebie wychodzi.
- Cable nie sprawia wrażenia kogoś, komu zależy na małżeństwie.
- No tak... – Pociągnął duży łyk ginu. – Współczuję tej, z którą się jednak ożeni. Kitsey
może i jest postrzelona, ale nie głupia.
- Fakt.
Głupoty na pewno nie można jej było zarzucić. Nie tylko doprowadziła do małżeństwa,
które zadowoli jej matkę; sypiała też z tym, którego kocha.
- Nic by z tego nie wyszło. Jak powiedziała mama. „Ślepe zauroczenie”. „Zamek na
piasku”.
- Powiedziała mi, że go kocha.
- Cóż, dziewczyny zawsze zakochują się w dupkach – stwierdził Platt, nie próbując nawet
zaprzeczać. – Nie zauważyłeś?
Nie, pomyślałem ponuro, to nieprawda. W przeciwnym razie Pippa pokochałaby mnie.
- Zaraz, widzę, że potrzebujesz drinka. Właściwie... – dopijając resztę – sam był się
jeszcze napił.
- Słuchaj, muszę z kimś pogadać. Poza tym twoja matka... – Odwróciłem się i wskazałem
w kierunku, gdzie ją zostawiłem. – Ona też by się czegoś napiła i coś zjadła.
- Mamusia – powiedział Platt z miną, jakbym właśnie mu przypomniał o czajniku, który
zostawił na gazie, i oddalił się pośpiesznie.
XXXIII

- Hobie?
Mój dotyk na jego rękawie musiał go przestraszyć. Odwrócił się szybko.
- Wszystko w porządku? – spytał od razu.
Już samo to, że stałem obok niego, że mogłem wdychać czyste powietrze Hobiego,
sprawiło, że poczułem się lepiej.
- Słuchaj – zacząłem, rozglądając się nerwowo – moglibyśmy chwilkę...
- Ach, czyżby to był pan młody? – wtrąciła kobieta z grupy obstępujących go skwapliwie
gości.
- Tak, gratulacje!
Więcej nieznajomych przeciskających się bliżej.
- Jak młodo wygląda! Tak młodo pan wygląda. – Ściskała mi dłoń blondynka po
pięćdziesiątce. – I jaki przystojny! – Odwróciła się do przyjaciółki. – Książę z bajki! Czy on
może mieć sekundę więcej niż dwadzieścia dwa lata?
Hobie uprzejmie przedstawił mnie swoim znajomym – delikatny, taktowny, nieśpieszny,
lew salonowy najłagodniejszego typu.
- Hm – chrząknąłem, rozglądając się po sali – przepraszam, że cię odciągam, Hobie, nie
chcę wyjść na gbura, ale...
- Słówko na osobności? Naturalnie. Wybaczą państwo.
- Hobie – powiedziałem, gdy znaleźliśmy się w stosunkowo spokojnym zakątku. Moje
włosy na skroniach były wilgotne od potu. – Znasz gościa, który się nazywa Havistock Irving?
Blade brwi powędrowały do dołu.
- Kogo? – zapytał, a potem, przyjrzawszy mi się: – Jesteś pewien, że dobrze się czujesz?
Po jego tonie i wyrazie twarzy zorientowałem się, że wie więcej o stanie mojego umysłu,
niż daje po sobie poznać.
- Jasne – odrzekłem, poprawiając okulary na nosie. – Nic mi nie jest. Ale... słuchaj,
Havistock Irving, nie brzmi ci to znajomo?
- Nie, a powinno?
Nieco chaotycznie (marzyłem o drinku; głupio zrobiłem, nie zatrzymując się przy barze po
drodze) wyjaśniłem mu, w czym rzecz. Gdy mówiłem, na twarzy Hobiego malowała się coraz
większa konsternacja.
- Co... – powiedział, wodząc spojrzeniem nad głowami zebranych. – Widzisz go gdzieś?
- Hmm... – przy pojemnikach z kruszonym lodem, gdzie kelnerzy w rękawiczkach
wyjmowali ze skorup ostrygi, całe ich wiadra, kłębiły się tłumy – tam.
Hobie, niedowidzący bez okularów, dwa razy mrugnął powiekami i zmrużył oczy.
- Co – rzucił – ten z... – powiedział, podnosząc ręce do skroni, imitując gestem dwie kępki
włosów.
- Tak, ten.
- No tak. – Skrzyżował ręce, emanując twardym, naturalnym spokojem, który przez
mgnienie oka pozwolił mi ujrzeć alternatywnego Hobiego, nie wyelegantowanego artystę
stolarza, lecz gliniarza lub duchownego, którym mógłby zostać w swoim dawnym życiu w
Albany.
- Znasz go? Kto to jest?
- Ach.
Hobie, zmieszany, poklepał górną kieszeń, szukając papierosa, którego nie wolno mu było
zapalić.
- Znasz go? – powtórzyłem bardziej natarczywie, zerkając wbrew sobie w kierunku
Havistocka przy bufecie.
W delikatnych sprawach czasem trudno było wyciągnąć z Hobiego informacje: zwykle
zmieniał wtedy temat, zamykał się w sobie, używał ogólników, a najgorszym miejscem, żeby go
o coś zapytać, była zatłoczona sala, gdzie w każdej chwili mogło przywędrować jakieś wesołe
towarzystwo i nam przerwać.
- Nie powiedziałbym, że go znam. Mieliśmy kiedyś kontakt. Co on tutaj robi?
- Znajomy panny młodej – wyjaśniłem i tonem, z jakim wypowiedziałem te słowa,
ściągnąłem jego zdziwione spojrzenie. – Skąd go znasz?
Zamrugał szybko.
- Więc tak... – zaczął dość niechętnie – nie wiem, jak się nazywa naprawdę. Welty’emu i
mnie przedstawił się jako Sloane Griscam. Ale naprawdę nazywa się zupełnie inaczej.
- Kto to jest?
- Szabrownik – rzucił szorstko Hobie.
- Ach tak – powiedziałem po pełnej zaskoczenia pauzie. W ten sposób w branży określano
oszustów, którzy dzięki urokowi osobistemu dostawali się do domów starych ludzi, żeby
wyłudzić od nich cenne przedmioty albo po prostu bezczelnie ich okraść.
- No... – Hobie kiwał się na piętach i zmieszany odwrócił wzrok – tutaj może się nieźle
obłowić, to na pewno. Kanciarz pierwszej klasy, on i jego wspólnik. Obaj szatańsko sprytni.
W naszą stronę przedzierał się promienie uśmiechnięty łysielec z koloratką; skrzyżowałem
ręce i próbowałem ustawić się tak, żeby zablokować mu dostęp, mając nadzieję, że Hobie go
nie zobaczy i nie przerwie swojej opowieści, by się z nim przywitać.
- Lucian Race. Przynajmniej pod takim nazwiskiem działał wtedy. Och, śliczna była z nich
parka. Widzisz... Havistock lub Sloane czy jak tam każe się teraz nazywać, nagabywał starsze
damy, także starszych dżentelmenów, dowiadywał się, gdzie mieszkają, wpadał z wizytą...
wyławiał ich podczas kolacji charytatywnych, na pogrzebach, aukcjach antyków, wszędzie. W
każdym razie... – dodał, przyglądając się swojemu trunkowi – zjawiał się ze swoim rozkosznym
przyjacielem, panem Race’em, i gdy staruszkowie byli zajęci... naprawdę, coś strasznego.
Biżuteria, obrazy, zegarki, srebro, na czymkolwiek mogli położyć łapę. Cóż – dodał innym
tonem. – Dawne dzieje.
Tak bardzo chciałem się napić, że trudno mi było nie uciekać spojrzeniem w stronę baru.
Zauważyłem już, że Toddy wskazywał mnie starszej parze, która uśmiechała się do mnie z
nadzieją, jak gdyby mieli zaraz przydreptać i przedstawić mi się, ja jednak bezczelnie
odwróciłem się do nich plecami.
- Starsi ludzie? – powtórzyłem, mając nadzieję, że wyciągnę z niego więcej.
- Tak... przykro o tym mówić, ale często żerowali na bezbronnych. Na każdym, kto wpuścił
ich do domu. I wielu z tych starszych ludzi nie miało dużo, obrabiali ich za jednym podejściem,
ale jeśli były do zgarnięcia prawdziwe łupy...? Och, wtedy całymi tygodniami przynosili kosze z
owocami, prowadzili poufne rozmowy i klepali ich po rękach...
Ksiądz, pastor, ktokolwiek to był, zauważył, że jestem zajęty, i podniósł przyjaźnie dłoń –
później! – przeciskając się przez tłum, a ja posłałem mu pełen wdzięczności uśmiech. Czy to ten
biskup Kościoła episkopalnego, który miał nam udzielić ślubu, wielebny jak mu tam? Czy jeden
z katolickich księży z kościoła pod wezwaniem Świętego Ignacego, z którym zaprzyjaźniła się
pani Barbour po śmierci Andy’ego i pana Barboura?
- Bardzo, bardzo gładcy w obejściu. Czasem udawali, że są rzeczoznawcami, specjalistami
od mebli, proponując darmową wycenę, i w ten sposób udawało im się dostać do mieszkania.
Albo w naprawdę skrajnych przypadkach, gdy ktoś był przykuty do łóżka lub zniedołężniały,
nabierali pielęgniarki, podając się za rodzinę. W każdym razie... – Hobie pokręcił głową. –
Jadłeś coś? – zapytał głosem sygnalizującym zmianę tematu.
- Tak – powiedziałem, choć nic nie jadłem – dzięki, ale powiedz...
- Och, to dobrze! – zawołał z ulgą. – Tam są ostrygi. I kawior. To danie z krabem też dobre.
Nie zjawiłeś się dzisiaj na obiedzie. Zostawiłem ci talerz gulaszu wołowego, trochę fasolki
szparagowej i sałatkę, których nie tknąłeś, widziałem, że wszystko jest cały czas w lodówce...
- Co wy z Weltym mieliście z nim wspólnego?
Hobie zamrugał.
- Słucham? – zapytał po swojemu roztargniony. – Ach... – Skinął głowę w stronę Griscama.
– Z nim?
- Z nim.
Świąteczna jasność w sali: światła, lustra, płonące kominki i roziskrzone żyrandole, to
wszystko wywoływało we mnie koszmarne wrażenie, że jestem osaczony i obserwowany ze
wszystkich stron.
- Więc tak... – Uciekł spojrzeniem, właśnie przyniesiono świeżą misę kawioru; był już na
wpół odwrócony w stronę bufetu, ale dał za wygraną. – Zjawił się w sklepie z mnóstwem
biżuterii i srebra do sprzedania, lata temu, rozumiesz. Twierdził, że to wszystko rodzinne
pamiątki. Jedna solniczka... była naprawdę stara, cenna i Welty o tym wiedział, bo znał klientkę,
której ją sprzedał. I wiedział, że kobieta została okantowana przez parę pozerów, którzy
podstępem wkradli się w jej łaski, udając, że zbierają stare książki na cele charytatywne. W
każdym razie Welty przyjął te przedmioty do sprzedaży konsygnacyjnej, zadzwonił do klientki i
na policję. A ja, cóż, z mojej strony... – Wytarł czoło kwiecistą chusteczką z kieszeni; jego głos
brzmiał tak cicho, że ledwo go słyszałem, ale nie śmiałem poprosić, żeby mówił głośniej. –
Półtora roku wcześniej kupiłem od tego gościa całą zawartość odziedziczonego mieszkania,
powinienem był się połapać, że coś jest nie tak, ale nie bardzo umiałem wskazać, co dokładnie.
Nowiutki budynek między Osiemdziesiątą a Dziewięćdziesiątą Wschodnią, przypadkowa
zbieranina zabytkowych przedmiotów ustawionych bez ładu i składu pośrodku pokoju, skrzynie
do transportu herbaty, zegary banjo, figurki z fiszbinu, tyle krzeseł windsorskich, że można by
otworzyć szkołę, ale żadnych dywanów, sof, nic, z czego można by jeść, gdzie można by spać...
cóż, jestem pewien, że ty byś się połapał szybciej niż ja. Nie było żadnego spadku, żadnej
ciotki. Tylko wynajęte na chybcika mieszkanie, żeby zmagazynować w nim nieuczciwie zdobyte
łupy. A do tego jeszcze, i to mnie zmyliło, słyszałem o nim, bo w tym czasie prowadził swój
sklepik, mały, wypieszczony, na Madison niedaleko starego Parke-Burneta, śliczne miejsce,
wizyty tylko na życzenie. Chevallet Antiques. Różne pierwszorzędne francuskie cacka, nie moja
działka. Za każdym razem, gdy tamtędy przechodziłem, był zamknięty, zawsze zaglądałem przez
szybę do środka. Nie wiedziałem, kto jest właścicielem, dopóki nie skontaktował się ze mną w
sprawie sprzedaży majątku.
- I? – Znów się odwróciłem, tym razem od Platta, odpędzając go telepatycznie, gdy z
triumfalną miną prowadził szefa swojego wydawnictwa, żeby nas sobie przedstawić.
- I... – westchnął. – Żeby nie przedłużać, sprawa oparła się o sąd, ja i Welty złożyliśmy
zeznania. Sloane... delapidateur, jak go nazywał Welty... wtedy już rozpłynął się w powietrzu,
sklep wyczyszczony z dnia na dzień, „remont”, oczywiście już nigdy go nie otwarto. Ale Race,
jak sądzę, trafił do więzienia.
- Kiedy to było?
Hobie przygryzł palec wskazujący i zastanowił się.
- Mój Boże, tu musiało być... ze trzydzieści lat temu? Może nawet trzydzieści pięć?
- A Race?
Zmarszczył brwi.
- Jest tutaj?
Znów zlustrował tłum.
- Nie widziałem.
- Włosy dotąd. – Hobie odmierzył palcem, poniżej karku. – Za kołnierz. Tak jak u
Anglików. Anglików w pewnym wieku.
- Siwe włosy?
- Nie wtedy. Może teraz. I drobne, wredne usteczka... – Ściągnął usta. – O takie.
- To on.
- Cóż... – Sięgnął do kieszeni po podświetlaną lupę, nim zdał sobie sprawę, że sytuacja
tego nie wymaga. – Zaproponowałeś mu zwrot pieniędzy. Więc jeśli to naprawdę jest Race, nie
rozumiem, dlaczego cię naciska, bo przecież nie jest w stanie ci zaszkodzić ani nie ma podstaw
do wysuwania jakichkolwiek żądań, prawda?
- Racja – potwierdziłem po długiej przerwie, chociaż było to tak wielkie kłamstwo, że z
trudem wydusiłem z siebie to słowo.
- W takim razie nie rób takiej zmartwionej miny – rzekł Hobie, wyraźnie ciesząc się, że
skończyliśmy temat. – To jest zdecydowanie ostatnia rzecz, jaka powinna ci zaprzątać głowę
tego wieczoru. Chociaż... – dodał, klepiąc mnie po ramieniu; szukał wzrokiem pani Barbour –
na pewno powinieneś ostrzec Samanthę. Nie powinna wpuszczać tego łajdaka do swojego
domu. Pod żadnym pozorem. Witam państwa! – powiedział, odwracając się do pary staruszków,
której wreszcie udało się do nas przebić, i teraz uśmiechali się wyczekująco za nami. – James
Hobart. Mogę państwu przedstawić pana młodego?
XXXIV

Przyjęcie trwało od osiemnastej do dwudziestej pierwszej. Uśmiechałem się, pociłem,


próbowałem przedrzeć się do baru, wciąż jednak zatrzymywano mnie, zastępowano mi drogę, a
czasem fizycznie odciągano za ramię, a ja cierpiałem męki Tantala, umierając z pragnienia, gdy
wytchnienie było w zasięgu wzroku – „Ach, wreszcie jest, bohater wieczoru!” „Nasz
szczęśliwiec!” „Gratulacje!” „Chodź, Theodore, musisz poznać kuzyna Harry’ego, Francisa...
Rodziny Longstreetów i Abernathych są spokrewnione po mieczu, bostońska gałąź, ojciec
chrzestny Chance’a, proszę ciebie, był bratem stryjecznym... Francis? O, to wy się znacie?
Doskonale! A to jest... Och, Elizabeth, jesteś, muszę cię porwać na chwilkę, wyglądasz
bajecznie, jakże ci do twarzy w tym niebieskim, pozwól, że ci przedstawię...” W końcu
porzuciłem nadzieję na wypicie (i zjedzenie) czegokolwiek i osaczony ze wszystkich stron przez
ciągle się przemieszczające hordy gości chwytałem tylko kieliszki szampana z tac mijających
mnie kelnerów i od czasu do czasu jakąś przekąskę, maleńkie kawałki quiche lorraine,
miniaturowe bliny z kawiorem, wśród przychodzących i odchodzących obcych twarzy,
obstąpiony i kiwający uprzejmie głową w tłumie dobrze urodzonych, bogatych i możnych...
(„nigdy nie zapomnij, że nie jesteś jednym z nich”, szepnął mi do ucha mój znajomy
księgowy narkoman, widząc, jak udzielam się towarzysko wśród zamożnych klientów podczas
aukcji malarstwa impresjonistycznego i sztuki współczesnej...)
...nieruchomiejąc i odwracając się z uśmiechem wśród przypadkowych grupek gości, gdy
zjawiał się fotograf, skazany na nadlatujące zewsząd fragmenty otępiających rozmów o
rozgrywkach golfowych, polityce, sportach dziecięcych, szkołach, trzecich, czwartych i piątych
domach w Hyères i Hyannis, w Paryżu i Londynie, w Jackson Hole i Jupiter na Florydzie i czy
to nie potworne, jak strasznie zabudowują Vail, pamiętacie, jak jeszcze niedawno to był taki
urokliwy kurort... a ty gdzie jeździsz na narty, Theo? W ogóle jeździsz na nartach? W takim razie
koniecznie musicie z Kitsey odwiedzić nas w naszym domu w...
Chociaż rozglądałem się za Hobiem i Pippą, prawie ich nie widziałem. Kitsey ściągała
różnych gości, żeby mi ich przedstawić, najwyraźniej świetnie się przy tym bawiąc, a potem
natychmiast znikała jak ptaszek sfruwający z parapetu. Na szczęście nigdzie nie było widać
Havistocka. Wreszcie tłum zaczął się przerzedzać, ale nieznacznie; ludzie powoli przechodzili
w stronę szatni, a kelnerzy sprzątali już ciasta i talerzyki deserowe z bufetu, gdy – ugrzązłszy w
rozmowie z grupą kuzynów Kitsey – rozejrzałem się po sali za Pippą (co robiłem automatycznie
przez cały wieczór, usiłując wyłowić jej rude włosy, jedyną interesującą i ważną rzecz w tym
miejscu) i ku swemu sporemu zdziwieniu ujrzałem obok niej Borisa. Rozmawiali z ożywieniem.
Mało brakowało, a wlazłby jej na głowę, niby od niechcenia położył jej rękę na ramieniu, z
niezapalonym papierosem między palcami. Szeptali. Śmiali się. Czy on ją kąsa w ucho?
- Przepraszam – rzuciłem i ruszyłem szybkim krokiem w stronę kominka, gdzie w pełnej
synchronii odwrócili się i wyciągnęli do mnie ręce.
- Hej! – powiedziała Pippa. – Właśnie o tobie rozmawialiśmy!
- Potter! – zawołał Boris, otaczając mnie ramieniem. Choć był ubrany stosownie do okazji,
w granatowy garnitur w prążki (często uderzało mnie, ilu bogatych Rosjan robi zakupy u Ralpha
Laurena na Madison Avenue), w jakiś sposób wywoływał wrażenie niechlujności: z
podkrążonymi oczyma wyglądał na awanturnika o podejrzanej reputacji i chociaż włosy,
formalnie rzecz biorąc, były umyte, wydawały się brudne. – Jestem taki szczęśliwy, że cię
widzę!
- Ja też. – Wprawdzie zaprosiłem Borisa, ale w najśmielszych snach nie przypuszczałem,
że się zjawi, nigdy bowiem nie pamiętał uciążliwych detali takich jak daty i adresy ani nie
przybywał punktualne na miejsce, jeśli już pamiętał. Nie leżało to w jego naturze. – Wiesz, kto
to, prawda? – spytałem, zwracając się do Pippy.
- Oczywiście, że mnie zna! Wie o mnie wszystko! Jesteśmy teraz bliskimi przyjaciółmi! A
teraz... – to do mnie, udając powagę – słówko na osobności. Wybaczysz nam, prawda? –
zwrócił się do Pippy.
- Znowu rozmowy na osobności? – poskarżyła się, figlarnie trącając czubkiem swojej
balerinki mój but.
- Nie martw się! Odprowadzę go! Do zobaczenia! – Boris posłał jej wydmuchanego
całusa. Po czym powiedział mi na ucho, gdy się oddalaliśmy: – Jest urocza. Boże, jak ja
uwielbiam rude.
- Ja też, ale to nie z nią się żenię.
- Nie? – Wyglądał na zdziwionego. – Ale mnie przywitała! Po imieniu! Ach – powiedział,
przyglądając mi się baczniej – ty się czerwienisz! Jak burak, Potter! – zapiał. – Czerwieni się!
Jak mała siksa!
- Stul pysk – syknąłem, oglądając się w obawie, że go usłyszała.
- A więc nie ona? Nie rudzielec? Fatalnie, co? – Rozglądał się po sali. – No to która?
Pokazałem mu Kitsey.
- Tam.
- Ach! Ta w błękicie? – Uszczypnął mnie z czułością w ramię. – Mój Boże, Potter! Ona?
Najpiękniejsza na sali! Boska! Bogini! – Zrobił ruch, jakby chciał paść przed nią na twarz.
- Nie, nie... – Chwyciłem go za ramię i pospiesznie przywróciłem do pionu.
- Anioł! Prosto z raju! Czysta jak łza dziecka! O wiele za dobra dla takiego jak ty...
- Rzeczywiście, taka jest chyba opinia ogółu.
- ...chociaż... – sięgnął po moją szklankę z wódką i nim mi ją oddał, wychylił duży łyk –
wydaje się trochę zimna, nie? Sam wolę te bardziej gorące. Ona... to lilia, śnieżynka! Mam
nadzieję, że na osobności jest mniej lodowata?
- Zdziwiłbyś się.
Jego brwi powędrowały do góry.
- Ach. I... to o niej...
- Tak.
- Przyznała się?
- Tak.
- I dlatego nie stoisz obok niej. Jesteś wściekły.
- Tak jakby.
- A więc... – Boris przeczesał włosy palcami. – Musisz teraz do niej podejść i z nią
porozmawiać.
- Dlaczego?
- Bo wychodzimy.
- Wychodzimy? Dlaczego?
- Zabieram cię na spacer.
- Jak to? – spytałem, rozglądając się dookoła, żałując, że odciągnął mnie od Pippy, pragnąc
znowu ją odnaleźć.
Świece, pomarańczowy blask ognia w kominku, przy którym stała, przypomniały mi o
ciepłej atmosferze winiarni, jak gdyby samo światło mogło być korytarzem wiodącym z
powrotem do wczorajszego wieczoru i drewnianego stolika, gdzie siedzieliśmy kolano przy
kolanie, a jej twarz zalewała identyczna lekko pomarańczowa poświata. Musiał istnieć jakiś
sposób, bym mógł przejść przez salę, chwycić ją za rękę i ściągnąć z powrotem do tamtej
chwili.
Boris odgarnął włosy z oczu.
- No, chodź. Poczujesz się fantastycznie, jak usłyszysz, co mam ci do powiedzenia! Ale
będziesz musiał wstąpić do domu. Zabrać paszport. No i jest jeszcze kwestia gotówki.
Za ramieniem Borisa: niewzruszone twarze obcych, zimnych kobiet. Pani Barbour z
profilu, lekko odwrócona do ściany, ściskająca ramię rubasznego kleryka, który nie wydawał
się już tak rubaszny.
- Co? Czy ty mnie słuchasz?
Potrząsał mnie za ramię. Ten sam głos, który tyle razy ściągał mnie na ziemię z fraktalnego
nieba, gdy leżałem z otwartymi oczami na łóżku po nawąchaniu się kleju, nie reagując na nic,
wpatrzony w imponujące niebiesko-białe eksplozje na suficie.
- No już! Pogadamy w samochodzie. Spadamy stąd. Mam dla ciebie bilet...
Spadamy? Spojrzałem na niego. To wszystko, co usłyszałem.
- Wyjaśnię ci. Nie patrz tak na mnie! Wszystko jest dobrze. Nie martw się. Ale przede
wszystkim musisz się urwać na kilka dni. Trzy. Nie więcej. Więc... – machnięcie ręką – idź,
załatw to ze Snieguroczką i zmywamy się. Nie można tu zapalić, co? – spytał, rozglądając się. –
Nikt nie pali?
„Zmywamy się”. Były to jedyne sensowne słowa, jakie usłyszałem tego wieczoru.
- Bo musisz w tej chwili pojechać do domu. – Usiłował w znajomy sposób przechwycić
moje spojrzenie. – Zabrać paszport. I... forsę. Ile masz gotówki do wzięcia?
- No, mam w banku – rzekłem, poprawiając okulary na nosie, dziwnie otrzeźwiony jego
tonem.
- Nie mówię o banku. Ani o jutrze. Mówię o tym, ile możesz zabrać teraz.
- Ale...
- Mówię ci, mogę go odzyskać. Ale nie możemy tu dłużej stać. Musimy wyjść.
Natychmiast. No już, myk, myk – poganiał mnie z lekkim przyjaznym kopniakiem w piszczel.
XXXV

- Tu jesteś, kochanie – powiedziała Kitsey, biorąc mnie pod rękę i stając na palcach, żeby
cmoknąć mnie w policzek: pocałunek natychmiast uchwycony przez krążących wokół niej
fotografów, jeden z rubryki towarzyskiej, drugi wynajęty na wieczór przez Anne. – Czyż nie jest
cudownie? Jesteś zmęczony? Mam nadzieję, że moja rodzina nie dała ci się za bardzo we znaki!
Annie, skarbie... – Wyciągnęła rękę do Anne de Larmessin, sztywne jasne włosy, sztywna suknia
z tafty, pomarszczona szyja, która nie pasowała do napiętej gładkości twarzy o wyrazistych
rysach. – Wiesz, było po prostu bosko... myślisz, że moglibyśmy sobie zrobić rodzinną fotkę?
Tylko ty, ja i Theo? Nasza trójka?
- Słuchaj – powiedziałem niecierpliwie, gdy tylko ta krępująca sesja fotograficzna
dobiegła końca i Anne de Larmessin (która najwyraźniej nie uważała mnie za kogoś, kto choćby
w przybliżeniu zasługuje na miano rodziny) oddaliła się pożegnać innych, ważniejszych gości. –
Ja wychodzę.
- Ale... – Wyglądała na skonsternowaną. – Zdaje się, że Anne zarezerwowała nam gdzieś
stolik...
- Trudno, będziesz mnie musiała jakoś wytłumaczyć. To chyba nie powinno być dla ciebie
trudne, prawda?
- Theo, proszę cię, nie bądź wredny.
- Bo twoja matka na pewno nigdzie się nie wybiera. – Nakłonienie pani Barbour do
wyjścia na kolację do restauracji graniczyło z cudem, chyba że byłoby to miejsce, gdzie mogła
mieć pewność, że nie spotka nikogo znajomego. – Powiedz, że zawiozłem ją do domu. Powiedz,
że poczuła się gorzej. Powiedz, że ja się źle poczułem. Rusz głową. Wymyśl coś.
- Jesteś zeźlony.
Rodzinny leksykon: „zeźlony”. Słowo, którego używał Andy, jak byliśmy mali.
- Zeźlony? Nie.
Teraz, gdy wszystko między nami było jasne, a ja oswoiłem się z tą myślą (Cable?
Kitsey?), cała sprawa wydawała mi się niemal obelżywą plotką, która nie ma ze mną nic
wspólnego. Zauważyłem, że Kitsey założyła kolczyki mojej mamy, co było dziwnie
wzruszające, jako że miała całkowitą rację, w ogóle jej nie pasowały, i ze ściśniętym sercem
wyciągnąłem rękę i dotknąłem najpierw ich, a potem jej policzka.
- Oooo – zachwyciła się grupka gapiów w tle, zadowolona, że wreszcie widzi jakiś
przejaw czułości między szczęśliwą parą.
Kitsey, natychmiast wczuwając się w rolę, chwyciła moją dłoń i pocałowała ją,
wywołując kolejną serię trzasków migawek.
- Dobrze? – szepnąłem jej do ucha, gdy się pochyliła. – Jeśli ktoś spyta, wyjechałem w
interesach. Pewna starsza dama wezwała mnie pilnie, żebym obejrzał jej zbiory.
- Naturalnie. – Trzeba jej było oddać: nic nie było w stanie jej poruszyć. – Kiedy wracasz?
- Och, niedługo – odpowiedziałem, niezbyt przekonująco. Byłbym szczęśliwy, mogąc
wymaszerować z tej sali i nie przestawać iść, dniami, miesiącami, aż znalazłbym się może na
jakiejś plaży w Meksyku, jakimś odludnym wybrzeżu, gdzie wędrowałbym samotnie w tym
samym ubraniu, aż rozpadłoby się na mnie, i zamieniłbym się w szalonego gringo w rogowych
okularach, który zarabia na życie naprawianiem stołów i krzeseł. – Uważaj na siebie. I nie
pozwól, żeby ten cały Havistock kręcił się koło twojej matki.
- Ostatnio – jej głos był tak cichy, że ledwo ją słyszałem – strasznie się naprzykrzał.
Wieczne telefony, ciągle chce wpadać, przynosić kwiaty, czekoladki, biedaczek. Mama nie chce
go widzieć. Aż mam wyrzuty sumienia, że tak go odprawiam.
- To nie miej. Trzymajcie się od niego z daleka. To oszust. No to do widzenia –
powiedziałem głośno, całując ją w policzek (kolejne pstryknięcia aparatów; na to zdjęcie
fotografowie czekali cały wieczór), i poszedłem powiadomić o swoim wyjeździe Hobiego
(radośnie oglądającego portret, z nosem kilka centymetrów od płótna).
- Dobrze – powiedział ostrożnie, odwracając się do mnie. Przez cały czas, gdy z nim
pracowałem, prawie nigdy nie brałem wolnego, a już na pewno nie po to, żeby wyjechać z
miasta. – Razem z... – Skinął w stronę Kitsey.
- Nie.
- Wszystko w porządku?
- Jasne.
Spojrzał na mnie; spojrzał na Borisa na drugim końcu sali.
- Wiesz, gdybyś czegoś potrzebował – dodał nieoczekiwanie – zawsze możesz powiedzieć.
- No tak, pewnie – odrzekłem, zaskoczony, nie bardzo wiedząc, co ma na myśli ani jak
zareagować. – Dzięki.
Wzruszył ramionami, jakby zawstydzony, i znów zaczął się przypatrywać obrazowi. Boris
pił szampana przy barze i pochłaniał resztki blinów z kawiorem. Na mój widok osuszył
kieliszek i skinął głową w stronę drzwi: „zabierajmy się stąd!”.
- Do zobaczenia – rzuciłem Hobiemu i uścisnąłem mu dłoń (czego zwykle nie robiłem), po
czym zostawiłem go patrzącego za mną ze skonsternowaną miną.
Chciałem się pożegnać z Pippą, ale gdzieś przepadła. W bibliotece? W toalecie? Zależało
mi, żeby przed wyjściem rzucić na nią okiem, tylko jeden ostatni raz.
- Wiesz, gdzie ona jest? – zwróciłem się do Hobiego po szybkim obejściu klubu, lecz on
tylko pokręcił głową.
Przez kilka minut postałem przy szatni, niespokojnie czekając na jej powrót, aż w końcu
Boris, z ustami pełnymi przekąsek, chwycił mnie za ramię i pociągnął za sobą schodami w dół i
dalej, przez drzwi.
Część V

Mamy sztukę, żeby nie zabiła nas prawda.

NIETZSCHE
ROZDZIAŁ 11
Kanał szlachciców

Limuzyna krążyła wokół kwartału, ale gdy kierowca zatrzymał się, żeby nas zabrać, nie był to
Jurij, lecz facet, którego wcześniej nie widziałem, z fryzurą, jakby ktoś mu ją machnął w izbie
wytrzeźwień, i z przeszywającymi polarnobłękitnymi oczyma.
Boris przedstawił nas sobie po rosyjsku.
- Priwiet! Mienia zowut Anatolij – powiedział kierowca, wyciągając rękę poznaczoną
koronami i gwiazdami w kolorze indygo niczym wzór na ukraińskiej pisance.
- Anatolij? – powiedziałem ostrożnie. – Oczeń prijatno?
Popłynął strumień rosyjskiego, z którego nie zrozumiałem ani słowa, i odwróciłem się w
rozpaczy do Borisa.
- Anatolij – wyjaśnił miłym tonem Boris – nie zna angielskiego ni w ząb. Prawda, Tola?
W odpowiedzi Anatolij wbił w nas poważne spojrzenie w lusterku wstecznym i wygłosił
kolejną przemowę. Jego tatuaże na kostkach dłoni, byłem prawie pewien, miały jakieś
więzienne znaczenie: granatowe pasy reprezentujące czas zasądzony, czas odsiedziany, czas
narastający jak pierścienie na pniu drzewa.
- Powiedział, że ładnie mówisz – przekazał z przekąsem Boris. – I jesteś dobrze
wychowany.
- Gdzie Jurij?
- Ach, wyleciał wczoraj – odpowiedział Boris, grzebiąc w wewnętrznej kieszeni
marynarki.
- Wyleciał? Dokąd?
- Do Antwerpii.
- Tam jest mój obraz?
- Nie. – Boris wydobył z kieszeni dwie kartki, którym przyjrzał się w słabym świetle, nim
podał je mnie. – Ale w Antwerpii mam mieszkanie i samochód. Jurij zabierze auto, trochę
moich rzeczy i przyjedzie do nas.
Przysuwając kartkę do światła, zorientowałem się, że to wydruk elektronicznego biletu:

POTWIERDZONE
DECKER/THEODORE DL2334
Wylot: NEWARK LIBERTY INTL (EWR)

Przylot: AMSTERDAM, HOLANDIA (AMS)

BOARDING: 12.45
CZAS PODRÓŻY: 7.44

- Z Antwerpii do Amsterdamu jedzie się tylko trzy godziny – poinformował Boris. –


Wylądujemy na lotnisku Schiphol mniej więcej o tej samej porze, ja może godzinę po tobie,
kazałem Myriam zarezerwować nam miejsca w różnych samolotach. Mam przesiadkę we
Frankfurcie. Ty lecisz bezpośrednio.
- Dzisiaj?
- Tak... no, jak widzisz, nie mamy za dużo czasu...
- I po co tam lecę?
- Bo mogę potrzebować pomocy i nie chcę wtajemniczać nikogo innego. To znaczy oprócz
Jurija. Ale o celu naszej wyprawy nie powiedziałem nawet Myriam. Oj, mogłem, mogłem – nie
dopuścił mnie do głosu – tylko... im mniej osób będzie wiedziało, tym lepiej. W każdym razie
musisz skoczyć do siebie, zabrać paszport i tyle gotówki, ile ci się uda zebrać. Tola zawiezie
nas na Newark. Ja... – Poklepał podręczny bagaż, który dopiero teraz zauważyłem na tylnej
kanapie. – Ja już jestem gotowy. Zaczekam na ciebie w samochodzie.
- A pieniądze?
- Tyle, ile masz.
- Mogłeś mi powiedzieć wcześniej.
- Nie trzeba – szukał papierosów – nie przejmuj się tak. Ile tam masz, ile możesz... Bo to
nieważne. Głównie na pokaz.
Zdjąłem okulary i wytarłem je o rękaw.
- Jak to?
- Bo... – postukał się w skroń dawnym gestem: „główka pracuje” – bo planuję im zapłacić,
ale nie całą sumę, której żądają. Mam ich nagradzać za to, że mnie okradli? Bo wtedy mogliby
mnie okradać, kiedy by tylko chcieli. Co by to znaczyło? „Ten facet jest słaby”. „Możemy z nim
robić, co nam się podoba”. Ale... – krzyżując nogi spazmatycznie, poklepując kieszenie w
poszukiwaniu ognia – chcę, żeby myśleli, że jesteśmy gotowi zapłacić całość. Może byś chciał
się zatrzymać przy bankomacie i wyjąć forsę, możemy to zrobić po drodze albo na lotnisku.
Będą ładnie wyglądać, nowiutkie banknoty. Zdaje się, że do Unii można przewieźć dziesięć
tysięcy w gotówce...? Resztę obwiążę gumkami i schowam w swoim bagażu. Poza tym... –
częstował mnie papierosem – to nie fair, żebyś ty dostarczył całą kasę, tak uważam. Jak
będziemy na miejscu, sam postaram się o więcej gotówki. Mój prezent dla ciebie. I weksel też...
w każdym razie fałszywy weksel, fałszywy dowód wpłaty, fałszywy czek. Fikcyjny bank na
Karaibach. Wygląda bardzo dobrze, jak autentyk. Nie wiem, jak ta część wypali. Będziemy
musieli improwizować. Nikt, kto ma trochę rozumu w bańce, nie przyjąłby weksla zamiast
gotówki za coś takiego! Ale oni, zdaje się, są niedoświadczeni i zdesperowani, więc... –
zacisnął kciuki – jestem dobrej myśli. Zobaczymy!
II

Gdy Anatolij krążył wokół kwartału, wbiegłem do sklepu, zebrałem bez przeliczania całą
niewpłaconą do banku gotówkę, coś około szesnastu tysięcy. Potem pognałem na górę i gdy
Popper biegał wokół mnie, popiskując ze zdenerwowania, wrzuciłem kilka rzeczy do torby:
paszport, szczoteczkę do zębów, maszynkę do golenia, skarpety, bieliznę, pierwsze spodnie,
które mi się nawinęły pod rękę, parę zapasowych koszul, sweter. Puszka Redbreast Flake leżała
na dnie szuflady ze skarpetami, złapałem ją, ale po chwili wypuściłem i zamknąłem szufladę –
szybko.
Gdy biegłem korytarzem z psem przy nodze, stanąłem jak wryty na widok kaloszy Pippy
pod drzwiami jej sypialni: ich intensywna letnia zieleń w moim umyśle stopiła się w jedno z nią
i z poczuciem szczęścia. Wahałem się chwilę. W końcu wróciłem do swojego pokoju, zabrałem
pierwsze wydanie Ozmy z krainy Oz i skreśliłem liścik tak szybko, że nie było czasu na
rozmyślenie się. „Bezpiecznej podróży. Kocham cię. Bez ściemy”. Dmuchnąłem na kartkę i
wsunąłem ją do książki, którą położyłem na podłodze przy kaloszach. Powstałe na wykładzinie
tableau (Szmaragdowy Gród, zielone kalosze, kolor Ozmy) wyglądało niemal tak, jak gdybym
stworzył przypadkiem haiku lub inne doskonałe połączenie słów, by jej powiedzieć, co dla mnie
znaczy. Na chwilę całkowicie znieruchomiałem – tykający zegar, głębokie wspomnienia z
dzieciństwa, drzwi otwierające się na kolorowe fantazje, w których spacerowaliśmy razem po
zalanych słońcem trawnikach – by w końcu odwrócić się na pięcie i przejść z powrotem do
siebie po naszyjnik, który przywołał mnie jej imieniem w sali wystawowej domu aukcyjnego:
wydobyłem go z granatowego aksamitnego pudełka i starannie owinąłem wokół jednego z
kaloszy tak, żeby w kawałku złota odbijało się światło. Topazy, osiemnasty wiek, naszyjnik dla
królowej elfów, girandole z diamentową kokardką i olbrzymimi przejrzystymi kamieniami w
kolorze miodu: takim jak jej oczy. Gdy się odwróciłem, oderwawszy wzrok od ściany z jej
fotografiami, i zbiegłem po schodach, poczułem dawny dziecięcy strach zmieszany z
podnieceniem, jakbym właśnie wybił kamieniem szybę w oknie. Hobie od razu się zorientuje,
ile kosztował ten naszyjnik. Ale gdy Pippa go znajdzie, razem z liścikiem, mnie już dawno tu nie
będzie.
III

Wylatywaliśmy z różnych terminali, więc pożegnaliśmy się na chodniku, gdzie wysadził mnie
Anatolij. Szklane drzwi rozsunęły się z sapnięciem. Na lotnisku, po przejściu przez kontrolę
bezpieczeństwa, na lśniących posadzkach terminalu przed świtem zerkałem kontrolnie na
monitory i mijałem ciemne sklepy z zaciągniętymi metalowymi roletami, Brookstone, Tie Rack,
hot dogi Nathana, pogodna muzyka z lat siedemdziesiątych sącząca się do świadomości („love...
love will keep us together... think of me babe whenever...”), chłodne bramki widma odgrodzone
linkami i puste prócz studentów rozciągniętych na poczwórnych siedzeniach, samotny bar, który
był wciąż otwarty, samotne stoisko z mrożonym jogurtem, samotny sklep bezcłowy, gdzie za
radą Borisa, który natarczywie i wielokrotnie mi o tym przypominał, zatrzymałem się po butelkę
wódki („lepiej się zabezpieczyć, niż potem żałować... alkohol dostępny tylko w sklepach
państwowych... może weźmiesz dwie”), aż dotarłem do końca hali, do swojej bramki, gdzie
tłoczyły się ciemnoskóre rodziny o martwych oczach, turyści siedzący po turecku na podłodze i
nieświeżo wyglądający biznesmeni o spoconych twarzach, z otwartymi laptopami, sprawiający
wrażenie przyzwyczajonych do tych niedogodności.
Samolot był pełen. Posuwając się powoli zapchanym przejściem (klasa ekonomiczna,
środkowe miejsce, piąty rząd), zastanawiałem się, jak Myriam w ogóle udało się zarezerwować
bilet. Na szczęście byłem zbyt zmęczony, żeby zastanawiać się nad innymi sprawami; i
zasnąłem, ledwo wyłączono lampkę „zapiąć pasy” – ominęły mnie napoje, kolacja, ominęły
mnie wyświetlane filmy – i obudziłem się, gdy ktoś podniósł okienną klapkę, kabinę zalało
światło i zjawiła się stewardesa, pchając wózek z zestawami śniadaniowymi: schłodzona
gałązka winogron, schłodzony sok, tłusty croissant w kolorze żółtka w foliowym opakowaniu i
do wyboru kawa lub herbata.
Ustaliliśmy, że spotkamy się przy taśmociągach bagażowych. Biznesmeni w milczeniu
zabrali swoje walizki i umknęli – na spotkania, do swoich planów marketingowych, kochanek,
cholera wie. Rozkrzyczani młodzi amatorzy trawki z tęczowymi naszywkami na plecakach
przepychali się, próbowali ściągać nie swoje marynarskie worki i kłócili się, do którego coffee
shopu najlepiej wpaść rano.
- ... słuchajcie, chłopaki, Bluebird, bez dwóch zdań...
- ... nie, zaraz, Haarlemmerstraat? Nie, powaga, zapisałem sobie. Mam tu na kartce. Nie,
zaraz, słuchajcie, chłopaki, idziemy tam od razu? Bo nie pamiętam nazwy, ale otwierają
wcześnie i mają rewelacyjne śniadania. Można zamówić naleśniki, sok pomarańczowy, Apollo
13 i zapalić sobie od razu przy stole.
Odeszli gromadnie... piętnastu lub dwudziestu, beztroscy, lśniącowłosi, roześmiani,
dźwigający plecaki i spierający się, jak najtaniej dostać się do miasta. Chociaż nie nadałem
żadnego bagażu, stałem przy taśmociągach dobrze ponad godzinę, przyglądając się mocno
obklejonej nalepkami walizce krążącej smętnie na taśmie, aż w końcu podszedł do mnie od tyłu
Boris i na przywitanie założył mi zapaśniczy chwyt na szyję, usiłując nastąpić na tył moich
butów.
- Spadamy stąd – rzucił – wyglądasz okropnie. Chodźmy coś zjeść i pogadać! Jurij czeka w
samochodzie na zewnątrz.
IV

