Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 153

Moim rodzicom, Pepie i Luisowi,

za wsparcie i nieskończoną cierpliwość


Rzeczy odkrywa się poprzez ich wspominanie. Wspomnieć coś
oznacza zobaczyć to – teraz dopiero – po raz pierwszy.
CESARE PAVESE
1

Moja młodość przypadła na czasy, kiedy wydawało się, że


przyszłość też jest młoda i nowa, a nie jest zwykłym ciągiem
tchnących zaduchem zamknięcia, smutnych, ślamazarnych lat.
Moi współcześni i ja mieliśmy przekonanie, że nasze życie
będzie lepsze, dostatniejsze, bardziej wolne niż życie naszych
rodziców, których się wyrzekaliśmy, których się wstydziliśmy,
jakby ponosili winę za to, że dorastali i żyli pod rządami
dyktatury.
Młodzi nie boją się śmierci albo może ona wcale ich nie
martwi, bo wiedzą, że jest odległa, jest czymś, co bez wątpienia
nadejdzie, ale nie przydarzy się im, tylko tym bezbarwnym
i potulnym istotom, w które ludzie się przemieniają z upływem
czasu, tak podobnym do ich budzących odrazę rodziców;
młodzi, jeśli czegoś się boją, to tego, że przestaną być młodzi, że
zmienią się w dorosłych, uwiązanych, zniewolonych przez
rutynę, obowiązki, stąd biorą się zawziętość i zapał, i pasja, jaką
wkładają w bycie młodymi, w poświęcanie się młodości,
cieszenie się nią i przedłużanie, na ile się da, przywilejów
wieku pełnego możliwości i nowych doświadczeń i niemal
zupełnie bez zobowiązań. Przynajmniej ja tak przeżywałam
swoją młodość, tak ją przeżywało moje pokolenie. Chcieliśmy
się bawić, chcieliśmy być nowocześni (w opozycji do naszych
rodziców, tych dzieci Franco, które nazywaliśmy „starymi”),
chcieliśmy wszystkiego spróbować, chcieliśmy być
Europejczykami! I nie, wcale nie baliśmy się śmierci,
odnosiliśmy wrażenie, że młodość czyni nas nietykalnymi,
niestety życie jednak w końcu nas zaskoczyło, przeplatając
pogrzeby naszych przyjaciół z pogrzebami naszych dziadków.
Jaki sens może mieć życie, jeśli w ogóle jakiś ma, i czy należy
go poszukiwać w transcendencji albo w istocie najwyższej, to
sprawa, którą od tysięcy lat rozgrzebują filozofowie
i teologowie, a nawet poeci; reszta śmiertelników za bardzo jest
zajęta codziennymi sprawami: pracą, jedzeniem, spaniem,
wychowywaniem dzieci, spłacaniem kredytów, więc nie ma
czasu ani ochoty na roztrząsanie tego problemu. Sensem życia,
powiedzą, jest przetrwanie. Po co?, spytają filozofowie
i teologowie, i poeci. Jednak pytanie pozostanie bez odpowiedzi.
Nastolatek – albo nastolatka, mówię o sobie, kiedy nią byłam
– nie ma żadnych wątpliwości: sens życia to miłość, Miłość,
wielką literą, i dobrze, że tak jest; gdyby ta nastolatka przeczuła
lub zgadła, że kiedy stanie się dorosła, nie pozwolą jej spać po
nocach nie porywy serca, lecz problemy finansowe albo
niepokoje związane z pracą, może straciłaby chęć do życia albo
zainteresowanie nim.
Mając dwanaście lat, byłam już zakochana co najmniej
piętnaście razy; te moje miłości były nieprzytomne, wybuchały
nieokiełznaną pasją, niszczącą namiętnością, jakiej nigdy
później nie doświadczyłam, były miłościami doskonałymi, jak
wszystkie miłości wyobrażone, bo zawsze kończyły się dobrze,
nie dopuściłabym przecież innej możliwości. Jeździliśmy całą
rodziną do ośrodka narciarskiego Formigal seatem 1430 mojego
ojca, samochodem z drugiej ręki, żółtym, z kapryśnym
silnikiem, który bardzo warczał i drżał rozpaczliwie, kiedy
ojciec przyspieszał, żeby wyprzedzić inny pojazd podczas tych
podróży, zawsze po ciemku, bo nierzadko wyjeżdżaliśmy
o ósmej albo dziewiątej wieczorem, piątka dzieci z tyłu,
bagażnik wypchany torbami, ojciec i matka z przodu, palili
papierosy; mgła dymu szybko przesłaniała wszystko, usypiała
moje młodsze rodzeństwo, a mnie skłaniała do fantazjowania.
Moją miłością był instruktor narciarski. Miał dwadzieścia dwa
lata, ale dla mnie różnica wieku nic nie znaczyła, nie
zniechęcało mnie też to, że miał śliczną narzeczoną, wysoką
blondynkę, która wydawała mi się miła; bez żalu składałam ją
na ołtarzu naszej namiętności: ona na pewno by to zrozumiała,
świat musiał sobie uświadomić, że mój instruktor i ja nie
możemy bez siebie żyć. Jak myśmy na siebie patrzyli! Wszystko
sobie wyznawaliśmy oczyma, gdyż słów nie wolno było
wypowiadać; nie ma historii miłosnej bez przeszkód, a mój
ukochany i ja nieustannie natrafialiśmy na przeciwności nie do
pokonania, które nasz żar ostatecznie przezwyciężał. Pojawiały
się między nami nieporozumienia, bolesne oddalenie, ja
zadręczałam się tym, że on już mnie nie kocha, albo on był
rozczarowany. Jakże cierpieliśmy! Jak wspaniale potrafiłam
udawać lodowatą obojętność, gdy przypadkiem natykałam się
na niego w sklepie, choć pod narciarskim kombinezonem moje
serce miotało się jak oszalałe! Słodkie było godzenie się,
rozkoszowałam się tym; on wyznawał mi ze łzami w oczach,
łamiącym się głosem, nie mogę bez ciebie żyć, jesteś miłością
mojego życia, Claro, a mój ojciec na to „zatrzymamy się, żeby
zatankować”, i nasza piątka dzieciaków wychodziła
z samochodu, zaspani szczękaliśmy zębami, bo była zima i było
zimno, na jakiejś stacji benzynowej na autostradzie albo
w jakimś przydrożnym barze, ojciec wypijał kawę i cuba libre,
żeby nie przysypiać, mama whisky albo dżin z tonikiem, a kiedy
ruszaliśmy dalej, instruktor narciarstwa i ja już zrywaliśmy ze
sobą (a gdy się godziliśmy, następnym krokiem był ślub i noc
poślubna, tyle że ja, czy mi się to podobało czy nie, byłam
dziewczynką wychowaną w duchu frankistowskim:
teoretycznie wiedziałam, na czym polega stosunek
i rozmnażanie płciowe, mama mi to wyjaśniła, ale nie bardzo
potrafiłam to sobie wyobrazić, dlatego wolałam się obrazić
o byle błahostkę i udaremnić swoje idylliczne narzeczeństwo,
kładąc kres małżeństwu i tej decydującej nocy, podczas której
nie wiedziałabym, jak się zachować, z tego też powodu nasz
związek obfitował w niespodziewane zwroty akcji). Ojciec
walczył z sennością na pustych szosach i popijał późną kawę,
cuba libre i puszczał muzykę na cały regulator, w rytm jej
melodii snułam swoje rojenia, ale sama raczej bym jej nie
wybrała, gdybym mogła, tylko że ojciec nie dawał mi wyboru;
w jego nowoczesnym magnetofonie kasety samoczynnie
odwracały się na drugą stronę, zdarzało się, że podczas podróży
słuchaliśmy jednej piosenki nawet i dziesięć razy; w jego
samochodzie najczęściej rozbrzmiewały ranchery i piosenki
Nati Mistral, Marii Dolores Pradery i Mercedes Sosy (także Joan
Baez i Paco Ibañeza, i Georges’a Moustaki), których repertuar
znaliśmy na pamięć. Zwróć różaniec mojej matki, / Zostaw sobie
całą resztę. / Prześlę tobie twoje rzeczy, / Znać ja ciebie więcej nie
chcę… Wiosną instruktor narciarstwa pracował jako pasterz
i siedział tam, na zielonej łące upstrzonej kwiatami, ze swoimi
owcami i ze swoim żalem, rozmyślając o mnie z rękami na
pasterskim kiju; w wyniku jednego z tych życiowych
przypadków ja też spacerowałam po górach, melancholijna
i blada, próbując go zapomnieć, pochylałam się od czasu do
czasu, żeby zebrać kwiaty do bukietu, jak to mają w zwyczaju
zakochane na wsi. Nagle go widzę, on mnie widzi… „Luis,
zasypiasz – mówiła moja matka, gdy samochód podskoczył na
jakimś wyboju – chcesz, żebym poprowadziła?”, pasterz i ja
staliśmy pośrodku łąki, z oddali pożerając się wzajemnie
oczami, i żadne z nas nie decydowało się zrobić pierwszego
kroku, „nie, dobrze się czuję”, odpowiadał ojciec, „no bo nie
wiem, czy widzisz, ale jedziesz środkiem”, upierała się matka,
ojciec skręcał kierownicę, wracał na swój pas i mój brat,
zaspany, wpadał na mnie; ja rozgoryczona mówiłam do
instruktora: „Zwróć różaniec mojej matki!”, a moja matka,
właścicielka różańca, mówiła do ojca: „Luis, zamykają ci się
oczy, zatrzymaj się na kawę”. Wydawało się, że ta podróż nigdy
się nie skończy.
Czytałam wiele romansów, powieści Corín Tellado,
wypożyczanych w kiosku, w których dziewczyna o skromnym
pochodzeniu zakochiwała się w kimś, w kim nie powinna (ona
była jego służącą, a on architektem); po pokonaniu zażartego
uporu rodziców ukochanego i po ustaleniu, że ona jednak też
jest z dobrej rodziny, rozbrzmiewały weselne dzwony, a ja
biegłam do kiosku wymienić powieść na następną. Nawet
wcześniej, kiedy moją jedyną lekturą były bajki, miałam wtedy
sześć czy siedem lat, kobieta, która opiekowała się nami, moim
rodzeństwem i mną, zabawiała nas historiami miłosnymi. Mój
młodszy brat Andrés jeszcze się nie urodził, a mój brat Miguel,
czwarty, był niemowlakiem, tak więc publiczność sprowadzała
się do trójki najstarszych: mojej siostry Blanki, brata Pabla
i mnie. Pablo, zdaje mi się, że to pamiętam, jakoś szczególnie się
nimi nie interesował, ale Blancę i mnie te historie zachwycały,
a raczej ta historia, bo przecież zawsze było tak samo: w jakimś
legendarnym królestwie Pablo żenił się z księżniczką i był
koronowany na króla; Blanca, moja starsza siostra, wychodziła
za księcia dziedzica sąsiedniego królestwa i zostawała królową;
nieodmiennie ja byłam przeznaczona dla następnego w kolejce
i musiałam się zadowolić tytułem księżnej. Ale nie
zadowalałam się. Dlaczego bym miała? Dlaczego to Blanca
codziennie dostawała następcę tronu, a ja musiałam się
pocieszać jego młodszym bratem? W swojej wyobraźni
poprawiałam tę niesprawiedliwość, odbijałam siostrze
narzeczonego i to ja zostawałam królową.
Sandra Mozarovski nie była ani królową, ani narzeczoną
żadnego króla, a przynajmniej tak wynika z plotek krążących
po internecie i stwierdzeń zawartych w tej czy innej książce.
W ostatnim okresie rządów Franco Hiszpanie – niektórzy
Hiszpanie, sporo z nich, nie wszyscy – z coraz większą mocą
oraz narastającym uporem żądali wolności wypowiedzi; reżim
szybko zrozumiał, że chcieliśmy oglądać nagie albo półnagie
kobiety, piersi, nade wszystko, i dlatego w połowie lat
siedemdziesiątych ubiegłego wieku staliśmy się świadkami,
zachwyceni, niemal z niedowierzaniem, pierwszych prób
otwarcia. Nastąpił zalew filmów, w których żeńska bohaterka
po dziesięciu sekundach od pojawienia się na ekranie rozpinała
bluzkę albo ściągała ją bez zapowiedzi i pokazywała nam cycki;
chwilowo wolność oznaczała oglądanie piersi (i czasem
owłosienia łonowego w trochę świńskich czasopismach, na
wpół legalnych), nigdy penisa, co by oznaczało rozwiązłość, jak
oznajmiali nam bardzo poważnie ministrowie i wysocy
dygnitarze państwowi. A tymczasem my wszyscy czekaliśmy,
jedni pełni nadziei i pragnienia, inni zalęknieni i zmartwieni,
żeby w końcu Franco umarł, szarzy wciąż tłumili strajki
i manifestacje, nie szczędząc środków ani nie powściągając
brutalności, a umierający dyktator, ręką drżącą, ale silną,
podpisywał ostatnie wyroki śmierci. „Otwarciem” nazwano
fenomen, który my, w naszej naiwności, w naszej ignorancji,
identyfikowaliśmy z demokracją i wolnością albo z nadzieją
dodającą otuchy na zaistnienie ich obu.
Sandra Mozarovski była aktorką otwarcia, ale przede
wszystkim dzieckiem (naprawdę była nim przez całe swoje
życie, zmarła w wieku osiemnastu lat); urodziła się w 1958
(zaledwie trzy lata wcześniej niż ja) w Tangerze, z ojca
Rosjanina, Borisa, i matki Hiszpanki, Charo Ruiz de Frías; była
najmłodsza z trójki rodzeństwa. W 1961 rodzina przeniosła się
do Madrytu i tam Sandra uczyła się w Liceo Anglo-Español,
gdzie wedle artykułu z pisma „¡Hola!” z 1 października 1977 –
„zaczęła przejawiać talent artystyczny, aczkolwiek
w dziedzinie tańca, odznaczając się jako utalentowana adeptka
baletu” (ja też chodziłam na lekcje baletu, kiedy byłam mała,
przez sześć lat z rzędu, ale odznaczyłam się jako najgorsza
uczennica w dziejach szkoły albo przynajmniej najgorsza, jaką
kiedykolwiek musiała znosić moja nauczycielka, która sześć
razy kazała mi powtarzać pierwszą klasę, w próżnej nadziei, że
moi rodzice zrezygnują i zrozumieją, że nie będzie ze mnie
żadna Maja Plisiecka; ja dzieliłam z nią to przekonanie i co roku
błagałam ojca, żeby pozwolił mi nie chodzić na balet, którego
nie znosiłam, ale on się zawziął; moja nauczycielka i ja byłyśmy
zrozpaczone, połączone jedna z drugą fatalnym losem,
połączone wzajemną nienawiścią. Na koniec stał się cud,
nauczycielka wystosowała ultimatum do dyrektorki szkoły:
albo Clara, albo ja; na szczęście wybrali ją i udało mi się
uwolnić od baletu, zostałam wyrzucona).
W wieku dziesięciu lat Sandra zagrała w swoim pierwszym
filmie, Drugie drzewo w Guernice, przez przypadek, tak
powiedziała w jednym z wywiadów: jakaś przyjaciółka jej
mamy poleciła ją reżyserowi, Pedrowi Masó. Potrzebowała
zaledwie czterech lat, żeby „znowu stanąć przed kamerami”
w filmie Sprośność zaczyna się w Pirenejach, w którym
występował José Luis López Vázquez, w roli mającego poważny
problem młodego Hiszpana z prowincjonalnego miasteczka:
każdą kobietę, która go pociąga, widzi z brodą i wąsami i ta
straszliwa wizja go paraliżuje. Idzie do psychiatry, a ten zachęca
go do przywołania traumy z dzieciństwa, która wyjaśniłaby
jego skrępowanie i nieśmiałość wobec kobiet. Psychiatra
przypomina mu, że mężczyzna jest królem stworzenia i że
kobiety służą do tego, by je zdobywać. „Od tej chwili – mówi –
kiedy zbliży się do ciebie jakaś kobieta, powtarzaj sobie
w myślach: to są istoty niższe, to są istoty niższe…” López
Vázquez ma grupkę przyjaciół, z którymi chce wyskoczyć do
Biarritz, żeby obejrzeć zabronione w Hiszpanii filmy erotyczne,
takie jak Ostatnie tango w Paryżu. Na początku epoki otwarcia
dyskusja nad różnicą pomiędzy erotyzmem a pornografią nie
schodziła ze szpalt gazet i nie opuszczała debat telewizyjnych,
była to sprawa niebywale kontrowersyjna, rozumiało się, że
erotyzm jest estetyczny i w dobrym guście, a pornografia nie;
w każdym razie zarówno filmy erotyczne, jak i pornograficzne
były całkowicie zabronione, jeśli pokazywały pełną nagość. Co
weekend tysiące Hiszpanów przekraczało granice w Biarritz
albo w Perpignan, żeby zobaczyć te filmy, które Generalissimus
dla naszego dobra postanowił ocenzurować, a wracając,
czuliśmy, że jesteśmy bardziej wolni, mądrzejsi: widzieliśmy
piersi i krocza, i mignięcie penisa, i pół jądra!, bo ja też
pojechałam obejrzeć sprośne filmy w Perpignan, tak, gdy
miałam czternaście lat. Nie pamiętam, z kim pojechałam czy
raczej kto mnie zabrał, jakaś grupka dorosłych, bez wątpienia,
ale nie dostaliśmy biletów na Emmanuelle, więc musieliśmy
pójść na jakiś inny film, taki przedziwaczny, w którym mnóstwo
się pieprzyli i na którym musiałam bardzo się wysilać, żeby
wysiedzieć do końca i nie zasnąć, bo celem, moim celem, nie
było obejrzenie filmu, tylko opowiedzenie o nim koleżankom,
żeby wzbudzić ich zazdrość.
Dwóch kompanów Lopeza Vazqueza pod byle pretekstem
żegna się z żonami – młodymi, piersiastymi, w krótkich
spódniczkach, tak jak wszystkie kobiety pojawiające się w tym
filmie – i razem z Lopezem Vazquezem wybierają się w podróż
do Biarritz, śpiewając radośnie: Taki z nami wielki feler, że
lubimy lale! Hej, ho, la, la, la, Hiszpania, Hiszpania olé! (Cały film
jest apologią autochtonicznego grubiaństwa, postaci są
wieśniakami i pysznią się swoim chamstwem, nawet się nim
chełpią, to takie typowo hiszpańskie hołubienie ignorancji).
Dojeżdżają na miejsce i odkrywają, że Biarritz jest opanowane
przez ich rodaków, samochody krążące po mieście
i zaparkowane na ulicach należą do Hiszpanów, a przed kinami
stoją dziesiątki hiszpańskich autobusów: ich rodacy hurmem
ruszyli do Biarritz, żeby obejrzeć filmy z momentami, jak to się
wtedy mówiło, co niepomiernie się trzem przyjaciołom podoba,
jako dobrzy Hiszpanie nie mówią bowiem po francusku ani
w żadnym innym obcym języku (w Biarritz nawet pokojówki
w hotelu są Hiszpankami. Nadiuska, kolejna muza otwarcia,
o niemiecko-polsko-rosyjskim pochodzeniu, gra jakąś
nieprawdopodobną mieszkankę Calatayud. Nadiuska i Sandra
zagrały razem w wielu filmach.
W jednej ze scen przyjaciele pojawiają się na ścieżce
schodzącej do plaży, w głębi widać morze, plażowiczów,
parasole na piasku, i nagle odnoszę wrażenie, że w każdej
chwili możemy się pojawić my, niechętnie idący pod górkę,
moja mama, moje rodzeństwo i ja, obładowani plażowym
sprzętem, rękawkami, materacem, łopatkami, wiaderkami,
mama w złym humorze, papieros w ustach, prowadzi za rękę
jednego z moich małych braci, drugi wisi jej na szyi, a my,
trójka starszych, popychamy się wzajemnie albo kłócimy o coś,
nie zważamy na krzyki, karcenie mamy, podnieceni i głodni,
i zmęczeni po całym dniu na plaży, chociaż nigdy nie byłam
w Biarritz i zawsze spędzaliśmy wakacje nad Morzem
Śródziemnym, ale to światło, brudne światło, żółtawe
i upstrzone punkcikami, plamkami starej kopii VHS, przenosi
mnie do dzieciństwa, tak jak samochody z tamtego okresu
i męskie dzwony, obcisłe u góry, podkreślające walory, koszula,
także bardzo obcisła, rozpięta aż do pępka, żeby było widać
włosy na klacie.
Trzech wieśniaków spędza dzień w jakimś kinie w Biarritz,
w kółko oglądają ten sam film, ślinią się z otwartymi ustami,
kiedy uda im się zobaczyć jakiś sutek, jakąś pachwinę. Sandra
ma bardzo małą rolę, tak małą, że jej bezimienna postać jest
„francuską dziewczyną”; w towarzystwie dwóch przyjaciółek
przysiada się do stolika głównych bohaterów w swego rodzaju
kabarecie, do którego tamci trafiają po wyjściu z kina; trzy
dziewczyny są śliczne i młodziutkie, hiszpańskie gbury są
dorosłe i brzydkie, to jednak nie przeszkadza Francuzkom dać
się im uwodzić (w ramach logiki filmu w ogóle nie jest to
zaskakujące, hiszpańskiemu macho nie sposób się oprzeć,
wszystkie Francuzki są zaś odrobinę dziwkami); Sandrze
przypada José Luis López Vázquez (który nawet bardziej niż
ojcem mógłby być jej dziadkiem, ale w tym filmie, jak w moich
fantazjach, różnica wieku jest bez znaczenia), posyła mu więc
słodkie uśmiechy i rozpalone spojrzenia swoich wielkich
zielonych oczu, niemniej przekleństwo działa i López Vázquez,
gdy właśnie ma ją pocałować, odsuwa się przerażony gęstą
czarną brodą, która znienacka pokrywa oblicze Sandry. Później
tancerka z variété ciągnie na estradę Lopeza Vazqueza,
przebranego za kobietę (czy za wielkiego kaczora, teraz
dokładnie nie pamiętam); na tej scenie porzuciłam film,
poszłam za Sandrą, tylko ona mnie interesuje.
W 1974 roku, w wieku szesnastu lat, po raz pierwszy
zapuściła się w świat horroru, w filmie, w którym zagrał Paul
Naschy (Jacinto Molina Álvarez), Marszałek piekieł, luźno
opartym na legendzie niesławnego Gilles’a de Rais. Sandra
zagrała anonimową pannę, którą marszałek składa w ofierze,
żeby utoczyć jej krwi (usłużny alchemik obiecał marszałkowi,
że jeśli dostarczy mu dziewicę, wynajdzie dla niego kamień
filozoficzny). Postać Sandry nic nie mówi – jak często i inne jej
bohaterki – dlatego musi posługiwać się środkami typowymi
dla filmu niemego. Została porwana przez zbirów tyrana
podczas pracy w polu i doprowadzona przed oblicze potwora,
który zamierza ją zgwałcić. Sandra, ubrana w białą szatę,
opiera się o ścianę, krzyczy przerażona, podczas gdy marszałek
rzuca się na nią, drze jej szatę, miętosi piersi i wtedy ona
szczęśliwie odpływa, aby obudzić się w łożu z baldachimem,
przed którym Paul Naschy wije się zrozpaczony, targany
atakiem epilepsji (przerażona Sandra krzyczy trochę głośniej).
Następna scena rozgrywa się pod murami zamku. Sandra
spowita w swego rodzaju czerwony całun, leży zakneblowana
i przywiązana do czarnego katafalku, a do ucięcia jej głowy
sposobi się żona marszałka, harpia o mocno wydepilowanych
brwiach, którą wystrojono w ciekawą suknię: długą, ściągniętą
w talii, z wielkim dekoltem i rękawami jak skrzydła nietoperza,
na głowie ma toczek w stylu stewardes z epoki, ciekawa
adaptacja ubrań z lat siedemdziesiątych, które osoba
odpowiedzialna za kostiumy uznała za szaty typowe dla
średniowiecznej damy, co nadaje filmowi stylistykę między pop
a kicz. Kiedy przecinają jej szyję, Sandra wije się, podniecająco
kołysząc biustem, bardzo szeroko otwiera oczy, twarz
zmieniona w ekstazie paniki. To będzie niezmienne w niemal
wszystkich odegranych przez nią rolach: błagająca ofiara,
niewinna panienka, raz za razem dręczona, wiązana
i mordowana przez okrutne, niewyobrażalne potwory.
Sandra Mozarovski była śliczna urodą słowiańską: wielkie
migdałowe zielone oczy, szerokie, pełne usta, blada cera, gęste
kasztanowe włosy, gładkie i długie, lśniące i lejące się tak, że nie
sposób nie pomyśleć, że byłaby idealną kandydatką do
reklamowania szamponu i gdyby nie umarła tak młodo, zanim
zyskała prawdziwą sławę, z pewnością by jej to
zaproponowano. W jednym z artykułów czasopisma „Pronto”
została opisana jako „nastolatka zmieniona w kobietę,
jednocześnie seksowna i niewinna […]. Zielone oczy, idealne
rysy, zgrabne ciało – chociaż ze skłonnością do tycia”. To
ostatnie to już przesada; fakt, że Sandra nie była szczupła
i miała skłonność do tycia, ale jej piękno i młodość, i jej godna
podziwu gotowość do zrzucania ubrania za każdym razem, gdy
wymagał tego scenariusz – czyli natychmiast i zawsze –
kompensowały albo umniejszały tę drobną niedogodność, choć
jej się nie wydawało, że jest drobna; schudnąć albo nie przytyć
to była jedna z obsesji jej krótkiego życia. Na wielu jej