Tym, czego się nie spodziewałem – nie wiedzieć czemu – było miasto przystrojone na święta:
gałązki jodły i anielskie włosy, gwiazdki w witrynach sklepów i zimny mocny wiatr znad
kanałów, ogniska, stragany świąteczne i ludzie na rowerach, zabawki, kolory i cukierki,
przedświąteczny zamęt i blask. Małe psy, małe dzieci, plotkarki, gapie i tragarze, klauni w
kapeluszach i mundurowych płaszczach oraz mały tańczący błazen w bożonarodzeniowym stroju
jak z obrazu Avercampa. Wciąż jeszcze nie byłem do końca rozbudzony i to wszystko nie
wydawało mi się bardziej realne niż przelotny sen, który przyśnił mi się w samolocie: Pippa w
parku, mnóstwo wysokich fontann i planeta z saturnowymi pierścieniami wisząca nisko i
majestatycznie na niebie.
- Nieuwmarkt – poinformował Jurij, gdy wyjechaliśmy na wielki plac z bajkowym
zamkiem z wieżyczkami i jarmarkiem pod gołym niebem: cięte choinki lekko przyprószone
śniegiem, przytupujący straganiarze w mitenkach, jak na ilustracji z książki dla dzieci. – Idą
święta!
- Zawsze kręci się tutaj mnóstwo policji – burknął Boris, przechylając się na drzwi, gdy
Jurij wziął ostry zakręt.
Z różnych powodów martwiłem się o zakwaterowanie i byłem gotów odmówić, na
wypadek gdyby zaproponowano mi warunki jak w melinie albo nocleg na podłodze. Na
szczęście Myriam zarezerwowała mi pokój w hotelu nad kanałem w starej części miasta.
Rzuciłem bagaż, zamknąłem gotówkę w sejfie i wyszedłem z powrotem na ulicę, żeby się
spotkać z Borisem. Jurij odjechał zaparkować samochód.
Boris rzucił papierosa na bruk i rozgniótł go obcasem.
- Długo mnie tu nie było – powiedział, wydychając biały obłok, i zmierzył wzrokiem
ponuro ubranych przechodniów na ulicy. – Mam mieszkanie w Antwerpii... mieszkam tam z
powodów biznesowych. Też piękne miasto, takie same rozmyte chmury, takie samo światło.
Pojedziemy tam kiedyś. Ale zawsze zapominam, jak bardzo podoba mi się tutaj. Musisz umierać
z głodu, co? – spytał, trącając mnie pięścią w ramię. – Przejdziemy się trochę?
Ruszyliśmy więc mokrymi uliczkami, zbyt wąskimi dla samochodów, z zaparowanymi
sklepikami w kolorze ochry pełnymi starych rycin i zakurzonej porcelany. Kładka nad kanałem:
bura woda, samotna brązowa kaczka. Plastikowy kubek, na wpół zanurzony, unoszący się na
wodzie. Wiał przenikliwy i wilgotny wiatr, zacinając ostro śniegiem z deszczem, a przestrzeń
wokół nas wydawała się ciasna i zatęchła. Spytałem, czy kanały nie zamarzają zimą.
- Tak, ale – wytarł nos – mamy chyba globalne ocieplenie. – W długim płaszczu i
garniturze z przyjęcia poprzedniego wieczoru kompletnie nie pasował do otoczenia, a
jednocześnie wyglądał, jakby był u siebie. – Co za pieska pogoda! Schowamy się tutaj? Jak
myślisz?
Brudny bar lub kawiarnia nad kanałem, cokolwiek to było, miał wystrój z ciemnego
drewna, z motywami morskimi, wiosła i koła ratunkowe, czerwone świeczki zapalone nawet za
dnia i przygnębiająca, mglista atmosfera. Przyćmione, rozproszone światło. Woda skroplona po
wewnętrznej stronie szyby. Brak menu. W głębi tablica z zapisanymi nazwami dań, dla mnie
niezrozumiałymi: dagsoep, draadjesvlees, kapucijnerschotel, zuurkoolstamppot.
- Pozwól, że zamówię – zaproponował Boris i ku memu zdziwieniu zrobił to po
holendersku.
Podano typowy Borisowy zestaw: piwo, chleb, kiełbasę oraz ziemniaki z wieprzowiną i
kiszoną kapustą. Boris – zajadający z zadowoleniem – wspominał pierwszy i jedyny raz, kiedy
próbował jeździć po mieście na rowerze (porażka, katastrofa), i jak bardzo smakują mu w
Amsterdamie pierwsze śledzie w sezonie, który na szczęście już się skończył, bo podobno
jadało się je, trzymając za ogon i pakując prosto do ust, ale byłem zbyt zaabsorbowany
otoczeniem, żeby słuchać go uważnie, i z niemal boleśnie wyostrzonymi zmysłami dłubałem
widelcem w ziemniaczanej papce, czując napierającą zewsząd obcość tego miasta: zapachy
tytoniu, słodu i gałki muszkatołowej, ściany baru w melancholijnym odcieniu brązu jak stara
oprawiona w skórę księga, a dalej, na zewnątrz, ciemne zaułki i pluskająca słonawa woda,
niskie niebo i stare budynki oparte jeden o drugi, w nastrojowym, poetyckim duchu
wyczekiwania końca, wyłożona kocimi łbami samotność miasta sprawiającego wrażenie
miejsca – przynajmniej dla mnie – do którego można przyjechać, żeby zanurzyć się w wodzie i
pozwolić, aby zamknęła się nad twoją głową.
Wkrótce dołączył do nas Jurij, z zaczerwienionymi policzkami, zadyszany.
- Parkowanie... to tutaj straszny problem – poskarżył się. – Przepraszam. – Wyciągnął do
mnie rękę. – Cieszę się, że cię widzę! – zawołał, obejmując mnie z całkiem szczerą, jak się
wydawało, wylewnością, która mnie zaskoczyła. Jak byśmy byli starymi przyjaciółmi po
dłuższej rozłące. – Wszystko u ciebie w porządku?
Boris, pijący już drugie piwo, rozgadał się trochę na temat Horsta.
- Nie wiem, dlaczego się nie przeprowadzi do Amsterdamu – dumał, z satysfakcją
wgryzając się w kawał kiełbasy. – Ciągle tylko narzeka na Nowy Jork! Nie znosi tego i śmego!
A tymczasem, do cholery – perorował, machając ręką w stronę kanału za zaparowanym oknem –
wszystko, co kocha, jest tutaj. Nawet język jest jego. Gdyby Horst naprawdę chciał być
szczęśliwy? Mieć przyjemne i szczęśliwe życie? Powinien wybulić dwadzieścia tysięcy na
ekspresowy detoks w tym swoim ośrodku, a potem przyjechać tutaj, palić Buddha Haze i całe
dnie spędzać w muzeum.
- Horst...? – zacząłem, spoglądając raz na jednego, raz na drugiego.
- Co Horst?
- Wie, że tu jesteś?
Boris przełknął głośno piwo.
- Horst? Nie. Nie wie. Będzie dużo, dużo prościej, jeśli Horst dowie się o wszystkim
później. Bo... – wyjaśniał, zlizując kapkę musztardy z palca – moje podejrzenia się sprawdziły.
Za kradzieżą stoi pierdolony Sascha. Brat Ulriki – dodał z naciskiem. – Co stawia Horsta w
nieciekawym położeniu. Więc... lepiej będzie, jeśli sam się tym zajmę, rozumiesz? W ten
sposób wyświadczam Horstowi przysługę, przysługę, której nie zapomni.
- Co rozumiesz przez „zajmę się”?
Boris westchnął.
- To... – rozejrzał się, sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje, chociaż byliśmy w barze
jedynymi gośćmi – to skomplikowane, mógłbym wyjaśniać trzy dni, ale też mogę ci streścić w
trzech zdaniach, co się stało.
- Ulrika wie, że go zabrał? Przewrócił oczami.
- Diabli wiedzą.
Wyrażenie, którego nauczyłem Borisa lata temu, gdy wygłupialiśmy się w domu po
lekcjach. „Diabli wiedzą”. „Daj se siana”. Mglisty pustynny zmierzch, zaciągnięte rolety.
„Chujnia z grzybnią”. „Spadówa”. „Nie ma bata”. Takie same cienie na jego twarzy. Złociste
światło odbijające się od rozsuwanych drzwi przy basenie.
- Myślę, że Sascha byłby kretynem, gdyby powiedział Ulrice – wtrącił Jurij ze zmartwioną
miną.
- Nie wiem, co Ulrika wie, a czego nie wie. Nieważne. Jest bardziej lojalna wobec brata
niż Horsta, co już wiele, wiele razy udowodniła. Można by pomyśleć... – przerwał, żeby
teatralnym gestem zasygnalizować kelnerce, by przyniosła Jurijowi piwo – można by pomyśleć,
że Sascha przynajmniej przez jakiś czas będzie siedział cicho! Ale nie. Nie dostanie pożyczki
pod zastaw w Hamburgu ani we Franfurcie ze względu na Horsta... bo Horst w trymiga by się o
tym dowiedział. Więc przywiózł obraz tutaj.
- Słuchaj, jeśli wiemy, gdzie jest, to powinniśmy zadzwonić na policję.
Milczenie i skonsternowane spojrzenia: zareagowali tak, jak gdybym wyciągnął kanister z
benzyną i zaproponował, żebyśmy się podpalili.
- To znaczy – dodałem ostrożnie, gdy kelnerka zjawiła się z piwem Jurija, postawiła je na
stole i odeszła, i ani Jurij, ani Boris nie odezwali się słowem – czy to nie najbezpieczniejsze
rozwiązanie? I najprostsze? Jeśli gliny odzyskają obraz, a ty nie będziesz miał z tym nic
wspólnego?
Dryń rowerowego dzwonka, kobieta przejeżdżająca po chodniku, terkot szprych,
powiewająca za nią wiedźmowata peleryna.
- Bo... – zerkałem to na jednego, to na drugiego – jeśli pomyśleć o tym, na co ten obraz był
narażony... przez co musiał przejść... nie wiem, czy rozumiesz, Boris, jakie trzeba podjąć kroki,
żeby choćby wysłać gdzieś taki obraz? Żeby go odpowiednio zapakować? Po co niepotrzebnie
ryzykować?
- Też tak uważam.
- Anonimowy telefon. Do wydziału policji od dzieł sztuki. To nie są zwykłe gliny... nie
mają z nimi nic wspólnego... zależy im tylko na obrazie, niczym innym. Będą wiedzieli, co
robić.
Boris odchylił się do tyłu. Rozejrzał się. W końcu spojrzał na mnie.
- Nie – odparł. – To nie jest dobry pomysł. – Mówił tonem kogoś, kto zwraca się do
pięciolatka. – I chcesz wiedzieć dlaczego?
- Pomyśl o tym. Tak byłoby najprościej. Nie musiałbyś kiwnąć palcem.
Boris powoli odstawił szklankę z piwem.
- Większa szansa, że się odzyska obraz w stanie nieuszkodzonym – kontynuowałem. – Poza
tym, jeśli ja to zrobię... jeśli ja zadzwonię... cholera, mógłbym poprosić Hobiego, żeby do nich
zadzwonił... – dłonie przy głowie – ... jakkolwiek by na to popatrzeć, nie narażałbyś się. Inaczej
mówiąc... – Byłem zbyt zmęczony, zdezorientowany; dwie pary świdrujących oczu, nie mogłem
się skupić. – Gdybym ja to zrobił lub ktoś inny, kto nie należy do twojej, hmm, organizacji...
Boris wydał z siebie szczekliwy śmiech.
- Organizacji? No tak... – Pokręcił głową tak energicznie, że włosy opadły mu na oczy. –
Przypuszczam, że tworzymy pewnego rodzaju organizację, skoro jest nas trzech lub więcej...!
Ale jak widzisz, nie jesteśmy zbyt liczni ani zbyt dobrze zorganizowani.
- Powinieneś coś zjeść – poradził mi Jurij w pełnej napięcia ciszy, która zapadła,
spoglądając na mój nietknięty talerz z wieprzowiną i ziemniakami. – Powinien coś zjeść –
zwrócił się do Borisa. – Powiedz mu, żeby jadł.
- A niech się zagłodzi, jak chce. W każdym razie – rzekł Boris, kradnąc mi z talerza
kawałek mięsa, który zaraz wsunął do ust.
- Jeden telefon. Ja to zrobię.
- Nie – rzucił Boris, nagle patrząc spode łba i odsuwając się do tyłu z krzesłem. – Nie
zrobisz tego. Kurwa, co to, to nie, zamknij się, nie ma mowy – powiedział, agresywnie
podnosząc głowę, gdy próbowałem coś wtrącić... dłoń Jurija bardzo szybko znalazła się na
moim przegubie, dotyk, który znałem bardzo dobrze, stary, zapomniany język z Vegas, kiedy tata
rozprawiał w kuchni o tym, czyj to dom i kto płaci za co...
- I ten, no – dodał Boris władczym tonem, wykorzystując mój brak reakcji, którego się nie
spodziewał. – Przestań gadać o tym głupim pomyśle z „telefonem”. Telefon i telefon –
powiedział, gdy nie uzyskał ode mnie odpowiedzi, groteskowo machając ręką w jedną i drugą
stronę, jak gdyby „telefon” był jakimś absurdalnym dziecięcym słowem typu „jednorożec” lub
„kraina czarów”. – Wiem, że starasz się pomóc, ale to nie jest najlepsza propozycja z twojej
strony. Więc zapomnij o niej. Koniec z „telefonami”. Zresztą – dodał pojednawczo, część
swojego piwa przelewając do mojej na wpół pustej szklanki. – Jak już ci tłumaczyłem. Skoro
Saschy tak bardzo się spieszy. Czy myśli logicznie? Planuje jeden lub dwa ruchy do przodu?
Nie. Sascha nie jest stąd. Jego tutejsze kontakty mogą mu tylko zaszkodzić. Potrzebuje kasy. I tak
bardzo mu zależy, żeby trzymać się jak najdalej od Horsta, że wpadł prosto na mnie.
Nic nie mówiłem. Łatwo byłoby samemu zadzwonić na policję. Nie musiałem angażować
w to Borisa ani Jurija.
- Niesamowity fart, co? I nasz przyjaciel Gruzin, bardzo bogaty gość, ale tak daleki od
świata Horsta i kolekcjonerów sztuki, że nie znał nawet tego obrazu z nazwy. Tylko ptaszek...
mały żółty ptaszek. Ale Wiśnia wierzy, że nie kłamie, twierdząc, że go widział. Bardzo
wpływowy gość, siedzi w nieruchomościach. Tutaj i w Antwerpii. Mnóstwo szmalu i dla Wiśni
jest prawie jak ojciec, ale koleś nie ma starannego wykształcenia, jeśli wiesz, co chcę
powiedzieć.
- Gdzie teraz jest obraz? Boris energicznie potarł nos.
- Nie wiem. Przecież nam nie powiedzą, no nie? Ale Witia skontaktował się z nimi i
powiedział, że ma kupca. I ustawiono spotkanie.
- Gdzie?
- Jeszcze nie wiadomo. Już kilka razy zmieniali miejsce. Paranoja – stwierdził, kręcąc przy
skroni palcem. – Możliwe, że każą nam poczekać dzień lub dwa. I dowiemy się godzinę przed.
- Wiśnia – powiedziałem i przerwałem.
Witia był zdrobnieniem od Wiktora, rosyjskiego imienia Wiśni, w angielskojęzycznej
wersji Victor. O Saschy nie wiedziałem zupełnie nic: ani ile ma lat, ani jak ma na nazwisko, ani
jak wygląda, nic oprócz tego, że jest bratem Ulriki, a nawet co do tego nie mogłem mieć
pewności, biorąc pod uwagę, jak swobodnie Boris używał tego słowa.
Boris zlizał z kciuka odrobinę tłuszczu.
- Mój pomysł był taki, żeby się spotkać w twoim hotelu. No wiesz, ty, amerykańska szycha,
jesteś zainteresowany obrazem. I oni... – ściszył głos, gdy kelnerka zamieniła mu pustą szklankę
na pełną, a Jurij kiwnął grzecznie, nachylając się bliżej... – przyszliby do twojego pokoju. Tak
to się zwykle odbywa. Wszystko bardzo dyskretnie. Ale... – minimalne wzruszenie ramion – są
nowicjuszami, stąd ta paranoja. Chcą sami wybrać miejsce.
- Czyli?
- Jeszcze nie wiem! Nie mówiłem przed chwilą? Ciągle zmieniają zdanie. Jeśli chcą,
żebyśmy zaczekali – zaczekamy. Niech myślą, że to oni tu rządzą. A teraz wybacz – powiedział,
przeciągając się i ziewając, po czym potarł palcem podkrążone oko. – Padam z nóg! Muszę się
zdrzemnąć! –Odwrócił się i powiedział coś po ukraińsku do Jurija, a potem znów odwrócił się
do mnie. – Przepraszam – rzucił, pochylając się i otaczając mnie ramieniem. – Trafisz z
powrotem do swojego hotelu?
Próbowałem się wyswobodzić, ale nieostentacyjnie.
- Trafię. A ty gdzie się zatrzymałeś?
- U znajomej... Zeedijk.
- Niedaleko Zeedijk – uściślił Jurij, podnosząc się w sposób uprzejmy, ale i nieco
wojskowy. – Dawna dzielnica chińska.
- Pod jakim adresem?
- Nie pamiętam. Znasz mnie. Nigdy nie pamiętam adresów ani takich rzeczy. Ale... – Boris
poklepał się po kieszeni – mam adres twojego hotelu.
- Dobra.
W Las Vegas, jeśli kiedykolwiek się rozdzielaliśmy, uciekając przed ochroną z
supermarketu z kieszeniami pełnymi skradzionych kart podarunkowych, mój dom zawsze był
punktem zbornym.
- Więc... tam się spotkamy. Masz mój numer, a ja mam twój. Zadzwonię, jak będę wiedział
coś więcej. Dobra – dodał, poklepując mnie z tyłu głowy – przestań się martwić, Potter! Nie
rób takiej nieszczęśliwej miny! Odzyskamy obraz, nie ma innej opcji! Wszystko jest okej!
Wiesz, którędy wrócić, tak? Tą ulicą i w lewo, gdy dojdziesz do kanału Singel. Tak, tam.
Niedługo pogadamy.
V

Po drodze do hotelu skręciłem nie tam, gdzie trzeba, i błądziłem przez kilka godzin, mijając
sklepy udekorowane bombkami, szare uliczki jak ze snu z nazwami nie do wymówienia, złocone
figurki Buddy i azjatyckie hafty, stare mapy, stare klawesyny, zaparowane sklepy w kolorze
brązowych cygar z naczyniami stołowymi, kielichami i zabytkowymi drezdeńskimi słojami.
Wyszło słońce i nad kanałami zamigotało coś surowego i jasnego, dający się wdychać blask.
Mewy pikowały i skrzeczały. Przebiegł pies z żywym krabem w pysku. W moim zamroczeniu i
zmęczeniu, przez które czułem się całkowicie odcięty od siebie, jak gdybym obserwował
wszystko z pewnej odległości, mijałem sklepy ze słodyczami, coffee shopy i sklepy z
zabytkowymi zabawkami, delftami z dziewiętnastego wieku, starymi lustrami i srebrem
połyskującym w mocnym świetle barwy koniaku, z intarsjowanymi francuskimi gablotami i
stołami w stylu francuskim z rzeźbionymi girlandami i fornirowymi wzorami, na których widok
Hobie jęknąłby z podziwu – właściwie całe to zamglone, życzliwe, dystyngowane miasto z
kwiaciarniami, piekarniami i „antiekhandelami” przypominało mi Hobiego, nie tylko z powodu
tutejszego bogactwa antyków, ale też dlatego, że miało w sobie coś z jego poczciwości, jak z
obrazka dziecięcej książeczki, na którym kupcy w fartuchach zamiatają podłogi, a w
słonecznych oknach wygrzewają się kocury.
Ale do oglądania było tam tyle, że poczułem się tym przytłoczony. Wykończony i
zmarznięty, dopytując się o drogę przechodniów (gospodynie domowe o zaróżowionych
policzkach z naręczami kwiatów, hipisów w drucianych okularach z plamami tytoniu na rękach),
mostkami nad kanałami i wąskimi, kolorowo rozświetlonymi uliczkami wreszcie trafiłem do
hotelu, gdzie natychmiast wymieniłem w recepcji dolary, wziąłem prysznic w łazience, całej z
falującego szkła, z armaturą o zmysłowych kształtach, połączenie secesji i lodowatego
futurystycznego stylu kosmicznej kapsuły, po czym zasnąłem z twarzą w poduszce na łóżku –
gdzie kilka godzin później obudził mnie telefon obracający się na szafce nocnej, znajomy
świergot, który sprawił, że przez chwilę myślałem, że jestem w domu.
- Potter?
Usiadłem i sięgnąłem po okulary.
- Mmm...
Nie zaciągnąłem zasłon przed pójściem spać i w ciemności na suficie tańczyły wodne
refleksy z kanału.
- Co jest? Upaliłeś się? Nie mów mi, że się wybrałeś do coffee shopu?
- Nie, ja...
Oszołomiony rozejrzałem się dookoła: lukarny i belki, szafy i skosy, a za oknem, gdy
wstałem, pocierając głowę: podświetlone mosty nad kanałami, odbite w czarnej wodzie łuki.
- No to przyjeżdżam. Nie sprowadziłeś tam sobie jakiejś cizi, co?
VI

Żeby się dostać do mojego pokoju, trzeba było przejść przez recepcję i skorzystać z dwóch
różnych wind, byłem więc zaskoczony, jak szybko rozległo się pukanie. Jurij podszedł
dyskretnie do okna i stanął tam, odwrócony do nas plecami, Boris zaś otaksował mnie
spojrzeniem.
- Ubieraj się – zakomenderował. Byłem bosy, ubrany w hotelowy szlafrok, a włosy stały
mi dęba po tym, jak zasnąłem prosto po wyjściu spod prysznica. – Musisz się wyszykować. Idź,
uczesz się i ogól.
Gdy wyłoniłem się z łazienki (gdzie wcześniej zostawiłem wiszący garnitur, żeby
rozprostowały się marszczenia), krytycznie zasznurował usta i spytał:
- Nie masz nic lepszego?
- To garnitur Turnbull & Asser.
- Tak, ale wygląda, jakbyś w nim spał.
- Noszę go od jakiegoś czasu. Mam lepszą koszulę.
- No to ją włóż. – Otwierał neseser w nogach łóżka. – I przynieś swoją forsę.
Gdy wróciłem, zapinając mankiety, zatrzymałem się raptownie pośrodku pokoju. Boris stał
z pochyloną głową przy łóżku i usiłował złożyć pistolet: z wprawą jak Hobie podczas pracy w
warsztacie wprowadził iglicę i odciągnął zamek z głośnym, bardzo realistycznym kliknięciem.
- Boris – powiedziałem – co to, kurwa, jest?
- Wyluzuj – odpowiedział, patrząc z ukosa. Poklepał się po kieszeniach, wyciągnął
magazynek i wpiął go do pistoletu: trzask. – To nie to, co myślisz. W żadnym wypadku. Tylko na
pokaz!
Zerknąłem na szerokie plecy Jurija, całkowicie niewzruszone, ta sama zawodowa głuchota,
jaką sam czasem demonstrowałem w sklepie, gdy pary sprzeczały się przy mnie o to, czy coś
kupić.
- Tyle tylko, że... – Przełączał coś w jedną i drugą stronę, fachowo, testując jakiś
mechanizm, a potem przytknął pistolet do oka i sprawdził celownik, surrealistyczne gesty z
jakichś głębokich warstw mózgu, gdzie dwadzieścia cztery godziny na dobę leciały czarno-białe
filmy. – Spotykamy się z nimi na ich terenie i będzie ich trzech. A właściwie tylko dwóch.
Dwóch, którzy się liczą. I mogę ci teraz powiedzieć: trochę się martwiłem, że zjawi się Sascha.
Bo wtedy nie mógłbym z tobą pójść. Ale wszystko się idealnie złożyło, więc jestem!
- Boris...
Gdy tam stałem, w jednej chwili, tak szybko, że aż zrobiło mi się niedobrze, spadła na
mnie świadomość, w jakie wdepnąłem gówno...
- Co się martwisz? Ja się już dość namartwiłem za ciebie. Bo... – wyjaśnił, poklepując
mnie po ramieniu – Sascha też się denerwuje. Boi się pokazać w Amsterdamie... boi się, że
Horst się dowie. I ma ku temu powody. A to dla nas bardzo, bardzo dobra wiadomość... I tak. –
Zatrzasnął zamek: chromowane srebro, rtęciowa czerń, gładka gęstość, która zniekształca
przestrzeń dookoła jak kropla oleju silnikowego w szklance wody.
- Nie mów mi, że to zabierasz – powiedziałem w pełnej niedowierzania ciszy, która
zapadła.
- A żebyś wiedział. Do kabury... tylko do kabury. Ale zaraz, zaraz – dodał, podnosząc
otwartą dłoń – zanim coś powiesz... – (chociaż nic nie mówiłem, stałem tylko w pełnej
przerażenia konsternacji) – ile razy mam ci powtarzać? Tolko na pokaz.
- Chyba sobie kpisz.
- Ubieraj się – rzucił z werwą, jak gdybym nic nie powiedział. – Czysta ściema. Żeby im
nie przyszło do głowy czegoś próbować, okej? – dodał, gdy wciąż stałem z wytrzeszczonymi
oczami. – Środki ostrożności! Bo, bo... – tłumaczył, nie dopuszczając mnie do głosu – ty jesteś
bogaty, a my jesteśmy obstawą, tak to ma wyglądać. Będą się spodziewać. Wszystko pełna
kultura. I jeśli odsłonimy płaszcz o tak... – miał kaburę przytroczoną do pasa – będą
zachowywać się z szacunkiem, bez żadnych sztuczek. Byłoby dużo bardziej niebezpiecznie,
gdybyśmy tam weszli jak... – Przewrócił oczami, naśladując minę naiwnego dziewczęcia.
- Boris. – Kręciło mi się w głowie i czułem, że pobladłem. – Nie mogę tego zrobić.
- Czego nie możesz? – spytał, cofając podbródek. – Nie możesz wysiąść z samochodu i
postać przy mnie pięciu minut, gdy ja odbiorę dla ciebie ten twój pieprzony obraz? Co?
- Nie, mówię poważnie. – Pistolet leżał na kapie; przyciągał wzrok; zdawał się
krystalizować i powiększać złą energię, która aż szumiała w powietrzu. – Nie mogę. Nie
żartuję. Zapomnijmy o tym.
- Zapomnijmy? – Boris skrzywił się. – Przestań! Ściągnąłeś mnie tutaj i teraz, gdy wszystko
zorganizowane – machnięcie ręką – w ostatniej chwili zaczynasz stawiać warunki, mówić, że to
niebezpieczne? Pouczać mnie? Nie ufasz mi?
- Ufam, ale...
- No więc proszę cię, zaufaj mi w tej sprawie. Jesteś kupcem – powiedział niecierpliwie,
gdy nie odpowiedziałem. – Tej wersji się trzymamy. Wszystko jest ustawione.
- Powinniśmy o tym wcześniej pomówić.
- Oj, daj spokój – zirytował się, podnosząc pistolet z łóżka i wsuwając go do kabury. –
Proszę cię, przestań się kłócić, spóźnimy się. Gdybyś spędził w łazience dwie minuty dłużej, w
ogóle byś go nie widział! Nie wiedziałbyś, że mam przy sobie spluwę! Bo... Potter, posłuchaj
mnie. Proszę cię, posłuchaj. Oto, co się stanie. Wchodzimy, pięć minut, postoisz tam sobie, my
wszystko obgadamy, będziemy tylko mówić, dostaniesz swój obraz, wszyscy szczęśliwi,
wychodzimy i idziemy na kolację. Dobra?
Jurij, który odsunął się spod okna, zmierzył mnie spojrzeniem od góry do dołu. Ze
zmartwioną miną powiedział coś po ukraińsku do Borisa. Nastąpiła niejasna wymiana zdań, po
której Boris sięgnął do nadgarstka i zaczął rozpinać zegarek.
Jurij powiedział coś jeszcze, kręcąc z werwą głową.
- Racja – rzekł Boris. – Masz rację. – Po czym zwrócił się do mnie ze skinieniem głowy: –
Weź to.
Platinum rolex president. Wysadzana diamentami tarcza. Próbowałem wymyślić jakąś
uprzejmą odmowę, gdy Jurij ściągnął gigantyczny brylant z małego palca i – z nadzieją, jak
dziecko podające zrobiony przez siebie prezent – podetknął mi oba przedmioty w otwartych
dłoniach.
- Tak – powiedział Boris, widząc moje wahanie. – On ma rację. Wyglądasz za mało
szykownie. Szkoda, że nie mamy dla ciebie innych butów – rzekł, spoglądając krytycznie na
moje czarne pantofle ze sprzączkami – ale te muszą wystarczyć. Teraz tak, włożymy hajs do tej
torby... – skórzana rączka, pełna banknotów ułożonych w pliki – i w drogę. – Szybko, sprawnie,
jak hotelowa pokojówka ścieląca łóżko. – Największe nominały z wierzchu. Te wszystkie
śliczniutkie setki. Bardzo ładnie.
VII

Na ulicy świąteczny przepych i delirium. Na czarnej wodzie tańczyły i migotały świetlne


refleksy: arkady dekoracji nad ulicami, girlandy światełek na łodziach.
- Wszystko pójdzie jak po maśle – przekonywał Boris, który przeskakiwał w radiu z Bee
Geesów na wiadomości po holendersku, po francusku, próbując znaleźć jakąś piosenkę. – Liczę
na to, że bardzo potrzebują tych pieniędzy. Im szybciej pozbędą się obrazu, tym mniejsza szansa,
że ich drogi skrzyżują się z Horstem. Nie będą się specjalnie przyglądać wekslowi ani
dowodowi wpłaty. Zobaczą tylko kwotę: sześćset tysięcy.
Siedziałem sam z tyłu z torbą wypchaną pieniędzmi. („Musisz się przyzwyczaić do tego, że
jesteś ważna persona!” – wyjaśnił Jurij, okrążając samochód i otwierając mi tylne drzwi).
- Widzisz... mam nadzieję, że to go zmyli... ten dowód wpłaty jest jak najbardziej
autentyczny – mówił Boris. – Jak i sam weksel. Tylko że bank jest trefny. Anguilla. Rosjanie w
Antwerpii... i tutaj, na P.C. Hooftstraat, przyjeżdżają, żeby inwestować, prać brudne pieniądze,
kupować dzieła sztuki, ha! Ten bank był w porządku sześć tygodni temu, ale teraz już nie jest.
Zostawiliśmy za sobą wodę, kanały. Na ulicy: wielokolorowe neonowe anioły, ich
sylwetki wychylone z dachów jak galiony. Niebieskie cekiny, białe cekiny, petardy, kaskady
białych światełek i świąteczne gwiazdki, płonące, nieprzeniknione, niemające ze mną więcej
wspólnego niż absurdalny brylant połyskujący na mojej dłoni.
- Posłuchaj, co mam ci do powiedzenia – rzekł Boris, zapominając o radiu i odwracając
się do tyłu – masz się nie martwić. Z całego serca cię o to proszę – podkreślił, ściągając brwi i
pocieszająco wyciągając rękę, żeby mnie potrząsnąć za ramię. – Wszystko jest w najlepszym
porządku.
- Kaszka z mlekiem! – wtrącił Jurij i posłał mi promienny uśmiech w lusterku wstecznym,
zadowolony, że przypomniał sobie ten idiom.
- Plan jest taki. Chcesz poznać plan?
- Zdaje się, że powinienem teraz powiedzieć „tak”.
- Zostawiamy samochód. Trochę poza centrum. Tam spotyka się z nami Wiśnia i zawozi nas
na spotkanie swoim samochodem.
- I wszystko przebiegnie spokojnie.
- Jak najbardziej. Gdyż ponieważ masz gotówkę! Tylko na tym im zależy. I nawet z trefnym
wekslem to dla nich dobra transakcja. Czterdzieści tysięcy dolarów bez żadnego wysiłku? W
każdym razie niewiele! Po wszystkim... Wiśnia odwiezie nas na parking, z obrazem, a potem
wypuszczamy się w miasto! Świętujemy!
Jurij coś wymamrotał.
- Nie podoba mu się ten parking. Tak żebyś wiedział. Uważa, że to zły pomysł. Ale... nie
chcę tam jechać własnym samochodem, a poza tym ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy, to
mandat za parkowanie.
- Gdzie to spotkanie?
- Więc tak... to trochę upierdliwe. Musimy wyjechać z miasta, a potem znowu wrócić.
Upierali się, żeby to było u nich, i Wiśnia się zgodził, bo... cóż, tak naprawdę to i lepiej.
Przynajmniej na ich terenie możemy być spokojni, że nie wtranżoli się policja.
Wyjechaliśmy na bardziej opustoszały odcinek ulicy, prostej i wyludnionej, gdzie ruch był
mniejszy, a latarnie stały w większych odstępach, i gdzie ożywczy gwar i migotanie starego
miasta, z jego świetlistym maswerkiem, ukrytym wzorem – srebrne łyżwy, szczęśliwe dzieci
pod drzewem – ustąpiły miejsca bardziej znajomej miejskiej szarości: Fotocadeau, Sleutelkluis,
szyldy po arabsku, szaorma, tandoori kebab, opuszczone rolety, wszystko pozamykane.
- Ulica Overtoom – poinformował Jurij. – Niezbyt ciekawa ani piękna.
- Tu jest garaż mojego Dimy. Wywiesił dzisiaj tabliczkę „Brak wolnych miejsc”, żeby nikt
nam nie zawracał głowy. Będziemy w części... ach! – krzyknął – bladź! – gdy zupełnie znikąd
wyjechała przed nas trąbiąca furgonetka, zmuszając Jurija, żeby gwałtownie skręcił i
przyhamował. – Czasem ludzie są tutaj trochę agresywni bez żadnego powodu – wyjaśnił
ponuro Jurij, włączając migacz i skręcając do garażu.
- Daj mi swój paszport – powiedział Boris.
- Po co?
- Bo chcę go zamknąć w schowku do naszego powrotu. Lepiej nie mieć go przy sobie, na
wsiakij słuczaj. Swój też zostawiam – dodał, podnosząc go, żebym zobaczył. – I Jurija. Jurij to
urodzony obywatel amerykański... tak – powiedział, nie zważając na śmiech Jurija – dla was
wszystko ładnie pięknie, ale dla mnie? Bardzo trudno dostać amerykański paszport i nie chcę go
zgubić. Potter, wiesz chyba – dodał, spoglądając na mnie – że teraz według holenderskiego
prawa masz obowiązek cały czas nosić przy sobie dokument tożsamości? Prowadzą
wyrywkowe kontrole uliczne... w wypadku niezastosowania się: kara. Proszę was, w
Amsterdamie? Co to za zwyczaje jak w jakimś państwie policyjnym? Kto by uwierzył? Tutaj?
Bo ja nigdy. W życiu. W każdym razie – zatrzasnął i zamknął schowek na klucz – lepiej zapłacić
i coś zabajerować, niż mieć przy sobie prawdziwy paszport, gdyby nas zatrzymali.
VIII

W garażu, w którym pulsowało przygnębiająco oliwkowe światło, pomimo znaku „Brak


wolnych miejsc” było ich kilka w części przeznaczonej do parkowania długoterminowego. Gdy
powoli wjechaliśmy na miejsce, oparty o białego range rovera mężczyzna w sportowej kurtce
wyrzucił papierosa, z którego sypnęło pomarańczowymi iskrami, i podszedł do naszego
samochodu. Jego rzednące włosy, przyciemniane lotnicze okulary i wyprężony wojskowy tors
upodabniały go do smaganego wiatrem eks-pilota, człowieka monitorującego czułe przyrządy na
jakimś uralskim poligonie doświadczalnym.
- Victor – przedstawił się, gdy wysiedliśmy z samochodu, a następnie zmiażdżył mi rękę w
uścisku.
Jurij i Boris zostali grzmotnięci w plecy. Po lakonicznych uwagach wstępnych po rosyjsku
z miejsca za kierownicą wysiadł nastolatek o twarzy dziecka i kręconych włosach, który został
przywitany przez Borisa klepnięciem w policzek i wesołym odgwizdaniem siedmiu nut z
piosenki On the Good Ship Lollipop.
- To jest Shirley T – wyjaśnił mi, mierzwiąc chłopakowi kędziory. – Shirley Temple.
Wszyscy tak go nazywamy... Dlaczego? Zgadnij... – Roześmiał się, gdy chłopak, nie mogąc się
powstrzymać, uśmiechnął się z zażenowaniem, ukazując głębokie dołki w policzkach.
- Niech cię nie zwiedzie jego wygląd – ostrzegł mnie cicho Jurij. – Shirley wygląda jak
amorek, ale to facet z jajami jak każdy z nas.
Shirley uprzejmie skinął w moją stronę. Czyżby mówił po angielsku? Nic na to nie
wskazywało. Otworzył tylne drzwi range rovera i nasza trójka – Boris, Jurij i ja – wsiadła do
samochodu, natomiast Victor Wiśnia usiadł z przodu i zwracał się do nas z fotela pasażera.
- Powinno pójść łatwo – rzekł do mnie oficjalnym tonem, gdy wyjechaliśmy z garażu na
Overtoom. – Zwykły zastaw. – Z bliska jego twarz była szeroka i rozumna, z drobnymi
ściągniętymi ustami i wyostrzoną czujnością, która sprawiała, że czułem się nieco mniej
przerażony logiką tego wieczoru, a raczej jej brakiem: zmiany samochodów, brak kierunku i
informacji, koszmarna obcość. – Wyświadczamy Saschy przysługę i dlatego będzie dla nas miły.
Podłużne niskie budynki. Chaos świateł. Miałem poczucie, że to się nie dzieje, że to się
przytrafia komuś, kto nie jest mną.
- Bo czy Sascha może wejść do banku i wziąć pożyczkę pod zastaw tego obrazu? –
tłumaczył pedantycznie Victor. – Nie. Czy Sascha może wejść do lombardu i wziąć pożyczkę
pod zastaw tego obrazu? Nie. Czy Sascha, biorąc pod uwagę okoliczności kradzieży, może
pójść do któregoś z ludzi Horsta i wziąć pożyczkę pod obraz? Nie. Dlatego Sascha jest
wniebowzięty, że zjawił się tajemniczy Amerykanin... ty, z którym go umówiłem.
– Sascha szprycuje się heroiną tak, jak my oddychamy powietrzem – poinformował mnie
cicho Jurij. – Przypływ gotówki i od razu kupuje duży zapas dragów, jak w zegarku.
Victor Wiśnia poprawił okulary.
- Otóż to. Nie jest miłośnikiem sztuki i nie jest wybredny. Ten obraz służy mu za kartę
kredytową z wysokim oprocentowaniem, tak mu się przynajmniej wydaje. Inwestycja dla ciebie,
gotówka dla niego. Ty dostarczasz kasę, przyjmując obraz w zastaw, on kupuje towar,
zatrzymuje połowę, resztę opyla i w ciągu miesiąca wraca do ciebie z podwójną sumą, żeby
odebrać obraz. A jeśli w ciągu miesiąca nie wraca z podwojoną inwestycją? Obraz jest twój.
Jak powiedziałem. Zwykły zastaw.
- Tylko że nie taki zwykły... – Boris przeciągnął się i ziewnął. – Bo jak znikniesz? I okaże
się, że weksel jest trefny? Co może zrobić? Jeśli pobiegnie do Horsta i poprosi o pomoc, będzie
po nim.
- Cieszę się, że tyle razy zmieniali miejsce spotkania. To trochę żałosne. Ale dobrze, bo
dzisiaj mamy piątek – tłumaczył Victor, zdejmując okulary i wycierając je o koszulę. –
Zasugerowałem im, że chcesz się wycofać. Bo ciągle odwoływali i zmieniali plan...
przyleciałeś dopiero dzisiaj, ale oni o tym nie wiedzą... a że ciągle zmieniali plan,
powiedziałem im, że masz już dość siedzenia w Amsterdamie z walizką zielonych i czekania, aż
się odezwą, że chcesz wpłacić pieniądze z powrotem do banku i odlecieć do Stanów. Nie
spodobało im się to. Więc... – skinął na torbę – mamy weekend, banki zamknięte, a ty
przywozisz tyle gotówki, ile masz i... cóż, ze mną już rozmawiali, kilka razy przez telefon i raz
spotkałem się z nimi w barze w dzielnicy czerwonych latarni, więc zgodzili się przywieźć obraz
i dokonać wymiany dzisiaj bez wcześniejszego spotkania z tobą, bo powiedziałem im, że masz
samolot jutro rano, a ponieważ tak długo się pieprzyli, mogą dostać weksel na resztę albo nic.
Nie byli zachwyceni, ale łyknęli to wyjaśnienie: dlaczego weksel. To nam ułatwia sprawę.
- I to bardzo – wtrącił Boris. – Nie wiedziałem, jak podejdą do pomysłu z wekslem. Niech
myślą, że to ich wina, bo za długo zwlekali.
- Gdzie jedziemy?
- Do baru. – Nazwę wymówił jak jedno słowo. – De Paarse Koe.
- To po holendersku „fioletowa krowa” – przetłumaczył usłużnie Boris. – Hipisowska
knajpa. Blisko dzielnicy czerwonych latarni.
Długa pusta ulica, zamknięte sklepy żelazne, sterty cegieł na poboczu, wszystko ważne i w
jakiś sposób znaczące, chociaż śmigało w ciemności zbyt szybko, by można się było
czemukolwiek dobrze przyjrzeć.
- Żarcie mają podłe – ciągnął dalej Boris. – Kiełki i zeschnięte stare tosty. Można by
pomyśleć, że chodzą tam niezłe laski, ale nie, same grube i siwe stare baby.
- Dlaczego tam?
- Bo to wieczorem spokojna ulica – odpowiedział Victor Wiśnia. – Bar zamknięty, po
godzinach, ale ponieważ miejsce jakby publiczne, wszystko będzie pod kontrolą, rozumiesz?
Wszędzie: obcość. Niezauważenie pozostawiłem za sobą rzeczywistość i wkroczyłem na
jakiś rodzaj ziemi niczyjej, gdzie nic nie układało się w sensowną całość. Świat jak ze snu,
rozdrobnienie. Zwinięty drut i sterty gruzu ze zwianą na bok folią.
Boris mówił coś do Victora po rosyjsku; i gdy uzmysłowił sobie, że na niego patrzę,
odwrócił się do mnie.
- Mówimy tylko, że Sascha jest dzisiaj we Frankfurcie – przekazał. – Wyprawia jakąś
imprezę w restauracji dla kumpla, który właśnie wyszedł z pierdla, i wszyscy dostaliśmy
potwierdzenie tej informacji z trzech różnych źródeł, Shirley też. Myśli, że to sprytne
posunięcie: wyjazd z miasta. Jeśli dotrze do Horsta, co tu się dzisiaj wydarzyło, będzie mógł
podnieść ręce i powiedzieć: „Kto, ja? Nie miałem z tym nic wspólnego”.
- Ty – Victor zwrócił się do mnie – mieszkasz w Nowym Jorku. Powiedziałem, że jesteś
marszandem, aresztowanym kiedyś za fałszerstwo i teraz prowadzisz działalność taką jak Horst,
na dużo mniejszą skalę, jeśli chodzi o liczbę obrazów, ale dużo większą, jeśli chodzi o
pieniądze.
- Horst... dzięki Bogu za Horsta – rzekł Boris. – Horst byłby najbogatszym człowiekiem w
Nowym Jorku, tylko że wszystko rozdaje, co do centa. Zawsze tak było. Oprócz siebie utrzymuje
mnóstwo innych osób.
- Kiepski interes.
- Tak. Ale lubi towarzystwo.
- Narkomański filantrop, ha! – zaśmiał się Victor. Filantrop z akcentem na ostatniej sylabie.
– Dobrze, że od czasu do czasu któryś kitnie, bo nie wiadomo, ilu ćpunów by się tam teraz
gnieździło w tej jego norze. W każdym razie, im mniej będziesz się odzywał, tym lepiej. Nie
spodziewają się pogaduszek. Chodzi tylko o dil. Pójdzie szybko. Daj mu weksel, Boria.
Boris odpowiedział coś ostro po ukraińsku.
- Nie, sam powinien go przekazać. Powinien wyjść z jego ręki.
Zarówno weksel, jak i dowód wpłaty zostały wydrukowane ze słowami Farruco Frantisek,
Citizen Bank Anguilla, co tylko wzmogło wrażenie podróży we śnie, rozpędzenia do zbyt
wielkiej prędkości, by można było zwolnić.
- Farruco Frantisek? To ja?
W tych okolicznościach pytanie to wydawało się rozsądne, jak gdybym w jakiś sposób stał
się bezcielesny lub przynajmniej przekroczył pewien horyzont, za którym uwolniłem się od
podstawowych prawd takich jak tożsamość.
- Nie wybierałem tego nazwiska. Musiałem brać, co było.
- Mam się tak przedstawić? – Coś było nie tak z papierem, wydawał się zbyt cienki, a że
na drukach zamiast „Citizen’s Bank” widniało „Citizen Bank”, wyglądały niewłaściwie.
- Nie, Wiśnia cię przedstawi.
Farruco Frantisek. Po cichu wypróbowywałem to imię i nazwisko, przyzwyczajałem do
nich język. Choć trudne do zapamiętania, były wystarczająco mocne i obce, by nieść w sobie
zagubioną w przestrzeni hipergęstość tych czarnych ulic, torów tramwajowych, kocich łbów i
neonowych aniołów – byliśmy z powrotem na starówce, zabytkowej i niezgłębionej, wśród
kanałów, rowerowych stojaków i świątecznych światełek odbijających się drżąco w ciemnej
wodzie.
- Kiedy zamierzałeś mu powiedzieć? – Victor Wiśnia pytał Borisa. – Musi wiedzieć, jak
się nazywa.
- No to teraz już wie.
Nieznane ulice, niezrozumiałe zakręty, nieokreślone odległości. Przestałem już nawet
odczytywać nazwy ulic lub starać się ustalić, gdzie jesteśmy. Ze wszystkiego dookoła – ze
wszystkiego, co widziałem – jedynym punktem odniesienia był księżyc płynący wysoko nad
chmurami, który choć jasny i okrągły, wydawał się dziwnie niestabilny, wolny od grawitacji, już
nie czysty księżyc kotwica z pustyni, tylko imprezowa sztuczka, coś, co zgaśnie po mrugnięciu
iluzjonisty albo odpłynie w ciemność i zniknie z oczu.
IX

Fioletowa Krowa położona była przy nieuczęszczanej jednokierunkowej ulicy, dostatecznie


szerokiej, by przejechał nią samochód. Wszystkie okoliczne sklepy – apteka, piekarnia i sklep
rowerowy – były zamknięte na cztery spusty, wszystko prócz indonezyjskiej restauracji na końcu
ulicy. Shirley Temple wysadził nas pod samymi drzwiami. Na ścianie po przeciwnej stronie
graffiti: uśmieszek i strzałki, symbol ostrzeżenia o radioaktywności, naniesiona za pomocą
szablonu błyskawica ze słowem „Shazam”, ociekające litery jak z horroru, „keep it nice!”.
Zajrzałem przez szklane drzwi do środka. Wnętrze było długie i wąskie, i – na pierwszy
rzut oka – puste. Fioletowe ściany; witrażowy żyrandol; stoliki i krzesła, każde z innej bajki,
pomalowane na przedszkolne kolory, i przygaszone światło, nie licząc lady z grillem i
rozświetlonej lodówki jarzącej się w głębi. Rachityczne rośliny; podpisane czarno-białe zdjęcie
Johna i Yoko; tablica ogłoszeń obwieszona niechlujnie ulotkami i reklamami zajęć satsang, jogi
i różnych holistycznych praktyk. Malowidło na ścianie przedstawiało Wielkie Arkana tarota, a
w oknie byle jakie komputerowe menu zawierało kilka zdrowych dań w guście Everetta: zupa
marchewkowa, zupa pokrzywowa, sałatka z pokrzywy, ciasto z orzechami i soczewicą: nic
specjalnie apetycznego, ale to mi przypomniało, że ostatni porządny, składający się z więcej niż
kilku kęsów posiłek, zamówione na wynos curry, zjadłem w łóżku Kitsey.
Boris zauważył, że przyglądam się karcie.
- Też jestem głodny – rzekł dość oficjalnym tonem. – Dzisiaj zrobimy sobie prawdziwą
wyżerkę. W Blake’s. To dwadzieścia minut stąd.
- Ty nie wchodzisz?
- Jeszcze nie. – Stał lekko z boku, niewidoczny przez szklane drzwi, i rozglądał się po
ulicy. Shirley Temple jeździł wokół kwartału. – Nie stój tutaj ze mną. Idź z Victorem i Jurijem.
Mężczyzna, który przywlókł się do szklanych drzwi baru, był wychudłym, niechlujnym,
wyraźnie podenerwowanym gościem po sześćdziesiątce, o wąskiej podłużnej twarzy i długich
hipisowskich włosach za ramiona, w czapce z daszkiem jak z programu Soul Train 1973. Stał
tam z pękiem kluczy i patrzył na mnie i Jurija za plecami Victora, jakby nie mógł się
zdecydować, czy nas wpuścić. Ze swoimi blisko osadzonymi oczami, krzaczastymi siwymi
brwiami i bujnymi siwymi wąsami wyglądał trochę jak podejrzliwy stary sznaucer. Po chwili
zjawił się drugi mężczyzna, dużo, dużo młodszy i dużo, dużo większy, o pół głowy wyższy od
Jurija, Malezyjczyk lub Indonezyjczyk z wytatuowaną twarzą, spektakularnymi diamentami w
uszach i czarnym kokiem na czubku głowy, przez co wyglądał jak jeden z harpunników z Moby
Dicka, jeśli jeden z harpunników z Moby Dicka byłby przypadkiem ubrany w aksamitne spodnie
od dresu i kurtkę baseballową z brzoskwiniowego atłasu.
Stary hipis dzwonił gdzieś ze swojej komórki. Czekał, cały czas wbijając w nas nieufne
spojrzenie. Potem zadzwonił jeszcze raz, odwrócił się od nas i odszedł w głąb kawiarni,
rozmawiając z przyciśniętą do policzka i ucha dłonią w geście histerycznej gospodyni
domowej, podczas gdy Indonezyjczyk stał w szklanych drzwiach i obserwował nas w
nienaturalnym bezruchu. Po krótkiej rozmowie stary wrócił i z pomarszczonym czołem i
wyraźną niechęcią zaczął gmerać przy pęku, po czym przekręcił klucz w zamku. W chwili gdy
znaleźliśmy się w środku, zaczął jazgotać, wymachując rękami przed Victorem Wiśnią, a
Indonezyjczyk, podszedłszy bliżej, przysłuchiwał mu się z założonymi rękami, oparty o ścianę.
Najwyraźniej jakieś komplikacje. Problemy. Po jakiemu rozmawiali? Po rumuńsku?
Czesku? Nie miałem pojęcia, o co chodziło, ale Victor Wiśnia wyglądał na zirytowanego, choć
opanowanego, podczas gdy siwowłosy hipis był coraz bardziej wzburzony... wściekły? Nie:
rozdrażniony, sfrustrowany, nawet marudny, coraz bardziej płaczliwy ton, a przez cały ten czas
Indonezyjczyk nie spuszczał z nas oczu z niepokojącym bezruchem anakondy. Stałem jakieś trzy
metry dalej i chociaż Jurij z torbą pieniędzy napierał na mnie, przybrałem obojętny wyraz
twarzy i udawałem, że oglądam tabliczki i napisy na ścianie: „Greenpeace”, „Strefa bez futer”,
„Weganie mile widziani”, „Pod ochroną aniołów!”. Kupiłem w swoim życiu dość narkotyków
w mocno szemranych miejscach (zarobaczone mieszkania w latynoskim Harlemie, śmierdzące
moczem klatki blokowisk St. Nicholas), żeby wiedzieć, iż nie należy okazywać zainteresowania,
bowiem – z mojego doświadczenia wynikało – transakcje tego typu zwykle przebiegają tak
samo. Trzeba być rozluźnionym i obojętnym, nie należy się bez potrzeby odzywać, a gdy już coś
się mówi, robić to spokojnym głosem, po czym – dostawszy to, po co się przyszło – wyjść.
- Pod ochroną aniołów, sranie w banię – szepnął mi do ucha Boris, podszedłszy do mnie
bezgłośnie z drugiej strony.
Nic nie powiedziałem. Nawet po tych wszystkich latach jakże łatwo było wrócić do
naszego starego zwyczaju szeptania do siebie głowa przy głowie jak na lekcjach Spirsjetskiej,
co w tej sytuacji nie wydawało się najszczęśliwszym pomysłem.
- My jesteśmy na czas – wyjaśnił Boris. – Ale jeden z nich się nie pojawił. Dlatego ten
tutaj, fan Grateful Dead, jest taki nerwowy. Chcą, żebyśmy na niego zaczekali. Sami są sobie
winni za to, że tyle razy zmieniali miejsce spotkania.
- O czym oni gadają?
- Niech Witia się tym zajmie – powiedział, trącając czubkiem buta wysuszone futerko na
podłodze.
Martwa mysz, pomyślałem z obrzydzeniem, nim zdałem sobie sprawę, że to przeżuta kocia
zabawka, jedna z kilku rozrzuconych po podłodze obok kuwety ze zbitym w grudki i
pociemniałym od kociego moczu żwirkiem, która stała na wpół ukryta, z gówienkami do
kompletu, przy nogach czteroosobowego stołu.
Zastanawiałem się, jak brudna kocia kuweta ustawiona w miejscu, gdzie klienci mogli w
nią wdepnąć, może być czymś pożądanym od strony logistyki gastronomicznej (nie wspominając
o względach estetycznych, zdrowotnych czy prawnych), gdy zdałem sobie sprawę, że obaj
rozmówcy ucichli i odwrócili się do mnie i Jurija – stary hipis z nieufnym, wyczekującym
spojrzeniem podszedł do nas, a jego wzrok przeskakiwał ze mnie na torbę w ręku Jurija. Jurij
uprzejmie zrobił krok do przodu, otworzył torbę, postawił ją z pokornym pochyleniem głowy i
odsunął się, żeby dziadziuś mógł ją obejrzeć.
Stary zajrzał do środka, krótkowzrocznie marszcząc nos. Krzyknąwszy coś z irytacją,
spojrzał na Wiśnię, który pozostawał niewzruszony. Nastąpiła kolejna niejasna dla mnie
wymiana zdań. Siwowłosy wyglądał na niezadowolonego. Zamknął torbę, wyprostował się i
skierował spojrzenie na mnie.
- Farruco – powiedziałem nerwowo, zapomniawszy, jak mam na nazwisko, i licząc na to,
że podanie go nie będzie konieczne.
Wiśnia spojrzał na mnie znacząco: „papiery”.
- Ach tak, tak – powiedziałem, sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki po weksel i
dowód wpłaty, rozłożyłem je w nonszalancki, miałem nadzieję, sposób i przejrzałem je przed
podaniem dalej...
„Frantisek”. Ale w chwili gdy wyciągałem rękę – bam, jak podmuch wiatru, który
przelatuje przez dom i trzaska głośno drzwiami tam, gdzie się tego nie spodziewasz – Victor
Wiśnia przyskoczył do siwowłosego i huknął go w tył głowy kolbą pistoletu tak mocno, że
spadła mu czapka, ugięły się pod nim kolana i upadł z jękiem. Indonezyjczyk, wciąż w
zgarbionej pozie pod ścianą, wydawał się równie zaskoczony jak ja: zesztywniał, spojrzeliśmy
po sobie wstrząśnięci – co jest, kurwa? – niemal jak przyjaciele wymieniający się spojrzeniami,
i nie rozumiałem, dlaczego się nie rusza spod ściany, dopóki nie zauważyłem z przerażeniem, że
Boris i Jurij celują do niego: Boris, zgrabnie trzymając kolbę pistoletu w lewej dłoni, a Jurij, z
torbą pieniędzy, wycofując się przez frontowe drzwi.
Niespodziewany błysk, ktoś przemknął w kuchni na zapleczu: dość młoda Azjatka... nie,
chłopak; biała skóra, skonsternowane, przerażone spojrzenie omiatające salę, chusta w ikatowy
wzór, długie rozwiane włosy, znikł tak szybko, jak się pojawił.
- Ktoś jest na zapleczu – powiedziałem szybko, rozglądając się we wszystkie strony, sala
wirowała wokół mnie jak na karuzeli, a serce biło mi tak mocno, że nie byłem w stanie
wyartykułować tych słów dostatecznie głośno, nie byłem nawet pewien, czy ktokolwiek mnie
usłyszał, a w każdym razie czy słyszał mnie Wiśnia, który poderwał siwowłosego z podłogi za
dżinsową kurtkę i z ramieniem zaplecionym od tyłu wokół jego szyi, przystawiwszy mu do
skroni pistolet, wrzeszcząc w którymś ze wschodnioeuropejskich języków, wypychał go na
zaplecze, gdy tymczasem Indonezyjczyk odessał się od ściany, wdzięcznie i ostrożnie, i patrzył
na mnie i Borisa przez, jak się zdawało, długą chwilę.
- Pożałujecie tego, pizdy – powiedział cicho.
- Rączki, rączki – poprosił uprzejmie Boris. – Chciałbym je widzieć.
- Nie mam broni.
- Tak czy inaczej.
- Bardzo proszę – powiedział Indonezyjczyk, równie uprzejmie.
Z rękami w górze otaksował mnie wzrokiem (zapamiętuje moją twarz, uzmysłowiłem sobie
z dreszczem, zdjęcie prosto do kartoteki), a potem spojrzał na Borisa.
- Wiem, kim jesteś – rzekł.
Podmorska poświata lodówki z sokami owocowymi. Słyszałem własny oddech, wdech i
wydech. Szczęk metalu w kuchni. Niewyraźne krzyki.
- Kładziemy się, bardzo proszę – rozkazał Boris, ruchem głowy wskazując podłogę.
Indonezyjczyk posłusznie klęknął i – bardzo powoli – rozciągnął się jak długi. Nie
wydawał się jednak zdenerwowany ani przestraszony.
- Znam cię – powiedział znowu lekko zduszonym głosem.
Gwałtowne ruchy dostrzeżone kątem oka, tak szybkie, że aż się wzdrygnąłem: kot, czarny
szatan, jak żywy cień, ciemność umykająca ku ciemności.
- No to kim jestem?
- Boria z Antwerpii, no nie? – Skłamał, że nie ma broni; nawet ja widziałem wybrzuszenie
pod pachą. – Boria Polak? Boria Zielona Moc? Kumpel Horsta?
- A jeśli nawet?
Mężczyzna milczał. Boris, odrzucając włosy z oczu machnięciem głową, wydał z siebie
szyderczy odgłos i już miał powiedzieć coś sarkastycznego, gdy z zaplecza wyłonił się Victor
Wiśnia, sam, wyciągając z kieszeni coś, co wyglądało na plastikowe kajdanki, i serce zamarło
mi w piersi na widok pakunku pod jego pachą: właściwych rozmiarów i grubości, zawiniętego
w biały filc i obwiązanego piekarskim sznurkiem. Przycisnął kolanem Indonezyjczyka i zaczął
się szarpać z kajdankami na jego przegubach.
- Zmykaj – rzucił do mnie Boris, a po chwili (moje mięśnie zablokowały się i stężały;
pchnął mnie lekko): – Już! Wsiadaj do samochodu.
Rozejrzałem się z konsternacją – nie widziałem drzwi, nie było drzwi, a potem się
pojawiły. Rzuciłem się w ich stronę tak szybko, że poślizgnąłem się na kociej zabawce i o mało
nie upadłem. Range rover szumiał przy krawężniku, Jurij stał na warcie przed barem w lekkim
deszczu, który zaczął właśnie padać, „Wsiadaj” – syknął, wsuwając się na tylne siedzenie i
machając do mnie, żebym zrobił to samo, gdy z baru wypadli Boris z Victorem Wiśnią,
wskoczyli do samochodu i odjechaliśmy ze stateczną, kontrastującą z tym, co działo się
wcześniej, prędkością.
X