fotografiach, które udało mi się zobaczyć, pozuje na wpół
rozebrana; na jednej z nich włosy opadają jej na piersi,
zasłaniając je w stylu lady Godivy; na innej (Sandra spogląda
w obiektyw z rozmarzoną miną, półotwarte usta) hipisowska
kamizelka zaledwie przykrywa jej sutki; na innej klęczy
w bikini, ręce wyciągnięte do tyłu, twarz zwrócona do
obiektywu z grymasem, który ma być podniecający, seksowny;
na jeszcze innej rozsuwa – zdaje się, że rozrywa – białą koszulę
nocną, obnażając ramiona, spowita pierzastą otoczką jakby
postrzępionych chmur, to niepokojący obraz pożądliwej
dziewicy.
W 1975, w roku, w którym zmarł Franco, nakręciła pięć
filmów. Zyskała już prawo do grania postaci z imieniem
i odrobiną dialogu. Noc mew i Szkoła śmierci należą do gatunku,
który można by nazwać „horror erotyczny”, pozostałe trzy to
otwarcie w czystej formie: Zmysłowość, Protegowane (w obu
gra dziwkę; w swej krótkiej karierze odgrywała role ulicznicy
albo „dziewczyny do towarzystwa”, jeśli dobrze policzyłam,
przy sześciu okazjach) i Kiedy zabrzmi róg (komedia erotyczna).
Jej ojciec był dyplomatą. W opublikowanym pośmiertnie
w „Primera Plana” wywiadzie Sandra stwierdza – albo
dziennikarz prowadzący wywiad zmusza ją do stwierdzenia –
że jej ojciec, urodzony w Rosji, „z powodów politycznych
przyjął obywatelstwo jugosłowiańskie i podczas drugiej wojny
światowej był dyplomatą w Kairze, nie jako Rosjanin, lecz jako
Jugosłowianin, bo ten kraj wtedy jeszcze nie był
komunistyczny”. Na fotografiach z pogrzebu córki Boris
Mozarovski pojawia się na drugim planie, za prawosławnym
popem; ma wygląd szpiega ZSRR z amerykańskiego filmu
o zimnej wojnie: łysy, w okularach, twarz bez wyrazu, ale jak
się zdaje, nie był komunistą, tylko dobrym Rosjaninem, „białym
Rosjaninem”, jak podaje „¡Hola!”, dlatego schronił się
w Hiszpanii. Rodzina Sandry była konserwatywna, należała do
klasy średniej, i trudno uwierzyć, by początki kariery filmowej
córeczki jako gwiazdy narodowego otwarcia jakoś szczególnie
przypadły im do gustu, i w myśl tego, co twierdzi Sandra
w cytowanym wywiadzie, tak nie było: „Moi rodzice nie
zgadzali się przez cztery lata, ale stopniowo udało mi się
doprowadzić do tego, że pozwolili mi godzić szkołę z kinem –
mówi i zaraz dodaje: – Mama mnie rozumie, i sądzę, że tata też.
Ona jest moją najlepszą przyjaciółką i doradza mi we
wszystkim”. „Już ci mówiłam, że ubóstwiam mamę. Ojca nie
odrzucam, bo wiem, że jego zawód każe mu zachowywać
dyplomację, a zatem ostrożność i rezerwę. On wie, że jestem
jego córką, ale nie może nie zachowywać ostrożności nawet
w tej kwestii” (tajemnicze stwierdzenie, trudne do
zinterpretowania, tak jak inne, które dziennikarz przypisuje
Sandrze: „Jeśli urodzę dziecko, to dlatego, że będę chciała
i moralnie”. „Moja krótka kariera artystyczna każe mi odrzucać
intymność z mężczyzną, chociaż wyobrażam sobie, że pewnie
istnieją mężczyźni MĘŻCZYŹNI. Chcę ci przez to powiedzieć, że
jestem dziewicą. Tego mężczyzny, którego szukam, jeszcze nie
znalazłam”).
W krótkim wywiadzie, którego udzieliła magazynowi „Diez
Minutos” w lipcu 1975, przy okazji kręcenia filmu Protegowane,
znowu pojawia się ta rzekoma niechęć ojcowska wobec jej
filmowej kariery. Dziennikarz pyta, czy „pasuje jej” odgrywanie
roli dziewczyny do towarzystwa, i Sandra odpowiada:
– Jest dość trudne, bo musisz mocno podkreślać ten aspekt
„radosnej nowicjuszki”.
Dziennikarz wspomina, że Sandra wiecznie jest
porównywana z Ornellą Muti, słynną w tamtym czasie włoską
aktorką, kocie rysy i wielkie zielone oczy jak jej, i zaraz pyta,
czy ojciec „zmienił poglądy w kwestii jej wejścia w świat kina”.
Odpowiedź Sandry jest dwuznaczna: „Przynajmniej pokazałam
mu, że mam możliwość wiele pracować, jeden film za drugim,
i wierzę, że działam w sposób poważny i profesjonalny”. Sandra
pewnie była młodą kobietą z charakterem, niezależną, jak
opisuje siebie w wielu wywiadach; w lipcu 1975 miała zaledwie
szesnaście lat, Franco jeszcze nie umarł i Hiszpanie wciąż byli
społeczeństwem katolików i bigotów, ale ona znakomicie
zarabiała, biorąc udział w filmach, które oburzały jej rodzinę.
W tym samym numerze „Diez Minutos” jest artykuł (NA
WYŁĄCZNOŚĆ), który zwraca moją uwagę. Nosi tytuł „Romeo
i Julia ’75. Dramat zakochanych porusza Italię. Rzucili się pod
pociąg i zostawili «kasetę» ze swoimi ostatnimi chwilami”…
Julia z tego artykułu miała na imię Maria i siedemnaście lat,
urodziła się w Rapolli; nie informuje się nas o jej nazwisku, ale
podaje się pełne dane Romea, Michele Gastoni,
dziewiętnastolatek, mieszkaniec Melfi, wioski leżącej w pobliżu
Rapolli. Są dwa czarno-białe portrety zakochanych, Julia
(Maria) jest nastolatką o miękkich rysach i wystraszonym
spojrzeniu, Romeo (Michele) wyróżnia się najprzedziwniejszą
fryzurą, jaką kiedykolwiek widziałam: gęsty łuk ciemnych
włosów okala wychudzoną twarz o cienkich ustach
i stanowczym spojrzeniu. Może po to, żeby uczynić lżejszym
albo usprawiedliwić to, co się dalej opowiada, autor robi aluzje
do endemicznej nędzy i biedy włoskiego regionu Basilicata,
z którego pochodzili bohaterowie. Zdarzenia są straszliwe:
razem rzucili się pod lokalny pociąg pasażerski. Piętnaście
minut przed północą pociąg wjeżdżał na stację w Melfi, a na
chwilę wcześniej z wielką szybkością przejeżdżał przez tunel
„siedmiu mostów”; ukryci w mroku i ciszy tunelu narzeczeni
czekali przez ponad godzinę na przyjazd pociągu i ten czas
spędzili – on spędził, Michele – na nagrywaniu
radiomagnetofonem wyjaśnienia powodów swojego czynu.
– Raz, dwa, trzy… Chciałbym, żeby ten magnetofon został
natychmiast oddany M.F., który mi go pożyczył, nie wiedząc, do
czego posłuży, chciałbym też, żeby to, co nagramy, zostało
rozpowszechnione, i z góry przepraszam osoby, które może to
urazić. Czuję się zobowiązany to zrobić – mówi Michele. – Tak,
jestem zmęczony wszystkim… znużony… Jest tu też Maria.
Mów…
– Nie… nie chcę mówić… Nie mam nic do powiedzenia.
– Przede wszystkim chcę uspokoić swojego ojca i matkę,
brata… Popełniam samobójstwo, ale to nie z ich winy… Winę
ponosi społeczeństwo. Jeśli moja rodzina dalej chce żyć, nich
sobie żyje, jak chce. Kiedy coś zostało zrobione, nie ma co tego
rozpamiętywać… Nie myślcie więcej o nas… No, Maria, powiedz
coś.
– Nie.
„Dobra, ja powiem”, ciągnie Michele, który w każdej chwili
jest skory do gadania. Skarży się Romeo, że nikt ich nie docenia,
że nikt nie podziela ich ideałów; zapewnia, że nie chce kroczyć
złą drogą, i uważa, że lepiej umrzeć („bardziej stosownie”,
mówi), niż uciekać w narkotyki lub w coś innego. Po co żyć
sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat, będąc nieszczęśliwym?,
zadaje sobie pytanie i deklaruje, że podczas całego swojego
życia szczęśliwy był tylko przez siedem miesięcy, odkąd poznał
Marię. Zaprzecza, że jego decyzja jest aktem tchórzostwa.
„Teraz odchodzimy – mówi – bo wierzymy, że istnieje inne
życie. Odchodzę do lepszego świata… Ten jest nic niewart! No,
Maria, powiedz coś”.
Maria zacina się, szlochając:
– Co mam powiedzieć?
– Pozdrów kogoś, pożegnaj się z nimi.
– Żegnam wszystkich… zwłaszcza mamę… Nie, nie… Nie
dam rady.
– Dlaczego to robisz? – pyta Michele. – Co każe ci to zrobić?
– Wiele rzeczy – odpowiada Maria, nie przestając płakać –
społeczeństwo, ludzie….
„Bardzo chcemy mówić, chociaż może się wydawać, że nie”,
znów odzywa się Michele i wpada we wściekły monolog,
w którym raz za razem oskarża społeczeństwo, ubolewa nad
brakiem możliwości (nie ma pracy w okolicy, musiałby
wyemigrować, ale „nie można żyć z dala od rodziny”; chciałby
się uczyć, ale nie ma pieniędzy, a nauka i praca jednocześnie są
nie do pomyślenia), życzy dobrego życia bratu, który „wydaje
się zadowolony ze swojego dyplomu i służby wojskowej”,
stwierdza, że nigdy nie był egoistą, wbrew temu, co powiedzą
niektórzy koledzy ze szkoły, i podsumowuje: „Najgorsze jest to,
że teraz już nikt nie może mi pomóc”.
– Pomóc nam – poprawia go Maria – nikt nie jest w stanie
pomóc nam obojgu.
– Tak, obojgu, bo oboje jesteśmy w tej samej sytuacji –
poprawia się Michele i zaraz rusza przeciw ojcu: niech nie
pozwala się nikomu kupować, jak to robił dotychczas. Niech nie
pozwoli się zdominować bogatszym od siebie.
Niespodziewanie Maria przestaje płakać i zabiera głos:
– Ja też chcę coś powiedzieć. Od dawna myślimy, żeby to
zrobić. Dzisiaj rano ostatecznie się zdecydowaliśmy, ale potem
zmieniliśmy zdanie. Teraz już go nie zmienimy… Jesteśmy tutaj
i nie odejdziemy stąd, dopóki nie przyjedzie pociąg… Będziemy
cierpieć mniej, niż gdybyśmy zrobili to, co postanowiliśmy
wcześniej. – (W pamiętniku, znalezionym po jej śmierci,
opowiada o spójnym planie zasztyletowania siebie wzajemnie).
– Nikt nas nie rozumiał. Społeczeństwo nikogo nie rozumie, nie
pozwala, żeby człowiek zachowywał się w sposób wolny. Nie
chcę, żeby ktokolwiek mnie opłakiwał… Pozdrawiam mamę
i tatę, i całą rodzinę. Jest mi zimno…
Michele żegna się, znowu pyskując na społeczeństwo,
wierzy, że jego śmierć będzie przykładem dla wszystkich,
szczególnie dla nich, „którzy myślą, że ideami marksistowskimi
albo szalonymi rozwiążą sprawy”. Prosi, żeby pochować ich
razem. „Miejsce nie ma znaczenia, ale razem”, nalega Maria.
Przygotowują się na przyjazd pociągu. „Maria, zgaś latarkę –
mówi Michele – nie, tutaj nie, maszynista mógłby nas zobaczyć,
tam, głębiej” – wskazuje. „Niech żyje miłość! Niech żyje
równość! Niech żyje wolność!” – krzyczy. „Tak, niech żyje! –
mówi Maria. – My odchodzimy do nowego świata, gdzie to
pewnie istnieje. W tym świecie nie jesteśmy nikim, niczym nie
kierujemy, nic nie możemy… To dla innych ludzi, dla nas nie,
dlatego odchodzimy!” Michele wielkodusznie dodaje: „Jeśli ktoś
nas traktował źle, wybaczamy. Nikt nie musi prosić nas
o wybaczenie, tylko Chrystusa, bo to on wszystko odpuszcza”.
„Czego oczekujemy? – krzyczy Maria. – Dokąd idziesz? Mówiłeś,
że pójdę z tobą!”
– Nie jesteśmy nikim – podsumowuje Michele – ale nikomu
nie życzę takiego końca.
Kochankowie kładą się na torach, taśma rejestruje dźwięki
nadjeżdżającego pociągu. Nic więcej nie mówią, słychać tylko
oddechy, gwizd lokomotywy wjeżdżającej do tunelu, stukot
wagonów na szynach, pisk hamulców, krzyki wzburzone, głosy:
„Tu jest but!” „Czyli to człowiek?” „To chłopak!” „Nie! tu jest
dziewczyna, ale bez głowy”.
Zdumiewa mnie, że w 1975 roku plotkarskie czasopismo
„Diez Minutos” opublikowało ten artykuł pośród innych
zatytułowanych: „Amparo Muñoz skończyła dwadzieścia jeden
lat” (ze zdjęciami naszej Miss Universum zdmuchującej
świeczki na torcie); „Trzeba nazywać się Pérez”; „Zwierzenia