W samochodzie po wyjeździe na główną ulicę radosna atmosfera: śmiechy, przybijanie piątek,


mnie zaś serce dudniło tak mocno, że z trudem oddychałem.
- Co się dzieje? – wycharczałem kilka razy, nabierając powietrza i przeskakując
spojrzeniem z jednego na drugiego, aż w końcu, gdy nie przestawali mnie ignorować,
porozumiewając się rytmiczną mieszanką rosyjskiego i ukraińskiego, cała czwórka, łącznie z
Shirley Temple, wrzasnąłem: – Anglijskij!
Boris odwrócił się do mnie, przecierając oczy, i oplótł moją szyję ramieniem.
- Zmiana planów – wyjaśnił. – Pełen spontan... improwizacja. Lepiej nie mogło się ułożyć.
Trzeci koleś się nie pojawił.
- Wykorzystaliśmy przewagę.
- Zaskoczyliśmy ich.
- Ze spuszczonymi spodniami! Na sraczu!
- Ale... – wykrztusiłem – mówiłeś, że nie będziecie używać broni.
- Przecież nikomu nic się nie stało, prawda? Co za różnica?
- Dlaczego po prostu nie zapłaciliśmy?
- Bo nam się poszczęściło! – zawołał, wyrzucając ręce do góry. – Taka okazja zdarza się
raz w życiu! Wykorzystaliśmy szansę! Co mogli zrobić? Było ich dwóch, a nas czterech. Gdyby
mieli trochę pomyślunku, w ogóle by nas nie wpuścili. I... tak, wiem, tylko czterdzieści tysięcy,
ale dlaczego mam im płacić choćby centa, jeśli nie muszę? Za to, że ukradli moją własność? –
Boris zarechotał. – Widziałeś, jaką miał minę? Ten stary hipis? Jak Wiśnia stuknął go w baniak?
- Wiesz, co się nie podobało temu staremu patafianowi? – spytał Victor, odwracając się do
mnie triumfalnie. – Że nie w euro! „Co, dolary?” – Naśladował jego kwaśną minę. –
„Przywieźliście dolary?”
- Teraz pewnie żałuje, że ich nie wziął.
- Pewnie żałuje, że nie trzymał gęby na kłódkę.
- Chciałbym usłyszeć, jak dzwoni do Saschy.
- Szkoda, że nie wiem, jak się nazywa ten koleś, co ich wystawił. Bo chciałbym mu
postawić lufę.
- Ciekawe, gdzie jest.
- Pewnie bierze w domu prysznic.
- Studiuje Biblię.
- Ogląda Opowieść wigilijną w telewizji.
- Najpewniej czeka w złym miejscu.
- A... – Miałem tak ściśnięte gardło, że musiałem przełknąć, żeby przemówić. – A co z tym
dzieciakiem?
- Eee?
Padało, lekki deszcz stukający w przednią szybę. Ulice czarne i lśniące.
- Jakim dzieciakiem?
- Chłopakiem. Dziewczyną. W kuchni, nie wiem.
- Co? – Wiśnia odwrócił się, wciąż podniecony, oddychając głośno. – Ja nikogo nie
widziałem.
- Ja też nie.
- A ja tak.
- Jak wyglądała?
- Młodo. – Wciąż miałem przed oczami stop-klatkę młodej widmowej twarzy, lekko
rozchylone usta. – Biały fartuch. Japońskie rysy.
- Naprawdę? – zaciekawił się Boris. – Umiesz ich rozróżnić? Skąd pochodzą? Z Japonii,
Chin czy Wietnamu?
- Nie przyjrzałem się dobrze. Azjatyckie rysy.
- On czy ona?
- Zdaje się, że tam w tej kuchni pracują same dziewczyny – wtrącił Jurij. – Makrobiotyka.
Brązowy ryż i takie tam.
- Ale... – Teraz już nie byłem pewien.
- Nu... – Wiśnia przesunął dłonią po obciętych na jeżyka włosach. – Cieszę się, że uciekła,
nieważne, kto to, bo wiecie, co jeszcze tam znalazłem? Obrzyna Mossberg 500.
Śmiech i gwizdy w reakcji na te słowa.
- O cholera.
- Gdzie? Grozdan nie...?
- Nie. W... – Pokazał na migi podwieszkę. – Jak to się nazywa? Wisiał pod stołem w
kawałku materiału. Zauważyłem przypadkiem, gdy przyklęknąłem. Patrzę do góry i proszę, był
tuż nad moją głową.
- Chyba go tam nie zostawiłeś, co?
- Nie! Chętnie bym wziął, ale był za duży, a ja miałem pełne ręce. Rozkręciłem,
wyciągnąłem iglicę i wyrzuciłem przez tylne drzwi. No i... – powiedział, wyciągając z kieszeni
srebrny rewolwer krótkolufowy, który podał Borisowi – jeszcze to!
Boris przysunął broń do światła i obejrzał ją.
- Ładny dyskretny rewolwerek. Kabura na kostkę w tych dzwonach! Ale na swoje
nieszczęście stary nie był dość szybki.
- Plastikowe kajdanki – zwrócił się do mnie Jurij, pochylając się lekko. – Witia jest
przewidujący.
- Nu... – Wiśnia otarł pot z szerokiego czoła. – Są lekkie i nie zajmują dużo miejsca, i
dzięki nim wiele razy nie musiałem strzelać. Nie lubię robić ludziom krzywdy, jeśli nie muszę.
Średniowieczne miasto: zakrzywione uliczki, światełka zawieszone na mostach i
odbijające się w nakrapianych deszczem kanałach, rozpływające się w mżawce.
Nieskończoność nieznanych sklepów, migające wystawy, bielizna i pasy do pończoch, przybory
kuchenne ułożone jak narzędzia chirurgiczne, wszędzie obce słowa, Snel bestellen, Retro-stijl,
Showgirl-Sexboetiek.
- Drzwi kuchenne były otwarte – relacjonował Wiśnia, ściągając sportową kurtkę, po czym
golnął sobie wódkę z butelki, którą Shirley T wydobył spod fotela, lekko trzęsące się ręce i
bijąca mocną czerwienią pod wpływem emocji twarz, zwłaszcza nos, renifer Rudolf. – Musieli
je zostawić otwarte dla niego, tego trzeciego, żeby wszedł od tyłu. Zamknąłem je na klucz, to
znaczy kazałem zamknąć Grozdanowi, na muszce, mazał się jak dziecko...
- Ten mossberg – Boris zwrócił się do mnie, przyjmując butelkę podaną z przedniego
siedzenia. – To mały szatan. Obrzyn... rozrzuca śruciny stąd do Hamburga. Celujesz, kurwa, jak
najdalej od wszystkich, a i tak trafisz połowę ludzi w pokoju.
- Niezła sztuczka, co? – wtrącił Victor Wiśnia filozoficznym tonem. – Powiedzieć, że nie
ma trzeciego. „Zaczekajcie pięć minut”. „Przepraszam, nie dogadaliśmy się”. „Będzie tu lada
moment”. Gdy on cały czas siedzi uzbrojony w kuchni. Niezła zmyłka, gdyby na to wpadli...
- Może i wpadli. Bo po co by trzymali tam broń?
- Zdaje się, że niewiele brakowało, mówię wam...
- Spietraliśmy się z Shirley, jak w pewnym momencie na ulicy zatrzymał się samochód –
opowiadał Jurij – wy w środku, a tu dwóch facetów, myśleliśmy, że już po nas, ale to były tylko
dwie cioty, Francuzi, szukali restauracji...
- ... ale na zapleczu, dzięki Bogu, nikogo, kazałem Grozdanowi się położyć i przykułem go
do kaloryfera – mówił Wiśnia. – Aha, ale, ale...! – podniósł owinięty w filc pakunek – najpierw
to. Dla ciebie.
Podał go do tyłu Jurijowi, który – ostrożnie, ujmując pakunek w palce, jak gdyby to była
taca, z której mogłoby się coś rozlać – przekazał go mnie. Boris, pociągnąwszy z butelki, wytarł
usta wierzchem dłoni i stuknął mnie nią wesoło w ramię, nucąc: „we wish you a merry
Christmas we wish you a merry Christmas”.
Pakunek na moich kolanach. Przesunąłem dłońmi wzdłuż krawędzi. Filc był tak cienki, że
natychmiast wyczułem opuszkami palców znajomy kształt: twardość i waga były idealne.
- No, dalej – ponaglał Boris ze skinieniem głowy – lepiej otwórz, sprawdź, czy i tym
razem to nie podręcznik WOS-u! Gdzie był? – spytał Wiśnię, gdy zacząłem rozplątywać sznurek.
- W małym brudnym schowku. Gówniana plastikowa walizka. Grozdan od razu mnie tam
zaprowadził. Myślałem, że będzie próbował kręcić, ale spluwa przy głowie załatwiła sprawę.
Po co dać się stuknąć, gdy jest tyle pysznych ciasteczek z marihuaną do schrupania.
- Potter – powiedział Boris, próbując ściągnąć moją uwagę; po czym znowu: – Potter.
- Tak? Podniósł torbę.
- Te czterdzieści patyków idzie do Jurija i Shirley T. Honorarium. Za ich pomoc. Bo to
dzięki nim nie zapłaciliśmy Saschy ani centa za to, że zwędził twoją własność. A Witia... –
powiedział, wyciągając rękę, żeby uścisnąć mu dłoń – teraz jesteśmy kwita. Co ja mówię?
Jestem twoim dłużnikiem.
- Nie, Boria, ja nigdy nie spłacę długu wobec ciebie.
- Daj spokój. Nie ma o czym mówić.
- Nie ma? Nie ma? Nieprawda, Boria, bo dzisiejszej nocy żyję dzięki tobie, i tak będzie
każdej nocy aż do tej ostatniej...
Historia, którą opowiadał, była interesująca, gdybym tylko jej słuchał – ktoś wrobił Wiśnię
w jakieś niesprecyzowane, ale najwyraźniej bardzo poważne przestępstwo, którego nie
popełnił, nie miał z nim nic wspólnego, Bogu ducha winien, koleś zakablował, licząc na
skrócenie kary więzienia, i Wiśni groziło dziesięć lat, chyba że sam zakablowałby swoich
przełożonych („niemądre posunięcie, jeśli chciałem jeszcze pooddychać”), i Boris – Boris
uratował sytuację, bo namierzył tę gnidę w Antwerpii, na wolności za kaucją, i opowieść o tym,
jak to zrobił, była bardzo zawiła i przekazywana z entuzjazmem, Wiśnię aż zatykało, trochę
pociągał nosem, i było więcej szczegółów, jakieś podpalenie, rozlew krwi, pojawiła się gdzieś
piła mechaniczna, ale wtedy już nie słyszałem ani słowa, bo udało mi się rozplątać sznurek i
światła latarni oraz wodne deszczowe refleksy przesuwały się po powierzchni mojego obrazu,
mojego szczygła, który – wiedziałem o tym ponad wszelką wątpliwość, zanim jeszcze
spojrzałem nań od tyłu – był prawdziwy.
- Widzisz? – rzekł Boris, przerywając Witii w ferworze opowieści. – Wygląda dobrze, ta
twoja zołotaja ptica, nie? A nie mówiłem, że go odbijemy?
Wodziłem z niedowierzaniem palcami po krawędzi deski niczym niewierny Tomasz po
dłoni Chrystusa. O czym wiedział każdy handlarz antykami czy sam Święty Tomasz, jeśli już o
tym mowa: trudniej oszukać zmysł dotyku niż wzrok i nawet po tylu latach moje dłonie
pamiętały ten obraz tak dobrze, że palce natychmiast powędrowały do śladów po gwoździach,
na dole, do maleńkich dziurek, przed laty bowiem, tak przynajmniej mówiono, obraz został
przybity, może do szyldu oberży albo do malowanego kredensu – nie wiadomo.
- A on żyje tam z tyłu? – spytał Victor Wiśnia.
- Chyba. – Boris szturchnął mnie łokciem w żebra. – Powiedz coś.
Ale nie mogłem. Był prawdziwy; wiedziałem o tym, nawet po ciemku. Grubsza żółta smuga
farby na skrzydełku i piórka naniesione trzonkiem pędzla. Jeden odprysk na lewej górnej
krawędzi, którego wcześniej nie było, maleńkie uszkodzenie nie większe niż na dwa milimetry,
ale poza tym: idealny. Ja się zmieniłem, ale nie on. I gdy przesuwały się po nim pasy światła,
poczułem z niepokojem, że w porównaniu z nim moje życie jest bezładnym, przejściowym
wybuchem energii, trzaskiem biologicznej elektryczności równie przypadkowym jak rozbłyski
mijanych latarni.
- Ach, coś pięknego – powiedział życzliwym tonem Jurij, pochylając się po mojej prawicy,
żeby się lepiej przyjrzeć. – Jaka czystość! Jak stokrotka, wiesz, co mam na myśli? – spytał,
trącając mnie łokciem, gdy nie odpowiedziałem. – Zwykły kwiatek, samotny na polu? To takie...
– Zamachał rękami: cudowne! – Wiesz, co próbuję powiedzieć? – spytał, znów mnie
szturchając, tylko że ja wciąż byłem zbyt oszołomiony, żeby odpowiedzieć.
A tymczasem Boris mamrotał Witii w połowie po angielsku i w połowie po rosyjsku o
pticy i o czymś jeszcze, czego nie dosłyszałem, o matce i dziecku, idyllicznej miłości.
- I co, cały czas żałujesz, że nie zadzwoniliśmy na policję? – spytał, otaczając mnie
ramieniem, zbliżając głowę do mojej, dokładnie jak wtedy, gdy byliśmy nastolatkami.
- Bo możemy do nich jeszcze zadzwonić – wtrącił Jurij ze szczekliwym śmiechem, stukając
mnie pięścią w drugie ramię.
- Zgadza się, Potter! To co, dzwonimy? Nie? Może to jednak nie jest taki dobry pomysł,
co? – Boris zwrócił się do siedzącego po drugiej stronie Jurija, unosząc brew.
XI

Gdy wjechaliśmy do garażu i wysiedliśmy z samochodu, wszyscy wciąż byli nakręceni i


roześmiani, wspominając rozmaite szczegóły zasadzki w różnych językach, wszyscy oprócz
mnie, ja miałem pustkę w głowie, nadal rozbrzmiewały we mnie echa wcześniejszego wstrząsu
– z ciemności wracały do mnie szybkie tempo i nagłe ruchy – i byłem zbyt odurzony, żeby
wydusić choćby słowo.
- Spójrzcie na niego – powiedział Boris, przerywając to, co właśnie mówił, i szturchnął
mnie w ramię. – Wygląda, jakby przed chwilą ktoś mu zrobił loda tak dobrze jak jeszcze nigdy
w życiu.
Wszyscy parsknęli śmiechem, nawet Shirley Temple, cały świat był śmiechem odbijającym
się fraktalnie i metalicznie od wyłożonych płytkami ścian, delirium i fantasmagoria, poczucie, że
świat pęcznieje i rośnie jak jakiś bajeczny wydęty balon odpływający ku gwiazdom, i ja też się
śmiałem, i nie byłem nawet pewien, z czego się śmieję, cały czas wstrząśnięty i rozdygotany.
Boris zapalił papierosa. Jego twarz w podziemnym świetle była zielonkawa.
- Zapakuj go – poradził przyjaźnie, ruchem głowy wskazując obraz – a jak już wrzucimy go
do hotelowego sejfu, zabierzemy cię na prawdziwe obciąganie druta.
Jurij zmarszczył brwi.
- Myślałem, że najpierw idziemy zjeść?
- Masz rację. Umieram z głodu. Najpierw kolacja, potem obciąganie.
- Blake’s? – upewnił się Wiśnia, otwierając drzwi range rovera od strony pasażera. –
Powiedzmy, za godzinę?
- Świetnie.
- Nie uśmiecha mi się iść w takim stanie – powiedział Wiśnia, skubiąc kołnierz koszuli,
która była przezroczysta i kleiła się do ciała. – A z drugiej strony napiłbym się koniaku.
Któregoś z tych po sto euro. W tej chwili mógłbym obalić całą butelkę. Shirley... Jurij... –
powiedział coś po ukraińsku.
- Mówi – przetłumaczył Boris wśród ogólnej wesołości, która zapanowała po słowach
Wiśni – mówi Shirley i Jurijowi, że dzisiaj oni stawiają kolację. Za...
Jurij triumfalnie podniósł torbę.
Zapadła cisza. Jurij miał strapioną minę. Powiedział coś Shirley Temple, a Shirley –
śmiejąc się z niego, dwa głębokie brzoskwiniowe dołeczki – zbył go machnięciem ręki, zbył
torbę, którą ten mu podawał, i przewrócił oczami, gdy Jurij ponowił próbę.
- Nie siejczas – powiedział z irytacją Victor Wiśnia. – Nie teraz, później się podzielicie.
- Bierz – powiedział Jurij, raz jeszcze podając torbę.
- Oj, dajcie spokój. Podzielicie się później, inaczej spędzimy tu całą noc.
- Ja choczu, cztoby Szirli priniał eto – oznajmił Jurij, zdanie tak proste i wypowiedziane z
takim żarem, że zrozumiałem je nawet ja, z moim kulawym „ruskim”. „Chcę, żeby Shirley ją
wziął”.
- Nie ma mowy! – zaprotestował Shirley po angielsku i, nie mogąc się powstrzymać, rzucił
okiem w moją stronę, by sprawdzić, czy go usłyszałem, jak dzieciak w szkole dumny z tego, że
zna odpowiedź.
- Przestańcie. – Boris, z rękami na biodrach, spojrzał w bok ze złością. – Czy to ważne, kto
ją zabierze do samochodu? Jeden z was zamierza uciec z pieniędzmi? Nie, jesteśmy tu wszyscy
przyjaciółmi. Co zamierzacie? – spytał, kiedy żaden z nich się nie ruszył. – Zostawicie tę torbę
tutaj, żeby ją znalazł Dima? Niech jeden z was się zdecyduje.
Zapadła długa cisza. Shirley, stojąc z założonymi rękami, kręcił stanowczo głową, gdy
Jurij uparcie ponawiał swoją propozycję, a potem, ze zmartwioną miną, zadał Borisowi
pytanie.
- Tak, tak, nie mam nic przeciwko – rzucił niecierpliwie Boris. – Dobra – zwrócił się do
Jurija. – Wy trzej jedziecie razem.
- Jesteś pewien?
- Jak najbardziej. Dość się na dzisiaj napracowałeś.
- Poradzisz sobie?
- Nie – rzekł Boris – pójdziemy na piechotę! Oczywiście, że tak – uciszył obiekcje Jurija –
damy sobie radę, jedźcie.
I wszyscy się śmialiśmy, gdy Witia, Shirley i Jurij pomachali nam na pożegnanie
(„Dawajtie!”), wskoczyli do range rovera i wyjechali po pochylni z powrotem na Overtoom.
XII

- Ach, co za noc – zachwycał się Boris, drapiąc się po brzuchu. – Umieram z głodu! Zabierajmy
się stąd. Chociaż... – dodał, oglądając się, ze zmarszczonym czołem, za odjeżdżającym range
roverem – ach, nieważne. Poradzimy sobie. To niedaleko. Do Blake’s z twojego hotelu jest parę
kroków. A ty – zwrócił się do mnie, wskazując głową obraz – uważaj! Nie noś go tak, obwiąż
sznurkiem.
- Racja – odparłem – racja – i przeszedłem na przód samochodu, żeby oprzeć obraz o
maskę, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu sznurka.
- Mogę zobaczyć? – poprosił Boris, podchodząc do mnie od tyłu.
Rozchyliłem filc i przez chwilę staliśmy niepewnie niczym para pomniejszych
flamandzkich szlachciców na skraju obrazu narodzin Chrystusa.
- Tyle zachodu... – Boris przypalił papierosa i wypuścił dym kącikiem ust, żeby nie
dmuchać na obraz – ale warto było, prawda?
- Tak – przyznałem. Przybraliśmy żartobliwy ton, ale mówiliśmy ściszonymi głosami jak
para speszonych chłopców w kościele.
- Miałem go dłużej niż inni – rzekł Boris. – Jeśli policzyć dni. – A potem, innym tonem: –
Pamiętaj, zawsze mogę coś wykombinować, jeśli stwierdzisz, że potrzebujesz kasy. Jedna
transakcja i będziesz mógł przejść na emeryturę.
Ale ja tylko pokręciłem głową. Nie potrafiłem ubrać w słowa tego, co czułem, chociaż
było to coś głębokiego i pierwotnego, czym podzielił się ze mną Welty, a ja z nim, przed laty w
muzeum.
- Żartowałem tylko. Chociaż... Ale nie, poważnie – dodał, pocierając kłykciami o mój
rękaw – jest twój. Bezapelacyjnie. Możesz się spokojnie nim nacieszyć, zanim go oddasz do
muzeum.
Milczałem. Zacząłem się już zastanawiać, jak mam go wywieźć do Stanów.
- No, już, pakuj. Zwijamy się stąd. Później będziesz mógł go oglądać, ile dusza zapragnie.
Oj, dawaj – powiedział, wyrywając sznurek z moich niezdarnych rąk; nie mogłem się uporać ze
znalezieniem końcówek. – Ja to zrobię, inaczej spędzimy tutaj całą noc.
XIII

Obraz był zapakowany i związany – Boris wsunął go pod pachę, po czym, zaciągnąwszy się po
raz ostatni papierosem, przeszedł do drzwi kierowcy i już miał wsiąść, gdy za nami rozległ się
nonszalancki i przyjaźnie brzmiący głos z amerykańskim akcentem: „Wesołych świąt”.
Odwróciłem się. Było ich trzech: dwóch leniwie poruszających się mężczyzn w średnim
wieku, jakby lekko zamroczonych i sprawiających wrażenie, jakby przyszli wyświadczyć nam
jakąś przysługę – zwracali się do Borisa, nie do mnie, wyraźnie zadowoleni, że go widzą –
przed nimi zaś dreptał niemal truchtem skośnooki chłopak. Jego białe ubranie nie było
kuchennym fartuchem, lecz jakimś asymetrycznym okryciem z białej wełny, grubym na dwa
centymetry; trząsł się i ze strachu zsiniały mu usta. Był nieuzbrojony, tak się przynajmniej
wydawało, co mnie ucieszyło, ponieważ tym, co w pierwszej kolejności zauważyłem u
pozostałych dwóch – postawnych mężczyzn, bardzo zasadniczych – był niebieskawy metaliczny
błysk broni w tandetnym fluorescencyjnym świetle. I nawet wtedy nie rozumiałem – przyjazny
głos zamącił mi w głowie; myślałem, że złapali chłopaka i przyprowadzili go nam – dopóki nie
zerknąłem na Borisa i nie zobaczyłem, że całkiem znieruchomiał i zbladł jak ściana.
- Żałuję, że muszę ci to zrobić – powiedział do Borisa Amerykanin, chociaż w jego głosie
nie słychać było żalu, wręcz przeciwnie, satysfakcję.
Był barczysty i sprawiał wrażenie znudzonego, ubrany w miękki szary płaszcz, i pomimo
wieku miał w sobie coś z nadąsanego cherubinka, coś przejrzałego, miękkie białe dłonie i
miękką biurową nijakość.
Boris, z papierosem w ustach, stał jak sparaliżowany.
- Martin.
- No, cześć! – przywitał się serdecznie Martin, gdy ten drugi – zbir o popielatych włosach,
w dwurzędowej marynarskiej kurtce, grubo ciosane rysy prosto z nordyckich podań – podszedł
powoli do Borisa i zrewidowawszy go w pasie, zabrał mu broń i przekazał ją Martinowi.
Zdezorientowany spojrzałem na chłopaka w białym płaszczu, ale sprawiał wrażenie, jakby
ktoś uderzył go młotkiem w głowę – wydawało się, że to wszystko nie bawi go ani nie cieszy
bardziej niż mnie.
- Wiem, że to wkurzające – powiedział Martin – ale... kurde. – Spokojny głos stanowił
szokujący kontrast wobec oczu, które wyglądały jak oczy żmii. – Hej, ja też jestem wkurwiony.
Siedzieliśmy z Fritsem w Pim’s, nie spodziewaliśmy się, że będziemy musieli gdzieś
wychodzić. Paskudna pogoda, co? Gdzie nasze białe święta?
- Co ty tu robisz? – spytał Boris, którego pierwszy raz widziałem tak przerażonego pomimo
tego nadzwyczajnego bezruchu.
- A jak myślisz? – Żartobliwe wzruszenie ramionami. – Jestem tak samo zaskoczony jak ty,
jeśli to cię interesuje. Nigdy bym nie pomyślał, że Sascha odważy się zadzwonić do Horsta w
tej sprawie. Ale... hej, niby do kogo mógł zadzwonić, gdy zrobił się taki burdel? Poprosimy
obrazek – powiedział, poruszywszy zachęcająco bronią, i w nagłym przypływie przerażenia
uzmysłowiłem sobie, że celuje w Borisa, wskazując bronią zawinięty w filc pakunek w jego
rękach. – No, już. Oddawaj.
- Nie – odparł ostro Boris, potrząsając głową, żeby odrzucić włosy znad oczu.
Martin zamrugał, jakby go zamroczyło.
- Co ty tam mówisz?
- Nie.
- Co? – Martin roześmiał się. – Nie? Chyba żartujesz.
- Boris! Oddaj im! – wyjąkałem, gdy stałem tam sparaliżowany strachem, patrząc, jak ten
drugi, Frits, przykłada pistolet do skroni Borisa a potem chwyta go za włosy i ciągnie do tyłu
tak mocno, że Boris jęknął.
- Wiem – powiedział Martin po przyjacielsku, zerkając na mnie porozumiewawczo: „Hej,
ci Rosjanie, świrusy, co nie?”. – No, już – zwrócił się do Borisa. – Oddajemy.
Boris znowu jęknął, gdy zbir raz jeszcze szarpnął go za włosy, i rzucił mi zza samochodu
jednoznaczne spojrzenie – które było dla mnie tak czytelne, jak gdyby wypowiedział te słowa na
głos, ponaglający i bardzo charakterystyczny wyraz oczu z naszych złodziejskich lat: „Uciekaj,
Potter, w nogi!”.
- Boris – powiedziałem po pełnej niedowierzania pauzie – proszę cię, po prostu im go
oddaj.
Ale Boris tylko jęknął rozpaczliwie, gdy Frits wepchnął mu pod brodę pistolet, a Martin
podszedł i odebrał mu pakunek.
- Znakomicie. Wielkie dzięki – wymamrotał w roztargnieniu Martin, wsunąwszy broń pod
pachę i dłubiąc przy sznurku, który Boris zawiązał w mocny supełek. – Ekstra. – Jego palce nie
były zbyt sprawne i z bliska, gdy sięgnął po obraz, zrozumiałem dlaczego: był na ostrym haju. –
W każdym razie... – Martin zerknął za siebie, jak gdyby chciał podzielić się żartem z
nieobecnymi przyjaciółmi, po czym odwrócił się z kolejnym nieprzytomnym wzruszeniem
ramion. – Przykro mi. Zabierz ich tam, Frits – rozkazał.
Wciąż manipulując przy obrazie, wskazał ruchem głowy mroczną, przypominającą lochy
część garażu, ciemniejszą niż reszta, i gdy Frits odwrócił się częściowo od Borisa, żeby gestem
uzbrojonej ręki pokazać mi: „ruszaj się, ty też”, zdałem sobie sprawę, zmrożony lękiem, co teraz
się wydarzy, o czym Boris wiedział od chwili, gdy ich ujrzał, i dlatego chciał, żebym uciekł, a
przynajmniej spróbował.
Lecz w tej krótkiej chwili, gdy Frits dawał mi znak bronią, wszyscy straciliśmy z oczu
Borisa, którego papieros przeleciał w powietrzu w deszczu iskier. Frits krzyknął i klepnął się w
policzek, a potem zatoczył się do tyłu, chwytając kołnierz, za którym zaklinował się niedopałek.
W tym samym momencie Martin – zajęty obrazem, bezpośrednio przede mną – podniósł wzrok i
wciąż patrzyłem na niego w osłupieniu nad dachem samochodu, gdy usłyszałem je, z prawej
strony, trzy szybie trzaski, które sprawiły, że obaj w jednej chwili odwróciliśmy się w bok. Przy
czwartym (wzdrygnąłem się, zamknąłem oczy), ciepła krew rozprysła się nad dachem i
zbryzgała mi twarz, i gdy znowu otworzyłem oczy, młody Azjata cofał się przerażony i
przesuwał dłonią po swoim płaszczu, rozmazując krwawą smugę, jak na fartuchu rzeźnika, a ja
spojrzałem na podświetlony znak „Betaalautomaat op”, gdzie wcześniej była głowa Borisa –
spod samochodu wyciekała krew i Boris leżał na ziemi oparty na łokciach próbując się
dźwignąć; nie byłem w stanie stwierdzić, czy jest ranny, i musiałem bezwiednie do niego
podbiec, bo nagle znalazłem się po drugiej stronie samochodu i próbowałem pomóc mu wstać,
wszędzie krew, Frits wyglądał potwornie, oparty o samochód z dziurą w boku głowy wielkości
piłki baseballowej, i zauważyłem właśnie broń Fritsa leżącą na ziemi, gdy rozległ się
przenikliwy okrzyk Borisa i zobaczyłem, że Martin, mrużąc oczy, z krwią na rękawie, z ręką
zaciśniętą na ramieniu, próbuje wydobyć broń.
To się stało, zanim się jeszcze stało, jak przeskok na płycie DVD przerzucający mnie do
przodu w czasie, bo w ogóle nie pamiętam, żebym podnosił pistolet z ziemi, pamiętam tylko
odrzut tak silny, że ręka poleciała mi do góry, nie słyszałem nawet huku, dopóki nie poczułem
odrzutu i łuska nie uderzyła mnie w twarz, i strzeliłem znowu, z oczami na wpół przymkniętymi
w obronie przed hałasem i ramieniem wstrząsanym każdym strzałem, spust chodził z pewnym
oporem, sztywnością, jak gdybym naciskał zbyt ciężką zasuwkę na drzwiach, trzaskające okna
samochodu i Martin z ręką podniesioną do góry, eksplodujące szkło bezodpryskowe i kawałki
betonu wylatujące z filaru – trafiłem Martina w bark, miękki szary materiał był mokry i ciemny,
rozrastająca się ciemna plama, zapach kordytu i ogłuszające echo, które przeniosło mnie tak
głęboko wewnątrz własnej czaszki, że mniej przypominało to autentyczny dźwięk uderzający w
bębenki, a bardziej ścianę zapadającą się w mojej wyobraźni i wciągającą mnie z powrotem w
jakiś gęsty wewnętrzny mrok z dzieciństwa, i zobaczyłem wpatrzone we mnie żmijowate oczy
Martina, pochylonego do przodu, z bronią opartą na dachu samochodu, i wtedy znów strzeliłem,
trafiając go nad okiem, czerwone pryśnięcie, na którego widok się wzdrygnąłem, a potem,
gdzieś za mną, rozległ się tupot stóp kłapiących po betonie – uciekający chłopak w białym
płaszczu, z obrazem pod pachą, wybiegał po rampie na ulicę, wśród rozbrzmiewającego w tej
wyłożonej płytkami przestrzeni echa, i o mało nie strzeliłem do niego, tylko że w jakiś sposób
była to już zupełnie inna chwila, a ja stałem odwrócony od samochodu, pochylałem się z rękami
na kolanach, broń leżała na ziemi, choć nie pamiętałem, żebym ją wyrzucił, natomiast dźwięk
był słyszalny, spadła ze stukotem na beton i stukot ten rozbrzmiewał cały czas, wciąż słyszałem
jego echo i czułem wibracje w ramieniu, dręczony mdłościami, zgięty wpół, z krwią Fritsa
parzącą mnie w język.
Tupot uciekającego z ciemności i znów nic nie widziałem, nie mogłem się poruszyć,
wszystko czarne na obrzeżach, a ja spadałem, chociaż właściwie to nie, siedziałem na niskim
występie ściany z głową między kolanami, wpatrzony w czerwoną plwocinę lub rzygowiny na
lśniącym, pokrytym epoksydową farbą betonie między moimi butami i Boris, nadbiegał Boris,
zadyszany, zakrwawiony, jego głos nadlatywał z odległości miliona kilometrów, Potter, nic ci
nie jest? Zwiał, nie mogłem go dogonić, dał dyla.
Przeciągnąłem ręką po twarzy i spojrzałem na czerwoną plamę na dłoni. Boris wciąż coś
do mnie mówił zdenerwowanym głosem, ale chociaż potrząsał mnie za ramię, efekt był jak
przez dźwiękoszczelną szybę – ruch warg i niezrozumiałe dźwięki. Dym z broni o dziwo miał
ten sam rześki amoniakalny zapach co burze na Manhattanie i mokre chodniki w mieście. Na
drzwiach bladoniebieskiego mini plamki jak te na jajeczkach rudzika. Bliżej – ciemność
wypływająca spod samochodu Borisa, lśniąca kałuża szeroka na metr rozprzestrzeniała się
pomału niczym ameba, i zastanawiałem się, ile jeszcze potrwa, nim dotrze do mojego buta, i co
zrobię, gdy tak się stanie.
Mocno, ale bez złości Boris trzepnął mnie zaciśniętą pięścią w bok głowy: beznamiętny
gest, nie było w nim żadnej emocji. Jak podczas resuscytacji.
- Ruszaj się – powiedział. – Twoje okulary – dodał z lekkim skinieniem.
Moje okulary, zakrwawione, niestłuczone, leżały na ziemi przy mojej stopie. Nie
pamiętam, kiedy spadły.
Boris sam je podniósł, wytarł o własny rękaw i podał mi je.
- Ruszaj się – powtórzył, ciągnąc mnie za ramię. Głos miał opanowany i kojący, chociaż
sam był zbryzgany krwią i czułem, że drżą mu ręce. – Już po wszystkim. Uratowałeś nas. – Od
wystrzału szumiało mi w uszach, jakby nadleciał rój szarańczy. – Wot, mołodiec. A teraz...
chodź ze mną. Szybko.
Zaprowadził mnie za oszkloną budkę, zamkniętą i ciemną. Mój płaszcz z wielbłądziej
wełny był pobrudzony krwią i Boris pomógł mi go zdjąć jak pracownik szatni: odwrócił go na
lewą stronę i powiesił na betonowym słupku.
- Będziesz się musiał go pozbyć – poradził i zatrząsł się gwałtownie. – Koszuli też. Nie
teraz... później. A teraz... – dodał, otwierając drzwi, po czym wcisnął się za mną i włączył
światło – chodź.
Zawilgocona łazienka śmierdząca kostkami toaletowymi i moczem. Bez umywalki, sam
kran i odpływ w podłodze.
- Szybko, szybko – ponaglał Boris, odkręcając kurek do końca. – Nie jest idealnie. Tylko...
auuu! – Grymas na twarzy, gdy wetknął głowę pod strumień, spryskał twarz, zaczął ją
szorować...
- Twoje ramię – usłyszałem swój głos. Jakoś dziwnie je trzymał.
- Tak, tak... – zimna woda pryskała wszędzie, odsunął głowę spod strumienia – trafił mnie,
nic poważnego, tylko draśnięcie... o Boże... – jęknął plując i prychając – powinienem był cię
posłuchać. Próbowałeś mi powiedzieć! Boris, mówiłeś, ktoś tam był na zapleczu! W kuchni!
Ale czy ja cię posłuchałem? Zwróciłem uwagę? Nie. Ten mały skunks... ten Chińczyk... to był
chłopak Saschy! Woo, Goo, nie pamiętam, jakoś tak. Aaach... – jęknął, wtykając głowę z
powrotem pod kran, bełkocząc przez chwilę, gdy woda zalała mu twarz... – ... blu! Uratowałeś
nas, Potter, myślałem, że już po nas...
Cofnąwszy się, potarł dłońmi twarz, zaróżowioną i ociekającą wodą.
- Dobra – rzucił, wycierając oczy i strzepując wodę z rąk, po czym pchnął mnie w stronę
szumiącego kranu. – Teraz ty. Głowa pod wodę... tak, tak, zimna! – Wepchnął mnie pod nią, gdy
się wzdragałem. – Sorry! >Wiem! Ręce, twarz...
Woda jak lód, dławiąca, przelewająca się nosem, nigdy nie czułem nic tak zimnego, ale
otrzeźwiła mnie nieco.
- Szybko, szybko – popędzał Boris i odciągnął mnie od kranu. – Garnitur, ciemny, nie
będzie widać. Z koszulą nic nie możemy zrobić, podnieś kołnierz, daj, pomogę ci. Szalik jest w
samochodzie, tak? Możesz go owinąć wokół szyi? Nie, nie... zapomnij o nim... – Drżąc,
sięgałem po płaszcz, szczękając z zimna zębami, cała górna część mojego ciała była
przemoczona. – No dobra, bo zamarzniesz, tylko podpinką na wierzch.
- Twoje ramię.
Chociaż jego płaszcz był ciemny, a światło słabe, zauważyłem przypaloną rysę na bicepsie,
czarną wełnę lepiącą się od krwi.
- Spoko. To nic. Rany boskie, Potter... – Zaczął iść w stronę samochodu, prawie biec, a ja
próbowałem nadążyć za nim, panikując na myśl, że mogę go stracić z oczu lub zostać sam. –
Martin! Ten drań ma ciężką cukrzycę, od lat miałem nadzieję, że kojfnie. Grateful Dead, mam
wobec ciebie dług wdzięczności! – powiedział, wsuwając rewolwer do kieszeni, a potem
wydobył z butonierki torebkę białego proszku, którą otworzył i wytrząsnął z niej mglistą
zawartość.
- Dobra – powiedział, otrzepując ręce i stawiając chwiejny krok do tyłu; był popielaty na
twarzy i gdy na mnie spojrzał, miałem wrażenie, że mnie nie widzi. Nieruchome źrenice. – Tego
będą szukać. Martin też będzie miał towar przy sobie, był naćpany jak świnia, zauważyłeś?
Dlatego tak wolno się ruszał, on i Frits. Nie spodziewali się tego telefonu... nie spodziewali się,
że dzisiaj będą mieć robotę. Boże... – zacisnął mocno oczy – ale mieliśmy szczęście. – Spocony,
trupio blady, ocierający czoło. – Martin mnie zna, wie, jaką noszę broń, nie przypuszczał, że
mam drugą sztukę, no i ty... w ogóle nie brali pod uwagę ciebie. Wsiadaj – rzucił. – Nie, nie... –
Chwycił mnie za ramię; sunąłem za nim do drzwi kierowcy jak lunatyk. – Nie tutaj. Tam, tu jest
napaskudzone. Aha... – Zatrzymał się, zimno, cała wieczność w migotliwym zielonkawym
świetle, aż wreszcie podniósł własny pistolet, który wytarł do czysta szmatką z kieszeni, po
czym trzymając delikatnie przez szmatkę, rzucił na ziemię. Uff – powiedział, próbując złapać
oddech. – To ich zmyli. Będą latami próbować ustalić właściciela. – Znieruchomiał,
przytrzymując draśnięte ramię jedną ręką; zmierzył mnie spojrzeniem. – Umiesz prowadzić?
Nie byłem w stanie odpowiedzieć. Odurzony, półprzytomny, dygoczący. Moje serce, po
tym jak zamarło w decydującej chwili, teraz biło mocno, ostro i boleśnie jak pięść uderzająca w
mostek.
Boris szybko pokręcił głową i cmoknął.
- Z drugiej strony – rzucił, gdy znów za nim ruszyłem, moje stopy żyły najwyraźniej
własnym życiem. – Nie, nie... – Odprowadził mnie, otworzył drzwi od strony pasażera i pchnął
mnie lekko.
Przemoczony. Roztrzęsiony. Nękany mdłościami. Na podłodze: paczka gumy Stimorol.
Mapa samochodowa: Frakfurt Offenbach Hanau.
Boris obszedł samochód, sprawdzając, czy wszystko w porządku, ostrożnie podszedł do
drzwi kierowcy – nieco lawirując; starając się nie wdepnąć w krew – usiadł za kierownicą,
chwycił ją oburącz i wziął głęboki wdech.
- Dobra – powiedział na długim wydechu, mówiąc do siebie jak pilot przed rozpoczęciem
misji. – Pasy. Ty też. Światła stopu działają? Tylne? – Poklepał się po kieszeniach, ustawił
siedzenie, podkręcił grzanie. – Mnóstwo benzyny... świetnie. Podgrzewane siedzenia, będzie
nam cieplej. Lepiej, żeby nas nie zatrzymali – dodał. – Bo ja nie mogę prowadzić.
Przeróżne ciche odgłosy: skrzypienie skórzanych siedzeń, woda skapująca z mojego
rękawa.
- Nie możesz? – powtórzyłem w intensywnej, dzwoniącej ciszy.
- To znaczy mogę. – Defensywnie. – Prowadziłem. Tylko... – dodał, włączając silnik i
wycofując z ramieniem na oparciu fotela – co, jak myślisz, po co mi kierowca? Taka fanaberia?
Nie. Dostałem wyrok... – podniesiony do góry palec wskazujący – za jazdę po pijaku.
Zamknąłem oczy, żeby nie patrzeć na zakrwawione ciała leżące bezładnie na ziemi, gdy je
mijaliśmy.
- Więc rozumiesz, jeśli nas zatrzymają, to mnie przymkną, a nie chcemy, żeby tak się stało.
Ledwo słyszałem, co mówi, tak wściekle dzwoniło mi w uszach.
- Będziesz musiał mi pomagać. To znaczy: pilnować znaków drogowych i żebym nie
wjeżdżał na buspasy. Ścieżki rowerowe są tu czerwone, na nie też nie wolno wjeżdżać, więc
mnie pilnuj.
Znów na Overtoom, powrót do centrum Amsterdamu: Sleutelkluis, Vacatures, Digitaal
Printen, Haji Telecom, Onbeperkt Genieten, arabskie litery, smugi światła, istny koszmar, już
nigdy się nie wydostanę z tej pieprzonej ulicy.
- Boże, muszę zwolnić – powiedział posępnie Boris. Wyglądał na wykończonego, bez
życia.
Rozmazana krew na moim mankiecie. Duże, grube krople.
- Trajectcontrole. To znaczy, że policja dostaje informację, że przekraczasz prędkość.
Jeżdżą nieoznaczonymi samochodami, całe ich mnóstwo, i czasem jadą za tobą jakiś czas, zanim
cię zatrzymają, chociaż mamy szczęście, o tej porze nie ma tu dużego ruchu. Chyba przez
weekend, no i święta. Chociaż to nie jest „świąteczna” dzielnica, jeśli wiesz, co chcę przez to
powiedzieć. Rozkminiłeś, co się stało? – spytał Boris, wzdychając świszcząco i pocierając nos.
- Nie. – To mówił ktoś inny, nie ja.
- Nu... Horst. Ci dwaj kolesie pracowali dla Horsta. Frits to może jedyna osoba w
Amsterdamie, do której mógł zadzwonić tak bez uprzedzenia, ale Martin... kurwa. – Mówił
bardzo szybko i chaotycznie, tak szybko, że z trudem wyrzucał z siebie słowa, z pustym i
nieruchomym spojrzeniem. – Czy ktoś w ogóle wiedział, że Martin jest w mieście? Wiesz, jak
Horst i Martin się poznali? – spytał, zerkając na mnie z ukosa. – W wariatkowie! W
wypasionym ośrodku w Kalifornii! Horst mówił o nim: „Hotel California”! To było w czasach,
kiedy rodzina Horsta jeszcze z nim rozmawiała. Przyjęli go na odwyk, ale Martina zamknęli
tam, bo był prawdziwym świrem. Takim, co to może cię bez powodu dźgnąć w oko. Widziałem
Martina, jak robi rzeczy, o których wolałbym nie opowiadać...
- Twoje ramię.
Bolało go; widziałem błysk łez w jego oczach.
Boris skrzywił się.
- Niet. Nic takiego. Drobiazg. Aaach... – jęknął, podnosząc łokieć, żebym mógł zacisnąć
mu na ramieniu kabel ładowarki: wyciągnąłem go z urządzenia, opasałem ramię dwa razy nad
raną, zacisnąłem jak najmocniej –bystrzak z ciebie. Dobry sposób. Dzięki! Chociaż nie ma
potrzeby tak naprawdę. Tylko draśnięcie... bardziej siniak niż cokolwiek innego. Dobrze, że ten
płaszcz jest taki gruby! Oczyszczę ranę, jakiś antibjotik, coś przeciwbólowego i nic mi nie
będzie. Muszę... – głęboki, rozedrgany wdech – muszę odnaleźć Jurija i Wiśnię. Mam nadzieję,
że pojechali prosto do Blake’s. Dima... Dima też musi się dowiedzieć, co tam się stało. Nie
będzie zachwycony, zjadą się gliny, duży kłopot, ale to będzie wyglądało na przypadkowy
incydent. Nic, z czym można by go powiązać.
Przejeżdżające obok reflektory. Krew dudniąca w uszach. Na ulicy nie było zbyt wiele
samochodów, ale wzdrygałem się za każdym razem, kiedy któryś nas mijał.
Boris jęknął i przeciągnął dłonią po twarzy. Mówił coś, bardzo szybko, wzburzonym
głosem.
- Co?
- Powiedziałem, że wyszła straszna kaszana. Wciąż próbuję dojść do tego, co się stało. –
Głos przerywany, staccato. – Bo się tak zastanawiam... może nie mam racji, może histeryzuję,
ale jeśli Horst wiedział o wszystkim od początku? Że Sascha zabrał obraz? Tylko że Sascha
wywiózł obraz z Niemiec i próbował pożyczyć pod niego kasę za plecami Horsta. A potem, gdy
sprawy się skomplikowały, Sascha wpadł w panikę i do kogo mógł zadzwonić? Oczywiście tak
sobie tylko myślę na głos, może Horst nie wiedział, że Sascha go zabrał, może nigdy by się nie
dowiedział, gdyby Sascha nie był tak nieostrożny i tak głupi, i... kurwa, pierdolone rondo –
zezłościł się nagle Boris. Zjechaliśmy z Overtoom i teraz kręciliśmy się w kółko. – Gdzie mamy
skręcić? Włącz GPS.
- Ja...
Usiłowałem ustawić urządzenie, niezrozumiałe słowa, menu, którego nie byłem w stanie
odczytać, Geheugen, Plaats, przełączyłem, inne menu, Gevarieerd, Achtergrond.
- A niech to. Spróbujemy tutaj. Boże, mało brakowało – rzekł Boris, biorąc zakręt nieco
zbyt szybko i niedbale. – Potter, ty to masz jaja. Frits... Frits był prawie nieprzytomny,
właściwie ledwo się trzymał na nogach, ale Martin, mój Boże. I ty...? Co za odwaga! Hurra!
Nawet o tobie nie pomyślałem. Ale oto wkroczyłeś do akcji! I twierdzisz, że nigdy nie trzymałeś
w ręku broni?
- Nie.
Mokre czarne ulice.
- To powiem ci coś, co może zabrzmi śmiesznie. Ale... to komplement. Strzelasz jak
dziewczyna. Wiesz, dlaczego to komplement? Bo – wyjaśniał Boris, bełkocząc trochę w
gorączkowym podnieceniu – w sytuacji zagrożenia facet, który nigdy nie strzelał, i babka, która
nigdy nie strzelała? Kobieta... tak mawiał kiedyś Bobo... ma dużo większe szanse trafić do celu.
Faceci w większości chcą wyjść na twardzieli, naoglądali się za dużo filmów, są zbyt
niecierpliwi i za szybko naciskają spust... Cholera – rzucił Boris nagle i wdepnął w hamulec.
- Co?
- Nie chcemy tego.
- Nie chcemy czego?
- Ta ulica jest zamknięta.
Wrzucił wsteczny i zaczął wycofywać.
Budowa. Spycharki za ogrodzeniami, puste budynki z niebieskimi plastikowymi płachtami
w oknach. Sterty rur, cementowych bloków, graffiti po holendersku.
- I co teraz? – spytałem w obezwładniającej ciszy, która zapadła, gdy skręciliśmy w inną
ulicę, gdzie najwyraźniej nie było żadnych latarni.
- Tu nie ma mostu, którym moglibyśmy przejechać. A ta tutaj jest ślepa, więc...
- Nie, mam na myśli w ogóle, co teraz?
- Z czym?
- No... – Szczękałem zębami tak mocno, że słowa z trudem przechodziły mi przez usta. –
Boris, mamy przesrane.
- Nie! Co ty? Broń Grozdana... – niezdarnie poklepał się po kieszeni płaszcza – wrzucę ją
do kanału. Jeśli nie dojdą przez nią do niego, to tym bardziej do mnie. I... nic innego nas nie
obciąża. Bo moja broń? Czysta. Bez numeru seryjnego. Nawet opony są nowe! Podjadę do
Jurija i zmieni je jeszcze dzisiaj. Posłuchaj – uspokajał mnie Boris, gdy nie odpowiadałem – nie
martw się! Jesteśmy bezpieczni! Mam to powtórzyć? BEZ-PIECZ-NI – wyliczał kolejne sylaby
na palcach.
Gdy wjechaliśmy na wybój, machinalnie się wzdrygnąłem, odruch, ręce do twarzy.
- A dlaczego, jaki jest główny powód? – ciągnął dalej. – Bo jesteśmy starymi kumplami...
bo ufamy sobie. I dlatego że... o Boże, gliny, muszę zwolnić.
Wbiłem wzrok we własne buty. Buty, buty, buty. Myślałem tylko o jednym: gdy wkładałem
je kilka godzin wcześniej, nikogo jeszcze nie zabiłem.
- No bo... Potter, Potter, pomyśl o tym. Posłuchaj mnie, proszę, przez chwilę. A gdybym tak
był obcy... gdybym był kimś, kogo nie znasz i komu nie ufasz? Gdybyś wyjechał z parkingu z
obcą osobą? Wtedy wasze życie byłoby splątane łańcuchem na zawsze. Musiałbyś do końca
bardzo, ale to bardzo na gościa uważać.
Zimne ręce, zimne stopy. Snackbar, Supermarkt, oświetlone punktowo piramidy owoców i
słodyczy, Verkoop Gestart!
- Twoje życie... twoja wolność... zależałyby od lojalności obcego człowieka? W takim
wypadku? Tak. Musiałbyś się martwić. Absolutnie. Miałbyś bardzo poważny kłopot. Ale... nikt
o tym nie wie prócz nas. Nawet Jurij!
Nie mogąc wydusić słowa, pokręciłem energicznie głową, usiłując złapać oddech.
- Kto? Ten Chińczyk? – Boris wydał z siebie odgłos obrzydzenia. – Komu powie? Jest
niepełnoletni i przebywa tu nielegalnie. Nie mówi nawet dobrze w żadnym cywilizowanym
języku.
- Boris... – pochyliłem się lekko do przodu; czułem się, jakby miał zaraz zemdleć – on ma
obraz.
- Ach. – Boris skrzywił się z bólu. – Obawiam się, że przepadł.
- Co?
- Być może na dobre. Serce mi pęka na samą myśl. Bo, przykro mi o tym mówić, ale Woo,
Goo czy jak mu tam... po tym, co zobaczył...? Będzie myślał tylko o sobie. Śmiertelnie
wystraszony! Martwi ludzie! Deportacja! Nie chce być zamieszany. Możesz zapomnieć o
obrazie. Nie ma pojęcia o jego prawdziwej wartości. I jeśli wpakuje się w jakąś kabałę z
glinami? Zamiast spędzić choćby jeden dzień w pierdlu? Będzie tylko chciał się go pozbyć.
Więc... – wzruszył słabo ramionami – miejmy nadzieję, że ten mały gnojek się ulotni. Inaczej
jest spore niebezpieczeństwo, że ptica wyląduje w kanale... albo w ogniu.
Światła latarni odbijające się od masek zaparkowanych samochodów. Czułem się
bezcielesny, odcięty od siebie i dryfujący. Nie byłem sobie w stanie wyobrazić, jakie to uczucie
być z powrotem we własnym ciele. Znaleźliśmy się znów na starówce, terkot kocich łbów,
nocna monochromia prosto z Aerta van der Neera, gdzie z obu stron napiera siedemnasty wiek,
a w czarnej wodzie kanałów tańczą srebrne monety.
- Ach, ta też jest zamknięta – jęknął Boris, znowu zatrzymując się raptownie, żeby wycofać
– musimy pojechać inaczej.
- Wiesz, gdzie jesteśmy?
- Tak, jasne – odparł Boris z pewnego rodzaju przerażającą odrealnioną wesołością. – O,
tam jest twój kanał. Herengracht.
- Jaki?
- Po Amsterdamie łatwo się poruszać – wyjaśnił Boris, jak gdybym się nie odezwał. – Na
starym mieście trzeba się tylko trzymać kanałów... O Jezu, tu też zamknięte.
Tonalna gradacja. Dziwnie ożywione ciemne barwy. Niewielki widmowy księżyc nad
dzwonnicami był tak malutki, że wyglądał jak księżyc innej planety, zamglony i tajemniczy,
upiorne chmury podświetlone leciutkim odcieniem błękitu i brązu.
- Nie martw się, tutaj to normalka. Wiecznie coś budują. Wielkie rozkopane place budowy.
To wszystko tutaj... zdaje się, że to pod nową linię metra czy coś. Wszyscy są wkurzeni. Ciągłe
oskarżenia o korupcję i tak dalej. Jak w każdym dużym mieście, co nie? – Mówił niewyraźnie,
jakby był pijany. – Wszędzie roboty drogowe, politycy się bogacą. Dlatego ludzie jeżdżą na
rowerach, jest szybciej, tylko że, sorry, ale ja nie mam zamiaru pedałować po mieście tydzień
przed świętami. O nie... – Wąski most, sznur stojących samochodów. – A tu co znowu?
- Ja...
Musieliśmy się zatrzymać na kładce dla pieszych. Widoczne różowe krople na zbryzganych
deszczem oknach. Ludzie przechodzący w jedną i drugą stronę w odległości niespełna pół
metra.
- Wysiądź i rozejrzyj się. Oj, czekaj – rzucił niecierpliwie, nim zdążyłem zareagować;
wrzucił bieg „park” i sam wysiadł. Widziałem jego plecy oświetlone reflektorami, w kłębach
spalin jakby zainscenizowane, teatralne.
- Furgonetka – powiedział, siadając zamaszyście z powrotem za kierownicą.
Zatrzaśnięcie drzwi. Głęboki wdech, oparcie wyprostowanych rąk na kierownicy.
- Co tam robi? – spytałem, spoglądając w jedną i drugą stronę, w panice, spodziewając się
wręcz, że jakiś przypadkowy przechodzień zauważy plamy krwi, dopadnie do samochodu,
zacznie walić w okna, otworzy drzwi.
- Skąd mam wiedzieć? W tym pieprzonym mieście jest za dużo samochodów. Słuchaj –
rzekł Boris, spocony i blady w ostrej poświacie tylnych świateł samochodu przed nami; za nami
ustawiły się kolejne samochody, znaleźliśmy się w potrzasku – kto wie, jak długo będziemy tu
stać. Do twojego hotelu jest tylko kilka przecznic. Lepiej, jak wysiądziesz i się przejdziesz.
- Ale... – Czy to światła samochodu przed nami sprawiały, że krople wody na przedniej
szybie aż tak się czerwieniły?
Wykonał niecierpliwy gest, jakby odganiał muchę.
- Potter – podjął znowu – wysiadaj. Nie wiem, co jest z tą furgonetką. Obawiam się, że
zaraz przyjedzie drogówka. Lepiej dla nas, jeśli nie będziemy w tym momencie razem. Kanał
Herengracht, nie możesz przegapić. Tutejsze kanały biegną koliście, wiesz o tym, prawda? Idź o
tam – wskazał mi – i trafisz na Herengracht.
- A co z twoją ręką?
- To nic takiego! Zdjąłbym płaszcz, żeby ci pokazać, ale mi się nie chce. Idź już. Muszę
pogadać z Wiśnią. – Wyciągnął z kieszeni komórkę. – Możliwe, że wyjadę na trochę z miasta...
- Co?
- ...ale jeśli przez jakiś czas nie będę się odzywać, nie martw się, wiem, gdzie jesteś.
Najlepiej, jeśli nie będziesz próbował do mnie dzwonić ani się kontaktować. Wrócę jak
najszybciej. Wszystko będzie w porządku. Idź, umyj się, szalik wokół szyi, wysoko, niedługo
pogadamy. Nie wyglądaj jak śmierć na chorągwi! Masz coś przy sobie? Potrzebujesz czegoś?
- Co?
Zaczął grzebać w kieszeni.
- Masz, weź. – Pelurowa koperta z rozmazanym stemplem. – Mało tego, ale bardzo, bardzo
czysta. Porcja nie większa niż główka zapałki. A kiedy się obudzisz, nie będzie już tak źle. A
teraz pamiętaj – wybierał numer; słyszałem wyraźnie jego ciężki oddech – szalik wysoko pod
brodą i idź ciemną stroną ulicy, o ile możesz. Zmykaj! – krzyknął, gdy się nie ruszałem, tak
głośno, że mężczyzna na chodniku obejrzał się. – Pospiesz się! Wiśnia – powiedział, opadając
na fotel z wyraźną ulgą, i zaczął trajkotać ochryple po ukraińsku, gdy ja wysiadałem z
samochodu, czując się jak na scenie, wyeksponowany w upiornym zalewie świateł reflektorów,
po czym wróciłem mostkiem tam, skąd przyjechaliśmy.
Gdy mignął mi po raz ostatni, rozmawiał przez telefon przy opuszczonej szybie i wychylał
się w obfitej chmurze samochodowych wyziewów, żeby sprawdzić, co się dzieje z
unieruchomioną furgonetką z przodu.
XIV