intymne Jackie Onassis”; „W blasku dnia z… PATRICIĄ”
(reportaż z kolorowymi zdjęciami Patricii, „mieszanki
Cardinale, Rialson i Raquel Welch”, która pozuje bardzo
poważna w bikini na skale, nad samym morzem i ma długie,
gęste kasztanowe włosy jak Sandra; tak samo jak ona nie jest
chuda: moda na wychudzone aktorki nie za szybko dotarła do
Hiszpanii) i „Gala zamknięcia festiwalu operowego”, „w której
wzięła udział książęca para Hiszpanii z dziećmi, infantem
Filipem i infantką Krystyną” (są zdjęcia z tego wydarzenia:
młoda księżna Zofia w długiej białej sukni w lekko
hippisowskim stylu, blond dziatki, książę Jan Karol
w nienagannym smokingu, wysoki i atrakcyjny).
Dialog nagrany na taśmie i przepisany w artykule w „Diez
Minutos” ma dziwną siłę narracyjną. Michele Gastoni
odmalowuje siebie słowami, odsłania: jawi się jako młodzieniec
zgorzkniały, wyniosły, dominujący, bez wątpienia jego
pomysłem było nagranie kasety, samobójstwo też. Jest oburzony
na społeczeństwo, powtarza to po wielokroć: wini innych,
egoistycznych ludzi za własną sytuację, i chce pozostawić
świadectwo swojego żalu, wytyka ojcu biedę, a bratu, że
wystarczają mu „dyplom i służba wojskowa”; nie wzbudza
sympatii, jego nieszczęście nie wywołuje też współczucia, dla
odmiany Maria, jego nastoletnia narzeczona, wzbudza żal.
Dziewczyna naiwna, zakochana, podatna na sugestie,
całkowicie podporządkowana swojemu nieznośnemu
narzeczonemu, którego słowa powtarza jak echo, którego
podziwia i któremu jest posłuszna do tego stopnia, że pozwala
się pchnąć do samobójstwa. Maria odbiera sobie życie z miłości,
prawdopodobnie swojej pierwszej miłości; chodzi z Michelem
zaledwie od siedmiu miesięcy, należy więc przypuszczać, że
gdyby nie zaproponował tego zgubnego paktu, podczas
następnych siedmiu miesięcy, a może nawet wcześniej, Maria
odkochałaby się, a może to Michele by ją porzucił, pogrążoną
w smutku, ale żywą. Siedemnastoletnia dziewczyna nie jest
w stanie ocenić życia, zdecydować, czy warto dalej żyć czy nie,
jak może odrzucić coś, czego prawie nie zna? Mam ochotę wejść
w to czasopismo, w ten tunel siedmiu mostów, wziąć Marię pod
rękę i odciągnąć ją od tego złego człowieka. „Głupia! Nie
widzisz, że dla tego chłopaka jesteś nikim? Niech on się zabija,
jeśli ma na to ochotę, a ty idź do domu, do mamy i taty.
Zapomnisz go, poznasz lepszych mężczyzn albo i nie, wszystko
jedno, głupotą jest odbierać sobie życie z powodu takiego idioty.
Posłuchaj mnie, jestem znacznie starsza od ciebie, mam
doświadczenie”, powiedziałabym tej dziewczynie, która
urodziła się wcześniej niż ja i nie żyje od czterdziestu lat.
„Samobójstwa to nieśmiałe zabójstwa. Masochizm zamiast
sadyzmu”, zanotował Pavese w swoim dzienniku; pozwolę
sobie go poprawić: samobójca szuka śmierci, działa
z premedytacją i perfidią i dlatego jest zabójcą, może
tchórzliwym zabójcą, zabójcą nieśmiałym.
Camus napisał: „Jest tylko jeden problem filozoficzny
prawdziwie poważny: samobójstwo. Orzec, czy życie warte jest
czy niewarte, by je przeżyć, to odpowiedź na fundamentalne
pytanie filozofii. Reszta – czy świat ma trzy wymiary, czy umysł
ma dziewięć czy dwanaście kategorii – przychodzi później. To
są gry; wpierw trzeba odpowiedzieć”.
Na zajęciach z filozofii nauczono mnie, że fundamentalny
problem jest inny: dlaczego istnieje coś zamiast niczego. Żeby
choć zacząć coś analizować, musimy ustalić: czym jest coś?,
a potem: czym jest nic?, ale przede wszystkim: dlaczego?
Dlaczego mamy potrzebę pytania o przyczynę wszystkiego,
wiecznego poszukiwania sensu, celu, zakładając, że
rzeczywistość jest zaledwie przedłużeniem ludzkiego umysłu
i że będzie posłuszna jego logice? Dlaczego dlaczego? Ja
unosiłam wzrok znad powieści, którą czytałam, na chwilę
przestawałam łuskać słonecznik (tylko w ten sposób byłam
w stanie znieść przytłaczającą nudę szkoły) i zaczynałam
słuchać nauczycielki, która nam wyjaśniała albo starała się
wyjaśnić argument Leibniza; to była dobra nauczycielka,
a filozofia była jedynym przedmiotem, który mnie interesował.
Jakby podczytywała mi przez ramię, Camus śpieszył dorzucić:
„Nie widziałem nigdy nikogo, kto umierałby dla argumentu
ontologicznego. Galileusz, który był w posiadaniu ważnej
prawdy naukowej, zaparł się jej najłatwiej na świecie, ledwie
zagroziła jego życiu. W pewnym sensie zrobił dobrze. Ta
prawda nie była warta stosu. Jest rzeczą głęboko obojętną, czy
Ziemia kręci się wokół Słońca, czy na odwrót. W gruncie rzeczy
to kwestia błaha. Widzę natomiast, że wielu ludzi umiera,
ponieważ ich zdaniem życie niewarte jest trudu, by je przeżyć.
Widzę też innych, którzy paradoksalnie dają się zabić dla idei
albo złudzeń użyczających im racji istnienia (to, co nazywa się
racją istnienia, jest jednocześnie doskonałą racją śmierci). Sądzę
więc, że sens życia jest najpilniejszym z pytań”.
Czechowa zapytała jego narzeczona, Olga Kniper, o sens
życia, a on odpowiedział jej listownie: „To tak, jakbyś zapytała
mnie o sens marchwi. Marchew to marchew, ot i wszystko, co
można powiedzieć”. Beckett ze swej strony napisał: „Co też ja
wiem na temat przeznaczenia człowieka? Więcej mógłbym ci
opowiedzieć o rzodkwi”. (Czy Beckett znał odpowiedź
Czechowa i, dla zmyłki, zmienił marchew na rzodkiew?)
Ludwig Wittgenstein powiedział: „Nie mam pojęcia, dlaczego tu
jesteśmy, ale jestem pewien, że nie dla zabawy”. A także: „O
czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć”. (Kierkegaard
uważał przeciwnie: „Największym przemilczeniem – stwierdził
– nie jest milczenie, lecz mówienie”). Co do Camusa, poświęcił
cały esej, Mit Syzyfa, tej nieuchwytnej kwestii. Zabić się, pisze,
to jak wyznać, że człowiek już nie może albo nie chce dalej żyć,
bo za bardzo cierpi i życie nie wynagradza tego cierpienia. Żyć,
w sumie, jest przyzwyczajeniem: „Poranne wstawanie,
tramwaj, cztery godziny w biurze albo fabryce, kolacja, sen,
i poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek i sobota w tym
samym rytmie, to prosta droga: najczęściej tą drogą idzie się
łatwo. Tylko że pewnego dnia pojawia się «dlaczego?»
i wszystko rozpoczyna się w znużeniu zabarwionym
zdumieniem”. „Żyjemy przyszłością: «jutro», «później», «kiedy
się urządzisz», «z wiekiem zrozumiesz». Godne podziwu
niekonsekwencje, idzie przecież o umieranie”. I to jest absurd
ludzkiej kondycji, żyć, jakby nasze czyny miały sens i cel,
pragnąc, żeby nadeszło jutro, podczas gdy wszystko w nas
powinno je odrzucić, mówi Camus, bo jutro nas zabije. Prosimy
o przyczynę, sens naszej egzystencji irracjonalny wszechświat,
obojętny świat, który nie może nam odpowiedzieć, którego nic
nie obchodzimy („Odchodzę do innego, lepszego świata – mówi
Michele – ten jest nic niewart!”). Kiedy poczucie absurdu bierze
nas w posiadanie, narzuca się dylemat:
Trzeba będzie może umrzeć z własnej woli czy czekać mimo
wszystko?
Camus opowiada się za czekaniem, za życiem najbardziej
jak się da, jesteśmy czasem, niczym więcej, i to krótkim czasem,
szkoda go trwonić, skoro jeszcze go trochę zostało. Jest błędem
przyspieszać śmierć, śpieszyć się do skoku. Samobójcy wydaje
się, że jest wolny, gdy decyduje: odejdę, kiedy zechcę,
niepopychany przez chorobę, starość czy nieszczęście; wręcz
przeciwnie, samobójca – utrzymuje Camus – kapituluje, oddaje
pole, godzi się, pokornie gubiąc się w śmierci. Samobójstwo nie
jest aktem buntu, ale podporządkowania; jest buntownikiem,
jest wolnym człowiek, który absolutnie obojętny co do
przyszłości wybiera „wykorzystać wszystko, co dostałem”.
Dlatego przedwczesna śmierć (jak ta Marii, jak ta Michelego, jak
ta Sandry Mozarovski) jawi mu się jako największe z nieszczęść,
i tu różni się od Greków, którzy twierdzili, że umierający młodo
są ulubieńcami bogów. Żyć najdłużej jak się da, co postuluje
Camus (który zmarł przedwcześnie), w sumie mnie nie
przekonuje, nie rozwiązuje problemu cierpienia i samobójstwa
jako sposobu na jego zakończenie.
Camus nie rozwiązuje problemu, ale go rozmiękcza, jeśli żyć
jest absurdalnie, jeśli życie nie ma sensu, po co brać je na
poważnie? Dobrze pomyślane, brak sensu życia uwalnia nas od
ogromnej odpowiedzialności: robienia czegoś użytecznego
z naszą egzystencją, wypracowania sobie przyszłości,
zamartwiania się przyszłością, skoro nic nas nie zapewnia, że ją
mieć będziemy… Bez względu na to, co zrobimy, wszystko jest
absurdalne, więc wyluzujmy, zdystansujmy się od naszych
nieszczęść, życie nie jest tragedią, tylko zabawnym
przemijaniem, łapczywym kumulowaniem doświadczeń. Cytuję
Nietzschego, tego zapalczywego człowieka, który podchodził do
życia niebywale poważnie, do tego stopnia, że oszalał:
„Sztuka i tylko sztuka; mamy sztukę, by nie umrzeć od
prawdy”, mówi Nietzsche.
Bez przesady, mówi Camus, tworzenie też jest absurdalnym
zajęciem, pragnienie, by „zostawić ślad”, przejść do potomności,
śmieszną ambicją. Sztuka – mówi Camus – „nie może być celem,
sensem i pociechą w życiu. Tworzyć albo nie tworzyć to nie
zmienia niczego. Twórcy absolutnemu nie zależy na jego dziele.
Mógłby się go wyrzec; wyrzeka się czasem. Wystarczy wtedy
Abisynia”.
Wolność, którą proponuje Camus, to wolność zbyt
doskonała, pustosząca, wolność mnicha albo ascety; jedyny
sposób życia, dalszego przeżywania absurdalnego życia, to
zapomnieć o nim i wziąć je na poważnie, tak jak dzieci na
poważnie bawią się w swoje zabawy, choćbyśmy wiedzieli, że
nie powinniśmy; pragnijmy, aby nadeszło jutro, choć wiemy, że
jutro nas zabije. Jeśli żyć oświeconym jest absurdem, dlaczego
nie żyć oszukanym? Jest to równie absurdalne i mniej bolesne.
Akceptacja bezsensu życia i, wbrew niemu albo właśnie przez
nie, rzucenie się na życie z entuzjazmem, jest aktem buntu,
broni Camus, jeśli jednak nie ma Boga ani niczego podobnego,
buntu przeciwko czemu albo komu? To tak jak boksować się
z powietrzem.
Sandrę Mozarovski zagadnie dziennikarz na kilka miesięcy
przed jej śmiercią:
– Jak widzisz przyszłość?
– Ignoruję ją. Albo inaczej, nie widzę jej. Jutro jest dla mnie
wątpliwe.
– Co jest esencją twojego życia?
– Nie przejść przez nie bez pozostawienia śladu.
– Niepokoi cię śmierć?
– Szczęśliwie jeszcze nie miałam z nią do czynienia, więc nie
wiem, czy powinnam się nią niepokoić. Jednakowoż jestem
realistką i sądzę, że nie będę się bać w jej obliczu. Rodzisz się,
rośniesz i umierasz. To prawo życia. I ja je akceptuję.
Sens życia dla Sandry Mozarovski był jasny: nie przejść bez
pozostawiania śladu, zatryumfować jako aktorka (a aktor
i aktorka, którzy z nią pracowali przy kręceniu różnych filmów
i z którymi porozmawiałam, zgodzili się co do tego: była to
uprzejma dziewczyna, miła w obyciu, nieco nieśmiała i bardzo
ambitna, chciała zatryumfować w wielkim stylu).
Niedorzeczność, z jaką odpowiada na nie mniej głupie pytanie
dziennikarza (niepokoi cię śmierć?), zawiera, jeśli się dobrze
zastanowić, niespodziewaną mądrość: ponieważ jeszcze nie
umarłam, nie wiem, czy powinnam martwić się śmiercią,
stwierdza Sandra i ma rację, przeraża nas w śmierci jej
tajemnica, nikt nam nie jest w stanie o niej opowiedzieć, nawet
największy mędrzec, nawet najbardziej doświadczony, ale
może nie powinna przygnębiać nas aż tak bardzo. Jeśli
przerwałam lekturę swojej powieści, kiedy nauczycielka
filozofii zapytała nas (zapytała siebie): czym jest nicość?, to
dlatego, że mój mózg podrzucił natychmiastową odpowiedź:
śmiercią. I nicość napawa strachem. Dlatego religie nam
współczują i ofiarowują nam przedłużenie, istnienie, które się
przeciąga poza śmierć i ją wymazuje, rozwiewa, albo
bezwstydnie ją negują, i to pociesza.
„Prawdziwa kwestia życia po śmierci nie polega na tym, czy
ono istnieje czy nie, ale nawet w sytuacji gdyby istniało, jaki
problem to rozwiązuje?”, zawyrokował Wittgenstein, człowiek
ponad wszystko praktyczny (i bardzo profesjonalny), który
dzielił z Sandrą Mozarovski rozsądną i beznamiętną wizję
śmierci: „Śmierć nie jest faktem życiowym – nie żyjemy, żeby
doświadczyć śmierci. Jeśli uważamy, że wieczność nie oznacza
nieskończonego trwania czasowego, lecz bezczasowość, to życie
wieczne należy do tych, którzy żyją w teraźniejszości. Nasze
życie nie ma końca, tak samo jak nasze pole widzenia nie ma
ograniczeń”. Śmierć nie ma nic wspólnego z życiem, należy do
innego porządku, nie powinna więc nas niepokoić. Wieczność
jest teraz, wszyscy jesteśmy wieczni, choć tylko przez chwilę;
jesteśmy jak turyści, goście wieczności, i śmierć jest daleko od
nas, nie dotyczy nas; jeśli nie wiemy, czym jest, i nigdy się tego
nie dowiemy, bo umrzeć to nie być, a my jesteśmy, zatem żywy
i jego trup mają ze sobą taki sam związek jak kamień i ptak,
dlaczego tak bardzo boimy się skoku?
„Spójrz, jakie to interesujące – napisała Virginia Woolf do
swojej kochanki Vity Sackville-West. – Nagle zamyśliłam się na
temat śmierci z intensywną ciekawością. Mimo to, jeśli do
czegoś w ogóle jestem przekonana, to do nieśmiertelności. Skąd
zatem to przekonanie, że śmierć będzie czymś emocjonującym?
Czymś pozytywnym, aktywnym”.
Kiedy byłam dzieckiem, wyobrażałam sobie zaświaty
zapełnione biskupami, kardynałami, księżmi, zakonnicami,
dewotkami, generałami, bankierami, żonami bankierów
i innymi ważnymi ludźmi, niekończącą się mszę ożywioną
chórem aniołów i archaniołów, wieczność nudy i frankizmu,
dlatego kiedy w wieku jedenastu lat odkryłam albo
zrozumiałam, że już nie wierzę w Boga, poczułam wielką ulgę:
nie tylko uwalniałam się od natarczywej i nieprzyjemnej
inwigilacji tego wszędobylskiego starca z białą brodą, który
obserwował mnie nawet wtedy, gdy siedziałam na muszli
klozetowej, ale byłam też wygnana z Raju, tak jak w dzień lekcji
baletu. Wtedy jednak, w sposób nieunikniony, wystawiłam się
na wielką tajemnicę, spojrzałam w czarną studnię, i jest coś, co
nas ściąga na dno, kiedy pochylamy się nad studnią,
i powinniśmy wytrzymać bezsensowne wzywanie otchłani na
skraju przepaści, nagle wydaje nam się, że śmierć może być
czymś pozytywnym, emocjonującym, przynajmniej innym, i w
ten sposób Michele kusił Marię: ten świat jest nielitościwy
i okrutny wobec biedaków, nie podoba nam się, spróbujmy
czegoś nowego, udajmy się do innego.
Fascynacja tym, co nas przeraża, jest esencją horrorów.
Niebieskie oczy zepsutej lalki, Marszałek piekieł, Noc mew,
Szkoła śmierci, Grzybiarz, Beatriz, Spirytysta to tytuły horrorów
z elementem erotycznym, w których pojawiła się Sandra
Mozarovski. Pracowała przy dwudziestu filmach, od
czternastego do osiemnastego roku życia. (Co ja robiłam w jej
wieku? Czytałam powieści i łuskałam słonecznik w szkole,
jeździłam na narty zimą, chodziłam na plażę w lecie, czytałam
więcej powieści i łuskałam więcej słonecznika, sama w swoim
pokoju… Jest się czego wstydzić).
„Aktor włada tym, co przemijające. Wiadomo, że ze
wszystkich sław ta jego najbardziej jest ulotna. […] Ale
wszystkie sławy są ulotne. Z punktu widzenia Syriusza dzieła
Goethego za dziesięć tysięcy lat będą prochem, a jego imię
zapomniane. […] Ze wszystkich sław najmniej zwodnicza jest ta,
którą się żyje”, pisze Camus. I to jest szczęście aktora w jego
mniemaniu, aktor może tryumfować albo nie, to prawda, ale
jeśli tryumfuje… to właśnie teraz! Nie musi niczego powierzać
wątpliwej potomności. Dzięki swojemu zawodowi przeżywa
wiele żyć, tyle, ile postaci odgrywa. Nie jest nikim, ale
jednocześnie jest wieloma, jest czystym objawieniem, ale
jednocześnie ileż dusz zgromadzonych w jednym tylko ciele!
Sandra Mozarovski wybrała zatem najlepszą z profesji i jakby
przeczuwała, że jej czas jest zmierzony i oszacowany, więc nie
może go trwonić na zbyteczne zabawy i rozproszenie, harowała
jak wół i przeżyła wiele żyć poprzez swoje postaci, ale jakie
życia, ach!, niemal wszystkie przerażające.
Szkoła śmierci była pierwszym filmem, w którym grała
głowną rolę, miała szesnaście lat. Akcja rozgrywa się
w Londynie w epoce wiktoriańskiej (choć film został w całości
nakręcony w Hiszpanii, w plenerach Madrytu i Toledo, i to
widać). Sandra gra Leonor, wychowankę sierocińca dla
dziewcząt. Jest dobrze odżywioną sierotą, film się rozpoczyna
(jakżeby inaczej) sceną, w której eksponuje się jej delikatne
ciało; przywiązana sznurami do belek u powały swego rodzaju
lochu Sandra wije się z bólu, podczas gdy sadystyczna
wychowawczyni z internatu, miss Colton, chłoszcze ją. Po
wszystkim miss Colton zabrania jej pójść na badania lekarskie,
które mają się odbyć nazajutrz, i śliczne zielone oczy Sandry
wypełniają się łzami: jest zakochana w lekarzu. Koleżanki
Sandry są dziewczynami o bardzo dobrej prezencji i tak samo
jak ona żyją sterroryzowane przez dwie niegodziwe kobiety,
miss Colton i dyrektorkę szkoły, miss Wilkins. Obie nauczycielki
są suche, mają mocno wydepilowane brwi, włosy zebrane
w kok i ubierają się z wiktoriańską skromnością, mina
pomiędzy surową i przewrotną, nie ma żadnych wątpliwości: to
są te złe. Pozostałe sierotki więcej się nie pojawiają (oprócz
młodziutkiej Victorii Very, serdecznej przyjaciółki
Sandry/Leonor), przypuszczam, że z racji skromnego budżetu.
Ma niejaki urok ten niby angielski film, nakręcony przy
wykorzystaniu niewielkich środków; wszyscy aktorzy są
Hiszpanami, kinowy amant, doktor Kruger, jest przysadzisty
i ma wielką głowę, dekoracje, tanie, są jak z przedstawienia
teatru amatorskiego (jedna ze scen jest odgrywana
w niemożliwym do rozpoznania Regent’s Parku, stosownie
spowitym mgłą, przypominającym japońskie ogrody
z wachlarzy). Oczywiście pojawia się cmentarz, grzebie się
i ekshumuje trupy, jest szalony, oszpecony naukowiec, walka na
florety, sekretne przejścia, pościgi w świetle księżyca, nawet
scena o lesbijskich konotacjach, kiedy wyuzdana miss Colton
smaruje maścią poharatane plecy Sandry, która zsunęła do pasa
swoją niewinną białą koszulę nocną… Sandra musi opuścić
internat, załatwiono jej bowiem posadę nauczycielki, jednak
wprzódy miss Colton musi jej coś powiedzieć w zaufaniu
i wzywa ją do swojego gabinetu, w tej białej koszuli nocnej.
Miss Wilkins wszystko widziała! Sandra rozumie, że miss
Colton jest gotowa ją wydać, więc dźga wychowawczynię
sztyletem.
Miss Colton nie wyjawia jednak Sandrze, że zamiast dobrej
posady czeka ją straszliwy los Victorii Very: laboratorium
szalonego naukowca, gdzie przyjaciółka Sandry leży
przywiązana do kozetki, ciało poprzecinane szwami, twarz
zakryta maską, odurzona mocnym narkotykiem; ten
nikczemnik wykonuje nowe nacięcie na czaszce Victorii i czyni
z niej martwą za życia, swego rodzaju zombi, którego
przeznaczeniem nie będzie jednak sianie paniki, ale poddanie
się lubieżnym praktykom typów takich jak lord Ferguson (który
wyglądem przypomina zbója z gór Sierra Morena): oto okrutna
tajemnica sierocińca. A Sandra wie za dużo… Dlatego przez cały
film gna jak zjawa, w białej koszuli nocnej ucieka przed
rozlicznymi niebezpieczeństwami i perfidnymi
prześladowcami, a i tak w ostatniej scenie filmu ona również
jest związana i zakneblowana i olśniewa swoim
doświadczeniem nabytym w tego typu sytuacjach: szeroko
otwiera przerażone oczy i krzyczy ze strachu, i wije się
z rozkosznym kołysaniem piersi, które biała koszula korzystnie
odkryła. Film jest absurdalny, absurdalnością, która
zdumiałaby nawet Camusa, dość powiedzieć, że kończy się
brutalnym anagnoryzmem: Sandra odkrywa, że mężczyzna,
którego kocha, dobry doktor Kruger, jest w rzeczywistości (albo
jednocześnie) szpetnym i okrutnym szalonym naukowcem,
godne zapomnienia i niewybaczalne odkopanie mitu doktora
Jekylla i Mr Hyde’a.
Znana aktorka, która pracowała z Sandrą przy jej ostatnim
filmie, Czarny anioł, powiedziała mi, że brakowało jej
doświadczenia, „widać po niej było, że nie grała w teatrze –
powiedziała mi – nie miała szkoły”. Sandra była tego świadoma.
„Teraz, kiedy zostałam już niemal aktorką, jest inaczej –
zwierzyła się w jednym z wywiadów – bo wielu ludzi chce mnie
zranić: mówią, że jestem zarozumiała, że jestem
ekshibicjonistką, a nawet, że nie jestem aktorką, tylko «świetnie
wyglądam». Za te mylne opinie winę ponoszą filmy, w których
zagrałam, rzeczywiście jako ładna dziewczyna, atrakcyjna i w
ogóle. Wiesz przecież, jak to jest w kinie”. Prowadzący wywiad
pyta Sandrę, czy zauważa, że wykorzystują ją jako kobietę
przedmiot. Sandra odpowiada: „Nigdy nie miałam wrażenia, że
jestem wykorzystywana. Może trochę jako kobieta, ale wiele się
nauczyłam z tych negatywnych doświadczeń. Uczyłam się
zawodu aktorki na planie filmowym, poza lekcjami, które
pobieram na własny rachunek. Recytacja, ekspresja ciała, balet.
Kiedy czytam rolę, którą będę grać, analizuję swoją postać
i studiując ją, a później odgrywając, identyfikuję się z nią,
chociażby reżyserowi miało się to nie podobać. Nagrywam
ćwiczenia na magnetofon, potem to odsłuchuję i poprawiam.
Wiele uczę się sama dzięki osobistej pomocy zawodowców, bo
chcę się uczyć sama, bo wiem, że nie będą przy mnie na zawsze,
żeby mi pomagać. Jeśli chodzi o film, z którego jestem teraz
najbardziej zadowolona, to ten zrobiony z Gonzalem Suarezem,
zatytułowany Beatriz. Chociaż nie wiem, czy wyszłam dobrze
czy źle, mnie podoba się moja gra”.