W kolejnej godzinie, a raczej godzinach, gdy wędrowałem między pierścieniami kanałów w


poszukiwaniu swojego hotelu, czułem się tak podle, jak chyba jeszcze nigdy w życiu, a przecież
przeżyłem już niejedno. Temperatura spadła, miałem mokre włosy, przemoczone ubranie, zęby
szczękały mi z zimna; było dostatecznie ciemno, by wszystkie ulice wyglądały podobnie, a
jednak nie dość ciemno, by wałęsać się po mieście w ubraniu pobrudzonym krwią człowieka,
którego zabiłem. Szedłem czarnymi ulicami, szybkim krokiem, przy wtórze dziwnie
zdecydowanego stukotu obcasów, czując się, jakby wszyscy się we mnie wpatrywali, jak w
koszmarze, w którym chodzę po mieście nago – omijałem z dala latarnie i próbowałem się
uspokajać, z coraz gorszym skutkiem, że mój wywinięty na lewą stronę płaszcz wygląda całkiem
normalnie, że nie ma w nim zupełnie nic dziwnego. Na ulicy było trochę przechodniów, ale
niewielu. W obawie przed rozpoznaniem zdjąłem okulary, wiedząc z doświadczenia, że to mój
najbardziej charakterystyczny znak – coś, co ludzie zauważają najpierw, co zapamiętują – i
chociaż nie ułatwiło mi to odnalezienia drogi do hotelu, dawało mi irracjonalne poczucie
bezpieczeństwa i anonimowości; tabliczki z nieczytelnymi nazwami ulic, zamglone korony
latarni unoszące się w powietrzu, wycięte z ciemności, rozmazane reflektory samochodów i
świąteczne petardy, wrażenie, że jestem obserwowany przez źle ustawiony obiektyw.
Co się stało? Przegapiłem swój hotel i przeszedłem kilka przecznic dalej. Ponadto: nie
byłem przyzwyczajony do europejskich hoteli, gdzie po pewnej godzinie trzeba dzwonić, żeby
się dostać do środka, i gdy wreszcie dotarłem na miejsce, kichający i przemarznięty, szklane
drzwi okazały się zamknięte i stałem tam przez nieokreślony czas, szarpiąc za gałkę jak jakiś
zombie, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, w mechanicznym, panicznym, metronomicznym
otępieniu, zbyt otumaniony zimnem, by zrozumieć, dlaczego nie mogę się dostać do środka.
Załamany spoglądałem przez szybę na elegancką czarną recepcję w lobby: pusta.
Po pewnym czasie z zaplecza wyłonił się, spiesząc do drzwi, schludny szatyn w ciemnym
garniturze, uniesione w zdziwieniu brwi. Straszna chwila, gdy nasze spojrzenia się spotkały i
zdałem sobie sprawę, jak muszę wyglądać, ale on już odwrócił wzrok i zaczął manipulować
przy zamku.
- Przepraszam pana, ale po jedenastej zamykamy – wyjaśnił. Wciąż uciekając spojrzeniem,
dodał: – To dla bezpieczeństwa gości.
- Deszcz mnie złapał.
- Oczywiście, proszę pana. – Zdałem sobie sprawę, że gapi się na mankiet mojej koszuli ze
zbrązowiałą kroplą krwi wielkości ćwierćdolarówki. – Mamy w recepcji parasole, gdyby były
potrzebne.
- Dziękuję. – Po czym wyjaśniłem absurdalnie: – Pobrudziłem się sosem czekoladowym.
- Przykro mi, proszę pana. Jeśli pan sobie życzy, spróbujemy sprać tę plamę.
- Byłoby świetnie. – Niczego ode mnie nie czuł? Zapachu krwi? W rozgrzanym lobby
cuchnąłem nią, rdzawa, słona woń. – Moja ulubiona koszula. Miniptysie. – Zamknij się, zamknij
się. – Były przepyszne.
- Cieszę się, proszę pana. Jeśli pan sobie życzy, zarezerwujemy panu na wieczór stolik w
restauracji.
- Dziękuję. – Krew w moich ustach, jej zapach i smak wszędzie, miałem tylko nadzieję, że
nie wyczuwa jej tak mocno jak ja. – Byłoby wspaniale.
- Proszę pana? – powiedział, gdy ruszyłem w stronę windy.
- Słucham?
- Myślę, że dobrze byłoby zabrać klucz. – Przeszedł do recepcji i wydobył go z przegródki.
– Dwadzieścia siedem, zgadza się?
- Tak – odpowiedziałem, wdzięczny, że przypomniał mi numer pokoju, a jednocześnie
zaniepokojony, że podał mi go tak szybko, bez zastanowienia.
- Dobranoc panu. Miłego pobytu.
Dwie różne windy. Niekończący się korytarz z czerwoną wykładziną. Wszedłszy do
pokoju, zapaliłem wszystkie światła – lampkę na biurku, lampkę przy łóżku, oślepiający
żyrandol; zrzuciłem płaszcz na podłogę i poszedłem prosto pod prysznic, po drodze rozpinając
zakrwawioną koszulę, potykając się jak monstrum Frankensteina przed widłami. Zwinąłem lepki
materiał i wrzuciłem koszulę na dno wanny, po czym puściłem wodę, jak najsilniejszy i jak
najgorętszy strumień, i z różowymi strumykami pod stopami szorowałem się żelem pod prysznic
o zapachu lilii tak długo, aż zacząłem wonieć jak wieniec pogrzebowy i skóra paliła mnie jak
ogień.
Koszula była do wyrzucenia: brązowe plamy wciąż widniały niczym ścieg przy kołnierzu
długo po tym, gdy woda odzyskała przejrzystość. Zostawiwszy ją moczącą się w wannie,
zająłem się szalikiem i marynarką – pobrudzonymi krwią, choć zbyt ciemnymi, by było to
widoczne – a potem płaszczem, jak najostrożniej przekręciwszy go na właściwą stronę. (Czemu
włożyłem na przyjęcie płaszcz z wielbłądziej wełny? Dlaczego nie granatowy?) Jedna klapa
wyglądała całkiem nieźle, druga – fatalnie. Plama w kolorze wina niosła ze sobą hałaśliwe
ożywienie, które przywróciło dynamikę strzelaniny: odrzut, wystrzał, trajektoria kropel.
Wetknąłem płaszcz pod kran w umywalce, polałem szamponem i zacząłem szorować szczotką
do butów z szafy; a po zużyciu szamponu i żelu do kąpieli naniosłem na plamę mydło i znowu
szorowałem jak zrozpaczony sługa z baśni skazany na wykonanie niemożliwego zadania przed
świtem, w przeciwnym razie zginie. W końcu trzęsącymi się ze zmęczenia dłońmi wziąłem
szczoteczkę do zębów i wycisnąłem pastę prosto z tubki, co – o dziwo – podziałało znacznie
lepiej niż wszystko pozostałe, ale i tak nie usunęło plamy.
W końcu dałem za wygraną i powiesiłem płaszcz nad wanną, żeby ociekł: przemoczony
duch pana Pawlikowskiego. Wcześniej zadbałem o to, żeby nie pobrudzić krwią ręczników;
papierem toaletowym, który kompulsywnie zgniatałem i spuszczałem w sedesie co kilka chwil,
pieczołowicie usunąłem rdzawe smugi i krople z płytek. Szczoteczką do zębów oczyściłem fugi.
Kliniczna biel. Lustrzane lśniące ściany. Wielokrotnie odbita samotność. Długo po zniknięciu
ostatniego różowego śladu sprzątałem nadal – płukałem i ponownie czyściłem zabrudzone
ręczniki do rąk, na których wciąż pozostawało podejrzane zaróżowienie – a potem, chwiejąc się
ze zmęczenia na nogach, wszedłem pod prysznic, puszczając taki ukrop, że ledwo byłem w
stanie tam ustać, i znowu wyszorowałem się cały, od stóp do głów, namydlając włosy i roniąc
łzy od piany, która spływała mi do oczu.
XV

Obudził mnie, o nieokreślonej porze, brzęczący głośno dzwonek do drzwi, który sprawił, że
zerwałem się z łóżka jak oparzony. Pościel była skłębiona i wilgotna od potu, a przy
zaciągniętych roletach nie miałem pojęcia, która jest godzina ani nawet czy wstał już dzień.
Wciąż jeszcze się nie dobudziłem. Zarzuciwszy szlafrok, uchyliłem drzwi, nie zwalniając
łańcucha, i spytałem:
- Boris?
- Pranie, proszę pana.
Kobieta o spoconej twarzy w uniformie.
- Słucham?
- W recepcji powiedziano mi, że chce pan oddać rzeczy do prania.
- Mmm... – Spojrzałem w dół na klamkę. Jak po tym wszystkim mogłem zapomnieć o
wywieszce „Nie przeszkadzać”? – Chwileczkę.
Wydobyłem z walizki koszulę, którą miałem na sobie na przyjęciu u Anne – tę, która
według Borisa nie była dość dobra na spotkanie z Grozdanem.
- Proszę – powiedziałem, podając jej przez drzwi koszulę. – Pani zaczeka. Marynarka od
garnituru. Szalik. Jedno i drugie czarne. Odważę się? Były wymiętoszone i wilgotne w dotyku,
ale gdy zapaliłem lampkę przy biurku i dobrze im się przyjrzałem – w okularach na nosie,
wyszkolonym przez Hobiego okiem, z nosem kilka centymetrów od materiału – krwi nie dało się
zauważyć. W kilku miejscach przyłożyłem białą chusteczkę, żeby sprawdzić, czy się zaróżowi.
Tak się rzeczywiście stało, ale bardzo nieznacznie.
Kobieta wciąż czekała i w pewnym sensie ten przymus pośpiechu sprawiał mi ulgę:
błyskawiczna decyzja, żadnego wahania. Wyciągnąłem z kieszeni portfel, wilgotną, ale w
zadziwiający sposób nietkniętą tabletkę oxycontinu, którą wsunąłem do kieszeni przed
przyjęciem zaręczynowym (Czy kiedykolwiek przypuszczałem, że będę wdzięczny za ten mocny
opioid o przedłużonym uwalnianiu? Nie), i grubą pelurową kopertę od Borisa, nim oddałem też
garnitur i szalik.
Po zamknięciu drzwi przepełniła mnie ulga. Ale nie minęło trzydzieści sekund, gdy wkradł
się szmer niepokoju, niepokoju, który w ciągu kilku chwil przeszedł w hałaśliwe crescendo.
Pochopna decyzja. Szaleństwo. Co ja sobie wyobrażałem?
Położyłem się. Wstałem. Znowu się położyłem i próbowałem zasnąć. Potem usiadłem w
łóżku i w wielkim pośpiechu, jak we śnie, nie mogąc się powstrzymać, zacząłem wybierać
numer recepcji.
- Tak, panie Decker, w czym mogę pomóc?
- Mmm... – zaciskałem mocno powieki; dlaczego zapłaciłem za pokój kartą kredytową? –
Tak się zastanawiam... właśnie oddałem garnitur do pralni i ciekaw jestem, czy wciąż jest na
miejscu.
- Słucham?
- Wysyłacie państwo pranie czy pierzecie na miejscu?
- Wysyłamy, proszę pana. Firma, z której korzystamy, jest bardzo solidna.
- A mógłby pan sprawdzić, czy garnitur już odesłano? Właśnie sobie uzmysłowiłem, że
będę go potrzebować na uroczystość dziś wieczorem.
- Już sprawdzam. Proszę chwilkę zaczekać.
Czekałem, pogrążając się w rozpaczy, i wpatrywałem się w paczuszkę heroiny na stoliku
nocnym, która została oznaczona stemplem tęczowej czaszki i słowem „AFTERPARTY”. Po
chwili w słuchawce znów rozległ się głos recepcjonisty:
- Na którą będzie panu potrzebny?
- Wcześnie.
- Obawiam się, że już go wysłaliśmy. Samochód przed chwilą odjechał. Ale nasza pralnia
wykonuje usługę tego samego dnia. Gwarantuję, że będzie go pan miał dziś przed siedemnastą.
Czy coś jeszcze, proszę pana? – spytał w ciszy, która zapadła.
XVI

Boris miał rację co do narkotyku i jego czystości – czystobiały, porcja normalnej wielkości od
razu dała mi porządnego kopa, toteż przez nieokreślony czas dryfowałem rozkosznie na granicy
śmierci. Miasta, stulecia. Prześlizgiwałem się przez leniwe chwile, rozkosz, zasunięte rolety,
puste sny w chmurach i wydłużające się cienie, bezruch jak na wspaniałych płótnach trofeów
myśliwskich Jana Weeniksa, martwe ptaki z zakrwawionymi piórami zawieszone za nogę, i w
którymkolwiek okamgnieniu świadomości to się działo, poczułem, że rozumiem tajemny
majestat umierania, całą wiedzę skrywaną przed całą ludzkością aż do ostatniej chwili: żadnego
bólu, żadnego strachu, wspaniałe oderwanie, cesarskie wystawienie na żałobnej barce i
odpłynięcie ku wielkim bezmiarom, coraz dalej i dalej, obserwując tych wszystkich, którzy
kręcą się na odległym brzegu, wolny od wszelkich ludzkich trosk – miłości, strachu, żalu i
śmierci.
Gdy kilka godzin później, choć mogły równie dobrze upłynąć setki lat, do moich snów
przeniknął głośny dzwonek do drzwi, nawet nie drgnąłem. Posłusznie wstałem, radośnie
kołysząc się w powietrzu, przytrzymując się po drodze mebli, i uśmiechnąłem się do
dziewczyny w drzwiach: blondynki, która nieśmiało podawała mi moje ubrania zawinięte w
folię.
- Pańskie rzeczy, panie Decker. – Jak to robili lub zdawali się robić wszyscy Holendrzy,
ona też wymówiła moje nazwisko „Deka”, jak w imieniu Decki Mitford, niegdysiejszej
znajomej pani DeFrees. – Najmocniej przepraszamy.
- Co?
- Mam nadzieję, że nie pokrzyżowaliśmy panu planów.
Zachwycająca! Te niebieskie oczęta! Co za uroczy akcent.
- Nie rozumiem?
- Obiecaliśmy, że pranie będzie gotowe do siedemnastej. Recepcjonista mówi, że to pranie
nie będzie doliczone do pańskiego rachunku.
- Ach, nic się nie stało – zapewniłem ją, zastanawiając się, czy powinienem dać napiwek, i
zdałem sobie sprawę, że pieniądze i ich liczenie to zbyt wielki wysiłek umysłowy, a potem, po
zamknięciu drzwi, rzuceniu ubrań w nogach łóżka i przejściu niepewnym krokiem do szafki
nocnej, sprawdziłem godzinę na zegarku Jurija: osiemnasta dwadzieścia, i aż się uśmiechnąłem.
Myśl o tym, ile pomnażających zmarszczek zmartwień oszczędziły mi narkotyki – godzina i
dwadzieścia minut męczarni, ja szalejący z niepokoju, wydzwaniający do recepcji,
wyobrażający sobie policję na dole – przepełniła mnie wedyjskim spokojem. Zmartwienia! Co
za strata czasu. Wszystkie święte księgi mówiły prawdę. Najwyraźniej „martwienie się” jest
przejawem prymitywnej i duchowo nierozwiniętej osobowości. Jak brzmiał ten fragment
Yeatsa, o zadumanych chińskich mędrcach? Wszystko upada, a potem zostaje odbudowane. Stare
lśniące oczy. Oto mądrość. Ludzie od wieków złościli się, zalewali łzami i niszczyli różne
rzeczy, załamując ręce nad swym nędznym indywidualnym żywotem, kiedy... tak naprawdę jaki
jest sens? Jaki jest pożytek z tego całego smutku? „Pomyśl o liliach na polu”. Po co w ogóle
czymkolwiek się przejmować? Czy jako istoty wrażliwe nie zostaliśmy umieszczeni na ziemi,
żeby zaznać szczęścia w tym krótkim czasie, który jest nam dany?
Jak najbardziej. I dlatego nie przejąłem się krótkim drukowanym powiadomieniem od
obsługi hotelu („Drogi gościu, próbowaliśmy posprzątać pokój, ale niestety nie mieliśmy
dostępu do...”), dlatego bez oporów wypuściłem się w samym szlafroku na korytarz, gdzie ze
złowieszczą stertą przesiąkniętych ręczników zagrodziłem drogę pokojówce – wszystkie
ręczniki w pokoju były mokre, wcześniej zawinąłem w nie płaszcz, żeby wycisnąć z niego
wodę, różowawe ślady na niektórych z nich, których nie zauważyłem, zanim... Świeże ręczniki?
Naturalnie! Ach, zapomniał pan klucza? Nie może się pan dostać do pokoju? Och, chwileczkę,
wpuścić pana?... i dlatego nawet po tym incydencie nie zastanawiałem się dwa razy, tylko
zamówiłem posiłek przez room service, wpuściłem do pokoju boya hotelowego, który
podjechał z wózkiem do samego łóżka (zupa pomidorowa, sałatka, kanapka klubowa, chipsy, z
czego większość udało mi się zwymiotować pół godziny później, najprzyjemniejsze rzyganie na
świecie, taka zabawa, że boki zrywać: jej! Najlepsza hera pod słońcem!). Rozchorowałem się,
wiedziałem o tym, godziny w mokrym ubraniu przy minus kilkunastu stopniach przyprawiły mnie
o wysoką gorączkę i dreszcze, a jednak byłem tak bardzo od tego oddalony, że nie martwiłem
się tym. Takie było ciało: niedoskonałe, podatne na choroby. Niedomaganie, ból. Czemu ludzie
tak bardzo się tym trapili? Włożyłem na siebie wszystkie rzeczy z walizki (dwie koszule,
sweter, dodatkowe spodnie, dwie pary skarpetek) i gdy tak siedziałem, sącząc coca colę z
minibaru i – wciąż na haju, wychodząc z niego – nawiedzały mnie i odchodziły sny na jawie:
nieoszlifowane diamenty, lśniące czarne owady, jeden wyjątkowo realistyczny sen z Andym,
ociekającym wodą, w chlupoczących tenisówkach, wnoszącym ze sobą wodę do pokoju, coś w
nim nie do końca prawdziwego coś dziwnego coś się nie zgadzało co tam słychać Theo?
nic ciekawego, a u ciebie?
tak samo hej słyszałem że ty i Kitsey bierzecie ślub tata mi mówił
ekstra
no ekstra ale nie możemy przyjść, tata ma jakąś uroczystość w yacht clubie
hej to fatalnie
i potem wybieraliśmy się gdzieś razem, Andy i ja z ciężkimi walizkami, mieliśmy popłynąć
łodzią, kanałem, tylko że Andy mówił: nie ma mowy, nie wsiądę na tę łódź, a ja na to: jasne,
rozumiem, po czym rozłożyłem żaglówkę śrubka po śrubce i schowałem części do swojej
walizki, transportowaliśmy ją lądem, z żaglem i całą resztą, taki był plan, trzeba było tylko
trzymać się kanałów, żeby doprowadziły cię tam, dokąd chciałeś dotrzeć, a może do miejsca, z
którego się wyruszyło, ale rozmontowanie łodzi było trudniejszym zadaniem, niż się
spodziewałem, co innego rozłożyć krzesło lub stół, i elementy były za duże, żeby mogły się
zmieścić do bagażu, próbowałem wcisnąć między ubrania ogromną śrubę napędową, a Andy
nudził się i odszedł zagrać w szachy z kimś, kto mi się nie podobał, mówiąc, cóż, skoro nie
potrafisz tego zaplanować wcześniej, po prostu będziesz musiał improwizować.
XVII

Obudziłem się z gwałtownym szarpnięciem, czując mdłości i swędzenie, jak gdyby pod moją
skórą pełzały mrówki. Gdy narkotyk opuszczał organizm, panika powróciła ze zdwojoną siłą,
bowiem bez wątpienia byłem chory, gorączka, poty, nie można było już temu zaprzeczyć.
Dobrnąłem chwiejnie do łazienki, gdzie znów puściłem pawia (tym razem już nie torsje
rozbawionego ćpuna, lecz typowa męczarnia), a potem wróciłem do pokoju i zacząłem
kontemplować swój garnitur i szalik w folii w nogach łóżka, po czym pomyślałem z dreszczem
podniecenia, ile miałem szczęścia. Wszystko skończyło się dobrze (czyżby?), a mogło się
skończyć zupełnie inaczej.
Niezdarnie wyciągnąłem garnitur i szalik z folii – podłoga pod mymi stopami kołysała się
sennie jak na morzu i musiałem przytrzymać się ściany, żeby złapać równowagę – sięgnąłem po
okulary i usiadłem na łóżku, żeby przyjrzeć im się w świetle. Materiał wyglądał na znoszony,
ale poza tym w porządku. Z drugiej strony trudno było stwierdzić. Kolor był zbyt ciemny. Raz
widziałem plamy, raz nie. Mój wzrok nie funkcjonował jeszcze w pełni normalnie. Może to
podstęp, może jeśli zjadę do lobby, zastanę tam czekających na mnie gliniarzy, ale nie –
odpędziłem tę myśl – absurd. Zatrzymaliby ubrania, gdyby znaleźli coś podejrzanego, prawda?
Z pewnością nie zwróciliby ich upranych i uprasowanych.
Nadal w połowie przebywałem poza rzeczywistością: nie byłem sobą. W jakiś sposób mój
sen o żaglówce przeniknął do pokoju i wypełnił go, był więc pokojem, ale także kajutą na
statku: wbudowane szafki (nad moim łóżkiem i pod okapem dachu), starannie przykręcone
mosiężnymi śrubami i polakierowane na wysoki morski połysk. Okrętowa stolarka; kołyszący
się pokład i pluskająca na zewnątrz czarna woda kanału. Delirium: niezacumowany i dryfujący.
Na zewnątrz mgła była gęsta, ani jednego tchnienia wiatru, światła latarni przebijały się przez
nią z rozproszonym nikłym popielatym spokojem, miękkie i rozmyte.
Swędzenie, swędzenie. Skóra w ogniu. Nudności i łupiący ból głowy. Im wspanialszy
narkotyk, tym głębsze katusze – fizyczne i umysłowe – gdy przestaje działać. Wróciłem do
kawałka wyplutego z czoła Martina, tylko na bardziej intymnym poziomie, prawie wewnątrz
niego, każdy puls i każde tryśnięcie i – co gorsza, zupełnie inny kaliber – do obrazu, który
przepadł. Zakrwawiony płaszcz, tupot uciekających stóp. Zaćmienie. Katastrofa. Dla ludzi,
spętanych więzami biologii, nie ma litości: żyjemy chwilę, potem trochę się żołądkujemy i
umieramy, by zgnić w ziemi jak śmieci. Czas niszczy nas wszystkich całkiem szybko. Ale
zniszczenie lub zgubienie rzeczy nieśmiertelnej – przecięcie więzów silniejszych niż rzeczy
doczesne – było metafizycznym pęknięciem innego rodzaju, zaskakującym nowym smakiem
rozpaczy.
Mój tata przy stole do bakarata, klimatyzowana późna noc. „We wszystkim zawsze jest
drugie dno, ukryty poziom”. Fortuna w swych mroczniejszych nastrojach i przejawach. Czytanie
w gwiazdach, wyczekiwanie z dużymi zakładami na dzień, kiedy Merkury znajdzie się w
retrogradacji, sięganie po wiedzę wykraczającą poza granicę poznania. Czerń szczęśliwym
kolorem, dziewiątka szczęśliwą cyfrą. Rozdaj jeszcze raz, kolego. „Istnieje jakiś schemat i my
jesteśmy jego częścią”. Gdyby jednak zbadać głębiej koncepcję schematu (czym najwyraźniej
nigdy nie zawracał sobie głowy), trafia się na pustkę tak ciemną, że bezwzględnie niszczy ona
wszystko, co kiedykolwiek się oglądało i co brało się za światło.
ROZDZIAŁ 11
Punkt zborny

Dni poprzedzające święta Bożego Narodzenia pamiętam jak przez mgłę, bowiem przez chorobę
i zamknięcie w pokoju jak w więziennej izolatce szybko straciłem poczucie czasu. Nie
wychodziłem stamtąd; wywieszka „Nie przeszkadzać” wisiała cały czas na klamce; a telewizor,
zamiast zapewnić choćby fałszywy szum normalności, tylko pogłębiał wielokształtne poczucie
zagubienia i konsternacji: żadnej logiki, żadnej struktury, nie wiadomo, co się pojawi na ekranie
w następnej kolejności, to mogło być wszystko, Ulica Sezamkowa po holendersku, Holendrzy
dyskutujący w studiu, więcej Holendrów dyskutujących w studiu, i chociaż odbierałem też Sky
News, CNN i BBC, żadne z wiadomości lokalnych nie były po angielsku (nic, co by mnie
zainteresowało, nic, co miałoby związek ze mną lub parkingiem), chociaż w pewnym momencie
przeżyłem lekki wstrząs, gdy przeskakując między kanałami, trafiłem na stary amerykański serial
kryminalny i znieruchomiałem zdumiony na widok swojego dwudziestopięcioletniego ojca:
jedna z jego wielu drobnych ról „niemówionych” potakiwacza widocznego za politykiem
podczas konferencji prasowej, kiwającego głową, gdy ten wygłaszał swoje obietnice wyborcze,
i na jedną przedziwną chwilę mój ojciec spojrzał do kamery, przez ocean, w przyszłość, na
mnie. Absurdalność tej sytuacji była tak złożona, tak niesamowita, że przerażony wpatrywałem
się w ekran z rozdziawionymi ustami. Poza uczesaniem i masywniejszą budową (od treningu w
siłowni; ćwiczył wtedy dużo) mógł być moim bliźniakiem. Ale największym szokiem było to,
jak uczciwie wyglądał – mój już wtedy (około 1985 roku) karygodnie występny i popadający w
alkoholizm ojciec. Nic z jego charakteru ani z jego przyszłości nie odbijało się na tej twarzy.
Sprawiał natomiast wrażenie stanowczego, skupionego, uosobienie pewności siebie i nadziei.
Wyłączyłem telewizor. W coraz większym stopniu moim jedynym kontaktem z
rzeczywistością stawała się obsługa hotelu – zamawiałem posiłki tylko o najczarniejszej porze
przed świtem, kiedy pracownicy byli zaspani i powolni.
- Nie, chciałbym holenderskie gazety – powiedziałem (po angielsku) do
holenderskojęzycznego chłopca, który mi przyniósł „International Herald Tribune” z
holenderskimi bułeczkami i kawą, szynką, jajkami i holenderskimi serami dobranymi przez szefa
kuchni. Ale ponieważ i tak za każdym razem wbiegał na górę z „Herald Tribune”, rano przed
wschodem słońca schodziłem po miejscowe gazety, które były dogodnie rozłożone na stoliku tuż
przy schodach, nie musiałem więc przechodzić obok recepcji.
Bloedend. Moord. Wydawało się, że słońce wschodzi dopiero około dziewiątej, a nawet
wtedy było zamglone, smętne, rzucało słabe, przyćmione, czyśćcowe światło jak oświetlenie
sceniczne jakiejś niemieckiej opery. Najwyraźniej pasta do zębów, której użyłem na klapie
płaszcza, zawierała nadtlenek lub inny składnik wybielający, bo wyszorowane nią miejsce
wyblakło i zamieniło się w białą aureolę wielkości mojej dłoni, kredową na obrzeżach, wokół
ledwo widocznej zjawy plazmy czaszkowej Fritsa. Około piętnastej trzydzieści światło
zaczynało przygasać; przed siedemnastą za oknem robiło się zupełnie ciemno. Wtedy, jeśli na
ulicy nie było za dużo ludzi, podnosiłem klapy płaszcza, zawiązywałem ciasno szalik wokół
szyi, po czym, starając się iść ze spuszczoną głową, wymykałem się w ciemności na maleńki
azjatycki bazarek kilkaset metrów od hotelu, gdzie za resztkę euro kupowałem gotowe kanapki,
jabłka, nową szczoteczkę do zębów, krople na kaszel, aspirynę i piwo. „Is alles?” – pytała
staruszka łamaną holenderszczyzną, tak to przynajmniej mi brzmiało. Odliczałem monety z
irytującą niemrawością. Klik, klik, klik. Chociaż miałem karty kredytowe, postanowiłem, że nie
będę ich używać – kolejna arbitralna reguła w grze, którą sam wymyśliłem, zupełnie
irracjonalny środek ostrożności, bo kogo chciałem oszukać? Jakie to miało znaczenie, parę
kanapek w sklepie spożywczym, kiedy obciążono mi już kartę w hotelu?
Częściowo strach i częściowo choroba podkopały moją zdolność oceny sytuacji, bo
przeziębienie, które złapałem, nie chciało przejść. Miałem wrażenie, że z każdą godziną kaszel
pogłębia się, a płuca bolą mnie coraz bardziej. Prawdą było to, co mówiono o Holendrach i
czystości, o holenderskiej chemii gospodarczej: asortyment nigdy niewidzianych przeze mnie
wcześniej produktów był oszałamiający i wróciłem do pokoju z butelką ze śnieżnobiałym
łabędziem na tle śnieżnej góry i z symbolem trupiej czaszki z tyłu. Ale choć środek był
wystarczająco silny, żeby wyługować paski z koszuli, nie poradził sobie z plamami na
kołnierzu, które wyblakły i z wątrobowych kleksów przeszły w złowrogie, nakładające się na
siebie zarysy przypominające hubę. Po raz czwarty lub piąty wypłukałem koszulę, ze
łzawiącymi oczami, po czym zapakowałem ją w plastikowe torby i wepchnąłem na sam koniec
szafy. Wiedziałem, że gdybym wyrzucił ją do kanału bez obciążenia, wypłynęłaby, a bałem się
wcisnąć ją do kosza na śmieci na ulicy – ktoś mnie zobaczy, zostanę schwytany, tak to się
skończy, wiedziałem o tym w głębi ducha, irracjonalnie, jak świadomość czegoś we śnie.
Jakiś czas. Czyli jak długo? Trzy dni maksimum, powiedział Boris na przyjęciu Anne de
Larmessin. Ale wtedy nie brał pod uwagę Fritsa i Martina.
Dzwonki i girlandy, gwiazdy betlejemskie w witrynach sklepowych, wstążki i złocone
orzechy. W nocy spałem w skarpetkach, poplamionym płaszczu i golfie pod kołdrą, jako że
przekręcenie gałki kaloryfera w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara, o czym
informowała hotelowa broszura w skórzanej oprawie, nie ogrzało pokoju dostatecznie mocno,
by złagodzić moje gorączkowe bóle i dreszcze. Biały gęsi puch, białe łabędzie. W pokoju
cuchnęło wybielaczem jak w tanim jacuzzi. Czy pokojówki wyczuwały ten smród z korytarza?
Za kradzież dzieła sztuki nie dają więcej niż dziesięć lat, ale incydent z Martinem przeniósł
mnie przez granicę do innego kraju – ruch w jedną stronę, bez powrotu.
Wypracowałem jednak znośny sposób myślenia o śmierci Martina, a raczej obchodzenia
jej w myślach. Sam akt – jego wieczność – przerzucił mnie do tak zupełnie innego świata, że na
dobrą sprawę byłem już martwy. Miałem poczucie, że wszystko już minęło, że oglądam się na
ląd z kry płynącej na otwarte morze. Co się stało, to się nie odstanie. Było już po mnie.
I w porządku. W szerszej perspektywie nie miało to większego znaczenia, śmierć Martina
także. Jak łatwo można było o nas zapomnieć. Przynajmniej dostałem życiową lekcję natury
socjologiczno-moralnej. Ale w dającej się przewidzieć przyszłości, tak długo, jak zapisywane
będą karty historii, dopóki lodowce nie stopnieją i ulice Amsterdamu nie zostaną zatopione,
ludzie będą pamiętać i opłakiwać ten obraz. Kto zna nazwiska Turków, którzy wysadzili dach
Partenonu? Kogo obchodzą mułłowie, którzy kazali zniszczyć posągi Buddy w Bamjanie? Ale
żywi czy martwi, skutki ich czynów są trwałe. To najgorszy rodzaj nieśmiertelności. Umyślnie
lub nie: zgasiłem jedno ze światełek w sercu świata.
„Siła wyższa” – tak to nazywają firmy ubezpieczeniowe, katastrofa do tego stopnia
przypadkowa lub nieprzewidziana, że nie można się przed nią zabezpieczyć.
Prawdopodobieństwo to jedno, ale niektóre wydarzenia wykraczają tak daleko poza aktuarialne
tabele, że nawet ubezpieczyciele są zmuszeni powoływać się na siły nadprzyrodzone, żeby je
wyjaśnić – „parszywy pech”, jak pewnego wieczoru oznajmił ponuro nad basenem mój ojciec,
gdy zapadał zmierzch, a on palił viceroya za viceroyem, żeby odstraszyć komary, jedna z
nielicznych okazji, kiedy próbował ze mną rozmawiać o śmierci matki, dlaczego dzieją się złe
rzeczy, dlaczego ja, dlaczego ona, w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze, zwykły traf,
synu, jeden na milion, żadnego rodzaju wykręt ani unik z jego strony, ale – zauważyłem –
wyznanie wiary i najlepsza odpowiedź, jaką dla mnie miał, na równi z „Tak napisał Allah” albo
„To wola boska”, szczere skłonienie głowy przed Fortuną, najpotężniejszym ze znanych mu
bóstw.
Gdyby teraz znalazł się w mojej skórze. O mało nie parsknąłem śmiechem. Doskonale
mogłem go sobie wyobrazić ukrytego przed światem i krążącego po pokoju, w potrzasku, jak
napawa się dramatyzmem sytuacji, wrobiony gliniarz w więziennej celi w wykonaniu Farleya
Grangera. Ale równie łatwo mogłem sobie też wyobrazić jego zafascynowanie moim trudnym
położeniem, zaskakującymi zwrotami i woltami losu równie nieprzewidywalnymi jak każde
rozdanie kart, aż nadto dobrze mogłem sobie wyobrazić jego smętne kręcenie głową. „Zły układ
planet. W tym wszystkim jest pewien kształt, większy wzór. Jeśli już o tym mówimy, synu, to
akurat na ciebie trafiło”. Odwoływałby się do swojej numerologii i nie tylko, zaglądałby do
książkowego horoskopu Skorpiona, rzucałby monetami, czytał w gwiazdach. Cokolwiek się
mówiło o moim ojcu, na pewno nie można mu było zarzucić braku spójnego światopoglądu.
Do hotelu zjeżdżali świąteczni goście. Pary. Amerykańscy wojskowi rozmawiający na
korytarzach z żołnierską stanowczością, rangą i autorytetem słyszalnymi w ich głosach. W łóżku,
dręczony narkotyczną gorączką, śniłem o zaśnieżonych górach, czystych i napawających lękiem,
alpejskich pejzażach z kronik filmowych o Berchtesgaden, silnych wiatrach, które płynnie cichły
i wzmagały się, owiewając wzburzone wody na obrazie olejnym nad biurkiem: maleńka rzucana
przez fale żaglówka, samotna na ciemnych wodach.
Mój ojciec: „Odłóż tego pilota, jak do ciebie mówię”.
Mój ojciec: „Nie powiedziałbym, że katastrofa, tylko potknięcie”.
Mój ojciec: „Czy on musi z nami jadać, Audrey? Musi siedzieć z nami przy stole każdego,
kurwa, wieczoru? Nie możesz poprosić Alamedy, żeby go nakarmiła, zanim wrócę do domu?”
Uno, battleship, znikopis, czwórki. Zielone żołnierzyki i pełzające gumowe owady, które
znajdowałem pod choinką.
Pan Barbour: sygnał dwuflagowy. Victor: „Potrzebuję pomocy”. Echo: „Zmieniam swój
kurs w prawo”.
Mieszkanie przy Siódmej Alei. Szarość deszczowego dnia. Wiele godzin spędzonych na
monotonnym dmuchaniu w dziecięcą harmonijkę ustną, wdech wydech, wdech wydech.
W poniedziałek, a może to był wtorek, wreszcie zebrałem się na odwagę i podniosłem
rolety, tak późnym popołudniem, że światło już gasło, i na ulicy przed hotelem zauważyłem
ekipę telewizyjną zatrzymującą świątecznych turystów. Brytyjski akcent, amerykański akcent.
Bożonarodzeniowe koncerty w Sint Nicolaaskerk i kilka straganów sprzedających oliebollen.
„O mało nie przejechał mnie rower, ale poza tym było super”. Czułem ból w klatce piersiowej.
Znów zaciągnąłem rolety i tak długo stałem pod chłoszczącym, gorącym strumieniem prysznica,
aż zapiekła mnie skóra. Cała okolica migotała rozświetlonymi kolorowo restauracjami,
pięknymi sklepami z kaszmirowymi paltami i ciężkimi, robionymi na drutach swetrami, i tymi
wszystkimi ciepłymi ubraniami na wystawach, które zapomniałem zabrać. Ale ja nie śmiałem
nawet zadzwonić po dzbanek kawy, a wszystko przez holenderskie gazety, które przeglądałem
od wczesnego rana, jeszcze przed wschodem słońca, ze zdjęciem na pierwszej stronie jednej z
nich: garaż z policyjną taśmą zagradzającą wyjazd.
Gazety leżały rozłożone na podłodze po drugiej stronie łóżka, niczym mapa do jakiegoś
strasznego miejsca, do którego nie chciałem się udać. Nie mogąc się powstrzymać, między
drzemkami a gorączkowymi rozmowami, których nie prowadziłem, z ludźmi, z którymi nie
rozmawiałem, ciągle do nich wracałem i raz za razem przeczesywałem je w poszukiwaniu
znajomo wyglądających wyrazów, które sporadycznie się pojawiały. „Amerikaan dood
aangetroffen”. Heroïne, cocaïne. „Moord”: mord, morderstwo. „Drugsgerelateerde
criminaliteit”: Frits Aaltink afkomstig uit Amsterdam en Mackey Fiedler Martin uit Los Angeles.
„Bloedig”: krwawy jak angielskie „blood”. „Schotenwisseling”: trudno stwierdzić, chociaż
„shoten” mogło oznaczać „strzelać” jak angielskie „shoot”. „Deze moorden kwamen als en
schok voor” – że co?
Boris. Podszedłem do okna i po chwili znów od niego odszedłem. Pomimo zamieszania na
moście pamiętałem, że nie wolno mi do niego dzwonić, był w tej sprawie bardzo stanowczy,
choć rozstaliśmy się w takim pośpiechu, że nie byłem pewien, czy wyjaśnił mi, dlaczego mam
czekać, aż sam się ze mną skontaktuje, zresztą nie byłem pewien, czy ma to jeszcze jakieś
znaczenie. Zapewniał mnie także, że nic mu nie jest, co ciągle sobie przypominałem, choć w
powodzi niechcianych wspomnień, które bombardowały mnie od tamtego wieczoru, stawała mi
przed oczami wypalona dziura w rękawie jego płaszcza, lepka czarna wełna w przesuwającym
się świetle ulicznych latarni. Podejrzewałem, że zgarnęła go z mostu drogówka i zatrzymała za
prowadzenie samochodu bez prawa jazdy: parszywy scenariusz, jeśli rzeczywiście do tego
doszło, ale znacznie lepszy niż inne możliwe wersje, które przychodziły mi do głowy.
„Twee doden bij bloedige...” Temat się nie kończył. Były kolejne doniesienia. W
następnych dniach, razem z moim tradycyjnym holenderskim śniadaniem, kolejne informacje o
zabójstwach na Overtoom: krótsze kolumny, ale bardziej zagęszczone informacje. „Twee
dodelijke slachtoffers”. „Nog een of meer betrokkenen”. „Wapengeweld in Nederland”. Zdjęcie
Fritsa obok zdjęć innych mężczyzn z holenderskimi nazwiskami i dość długiego artykułu, na
którego przeczytanie ze zrozumieniem nie mogłem liczyć. „Doelijke schietpartij nog
onopgehelderd...” Martwiło mnie, że przestali pisać o narkotykach – ściema Borisa – i przeszli
do przedstawiania sprawy z innej perspektywy. Rozpętałem tę sprawę, krążyła teraz po świecie,
ludzie czytali o niej w całym mieście, rozmawiali o niej w języku, który nie był moim językiem.
Olbrzymia reklama Tiffany’ego w „Herald Tribune”: Ponadczasowe piękno i kunszt.
Wesołych świąt od Tiffany & Co.
Los płata figle, lubił mawiać mój tata. Systemy, tabele z wynikami.
Gdzie się podziewał Boris? W wywołanym gorączką zamroczeniu starałem się – bez
powodzenia – pocieszać lub przynajmniej zajmować umysł myślą o tym, że
najprawdopodobniej wpadnie w chwili, gdy najmniej się go będę spodziewać. Wyłamując
palce, co sprawiało kiedyś, że dziewczyny aż podskakiwały. Zjawił się pół godziny po
rozpoczęciu egzaminu maturalnego, śmiech przetaczający się przez salę na widok jego
skonsternowanej twarzy za zbrojoną drutem szybą zamkniętych drzwi: „Ach, nasza świetlana
przyszłość”, powiedział pogardliwie, gdy po drodze do domu próbowałem mu wyjaśnić, na
czym polegają egzaminy standaryzowane.
W snach nigdy nie mogłem dotrzeć tam, dokąd zmierzałem. Zawsze coś stawało mi na
drodze.
Przed naszym wyjazdem ze Stanów Boris przesłał mi SMS-em swój numer i chociaż bałem
się mu odpisać (nie wiedząc, co się z nim stało i czy ta wiadomość może naprowadzić na mnie
policję), bez przerwy dodawałem sobie otuchy myślą, że w razie konieczności będę mógł się z
nim skontaktować. Wiedział, gdzie jestem. A jednak wiele godzin po zapadnięciu nocy leżałem
w łóżku, nie mogąc zasnąć i spierając się sam ze sobą: nieustające myśli, a gdyby tak, a może
jednak, raz za razem, cóż by szkodziło? Wreszcie, w chwili słabości – przy zapalonej lampce,
na wpół śpiący, nieprzytomny – złamałem się i sięgnąłem po telefon z szafki nocnej, po czym
wysłałem mu wiadomość, nim zdążyłem dobrze się zastanowić, co robię: Gdzie jesteś?
Przez następne dwie lub trzy godziny leżałem bezsennie w stanie ledwo kontrolowanego
niepokoju, z przedramieniem na twarzy, żeby zasłonić się przed światłem, chociaż w pokoju nie
było żadnego światła. Niestety, gdy się zbudziłem z przesiąkniętego potem snu, w okolicach
świtu, telefon był całkowicie martwy, bo zapomniałem go wyłączyć, i – bojąc się zejść do
recepcji i spytać, czy mogą mi pożyczyć ładowarkę – po kilkugodzinnych wahaniach wreszcie
dałem za wygraną.
– Naturalnie, proszę pana – powiedział recepcjonista, prawie na mnie nie patrząc. –
Amerykańską?
Dzięki Bogu, pomyślałem, starając się nie puścić biegiem po schodach na górę. Telefon był
stary i powolny, gdy więc go podłączyłem i odstałem chwilę, znudziło mi się czekanie na logo
Apple’a i poszedłem do minibaru po drinka. Gdy wróciłem, wpatrywałem się w wyświetlacz
jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu pojawił się ekran blokady, stare szkolne zdjęcie, które
wgrałem dla żartu – nigdy jeszcze nie byłem tak szczęśliwy na widok tego zdjęcia,
dziesięcioletniej Kitsey wyskakującej w powietrze podczas rzutu karnego. Ale gdy już miałem
wpisać kod, ekran główny zgasł, potem przez jakieś dziesięć sekund migał, czarno-szare pasy,
które przemieszczały się i rozpadły na cząstki, nim pojawiła się smutna buźka, by po chwili z
niepokojącym brzękiem przejść w czerń.
Szesnasta piętnaście. Niebo nad dzwonnicami po drugiej stronie kanału przybierało odcień
ultramaryny. Siedziałem na wykładzinie oparty o łóżko, z kablem ładowarki w ręku,
wypróbowawszy metodycznie, dwukrotnie, wszystkie gniazdka w pokoju – zdążyłem włączyć i
wyłączyć telefon ze sto razy, zbliżyłem go do lampy, żeby sprawdzić, czy może jest włączony i
tylko ekran zgasł, próbowałem go zresetować, ale telefon nie reagował: nic się nie działo,
zimny czarny ekran, truposz. Najwyraźniej spowodowałem zwarcie; tamtej nocy, gdy doszło do
strzelaniny, telefon zmókł – krople wody na ekranie, gdy wyjąłem go z kieszeni – ale chociaż
przez minutę lub dwie czekałem z duszą na ramieniu, czy się włączy, wyglądało na to, że działa
bez problemu, aż do chwili, gdy próbowałem go naładować. Wszystko miałem skopiowane na
domowego laptopa oprócz tej jednej rzeczy, której potrzebowałem: numeru Borisa przesłanego
SMS-em po drodze na lotnisko.
Wodne refleksy drżące na suficie. Gdzieś na zewnątrz brzękliwa muzyka i fałszujący
kolędnicy. „O Tannenbaum, O Tannenbaum, wie treu sind deine Blätter”.
Nie miałem biletu powrotnego. Ale miałem kartę kredytową. Mogłem zamówić taksówkę
na lotnisko. Możesz zamówić taksówkę na lotnisko, przekonywałem sam siebie. Schiphol.
Pierwszy samolot. Kennedy, Newark. Miałem pieniądze. Przemawiałem do siebie jak do
dziecka. Kto wie, gdzie teraz była Kitsey – zgadywałem, że w Hamptons – ale asystentka pani
Barbour Janet (która zachowała swoją posadę, chociaż pani Barbour zostało niewiele rzeczy, w
których potrzebowałaby asysty) była tego rodzaju osobą, która z każdego miejsca na ziemi
mogła cię wyekspediować samolotem w ciągu kilku godzin, nawet w Wigilię.
Janet. Myśl o Janet była niedorzecznie pocieszająca. Janet, która stanowiła skuteczny
jednoosobowy system wprowadzania w dobry nastrój, pulchna i zaczerwieniona, w różowych
szetlandach i kratkach z madrasu jak nimfa Bouchera ubrana przez J. Crew, Janet, która mówiła:
„Znakomicie!”, w odpowiedzi na wszystko i popijała kawę z różowego kubka z napisem
„Janet”.
Co za ulga móc myśleć racjonalnie. Co to da Borisowi czy komukolwiek innemu, jeśli
będę tu warował? Zimno i wilgoć, niezrozumiały język. Gorączka i kaszel. Koszmarne poczucie
skrępowania. Nie chciałem wyjeżdżać bez Borisa, nie wiedząc, czy z nim wszystko w porządku,
rozterka wprost z filmu wojennego – czy biec dalej i zostawić rannego przyjaciela, nie mając
pojęcia, w jakie gorsze bagno można się wpakować, ale jednocześnie tak bardzo chciałem
wyjechać z Amsterdamu, że mogłem sobie wyobrazić, jak padam na kolana po wyjściu z
samolotu na lotnisku Newark i przykładam czoło do posadzki terminalu.
Książka telefoniczna. Ołówek i papier. Widziały mnie tylko trzy osoby: Indonezyjczyk,
Grozdan i ten młody Azjata. I choć było całkiem możliwe, że w Amsterdamie szukają mnie
kumple Martina i Fritsa (kolejny dobry powód, żeby się zmyć z miasta), nic nie wskazywało na
to, że policja w ogóle mnie szuka. Dlaczego mieliby mi skonfiskować paszport?
Nagle – jakbym dostał w twarz – zadrżałem. Z jakiegoś powodu byłem przekonany, że mój
paszport czeka na dole w recepcji, gdzie musiałem go okazać po przyjeździe. Ale prawdę
mówiąc, w ogóle o nim nie myślałem, ani razu od chwili, gdy Boris zabrał mi go i zamknął w
schowku w samochodzie.
Bardzo, bardzo spokojnie odłożyłem książkę telefoniczną, dokładając starań, żeby to
zrobić w sposób, który postronnemu obserwatorowi wydałby się naturalny i niewystudiowany.
W normalnych okolicznościach sprawa byłaby prosta. Odszukać adres, znaleźć konsulat,
dowiedzieć się, do którego okienka podejść. Stanąć w kolejce. Odczekać swoje. Mówić
grzecznie i cierpliwie. Miałem karty kredytowe, dowód tożsamości ze zdjęciem. Hobie mógł mi
przefaksować świadectwo urodzenia. Niecierpliwie starałem się wyrzucić z myśli anegdotę,
którą opowiedział Toddy Barbour przy kolacji – jak to po zgubieniu paszportu (we Włoszech, w
Hiszpanii?) był zmuszony przedstawić świadka z krwi i kości, który potwierdziłby jego
tożsamość.
Posiniaczone atramentowe niebo. W Ameryce było jeszcze wcześnie. Hobie dopiero robił
sobie przerwę na obiad, wyskakiwał do Jefferson Market, może robił zakupy na obiad, który
wyprawiał w Boże Narodzenie. Pippa wciąż była w Kalifornii? Wyobrażałem ją sobie, jak
przewraca się na bok w hotelowym łóżku i sięga sennie po telefon z wciąż przymkniętymi
oczami, Theo, to ty? Coś się stało?
Lepiej zapłacić i coś zabajerować, gdyby nas zatrzymali.
Zrobiło mi się słabo. Pojawienie się w konsulacie (czy gdziekolwiek) na serię rozmów z
wypełnianiem formularzy oznaczało narażenie się na dużo większe kłopoty, niż tego
potrzebowałem. Nie wyznaczyłem sobie żadnego limitu czasu oczekiwania na Borisa, a jednak
każdy ruch – dowolny, bezsensowny, ruch owada brzęczącego w słoiku – wydawał się czymś
lepszym niż to tkwienie w zamknięciu choćby przez jeszcze jedną minutę, to podglądanie kątem
oka ludzkich cieni.
Kolejna ogromna reklama Tiffany’ego w „Herald Tribune” składająca mi życzenia
świąteczne. Po czym, na sąsiedniej stronie, inna reklama, reklama cyfrowych aparatów
fotograficznych, wykaligrafowana barokowymi literami i podpisana: „Joan Miró”.