Plakat Beatriz jest pierwszym planem Sandry, rozpuszczone
włosy spływają na ramiona, ma na sobie białą koszulę nocną,
przymknięte oczy i spłoszone oblicze, można by powiedzieć, że
kamera zaskoczyła ją na ucieczce, a może w akcie innej natury:
ma obnażone ramiona i jedną pierś – którą prawe przedramię
skromnie zasłania, cenzura nie pozwoliłaby, żeby było inaczej –
lewą ręką trzyma rękaw koszuli, nie wiadomo, czy po to, żeby
ją podciągnąć, czy rozebrać się do końca, to dwuznaczny obraz
i, jak nakazują kanony hiszpańskiego kina z tej epoki,
erotyczny.
Beatriz jest oparta na kilku opowiadaniach Vallego-Inclana.
Sandra gra Leonor, córkę galisyjskiej hrabiny (Carmen Sevilla),
która żyje w oddaleniu od wszystkiego i od wszystkich na
dworze. Akcja nie ma większego znaczenia; Sandra, ofiara
uroku, opętana, leży w łożu, ma halucynacje, piszczy, rzuca się
w konwulsjach (co wykorzystują jej piersi, aby wychynąć spod
białej nocnej koszuli); później dopadną ją i będą grozić nożem
zbóje, ucieknie przez las, w noc, od złego zakonnika, poswawoli
z nim, będzie błagać o litość, przyjmie minę czystej paniki, jej
spojrzenie będzie wyrażać opuszczenie, strach, zagubienie,
niewinność, pragnienie… Raz za razem ta sama rola. Wzrusza
wyobrażanie jej sobie, jak ćwiczy w swoim pokoju, nagrywając
piski na kasetę: „Nie, proszę nie!”, „Nie zabijajcie mnie, błagam
was, na Boga!”, „Och!” i „Ach!”, i „Aaaaajjjjjjjjj!”, i dyszenie,
i przerywane krzyki, i pełne żądzy oddechy, i łkanie, i wybuch
płaczu, nigdy: „O, jak szlachetny duch zwichnięty został!
Dworaka, wodza, mędrca ton, miecz, umysł; Kwiat oczekiwań
potężnego państwa, Wzór ukształcenia, zwierciadło poloru, Cel
zwracającej się uwagi świata: Wszystko to, wszystko wniwecz
obrócone!” ani: „Ważąc się na to, wielkie okazałeś męstwo,
A chcąc czymś więcej być, niż byłeś dotąd, Tym więcej męstwa
okazałeś. Wówczas Ni czas, ni miejsce nie sprzyjały, jednak
Pragnąłeś stworzyć oba, ale oto Same stworzyły się, a ich
sprzyjanie Sił pozbawiło cię. Dawałam piersi I wiem, jak tkliwa
jest miłość do dziecka, Które mym własnym mlekiem poję.
Jednak Choćby z uśmiechem patrzyło mi w oczy, Sutkę
wyrwałabym z dziąseł bezzębnych i roztrzaskałabym mu
głowę, gdybym Złożyła równie potężną przysięgę, Że tak
uczynię, jaką ty złożyłeś…” (mówi Lady Makbet), nie, Sandra
Mozarovski nigdy nie była Ofelią ani Lady Makbet, ani Heddą
Gabler.
„Trzeba wyobrażać sobie Syzyfa szczęśliwego”, tym zdaniem
kończy Camus swój esej, porównawszy egzystencję człowieka
absurdalnego (człowieka, który wie, człowieka świadomego
swojej śmiertelności i błahości wszystkich wysiłków
transcendentalnych) z karą Homeryckiego Syzyfa, skazanego
przez bogów na wieczną udrękę: musi pchać pod górę ogromny
głaz, ale na chwilę przed szczytem głaz stacza się pod własnym
ciężarem i zaczyna się pętla; przez wieki wieków Syzyf
wdrapuje się na szczyt, taszcząc potężny głaz, który stoczy się
po zboczu, gdy tylko będzie miał nim zwieńczyć szczyt, i wspina
się, i stacza, wspina i stacza… i trzeba go sobie wyobrażać
szczęśliwego, mówi Camus! Aby wypełnić ludzkie serce,
wystarczy walka prowadząca ku szczytom (o sercu kobiety nie
wspomina). Z darza się również, że poczucie absurdu rodzi się ze
szczęścia. „Mówię, że wszystko jest dobre”, oświadcza Edyp i te
słowa są święte. Trzeba wyobrazić sobie Sandrę szczęśliwą nad
ranem albo w chłodne świtanie, które zastają ich na kręceniu
zdjęć, otuloną kurtką albo płaszczem, czekając na swoją kolej,
pije kawę, rozmawia z innymi aktorami albo z technikami, żeby
wartko zrzucić buty i kurtkę na okrzyk: „Akcja!”, bosa i drżąca
pod białą koszulą nocną, o szerokich rękawach i zapięta pod
szyją, która zasłania ją aż do kostek i która w tej scenie albo
w następnej, według wskazówek scenariusza, zostanie rozpięta
albo rozchylona, odkrywając ramię, a także pierś, albo zostanie
rozerwana, albo zaplami się krwią, albo będzie poszarpana
wokoło jej nagiego brzucha, pleców, pośladków mężczyzny
unoszącego się rytmicznie pomiędzy jej rozłożonymi nogami…
Widziałam ją, jak paraduje w tej białej koszuli nocnej
w Marszałku piekieł, w Nocy mew, w Szkole śmierci, w Beatriz,
w Grzechu śmiertelnym, w Helltrain ( Special train pour Hitler)
i w Czarnym aniele. I przychodzi mi do głowy, że to zbyt wiele
zbiegów okoliczności, że ta powtarzająca się dziewicza koszula
nocna ma jakieś znaczenie, skrywa jakiś cel, jest czegoś
symbolem, wskazuje… na co? Może istnieć bardziej prozaiczna
przyczyna: wszyscy reżyserzy (a wszyscy oni byli
mężczyznami) widzieli ją w tym ubraniu w którymś filmie i ten
obraz im się spodobał, dlatego ponownie popełniali ten grzech,
tak właśnie mogło być, czytałam Camusa i sądzę, że
uchwyciłam jego przesłanie, dlatego upieram się przy
domniemywaniach co do ostatecznego celu albo przeczucia
w tym fakcie i odmawiam zadawania sobie pytania, dlaczego
w kółko odgrywała dwa typy ról: niewinnej panienki i jej
przeciwieństwa, prostytutki albo dziwki, może młoda aktorka
w Hiszpanii tamtych czasów nie mogła aspirować do innego
rodzaju postaci.
– Mam dosyć gadania o tym, czy się rozbierać czy nie. To
wygląda na loterię. Granie, ożywianie roli to coś znacznie
poważniejszego niż „rozbierać się czy nie”… Raz jest to
potrzebne, innym razem nie… – powiedziała w jednym
z wywiadów, którego udzieliła w wieku siedemnastu lat, ale na
miesiąc przed śmiercią zdaje się, że zmieniła zdanie. Kiedy
wróciła z Meksyku, po nakręceniu Czarnego anioła,
oświadczyła „¡Hola!”, że ma zamiar „pożegnać się z kinem” na
jakiś czas, bo „jestem zmęczona robieniem wiecznie tego
samego, tym, że ciągle dają mi scenariusze, w których mam się
rozbierać… Wyjeżdżam do Londynu, żeby poprawić swój
angielski i żeby uczęszczać na zajęcia sztuki dramatycznej.
Potem, po powrocie do Hiszpanii, chcę zdać maturę. W sumie
chcę stawić czoło światu kina, bo właśnie kino najbardziej
w życiu lubię, ale z odpowiednim przygotowaniem. Nie być
tylko przedmiotem, ale czymś więcej…”.
Widzę Sandrę w swoim telewizorze. Popłakuje wbita w białą
sukienkę ze srebrnymi ozdobami, bardzo obcisłą, niby
średniowieczną. Alfredo Landa, który właśnie wszedł do jej
alkowy, ma na sobie białą koszulę, a pod spodem brązowe
spodnie, róg zawieszony na ramieniu, pyta ją usłużnie:
– Co się z tobą dzieje?
– Coś strasznego i okropnego – odpowiada Sandra, łkając. –
Kłódka zardzewiała i nie mogę przekręcić klucza w zamku.
– Co za kłódka?
– Ta od pasa cnoty! Założyłam go, a teraz nie daję rady
ściągnąć – odpowiada Sandra i unosi sukienkę, pokazując
monstrualny pas cnoty zamknięty na solidną kłódkę. – Wszyscy
będą się ze mnie śmiali! – pojękuje. – Trzeba będzie wezwać
ślusarza, a ja umrę ze wstydu.
Alfredo Landa ma pomysł: prosi ją o wsuwkę. Sandra się
kryguje, ale siada na skraju wielkiego łoża z baldachimem,
wyciąga wsuwkę z włosów i podaje ją Alfredowi Landzie, który
wkłada ją w kłódkę i zaczyna manipulować… Jakże zmienia się
oblicze Sandry! Śmieje się, zdumiona przyjemnością, rozkoszą,
opada na łoże, a na nią Alfredo Landa…
Film nosi tytuł Kiedy zabrzmi róg. I tak siedzimy, Sandra i ja,
w wieczności, która jest małym i zabałaganionym pokojem,
zawalonym książkami i papierami, i gazetami. Ja mam do tego
prawo, jestem lokatorką, albo w jakimś stopniu tymczasową
rezydentką, zarówno mieszkania, jak i czasu, podczas gdy
Sandra przelotnie pojawiła się na ekranie. Camus mylił się,
twierdząc, że chwała aktorów jest efemeryczna i przepadnie,
nie brał pod uwagę kina ani telewizji, nawet dzięki tak
nieistotnemu filmowi jak Kiedy zabrzmi róg można zostawić po
sobie ślad. Trzeba dodać, że to nie Sandra jest tu ze mną, tylko
jej obraz, ale tak, wedle Camusa esencją aktorstwa jest obraz,
a zatem to ona.
Wyobrażam sobie teraz pokój Sandry; ma ścianę
obwieszoną proporczykami, fotosami i pamiątkami z podróży,
przypiętymi pinezkami (wiele podróżowała, jej ojciec jest
dyplomatą), na narożnej ścianie wisi plakat z Joan Crawford,
mała gitara i bałałajka; gitara hiszpańska spoczywa na stojaku
(taki był jej pokój, widziałam go w jakimś reportażu ze
zdjęciami w dodatku „ABC”, „Blanco y Negro”, z maja 1975).
Sandra ma na sobie białą bluzę, luźną, w hippisowskim stylu,
z krótkimi bufiastymi rękawami, i spodnie dzwony. Ja mam
trzynaście lat, chociaż wyglądam na jedenaście. Towarzyszę
swojej starszej siostrze, Blance, która ma lat piętnaście,
a wygląda na osiemnaście, co wzbudza we mnie zazdrość, ale
też podziw. Sandra i Blanca są przyjaciółkami, ja przyszłam na
doczepkę. Jestem dzieckiem nieśmiałym, samotnym i czasem
siostrze robi się mnie żal, więc pozwala mi iść z sobą. Sandra
mnie onieśmiela, jest aktorką!, wystąpiła w filmach, które
puścili w kinie! (ja ich nie mogłam zobaczyć, bo mają dwa
romby; moja siostra też nie, to mnie pociesza), i jest taka
śliczna, i ma bujne włosy… Blanca też ma wspaniałe długie
włosy, ja nie, mama (która także nosi krótką fryzurę)
postanowiła, że ostrzygą mnie na pazia; to, w zestawieniu
z moją chudością i niezbyt wyrośniętymi piersiami, sprawia, że
często jestem brana za chłopaka, co mnie przygnębia.
Sandra odgrywa przed nami scenę z kłódką z Kiedy zabrzmi
róg. Dąsa się, stroi miny, przewraca oczami, recytuje swoją
kwestię… Słysząc o pasie cnoty, którego nie może zdjąć, moja
siostra zaśmiewa się, ja też, w kilka sekund później, nie wiem
dlaczego. Potem z niezrównanym wdziękiem – tak mi się
wydaje – Sandra sięga po gitarę i zaczyna grać i śpiewać: W
małżeństwie była szczęśliwa, / Choć mąż był istnym diabłem. /
Trochę niedobry miał charakter / Że nie był czuły się skarżyła…
bardzo popularną piosenkę Cecilii. Moja siostra i ja śpiewamy
razem z nią, a raczej udajemy: otwieramy usta i nimi
poruszamy, ale nie wydajemy żadnych dźwięków, obie
fałszujemy i wiemy o tym (są różne formy wiedzy). Kiedy
kończy się piosenka (siostra i ja klaskamy), Sandra wyciąga
paczkę papierosów, wkłada jednego do ust i częstuje Blancę. Do
mnie się nie odezwała; gdybym zamiast wyglądać na jedenaście
lat, wyglądała na piętnaście, gdyby już mi urosły piersi, gdyby….
Proszę siostrę o macha – coś przecież muszę robić, krępuje
mnie łuskanie słonecznika w takiej sytuacji, nie jest jak
w szkole, brak mi pewności siebie – a ona patrzy na mnie
zaskoczona i zgadza się przez zęby: tylko jednego i nie zaciągaj
się, szybko zaciągam się dwa albo trzy razy ukradkiem i kiedy
go oddaję, trochę mnie mdli, prawie już mi nie przeszkadza, że
zaczęły coś do siebie szeptać, zwierzać się sobie na ucho, co
sprawia, że bardzo tajemniczo się chichrają, wiem, o czym
rozmawiają, o mężczyznach, chłopakach, narzeczonych…