Można oglądać obraz cały tydzień i już nigdy o nim nie pomyśleć. Można zerknąć na
obraz przez sekundę i myśleć o nim całe życie

Dworzec Centraal. Unia Europejska, żadnych kontroli paszportowych na granicach. Byle


jaki pociąg, dokądkolwiek. Wyobraziłem sobie, jak jeżdżę w kółko bez celu po Europie.
Wodospady na Renie i tyrolskie przełęcze, filmowe tunele i śnieżyce.
Czasem chodzi o to, żeby z kiepskimi kartami dobrze rozegrać partię – pamiętam, jak tata
powiedział kiedyś, zasypiając prawie na sofie.
Wbijając wzrok w telefon, czując zawroty głowy od gorączki, siedziałem nieruchomo i
starałem się zebrać myśli. Boris podczas naszego obiadu wspominał o pociągu z Amsterdamu
do Antwerpii (i Frankfurtu: nie chciałem nawet się zbliżać do Niemiec), lecz także do Paryża.
Gdybym się udał do konsulatu w Paryżu i złożył podanie o nowy paszport: może
prawdopodobieństwo połączenia mnie ze sprawą Martina byłoby mniejsze. Nie dało się
natomiast uciec przed tym, że młody Chińczyk był naocznym świadkiem zajścia. Mogłem
założyć, że figuruję teraz w każdym policyjnym komputerze w Europie.
Poszedłem do łazienki spryskać twarz zimną wodą. Za dużo luster. Zakręciłem wodę i
sięgnąłem po ręcznik, żeby osuszyć twarz. Metodyczne czynności, jedna po drugiej. Po
zapadnięciu nocy zawsze pogarszał mi się nastrój, zaczynałem się bać. Szklanka wody. Aspiryna
na gorączkę. Ona też zawsze podnosiła się po zmroku. Proste czynności. Nakręcałem się i
wiedziałem o tym. Nie wiedziałem, co policja ma na Borisa, ale chociaż martwiła mnie myśl, że
został aresztowany, dużo bardziej martwiło mnie to, że ludzie Saschy mogli kogoś na niego
nasłać. Była to wszak kolejna myśl, na której zgłębienie nie mogłem sobie pozwolić.
II

Następnego dnia – w Wigilię – wmusiłem w siebie potężne hotelowe śniadanie, chociaż nie
miałem apetytu, i wyrzuciłem gazetę, nawet jej nie przejrzawszy, obawiałem się bowiem, że
jeśli raz jeszcze zobaczę słowa „Obertoom” lub „moord”, nie będę w stanie zrobić tego, co
muszę. Po śniadaniu spokojnie zebrałem z łóżka i okolic gazety z całego tygodnia, zwinąłem je i
wyrzuciłem do kosza; wyciągnąłem z szafy przeżartą wybielaczem koszulę – sprawdziwszy, czy
torba jest mocno zawiązana – i wsunąłem ją do innej torby z azjatyckiego bazarku (tej nie
zawiązywałem, żeby łatwiej było ją nieść, a także na wypadek gdybym natknął się na poręczną
cegłę). Po czym, podniósłszy kołnierz i obwiązawszy go szalikiem, odwróciłem wywieszkę na
klamce i wyszedłem.
Pogoda była paskudna, co było mi na rękę. Nad kanałem padał zacinający mokry śnieg z
deszczem. Szedłem jakieś dwadzieścia minut – kichając, zmarznięty, nieszczęśliwy – aż trafiłem
na pojemnik na śmieci na wyjątkowo odludnym rogu ulic bez samochodów i bez pieszych, bez
sklepów, z domami sprawiającymi wrażenie ślepych, z pozamykanymi przed wiatrem
okiennicami.
Szybko wepchnąłem do pojemnika koszulę i poszedłem dalej w stanie radosnego
podniecenia, który dodawał mi wigoru przez cztery lub pięć przecznic, pomimo szczękających
zębów. Miałem mokre stopy: podeszwy butów były zbyt cienkie na tutejszy bruk, i strasznie
zmarzłem. Kiedy zabierano śmieci? Nieważne.
Chyba że... potrząsnąłem głową, żeby się pozbyć tej myśli... azjatycki bazarek. Na foliowej
torbie widniał nadruk jego nazwy. Tylko kilka przecznic od mojego hotelu. Ale takie
rozumowanie było niedorzecznością i próbowałem się uspokajać. Kto mnie widział? Nikt.
Charlie: „Tak. Potwierdzenie”. Delta: „Manewruję z trudnością”.
Przestań. Przestań. Nie ma powrotu.
Nie wiedząc, gdzie jest postój taksówek, przez dwadzieścia minut albo jeszcze dłużej
błądziłem bez celu, aż wreszcie udało mi się zatrzymać taksówkę na ulicy.
– Dworzec Centraal – powiedziałem do tureckiego taksówkarza.
Gdy jednak wysadził mnie przed dworcem po przejażdżce upiornymi szarymi ulicami jak
ze starej kroniki filmowej, pomyślałem, że przywiózł mnie nie tam, gdzie trzeba, jako że
budynek od frontu przypominał raczej muzeum: fantazja z czerwonej cegły ze spadami i
wieżyczkami, dekoracyjna holenderska wersja stylu wiktoriańskiego. Wmaszerowawszy do
środka, w świąteczny tłum, starałem się, jak mogłem, wyglądać normalnie, nie zważając na
policjantów, którzy byli chyba rozstawieni wszędzie, gdziekolwiek spojrzałem, i poczułem
oszołomienie zmieszane z niepokojem, gdy wielki demokratyczny świat znów zakłębił się wokół
mnie – dziadkowie, studenci, znużeni nowożeńcy i dzieci dźwigające plecaki; torby z zakupami i
kubki ze Starbucksa, terkot walizek na kółkach, młodzież zbierająca podpisy dla Greenpeace – a
ja znalazłem się na nowo pośród szumu ludzkich spraw. Najbliższy pociąg do Paryża odjeżdżał
po południu, wybrałem jednak ostatni pociąg tego dnia.
Niekończące się kolejki przez całą halę aż do kiosku z gazetami.
- Na dzisiaj? – spytała kasjerka, gdy wreszcie podszedłem do okienka: otyła blondynka w
średnim wieku, rozbudowana w biuście i bezosobowo miła jak stręczycielka na drugorzędnym
obrazie ze sceną rodzajową.
- Zgadza się – potwierdziłem, mając nadzieję, że nie wyglądam tak kiepsko, jak się czuję.
- Ile biletów? – spytała, prawie na mnie nie patrząc.
- Tylko jeden.
- Oczywiście. Poproszę paszport.
- Zaraz... – Głos zachrypły od choroby, poklepywanie kieszeni; miałem nadzieję, że nie
poprosi... – Ach, przepraszam, nie mam go przy sobie, został w hotelowym sejfie... ale... –
Wyłożyłem swój nowojorski dokument tożsamości, karty kredytowe, kartę ubezpieczeniową i
podsunąłem jej wszystkie. – Proszę.
- Nie może pan podróżować bez paszportu.
- Och, jasne. – Starałem się, jak mogłem, żeby to zabrzmiało rozsądnie, świadomie. – Ale
wyjeżdżam dopiero wieczorem. Widzi pani? – Wskazałem puste miejsce na podłodze u moich
stóp: zero bagażu. – Odprowadzam dziewczynę, a skoro już tu jestem, pomyślałem, że stanę w
kolejce i kupię sobie bilet.
- No ale... – Kasjerka spojrzała na ekran. – Ma pan mnóstwo czasu. Proponuję, żeby się
pan wstrzymał i kupił bilet, gdy pan wróci wieczorem.
- Tak... – powiedziałem, ściskając nos, żeby nie kichnąć – ale ja chciałbym go kupić teraz.
- Obawiam się, że to niemożliwe.
- Proszę panią. Ogromnie by mi pani pomogła. Stałem w tej kolejce czterdzieści pięć minut
i nie wiem, jakie będą kolejki wieczorem. – Od Pippy, która zjeździła koleją całą Europę,
słyszałem, miałem co do tego pewność, że w pociągach nie sprawdzają paszportów. – Chcę
teraz kupić bilet żeby mieć czas do wieczora na załatwienie innych spraw.
Kasjerka wbiła spojrzenie w moją twarz. Wzięła do ręki dowód tożsamości, spojrzała na
zdjęcie, potem na mnie.
- Proszę posłuchać – przekonywałem, gdy się zawahała albo sprawiała takie wrażenie. –
Widzi pani, że to ja. Ma pani moje nazwisko, moją kartę ubezpieczeniową... proszę –
powiedziałem, sięgając do kieszeni po długopis i kartkę. – Podpiszę się, żeby miała pani
pewność.
Porównała dwa podpisy, jeden przy drugim. Znów na mnie spojrzała, potem na kartę i
nagle wydawało się, że podjęła decyzję.
- Nie mogę wydać biletu na podstawie tych dokumentów. – Przesunęła karty z powrotem w
moją stronę.
- Czemu nie?
Kolejka za mną wydłużała się.
- Dlaczego? – nie ustępowałem. – Są autentyczne. Używam tych dokumentów zamiast
paszportu, gdy latam po Stanach. Podpis się zgadza – dodałem, gdy nie odpowiadała – nie widzi
pani?
- Przykro mi.
- To znaczy... – Słyszałem desperację we własnym głosie; odpowiadała agresywnym
spojrzeniem, jak gdyby prowokowała mnie do kłótni. – Chce mi pani powiedzieć, że muszę tu
wrócić wieczorem i od nowa stanąć w kolejce?
- Przykro mi, proszę pana. Nic na to nie poradzę. Następna osoba – powiedziała kasjerka,
spoglądając przez moje ramię na następnego pasażera.
Gdy odchodziłem spod okienka, przeciskając się przez tłum i wpadając na innych
podróżnych, ktoś rzucił za mną:
- Hej. Hej, stary.
Początkowo, skołowany rozmową w kasie, myślałem, że coś mi się uroiło. Ale gdy
niepewnie odwróciłem głowę, ujrzałem ogolonego na glacę nastolatka o twarzy fretki i oczach z
różowymi obwódkami, który podskakiwał na palcach gigantycznych tenisówek. Rozejrzał się
ukradkiem na boki i domyśliłem się, że chce mi sprzedać paszport, ale zamiast tego wychylił się
do przodu i powiedział:
- Odpuść.
- Co? – spytałem niepewnie, zerkając na policjantkę stojącą jakieś półtora metra za nim.
- Słuchaj, stary. Jak miałem go przy sobie, ze sto razy śmigałem tam i z powrotem i ani razu
nie sprawdzali. Ale ten jeden raz, gdy go nie zabrałem? Jak jechałem do Francji? Zamknęli
mnie, francuskie więzienie dla imigrantów, dwanaście godzin, fatalne żarcie i fatalne
traktowanie, koszmar. Ohydna brudna policyjna cela. Uwierz mi: chcesz mieć papiery w
porządku. I bez żadnego podejrzanego towaru w walizce.
- Hej, racja – zgodziłem się. Pocąc się w płaszczu, którego nie śmiałem rozpiąć.
Obwiązany szalikiem, którego nie śmiałem rozwiązać.
Gorąco. Ból głowy. Oddalając się od chłopaka, czułem wściekłe spojrzenie kamery
monitoringu, które wpijało się we mnie; i starałem się nie wyglądać na zbyt speszonego, gdy
lawirowałem w tłumie, zamroczony gorączką, z zawrotami głowy, gniotąc w kieszeni kartkę z
numerem amerykańskiego konsulatu.
Znalezienie automatu telefonicznego zajęło mi trochę czasu – był na drugim końcu dworca,
w rejonie pełnym obskurnych nastolatków siedzących na podłodze jak podczas plemiennej
narady – i jeszcze dłużej trwało, nim rozpracowałem, jak się dzwoni z tutejszego automatu.
Pogodny strumień holenderskiego. W końcu powitanie przyjemnym amerykańskim głosem:
witamy w konsulacie Stanów Zjednoczonych w Holandii, czy chcę kontynuować po angielsku?
Kolejne menu, kolejne opcje. Wciśnij 1, żeby to, wciśnij 2, żeby tamto, proszę czekać na
operatora. Cierpliwie wykonywałem polecenia i stałem tam, wpatrując się w tłum, aż zdałem
sobie sprawę, że to może nie jest najlepszy pomysł, żeby ludzie oglądali moją twarz, i
odwróciłem się z powrotem do ściany.
Telefon dzwonił tak długo, że odpłynąłem myślami i zanurzyłem się we mgle otępienia, gdy
nagle rozległ się trzask i spokojny głos z amerykańskim akcentem, brzmiący jakby świeżo po
powrocie z plaży w Santa Cruz:
- Dzień dobry, konsulat USA w Holandii, w czym mogę pomóc?
- Dzień dobry – przywitałem się, odetchnąwszy z ulgą. – Więc... – Wcześniej rozważałem
podanie fałszywego nazwiska, chcąc zdobyć tylko niezbędne informacje, ale byłem zbyt słaby i
wyczerpany, żeby zawracać sobie tym głowę. – Obawiam się, że mam tu mały problem.
Nazywam się Theodore Decker i skradziono mi paszport.
- Bardzo mi przykro. – Wpisywała coś na klawiaturze. Słyszałem ją na drugim końcu. W
tle jakaś świąteczna muzyka. – Nie najlepszy moment na coś takiego, wie pan, wszyscy w
rozjazdach. Zgłosił pan kradzież na policji?
- Co?
- Kradzież paszportu? Bo natychmiast musi pan to zgłosić. Ważne, żeby od razu
zawiadomić policję.
- Ja... – Po co gadałeś, że go skradziono, przeklinałem siebie. – Nie, przepraszam, to się
stało przed chwilą. Na dworcu Centraal. – Rozejrzałem się. – Dzwonię z aparatu na dworcu.
Prawdę mówiąc, to nie jestem pewien, czy został skradziony, możliwe, że wypadł mi z kieszeni.
- Nieważne... – znów stukanie klawiatury – skradziony czy zgubiony, trzeba zgłosić na
policji.
- Tak, ale widzi pani, właśnie miałem odjeżdżać, a teraz nie chcą mi sprzedać biletu. A
wieczorem muszę być w Paryżu.
- Proszę chwilkę zaczekać. – Na dworcu było za dużo ludzi, w przegrzanym powietrzu
rozkwitały obrzydliwie zapachy wilgotnej wełny i spoconych ciał. Po chwili wróciła na linię. –
Dobrze... pozwoli pan, że zanotuję kilka informacji...
Nazwisko. Data urodzin. Rok i miejsce wydania paszportu. Pociłem się w swoim płaszczu.
Wszędzie dookoła parujące ciała.
- Ma pan jakieś dokumenty, które potwierdzałyby obywatelstwo? – mówiła.
- Słucham...?
- Stary paszport? Świadectwo urodzenia lub nadania obywatelstwa?
- Mam kartę ubezpieczenia. I dowód tożsamości wydany przez stan Nowy Jork. Mogę
poprosić o przefaksowanie ze Stanów świadectwa urodzenia.
- O, świetnie. To powinno wystarczyć.
Naprawdę? Stałem nieruchomo. Czyżby to wszystko?
- Ma pan dostęp do komputera?
- Mmm... – komputer w hotelu? – jasne.
- Dobrze... – Podała mi adres strony. – Będzie pan musiał ściągnąć, wydrukować i
wypełnić oświadczenie o utracie paszportu i przynieść je tutaj. Do konsulatu. Jesteśmy blisko
Rijksmuseum. Wie pan, gdzie to?
Czułem taką ulgę, że mogłem tylko tam stać, pozwalając odgłosom tłumu przelewać się
przeze mnie psychodelicznym szmerem.
- Więc... tego będę od pana potrzebować – mówiła Kalifornijka, a jej rzeczowy głos
wyrwał mnie z wielobarwnego, gorączkowego zamyślenia. – Oświadczenie. Przefaksowane
dokumenty. Dwie fotografie pięć na pięć centymetrów na białym tle. Aha, i proszę nie
zapomnieć o zaświadczeniu z policji.
- Słucham? – spytałem zaskoczony.
- Jak już mówiłam. W razie zgubienia lub kradzieży paszportu wymagamy, żeby zgłosić
sprawę na policji.
- Ale... – bąknąłem, wbijając wzrok w egzotyczne skupisko arabskich kobiet z zakrytymi
twarzami, które milcząco prześlizgiwały się obok całe w czerni, od stóp do głów – nie będę
miał na to czasu.
- Jak to?
- Nie, że już dzisiaj odlatuję do Ameryki. Tylko... – Dojście do siebie zajęło mi chwilę; od
ataku kaszlu oczy wypełniły mi się łzami. – Mój pociąg do Paryża odjeżdża za dwie godziny.
Więc, no... nie wiem, co robić. Nie jestem pewien, czy zdążę zebrać te wszystkie papiery i
jeszcze wstąpić na policję.
- No tak... – z żalem w głosie – wie pan co, właściwie to nasze biuro jest otwarte jeszcze
tylko przez czterdzieści pięć minut.
- Co?
- Dzisiaj wcześniej zamykamy. Wigilia, wie pan? A jutro i w weekend nie pracujemy.
Otwieramy w poniedziałek po świętach o ósmej trzydzieści.
- W poniedziałek?
- Tak, przykro mi – powiedziała zrezygnowanym tonem. – Tego się nie da załatwić od ręki.
- Ale to sprawa niecierpiąca zwłoki! – Chrypiący chorobowo głos.
- Tak? Sprawy rodzinne czy zdrowotne?
- Ja...
- Bo w pewnych bardzo rzadkich przypadkach zapewniamy pomoc po godzinach pracy. –
Nie była już tak serdeczna; spieszyła się, recytowała wyuczony na pamięć tekst, słyszałem, jak
w tle rozlega się kolejny telefon jak w programie radiowym z udziałem słuchaczy. – Niestety
dotyczy to wyłącznie sytuacji zagrożenia życia i zanim wydamy zwolnienie z obowiązku
posiadania paszportu, nasz personel musi ustalić, czy są podstawy, by uznać przypadek za
sprawę niecierpiącą zwłoki. Więc jeśli jest pan zmuszony do podróży do Paryża dziś
wieczorem w związku z czyjąś śmiercią lub śmiertelną chorobą i jeśli może pan przedstawić
informacje potwierdzające, że chodzi o sytuację krytyczną, na przykład oświadczenie lekarza
prowadzącego, duchownego lub kierownika zakładu pogrzebowego...
- No... – Poniedziałek? Kurwa! Nie chciałem nawet myśleć o zgłoszeniu się na policję. –
Przepraszam, niech pani posłucha...
Próbowała skończyć rozmowę.
- No właśnie. Musi pan wszystko zebrać do poniedziałku dwudziestego ósmego. A potem,
tak, gdy już wpłynie podanie, postaramy się rozpatrzyć je jak najszybciej... przepraszam na
chwileczkę. – Klik. Jej głos, ale cichszy. – Dzień dobry. Konsulat USA w Holandii, proszę
łaskawie zaczekać.
- Jak szybko możecie mi go wydać? – spytałem, gdy wróciła na linię.
- Och, gdy złoży pan podanie, powinien być gotowy w ciągu dziesięciu dni roboczych, nie
więcej. Dni roboczych. To znaczy... normalnie postarałabym się przyspieszyć sprawę i zrobić to
dla pana w ciągu siedmiu dni. Ale są święta, na pewno pan rozumie, biuro działa teraz na pół
gwizdka i do Nowego Roku mamy skrócone godziny pracy. Więc... przykro mi – dodała, gdy ja
milczałem w szoku – to może trochę potrwać. Wiem, kiepska wiadomość.
- I co ja mam zrobić?
- Potrzebuje pan pomocy konsularnej?
- Nie bardzo wiem, co to znaczy. – Lał się ze mnie pot. Cuchnące nagrzane powietrze
ciężkie od smrodu ludzi, duszące.
- Przesłanie pieniędzy? Tymczasowe zakwaterowanie?
- Jak mam wrócić do domu?
- Mieszka pan w Paryżu?
- Nie, w Stanach.
- Więc tak, z paszportem tymczasowym... taki paszport nie ma nawet chipa potrzebnego do
wjazdu do Stanów Zjednoczonych, więc nie jestem pewna, czy jest jakiś sposób, żeby
wyekspediować tam pana szybciej, niż ja to zrobię... – Dryń, dryń, dryń, dryń. – Chwileczkę,
proszę łaskawie poczekać. Teraz tak, mam na imię Holly. Może podam panu mój numer
wewnętrzny, na wypadek gdyby pojawiły się jakieś kłopoty i potrzebował pan pomocy podczas
swojego pobytu?
III

Moja gorączka, cokolwiek było jej przyczyną, wieczorem zwykle się podnosiła. Ale po tym, jak
spędziłem tyle czasu na nogach, na mrozie, zaczęła skakać nierówno w nerwowym rytmie
ciężkiego przedmiotu wciąganego zrywami po ścianie wysokiego budynku, toteż w drodze do
hotelu ledwo rozumiałem, dlaczego się poruszam, dlaczego nie padam na ziemię i jak mi się w
ogóle udaje brnąć do przodu, rodzaj zamroczenia, ślizgania się nad ziemią, które wynosiło mnie
wysoko nad deszczowe uliczki wzdłuż kanałów ku bezcielesnym wysokościom i przestworzom,
skąd zdawałem się patrzeć na siebie z góry; błędem było to, że nie wziąłem taksówki spod
dworca, ciągle stawały mi przed oczami foliowa torba w pojemniku na śmieci, lśniąca różowa
twarz kasjerki i Boris ze łzami w oczach i krwią na ręku, ściskający wypaloną dziurę w
rękawie; ryk wiatru, rozpalona głowa i co jakiś czas, w nieregularnych odstępach, wzdrygałem
się na widok ciemnego epileptycznego migotania tuż obok: czarne rozbłyski, nieuzasadnione
napady lęku, nikogo w pobliżu, ulica właściwie pusta prócz nielicznych rowerzystów,
niewyraźnych i skulonych w lekkim deszczu.
Ciężka głowa, ból gardła. Gdy w końcu udało mi się zatrzymać taksówkę na ulicy, od
hotelu dzieliło mnie tylko kilka minut. Jedyna pozytywna rzecz, gdy wszedłem na górę,
zziębnięty i trzęsący się: posprzątano pokój i uzupełniono barek, który zdążyłem opróżnić w
całości, łącznie z cointreau.
Wyciągnąłem obydwie buteleczki ginu i wymieszałem alkohol z gorącą wodą z kranu, po
czym usiadłem w brokatowym fotelu przy oknie, kręcąc szklanką w ręku, i przyglądałem się, jak
mijają godziny: na granicy świadomości, w półśnie, gdy posępne zimowe światło
prześlizgiwało się od ściany do ściany w równoległobokach, które sunęły po wykładzinie,
zwężały się, aż całkowicie znikały, i była już pora kolacji, bolał mnie brzuch, w gardle czułem
piekącą żółć, a ja wciąż tam siedziałem, w ciemności. Ta myśl przychodziła mi wcześniej do
głowy, wiele razy, i to w dużo lżejszych okolicznościach; to pragnienie wstrząsało mną mocno i
nieprzewidywalnie, trujący szept, który nigdy całkowicie mnie nie opuścił, i bywały dni, kiedy
rozbrzmiewał prawie niesłyszalnie, w inne zaś wzmagał się w sposób niekontrolowany w
pewnego rodzaju intensywny wizjonerski amok, dlaczego, nie byłem pewien, czasem bodźcem
mógł być choćby kiepski film lub koszmarne przyjęcie, krótkotrwała nuda lub długotrwały ból,
chwilowa panika lub nieustająca rozpacz, wszystko skumulowane naraz i rozświetlone tak
beznadziejnie smutnym szarym światłem, że widziałem, naprawdę widziałem, spoglądając
wstecz na minione lata, w wyraźnym, czystym przypływie rozpaczy, że świat i wszystko na tym
świecie jest nieznośnie i trwale spieprzone, nigdy nic nie było takie jak trzeba ani dobre,
przejmująca klaustrofobia duszy, pokój bez okien, bez wyjścia, fale wstydu i przerażenia,
zostawcie mnie wszyscy, moja matka martwa na marmurowej posadzce, dosyć, dosyć,
mamrotałem do siebie w windach i taksówkach, zostawcie mnie, chcę umrzeć, zimna,
inteligentna, samospalająca się furia, która niejednokrotnie pchnęła mnie do pokoju na piętrze z
mglistym postanowieniem, że połknę masę tabletek i alkoholu akurat znajdujących się pod ręką:
jedynie uodpornienie organizmu i nieudolność sprawiły, że zawaliłem sprawę, nieprzyjemne
zaskoczenie po przebudzeniu, chociaż cieszyłem się, że Hobie nie musi znajdować moich zwłok.
Czarne ptaki. Apokaliptyczne ołowiane niebo z obrazów Egberta van der Poela.
Wstałem i włączyłem lampkę na biurku, kołysząc się w słabej poświacie koloru uryny.
Można było czekać. Można było uciec. Ale były to nie tyle możliwości, ile testy
wytrzymałościowe: mysz bezsensownie śmigająca i nieruchomiejąca w terrarium, wysiłki, które
tylko przedłużą cierpienie i stres. Była też trzecia możliwość: z różnych powodów sądziłem, że
pracownica konsulatu dość szybko odpowie na mój telefon, jeśli zostawię wiadomość po
godzinach, i oświadczę, że jestem obywatelem amerykańskim, który pragnie oddać się w ręce
policji, popełniwszy morderstwo.
Akt buntu. Życie: puste, próżne, nieznośne. Czy byłem mu winien lojalność? W żadnym
wypadku. Czemu nie ubiec losu? Nie rzucić książki w ogień i nie skończyć z tym? Nie
dostrzegałem na horyzoncie kresu obecnego koszmaru, jedynie mnóstwo zewnętrznych,
empirycznych koszmarów skumulowanych z własnymi, endogenicznymi; i mając dość proszku
(zajrzałem do torebki: została mniej niż połowa), z wielką ochotą usypałbym grubą krechę i od
razu załatwił sprawę: łaskawa ciemność, eksplozja gwiazd.
Ale nie mogłem mieć pewności, że ta ilość towaru wystarczy, by ze sobą skończyć. Nie
chciałem marnować tego, co mam, na kilka godzin zapomnienia, a potem obudzić się znów w
swojej klatce (lub, jeszcze gorzej, w holenderskim szpitalu bez paszportu). Z drugiej strony
moja odporność zmniejszyła się i mogłem przypuszczać, że ta ilość mnie załatwi, jeśli najpierw
spoję się porządnie alkoholem i dorzucę swoją pigułkę awaryjną.
Butelka schłodzonego białego wina w minibarze. Czemu nie? Dopiłem resztę ginu i
odkorkowałem butelkę, zdecydowany i rozradowany – byłem głodny, uzupełniono minibar o
krakersy i przekąski koktajlowe, ale dla pewności lepiej było to zrobić na pusty żołądek.
Ulga była olbrzymia. Spokojna rezygnacja. Wspaniała, cudowna radość wywołana
odrzuceniem wszystkiego. Znalazłem w radiu stację z muzyką klasyczną, świąteczny cantus
planus, smętny i liturgiczny, nie tyle melodia, ile widmowy komentarz do niej – pomyślałem, czy
nie napuścić sobie wody do wanny.
Ale to mogło poczekać. Tymczasem otworzyłem szufladę w biurku i znalazłem hotelową
papeterię. Szary katedralny kamień, minorowe heksakordy. „Rex virginum amator”. Między
gorączką i pluskającą na zewnątrz wodą w kanale przestrzeń wokół mnie niepostrzeżenie
nabrała dziwnej dwoistości, graniczna strefa będąca zarówno pokojem hotelowym, jak i kabiną
łagodnie kołyszącego się statku. Życie na pełnym morzu. Śmierć od wody. Andy, gdy byliśmy
dziećmi, opowiadający mi swoim niesamowitym głosem małego Marsjanina, że słyszał w
telewizji edukacyjnej, że Matka Boska chroni żeglarzy, że różaniec chroni między innymi przed
utonięciem. Najświętsza Maria Panna Gwiazda Morza. Stella Maris.
Pomyślałem o Hobiem podczas pasterki, klęczącym w ławce w swoim czarnym garniturze.
Złocenie ściera się w sposób naturalny. Na drzwiczkach szafki, na opuszczanym blacie sekretery
często widać maleńkie wgłębienia.
Przedmioty odszukujące swych prawowitych właścicieli. Miały cechy ludzkie. Były
przebiegłe, uczciwe, podejrzliwe lub szlachetne.
Meble naprawdę wyjątkowe nie zjawiają się w obiegu znikąd.
Hotelowy długopis nie pisał najlepiej, żałowałem, że nie mam lepszego, ale papier był
kremowy i gruby. Cztery listy. Te do Hobiego i pani Barbour musiały być najdłuższe, ponieważ
właśnie oni najbardziej zasługiwali na wyjaśnienia, a zresztą jako jedyni naprawdę by się
przejęli, gdybym umarł. Ale postanowiłem napisać też do Kitsey, żeby ją zapewnić, że to nie jej
wina. List do Pippy miał być najkrótszy. Chciałem, żeby wiedziała, jak bardzo ją kochałem,
jednocześnie przekonując ją, że w najmniejszym stopniu nie ponosi winy za to, że nie
odwzajemniała tej miłości.
Ale nie sformułowałbym tego w ten sposób. Chciałem rzucać płatkami róż, nie zatrutymi
strzałkami. Chodziło o to, żeby jej uświadomić, w krótkich słowach, jak bardzo mnie
uszczęśliwiła, nie wspominając o rzeczy najbardziej oczywistej.
Gdy zamykałem oczy, nawiedzały mnie klinicznie wyraziste przebłyski pamięci wywołane
przez gorączkę – wybuchały znikąd jak pociski smugowe wystrzeliwane w dżungli, krzykliwe
flary wypełnione szalenie szczegółowym i złożonym emocjonalnie materiałem. Światło jak
struny harfy padające przez zakratowane okno naszego starego mieszkania na Siódmej Alei,
szorstki materiał wykładziny i czerwone gofrowane ślady, jakie zostawiała na moich dłoniach,
gdy bawiłem się na podłodze. Pomarańczowa sukienka wyjściowa mamy z czymś świecącym na
spódnicy, czego zawsze chciałem dotykać. Alameda, nasza dawna gospodyni, rozgniatająca
rajskie banany w szklanej misce. Salutujący mi Andy, gdy ruszał ponurym korytarzem w
mieszkaniu swoich rodziców: „Ahoj, kapitanie!”.
Średniowieczne głosy, ascetyczne i jakby z innego świata. Powaga pieśni bez żadnych
ozdobników.
Właściwie nie smuciłem się, w tym cała rzecz. Było trochę jak wtedy, gdy podczas
leczenia kanałowego ostatniego i najgorszego z zębów dentysta pochyla się pod lampą, mówiąc:
„Już kończymy”.

24 grudnia
Droga Kitsey!
Strasznie Cię przepraszam, ale chcę, żebyś wiedziała, że to nie ma nic wspólnego ani
z Tobą, ani z nikim z Twojej rodziny. Twoja matka otrzyma osobny list, w którym będzie
trochę więcej informacji, a tymczasem chciałbym Cię osobiście zapewnić, że na moją
decyzję nie miało wpływu nic, co się wydarzyło między nami, zwłaszcza ostatnio.

Skąd się wzięły ten sztywny głos i nienaturalnie sztywne pismo – nie do pogodzenia z
rozbłyskami wspomnień i halucynacjami napierającymi ze wszystkich stron – nie wiedziałem.
Mokry śnieg z deszczem stukający w szyby miał w sobie pewnego rodzaju historyczny podtekst,
klęski głodu, maszerujące armie, niekończąca się mżawka smutku.
Jak dobrze wiesz, zresztą sama o tym wspominałaś, mam mnóstwo problemów, które
zaczęły się na długo, zanim Cię poznałem, i żaden z tych problemów nie jest Twoją winą.
Jeśli Twoja matka będzie miała do Ciebie pytania na temat Twojej roli w ostatnich
wydarzeniach, proszę Cię, odeślij ją do Tessy Margolis albo – jeszcze lepiej – do Em,
która z wielką chęcią podzieli się swoją opinią o moim charakterze. Poza tym – sprawa
zupełnie z tym niezwiązana, ale nalegam, abyś nigdy więcej nie wpuszczała do waszego
mieszkania Havistocka Irvinga.

Kitsey jako dziecko. Jasne włosy opadające na twarz. Cicho bądź, głuptasie. Przestań, bo
się poskarżę.

I ostatnia rzecz, choć nie najmniej ważna

(mój długopis zawisł nad tym zdaniem)

Ostatnia rzecz, choć nie najmniej ważna: chcę Ci napisać, jak pięknie wyglądałaś na
przyjęciu i jak bardzo byłem wzruszony tym, że założyłaś kolczyki mojej mamy. Szalała na
punkcie Andy’ego i Ciebie też by pokochała, chciałaby też, żebyśmy byli razem. Przykro
mi, że nam nie wyszło. Ale mam szczerą nadzieję, że wszystko Ci się ułoży. Naprawdę.

Serdecznie pozdrawiam,
Theo

Zaklejony, zaadresowany, odłożony na bok. W recepcji pewnie mają znaczki.


Drogi Hobie!
Trudno mi pisać ten list i przepraszam, że go piszę.

Uderzenia gorąca na przemian z zimnymi dreszczami. Widziałem zielone plamki. Miałem


tak wysoką gorączkę, że ściany zdawały się kurczyć.

Nie chodzi o meble, które nieuczciwie sprzedawałem. Spodziewam się, że szybko się
dowiesz, w czym rzecz.

Kwas azotowy. Barwnik sadzowy. Meble jak wszystkie istoty żyjące z czasem pokrywają
się znamionami i bliznami.
Ślady czasu, widzialne i niewidzialne.

I nie wiem, jak to ująć, ale myślę o chorej suczce, którą znaleźliśmy z mamą na ulicy
w Chinatown. Leżała między dwoma pojemnikami na śmieci. Była pitbulterierem.
Śmierdząca, brudna. Skóra i kości. Zbyt słaba, żeby stanąć na nogach. Ludzie zwyczajnie
przechodzili obok. Rozpłakałem się i mama obiecała, że zabierzemy ją, jeśli wciąż tam
będzie po naszym obiedzie. I gdy wyszliśmy z restauracji, ona wciąż tam leżała.
Zatrzymaliśmy więc taksówkę, wziąłem ją na ręce i gdy przynieśliśmy ją do domu, mama
zrobiła jej legowisko z pudełka w kuchni i suczka była megaszczęśliwa, lizała nas po
twarzach, wypiła litry wody i wcinała psią karmę, którą jej kupiliśmy, a potem zaraz
wszystko zwróciła.
Nie wdając się w szczegóły: suczka zdechła. To nie była nasza wina. Ale tak się
czuliśmy. Zabraliśmy ją do weterynarza, kupiliśmy specjalną karmę, ale ona tylko słabła
coraz bardziej. Wtedy już oboje naprawdę ją polubiliśmy. I mama raz jeszcze zabrała ją,
tym razem do specjalisty w Weterynaryjnym Centrum Medycznym. Weterynarz powiedział
– suczka jest chora (zapomniałem nazwy tej choroby), ale była już chora, kiedy ją
znaleźliście, i wiem, że wolelibyście tego nie usłyszeć, ale dużo bardziej humanitarnie
będzie ją teraz uśpić.

Moja dłoń śmigała spazmatycznie po papierze. Ale pod koniec kartki, gdy sięgałem po
następną, przerwałem przerażony. Coś, co przeżywałem jako nieważkość, rodzaj szybującego
lotu ostatniej szansy, wcale nie było elokwentnym i poruszającym pożegnaniem, jakie sobie
zaplanowałem. Moje pismo pochylało się coraz bardziej, a treść nie była ani inteligentna, ani
spójna, ani nawet czytelna. Na pewno istniał jakiś dużo krótszy i prostszy sposób, żeby
podziękować Hobiemu i napisać to, co napisać musiałem: mianowicie, że nie powinien mieć
żadnych wyrzutów, zawsze był dla mnie dobry i pomagał mi na tyle, na ile mógł, tak jak moja
mama i ja zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy dla małej pitbulterierki, która – rzecz dość
istotna, tylko że nie chciałem za bardzo rozciągać tej historii – pomimo swego łagodnego
charakteru w ostatnich dniach przed śmiercią wpadła w niszczycielski szał i praktycznie
zdewastowała całe mieszkanie i rozszarpała na strzępy sofę.
Ckliwe, egocentryczne, niesmaczne. Czułem się, jakby z mojego gardła żyletką zeskrobano
nabłonek.
Zajrzyjmy pod obicie. Popatrz: czerwie. Będziemy musieli zastosować cuprinol.
Tamtej nocy, kiedy przedawkowałem w łazience na piętrze u Hobiego, spodziewając się,
że już się nie obudzę, a jednak obudziłem się z policzkiem na starej podłodze pokrytej
sześciokątnymi płytkami w odjechanym wzorze, zdumiałem się, jak olśniewająca z perspektywy
życia pozagrobowego może być przedwojenna łazienka ze zwykłą białą armaturą.
Początek końca? Czy koniec końca?
Fabelhaft. Najlepsza zabawa.
Po jednej rzeczy naraz. Aspiryna. Zimna woda z minibaru. Tabletki boleśnie przedostały
się przez gardło i utknęły w przełyku, jakbym połykał żwir – zabębniłem w klatkę piersiową,
żeby poszły dalej. Alkohol sprawił, że czułem się dużo gorzej, chciało mi się pić, byłem
skołowany, w gardle wędkarskie haczyki, woda spływająca mi idiotycznie po policzkach,
świszczący, ciężki oddech. Wcześniej otworzyłem wino dla (rzekomej) przyjemności, ale
czułem się, jakbym popijał terpentynę, która piecze w żołądku. Może powinienem wziąć kąpiel,
może powinienem zamówić w recepcji coś gorącego, coś prostego, bulion lub herbatę? Nie:
trzeba było po prostu dopić wino i może od razu przerzucić się na wódkę; gdzieś w internecie
przeczytałem, że powodzeniem kończy się zaledwie dwa procent prób samobójczych w wyniku
przedawkowania, co wydawało się jakimś absurdalnie niskim odsetkiem, choć niestety dane te
potwierdzały moje poprzednie doświadczenia. „Nie będzie już padać”. Tak brzmiał czyjś list
pożegnalny. „To była tylko farsa”. Mąż Jean Harlow, który zabił się w dzień ich ślubu. List
George’a Sandersa był najlepszy, klasyk starego Hollywoodu, mój ojciec znał go na pamięć i
lubił go cytować. „Drogi Świecie! Odchodzę, bo mi się nudzi”. I był jeszcze Hart Crane. Obrót
i skok, koszula wydymająca się w locie. „Żegnam wszystkich!” Wykrzyczane pożegnanie, gdy
rzucał się do wody z pokładu.
Nie uznawałem już swojego ciała za własne. Przestało należeć do mnie. Moje ręce, gdy się
poruszały, wydawały się oddzielnym bytem, wprawianym w ruch własną wolą, a gdy
wstawałem, czułem się jak marionetka, prostująca się i podskakująca spazmatycznie na
sznurkach.
Hobie powiedział mi kiedyś, że w młodości pijał cutty sark, bo to była ulubiona whisky
Harta Crane’a. Cutty sark znaczy „krótka spódnica”.
Bladozielone ściany w pokoju muzycznym, palmy i lody pistacjowe.
Oblodzone okna. Nieogrzewane pokoje z dzieciństwa Hobiego.
Dawni mistrzowie, oni nigdy się nie mylili.
Co myślałem, co czułem?
Oddychanie bolało. Paczka z heroiną leżała na stoliku nocnym po drugiej stronie łóżka. Ale
chociaż mojemu ojcu, z jego niesłabnącym uwielbieniem dla showbiznesowego piekła, ta
sceneria strasznie by przypadła do gustu: narkotyki, brudna popielniczka, alkohol i cała reszta –
niezbyt uśmiechało mi się, że znajdą mnie rozwalonego w hotelowym szlafroku jak jakiegoś
barowego szansonistę, który lata świetności ma już dawno za sobą. Trzeba było się umyć,
ogolić, włożyć garnitur, żeby nie wyglądać tak dziadowsko, gdy mnie znajdą, i dopiero na sam
koniec, gdy pokojówki z nocnej zmiany skończą pracę, zdjąć z drzwi wywieszkę „Nie
przeszkadzać”; lepiej, jeśli mnie znajdą z samego rana, nie chciałem, żeby przywiódł je tutaj
smród.
Wydawało mi się, że od wieczoru z Pippą minęło całe życie, i przypomniałem sobie, jak
bardzo byłem szczęśliwy, pędząc na spotkanie z nią w rześkim zimowym mroku, przypomniałem
sobie tamtą euforię, gdy ją zobaczyłem pod latarnią przed kinem i jak stałem na rogu, napawając
się tym widokiem – radość, jaką czerpałem z podglądania jej, gdy na mnie czekała. Jej pełna
nadziei, lustrująca tłum twarz. To mnie wypatrywała – mnie. I wzruszenie na myśl, tylko przez
chwilę, że może dostanę coś, co nigdy nie mogło być moje.
Garnitur z szafy. Koszule, wszystkie brudne. Dlaczego nie pomyślałem, żeby oddać jedną
do pralni? Buty przesiąknięte wodą i zniszczone, co dopełniało obraz kolejną smętną nutą – ale
nie (nieruchomiejąc otępiały pośrodku pokoju), czy mam zamiar ułożyć się w pełni ubrany,
łącznie z butami, jak zwłoki na katafalku? Oblał mnie zimny pot, znów dreszcze i trzęsawka,
znowu to samo. Musiałem usiąść. Może trzeba było przemyśleć raz jeszcze całą prezentację.
Podrzeć listy. Upozorować wypadek. Dużo fajniej, gdyby to wyglądało, jakbym wybierał się na
jakieś tajemnicze przyjęcie, przed wyjściem jeden ostatni niuch – na skraju łóżka, odrobinę za
dużo, czarne iskry i trzaski, rozkoszne zamroczenie. Ojej!
Tumult białych skrzydeł. Skok z rozbiegu w nieskończoność.
Wtem aż mną zatrzęsło na dźwięk trąb. Liturgiczna pieśń ustąpiła miejsca eksplozji
niestosownie radosnej muzyki. Melodyjnej, metalicznej. Zagotowała się we mnie fala frustracji.
Suita z Dziadka do orzechów. Zupełnie nie na miejscu. Zupełnie. Bożonarodzeniowe
widowisko pełną gębą – nie w takiej atmosferze chciałem odejść, przy dziarskim utworze na
orkiestrę, marsz czegoś tam, i nagle, ni stąd, ni zowąd, zrobiło mi się niedobrze, gwałtowny rzut
prosto do gardła, poczułem się, jakbym połknął ćwierć litra soku z cytryny, i nim się
zorientowałem, ledwo zdążyłem rzucić się do kosza na śmieci, wszystko popłynęło czystym
kwaśnym potokiem, żółtawa fala za falą.
Gdy było po wszystkim, siedziałem na wykładzinie, opierając się czołem o ostry metalowy
brzeg kosza, z muzyką do dziecięcego baletu pobrzękującą irytująco w tle: nawet nie pijany, to
było najgorsze, tylko rzygający. Słyszałem na korytarzu stado Amerykanów, par, roześmianych,
żegnających się głośno, gdy rozchodzili się do swoich pokojów: starzy znajomi ze studiów,
posady w sektorze finansowym, ponad pięć lat w prawie spółek, Fiona jesienią idzie do
pierwszej klasy, wszystko dobrze w Oaklandii, w takim razie do jutra, Boże, uwielbiamy was –
życie, które mogłem mieć, tylko że nie chciałem. Była to ostatnia zapamiętana przeze mnie myśl,
zanim stanąłem chwiejnie na nogach, wyłączyłem wkurzającą muzykę – przewracało mi się w
żołądku – i rzuciłem się twarzą do dołu na łóżko, jak gdybym rzucał się z mostu, i gdy w pokoju
wszystkie lampy wciąż się świeciły, ja oddalałem się od światła i nad moją głową zamknęła się
ciemność.
IV

Kiedy byłem chłopcem, po śmierci mamy zawsze przed zaśnięciem starałem się przywołać ją w
myślach, licząc na to, że dzięki temu mi się przyśni, ale nigdy mi się nie ukazała. A raczej śniłem
o niej bez przerwy, ale była nieobecnością, nie obecnością: wiatrem hulającym po opuszczonym
właśnie domu, zapiskiem w notesie, zapachem perfum, ulicami w obcych zaginionych miastach,
po których na pewno spacerowała, ale chwilę wcześniej, cieniem przesuwającym się po zalanej
słońcem ścianie. Czasem zauważałem ją w tłumie, w odjeżdżającej taksówce, i te migawki
traktowałem jak skarb, pomimo że nigdy nie udawało mi się jej dogonić. Zawsze w końcu mi się
wymykała: albo nie zdążyłem odebrać jej telefonu, albo posiałem gdzieś jej numer, albo
dobiegałem zadyszany na miejsce umówionego spotkania, ale jej już tam nie było. W dorosłym
życiu te chroniczne spóźnienia pulsowały bardziej nieprzyjemnym i bolesnym lękiem: ogarniała
mnie panika, gdy dowiadywałem się, przypominałem sobie lub słyszałem od kogoś zupełnie
niespodziewanego, że mama mieszka na drugim końcu miasta w jakimś strasznym slumsie, gdzie
z niewyjaśnionych powodów nigdy jej nie odwiedziłem ani całymi latami się z nią nie
kontaktowałem. Zwykle próbowałem gorączkowo zatrzymać taksówkę lub dostać się do niej i
wtedy się budziłem. Te natarczywe scenariusze cechowała powtarzalność i skrajna brutalność,
które kojarzyły mi się z opowieściami znerwicowanego męża jednej z klientek Hobiego,
bankiera – będąc w odpowiednim nastroju, lubił opowiadać w kółko te same trzy historie o
swoich wojennych doświadczeniach z Wietnamu tymi samymi mechanicznymi słowami, z tymi
samymi gestami: tym samym ra-ta-ta strzałów, tą samą siekającą ręką, zawsze w tym samym
punkcie. Twarze wszystkich tężały w czasie drinków po kolacji, gdy zaczynał swój stary numer,
który wszyscy widzieli milion razy i który (podobnie jak moja okrutna seria poszukiwań matki,
noc po nocy, rok po roku, sen po śnie) był stały i niezmienny. Zawsze miał się potknąć o ten sam
korzeń drzewa i upaść; nigdy nie docierał do swego kumpla Gage’a na czas, tak jak mnie nigdy
nie udawało się odnaleźć matki.
Ale tej nocy, wreszcie, odnalazłem ją. A ściśle mówiąc – ona odnalazła mnie. Miałem
wrażenie, że to jednorazowe zdarzenie, chociaż może jakiejś innej nocy, w jakimś innym śnie,
znowu przyjdzie do mnie w ten sam sposób, może gdy będę umierał, chociaż wydaje się, że to
zbyt nierealne życzenie. Z pewnością mniej bałbym się śmierci (nie tylko własnej, ale i śmierci
Welty’ego, Andy’ego, śmierci w ogóle), gdybym wiedział, że ktoś znajomy wyjdzie mi na
spotkanie, ponieważ – pisząc o tym teraz, jestem bliski łez – myślę o tym, co biedny Andy
wyznał mi z przerażeniem na twarzy: moja mama była pierwszą znaną i lubianą przez niego
osobą, która umarła. Więc – może gdy fale wyrzuciły Andy’ego prychającego i kaszlącego na
drugim brzegu, może moja mama była właśnie tą, który klęknęła u jego boku, żeby go przywitać
na obcym lądzie. Może głupio z mojej strony, że w ogóle artykułuję takie nadzieje. Ale z drugiej
strony może jeszcze większą głupotą jest tego nie robić.
Tak czy inaczej – jednorazowo czy nie – był to dar; i jeśli miała tylko jedną wizytę, jeśli to
wszystko, na co jej pozwolono, zachowała ją do czasu, kiedy będzie miała znaczenie. Bo oto
nagle zjawiła się. Stałem przed lustrem i patrzyłem na odbity za sobą pokój, wnętrze bardzo
podobne do sklepu Hobiego, choć było raczej bardziej przestronną i nieprzemijalną wersją tego
sklepu, ściany w brązie wiolonczeli i otwarte okno, które było jak przejście do dużo większego,
niewyobrażalnego teatru słońca. Przestrzeń za moimi plecami w ramie nie tyle była przestrzenią
w konwencjonalnym sensie, ile doskonale skomponowaną harmonią, szerszą, bardziej realną,
jak się wydawało, rzeczywistością otuloną głęboką ciszą, poza dźwiękiem i poza mową; gdzie
wszystko było bezruchem i klarownością, a jednocześnie, jak w wyświetlanym od końca filmie,
można sobie było wyobrazić rozlane mleko wlewające się z powrotem do dzbana, kota
skaczącego tyłem i lądującego bezszelestnie na stole, przystanek, gdzie czas nie istnieje, a ściśle
mówiąc, istnieje jednocześnie i we wszystkie strony, gdzie wszystkie historie i ruchy zachodzą
symultanicznie.
I gdy na sekundę odwróciłem wzrok, a potem znów spojrzałem w lustro, zobaczyłem za
sobą jej odbicie. Zaniemówiłem. Skądś wiedziałem, że nie wolno mi się odwrócić – to było
wbrew regułom obowiązującym w tym miejscu – ale widzieliśmy siebie nawzajem, nasze
spojrzenia mogły się spotkać w zwierciadle i wyglądała na równie zadowoloną z tej szansy jak
ja. Była sobą. Ucieleśniona obecność. Było w niej coś nadprzyrodzonego, głębia i wiedza.
Znajdowała się między mną i miejscem, z którego wystąpiła, krainą poza światem. I
najważniejszy był ten moment, gdy nasze spojrzenia zetknęły się w lustrze, zaskoczenie i radość,
jej piękne niebieskie oczy z ciemnymi obwódkami wokół tęczówek, bladoniebieskie oczy z
mnóstwem światła: witaj! Czułość, inteligencja, smutek, humor. Był ruch i bezruch, bezruch i
modulacja, cały ładunek i magia wspaniałego obrazu. Dziesięć sekund, wieczność. Jakbym
zatoczył koło i wrócił do niej. Można było to uchwycić w ułamku sekundy i żyć w tym na
zawsze: istniała tylko w tym lustrze, w przestrzeni między ramami, i chociaż nie żyła, nie do
końca, nie była też martwa, bo jeszcze się nie narodziła, a z drugiej strony nie była też kimś, kto
się nigdy nie urodził – zresztą, o dziwo, podobnie było ze mną. I wiedziałem, że może mi
powiedzieć wszystko, co chcę wiedzieć (o życiu, śmierci, przeszłości, przyszłości), chociaż ona
już się tam kryła, w jej uśmiechu, odpowiedź na wszystkie pytania, przedgwiazdkowym
uśmiechu kogoś skrywającego tajemnicę zbyt cudowną, by ją zdradzić, jeszcze nie teraz: „Cóż,
po prostu musisz jeszcze trochę poczekać, prawda?”. Ale gdy już miała przemówić – biorąc
pełen czułości i zniecierpliwienia wdech, który znałem tak dobrze, którego odgłos słyszę nawet
teraz – obudziłem się.
V

Kiedy otworzyłem oczy, nastał już ranek. Wszystkie światła w pokoju były pozapalane, a ja
leżałem pod kołdrą, zupełnie nie pamiętając, jak się tam znalazłem. Wszystko było wciąż
skąpane w obecności mojej matki i nią przesycone – wyższe, szersze, głębsze niż w
rzeczywistości, przemiana w optyce, od której wszystko mieniło się tęczowo, i pamiętam, jak
pomyślałem wtedy, że pewnie w ten sposób czują się ludzie po ukazaniu im się świętych – nie,
żeby moja matka była świętą, tylko że jej pojawienie się było tak wyraźne i zaskakujące jak
płomień migoczący w ciemnym pokoju.
Wciąż nie w pełni rozbudzony, unosiłem się w pościeli jak na wodzie, utrzymywany na
powierzchni słodyczą snu, która łagodnie mnie omywała. Nawet poranne odgłosy z korytarza
nabrały atmosfery i koloru jej obecności; bo gdybym się wsłuchał w swoim półsennym stanie,
mógłbym usłyszeć lekki, pogodny odgłos jej kroków zmieszany z brzękiem wózków jeżdżących
po korytarzu i terkotem dźwigowych lin, stuknięciami otwieranych i zamykanych drzwi windy:
odgłos bardzo miejski, odgłos, który kojarzył mi się z Sutton Place – i z nią.
Wtem, niespodziewanie, rozpraszając ostatnie pozostałe po śnie smugi bioluminescencji,
dzwony z pobliskiego kościoła wszczęły tak głośny jazgot, że w panice usiadłem sztywno,
szukając po omacku okularów. Zapomniałem, co to za dzień: Boże Narodzenie.
Wstałem chwiejnie i doczłapałem do okna. Dzwony, dzwony. Ulice były białe i
wyludnione. Mróz migotał na krytych dachówką dachach; na zewnątrz, na Herengracht, tańczył i
fruwał śnieg. Nad kanałem unosiło się kraczące stado czarnych ptaków, niebo aż od nich
wrzało, szerokie łuki i falowanie, jakby to było jedno, inteligentne ciało, przemieszczające się
raz w jedną, raz w drugą stronę, i ich ruchy zdawały się wnikać we mnie niemal na poziomie
komórkowym, białe niebo, kłębiący się śnieg i ostry, porywisty wiatr poetów.
Pierwsza zasada renowacji. Nigdy nie rób czegoś, czego nie możesz cofnąć.
Wziąłem prysznic, ogoliłem się i ubrałem. Potem po cichu posprzątałem i spakowałem
swoje rzeczy. Musiałem jakoś oddać Jurijowi jego pierścień i zegarek, zakładając, że wciąż
żyje, co do czego miałem coraz większe wątpliwości: sam zegarek wart był fortunę: seria
BMW7, wystarczyłoby na zaliczkę za mieszkanie. Prześlę kurierem Hobiemu na przechowanie i
na wszelki wypadek zostawię Jurijowi w recepcji wiadomość z jego danymi.
Oszronione szyby, śnieg przysypujący kocie łby, głęboki, głuchy, żadnego ruchu na ulicach,
nakładające się na siebie stulecia, lata czterdzieste dwudziestego wieku i lata czterdzieste
siedemnastego wieku.
Ważne było, żeby zanadto nie pogrążać się w myślach. Ważne było, żeby czerpać z energii
snu, która nie opuszczała mnie na jawie. Jako że nie mówiłem po holendersku, zamierzałem
udać się do amerykańskiego konsulatu i poprosić, żeby zadzwonili na policję. Psując jakiemuś
pracownikowi konsulatu święta, świąteczny rodzinny obiad. Ale wolałem nie czekać, nie
ufałem sobie. Możliwe, że dobrym pomysłem byłoby zejście na dół, otworzenie strony
internetowej Departamentu Stanu i zaznajomienie się z moimi prawami jako obywatela
amerykańskiego – z pewnością istniało wiele gorszych miejsc na świecie niż Holandia, jeśli
chodzi o pobyt w więzieniu, i może jeśli od razu zeznam wszystko, co wiem (Horst i Sascha,
Martin i Frits, Frankfurt i Amsterdam), niewykluczone, że uda im się odzyskać obraz.
Ale któż mógł przewidzieć, jak sprawy potoczą się dalej. Nie byłem niczego pewien prócz
tego, że czas uników się skończył. Cokolwiek się stanie, nie pójdę w ślady swojego ojca, który
uchylał się i kombinował do ostatniej chwili, aż samochód wpadł w poślizg i stanął w
płomieniach; zgłoszę się sam i wezmę na klatę to, co ma się wydarzyć; i w związku z tym
pomaszerowałem do łazienki, i spuściłem w sedesie pelurową kopertę.
I tyle – szybko jak strzały do Martina i równie nieodwołalnie. Co powtarzał mój ojciec?
„Trzeba wypić piwo, którego się nawarzyło”. Choć sam nigdy się nie stosował do tej zasady.
Zajrzałem do każdego zakątka pokoju, zrobiłem wszystko, co było do zrobienia, oprócz
listów. Skrzywiłem się na sam widok charakteru pisma. Ale – świadomość tego sprawiła, że się
zatrzymałem – musiałem napisać do Hobiego – żadne tam pijackie użalania się nad sobą, ale
kilka rzeczowych linijek, gdzie znajdzie książeczkę czekową, księgę rachunkową, klucz do
skrytki. Prawdopodobnie też dobrym pomysłem byłoby przyznanie się, na piśmie, do oszustw z
antykami, stwierdzające czarno na białym, że nic o nich nie wiedział. Może udałoby się
poświadczyć to notarialnie z udziałem świadka w konsulacie; może Holly (lub ktoś inny) zlituje
się nade mną i wezwie kogoś, kto by to zrobił, zanim zadzwonią na policję. Grisza mógłby
potwierdzić wiele z tych rzeczy bez obciążania siebie: nigdy o tym nie rozmawialiśmy, nigdy o
nic nie pytał, ale wiedział, że sprawa jest śliska, te wszystkie wyprawy po cichu do magazynu.
Zostawała jeszcze Pippa i pani Barbour. Boże, ile ja napisałem listów do Pippy, których
nigdy nie wysłałem! Moja najlepsza próba, najbardziej pomysłowa, po katastrofalnej wizycie z
Everettem, zawierała się w jednej lekkiej i poruszającej w moim odczuciu linijce: „Wyjeżdżam
na jakiś czas”. Jako list pożegnalny niedoszłego samobójcy, wtedy wydawał mi się,
przynajmniej w kategorii zwięzłości, małym arcydziełem. Niestety źle obliczyłem dawkę i
obudziłem się dwanaście godzin później w ubabranej rzygami pościeli, po czym musiałem się
zwlec na dół, wciąż czując się fatalnie, na spotkanie o dziesiątej rano w urzędzie skarbowym.
Z drugiej strony: list przedwięzienny to co innego i lepiej go w ogóle nie pisać. Pippa
doskonale mnie znała. Nie miałem jej nic do zaoferowania. Byłem chorobą, niestabilnością,
wszystkim, przed czym chciała uciec. Więzienie tylko potwierdzi to, o czym już wie. Zerwanie
kontaktów było najlepszą rzeczą, jaką mogłem zrobić. Gdyby mój ojciec naprawdę kochał moją
matkę – kochał ją tak, jak kiedyś deklarował – nie zrobiłby tego samego?
No i... pani Barbour. Była to refleksja z tonącego statku, coś szalenie zaskakującego, z
czego zdajemy sobie sprawę dopiero w ostateczności, gdy opuszczone są szalupy ratunkowe i
statek staje w płomieniach – ale na koniec, gdy myślałem o tym, żeby się zabić, była jedyną
osobą, której naprawdę nie chciałem tego robić.
Gdy wyszedłem z pokoju, żeby zejść do recepcji zapytać o kuriera i obejrzeć stronę
Departamentu Stanu przed telefonem do konsulatu, zatrzymałem się. Na klamce maleńkie,
obwiązane wstążką pudełeczko ze słodyczami i odręcznie napisane życzenia Wesołych Świąt!
Gdzieś ludzie się śmiali, a korytarzem sączył się z kuchni cudowny zapach mocnej kawy,
przypalonego cukru i świeżego pieczywa. Co rano zamawiałem hotelowe śniadania i zjadałem
je smętnie bez apetytu – czy przypadkiem Holandia nie słynie ze swojej kawy? Piłem ją co rano
i nawet nie zapamiętałem smaku.
Wsunąłem pudełeczko do kieszeni marynarki i stałem na korytarzu, oddychając głęboko.
Nawet skazańcom pozwalano wybrać ostatni posiłek, temat, który Hobie (niezmordowany
kucharz, wielki smakosz) niejednokrotnie poruszał pod koniec wieczoru przy armaniaku,
jednocześnie szukając pustych tabakier i dodatkowych spodków mających pełnić funkcję
prowizorycznych popielniczek dla gości: dla niego była to kwestia metafizyczna, którą najlepiej
rozważać o pełnym brzuchu po sprzątnięciu wszystkich deserów i podaniu ostatniego talerza
jaśminowych karmelków, bo – naprawdę stając u kresu wszystkiego, pod koniec nocy,
zamykając oczy i machając na pożegnanie ziemi – co byście właściwie wybrali? Jakiś
pocieszający smakołyk przypominający o przeszłości? Zwykły niedzielny kurczak z
dzieciństwa? Albo – ostatni kęs luksusu, bażant i moroszki, białe trufle z Alby? Co do mnie: nie
wiedziałem nawet, że jestem głodny, dopóki nie wyszedłem na korytarz, ale w tym momencie,
kiedy stałem tam z podrażnionym żołądkiem i przykrym posmakiem w ustach oraz perspektywą
czegoś, co miało być moim ostatnim samodzielnie wybranym posiłkiem, wydawało mi się, że
jeszcze nigdy nie wąchałem czegoś równie apetycznego jak to cukrowe ciepło: kawa z
cynamonem, zwykłe bułki z masłem z kontynentalnego śniadania. Zabawne, pomyślałem, cofając
się do pokoju i biorąc do ręki hotelowe menu: chcieć czegoś tak zwykłego, czuć taki apetyt na
sam apetyt.
- Vrolijk Kerstfeest! – zawołał chłopak z kuchni pół godziny później, tęgi, rozmamłany
nastolatek prosto z płótna Jana Steena z wieńcem z lamety na głowie i gałązką ostrokrzewu za
uchem.
Zamaszystym gestem podnosił srebrne pokrywki z tac.
- Holenderski chleb wypiekany specjalnie na Boże Narodzenie – zakomunikował,
wskazując z rozbawieniem. – Tylko dzisiaj.
Zamówiłem „Świąteczne śniadanie z szampanem”, na które składały się buteleczka
szampana, jajka z truflami i kawiorem, sałatka owocowa, talerz wędzonego łososia, kawałek
pasztetu i kilka miseczek z różnymi sosami, korniszonami, kaparami, przyprawami i
marynowanymi cebulkami.
Otworzył szampana i wyszedł (po tym, jak dałem mu napiwek, wydając większość euro,
które mi zostały), a ja nalałem sobie kawy i popijałem ją ostrożnie, zastanawiając się, czy mój
żołądek to zniesie (wciąż mnie mdliło i z bliska nie pachniała już tak smakowicie), gdy
zadzwonił telefon.
Z recepcji.
- Wesołych świąt, panie Decker – powiedział szybko recepcjonista. – Przykro mi, ale
właśnie ktoś do pana jedzie. Próbowaliśmy go zatrzymać w recepcji...
- Co? – Znieruchomiałem z filiżanką w połowie drogi do ust.
- Wjeżdża na górę. Próbowałem go zatrzymać. Prosiłem, żeby zaczekał, ale nie posłuchał.
To znaczy... mój kolega poprosił go, żeby zaczekał. Wsiadł do windy, zanim zdążyłem
zadzwonić...
- Aha. – Rozejrzałem się po pokoju. Moje zdecydowanie prysło w jednej chwili.
- Mój kolega... – stłumiona uwaga – mój kolega właśnie pobiegł schodami za nim... to
wszystko stało się tak nagle, pomyślałem, że powinienem...
- Podał nazwisko? – spytałem, podchodząc do okna i zastanawiając się, czy nie
powinienem wybić krzesłem szyby. Nie było wysoko, krótki skok, może niecałe cztery metry.
- Nie, nie podał, proszę pana. – Mówił bardzo szybko. – Nie zdążyliśmy... to znaczy był
bardzo zdeterminowany... prześlizgnął się przez recepcję, zanim...
Zamieszanie na korytarzu. Wykrzyczane słowa po holendersku.
- ... personel jest dzisiaj uszczuplony, co z pewnością pan zrozumie...
Stanowcze pukanie do drzwi – raptowny nerwowy wstrząs, jak niekończący się strumień
tryskający z czoła Martina, przez co kawa chlusnęła mi z filiżanki. Kurwa, pomyślałem,
spoglądając na garnitur i koszulę: do zmiany. Nie mógł zaczekać, aż skończę jeść? Z drugiej
strony, pomyślałem, przykładając chusteczkę do koszuli i wbijając ponuro wzrok w drzwi, może
to ktoś od Martina. Może wszystko się skończy szybciej, niż myślałem.
Zamiast tego jednak, gdy otworzyłem drzwi na oścież – ledwo wierzyłem własnym oczom
– przede mną stał Boris. Rozczochrany, z zaczerwienionymi oczami, wyglądający na skonanego.
Z przyprószonymi śniegiem włosami i ramionami płaszcza. Byłem zbyt zaskoczony, żeby poczuć
ulgę.
- Co... – powiedziałem, gdy mnie objął, i po chwili rzuciłem do pracownika hotelu, który z
zaciętą miną maszerował szybko w naszą stronę: – Nie, wszystko w porządku.
- Widzi? Na co miałem czekać? Na co? – Boris powtarzał ze złością, machając ręką w
stronę recepcjonisty, który stał jak zamurowany i wytrzeszczał oczy. – A nie mówiłem?
Mówiłem, że wiem, gdzie jest jego pokój! Skąd mogłem wiedzieć, jeśli to nie mój drug? – Po
czym do mnie: – Nie wiem, co to za porządki! Jakiś absurd! Stałem tam całą wieczność i w
recepcji ani żywego ducha. Nikogo! Sahara! – (Wbijając gniewne spojrzenie w pracownika:) –
Czekam i czekam. Dzwonię i dzwonię! I w chwili, gdy wchodzę do windy, „Pan zaczeka!” –
skomlący dziecięcy głos – „Pan wraca!”... i ten tutaj zaczyna mnie gonić...
- Dziękuję panu – zwróciłem się do mężczyzny, a raczej do jego pleców, jako że po kilku
chwilach pełnego zdziwienia i irytacji przeskakiwania wzrokiem z jednego na drugiego
spokojnie się odwrócił i zaczął odchodzić. – Bardzo dziękuję, naprawdę! – zawołałem za nim;
dobrze było wiedzieć, że zatrzymują ludzi, którzy bez pozwolenia chcą wtargnąć na górę.
- Nie ma za co, proszę pana. – Nawet się nie odwrócił. – Wesołych świąt.
- Zamierzasz mnie wpuścić? – spytał Boris, gdy drzwi windy wreszcie się zamknęły i
zostaliśmy sami. – Czy mamy tu stać i spoglądać na siebie czule? – Jechało od niego, jak gdyby
nie kąpał się od kilku dni, i patrzył na mnie z lekką wzgardą, a zarazem szalenie zadowolony z
siebie.
- Ale... – Serce mi waliło. Znów było mi niedobrze. – Na chwilkę, jasne.
- Na chwilkę? – Otaksował mnie oburzonym spojrzeniem. – Wybierasz się gdzieś?
- Właściwie to tak.
- Potter – rzekł na wpół żartobliwym tonem, stawiając torbę i przykładając palce do
mojego czoła – kiepsko wyglądasz. Masz gorączkę. Wyglądasz, jakbyś właśnie przekopał Kanał
Panamski.
- Czuję się świetnie – odparłem szorstko.
- Ale nie wyglądasz. Jesteś biały jak ryba. Co żeś się tak wystroił? Czemu nie odbierałeś
moich telefonów? A co tu masz? – spytał, spoglądając mi przez ramię na stolik ze śniadaniem.
- Proszę. Częstuj się.
- No, jeśli nie masz nic przeciwko, to chętnie. Co za tydzień. Jechałem, kurwa, całą noc.
Chujowa Wigilia, nie ma co. – Zrzucał już płaszcz, który opadł na podłogę. – Chociaż prawdę
mówiąc, miewałem gorsze. Przynajmniej pusta autostrada. Zatrzymaliśmy się w jakiejś podłej
norze po drodze, jedyne, co było otwarte, stacja benzynowa, frankfurterki z musztardą, zwykle
je lubię, ale mój Boże, mój żołądek... – Wziął sobie szklankę z minibaru i nalewał już
szampana.
- A ty tutaj. – Machnął ręką. – Jak jakiś lord, widzę. Żyć, nie umierać. – Zrzucił buty i
pokiwał palcami w mokrych skarpetkach. – Chryste, stopy mam jak z lodu. Straszna plucha na
ulicach, śnieg się roztapia. – Przysunął krzesło. – Usiądź ze mną. Zjedz coś. Ale mi się trafiło. –
Podniósł pokrywę naczynia z podgrzewaczem i powąchał jajka z truflami. – Mniam mniam!
Jeszcze gorące! Co, co to? – spytał, gdy sięgnąłem do kieszeni i wręczyłem mu zegarek i
pierścień Jurija. – A tak! Zapomniałem. Nie przejmuj się. Sam możesz mu je oddać.
- Nie, ty to możesz zrobić za mnie.
- No to zadzwońmy do niego. Tyle żarcia, wystarczyłoby dla pięciu. Może zadzwonimy do
recepcji... – zaproponował, podnosząc szampana i sprawdzając, ile zostało, jakby studiował
tabelę z niepokojącymi danymi finansowymi – może byśmy zamówili jeszcze jedną butelkę, albo
dwie, i więcej kawy, może jakąś herbatę? Bo... – kontynuował, przysuwając się bliżej z
krzesłem – umieram z głodu! Poproszę go... – powiedział, podnosząc do ust kawałek
dyndającego wędzonego łososia i chapnął go, nim sięgnął do kieszeni po komórkę – poproszę,
żeby zostawił gdzieś auto i przyszedł do nas, dobra?
- Czemu nie?
Coś we mnie zgasło na jego widok, prawie jak wtedy, gdy jako dziecko, po wielu
godzinach spędzonych samotnie w domu, czułem odruchową falę ulgi na dźwięk klucza w
zamku, a potem natychmiastowe rozczarowanie na widok ojca.
- Co? – spytał, głośno oblizując palce. – Nie chcesz, żeby przyszedł? A kto mnie wiózł
całą noc? Kto nie zmrużył oka? Daj mu przynajmniej zjeść śniadanie. – Zaczął już pałaszować
jajka. – Tyle się wydarzyło.
- U mnie też.
- Dokąd się wybierasz?
- Zamów, co chcesz. – Wydobyłem z kieszeni kartę do otwierania drzwi i podałem mu ją. –
Na rachunek pokoju.
- Potter... – Rzucił chusteczkę, ruszył za mną, po czym znieruchomiał w pół kroku i, ku
memu zdziwieniu, roześmiał się. – Dobra. Idź sobie do swojego nowego druga czy co tam masz
ważnego!
- Dużo się wydarzyło.
- Nu – rzekł zadowolony z siebie – nie wiem, co się wydarzyło u ciebie, ale mogę
powiedzieć, że u mnie wydarzyło się co najmniej pięć tysięcy razy więcej. Ale tydzień.
Niezapomniany. Bo gdy ty byczyłeś się w hotelu, ja... – Zrobił krok do przodu, ręka na moim
rękawie. – Chwila. – Zadzwonił właśnie telefon; Boris, na wpół odwrócony, wyterkotał coś
szybko po ukraińsku, nim przerwał i rozłączył się nagle, widząc, że kieruję się do drzwi.
- Potter. – Chwycił mnie za ramiona i spojrzał mi bacznie w źrenice, po czym odwrócił
mnie i poprowadził z powrotem, kopniakiem zatrzaskując za sobą drzwi. – Co jest, kurwa? Z
Nocy żywych trupów się urwałeś czy co? Jaki tytuł miał ten film, który tak nam się podobał?
Ten czarno-biały? Nie Noc żywych trupów, ten poetycki...?
Wędrowałam z Zombie. Vala Lewtona.
- Właśnie. O ten, ten. Siadaj. Tutejsza trawa jest bardzo mocna, nawet jeśli jesteś
przyzwyczajony, powinienem był cię ostrzec...
- Nie paliłem trawy...
- ... bo mówię ci, jak tu pierwszy raz przyjechałem, miałem jakieś dwadzieścia lat może,
wtedy jarałem zioło codziennie, myślałem, że mogę wszystko i... o mój Boże. Moja wina...
zachowałem się jak palant przy gościu w coffee shopie. „Daj najmocniejsze, jakie macie”. I dał
mi! Trzy sztachy i nie mogłem chodzić! Nie mogłem ustać! Zupełnie jakbym zapomniał, jak
poruszać nogami! Klapki na oczach, zero kontroli nad mięśniami. Całkowite oderwanie od
rzeczywistości!
Doprowadził mnie do łóżka; usiadł obok i otoczył mnie ramieniem.
– I ten, znasz mnie, ale... nigdy więcej! Serce waliło mi, jakbym biegł, chociaż cały czas
siedziałem nieruchomo, zero orientacji, gdzie jestem... potworna ciemność! Zupełnie sam i
trochę się rozkleiłem, wiesz, gadając z Bogiem w myślach, „co ja zrobiłem”, „czym sobie na to
zasłużyłem”. Nie pamiętam, jak stamtąd wyszedłem! Jakiś koszmar. A to tylko trawa, halo!
Trawa! Wylazłem na ulicę, nogi jak z waty, złapałem się stojaka na rowery niedaleko placu
Dam. Myślałem, że samochody wjeżdżają na chodnik i zaraz we mnie trzasną. W końcu trafiłem
jakoś do mieszkania dziewczyny w Jordaan i przeleżałem mnóstwo czasu w wannie bez wody.
Więc... – Spojrzał podejrzliwie na zaplamiony kawą przód mojej koszuli.
- Nie paliłem trawy.
- Wiem, mówiłeś! Opowiadałem ci tylko, co mi się przytrafiło. Pomyślałem, że może cię to
choć trochę zainteresuje. No... żaden wstyd. Nieważne. – Cisza, która zapadła, zdawała się nie
mieć końca. – Aha, i jeszcze coś... jeszcze coś – nalewał mi wodę mineralną do szklanki – po
tym, co ci opowiedziałem? Jak zawędrowałem na Dam? Przez trzy dni czułem się fatalnie. Moja
dziewczyna powiedziała: „Wyjdźmy, Boris, nie możesz tu tak leżeć, szkoda weekendu”.
Porzygałem się w Muzeum van Gogha. Porządnie i z klasą.
Zimna woda w zetknięciu z bolącym gardłem przyprawiła mnie o gęsią skórkę i
sprowadziła instynktowne wspomnienie z dzieciństwa – rażące pustynne słońce, bolesny
popołudniowy kac, zęby szczękające w klimatyzowanym chłodzie. Boris i ja tak skacowani, że
ciągle męczył nas odruch wymiotny, z czego się śmialiśmy, co z kolei wywoływało jeszcze
silniejszy odruch. Krztuszący się starymi krakersami z pudełka w moim pokoju.
- Oj... – powiedział Boris, zerkając na mnie z ukosa – chyba krąży jakiś wirus. Gdyby nie
Boże Narodzenie, wyskoczyłbym i kupił ci coś na żołądek. Masz tu...
Pacnął mi trochę jedzenia na talerz i wcisnął mi go do rąk. Wyciągnął z kubełka z lodem
butelkę szampana, znów ocenił, ile jeszcze zostało, po czym wylał resztę do mojej na wpół
opróżnionej szklanki z sokiem pomarańczowym (na wpół opróżnionej przez niego).
- No – powiedział, podnosząc swój kieliszek szampana. – Wesołych świąt! Żyjmy długo i
szczęśliwie! Narodził się Chrystus, chwalmy Pana! Dobra... – Łyknął szampana, wyjął bułki na
obrus i nałożył sobie jedzenie do ceramicznej miski na pieczywo. – Przepraszam, wiem, że
chcesz się wszystkiego dowiedzieć, ale jestem głodny i muszę najpierw coś zjeść.
Pasztet. Kawior. Świąteczne wypieki. Mimo wszystko ja też byłem głodny i postanowiłem,
że będę wdzięczny za tę chwilę i za strawę przede mną, zacząłem więc jeść i przez jakiś czas
żaden z nas się nie odzywał.
- Lepiej? – spytał wreszcie, rzucając spojrzenie w moją stronę. – Jesteś wykończony. –
Dołożył sobie łososia. – Krąży jakaś paskudna grypa. Shirley też się rozłożył.
Nic nie powiedziałem. Dopiero się oswajałem z myślą, że jest tutaj ze mną, w tym pokoju.
- Myślałem, żeś się gdzieś wypuścił z jakąś laską. Nic to... a wiesz, gdzie byliśmy z
Jurijem? – spytał, gdy nadal się nie odzywałem. – Byliśmy we Frankfurcie. No to już wiesz.
Szalone dni, mówię ci! Ale... – Dopił szampana, podszedł do minibaru i kucnął, żeby do niego
zajrzeć.
- Masz mój paszport?
- Tak, mam twój paszport. No, no, masz tu trochę niezłego wina! I te wszystkie maluśkie
absoluty.
- Gdzie jest?
- Ach... – westchnął, wracając sprężystym krokiem do stolika z butelką czerwonego wina
pod pachą i trzema buteleczkami wódki, które wetknął do kubełka z lodem. – Proszę bardzo. –
Wydobył go z kieszeni i rzucił niedbale na stół. – A teraz... – Usiadł. – Może byśmy wznieśli
toast?
Siedziałem na skraju łóżka, nie poruszając się, z talerzem rozgrzebanego jedzenia na
kolanach. Mój paszport.
W długiej ciszy, która nastąpiła po jego słowach, Boris sięgnął przez stolik i pstryknął
środkowym palcem w brzeg mojej szklanki z szampanem, ostry krystaliczny brzęk jak stuknięcie
łyżeczką o kielich po uroczystej kolacji.
- Mogę prosić o uwagę? – spytał żartobliwie.
- Co?
- Toast?
Podetknął mi swój kieliszek.
Potarłem czoło.
- Niby za co?
- Hę?
- Za co konkretnie pijemy?
- Za Boże Narodzenie? Miłosierdzie boskie? Może być?
Milczenie między nami, choć nie do końca wrogie, z czasem stawało się coraz bardziej
rażące i nieokiełznane. W końcu Boris rozsiadł się na krześle, skinieniem głowy wskazał moją
szklankę i powiedział:
- Nie chcę ci zawracać głowy, ale gdy już przestaniesz się na mnie gapić, może byś tak...?
- Kiedyś dojdę z tym wszystkim do ładu.
- Z czym?
- Myślę, że muszę to sobie poukładać w głowie. To będzie niełatwe zadanie. To, co się
tam... i to, co się stało tutaj. Dwie różne sprawy. Może trzy.
- Potter, Potter, Potter... – powiedział czule, na wpół pogardliwie, pochylając się do
przodu. – Ale z ciebie jełop. Zero poczucia wdzięczności ani piękna.
- Zero poczucia wdzięczności. Chyba za to wypiję.
- Co? Pamiętasz nasze jedyne szczęśliwe święta? Szczęśliwe dni, które minęły? I nigdy nie
wrócą? Swojego tatę... – teatralny zamaszysty gest – w restauracji? Tyle jedzenia, tyle radości?
Nasza uroczysta kolacja? Nie pielęgnujesz tego wspomnienia w swoim sercu?
- Na litość boską.
- Potter... – wstrzymany oddech – jesteś niemożliwy. Gorszy od baby. „Szybko, szybko”.
„Wstawaj, pospiesz się”. Nie czytałeś wiadomości ode mnie?
- Co?
Boris, sięgając po swój kieliszek, znieruchomiał. Szybko zerknął na podłogę i nagle
zdałem sobie sprawę z obecności torby przy jego krześle.
Boris, rozbawiony, wetknął paznokieć kciuka między przednie zęby.
- Śmiało.
Słowo to unosiło się nad zrujnowanym śniadaniem. Zniekształcone odbicia w kopule
pokrywki.
Podniosłem torbę i stanąłem; jego uśmiech przygasł, gdy ruszyłem w stronę drzwi.
- Czekaj! – zawołał.
- Na co?
- Nie otworzysz?
- Słuchaj... – Znałem siebie zbyt dobrze, nie ufałem sobie na tyle, żeby zostać; nie
zamierzałem pozwolić, aby powtórzyło się tamto...
- Co ty wyprawiasz? Gdzie się wybierasz?
- Zabieram go na dół. Do sejfu. – Nie wiedziałem nawet, czy w hotelu jest sejf, nie
chciałem tylko, żeby obraz znajdował się blisko mnie: był bezpieczniejszy u obcych, w szatni,
gdziekolwiek. Zamierzałem też zaraz po wyjściu Borisa zadzwonić na policję, ale nie
wcześniej; nie było powodu, żeby go w to wciągać.
- Nie otworzyłeś jej nawet! Nie wiesz nawet, co tam jest!
- Przyjąłem do wiadomości.
- A to co, do cholery, ma znaczyć?
- Może nie muszę wiedzieć, co tam jest.
- Nie? A może musisz. To nie to, co myślisz – dodał nieco arogancko.
- Nie?
- Nie.
- Skąd wiesz, co myślę?
- Oczywiście, że wiem! I... mylisz się. Przykro mi. Ale... – dodał, podnosząc ręce – to coś
dużo lepszego.
- Lepszego?
- Tak.
- Jak może być coś lepszego?
- Po prostu jest. O wiele, wiele lepszego. Musisz mi uwierzyć. Otwórz i sam zobacz –
zaproponował z lekkim skinieniem głowy.
- Co to jest? – spytałem zdumiony po około trzydziestu sekundach, wyciągając jeden blok
setek (dolarów), a potem następny.
- To jeszcze nie wszystko – zaznaczył, pocierając tył głowy. – Tylko drobna część.
Spojrzałem na pieniądze, potem na niego.
- Drobna część czego?
- Nu... – cwaniacki uśmieszek – pomyślałem, że efekt będzie większy, jak przyniosę
gotówkę, nie?
Stłumione odgłosy komedii z sąsiedniego pokoju, wyraźne frazy nałożonej ścieżki ze
śmiechem.
- Tym przyjemniejsza niespodzianka dla ciebie! Powtarzam, to jeszcze nie wszystko.
Amerykańska waluta, pomyślałem, wygodniej ci będzie z nią wrócić. Tyle, ile przywiozłeś...
trochę więcej. W zasadzie to nie zapłacili jeszcze... kasa nie przyszła. Ale wkrótce, mam
nadzieję.
- Oni? Kto nie zapłacił? Czego?
- Te pieniądze są moje. Moje, osobiste. Z domowego sejfu. Wpadłem do Antwerpii, żeby
je zabrać. Fajniej w ten sposób... fajnie otworzyć taki prezent, nie? W Boże Narodzenie. Od
Mikołaja. Ale dostaniesz dużo więcej.
Obróciłem plik pieniędzy i przyjrzałem mu się: z przodu i z tyłu. Prosto z Citibanku, z
banderolą.
- „Dziękuję, Boris”, „Ach, nie ma sprawy” – odpowiedział ironicznie własnym głosem. –
„Cała przyjemność po mojej stronie”.
Pieniądze w plikach. Pozaprogramowe. Szeleszczące w dotyku. W tym wszystkim
zawierała się jakaś oczywista treść lub emocja, których nie wyłapywałem.
- Jak mówię... drobna część. Dwa miliony euro. W dolarach dużo, dużo więcej. Więc...
Wesołych świąt! Prezent ode mnie! Na resztę mogę ci otworzyć konto w Szwajcarii, przesłać ci
książeczkę bankową i wtedy... co? – spytał, niemal się wzdrygając, gdy wrzuciłem plik
banknotów do torby, zasunąłem suwak i wepchnąłem mu ją do rąk. – Nie! Są twoje!
- Nie chcę ich.
- Chyba nie rozumiesz! Pozwól, że wytłumaczę.
- Powiedziałem, że ich nie chcę.
- Potter... – zaczął, krzyżując ramiona i spoglądając na mnie chłodno, spojrzenie, które
pamiętałem z baru Polack – ktoś inny na moim miejscu wyszedłby stąd, śmiejąc się, i nigdy nie
wrócił.
- Czemu więc tego nie zrobisz?
- No... – Rozejrzał się po pokoju, jak gdyby nie wiedział, jaki podać powód. – Powiem ci,
czemu nie! Przez wzgląd na dawne czasy. Chociaż traktujesz mnie jak jakiegoś przestępcę. I
dlatego, że chcę ci wynagrodzić...
- Co mi wynagrodzić?
- Słucham?
- Co konkretnie? Wyjaśnisz mi? Skąd, do cholery, wzięły się te pieniądze? W jaki sposób,
kurwa, to cokolwiek rozwiązuje?
- Nu, nie powinieneś wyciągać tak pochopnych...
- Nie obchodzi mnie kasa! – Prawie krzyczałem. – Zależy mi na obrazie! Gdzie obraz?
- Gdybyś tylko zaczekał chwilę, zamiast się...
- Za co te pieniądze? Skąd je masz? Z jakiego konkretnie źródła? Od Billa Gatesa?
Świętego Mikołaja? Wróżki Zębuszki?
- Proszę cię. Jesteś jak twój stary z tym dramatyzowaniem.
- Gdzie obraz? Co z nim zrobiłeś? Przepadł, tak? Sprzedany? Zhandlowany?
- Nie, oczywiście... hej – powiedział, cofając się pospiesznie z krzesłem – Jezu, Potter,
wyluzuj. Oczywiście, że go nie sprzedałem. Dlaczego miałbym zrobić coś takiego?
- Nie wiem! Skąd mam wiedzieć? Po co to wszystko było? Jaki był sens? Po co tu w ogóle
z tobą przyjeżdżałem? Dlaczego musiałeś mnie w to wciągać? Myślałeś, że mnie tu
sprowadzisz, żebym ci pomagał zabijać ludzi? O to chodziło?
- W życiu nikogo nie zabiłem – oświadczył wyniośle Boris.
- O Boże. Czy ja dobrze słyszałem? Mam się śmiać? Czy ty naprawdę przed chwilą
powiedziałeś, że w życiu...
- Strzelałem w samoobronie. Wiesz o tym. Nie chodzę i nie krzywdzę ludzi dla zabawy, ale
jeśli muszę, to się bronię. A ty – dodał władczym tonem, nie dopuszczając mnie do głosu – jeśli
chodzi o Martina, nie wspominając o tym, że nie byłoby mnie tutaj i najprawdopodobniej ciebie
też nie...
- Zrobisz coś dla mnie? Jeśli nie chcesz się zamknąć? Mógłbyś na chwilę tam stanąć? Bo
w tym momencie nie mam ochoty cię oglądać.
- ... co do Martina, policja, gdyby wiedziała, przyznałaby ci medal, tak samo jak wielu
innych, niewinnych ludzi, którzy przez niego nie żyją. Martin był...
- A właściwie mógłbyś już sobie pójść.
- Martin był diabłem wcielonym. Nie do końca człowiekiem. Nie tylko jego wina. Taki się
urodził. Wiesz, zero uczuć. Słyszałem, że Martin robił dużo gorsze rzeczy niż strzelanie do ludzi.
Nie z nami – podkreślił pospiesznie, machając ręką, jak gdyby na tym zasadzało się całe
nieporozumienie. – Nas by zastrzelił z uprzejmości, nie doświadczylibyśmy jego okrucieństwa i
podłości. Ale... czy Martin był dobrym człowiekiem? Istotą ludzką z prawdziwego zdarzenia?
Nie. Niestety. Frits też nie był niewiniątkiem. A więc te twoje wyrzuty sumienia i cierpienie,
musisz na sprawę spojrzeć inaczej. Musisz dostrzec w tym poświęcenie dla wyższego dobra.
Nie możesz cały czas patrzeć na życie przez czarne okulary, wiesz, to ci nie służy.
- Mogę cię o coś zapytać?
- Co tylko chcesz.
- Gdzie jest obraz?
- Słuchaj... – Boris westchnął i odwrócił wzrok. – To najlepsze, co mogłem zrobić. Wiem,
jak bardzo chciałeś go mieć. Nie przypuszczałem, że tak to przeżyjesz.
- Możesz mi po prostu powiedzieć, gdzie jest?
- Potter... – ręka na sercu – przykro mi, że tak się wściekłeś. Nie spodziewałem się.
Przecież mówiłeś, że i tak nie zamierzasz go zatrzymać. Chciałeś go oddać. Nie tak mówiłeś? –
dodał, gdy ja tylko wbijałem w niego wzrok.
- I skąd, do cholery, przekonanie, że zrobiłeś to, co należy?
- No więc daj sobie powiedzieć! Zamknij japę i pozwól mi mówić! Zamiast skiełczeć,
toczyć pianę i psuć nam święta!
- O czym ty mówisz?
- Idiota – rzucił, stukając się w skroń. – A jak myślisz, skąd się wziął ten hajs?
- Skąd ja mam, kurwa, wiedzieć?
- To nagroda!
- Nagroda?
- Tak! Za bezpieczny zwrot!
Zabrało mi to chwilę. Stałem. Musiałem usiąść.
- Jesteś zły? – zagadnął ostrożnie Boris.
Głosy na korytarzu. Przyćmione zimowe światło odbijające się od mosiężnego klosza.
- Myślałem, że będziesz zadowolony, nie?
Nie doszedłem jeszcze do siebie na tyle, żeby coś powiedzieć. Mogłem tylko wytrzeszczać
oczy w osłupieniu.
Na widok mojego wyrazu twarzy Boris odrzucił włosy z twarzy i roześmiał się.
- Sam żeś mi podsunął ten pomysł. Chyba nie podejrzewałeś, jaki jest świetny! Genialny!
Żałuję, że sam na niego nie wpadłem. „Zadzwoń na policję, do tych od dzieł sztuki”. No,
szaleństwo! Tak mi się z początku wydawało. Szczerze mówiąc, to masz małego hopla na tym
punkcie. Tylko że potem... – wzruszenie ramion – doszło do pewnych niefortunnych wydarzeń, o
czym doskonale wiesz, i po naszym rozstaniu na moście gadałem z Wiśnią, co robić, co robić,
trochę żeśmy panikowali, zrobiliśmy mały wywiad i... – Podniósł kieliszek w moją stronę. –
Nu, genialny pomysł! Dlaczego ci nie dowierzałem? Kiedykolwiek? Ty byłeś mózgiem
wszystkiego od samego początku! Gdy ja siedziałem na Alasce i drałowałem siedem
kilometrów na stację benzynową, żeby ukraść batonika... ty... wiadomo. Mistrz. Dlaczego
miałbym kiedykolwiek ci niedowierzać? Bo... trochę poszperałem i... – wyrzucenie rąk do góry
– miałeś rację. Kto by pomyślał? Ponad milion dolarów za twój obraz w ramach nagrody!
Nawet nie za obraz! Za informacje, które doprowadzą do odzyskania obrazu! Bez zadawania
żadnych pytań! Gotówka do rączki...!
W okno sypał śnieg. W pokoju obok ktoś głośno kasłał albo śmiał się, nie byłem w stanie
stwierdzić.
- Wte i wewte, wte i wewte, przez wszystkie te lata. Głupiego robota. Trudna,
niebezpieczna. I... pytanie, które sobie teraz zadaję: na co mi to było? Gdy cały czas była do
wzięcia ta kasa, pełen legal? No bo... miałeś rację... dla nich to czysta transakcja. Bez
zadawania pytań, ale to żadnych. Zależało im tylko na jednym: żeby odzyskać obraz. – Boris
przypalił papierosa i wrzucił syczącą zapałkę do swojej szklanki z wodą. – Sam tego nie
wykombinowałem, teraz żałuję... wydawało mi się, że lepiej się nie wychylać, jeśli wiesz, co
mam na myśli. Niemiecki SWAT! Kamizelki, broń. Rzuć wszystko! Padnij! Wielkie zamieszanie
i zbiegowisko na ulicy! Ach, żałuję, że nie widziałem miny Saschy!
- Zadzwoniłeś na policję?
- No, nie osobiście! Mój kumpel Dima... Dima jest wściekły na Niemców za strzelaninę w
jego garażu. Zupełnie niepotrzebna, dla niego duży kłopot. Widzisz... – powiedział, nerwowo
zakładając nogę na nogę i wydmuchując wielką chmurę dymu – domyślałem się, gdzie mogli
schować obraz. Jest takie mieszkanie we Frankfurcie. Kiedyś należało do byłej dziewczyny
Saschy. Ludzie przechowują tam różne rzeczy. Ale za diabła sam bym się tam nie dostał, nawet z
kilkuosobowym wsparciem chłopaków. Klucze, alarmy, kamery, kody. Jedyny problem –
ziewnął, po czym otarł usta wierzchem dłoni – właściwie to dwa problemy. Pierwszy to taki, że
policja musi mieć uzasadnione podejrzenia, żeby wejść do mieszkania i zrobić rewizję. Nie
można ot tak wskazać złodzieja, anonimowy obywatel, który chce pomóc, jeśli wiesz, co mam
na myśli. I drugi problem: nie pamiętałem, jaki jest dokładny adres. Wszystko top secret, byłem
tam tylko raz, późno w nocy, i w nie najlepszej formie. Znałem okolicę mniej więcej... kiedyś
squaty, teraz Francja elegancja... kazałem Jurijowi wozić mnie po ulicach, w kółko Macieju.
Kurwa, to trwało całe wieki. I wreszcie...? Rozpoznałem ulicę, ale nie byłem na sto procent
pewien, który dom. Więc wysiadłem i się przeszedłem. Bałem się jak diabli łazić po tej ulicy,
jeszcze mnie ktoś zobaczy, ale wysiadłem się przejść. Osobiście. Z przymrużonymi oczami.
Trochę się zahipnotyzowałem, wiesz, próbowałem sobie przypomnieć, ile kroków?
Próbowałem to wyczuć ciałem? W każdym razie... za bardzo wybiegam do przodu. Dima... –
zaczął przebierać w pieczywie na obrusie – szwagierka jego kuzyna, eks-szwagierka właściwie,
wyszła za mąż za Holendra i mają syna, Antona, dwadzieścia jeden, może dwadzieścia dwa
lata, czysty jak łza, z nazwiskiem van der Brink... Anton jest obywatelem holenderskim i nawija
po holendersku od dziecka, co też nam było na rękę, rozumiesz. Anton – wyjaśniał, skubiąc
bułkę: skrzywił się i wypluł ziarno zboża spomiędzy zębów. – Anton pracuje w barze, do
którego przychodzi bogata klientela, niedaleko PC Hooftstraat, wytworny Amsterdam, ulica z
Guccim, z Cartierem. Dobry dzieciak. Mówi po angielsku, holendersku, może dwa słowa po
rosyjsku. Tak czy siak, Dima poprosił Antona, żeby zadzwonił na policję z informacją, że
widział dwóch Niemców, z których jeden odpowiadał dokładnemu rysopisowi Saschy: babcine
okularki, koszula w stylu Domek na prerii, plemienny tatuaż na ręku opisany szczegółowo przez
Antona ze zdjęcia, które mu podetknęliśmy... tak czy siak, Anton zadzwonił do tych od dzieł
sztuki i powiedział, że widział tych Niemców uchlanych w swoim barze i że się pokłócili, i że
byli tak nabuzowani i wkurzeni, że zostawili... co? Teczkę! Oczywiście spreparowaną.
Chcieliśmy podłożyć telefon, specjalnie przygotowany, ale żaden z nas nie był na tyle dobry w
te klocki, żeby mieć pewność, że nie da się nas przez niego namierzyć. Więc... wydrukowałem
trochę zdjęć... to, które ci pokazywałem, plus kilka innych, które akurat miałem w komórce...
szczygieł ze stosunkowo niedawnym wydaniem gazety, no wiesz, żeby było wiadomo, kiedy je
zrobiono. Gazeta sprzed dwóch lat, ale nieważne. Więc Anton przypadkiem znalazł teczkę,
rozumiesz, pod krzesłem, z kilkoma innymi dokumentami związanymi z Miami, no wiesz, żeby
połączyć te dwie sprawy. Adres frankfurcki niby przypadkiem też w środku razem z nazwiskiem
Saschy. To wszystko wykoncypowała Myriam, jej się należą oklaski, powinieneś jej postawić
dużego drinka, jak wrócisz do domu. Przesłała mi ze Stanów kurierem to i owo... bardzo,
bardzo przekonujące materiały. Z nazwiskiem Saschy, z...
- Sascha siedzi?
- A i owszem. – Boris zarechotał. – My dostajemy okup, muzeum dostaje obraz, gliny
finalizują śledztwo, firma ubezpieczeniowa dostaje z powrotem swoją kasę, szeroka publika
dostaje umoralniającą historyjkę, wszyscy są zadowoleni.
- Okup?
- Tego, no, nagrodę, okup, jak zwał, tak zwał.
- Kto wypłacił pieniądze?
- Nie wiem. – Boris wykonał pełen irytacji gest. – Muzeum, rząd, prywatny obywatel. Czy
to ma jakieś znaczenie?
- Dla mnie ma.
- A nie powinno. Powinieneś się przymknąć i być wdzięczny. Bo... – nie dał sobie
przerwać, unosząc głowę – wiesz co, Theo? Wiesz, co? Zgadnij! Zgadnij, jakie mieliśmy
szczęście! Nie tylko dostali z powrotem twoją pticę, ale... kto by przypuszczał? Wiele innych
skradzionych obrazów!
- Co?
- Ponad dwadzieścia, więcej! Niektórych z nich poszukiwano od lat! I... nie wszystkie takie
śliczne i piękne jak ten twój, większość nie, prawdę mówiąc. Takie jest moje zdanie, osobiste.
Ale za cztery lub pięć z nich wyznaczono wielkie nagrody, większe niż za ten twój. I nawet za
kilka nie tak znowu sławnych, martwa kaczka, portret jakiegoś tłuściocha, nawet za nie były
nagrody, a to pięćdziesiąt tysi, a to sto tysi. Kto by pomyślał? „Informacje, które pomogą w
odzyskaniu”. Wszystko się zgadza. I mam nadzieję – dodał z pewną surowością – że może mi
wybaczysz?
- Co?
- Bo... mówią, że to „jedno z największych odkryć w historii zaginionych dzieł sztuki”. I
liczyłem na to, że ta część ci się spodoba... może nie, kto wie, ale liczyłem na to. Muzealne
arcydzieła zwrócone społeczeństwu! Odzyskanie skarbów kultury! Wielka radość! Śpiew
aniołów! A przecież do niczego by nie doszło, gdyby nie ty.
Siedziałem w milczeniu, nie posiadając się ze zdumienia.
- Oczywiście – dodał Boris, ruchem głowy wskazując torbę na łóżku – to nie jest wszystko.
Fajowy świąteczny prezent dla Myriam, Wiśni i Jurija. Od razu też odpaliłem Antonowi i Dimie
działkę trzydzieści procent. Po piętnaście na łebka. Anton odwalił tak naprawdę całą robotę,
więc moim zdaniem powinien dostać dwadzieścia, a Dima dziesięć. Ale to dla Antona kupa
forsy, więc i tak się cieszy.
- Odzyskano inne obrazy. Nie tylko mój.
- Tak, nie słyszałeś, co mówiłem...?
- Jakie inne obrazy?
- Ach, kilka naprawdę wybitnych i sławnych! Szukali ich latami!
- Na przykład...
Boris wydał z siebie odgłos rozdrażnienia.
- Oj, nie znam tytułów, wiesz dobrze, że mnie o takie rzeczy się nie pyta. Parę
współczesnych malunków, bardzo ważnych i cennych, wszyscy strasznie podjarani, chociaż
szczerze ci powiem, nie kumam, co w niektórych jest takiego znowu wspaniałego. Dlaczego tyle
kosztuje coś, co by ci narysowali w przedszkolu? „Brzydka klucha”. „Czarna kreska i bazgroły”.
Ale też mnóstwo prac o wielkiej historycznej wartości. Jeden Rembrandt.
- Marina?
- Nie... ludzie w ciemnym pokoju. Trochę nudne. Ale ładny van Gogh, z brzegiem morza.
Poza tym, no wiesz, normalka, Matka Boska, Jezus, mnóstwo aniołów. Nawet jakieś rzeźby. I
sztuka azjatycka. Wyglądało mi to na nic nie warte, ale zdaje się, że kosztowały fortunę. – Boris
energicznie zgasił papierosa. – À propos. Ten gówniarz zwiał.
- Kto?
- Chińczyk Saschy. – Boris przeszedł do minibaru i wrócił z korkociągiem i dwoma
kieliszkami. – Nie było go w mieszkaniu, gdy zjawiły się gliny, miał szczęście. I jeśli ma trochę
oleju w głowie, a na pewno ma, nie wróci. – Zacisnął zgięty kciuk. – Znajdzie jakiegoś innego
bogatego frajera, który go będzie utrzymywał. Taka „praca”. Całkiem niezła, jeśli można ją
dostać. W każdym razie – powiedział, zagryzając wargę i wyciągając korek, puk! – że też nie
wpadłem na to lata temu! Jeden wielki łatwy czek! Wszystko legalnie! A nie to ciągłe odbijanie
piłeczki, przez tyle lat. Wte i wewte. – Zabujał korkociągiem, tik-tak. – Można się wykończyć
nerwowo! Cały ten czas, ciągłe nerwy, a tymczasem tyle łatwej kasy z budżetu państwa było tuż
pod nosem! Powiem ci coś... – rzekł, przechylając się i nalewając mi z gulgotem czerwone wino
– pod pewnymi względami Horst jest prawdopodobnie nie mniej zadowolony niż ty, że tak to
się potoczyło. Lubi zarobić jak każdy, ale ma też poczucie winy, te same wyobrażenia na temat
dobra publicznego, dziedzictwa kulturowego, sra ta ta ta.
- Nie rozumiem, co to ma wspólnego z Horstem.
- Nie, ja też nie, i nigdy nie zrozumiemy – oznajmił stanowczo Boris. – Stosunki są bardzo
ostrożne i uprzejme. I tak, tak – dodał niecierpliwie, wychylając szybko duży łyk wina – jestem
zły na Horsta, a tak, trochę, może nie ufam mu tak jak kiedyś, może właściwie w ogóle mu nie
ufam. Ale... Horst twierdzi, że nie posłałby Martina, gdyby wiedział, że to my. I może mówi
prawdę. „Nigdy, Boris... nigdy bym tego nie zrobił”. Kto to może wiedzieć? Szczerze... tylko
między nami... możliwe, że mówi tak tylko dlatego, żeby zachować twarz. Bo gdy Martin i Frits
zawalili sprawę, cóż innego mógł zrobić? Prócz wycofania się z wdziękiem? Zapewniając, że o
niczym nie wiedział? Nie wiem tego na pewno, uprzedzam – rzekł. – To tylko moja teoria. Horst
ma własną wersję.
- Jaką?
- Horst mówi... – Boris westchnął. – Horst twierdzi, że nie wiedział, jakoby Sascha zabrał
obraz, do czasu aż sami go przechwyciliśmy i Sascha zadzwonił ni z gruszki, ni z pietruszki,
prosząc Horsta, żeby mu pomógł go odzyskać. Czysty przypadek, że Martin był w mieście...
przyleciał tu na urlop z Los Angeles. Dla ćpunów Amsterdam to dość popularny kierunek na
święta. I tak, jeśli chodzi o tę część – rzekł, pocierając oko – nu, jestem całkiem pewien, że
Horst mówi prawdę. Ten telefon od Saschy był zaskoczeniem. Zdanie się na łaskę Horsta. Nie
ma czasu na rozmowy. Musiał działać szybko. Skąd Horst miał wiedzieć, że to my? Saschy nie
było nawet w Amsterdamie, o wszystkim usłyszał z drugiej ręki, od tego żółtka, który po
niemiecku mówi tak sobie... więc Horst usłyszał o tym z trzeciej ręki. Wszystko trzyma się kupy,
jak się na to odpowiednio spojrzy. No ale z drugiej strony... – powiedział, wzruszając
ramionami.
- Co?
- No więc... Horst zdecydowanie nie wiedział, że obraz jest w Amsterdamie ani że Sascha
próbuje skombinować kasę pod jego zastaw, dopóki Sascha nie spanikował i nie zadzwonił do
niego, gdy mu go odebraliśmy. Co do tego jestem pewien. Ale: czy Horst i Sascha nie zmówili
się, żeby doprowadzić wcześniej do zniknięcia obrazu, we Frankfurcie, po spartaczonej
transakcji w Miami? Możliwe. Horstowi bardzo, ale to bardzo podobał się ten obraz. Bardzo.
Mówiłem ci? Że na pierwszy rzut oka wiedział, z czym ma do czynienia? Ot tak, z głowy?
Nazwisko malarza i cała reszta?
- To jeden z najsłynniejszych obrazów na świecie.
- No tak... – Boris wzruszył ramionami. – Jak mówiłem, jest wykształcony. Dorastał
otoczony pięknymi przedmiotami. A przy okazji, Horst nie wie, że to ja podrzuciłem tę teczkę.
Nie byłby zachwycony. Ale czy Horstowi – roześmiał się głośno – przyszłoby to do głowy?
Ciekaw jestem. Że cały ten czas nagroda czekała na odbiorcę? Do wzięcia legalnie! Dostępna
jak słońce: dla każdego! Wiem, że ja nigdy o tym nie pomyślałem... dopiero teraz. Wielka
radość na całym świecie! Odnalezione arcydzieła! Anton, wielki bohater, pozował do zdjęć,
zaprosili go do Sky News! Owacja na stojąco podczas konferencji prasowej wczoraj
wieczorem! Wszyscy go kochają... jak tego gościa, co kilka lat temu wylądował na rzece i
wszystkich uratował, pamiętasz? Ale jak dla mnie ludzie oklaskują nie Antona, tylko ciebie.
Było tyle rzeczy, które mogłem powiedzieć Borisowi, ale nie byłem w stanie
wypowiedzieć żadnej. Czułem tylko abstrakcyjną w najwyższym stopniu wdzięczność. Może,
pomyślałem, sięgając do torby i wyciągając plik pieniędzy, któremu się przyjrzałem, może
szczęście jest jak pech, potrzebuje czasu, żeby dotarło do świadomości. Na początku nic się nie
czuje. Uczucie pojawia się później.
- Nieźle, co? – spytał Boris, wyraźnie zadowolony, że mnie udobruchał. – Cieszysz się?
- Boris, musisz wziąć połowę.
- Wierz mi, zadbałem o siebie. Mam wystarczająco dużo, żeby przez jakiś czas nie robić
nic, na co nie mam ochoty. Kto wie... może otworzę jakiś bar, w Sztokholmie. A może nie. To
trochę nudne. Ale ty... to wszystko twoje! I będzie jeszcze więcej. Pamiętasz, jak twój ojciec dał
nam kiedyś po pięć stów? Ale nas roznosiło! Bardzo szlachetnie i wspaniałomyślnie z jego
strony! Dla mnie wtedy? Przeważnie głodnego? Smutnego i samotnego? Bez grosza przy duszy?
To był majątek! Nigdy nie widziałem tylu pieniędzy! A ty... – Nos mu się zaróżowił; myślałem,
że zaraz kichnie. – Zawsze taki dobry i porządny; dzieliłeś się ze mną wszystkim, co miałeś, a
ja... co zrobiłem?
- Oj, Boris, daj spokój – powiedziałem speszony.
- Okradłem cię... oto, co zrobiłem. – Alkoholiczny błysk w oku. – Zabrałem ci
najcenniejszą rzecz, jaką miałeś. Jak mogłem tak cię potraktować, gdy życzyłem ci jak
najlepiej?
- Przestań. Nie, naprawdę, przestań – poprosiłem, widząc, że płacze.
- Co mogę powiedzieć? Pytałeś, dlaczego go zabrałem. I co ci mogę odpowiedzieć? Tylko
że... nigdy nie jest tak, jak by się wydawało... wszystko czarne albo wszystko białe. Tak byłoby
o wiele łatwiej. Nawet twój stary... karmił mnie, rozmawiał ze mną, spędzał czas, gościł pod
swoim dachem, dawał mi własne ubrania... nienawidziłeś go tak bardzo, ale pod pewnymi
względami był dobrym człowiekiem.
- Nie powiedziałbym.
- A ja tak.
- Byłbyś jedyny. I byłbyś w błędzie.
- Słuchaj. Ja jestem bardziej wyrozumiałyj – skwitował Boris, ożywiony perspektywą
sprzeczki, i pociągnął nosem, połykając łzy. – Xandra... twój stary... zawsze chciałeś w nich
widzieć wcielenie wszelkiego zła. I okej... twój ojciec bywał agresywny... nieodpowiedzialny...
jak dziecko. Miał wielkie ambicje. Strasznie przez to cierpiał! Ale bardziej krzywdził siebie niż
innych. I tak... – obwieścił teatralnie, nie dopuszczając mnie do głosu – tak, okradał cię, a raczej
próbował, wiem o tym, ale wiesz co? Ja też cię okradłem i mi się upiekło. Co gorsze? Bo
mówię ci... – powiedział, czubkiem buta trącając torbę – świat jest dużo dziwniejszy, niż wiemy
lub nam się wydaje. I wiem, jak myślisz, jak lubisz myśleć, ale może w tym jednym przypadku
nie możesz sprowadzić wszystkiego do czystego „dobra” lub czystego „zła”, tak jak zawsze byś
chciał...? W sensie: że masz dwie różne kupki? Zła tutaj, dobra tam? Może to nie takie proste.
Bo... przez całą drogę tutaj, przez całą noc, wszędzie świąteczne światełka i nie wstydzę ci się
przyznać, rozkleiłem się... bo przypomniała mi się, nie wiedzieć czemu, ta biblijna historia... no
wiesz, ta, gdzie rządca skroił wdowie kasę, ale potem uciekł do dalekiego kraju, mądrze
zainwestował i przywiózł wdowie tysiąc razy więcej, niż ukradł? A ona z radością mu
wybaczyła, zabili tłuste cielę i byli weseli?
- Zdaje się, że coś pokręciłeś.
- No tak, lekcje religii, Polska, dawno temu. Mimo wszystko. Bo, co próbuję powiedzieć,
o czym myślałem, jadąc zeszłej nocy z Antwerpii, dobro nie zawsze wynika z dobrych
uczynków, a złe uczynki nie zawsze są skutkiem zła, prawda? Nawet ci najmądrzejsi i najlepsi
nie są w stanie przewidzieć skutków wszystkich działań. Przerażająca myśl! Pamiętasz księcia
Myszkina z Idioty?
- Naprawdę w tej chwili nie nadaję się do prowadzenia intelektualnych dysput.
- Wiem, wiem, ale wysłuchaj mnie do końca. Czytałeś Idiotę, co nie? Tak. No więc ta
książka porządnie mną wstrząsnęła. Do tego stopnia, że od tamtej pory rzadko sięgałem po
literaturę piękną, nie licząc Larssona i tym podobnych. Bo... – próbowałem nieskutecznie mu
przerwać – może później się podzielisz swoimi przemyśleniami, ale pozwól, że ci wyjaśnię,
dlaczego mną wstrząsnęła. Bo Myszkin czynił tylko dobro... nieegoistycznie... wszystkich
traktował ze zrozumieniem i współczuciem i jaki był skutek tej dobroci? Morderstwo!
Katastrofa! Bardzo się kiedyś tym przejąłem. Leżałem w nocy i się zamartwiałem! No bo...
dlaczego? Jak to możliwe? Przeczytałem tę książkę chyba ze trzy razy, myśląc, że czegoś nie
skumałem. Myszkin miał dobre serce, wszystkich kochał, był czuły, zawsze wybaczał, nigdy nie
zrobił nic złego... ale zaufał niewłaściwym ludziom, podjął złe decyzje, zranił wszystkich
dookoła. Bardzo mroczne przesłanie. „Po co być dobrym?” Ale... to właśnie zeszłej nocy się do
mnie przyczepiło, jak jechałem tu samochodem. A co jeśli... to bardziej skomplikowane? Jeśli
prawdą jest też coś odwrotnego? No bo... jeśli z dobrych uczynków czasem może wyniknąć coś
złego...? Gdzie jest napisane, że tylko zło może być konsekwencją złych uczynków? Może
czasami złe oznacza dobre? Można źle skręcić, a i tak trafi się ostatecznie do celu? Albo,
jeszcze inaczej, czasem robisz wszystko źle, a to i tak wychodzi na dobre.
- Nie bardzo nadążam.
- No więc... muszę powiedzieć, że ja osobiście nigdy nie wyznaczałem tak wyraźnej
granicy między „dobrem” i „złem” jak ty. Dla mnie: ta granica jest często fałszywa. Jedno i
drugie nigdy nie jest całkiem rozdzielone. Jedno nie może istnieć bez drugiego. O ile robię coś z
miłości, czuję, że robię to, co najlepsze. Ale ty, wiecznie osądzający, wiecznie żałujący
przeszłości, ciągłe wyrzuty, poczucie winy, pytania „a gdyby to”, „a gdyby tamto”. „Życie jest
okrutne”. „Żałuję, że nie zginąłem zamiast”. No... pomyśl o tym. A jeśli wszystkie twoje
uczynki, dobre i złe, nie robią Bogu różnicy? A jeśli wzór jest wyznaczony wcześniej? Nie,
nie... czekaj... nad tym pytaniem warto się zastanowić. A jeśli nasze zło i błędy są właśnie tym,
co wyznacza nasz los i prowadzi nas do dobra? A jeśli niektórzy z nas nie trafiliby tam inną
drogą?
- Trafiliby gdzie?
- Zrozum, gdy mówię „Bóg”, używam tego słowa w odniesieniu do długoterminowego
wzoru, którego nie jesteśmy w stanie rozszyfrować. Jak wielka, powoli zmieniająca się mapa
pogody, wyże i niże nadchodzące z daleka i owiewające nas przypadkowo jak... – Nie
dokończył, ale zamachał ręką jakby odpędzał niesiony wiatrem liść. – Ale... może nie tak
przypadkowo i bezosobowo, jak się wydaje, jeśli mnie rozumiesz.
- Przepraszam, ale to nie ma żadnego sensu.
- Nie potrzebujesz sensu. Chodzi o to, że może sens jest zbyt wielki, byśmy mogli go
ogarnąć lub sami rozpracować. Bo... – Łukowata brew powędrowała do góry. – Więc tak,
gdybyś nie zabrał obrazu z muzeum, a Sascha go nam nie ukradł, i gdybym ja nie postanowił
zgłosić się po nagrodę... nu, czy wciąż nie poszukiwano by tych pozostałych obrazów? Może
pozostałyby zaginione na zawsze? Zawinięte w brązowy papier? Wciąż zamknięte w tym
mieszkaniu? Nieoglądane przez nikogo? Samotnie i stracone dla świata? Może ten jeden musiał
przepaść, żeby znaleziono pozostałe?
- Myślę, że to raczej podpada pod „ironię losu” niż pod „opatrzność boską”.
- Tak... ale po co to w ogóle nazywać? Czy jedno i drugie nie może być tym samym?
Spojrzeliśmy po sobie. I przyszło mi do głowy, że pomimo jego wad, które były liczne i
widowiskowe, powodem, dla którego lubiłem Borisa i czułem się szczęśliwy w jego
towarzystwie niemal od chwili, gdy go poznałem, było to, że nigdy się nie bał. Nie spotyka się
zbyt wielu ludzi, którzy swobodnie poruszają się po świecie z tak żarliwą pogardą wobec
niego, a jednocześnie z tak dziwaczną i niezniszczalną wiarą w coś, co w dzieciństwie lubił
nazywać „płanieta Ziemla”.
- Więc... – Boris wychylił resztkę wina i dolał sobie więcej – jakie są twoje wielkie
plany?
- W związku z czym?
- Jeszcze chwilę temu gdzieś pędziłeś. Może byś tu został?
- Tu?
- Nie... nie chodziło mi, że tu, w Amsterdamie, zgodzę się z tobą, powinniśmy się stąd
zmyć, to bardzo dobry pomysł, a jeśli chodzi o mnie, nie zamierzam tu przez jakiś czas wracać.
Miałem na myśli: może byś się tak trochę odprężył przed powrotem do domu? Pojechał ze mną
do Antwerpii? Zobaczył moje mieszkanie! Poznał moich przyjaciół! Na jakiś czas oderwał się
od swoich problemów sercowych.
- Nie, wracam do domu.
- Kiedy?
- Dzisiaj, jeśli to możliwe.
- Tak szybko? Nie! Pojedź ze mną do Antwerpii! Mają tam super ofertę... nie jak tutaj,
dwie dziewczyny, za dwa tysiące euro i trzeba się umówić dwa dni wcześniej. Wszystko po
dwa. Jurij nas zawiezie... ja usiądę z przodu, a ty możesz się położyć i kimnąć z tyłu. Co ty na
to?
- Właściwie to mógłbyś mnie podwieźć na lotnisko.
- Właściwie... to chyba nie. Gdybym to ja sprzedawał bilety? Nie wpuściłbym cię nawet
do samolotu. Wyglądasz, jakbyś złapał ptasią grypę albo SARS. – Rozsznurowywał swoje
mokre buty, próbując wcisnąć w nie stopy. – Uff. Odpowiesz mi na jedno pytanie? Na jaką... –
zaczął, podnosząc zniszczony but – powiedz mi, na jaką cholerę kupuję te włoskie skórzane
buty, drogie jak czort, skoro po tygodniu są do wyrzucenia? Kiedy... moje stare pustynne glany...
pamiętasz? Idealne do szybkich ucieczek! I żeby wyskoczyć przez okno! Służyły mi latami! Nie
obchodzi mnie, że pasują do garnituru jak pięść do nosa. Kupię sobie takie i będę nosił do
końca życia. Gdzie... – Spojrzał na zegarek, marszcząc brwi. – Gdzie się ten Jurij podziewa? W
Boże Narodzenie nie powinien mieć problemów z zaparkowaniem?
- Dzwoniłeś po niego? Boris klepnął się w czoło.
- Nie, zapomniałem. Cholera! Pewnie już zjadł śniadanie. Albo siedzi w wozie i zmarzł na
kość. – Wysączył resztę wina i wsunął do kieszeni miniaturowe buteleczki wódki. – Jesteś
spakowany? Tak? Fantastycznie. Więc możemy iść. – Zauważyłem, że zawija w serwetkę chleb
i ser. – Zejdź na dół i zapłać. Chociaż... – Spojrzał z dezaprobatą na zaplamiony płaszcz rzucony
na łóżko. – Musisz się koniecznie pozbyć tego.
- Jak?
Skinieniem głowy wskazał mętny kanał za oknem.
- Naprawdę...?
- Czemu nie? Nie ma przepisu zabraniającego wrzucania płaszczy do kanału, prawda?
- Tak przypuszczam.
- Nu... kto wie. Ale jeśli jest, to niezbyt powszechnie stosowany, jeśli chcesz znać moje
zdanie. Szkoda, że nie widziałeś syfu, jaki czasem tam pływa podczas strajku śmieciarzy. Rzygi
pijanych Amerykanów, co tylko ci przyjdzie do głowy. Chociaż... – kontynuował, wyglądając
przez okno – rozumiem cię, nie w biały dzień. Możemy go zabrać w bagażniku do Antwerpii i
wrzucić do pieca. Zobaczysz, spodoba ci się moje mieszkanie. – Wyłowił z kieszeni telefon i
wybrał numer. – Strych artysty bez sztuki! A gdy otworzą sklepy, pójdziemy ci kupić nową
katanę.
VI