– Kim jest ten chłopak, z którym byłaś wieczorem


w whiskerii? – zapytała matka, a ja nie wiedziałam, co
odpowiedzieć, myślałam, że nie zauważyła, bo była bardzo
pijana (ja też, wszyscy byliśmy napici poprzedniego wieczoru,
był sylwester i obchodziliśmy go z entuzjazmem).
– Nie udawaj głupiej – nalegała matka – widziałam cię, was
widziałam, doskonale, siedziałaś na schodach, między jego
nogami, a on cię obejmował i całował po szyi, kto to był?
To był F., moja pierwsza miłość, moja pierwsza prawdziwa
miłość, nie wyobrażona. Miałam piętnaście lat, a on
dwadzieścia dwa. Był architektem (prawie, kończył studia), jak
amanci z powieści Corín Tellado. Nadeszło Boże Narodzenie
w Formigal, trwało bardzo krótko, ale na mnie wywarło
głębokie wrażenie: byłam zakochana! Jak w filmach, jak
w powieściach, jak w moich romantycznych marzeniach! Nie,
zdecydowanie lepiej, nic nie mogło się równać z tym
szczęściem, z tym nieustającym zdumieniem. Pierwsza miłość
jest zawsze szczera, druga zaś dopada nas już przygotowanych,
rozczarowanych, wiemy, że może się skończyć, że
najprawdopodobniej wcześniej czy później nastąpi jej kres,
i nasze czyny – to, co mówimy albo przemilczamy, na co
pozwalamy, czego nie tolerujemy, czego wymagamy – wynikają
z zapobiegliwości albo kalkulacji, przez odebraną nauczkę,
wycierpiane upokorzenie nie chcemy, żeby znowu nas
skrzywdzono, albo może nie chcemy znowu zranić, nie
jesteśmy już w stanie oddać się bezgranicznie, utraciliśmy
spontaniczność, ślepe zaufanie, teraz udajemy i kombinujemy,
choćbyśmy byli bardzo zakochani, i może właśnie dlatego
pierwsza miłość jest jedyną miłością na zawsze, bo przeżywa
się ją jako wieczną, choć trwa niewiele ponad miesiąc, jak
w moim przypadku.
Co pamiętam?
Oczywiście pierwszy pocałunek, pewnej nocy po wyjściu
z dyskoteki, w jego granatowym seacie 127; ja miałam w ręku
szklankę dżinu z tonikiem, zagraliśmy o to, kto zacznie,
rzucając monetą, ja przegrałam: dodałam sobie odwagi łykiem
dżinu i pocałowałam go w usta, ja, która nigdy nikogo nie
całowałam; on to poczuł i ku mojej uldze przejął inicjatywę i już
jej nie oddał, byłam ignorantką, ale chciałam się nauczyć, on
miał być moim mistrzem.
Pamiętam, że chodziliśmy razem na narty, a później
spędzaliśmy resztę dnia w mieszkaniu, które F. dzielił
z siostrami, zamknięci w jego pokoju, słuchaliśmy King Crimson
i Leonarda Cohena, którego odkryłam dzięki niemu,
i popijaliśmy dżin z tonikiem. Było nieuniknione (czego
pragnęłam), że skończymy w objęciach w jego łóżku. Ja się nie
pieprzyłam. Na początku lat siedemdziesiątych dziewczyna
w moim wieku, która uważała się za porządną, nie sypiała
z mężczyznami, a przynajmniej tak mi się wydawało. Istniały
zasady, niepisane, ale przez to nie mniej obowiązujące, które
szczegółowo regulowały to, co jest dozwolone, a co nie: od pasa
w górę można było wszystko, ale kiedy ręka zaplątywała się
w strefę zakazaną, porządna dziewczyna musiała umieć
powiedzieć nie, tam nie, to nie, przez zęby, bez przekonania,
bardzo tego żałując: nie! Zakładano, że w grę wchodzi reputacja
dziewczyny, mężczyźni przestaną cię szanować, jeśli ich nie
powstrzymasz, pomyślą, że jesteś łatwa, i jak tylko cię
wykorzystają, zaraz porzucą, żaden chłopak nie będzie chciał
chodzić z dziewczyną upadłą. Żywiłam przekonanie, że moje
koleżanki ze szkoły, moja siostra, jej przyjaciółki, nawet moja
matka i ciotki, uważnie i surowo przyglądają się moim
miłosnym perypetiom z F., czujne na każde, nawet najmniejsze
przekroczenie zasad, nie chciałam być dla F. „niedotykalska”,
ale też nie „łatwa”, to była bardzo skomplikowana dyplomacja.
F. okazywał nieprawdopodobny szacunek, przyjął moje
zasady, nie próbował „wykorzystać”, ograniczył się do tych
niewinnych czy niemal niewinnych uścisków, był dla mnie
cudowny i, co najdziwniejsze, wydawał się naprawdę mną
zainteresowany, słuchał mnie, zwracał na mnie uwagę – do
czego nie byłam przyzwyczajona – pokazał mi tyle rzeczy…. Nie
rozumiem teraz, co ze mną robił, jak mogło być dla niego
atrakcyjne towarzystwo naiwnej piętnastolatki, myślę, że on też
zadawał sobie to pytanie, bo kilka tygodni później zakończył
nasz związek.
Po święcie Trzech Króli skończyły się ferie zimowe i ja
wróciłam do Barcelony, a F. do Madrytu, gdzie studiował
architekturę. Mieszkał w akademiku i gdy tylko mógł – tak mi
mówił – dzwonił do mnie; żyłam dla tych rozmów. Moja matka
miała zwyczaj – który zachowała aż do śmierci – dzwonić po
kolacji, to była jej „godzina telefonów”; siadywała przy stoliku
z aparatem w bibliotece naszego domu, z kieliszkiem
czerwonego wina, z papierosem dymiącym w popielniczce,
otwierała notes z numerami i zaczynała dzwonić metodycznie
i niestrudzenie do różnych członków naszej rodziny i do
przyjaciółek, od dziesiątej do wpół do dwunastej w nocy telefon
w moim domu wiecznie był zajęty. A jeśli F. próbował się do
mnie dodzwonić? A jeśli F. miał mi coś ważnego do
powiedzenia, kiedy matka robiła wykład jakiejś swojej
przyjaciółce? („Jedno, co możesz zrobić, to zdecydować się na
separację – mówiła – posłuchaj mnie, twój mąż nie ma wstydu,
takich rzeczy się nie robi, nie masz obowiązku go znosić. Zaraz
jutro idź do adwokata i złóż wniosek o separację”. Tydzień
później dzwoniła znowu i robiła przyjaciółce awanturę, bo ta
jej nie posłuchała, jej, która miała aż nadto powodów do
separacji i nigdy się na nią nie zdecydowała). Ja co chwilę
wchodziłam do biblioteki, patrzyłam na nią z nienawiścią,
załamywałam ręce, przez nią stracę rozmowę, może
najważniejszą, z mężczyzną mojego życia.
F. mieszkał w Madrycie, miał własny samochód, był dorosły,
a ja byłam jeszcze uczennicą. Wyobrażałam sobie Madryt pełen
pokus i niebezpieczeństw: kobiety, starsze dziewczyny
chodzące z F. na uniwersytet i chodzące do łóżka, z kim im się
podoba. Powiedział mi, że w któryś weekend pojedzie na narty
do Formigal; oznajmiłam, że będę mu towarzyszyć. Spotkaliśmy
się w Leridzie, dokąd pojechałam autobusem, a dalej
ruszyliśmy jego seatem 127. Spadł wielki śnieg, musieliśmy
przenocować w Sabiñánigo, bo droga została zamknięta,
dotarliśmy do ośrodka narciarskiego dopiero w sobotę. F.
poszedł do swojego mieszkania, a ja do mieszkania moich
rodziców, ciągle byliśmy cnotliwi i porządni. Ja planowałam
zmienić ten stan rzeczy: pod koniec miesiąca, 26 stycznia,
miałam skończyć szesnaście lat i postanowiłam dać sobie
pozwolenie na utratę dziewictwa, szesnaście lat wydawało mi
się wiekiem godnym, poza tym obawiałam się, że F. mnie
zostawi z powodu tej wymuszonej abstynencji; zresztą nie
mogłam się doczekać utraty dziewictwa, odczuwałam
pragnienie i wielką ciekawość. Po drodze nie znalazłam okazji,
żeby ujawnić mu swoje plany, taką wiadomość powinnam mu
zakomunikować, będąc w jego ramionach, a nie zaraz po tym,
jak F. założył łańcuchy na koła albo napełnił bak benzyną, było
to coś, co wymagało wyczucia i delikatności oraz intymnej
atmosfery. Nie zdołałam mu przekazać dobrej nowiny, nie
odważyłam się, F. był wobec mnie zdystansowany, mniej czuły
w ten weekend, z powodu mojej fryzury, nie znajdowałam
innego wyjaśnienia; fryzjer mojej matki (ciągle chodziłam do jej
fryzjera i ona dalej dawała mu wskazówki, jak mnie strzyc)
przesadził z nożyczkami, wyglądałam jak chłopak bardziej niż
kiedykolwiek wcześniej, nic dziwnego, że entuzjazm F. ostygł.
F. zostawił mnie po tym weekendzie. Jakże cierpiałam!
Nigdy nie sądziłam, że można być tak nieszczęśliwą, mój żal
szedł ze mną wszędzie, gdzie się znalazłam, co ja robiłam
w klasie, otoczona pryszczatymi nastolatkami?, co może być
interesującego w odcyfrowywaniu logarytmów dla kobiety ze
złamanym sercem, porzuconej? (bo bezmiar mojego
nieszczęścia nie odpowiadał mojemu biologicznemu wiekowi,
ktoś tak cierpiący nie mógł być dzieckiem).
Przez lata fantazjowałam o F., miałam wyrytą w pamięci
rejestrację jego samochodu, szukałam go po ulicach,
w Barcelonie, na Minorce, w Anglii, przekonana, że w najmniej
spodziewanej chwili, w najmniej spodziewanym miejscu,
zobaczę zaparkowany samochód, a potem jego, ubranego na
granatowo, jak zawsze. F. poblednie na mój widok, nie zdoła
wykrztusić słowa, ale nasze oczy powiedzą wszystko,
i natychmiast otoczy mnie ramionami i pocałuje w szyję i we
włosy, i powie do mnie te słowa z romansów Corín Tellado,
które tak bardzo chciałam usłyszeć: „Nie mogę bez ciebie żyć!
Jesteś miłością mojego życia, Claro”. Rzeczywistość nie obfituje
w takie bezguście, ale moja wyobraźnia znajdowała w nim
radość. Tak naprawdę zobaczyłam go tej samej wiosny
w whiskerii, lokalu, który był świadkiem narodzin mojej
wielkiej miłości. F. przyszedł ze swoją nową narzeczoną,
dziewczyną osiemnastoletnią, z długimi blond włosami, z kimś,
z kim nie mogłam się równać. Wydaje mi się, że on też mnie
zobaczył, ale mnie nie pozdrowił, nawet nie wstał z krzesła,
wzruszony, żeby pobiec mi na spotkanie i wyznać mi swoją
niewygasłą miłość, chociaż nie zmieniło to faktu, że ciągle
śniłam o naszym pojednaniu.
Zobaczyłam go ponownie przypadkiem kilkadziesiąt lat
później, w Saragossie. Rozmawialiśmy o przeszłości, rzecz
jasna, o naszym młodzieńczym romansie. Powiedział mi, że
bardzo się przestraszył w ten weekend w Formigal, kiedy
zrozumiał, że uciekłam z domu. I wtedy, dopiero wtedy,
przypomniałam to sobie. Nie uciekłam z domu, udało mi się
uzyskać pozwolenie rodziców podstępem, powiedziałam im, że
jedna rodzina ich przyjaciół, z których córką się przyjaźniłam,
zaprosiła mnie na weekend do Formigal i już byłam w drodze,
kiedy moja matka wytropiła, że ta rodzina na mnie nie czeka.
Matka się zmartwiła, nie wiedziała, co się ze mną dzieje,
w tamtych czasach nie było telefonów komórkowych, więc
człowiek mógł zniknąć bez śladu. Kiedy dojechaliśmy do
miasteczka w sobotę rano – to było zdarzenie, którego moja
pamięć wolała nie zachować – wyszedł nam naprzeciw
dyrektor z informacją, że szuka mnie matka, bardzo
zmartwiona, i że ma zamiar zgłosić moje zniknięcie na policję.
Mogę sobie wyobrazić zdziwienie, przerażenie F. Przygoda
mogła się skończyć na komisariacie Guardia Civil, z F.
w opałach: dorosły, w którego towarzystwie małoletnia uciekła
z domu. Jestem w stanie zrozumieć jego nagłą oschłość, jego
decyzję o natychmiastowym zerwaniu ze mną. „Pierwsza
miłość może być niebezpieczna”, napisał Pavese, ja z całą
pewnością byłam niebezpieczna dla F., nierozważna
dziewczyna, lekkomyślna, która zrobiłaby wszystko, żeby tylko
go nie utracić, ale nie położyłam się na torach, by czekać na
przyjazd pociągu, nie doszłam do takiego stanu, byłam
zakochana, ale nie szalona, albo byłam zakochana, ale nie aż
tak.
Sandra Mozarovski powiedziała:
– Doszłam do przekonania, że nigdy nie byłam zakochana.
Gdyby tak się stało, byłabym z tą osobą, bez względu na
wszystko. Kilka razy zdarzyło mi się myśleć, że jestem
zakochana, ale nie… Miłość ciągle jest dla mnie enigmą.
To deklaracja typowa dla heroin Corín Tellado, którą
przytacza artykuł w magazynie „Pronto” z września 1977, pod
tytułem „Zmarła Sandra Mozarovski”. Co do jego wiarygodności
mam zastrzeżenia, tak samo jak do tego, co rzekomo wyznała
Sandra „¡Hola!”: „Najbardziej cenię sobie szczerość, sport,
poezję i superchłopaków”, i do zdumiewającego wyznania
dziennikarzowi „Primavera Plana” (nr 30, 22–28 września
1977), już wspomnianego, w którym deklaruje swoje
dziewictwo. Trudno uwierzyć, że Sandra postanowiła ujawnić
reporterowi, do publikacji, sekret tak pilnie strzeżony, i nie
jestem też w stanie uwierzyć w wyznanie wiary katolickiej,
które się jej przypisuje („Szczerze wierzę w tego, który dla mnie
jako katoliczki jest prawdziwym Bogiem. Dlatego wierzę
w niebo. W piekło wierzę w inny sposób. Ty wierzysz, że może
istnieć inne piekło?”, pyta dziennikarza), podczas gdy jej
pogrzeb był prawosławny. Mógł to być zmyślony wywiad,
chociaż na dowód jego przeprowadzenia José María Monis
publikuje czarno-białe zdjęcie ze swojej rozmowy z Sandrą;
siedzą każde na jednym skraju trzymiejscowej kanapy,
a między nimi jest spora przestrzeń, Sandra trzyma papierosa
w prawej ręce i w ramionach tuli salonowego pieska. Kilka dni
później magazyn „¡Hola!” poświęcił Sandrze okładkę
i opublikował „Emocjonalne pożegnanie Sandry Mozarovski”,
podpisane przez niejakiego Santy’ego Arriazu: „Nam, którzy ją
znaliśmy, trudno będzie zapomnieć jej zielone oczy, jej uśmiech,
sympatię i jej odmowę przyjęcia papierosa czy kieliszka
alkoholu (była abstynentką i nie paliła)”. Sandra paliła.

Król

Dobrze wiem, że już jest po mnie


Ale kiedy w końcu umrę
Wiem, że będziesz po mnie płakać
(Płakać i płakać, płakać i płakać).
Powiesz, że mnie nie kochałaś
Ale będziesz bardzo smutna
I w ten sposób mnie zostawisz.

Czy przy forsie, czy też nie


Robię zawsze to, co chcę.
I jest zawsze tak, jak powiem.
Nie mam tronu ni królowej
Nikt nie musi mnie rozumieć
Bo i tak ja jestem królem!

Kamień, co na drodze leżał


O mym losie mi powiedział
To się toczyć i się toczyć
(Toczyć się i toczyć, toczyć się i toczyć).
Jeden mulnik rzekł mi tak
Że nie trzeba pierwszym być
Lecz w ogóle umieć przyjść.