Wróciłem do domu nocnym samolotem po drugim dniu świąt (spędzonym w Antwerpii, gdzie
zamiast imprezy i usług agencji towarzyskiej zaserwowano mi zupki z puszki, zastrzyk
penicyliny i stare filmy na sofie u Borisa) i dotarłem do domu Hobiego około ósmej rano.
Puszczając z ust białe obłoczki powietrza, otworzyłem sobie frontowe drzwi przyozdobione
gałęziami drzewa balsamowego i przeszedłem przez salon obok ciemnej choinki i resztek
prezentów na tyły domu, gdzie na kuchennej drabince stał zapuchnięty i zaspany Hobie w
szlafroku i kapciach, odkładając wazę na zupę i ponczową misę, które wykorzystał do
świątecznego obiadu.
- Część – przywitałem go, rzucając walizkę, zajęty Popczikiem, który z oddaniem kręcił
pod moimi nogami geriatryczne ósemki, i dopiero kiedy przeniosłem na niego wzrok, gdy
schodził z drabiny, zauważyłem w nim pewną stanowczość: czymś zmartwiony, ale ze
zdecydowanym, wymuszonym uśmiechem przyklejonym do twarzy.
- Co tam? – spytałem, przestając głaskać Popczika, i ściągnąłem nowy płaszcz, który
zawiesiłem na oparciu krzesła. – Coś się działo?
- Niewiele.
Nie patrzył na mnie.
- Wszystkiego najlepszego! No... trochę późno. Jak minęły święta?
- Dobrze. A tobie? – zapytał oficjalnie kilka chwil później.
- Właściwie to nie najgorzej. Byłem w Amsterdamie – dodałem, gdy nic nie powiedział.
- O, naprawdę? Musiało być fajnie. Strapiony, zamyślony.
- Jak się udał świąteczny obiad? – spytałem po przezornej przerwie.
- Ach, bardzo. Mieliśmy tutaj pluchę, ale poza tym było miło. – Próbował złożyć kuchenną
drabinkę i nie mógł sobie z nią poradzić. – Pod choinką jest parę prezentów dla ciebie, jeśli
masz ochotę je rozpakować.
- Dzięki. Wieczorem. Teraz jestem skonany. Pomóc ci? – spytałem, robiąc krok w jego
stronę.
- Nie, nie. Nie, dzięki. – Ton jego głos brzmiał jakoś dziwnie. – Udało się.
- Dobra – powiedziałem, zastanawiając się, dlaczego nie wspomniał o swoim prezencie:
dziecięcym hafcie na kanwie, alfabet i cyfry w formie falistych winorośli, stylizowane
zwierzęta gospodarskie Haft Marry Sturtevant, lat 11, 1779. Nie otworzył go? Wygrzebałem go
w pudle z poliestrowymi damskimi majtkami na pchlim targu – nie był tani jak na pchli targ,
cztery stówy, ale widziałem porównywalne próbki sprzedawane na aukcjach za dziesięć razy
tyle. Przyglądałem się w milczeniu, jak Hobie krąży po kuchni na autopilocie, trochę bez sensu –
otworzył lodówkę, zamknął ją, nic nie wyjmując, napełnił czajnik, żeby zrobić herbatę, cały
czas w swoim kokonie, ani razu na mnie nie spoglądając.
- Hobie, co się dzieje? – spytałem wreszcie.
- Nic.
Szukał łyżki, ale otworzył złą szufladę.
- Co, nie chcesz mi powiedzieć?
Odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć, z błyskiem niepewności w oczach, nim odwrócił się
znowu do kuchenki i wypalił:
- Sprezentowanie Pippie tego naszyjnika było naprawdę niestosowne.
- Co? – wydusiłem z siebie zaskoczony. – Zdenerwowała się?
- Nie wiem... – zaczął, kręcąc głową ze wzrokiem wbitym w podłogę. – Nie wiem, co w
ciebie wstąpiło. Nie wiem, co mam myśleć. Słuchaj, nie chcę wpadać w mentorski ton – rzekł,
gdy ja siedziałem bez ruchu. – Naprawdę nie chcę. Właściwie to wolałbym w ogóle o tym nie
mówić. Ale... – Zdawał się szukać słów. – Nie widzisz, że to przykre i niewłaściwe?
Obdarowujesz Pippę naszyjnikiem za trzydzieści tysięcy? W noc własnego przyjęcia
zaręczynowego? Zostawiasz jej go w bucie? Pod drzwiami?
- Nie zapłaciłem za niego trzydziestu tysięcy.
- Nie, śmiem twierdzić, że gdybyś go chciał kupić w sklepie, musiałbyś wybulić
siedemdziesiąt pięć. A poza tym, jest jeszcze coś... – Nagle odsunął krzesło i usiadł. – Och, nie
wiem, co robić – wyznał żałośnie. – Nie mam pojęcia, od czego zacząć.
- Słucham?
- Proszę, powiedz mi, że ta druga sprawa nie ma z tobą nic wspólnego.
- Druga sprawa? – powtórzyłem ostrożnie.
- Więc tak... – Poranna muzyka klasyczna z kuchennego tranzystora, melancholijna
fortepianowa sonata. – Dzień przed Wigilią dość niezwykłą wizytę złożył mi twój przyjaciel
Lucius Reeve.
Wrażenie spadania pojawiło się natychmiast, spadałem szybko i głęboko.
- Który miał w zanadrzu kilka dość zaskakujących oskarżeń. Prędzej bym się śmierci
spodziewał. – Hobie zacisnął oczy między kciukiem i palcem wskazującym, siedząc tak przez
chwilę. – Zostawmy na razie tę drugą sprawę. Nie, nie – powiedział, machnięciem ręki
odpędzając moje słowa, gdy próbowałem coś wtrącić. – Najpierw ta pierwsza. Meble.
Przetoczyła się między nami nieznośna cisza.
- Rozumiem, że nie ułatwiłem ci przyjścia z tym do mnie. Rozumiem też, że to ja cię w to
wpakowałem. Ale... – powiedział, rozglądając się – dwa miliony dolarów, Theo!
- Słuchaj, pozwól mi coś powiedzieć...
- Powinienem był robić notatki: miał fotokopie, dokumenty przewozowe, rzeczy, których
nigdy nie sprzedaliśmy i nigdy nie musieliśmy sprzedawać, meble z kategorii amerykańskiej
klasyki, nieistniejące, nie byłem w stanie zliczyć w głowie, w pewnym momencie po prostu
straciłem rachubę. Dziesiątki! Nie miałem pojęcia, jakie to przyjęło rozmiary. A ty jeszcze mnie
okłamałeś, bo wcale mu nie chodziło o podrzucanie mebli. Chce czegoś zupełnie innego.
- Hobie? Hobie, posłuchaj. – Patrzył na mnie, choć właściwie nie patrzył. – Przykro mi, że
musiałeś się o tym dowiedzieć w ten sposób, miałem nadzieję, że zdążę to najpierw
wyprostować, ale... sprawa jest już załatwiona, okej? Mogę teraz wszystko odkupić, wszystkie
co do jednego.
Nie wyglądał jednak na kogoś, komu ulżyło, kręcił tylko głową.
- To straszne, Theo. Jak mogłem do czegoś takiego dopuścić?
Gdybym nie był tak wstrząśnięty, zaznaczyłbym, że popełnił tylko jeden grzech – zaufał mi i
zawierzył moim słowom, ale jego zdumienie wydawało się tak szczere, że nie śmiałem się
odezwać.
- Jak to się stało, że sprawy zaszły tak daleko? Jak mogłem się nie domyślić? On miał... –
Hobie odwrócił wzrok, znów szybko pokręcił głową z niedowierzaniem. – Twoje pismo, Theo.
Twój podpis. Stolik w stylu Duncana Phyfe’a... krzesła w stylu Sheratona... takaż sofa wysłana
do Kalifornii... ja tę sofę zrobiłem własnymi rękami, Theo, widziałeś to, taki z niej antyk jak ta
torba na zakupy z Griestede. Zupełnie nowa rama. Nawet podłokietniki nowe. Oryginalne były
tylko dwie nogi, stałeś tam i patrzyłeś, jak radełkowałem nowe...
- Przepraszam, Hobie... dzwonili codziennie z urzędu skarbowego... nie wiedziałem, co
robić...
- Wiem, że nie wiedziałeś – powiedział, chociaż gdy wypowiadał te słowa, w jego oczach
migotała wątpliwość. – Tam na dole podjąłeś się niemożliwego zadania. Tylko... – Odsunął się
z krzesłem, przewrócił oczami w stronę sufitu. – Dlaczego tego nie przerwałeś? Dlaczego to
ciągnąłeś? Wydawaliśmy pieniądze, których nie mamy! Przekopałeś ten tunel prawie do Chin!
To trwało całe lata! Nawet gdybyśmy mogli to wszystko spłacić, a nie możemy na pewno, wiesz
o tym...
- Hobie, po pierwsze, mogę wszystko spłacić, a po drugie... – Potrzebowałem kawy, nie
byłem jeszcze całkowicie rozbudzony, ale nie widziałem jej na kuchence, a to nie był
odpowiedni moment na parzenie kawy. – Po drugie, cóż, nie chcę powiedzieć, że wszystko jest
w porządku, bo w żadnym wypadku nie jest, chciałem tylko, żebyśmy utrzymali się na
powierzchni, spłacili trochę długów, nie wiem, jak dopuściłem do tego, że sprawy aż tak
wymknęły się spod kontroli. Ale... nie, nie, posłuchaj – powiedziałem z naciskiem; widziałem,
że odlatuje myślami, mglisty wzrok, tak jak kiedyś mama, zmuszona siedzieć cicho i
wysłuchiwać skomplikowanych i niedorzecznych kłamstw mojego ojca. – Cokolwiek ci
powiedział, a tego nie wiem, mam pieniądze. Wszystko w porządku. Okej?
- Chyba boję się zapytać, skąd je masz. – Po czym, ze smutkiem, odchylając się do tyłu,
dodał: – Gdzie tak naprawdę byłeś? Jeśli mogę spytać?
Skrzyżowałem, a potem wyprostowałem nogi, potarłem twarz.
- W Amsterdamie.
- Dlaczego w Amsterdamie?
I gdy szukałem właściwych słów, żeby mu odpowiedzieć, powiedział jeszcze:
- Myślałem, że już nie wrócisz.
- Hobie...
Płonąłem ze wstydu; zawsze tak bardzo się starałem, żeby schować przed nim swoją
dwulicowość, okazywać mu tylko uładzoną i wymuskaną wersję, nigdy tę wstydliwą i dziurawą,
którą tak usilnie przed nim skrywałem, oszusta i tchórza, łgarza i krętacza...
- Dlaczego wróciłeś? – Mówił szybko, z nieszczęśliwą miną, jak gdyby zależało mu tylko
na jednym, wyrzuceniu z siebie tych słów; i w tym wzburzeniu wstał i zaczął chodzić po kuchni,
kłapiąc kapciami po podłodze. – Myślałem, że już cię nie zobaczymy. Całą ostatnią noc, ostatnie
kilka nocy, nie mogłem zmrużyć oka, zastanawiając się, co robić. Katastrofa. Wszędzie w
wiadomościach trąbili o tych skradzionych obrazach. Niezłe święta. A ty przepadłeś jak kamień
w wodę. Nie odbierałeś telefonu... nikt nie wiedział, gdzie jesteś...
- O Boże – jęknąłem, szczerze przerażony. – Przepraszam. Słuchaj, posłuchaj mnie –
poprosiłem, gdy on zaciskał usta i kręcił głową, jak gdyby już odseparował się od tego, co mu
mówię, nie było nawet sensu mnie słuchać – jeśli martwisz się tymi meblami...
- Meblami? – Łagodny, tolerancyjny, ugodowy Hobie: dudniący jak bojler, który ma zaraz
eksplodować. – Kto tu mówi o meblach? Reeve powiedział, że zwiałeś, uciekłeś, ale... – stał i
mrugał szybko powiekami, usiłując się opanować – nie uwierzyłem mu, nie mogłem, i bałem
się, że chodzi o coś dużo gorszego. Oj, wiesz, co mam na myśli – powiedział z lekką złością,
gdy nie odpowiadałem. – Co miałem myśleć? Po tym, jak ulotniłeś się z przyjęcia... ja i Pippa,
nie wyobrażasz sobie, gospodyni się trochę piekliła, „a gdzie narzeczony?”, oburzała się,
wyszedłeś tak nagle, nie byliśmy zaproszeni na afterparty, więc daliśmy nogę... a potem...
wyobraź sobie, jak się poczułem, gdy wróciłem do domu, a drzwi niezamknięte na klucz,
praktycznie otwarte na oścież, szuflada z gotówką splądrowana... mniejsza z naszyjnikiem, ten
liścik, który zostawiłeś Pippie, brzmiał tak dziwnie, zmartwiła się tak samo jak ja...
- Naprawdę?
- Ależ oczywiście! – Zamachał ręką. Praktycznie krzyczał. – Co mieliśmy myśleć? A potem
ta straszna wizyta Reeve’a. Byłem w trakcie robienia spodu do placka... nie powinienem był w
ogóle podchodzić do drzwi, myślałem, że to Moira... dziewiąta rano i stałem tam,
wytrzeszczając oczy, cały upaprany mąką... Theo, dlaczego to zrobiłeś? – spytał rozpaczliwie.
Nie wiedząc, co ma na myśli – miałem niejedno na sumieniu – pokręciłem tylko głową i
uciekłem spojrzeniem.
- Coś tak niedorzecznego... jak mogłem w coś takiego uwierzyć? W zasadzie to nie
uwierzyłem. Bo rozumiem – powiedział, gdy nie odpowiadałem – słuchaj, rozumiem sprawę z
meblami, zrobiłeś to, co musiałeś, i wierz mi, jestem ci wdzięczny, gdyby nie ty, pracowałbym
teraz u kogoś i mieszkał w jakiejś nędznej klitce. Ale... – wepchnął pięści do kieszeni szlafroka
– cała ta druga historia? Naturalnie ciągle się zastanawiam, jaka jest twoja rola w tym
wszystkim. Zwłaszcza że się ulotniłeś prawie bez słowa ze swoim kumplem... który, przykro mi
to mówić, jest bardzo czarujący, ale wygląda, jakby zwiedził niejedną celę...
- Hobie...
- Ach, Reeve. Szkoda, że go nie słyszałeś. – Wyglądał, jakby zeszło z niego całe powietrze;
wydawał się bezwładny i załamany. – Stary wąż. I... chcę, żebyś wiedział, że w tej sprawie...
kradzieży? Broniłem cię zażarcie. Cokolwiek masz za uszami... byłem przekonany, że nie
zrobiłbyś czegoś takiego. A potem? Nie minęły trzy dni? Co się pojawia w wiadomościach?
Który obraz? Razem z wieloma innymi? Czyżby Reeve mówił prawdę? – pytał, gdy ja nie
odpowiadałem. – To ty?
- Tak. Chociaż ściśle mówiąc, to nie.
- Theo.
- Mogę wyjaśnić.
- Prosiłbym – powiedział, nasadą dłoni przecierając oko.
- Usiądź.
- Ale...
Rozejrzał się rozpaczliwie, jak gdyby bał się stracić resztki determinacji, jeśli usiądzie ze
mną przy stole.
- Nie, powinieneś usiąść. To długa historia. Postaram się, żeby było krótko i zwięźle.
VII

Nie odezwał się ani słowem. Nie odebrał nawet telefonu, gdy zadzwonił. Byłem zmaltretowany
i obolały po wielogodzinnym locie i chociaż przemilczałem kwestię dwóch trupów, o reszcie
opowiedziałem mu najlepiej, jak potrafiłem: krótkimi zdaniami, rzeczowo, nie próbując się
usprawiedliwiać ani tłumaczyć. Gdy skończyłem, siedział tylko, w kuchni słychać było
jednostajny szum starej lodówki, a mnie to jego milczenie rozstrajało. W końcu jednak odchylił
się do tyłu i skrzyżował ramiona.
- To wszystko tak dziwnie się czasem plecie, nie uważasz? – powiedział. Milczałem, nie
wiedząc, co powiedzieć.
- Mam na myśli... – wyjaśnił, pocierając oko – dopiero teraz, gdy robię się coraz starszy,
zaczynam to rozumieć. Jak nieprzewidywalny jest czas. Ile ma dla nas niespodzianek i sztuczek.
Usłyszałem i zrozumiałem tylko „sztuczek”, nic więcej. Wtem raptownie zerwał się z
miejsca – wyprostowując się na całe swoje sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów – i w jego
postawie było coś surowego i pełnego żalu, tak przynajmniej mi się wydawało, duch
patrolującego ulice policjanta, a może ochroniarza, który zaraz wyrzuci cię z pubu.
- Pójdę już – powiedziałem. Zamrugał szybko powiekami.
- Co?
- Wypiszę ci czek na całą sumę. Trzymaj go do czasu, aż ci powiem, że można go
zrealizować, tylko o tyle proszę. Przysięgam, nigdy nie chciałem cię skrzywdzić.
Swoim starym, dobrze mi znanym zamaszystym gestem odpędził moje słowa jak muchy.
- Nie, nie. Czekaj, no. Chcę ci coś pokazać.
Wstał i przeszedł po skrzypiącej podłodze do salonu. Nie było go przez jakiś czas. A gdy
wrócił, trzymał w rękach rozpadający się album ze zdjęciami. Usiadł. Przekręcił kilka kartek. I
gdy otworzył album na jednej ze stron, przysunął go do mnie.
- Popatrz.
Wyblakła fotografia. Uśmiechnięty drobniutki chłopczyk o ptasiej urodzie przy pianinie w
obstawionym palmami pokoju w stylu belle époque: nie paryskim, niezupełnie, raczej kairskim.
Podwójne żardyniery, dużo francuskich brązów, dużo małych obrazów. W jednym – kwiaty w
szklance – rozpoznałem z trudnością Maneta. Ale moje spojrzenie przeskoczyło na dużo
bardziej znajomy wizerunek jedną lub dwie ramy wyżej.
Oczywiście reprodukcja. Ale nawet na zniszczonym starym zdjęciu emanowała
specyficznym, dziwnie nowoczesnym światłem.
- Artystyczna kopia – wyjaśnił Hobie. – Tak jak Manet. Nic szczególnego, ale... – splótł
dłonie na stole – te obrazy były ogromną częścią jego dzieciństwa, najszczęśliwszą częścią,
zanim zachorował... jedynak, rozpieszczany i noszony na rękach przez służbę... figi i
mandarynki, jaśmin kwitnący na balkonie... mówił po arabsku, nie tylko po francusku,
wiedziałeś o tym, prawda? I... – Hobie skrzyżował mocno ramiona, po czym postukał palcem
wskazującym w usta – opowiadał, jak to w przypadku wybitnych obrazów, nawet ich kopii,
możliwe jest najgłębsze ich poznanie, jakby niemal można było w nie wniknąć. Nawet u
Prousta... jest taki słynny fragment, w którym przeziębiona Odeta otwiera drzwi, jest nie w
sosie, włosy ma rozpuszczone, nieuczesane, plamy na skórze, a Swann, który do tej chwili się
nią nie interesował, zakochuje się, ponieważ Odeta wygląda jak dziewczyna z podniszczonego
fresku Botticellego. Który sam Proust znał jedynie z reprodukcji. Nigdy nie widział oryginału w
Kaplicy Sykstyńskiej. Ale i tak... cała powieść w pewnym sensie jest o tym momencie. I
niedoskonałość jest częścią fascynacji, plamy na fresku. Nawet poprzez kopię Proust był w
stanie wyśnić ten wizerunek na nowo, ukształtować nim na nowo rzeczywistość, wydobyć z
niego coś własnego i przenieść do świata. Ponieważ... linia piękna jest linią piękna. Nieważne,
czy przeszła sto razy przez ksero.
- Tak – przyznałem, chociaż nie myślałem o obrazie, lecz o „składakach” Hobiego.
Meblach ożywionych pod jego dotykiem i wypieszczonych tak, że wyglądały, jak gdyby
przepływał przez nie czysty, złocisty czas, kopiach, dzięki którym można się było zakochać w
hepplewhite’ach lub sheratonach, nawet jeśli wcześniej nigdy w życiu się ich nie oglądało ani
się o nich nie myślało.
- Cóż... ja sam jestem starym wytwórcą kopii. Wiesz, co powiedział Picasso. „Dobrzy
artyści kopiują, wielcy kradną”. Mimo wszystko, gdy masz do czynienia z prawdziwie wielkim
dziełem, jest tak, jakbyś odczuwał wstrząs, dotykając końca przewodu. Nieważne, jak często go
dotykasz ani ilu ludzi wcześniej zrobiło to przed tobą. To ten sam przewód. Który spadł z
jakiegoś wyższego poziomu życia. Wciąż ma w sobie ten sam ładunek. A kopie... – pochylił się
z dłońmi splecionymi na stole – te artystyczne kopie, wśród których dorastał Welty, przepadły,
gdy dom w Kairze spłonął, i prawdę powiedziawszy, już wcześniej je stracił, gdy zachorował i
odesłali go do Ameryki, ale... był taki jak my, przywiązywał się do przedmiotów, w jego oczach
miały osobowość i duszę, i chociaż po tamtym życiu nie zostało mu prawie nic, nigdy nie stracił
tych obrazów, bo oryginały wciąż istniały gdzieś w świecie. Podróżował, żeby je obejrzeć... raz
przejechaliśmy pociągiem aż do Baltimore, żeby obejrzeć oryginał Maneta, gdy go tam
wystawiano, wiele lat temu, kiedy jeszcze żyła matka Pippy. Nie lada podróż dla Welty’ego. Ale
wiedział, że nigdy nie dotrze do Musée d’Orsay. I w dniu, kiedy poszli z Pippą na wystawę
Holendrów, jak myślisz, najbardziej chciał, żeby obejrzała który obraz?
Interesujące było to, jak ten delikatny chłopiec o krzywych nóżkach ze zdjęcia, uroczo
uśmiechnięty, nieskazitelny w swym marynarskim ubranku, był jednocześnie konającym starcem,
który chwycił mnie za rękę: dwie oddzielne ramy tej samej duszy nałożone na siebie. I ten obraz
nad jego głową był nieruchomym punktem, na którym wszystko się zasadzało: marzenia i znaki,
przeszłość i przyszłość, szczęście i los. Nie było jednego znaczenia. Znaczeń było wiele.
Zagadka, która bez końca się rozrasta.
Hobie odchrząknął.
- Mogę cię o coś zapytać? – spytał.
- Oczywiście.
- Jak go przechowywałeś?
- W poszewce na poduszkę.
- Z bawełny?
- No... czy perkal to bawełna?
- Bez wyściółki? Bez żadnej osłony?
- Tylko papier i taśma. Tak – powiedziałem, gdy w jego oczach zamigotał niepokój.
- Trzeba było użyć celofanu i plastiku pęcherzykowego!
- Teraz to wiem.
- Przepraszam – rzucił, krzywiąc się i przykładając dłoń do skroni. – Wciąż nie mogę w to
uwierzyć. Poleciałeś samolotem Continental Airlines z obrazem schowanym w bagażu?
- Jak mówiłem. Miałem trzynaście lat.
- Dlaczego mi po prostu nie powiedziałeś? Mogłeś to zrobić – rzekł, gdy pokręciłem
głową.
- A tak, pewnie – odpowiedziałem nieco zbyt szybko, chociaż pamiętałem osamotnienie i
strach tamtych dni: ciągły lęk przed opieką społeczną; przesiąknięty zapachem mydła pokój,
którego nie dało się zamknąć na klucz, przenikliwy chłód kamienno-szarej recepcji, gdzie
czekałem na spotkanie z panem Bracegirdle’em, mój lęk przed odesłaniem z miasta.
- Coś bym wymyślił. Chociaż jak się tu zjawiłeś, nie mając dokąd pójść... cóż, mam
nadzieję, że nie będziesz miał mi za złe tych słów, ale nawet twój prawnik... sam zresztą wiesz
o tym tak dobrze jak ja, ta sytuacja martwiła go, zależało mu na tym, żeby cię stąd odesłać, do
tego kilkoro wieloletnich przyjaciół mówiło mi: „James, bierzesz na siebie za dużo,
absolutnie...”. Cóż, można zrozumieć, dlaczego tak myśleli – dodał szybko, widząc mój wyraz
twarzy.
- Och, pewnie, oczywiście.
Vogelowie, Grossmanowie, Mildebergerowie, o ile zawsze uprzejmi, potrafili milcząco
przekazać (w każdym razie mnie) swoje zdanie na ten temat: „Hobie ma już wystarczająco dużo
zmartwień”.
- Na pewnym poziomie to było szaleństwo. Wiem, jak to wyglądało. A jednak, no cóż,
wydawało się też, że dostałem wyraźną wiadomość: Welty przysłał cię tutaj, a ty potem ciągle
wracałeś, jak mały owad... – Zastanowił się przez chwilę, marszcząc czoło, głębsza wersja jego
wiecznie zmartwionego wyrazu twarzy. – Powiem ci, co tak nieporadnie próbuję wyrazić. Po
śmierci mojej matki, tamtego strasznego, niekończącego się lata, ciągle wypuszczałem się na
długie spacery. Czasem z Albany aż do Troy. Wystawałem w deszczu pod daszkami sklepów
żelaznych. Wszystko, byle tylko nie wracać do tego domu bez niej. Gdzie unosiła się wszędzie
jak duch. Siedziałem w bibliotece tak długo, jak się dało, a potem wsiadałem do autobusu do
Watervliet i znowu wędrowałem. Byłem dużym chłopakiem, dwanaście lat, ale wysokim jak
dorosły mężczyzna, ludzie myśleli, że jestem włóczęgą, gospodynie odpędzały mnie miotłą ze
schodów. Ale w ten sposób trafiłem do pani De Peyster – otworzyła drzwi, gdy siedziałem na
jej werandzie, i powiedziała: „Pewnie chce ci się pić, może wejdziesz?”. Portrety, miniatury,
dagerotypy, stara ciotka taka a taka, stary wujek taki a taki. Spiralne schody. I oto znalazłem się
w swojej łodzi ratunkowej. Odnalazłem ją. W tym domu trzeba było się czasem uszczypnąć,
żeby przypomnieć sobie, że to nie rok 1909. Kilka najpiękniejszych klasycznych mebli
amerykańskich, jakie widziałem do tej pory, a to szkło Tiffany’ego, mój Boże... to było w
czasach, zanim Tiffany stał się czymś wyjątkowym, ludzie nie zwracali wtedy uwagi na te
przedmioty, nie tak jak teraz, może w mieście dawano za nie duże sumy, ale w tamtych latach
można je było znaleźć na północy stanu w sklepach ze starzyzną za grosze. Wkrótce ja sam
rozpocząłem łowy w tych sklepach. Ale u niej wszystko było rodzinną schedą. Każdy przedmiot
miał swoją historię. I z rozkoszą pokazywała, gdzie stanąć, o jakiej porze, by każdy z nich
obejrzeć w najlepszym świetle. Późnym popołudniem, gdy słońce przesuwało się za oknami... –
powiedział, rozczapierzając palce, trach! trach! – zapalały się jeden po drugim jak petardy na
sznurku.
Z mojego krzesła miałem doskonały widok na kolekcję figurek Hobiego, jego Arkę Noego:
para słoni, zebr, rzeźbione zwierzęta maszerujące dwójkami, aż po maleńką kurę z kogutem,
króliki i myszy na końcu stawki. Zaklęte w nich było wspomnienie, poza słowami, zakodowana
wiadomość z tamtego pierwszego popołudnia: deszcz spływający po świetlikach, sznur
domowych stworzeń ustawiony na kuchennym blacie, czekający na ratunek. Noe: wielki
konserwator, wielki opiekun.
- I... – Wstał, żeby zaparzyć kawę. – Przypuszczam, że to nieprzyzwoite, całe życie tak
bardzo hołubić przedmioty...
- Kto tak twierdzi?
- Cóż... – odpowiedział, odwracając się od kuchenki – ujmijmy to w ten sposób: nie
prowadzimy tu szpitala dla chorych dzieci. Cóż jest szlachetnego w reperowaniu starych stołów
i krzeseł? Całkiem możliwe, że to szkodliwe dla duszy. Widziałem zbyt wiele majątków, żeby
tego nie wiedzieć. Bałwochwalstwo! Jeśli za bardzo przywiązujesz się do rzeczy, to cię może
zniszczyć. Tylko... jeśli naprawdę przywiązujesz się do przedmiotu, zaczyna żyć własnym
życiem, prawda? I czy sens rzeczy, pięknych rzeczy, nie polega na tym, że łączą cię z jakimś
głębszym pięknem? Te pierwsze doświadczenia, które szeroko otwierają ci serce i za którymi
gonisz przez resztę życia lub próbujesz je w ten czy inny sposób odtworzyć? Bo, chodzi mi o to:
naprawianie starych rzeczy, konserwowanie ich, pielęgnowanie, na jakimś poziomie nie ma
racjonalnego uzasadnienia.
- Nic, na czym mi zależy, nie ma „racjonalnego uzasadnienia”.
- No, podobnie jest w moim wypadku – zauważył trzeźwo. – Ale... – wbijał
krótkowzroczne spojrzenie w słoik z kawą, przesypując łyżką zmieloną kawę do dzbanka – cóż,
przepraszam, że tak nudzę, ale stąd, z mojego punktu widzenia, sprawa jest skomplikowana.
- Jak to? Roześmiał się.
- Cóż mogę powiedzieć? Wybitne obrazy... ludzie walą drzwiami i oknami, żeby je
obejrzeć, przyciągają tłumy, są bez końca reprodukowane na kubkach, podkładkach do myszy,
gdzie tylko się da. I można całe życie, ja się zaliczam do tej grupy, ze szczerą ochotą zwiedzać
muzea, obchodzić kolejne sale, napawając się wszystkim, a potem pójść na obiad. Ale... –
kontynuował, podchodząc do stołu, żeby znowu usiąść – jeśli obraz naprawdę przeniknie do
twego serca i zmieni to, jak patrzysz, jak myślisz i czujesz, nie mówisz sobie wtedy: „och,
podoba mi się ten obraz, bo jest taki uniwersalny”. „Podoba mi się, bo przemawia do całej
ludzkości”. Nie z tego powodu ktoś zakochuje się w dziele sztuki. To raczej potajemny szept z
korytarza. „Pst, ty. Hej, mały. Tak ty”. – Czubek palca wędrujący po wyblakłej fotografii, dotyk
konserwatora, dotyk bez dotykania, cienka jak hostia przestrzeń między powierzchnią a opuszką
palca. – Indywidualny wstrząs w sercu. Twoje marzenie, marzenie Welty’ego, marzenie
Vermeera. Ty widzisz jeden obraz, ja widzę inny, album ukazuje go jeszcze inaczej, kobieta
kupująca pocztówkę w sklepie z pamiątkami w muzeum widzi coś zupełnie innego, nie
wspominając nawet o ludziach oddalonych od nas w czasie, żyjących czterysta lat przed nami,
czterysta lat po nas, ten obraz nigdy nie będzie oddziaływał na innych w ten sam sposób, a na
ogromną większość ludzi w ogóle nie podziała w głębszym sensie, ale naprawdę wybitny obraz
jest dostatecznie elastyczny, by przelewać się do umysłu i serca na różne sposoby, każdy
wyjątkowy i specyficzny. „Jestem twój, twój. Zostałem namalowany dla ciebie”. I, oj nie wiem,
przerwij mi, jeśli cię zanudzam... – poprosił, przesuwając dłonią po czole – ale Welty też często
mówił o pewnych przedmiotach, które mają szczególne działanie. Każdy handlarz i
antykwariusz je rozpozna. Rzeczy, które się pojawiają i wracają. Może dla kogoś innego, nie
handlarza, to nie musi być przedmiot. To może być miasto, kolor, pora dnia. Gwóźdź, o który
może się zaczepić twój los.
- Mówisz jak mój tata.
- Cóż... inaczej to ujmę. Kto powiedział, że przypadek to tylko sposób Boga na to, by
pozostać anonimowym?
- Teraz naprawdę mówisz jak mój ojciec.
– Kto wie, czy hazardziści nie rozumieją tego lepiej niż ktokolwiek inny? Czyż wszystko
niewarte jest ryzyka? Czy dobro nie może się czasem wkraść przez jakieś dziwne kuchenne
drzwi?
VIII

I tak. Przypuszczam, że może. Lub – cytując inną paradoksalną złotą myśl mojego ojca: czasem
trzeba przegrać, żeby wygrać.
Bo minął już prawie rok, a ja niemal cały ten czas spędziłem w podróży, jedenaście
miesięcy głównie w lotniskowych poczekalniach, pokojach hotelowych i innych strefach
przejściowych, kołowania, starty i lądowania, plastikowe tace i zatęchłe powietrze
przepuszczane przez kabinowe otwory wentylacyjne jak skrzela rekina – i chociaż nie było
jeszcze Święta Dziękczynienia, w Starbucksie na lotnisku już wiszą bożonarodzeniowe lampki i
zaczynają puszczać świąteczne standardy takie jak Tannebaum Vince’a Guaraldiego i
Greensleeves Coltrane’a; i wśród wielu innych rzeczy, nad którymi miałem czas się zastanowić
(na przykład po co warto żyć, za co warto umrzeć, za czym nie ma sensu gonić?), myślałem dużo
o tym, co powiedział Hobie: o tych doświadczeniach, które poruszają serce i sprawiają, że
rozkwita ono jak kwiat, obrazach, które uchylają drzwi do dużo głębszego piękna, którego
można poszukiwać całe życie i nigdy go nie znaleźć.
I dobrze mi zrobił ten czas samotności w drodze. Rok – tyle czasu zajęło mi dyskretne
odkupienie rozrzuconych po całym kraju fałszywek wciąż pozostających u klientów, delikatna
operacja, którą najlepiej – odkryłem – prowadzić osobiście, po trzy lub cztery wyprawy
miesięcznie, New Jersey i Oyster Bay, Providence i New Canaan, a także dalej – Miami,
Houston, Dallas, Charlottesville, Atlanta, gdzie na zaproszenie mojej cudownej klientki Mindy,
żony potentata na rynku części samochodowych, niejakiego Earla I, spędziłem trzy całkiem
przyjemne dni w domku gościnnym przy nowiutkim chateau z koralowego kamienia z własną
salą bilardową, „pubem tylko dla dżentelmenów” (z autentycznym, importowanym, urodzonym
w Anglii barmanem) i strzelnicą z wykonanym na zamówienie systemem ruchomych tarcz.
Niektórzy z moich klientów z firm internetowych i funduszy hedgingowych mają letnie
rezydencje w egzotycznych lokalizacjach, w każdym razie egzotycznych dla mnie, Antigua,
Meksyk, Wyspy Bahama, Monte Carlo, Juan-les-Pins i Sintra, interesujące miejscowe wina i
koktajle w tarasowych ogrodach z palmami, agawami i białymi parasolami łopoczącymi jak
żagle przy basenach. A w międzyczasie przebywałem w czymś w rodzaju stanu bardo,
pogrążony w szarym szumie, wznosząc się ku słońcu z kroplami wody na okienkach samolotu,
opadając ku chmurom, deszczom i ruchomym schodom, i jeszcze niżej, ku kłębowisku twarzy
przy taśmociągach bagażowych, dziwny rodzaj życia po życiu, przestrzeń między Ziemią a nie-
Ziemią, światem i nie-światem, posadzki na wysoki połysk, szklane dachy, katedralne echo i
blask anonimowych terminali, masowa tożsamość, której nie chcę być częścią i w rzeczy samej
nie jestem, tyle że czuję się niemal, jakbym umarł, czuję się inaczej, jestem inny, i czerpię
pewną stłumioną przyjemność z tego wnikania w zbiorową umysłowość i opuszczania jej, gdy
drzemię w plastikowych fotelach i krążę lśniącymi alejkami po sklepach wolnocłowych, i
oczywiście wszyscy są idealnie mili po wylądowaniu, kryte korty tenisowe i prywatne plaże i –
po obowiązkowym obchodzie, wszystko na wysokim diapazonie, oglądanie Bonnarda,
Vuillarda, po lekkim lunchu przy basenie – szczodry czek i przejazd taksówką z powrotem do
hotelu, ze znacznie zubożonym stanem konta.
To duży przeskok. Nie bardzo wiem, jak to wyjaśnić. Między pragnieniem a
niepragnieniem, między przejmowaniem się a obojętnością.
Oczywiście chodzi o wiele więcej. Wstrząs i aura. Wszystko jest mocniejsze i jaśniejsze,
czuję, że jestem na skraju czegoś niewysłowionego. Zakodowane wiadomości w magazynach
pokładowych. Pole energetyczne. Bezwarunkowa opieka. Elektryczność, barwy, blask.
Wszystko jest drogowskazem wskazującym coś innego. I leżąc na łóżku w lodowatym
jasnobrązowym pokoju hotelowym w Nicei, z balkonem wychodzącym na Promenade des
Anglais, przyglądam się chmurom odbijającym się w szybach przesuwnych drzwi i dziwię się,
że nawet mój smutek może mnie uszczęśliwiać, że ta wykładzina, meble w stylu biedermeier i
francuski prezenter mamroczący coś w Canal Plus, to wszystko może się wydawać tak
niezbędne i tak bardzo na miejscu.
Wolałbym zapomnieć, ale nie mogę. To coś w rodzaju dźwięku kamertonu. Po prostu
brzmi. Jest ze mną cały czas.
Biały szum, bezosobowy ryk. Otępiające światło terminali lotniczych. Ale nawet te
pozbawione duszy, odizolowane od świata miejsca są przesycone sensem, iskrzą się i grzmią
nim. Sky Mall. Przenośne odtwarzacze muzyki. Lustrzane alejki z Drambuie, Tanqyeray i Chanel
No. 5. Patrzę na puste twarze innych pasażerów, dźwigających teczki, plecaki, powłóczących
nogami w stronę wyjścia, i myślę o tym, co powiedział Hobie: piękno zmienia fakturę
rzeczywistości. Nie przestaję też myśleć o bardziej konwencjonalnych mądrościach:
mianowicie że pogoń za czystym pięknem to pułapka, prosta droga do zgorzknienia i smutku, że
piękno musi być połączone z czymś głębszym.
Tylko z czym? Dlaczego jestem taki a nie inny? Dlaczego zależy mi na samych
niewłaściwych rzeczach, a zupełnie obojętne są mi te właściwe? Lub, ujmując to inaczej: jak
mogę widzieć tak wyraźnie, że wszystko, co kocham i na czym mi zależy, to iluzja, a jednak –
przynajmniej dla mnie – wszystko, dla czego warto żyć, kryje się w jej uroku?
Wielki smutek, który dopiero teraz zaczynam pojmować: nikt nie wybiera własnego serca.
Nie możemy zmusić siebie do tego, żeby chcieć czegoś, co dobre dla nas lub dla innych ludzi.
Nie wybieramy tego, jacy jesteśmy.
Bo... czyż nie wtłacza się nam wiecznie do głów, od najwcześniejszych lat, tego
niekwestionowanego kulturowego truizmu...? Od Williama Blake’a po Lady Gagę, od Rousseau
po Rumiego, Toskę i programy dla dzieci, jest to osobliwie uniwersalne przesłanie,
przyjmowane przez wielkich i maluczkich: gdy ogarniają cię wątpliwości, nie wiesz, co robić.
Skąd wiemy, co jest dla nas dobre? Każdy psychoterapeuta, każdy doradca zawodowy, każda
disnejowska księżniczka zna odpowiedź: „Bądź sobą”. „Idź za głosem serca”.
Tylko że jest coś, co bardzo, ale to bardzo bym chciał, żeby ktoś mi wyjaśnił. Co zrobić,
jeśli jest się akurat posiadaczem serca, któremu nie można zaufać...? Co zrobić, jeśli to serce z
własnych, niezgłębionych powodów uparcie, w obłoku nieopisanego blasku, odciąga cię od
zdrowia, domu, odpowiedzialności obywatelskiej, silnych więzów społecznych i wszystkich
bezkrytycznie wyznawanych powszechnych cnót prosto ku pięknym światłom ruiny,
samospalenia, katastrofy? Czy Kitsey ma rację? Jeśli twoje najgłębsze ja przywołuje cię i wabi
prosto w ogień, czy nie lepiej się odwrócić? Zatkać uszy woskiem? Zlekceważyć całą
przewrotną wspaniałość, ku której przyzywa cię serce? Obrać kurs, który posłusznie
doprowadzi nas ku normalności, rozsądnym godzinom pracy i regularnym wizytom u lekarza,
stałym związkom i stabilnie rozwijającej się karierze, „New York Timesa” i niedzielnym
brunchom, a wszystko z myślą o tym, by stać się kimś lepszym? Czy tak jak Boris lepiej rzucić
się głową naprzód, ze śmiechem, w święty szał, który przywołuje cię po imieniu?
Nie chodzi o zewnętrzne pozory, tylko wewnętrzny sens. Wspaniałość w świecie, nie
świata, wspaniałość, której świat nie rozumie. Ten pierwszy rzut oka na czystą inność, w której
obliczu rozkwitasz i nie przestajesz rozkwitać.
„Ja”, którego się nie chce. Serce, nad którym nie ma się władzy. Chociaż nasze zaręczyny
nie zostały zerwane, w każdym razie nie oficjalnie, dano mi do zrozumienia – z wdziękiem, w
sposób lżejszy od powietrza w stylu Barbourów – że nikt ode mnie niczego nie wymaga.
Doskonale się zresztą składa. Nic nie powiedziano i nic się nie mówi. Gdy jestem zapraszany na
kolację (co się często zdarza, gdy jestem w mieście), upływają one w lekkiej i miłej atmosferze,
nawet serdecznej, intymnej i subtelnej, a jednocześnie zupełnie bezosobowej; traktuje się mnie
jak członka rodziny (prawie), którego wita się z otwartymi ramionami; kilka razy udało mi się
wywabić panią Barbour z czterech ścian, spędziliśmy razem niejedno miłe popołudnie, lunch w
Pierre, parę aukcji; a Toddy, w sposób arcydyplomatyczny, zdołał od niechcenia, wręcz
przypadkiem, wymienić nazwisko bardzo dobrego lekarza, w żaden sposób nie sugerując, że
być może przydałby mi się ktoś taki.
[Co do Pippy: chociaż zabrała książkę z serii o krainie Oz, zostawiła naszyjnik wraz z
listem, który otworzyłem z taką niecierpliwością, że dosłownie przedarłem kopertę na pół. Z
grubsza – gdy padłem na kolana i złożyłem kawałki – chodziło w nim o to: spotkanie ze mną
było wspaniałe, czas wspólnie spędzony w mieście wiele dla niej znaczył, kto inny na całym
świecie mógł wybrać dla niej tak piękny naszyjnik? Jest idealny, więcej niż idealny, tylko że nie
może go przyjąć, to zbyt wiele, przykro jej i – może się wygłupi i jeśli tak, to liczy na moje
wybaczenie, ale nie powinienem myśleć, że mnie nie kocha, bo owszem, kocha. (Naprawdę? –
pomyślałem oszołomiony). Tylko że sprawa jest skomplikowana, nie myśli tylko o sobie, ale i o
mnie, oboje bowiem przeszliśmy przez tyle podobnych doświadczeń, ona i ja, i jesteśmy tak
bardzo do siebie podobni – za bardzo. A ponieważ oboje zostaliśmy tak mocno skrzywdzeni, tak
wcześnie, w sposób gwałtowny i nieodwracalny, czego większość ludzi nie jest w stanie
zrozumieć i nie rozumie, czy to nie jest trochę zbyt... ryzykowne? Kwestia instynktu
samozachowawczego? Dwie chwiejne i naznaczone śmiercią jednostki, które będą musiały tak
bardzo polegać na sobie nawzajem? nie chce powiedzieć, że aktualnie jest w kiepskiej formie,
bo radzi sobie nieźle, ale w wypadku każdego z nas to może się zmienić w mgnieniu oka,
prawda? nagły zwrot, ostry ślizg w dół, i czy nie tkwi w tym pewne niebezpieczeństwo? skoro
nasze skazy i słabości są tak podobne, czyż jedno nie może szybko pociągnąć drugiego w dół? i
chociaż zostało to niedopowiedziane, natychmiast zdałem sobie sprawę, ze sporym
zaskoczeniem, do czego zmierza. (Głupi byłem, że nie dostrzegłem tego wcześniej, po tych
wszystkich obrażeniach, zmiażdżonej nodze, licznych operacjach; urocza powolność w głosie,
urocza powolność w ruchach, to przytulanie się do ramienia i bladość, szaliki i swetry, i liczne
warstwy ubrań, powolny senny uśmiech: ona sama, jej rozmarzona dziecięca wersja, była
pięknem i katastrofą, lizakiem z morfiną, za którym uganiałem się przez te wszystkie lata).
Ale jak czytelnik tych słów pewnie już się domyślił (o ile kiedykolwiek będzie takowy),
myśl o „ściąganiu w dół” wcale mnie nie przeraża. Nie, żebym koniecznie chciał ściągać kogoś
w dół, ale... czy nie mogę się zmienić? Czy ja nie mogę być tym silnym? Czemu nie?]
[Możesz mieć jedną albo drugą, powiedział Boris, siedząc ze mną na sofie w swoim lofcie
w Antwerpii i rozłupując orzechy pistacjowe między zębami trzonowymi, gdy oglądaliśmy Kill
Billa.
Nie, nie mogę.
A to dlaczego? Ja osobiście bym wybrał Snieguroczkę. Ale jeśli chcesz tę drugą, czemu
nie?
Bo ma chłopaka?
Nu i czto? – spytał Boris.
Który z nią mieszka?
Nu i czto?
I teraz myślę sobie też: Co z tego? A gdybym pojechał do Londynu? Co z tego?
I jest to albo zupełnie niedorzeczne, albo najbardziej rozsądne pytanie, jakie kiedykolwiek
zadałem].
Dziwna rzecz, napisałem to wszystko z myślą o tym, że kiedyś zobaczy to Pippa, co
oczywiście się nie stanie. Nikt tego nie zobaczy, z oczywistych powodów. Nie pisałem z
pamięci: czysty notes, który przed laty ofiarował mi nauczyciel angielskiego, był pierwszym z
całej serii, początkiem nieregularnego, acz trwającego do tej pory, od trzynastego roku życia,
zwyczaju – najpierw powstała seria oficjalnych, choć osobliwie intymnych listów do mojej
matki: długich, obsesyjnych, przepełnionych tęsknotą listów, które mają ton korespondencji z
żywą i niecierpliwie wyczekującą wiadomości ode mnie matką, listów opisujących, gdzie się
„zatrzymałem” (nigdy gdzie „zamieszkałem”), i ludzi, u których się „zatrzymałem”, listów
szczegółowo wyliczających, co jadłem, co piłem, co nosiłem i co oglądałem w telewizji, jakie
książki czytałem, w jakie gry grałem, jakie filmy oglądałem, co robili i mówili Barbourowie, co
robili i mówili tata z Xandrą – te epistoły (datowane i podpisane starannym pismem, gotowe do
wydarcia z notesu i przesłania) przeplatały się z rozpaczliwymi wybuchami w stylu
„nienawidzę wszystkich i wolałbym nie żyć”, a czasem mijały miesiące z zaledwie paroma
chaotycznymi wpisami, dom B., od trzech dni nie byłem w szkole, jest już piątek, moje życie w
formie haiku, jestem w stanie na wpół zombi, Boże, wczoraj wieczorem tak się nawaliliśmy, że
chyba urwał mi się film, graliśmy w coś, co się nazywa „kości kłamców”, i jedliśmy płatki
kukurydziane i miętówki na kolację.
A jednak nawet po powrocie do Nowego Jorku nie przestawałem pisać. „Dlaczego, do
diabła, jest tu dużo zimniej, niż pamiętam, i dlaczego ta kretyńska lampka na biurku sprawia, że
jest mi tak smutno?” Opisywałem uroczyste kolacje, podczas których się dusiłem; zapisywałem
rozmowy i przelewałem na papier swoje sny; robiłem staranne notatki o tym, czego Hobie uczył
mnie w warsztacie pod schodami.

osiemnastowieczny mahoń łatwiej dopasować niż orzech: ciemniejsze drewno


oszukuje wzrok
Oznaka sztucznego wykonania – zbyt równe wykończenia!

1. biblioteczka nosi ślady używania na dolnych półkach, od dotykania i odkurzania,


nie na górze
2. na meblach z zamkiem szukaj wgłębień i zarysowań pod dziurką od klucza od
otwierania zamka pękiem kluczy

Wpleciony w te informacje oraz notatki o wynikach aukcji amerykańskich antyków


(„pozycja numer 77 żyrandol z lustrem 7500 $”), a także – coraz częściej – złowrogie
zestawienia i tabele, które, jak mi się wydawało, będą niezrozumiałe dla osoby postronnej, choć
w rzeczywistości nie pozostawiają żadnych wątpliwości:

1–8 grudnia 320 mg


9–15 grudnia 202 mg
16–22 grudnia 171 mg
23–30 grudnia 420 mg

... przenikając te codzienne zapiski i wynosząc je ponad siebie, kryje się sekret widoczny tylko
dla mnie: rozkwitający w ciemności i ani razu niewymieniony z nazwy.
Bo: jeśli definiują nas nasze tajemnice w przeciwieństwie do oblicza, które pokazujemy
światu, w takim razie ten obraz był tajemnicą, która wyniosła mnie ponad powierzchnię życia i
pozwoliła mi dowiedzieć się, kim jestem. I tkwi tam: w moich notesach, na każdej stronie,
mimo iż pozornie jej tam nie ma. Sny i magia, magia i delirium. Jednolita teoria pola. Tajemnica
o tajemnicy.
[Ten maluszek, powiedział Boris w samochodzie w drodze do Antwerpii. Wiesz, że malarz
go widział – nie malował go z głowy? Żył naprawdę, przykuty tam łańcuszkiem do ściany.
Gdybym go zobaczył wśród kilkunastu innych ptaków tego samego rodzaju, wskazałbym go bez
problemu].
I ma rację. Ja też. I gdybym mógł cofnąć się w czasie, raz-dwa przeciąłbym ten łańcuch i
ani przez chwilę nie martwiłbym się, że ten obraz nigdy nie powstanie.
Tylko że to trochę bardziej skomplikowane. Kto wie, dlaczego Fabritius w ogóle
namalował tego szczygła? Maleńkie, niezależne arcydzieło, unikatowe w swoim rodzaju? Był
młody i sławny. Miał ważnych mecenasów (chociaż niestety większość prac, które dla nich
wykonał, nie przetrwała). Można go sobie wyobrazić jako młodego Rembrandta, zasypywanego
zleceniami od możnych tego świata, w pracowni olśniewającej drogimi kamieniami, bitewnymi
toporami, kielichami, futrami, lamparcimi skórami i rycerskimi zbrojami, całą potęgą i
smutkiem rzeczy materialnych. Skąd taki temat? Samotny ptaszek? W żaden sposób nie
charakterystyczny dla tej epoki, tego czasu, kiedy to zwierzęta ukazywano głównie martwe, na
malowanych z rozmachem obrazach z trofeami myśliwskimi, bezwładnymi zającami, rybami i
ptactwem, w wysokich stertach, z przeznaczeniem na stół? Dlaczego wydaje mi się tak ważne
to, że ściana jest pusta – żadnych gobelinów ani rogów myśliwskich, żadnych teatralnych
dekoracji – i że z taką pieczołowitością, tak wyraźnie zapisał swoje nazwisko i rok, jako że nie
mógł wiedzieć (chyba?), że rok 1654, w którym namalował ten obraz, będzie też ostatnim
rokiem jego życia. Wiąże się z tym dreszcz przeczucia, jak gdyby coś mu mówiło, że ten maleńki
tajemniczy obraz będzie jedną z nielicznych prac, które go przeżyją. Jego nietuzinkowość nie
daje mi spokoju na każdym poziomie. Czemu nie coś bardziej typowego? Czemu nie jakaś
marina, pejzaż, obraz historyczny, zamówiony portret jakiegoś notabla, scenka rodzajowa
popijawy w karczmie, bukiet tulipanów, na litość boską, zamiast tego samotnego małego
więźnia? Przykutego do żerdzi? Kto wie, co Fabritius próbował nam powiedzieć poprzez taki
wybór maleńkiego obiektu? Poprzez taką jego prezentację? I jeśli to, co mówią, jest prawdą –
jeśli każdy wybitny obraz jest w rzeczy samej autoportretem – co, jeśli w ogóle coś, Fabritius
mówi nam o sobie? Malarzu uważanym za tak wybitnego przez największych artystów tej epoki,
który zginął tak młodo, tak dawno temu i o którym nie wiemy prawie nic? O sobie jako o
malarzu: mówi bardzo dużo. Jego linie mówią za niego. Mocne skrzydełka; wydrapane młode
piórka. Szybkość pędzla jest widoczna, pewność ręki, nakładana grubo farba. A jednak są też na
wpół przejrzyste fragmenty wykonane z taką miłością obok śmiałych, grubszych maźnięć, że w
tym kontraście tkwi pewna czułość, a nawet humor; pod włoskami pędzla widoczna jest
warstwa farby; chce, byśmy poczuli meszek na piersi, jego miękkość i fakturę, ostrość pazurków
zaciśniętych na mosiężnej żerdzi.
Ale co ten obraz mówi o samym Fabritiusie? Nic o religijnej, romantycznej ani rodzinnej
miłości; nic o obywatelskim oddaniu, zawodowej ambicji ani szacunku dla bogactwa i władzy.
Jest tylko leciutkie bicie serca i samotność, jasna słoneczna ściana i poczucie, że nie ma
ucieczki. Czas, który nie płynie, czas, którego nie można nazwać czasem. I uwięziony w sercu
światła: mały więzień, nieruchomy. Przychodzi mi do głowy coś, co przeczytałem o Sargencie:
w malowanych portretach zawsze szukał w modelu zwierzęcia (tendencja, którą, gdy już się o
niej dowiedziałem, dostrzegałem wszędzie w jego pracach: w długich lisich nosach i
spiczastych uszach malowanych przezeń dziedziczek, w króliczych zębach intelektualistów, w
lwich sylwetach potentatów przemysłowych i sowich twarzach pulchnych dzieci). I w tym
żarliwym portreciku trudno nie dostrzec w szczygle człowieka. Pełnego godności, kruchego.
Jeden więzień spogląda na drugiego.
Ale kto wie, jakie były intencje Fabritiusa? Nie pozostało po nim wystarczająco dużo prac,
żeby choćby próbować zgadywać. Ptak zerka na nas. Nie jest wyidealizowany ani
uczłowieczony. Ptak jak ptak. Czujny, zrezygnowany. Nie ma morału ani historii. Nie ma
rozwiązania. Jest tylko podwójna otchłań: między malarzem i uwięzionym ptakiem; między
śladem, jaki po nim zostawił, a tym, jak odbieramy go kilkaset lat później.
I tak – badaczy może obchodzić jego nowatorska faktura i wykorzystanie światła,
historyczne znaczenie i unikatowa rola w sztuce niderlandzkiej. Ale nie mnie. Jak przed laty
powiedziała moja mama, moja mama, która zakochała się w tym obrazie, zobaczywszy go w
albumie, który wypożyczyła w dzieciństwie z biblioteki: jego rola nie ma znaczenia.
Historyczna waga tłamsi go. Z drugiego końca tych niemożliwych do pokonania odległości –
między ptakiem a malarzem, obrazem i oglądającym – słyszę aż nazbyt dobrze to, co się do mnie
mówi, owo „psst” z korytarza, jak to ujął Hobie, które przewędrowało cztery stulecia, jakże
osobiste i szczególne. Tai się w przesyconej światłem atmosferze, w pociągnięciach pędzla,
które malarz pozwala nam zobaczyć – z bliska naniesione dłonią błyski pigmentu, widoczne
trajektorie włosków, zaś z daleka, cud albo żart, jak to nazwał Hobie, chociaż tak naprawdę
jedno i drugie, płynne przeistoczenie, gdzie farba jest farbą, ale także piórem i kością. Miejsce,
gdzie rzeczywistość styka się z ideałem, gdzie żart staje się poważny, a każda poważna rzecz –
żartem. Magiczny punkt, gdzie każda idea i jej przeciwieństwo są tak samo prawdziwe.
I mam nadzieję, że kryje się tu jakaś głębsza prawda o cierpieniu, przynajmniej tak, jak ja
je rozumiem, chociaż uzmysłowiłem sobie, że jedyne prawdy, które mają dla mnie znaczenie, to
te, których nie rozumiem lub nie jestem w stanie zrozumieć. Wszystko, co tajemnicze,
dwuznaczne, niewyjaśnione. Co nie pasuje do opowieści lub co jej nie ma. Jasny błysk na
prawie niewidocznym łańcuchu. Plamka słońca na żółtej ścianie. Samotność, która oddziela
każdą żywą istotę od każdej innej żywej istoty. Smutek nierozerwalnie związany z radością.
No bo... gdyby ten szczególny ptak (a jest bardzo szczególny) nigdy nie został schwytany
albo nie urodził się w niewoli, wyeksponowany w jakimś domu, gdzie malarz Fabritius mógł go
zobaczyć, co wtedy? Z pewnością nie rozumiał, dlaczego zmusza się go do życia w niedoli:
przerażony hałasem (tak sobie wyobrażam), niepokojony dymem, szczekającymi psami,
zapachami gotowania, narażony na zaczepki pijaków i dzieci, uwiązany na bardzo krótkim
łańcuchu. A jednak nawet dziecko zauważy jego dostojeństwo: drobinę odwagi w tej istocie z
puszku i kruchych kostek. Nie płochliwej, nawet nie udręczonej, lecz pewnie zajmującej swoje
miejsce. Ani mu się śni wycofywać ze świata.
I w coraz większym stopniu skupiam uwagę na tej odmowie wycofania się. Bo nie
obchodzi mnie, co mówią inni ani jak często i elokwentnie: nikt mnie nie przekona, nigdy,
przenigdy, że życie to jakaś niesamowita, przynosząca satysfakcję gratka. Prawda jest taka:
życie to katastrofa. Podstawowy fakt naszego istnienia – naszych prób nakarmienia się,
znalezienia przyjaciół i czego tam jeszcze – to katastrofa. Zapomnijcie o tych wszystkich
absurdalnych bzdurach z Naszego miasta, które są na ustach wszystkich: cudzie narodzin,
radości z każdego kwiatka, „życie, jesteś zbyt cudowne, by cię uchwycić” itd. Dla mnie – i będę
to powtarzał zawzięcie do dnia śmierci, dopóki nie padnę na swoją niewdzięczną nihilistyczną
gębę, za słaby, by wypowiedzieć te słowa: lepiej nigdy się nie urodzić, niż urodzić się w tym
szambie. Kloace szpitalnych łóżek, trumien i złamanych serc. Nie ma zwolnienia, nie ma
apelacji, „nie ma zmiłuj”, by użyć ulubionego określenia Xandry, prócz wieku i straty nie ma
posuwania się do przodu, prócz śmierci nie ma innego wyjścia. [„Gdzie jest książka życzeń i
zażaleń?”, pamiętam, jak narzekał Boris pewnego popołudnia w swoim domu, gdy przeszliśmy
na lekko metafizyczny temat naszych matek: dlaczego one – anielice, boginie – musiały umrzeć,
podczas gdy nasi ojcowie mieli się w najlepsze, tankowali, leżeli rozwaleni, brnęli dalej i nie
przestawali zataczać się i dokonywać spustoszeń, ciesząc się, jak by się wydawało, doskonałym
zdrowiem? „Zabrano niewłaściwe osoby! Nastąpiła pomyłka! To wszystko niesprawiedliwe!
Gdzie się składa skargę w tym zasranym miejscu? Kto tu jest kierownikiem?”]
I może to śmieszne kontynuować w tym samym duchu, chociaż to bez znaczenia, bo i tak
nikt tego nigdy nie przeczyta, ale czy ma jakiś sens to, że wiemy, iż dla nas wszystko kończy się
źle, nawet dla najszczęśliwszych wśród nas, i że wszyscy na koniec tracimy to, co jest dla nas
ważne – i że wiemy pomimo tego wszystkiego, pomimo tak okrutnych reguł gry, że można w nią
grać z pewnego rodzaju przyjemnością?
Próby dotarcia w tym wszystkim do jakiegoś sensu wydają się czystą niedorzecznością.
Może widzę jakiś wzór tylko dlatego, że zbyt długo wytężam wzrok. Ale też może, parafrazując
Borisa, może widzę wzór, bo on tam jest.
I spisałem te stronice, na jakimś poziomie, aby spróbować zrozumieć. Ale – na innym
poziomie, nie chcę zrozumieć ani próbować zrozumieć, bo wtedy wkradnie się jakiś fałsz. Z
całą pewnością mogę powiedzieć jedno: nigdy tak mocno nie czułem tajemnicy przyszłości:
wrażenia przesypującej się klepsydry, gorączki biegnącego szybko czasu. Nieznanych,
niewybranych, niechcianych sił. I podróżuję już tak długo, hotele przed świtem w obcych
miastach, żyję na walizkach tak długo, że czuję w kościach, w ciele, wibracje silników,
poczucie ciągłego przemieszczania się między kontynentami i strefami czasowymi, które
pozostaje we mnie długo po opuszczeniu samolotu, gdy kiwam się w kolejnym punkcie
odprawy, dzień dobry, mam na imię Emma/Selina/Charlie/Dominic, witamy tu-i-tu! – zmęczone
uśmiechy, podpis drżącą ręką, spuszczenie kolejnych rolet, kolejne obce łóżko w kolejnym
obcym, rozkołysanym pokoju, chmury i cienie, choroba, która jest niemal euforią, uczucie, że się
umarło i poszło do nieba.
Bo... ledwie zeszłej nocy śniła mi się podróż i węże, pasiaste, jadowite, z główkami w
kształcie strzał, i chociaż były całkiem blisko, nie bałem się ich, ani trochę. A w głowie
zasłyszany gdzieś tekst: „W twym obliczu zapominamy umierać”. Oto nauki, które przyjmuję w
zacienionych hotelowych pokojach z promiennie rozświetlonymi minibarami i cudzoziemskimi
głosami na korytarzu, gdzie zaciera się granica między światami.
I wciąż, nieprzerwanie, po doświadczeniach Amsterdamu, który był tak naprawdę moim
Damaszkiem, przystankiem i apogeum mojego „nawrócenia”, jak chyba można by to nazwać,
nadal przejściowość hoteli budzi we mnie ogromne wzruszenie: nie w jakiś prozaiczny sposób
rodem z magazynu podróżniczego, lecz z żarliwością, która graniczy z transcendencją. Jakoś tak
w październiku, właściwie to w okolicach Święta Zmarłych, zatrzymałem się w meksykańskim
hotelu nad morzem, gdzie na korytarzach powiewały wydymające się firany, a wszystkie pokoje
miały kwiatowe nazwy. Pokój Azaliowy, Pokój Kameliowy, Pokój Oleandrowy. Bogactwo i
wystawność, przewiewne korytarze ciągnące się w coś w rodzaju nieskończoności, a każdy
pokój z drzwiami w innym kolorze. Peonii, wisterii, róży, passiflory. I kto wie – może to
właśnie czeka nas na końcu podróży, majestat nie do wyobrażenia aż do chwili, gdy będziemy
przechodzić przez próg, coś, na co będziemy patrzeć ze zdumieniem, gdy Bóg w końcu odsłoni
nam oczy i powie: „Spójrz!”.
[Myślisz czasem, żeby z tym skończyć? – spytałem w czasie nudnej części Tego
wspaniałego życia, sceny spaceru przy księżycu z Donną Reed, gdy podczas wizyty w
Antwerpii przyglądałem się Borisowi z łyżką i wodą w zakraplaczu, jak miesza sobie coś, co
nazywał „strzałem”.
Daj mi spokój! Ręka mnie boli! Wcześniej pokazał mi krwawy ślad po draśnięciu, czarny
na obrzeżach, wcinający się głęboko w biceps. Sam daj się postrzelić w święta, a zobaczysz,
czy będziesz chciał łykać tylko aspirynę!
No tak, ale to szaleństwo robić to w ten sposób.
Nu... wierz mi lub nie... dla mnie żaden problem. Daję sobie w żyłę tylko przy
szczególnych okazjach.
Już to słyszałem.
Bo to prawda! Nie jestem uzależniony. Znam ludzi, którzy zażywają okazjonalnie przez
trzy, cztery lata i nic im nie jest, pod warunkiem że ograniczają się do dwóch, trzech razy w
miesiącu? Chociaż muszę przyznać, dodał posępnie Boris, a niebieskie światło z telewizora
odbijało się w łyżeczce, że jestem alkoholikiem. Stało się, trudno. Będę pijakiem do śmierci.
Jeśli coś mnie zabije – skinął w stronę butelki Russkij Standard na stoliku do kawy – to będzie
to. Mówisz, że nigdy wcześniej nie dawałeś w żyłę?
Wierz mi, miałem dość problemów z tamtym szajsem.
Nu, wielki stygmat i lęk, rozumiem. Ja... szczerze mówiąc, przeważnie wolę sobie
niuchnąć: w klubach, knajpach, na mieście, szybciej i łatwiej skończyć do męskiego kibla i
zapodać sobie szybkiego niucha. A z tym – jesteś na ciągłym głodzie. Na łożu śmierci będę
marzył tylko o tym. Lepiej nigdy nie zaczynać. Chociaż... to naprawdę wkurzające, jak widzisz
jakiegoś ciula palącego fajkę z crackiem, co się mądrzy, jakie to niehigieniczne i niebezpieczne,
że nigdy by nie użył igły, wiesz. Że niby jest o niebo bardziej rozsądny niż ty.
Dlaczego zacząłeś?
A dlaczego się zaczyna? Zostawiła mnie dziewczyna! Moja ówczesna dziewczyna.
Chciałem być zły i autodestrukcyjny, ha. Życzenie spełnione.
Jimmy Stewart w swoim swetrze z trójką. Srebrzysty księżyc, drżące głosy. Dziewczyny z
Buffalo, wyjdźcie wieczorem, dziś wieczorem.
Więc czemu nie rzuciłeś? – spytałem.
Niby po co?
Naprawdę muszę odpowiadać?
Nie no, ale może nie mam ochoty?
Jeśli możesz rzucić, dlaczego tego nie zrobisz?
Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie, powiedział z werwą Boris, brodą zapinając
guzik na bardzo profesjonalnie wyglądającej opasce uciskowej, jednocześnie podciągając
rękaw].
I zrozumiałem to, choć jest to straszna świadomość. Nie możemy wybrać, czego chcemy, a
czego nie chcemy, taka jest trudna, samotna prawda. Czasem chcemy czegoś, choć wiemy, że to
nas zabije. Nie da się uciec przed tym, kim jesteśmy. (Jedno muszę powiedzieć w obronie
swojego ojca: przynajmniej próbował słuchać głosu rozsądku – moja matka, biuro, ja – nim
kompletnie mu odbiło i przed tym uciekł).
I choć bardzo bym chciał wierzyć, że za iluzją kryje się prawda, z czasem doszedłem do
przekonania, że tak nie jest. Albowiem między „rzeczywistością” z jednej strony a punktem,
gdzie umysł styka się z rzeczywistością, istnieje strefa pośrednia, tęczowa krawędź, gdzie rodzi
się piękno, gdzie dwie zupełnie różne powierzchnie mieszają się i stapiają, przynosząc coś,
czego nie jest w stanie dać życie: w tej przestrzeni mieści się cała sztuka i cała magia.
I – twierdziłbym też – cała miłość. A może, precyzyjnie ujmując, owa strefa pośrednia
ilustruje fundamentalną sprzeczność miłości. Oglądana z bliska: piegowata dłoń na czarnym tle
płaszcza, żabka origami przewrócona na bok. Krok dalej i znów włącza się iluzja: sięga poza
życie, niezniszczalna. Sama Pippa jest grą między tymi skrajnościami, miłością i niemiłością,
istnieniem i nieistnieniem. Fotografie na ścianach, zwinięta skarpetka pod łóżkiem. Chwila,
kiedy wyciągnąłem rękę, żeby strzepać jej z włosów kłaczek, a ona roześmiała się i uchyliła
przed moim dotykiem. I tak jak muzyka jest przestrzenią między nutami, tak jak piękno gwiazd
wynika z przestrzeni między nimi, tak jak światło słońca pada pod kątem na krople deszczu i
rzuca na niebo tęczę – tak też przestrzeń, w której istnieję i w której chcę nadal istnieć i –
szczerze mówiąc, gdzie mam nadzieję umrzeć, jest właśnie tą strefą przejściową: gdzie rozpacz
padła na czystą inność i stworzyła coś pięknego.
I dlatego postanowiłem zapisać te strony tak, jak to zrobiłem. Bo tylko wkraczając do owej
strefy pośredniej, polichromicznej rubieży między prawdą i nieprawdą, bycie tutaj i pisanie
tego jest w ogóle do zniesienia.
Cokolwiek uczy nas rozmowy z sobą – jest ważne. Cokolwiek uczy nas wydobyć się
śpiewem z rozpaczy. Ale ten obraz nauczył mnie też, że możemy się porozumiewać, pokonując
barierę czasu. I czuję, że mam ci coś nader poważnego i pilnego do przekazania, mój
nieistniejący czytelniku, i czuję, że powinienem to powiedzieć, jak gdybym stał tu z tobą w tym
pokoju. Że życie, abstrahując od innych jego przymiotów, jest krótkie. Że los jest okrutny, ale
może niekoniecznie ślepy. Że natura (czyli śmierć) zawsze wygrywa, ale to nie znaczy, że mamy
się przed nią korzyć i płaszczyć. Że chociaż może nie zawsze cieszymy się, że tu jesteśmy,
naszym zadaniem jest i tak zanurzyć się w tym bagnie: i przebrnąć na drugi brzeg z otwartymi
oczami i sercem. I w trakcie tego powolnego umierania, gdy wznosimy się ponad organiczność i
znów sromotnie się w nią zapadamy, chlubą i przywilejem jest kochać to, czego śmierć nie
tknie. Bo choć na przestrzeni wieków temu obrazowi towarzyszyły katastrofa i zapomnienie – to
także towarzyszyła mu miłość. Dopóki pozostaje nieśmiertelny (a taki jest), mam w tej
nieśmiertelności swój drobny, jasny, niepodważalny udział. On istnieje i nie przestaje istnieć. I
dodaję swoją miłość do historii tych, którzy kochali piękne przedmioty i troszczyli się o nie,
wyciągali je z płomieni, poszukiwali ich, gdy ginęły, i próbowali je zachować i ocalić,
przekazując dosłownie z rąk do rąk, z ruin czasu wyśpiewując tę cudowną pieśń następnemu
pokoleniu miłośników piękna i kolejnym, które przyjdą po nim.
Dziękuję:

Robbertowi Ammerlaanowi, Ivanowi Nabokovowi, Samowi Pace’owi, Nealowi Gumie. Gdyby


nie każdy z was, nie mogłabym napisać tej powieści. Dziękuję także swojemu redaktorowi
Michaelowi Pietschowi; swoim agentom Amandzie Urban i Gill Coleridge; oraz Wayne’owi
Furmanowi, Davidowi Smithowi i Jayowi Barksdale’owi z New York Public Library.
Muszę także podziękować Michelle Aielli, Hanan Al-Shaykh, Molly Atlas, Kate
Bernheimer, Richardowi Beswickowi, Paulowi Bogaardsowi, Pauline Bonnefoi, Skye
Campbell, Kevinowi Carty’emu, Alfredowi Cavallerowi, Rowanowi Cope’owi, Simonowi
Costinowi, Sjaakowi de Jongowi, Doris Day, Alice Doyle, Mattowi Dubovowi, Grecie
Edwards-Anthony, Phillipowi Feneaux, Ednie Golding, Alanowi Gumie, Matthew Gumie,
Marcowi Harringtonowi, Dirkowi Johnsonowi, Carze Jones, Jamesowi Lordowi, Bjornowi
Linnellowi, Lucy Luck, Louise McGloin, Jayowi McInerneyowi, Malcolmowi Mabry’emu,
Victorii Matsui, Hope Mell, Antoniowi Mondzie, Claire Nozieres, Ann Patchett, Jeanine Pepler,
Alexandrze Pringle, Rebecce Quinlan, Tomowi Quinlanowi, Eve Rabinovits, Mariusowi
Radieskiemu, Peterowi Reydonowi, Georgowi Reuchleinowi, Laurze Robinson, Tracy Roe,
Jose Rosadzie, Rainerowi Schmidtowi, Elizabeth Seelig, Susan de Soissons, George’owi
Sheanshangowi, Jody Shields, Louisowi Silbertowi, Jennifer Smith, Maggie Southard,
Danielowi Starerowi, Synthii Starkey, Hectorowi Tello, Mary Tondorf-Dick, Robyn Tucker,
Karlowi Van Devenderowi, Paulowi van der Lecq, Arjaanowi van Nimwegenowi, Elandowi
Weissingerowi, Judy Williams, Jayne Yaffe Kemp oraz personelowi hotelu Ambassade i byłego
hotelu Helmsley Carlton House.
Tytuł oryginału
The Goldfinch

Copyright © 2013 by Tay, Ltd.

Copyright © for the translation by Jerzy Kozłowski

Projekt okładki
Keith Hayes
© 2013 Hachette Book Group, Inc.

Adaptacja oryginalnego projektu okładki


Magda Kuc

Na okładce wykorzystano obraz The Goldfinch z 1654 roku (olej na płótnie) Carela Fabritiusa
(1622–1654), Mauritshuis, Haga, Holandia, The Bridgeman Art Library

Opieka redakcyjna
Ewa Polańska
Alicja Gałandzij

ISBN 978-83-240-2738-5
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com
Table of Contents
Karta tytułowa
Część I
ROZDZIAŁ 1. Młodzieniec z czaszką
I
II
III
IV
V
VI
ROZDZIAŁ 2. Lekcja anatomii
ROZDZIAŁ 3. Park Avenue
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
ROZDZIAŁ 4. Park Avenue
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII
XXIV
Część II
ROZDZIAŁ 5. Badr al-Dine
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII
XXIV
XXV
XXVI
XXVII
XXVIII
ROZDZIAŁ 6. Ziemia, planeta ludzi
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
Część III
ROZDZIAŁ 7. Sklep za sklepem
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
ROZDZIAŁ 8. Sklep za sklepem – ciąg dalszy
I
II
III
IV
VI
VII
Część IV
ROZDZIAŁ 9. Pełnia możliwości
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
ROZDZIAŁ 10. Idiota
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII
XXIV
XXV
XXVI
XXVII
XXVIII
XXIX
XXX
XXXI
XXXII
XXXIII
XXXIV
XXXV
Część V
ROZDZIAŁ 11. Kanał szlachciców
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
ROZDZIAŁ 12. Punkt zborny
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
Podziękowania
Karta redakcyjna

You might also like