Czy przy forsie, czy też nie / Robię zawsze to, co chcę. / I jest
zawsze tak, jak powiem. / Nie mam tronu ni królowej / Nikt nie
musi mnie rozumieć / Bo i tak ja jestem królem! śpiewała moja
mama, kiedy była wśród przyjaciół i trochę wypiła, to była jej
ulubiona piosenka, i zaśpiewaliśmy ją na wspomnienie matki,
fałszując (ona też fałszowała, bez żadnego wstydu), w pierwszą
rocznicę jej śmierci.
Mama była monarchistką („w tym domu jesteśmy
monarchistami”, mawiała) albo była nią przez większość życia
(w wieku osiemnastu lat chciała zostać zakonnicą, ale życie
zdecydowało inaczej), kiedy umierała, deklarowała się jako
ateistka i przypuszczam, że jej druga wiara, monarchizm, też
już mocno osłabła, albo zupełnie zanikła. Jej ojciec, mój dziadek
Florentino, syn żołnierza, który rozpętał i przegrał wojnę
kubańską, chciał oddać życie za króla, Alfonsa XIII, więc na
początku wojny domowej uciekł z Barcelony, żeby przejść na
stronę nacjonalistów, gdzie dołączył do zbuntowanego wojska,
Regulares, przerażających i dzikich „Maurów” Franco; nadali
mu stopień porucznika, a dziadek wykazał się taką odwagą, że
pod koniec wojny był już kapitanem; jako jeden z pierwszych
wkroczył do Barcelony (wyzwalał ją, jak sam mówił), wrócił
cały, zwycięski i bardzo gruby (według mojego ojca, jego zięcia,
był jedynym człowiekiem, który przytył podczas tej wojny,
kiedy wszyscy cierpieli głód). Jeden z jego braci, mój wujek
Pepe, żołnierz, który zginął na wojnie, brał udział w nieudanym
spisku na życie Azañi, a inny wujek, Eugenio Vegas Latapié, był
tak zagorzałym monarchistą, że król na jego tle mógł się
wydawać obojętny, niemal można by go podejrzewać
o republikanizm.
Wuj Eugenio był chlubą rodziny ze strony matki; zaszczycił
nas odwiedzinami, kiedy byłam dzieckiem, przyszedł
w towarzystwie małżonki, hrabiny; to ważna postać w moich
wspomnieniach, o twarzy bladej i kościstej, z szerokim czołem,
jak u mojego dziadka, człowiek o delikatnym wyglądzie, niemal
ascetycznym, z żoną, bardzo wytworną kobietą, z Madrytu
oczywiście. Mówili cicho, delikatnie gestykulując, byli uprzejmi,
dobrze wychowani, z trudem udawało mi się połączyć tego
kruchego człowieka, nieco afektowanego, z bohaterem legendy,
którą stworzyła moja matka: wujek Eugenio skończył prawo,
mając osiemnaście lat, w wieku dwudziestu lat był już
adwokatem w Radzie Państwa, w wieku lat dwudziestu pięciu
pozwalał sobie udzielać porad królowi Alfonsowi XIII, a po
proklamowaniu Republiki, 14 kwietnia 1931 roku, należał do
nielicznego orszaku dworzan, którzy zyskali przywilej
„złożenia hołdu” królowej Wiktorii Eugenii w Galapagar, kiedy
ta opuszczała Hiszpanię w towarzystwie swoich dzieci (król
Alfons XIII, jej mąż, wziął nogi za pas, gdy pozbawiono go
tronu, zostawiając rodzinę). Kiedy tylko rodzina królewska
znalazła się na wygnaniu, wujek Eugenio poświęcił się knuciu
przeciwko Republice, co skończyło się utratą pracy w banku
i uwięzieniem na zamku w Badajoz. Z Ramirem de Maeztu,
markizem Quintanar i innymi patriotami powołał Towarzystwo
Kulturalne i czasopismo „Acción Española”. Po raz pierwszy
musiał się udać na wygnanie po nieudanym przewrocie
generała Sanjurjo. Wróciwszy, dalej knuł przeciwko Republice
i po powstaniu 1936 roku zabiegał o to, żeby książę Asturii
dołączył do wojska narodowego, na co nie pozwolił jednak
generał Mola, i już wtedy wujek Eugenio domyślał się, że ci
zbuntowani generałowie w ogóle nie są monarchistami, choć to
nie odwiodło go od świecenia przykładem i dołączenia do
frontu przy trzech okazjach, po raz ostatni pod fałszywym
nazwiskiem zaciągnął się do Hiszpańskiej Legii Cudzoziemskiej;
został zdemaskowany i wyrzucony ipso facto przez generała
Yagüe, swojego przełożonego; jest wzruszająca ta jego żarliwość
do walki w szeregach wojska, którego dowódcy nim pogardzali
(mieli powód: własny testament wojskowy zatytułował takim
stwierdzeniem: „Oświadczam, że zginę za swoje ideały, a nie za
generała Franco”).
Nie zginął, jego ideały też nie, odwiedził je w Rzymie, gdy
wrócił na wygnanie, rozczarowany generałem Franco, który po
wygraniu wojny zamiast restaurować monarchię Burbonów,
obwołał siebie królem poprzez wybranie dziwacznego tytułu
Generalissimus. W Rzymie wujek Eugenio radził Alfonsowi XIII,
żeby abdykował na rzecz syna, skutecznie; wziął udział
w pogrzebie swojego monarchy i podążył z jego rodziną na
wygnanie do Lozanny, gdzie został mianowany szefem
Sekretariatu Politycznego Jana, nieistniejącego króla, króla na
wygnaniu, który przeniósł swój dwór do Estoril. W tym
portugalskim miasteczku wujek Eugenio zostawił Sekretariat
Polityczny, żeby przejąć obowiązki preceptora księcia Jana
Karola, przeniósł się ze swym podopiecznym do Fryburga.
Porzucił to zadanie, kiedy Franco zdecydował, że książę będzie
kontynuował naukę w Hiszpanii. Wujek pożegnał się z nim
tymi słowami: „Jeśli ktokolwiek odważy się powiedzieć Waszej
Wysokości, że go porzuciłem, proszę wierzyć, że to nieprawda.
Nie chciano, bym trwał u boku Waszej Wysokości, więc muszę
zrezygnować. Niech Bóg błogosławi Waszej Wysokości i proszę
się czasem za mnie pomodlić, pragnie tego i prosi o to pokorny
sługa Waszej Wysokości, który kocha Waszą Wysokość z całej
duszy”. Wrócił do Hiszpanii na stanowisko członka Rady
Państwa. Na jego grobie napisano następujące epitafium, które
on sam podyktował: „Żył i zmarł wierny swoim ideałom” („to,
co nazywamy sensem życia, jest jednocześnie znakomitym
sensem śmierci”, Camus scripsit).
Z okazji ślubu wujek Eugenio obdarował moich rodziców
czarno-białym portretem zwieńczonym królewską koroną, pod
którą pozują uroczyście, prawdziwie królewsko, Jan Burbon,
w imponującym mundurze, i Maria Mercedes, jego małżonka,
w wytwornej sukni i obwieszona biżuterią. Ma ich podpisy
i odręczną dedykację napisaną na dole: „Dla Marii José i Luisa
Usonów”, datowaną na 1958 rok. Ten prezent był powodem do
dumy mojej matki, dopóki pozostawała monarchistką, a ja
nigdy nie rozumiałam jej entuzjazmu, naczynia, sztućce,
gramofon, nawet radio, serwis do herbaty albo do kawy, za to
można dziękować, ale za zdjęcie pary nieznajomych ludzi…
Wujek Eugenio nie był jedynym członkiem mojej rodziny,
który cieszył się bliskimi relacjami z królem Janem Karolem, ja
też, choć było to przelotne spotkanie, chwilowe: zderzyłam się
z nim, wpadłam na niego na ulicy. Król wychodził ze sklepu
jubilerskiego w centrum Barcelony, w towarzystwie dwóch
mężczyzn, tak samo jak oni w czarnych spodniach i białej
koszulce polo, kołnierzyk obrębiony hiszpańską flagą; w mojej
wersji (jego wersji nie znam, nie mogę porównać) król szedł
bardzo szybko, nie rozglądając się, i wpadł na mnie. Po
zderzeniu żadne nie usprawiedliwiło się przed drugim,
wszystko rozegrało się tak szybko, że nawet na to nie było
czasu, Jego Wysokość oddalił się wielkimi susami i wsiadł do
samochodu, który na niego czekał i którego drzwi trzymał
otwarte krzepki młodzieniec w garniturze (goryl albo policjant
po cywilu), i w tej chwili zdałam sobie sprawę, że ten
mężczyzna, który na mnie wpadł – i który wydawał mi się
znajomy – nie jest kolegą mojego ojca ani klientem z kancelarii
prawnej, gdzie pracowałam, tylko Janem Karol I, królem
Hiszpanii.
Dwóch moich siostrzeńców biło się raz ze sobą, kiedy byli
mali, starszy, Adrian, dominował nad młodszym, Tomasem,
siedział na nim, rozciągniętym na podłodze, i trzymał go za
ręce. Tomás, patrząc na brata z niemocą i wściekłością, rzucił:
– Za kogo ty się masz? Króla Hiszpanii?
2

Czy Sandra Mozarovski była kochanką króla?


Występowanie w charakterze królewskiej kochanki musi się
wiązać z wielką odpowiedzialnością, król ucieleśnia Państwo,
Flagę, Naród, wraz ze wszystkimi ich derywatami: Wojskiem,
Rządem, Ministerstwem Skarbu, Ministerstwem Spraw
Zagranicznych, Sądem Najwyższym itd.; król jest też
człowiekiem z krwi i kości, tak, ale przede wszystkim jest
symbolem, chodzącą instytucją, ma coś z półboga, położyć się
z nim do łóżka to jakby położyć się z tymi wszystkimi
abstrakcjami, siłą rzeczy to musi onieśmielać. Próbuję się
postawić w sytuacji Sandry, wyobrażam sobie siebie w łożu,
naga w pościeli, czekam na monarchę… Jak się do niego
zwracać, jak go nazywać: Wasza Wysokość, panie, Janie Karolu,
mój królu? Nie umiem tego ciągnąć, paraliżują mnie strach
i podejrzenie, że gdy się zbliży i mnie zobaczy, okaże niesmak:
„Co to dziecko robi w moim łóżku? Proszę ją zabrać!”, bo
w wieku siedemnastu lat byłam wątłym podlotkiem, bez biustu,
bez bioder, bez tyłka, za który można by złapać, za to Sandra…
Zacznijmy od tego, że była aktorką i mimo niezbyt
zaawansowanego wieku już odegrała wiele scen łóżkowych,
niezliczone tarzanie się z chłopami, zakonnikami, szlachcicami,
bandytami, ojcami rodziny, esesmanami, Alfredem Landą…
mogła udawać przyjemność, ekstazę, miłość albo obrzydzenie,
obawę i znudzenie wedle własnego uznania i ta umiejętność
pewnie bardzo jej się przydawała także poza planem
filmowym.
Pierwsze spotkania miłosne zwykle zawierają sporą dozę
udawania, naturalność trzeba udać, swobodę też, to omdlałe
oddanie się naszego nagiego ciała cudzemu ciału jest sztuczne,
staramy się okazać nonszalancję, spontaniczność, które tak
naprawdę są wymuszone; istnieją zasady kurtuazji oczekiwane
w łóżku, których nie zapominamy nawet w najgorętszych
uściskach; nasze ręce, nogi i korpusy mogą się splatać
i rozdzielać z pozornym oddaniem, kiedy zamykamy oczy, żeby
wyrazić zaufanie, uniesienie, którego jeszcze nie czujemy, nie
możemy czuć, bo za bardzo jesteśmy zaabsorbowani próbami
nakreślenia w swoim umyśle pobieżnej mapy tego obcego
atakującego nas ciała, rozpoznawaniem jego granic, jego cech
szczególnych, przyzwyczajaniem się do jego zapachu, dotyku
skóry, smaku śliny, języka, ale musimy udawać, że nie jest dla
nas nowe, dopiero później, kiedy już nic w tym ciele i w tych
uściskach nie jest dla nas nieznane i pierwsze podniecenie
może nieco przygasło i zostało oswojone, przestajemy udawać
i być uprzejmi i dopiero wtedy naprawdę się zapominamy
i ośmielamy się powiedzieć, na przykład, „zabierz tę rękę, bo
mnie boli”; chciałabym wyobrazić sobie Sandrę w wiele
spotkań później, kiedy już nie jest spięta ani nerwowa, ani nie
musi grać, kiedy już zapomniała, że ten król to jej król, i ośmiela
się powiedzieć: „Zabierz tę rękę, bo mnie boli”.
Skoro nie mogę być Sandrą, będę królem.
Jestem swoim własnym ideałem, sensem, dla którego żyję
i za który gotów jestem umrzeć, jestem nim od dnia narodzin
i nie jestem sam w tym przedsięwzięciu, dziesiątki tysięcy ludzi,
młodych wojowników, żołnierzy mojego wojska, z ochotą
oddadzą życie za mnie, albo tego się od nich oczekuje. „Niech
żyje król!”, krzyczą jednym głosem, kiedy defilują przede mną,
ubranym w mundur, pierś obwieszona odznaczeniami, wysoko
uniesiona głowa, poważne oblicze, nie pozwalam sobie choćby
na cień uśmiechu, nie wstydzę się ani nie wzruszam, ani nie
szepczę niejasnych słów podziękowania: spoglądam przed
siebie, niezłomnie, mężnie. Po defiladzie dowódcy w galowych
mundurach i zwykli generałowie, i ministrowie,
i kardynałowie, i jakiś arcybiskup, i premier, i wojewodowie,
i prezesi partii opozycyjnych oraz przedstawiciele innych władz
(wielu, prawdę mówiąc, zbyt wielu) podchodzą, żeby się ze mną
przywitać i mnie pozdrowić, i później móc powiedzieć, że ich
rozpoznałem i uśmiechnąłem się do nich albo że zaszczyciłem
ich zabawną i sympatyczną uwagą (dowolny drobiazg, są
bardzo wdzięczni), i do wszystkich mówię na ty, choćby mieli
dwa razy tyle lat co ja, bo przecież po coś jestem królem; oni
popadają w konfuzję, nie wiedzą, czy zwracać się do mnie
„Panie” czy „Wasza Wysokość”, i mają wątpliwości, czy zwracać
się do mnie w pluralis maiestaticus („Panie, czy pragniecie
wypić coś chłodnego?”) czy w liczbie pojedynczej; ja jestem
facetem serdecznym, kładę czule rękę na ramieniu poddanego
i mówię: „tak”, mówię: „dobra”, jakbyśmy byli sami, on i ja, albo
jakbym ja był kimkolwiek, jakbym nie wiedział, że wszyscy
czekają na mój pierwszy krok, żeby mogli podążyć za mną, to
doskonale wyćwiczony balet, w którym zawsze jestem
pierwszym tancerzem. Moi poddani z szacunkiem czekają,
stojąc za swoimi krzesłami, aż zajmę miejsce, żeby pójść w moje
ślady. Wielki stół, może przy nim zasiąść ze stu
współbiesiadników, tylko sala tak ogromna jak ta w moim
pałacu może ich pomieścić. Ja wyznaczam rytm, czas trwania
obiadu albo kolacji zależy ode mnie, od tego, czy szybko czy
wolno odprawię talerze. Są uprzejmości, toasty, przemowy, ja
też mam coś do powiedzenia i głośno mnie oklaskują. Nikt nie
może się poruszyć ani wstać od stołu, dopóki ja tego nie zrobię;
kiedy uznaję, że już mam dość, wstaję i po kilku chwilach
wstają moi goście, krzesła, które zaczynają odsuwać, szurają
lekko na dywanie… i wtedy ja znowu siadam!; moi poddani
czym prędzej mnie naśladują, a kiedy znowu siedzą, ponownie
wstaję, siadam, i stu gości robi to co ja, wstają, siadają, wstają…
jakże mnie bawi ta gra!
Nie, na króla też się nie nadaję, nie biorę tego na poważnie.
Pierwsze przykazanie dla króla, który chce osiągnąć sukces,
to brać samego siebie na poważnie, wierzyć we własną fikcję,
zawiesić swoje niedowierzanie, jak czytelnik poezji w słowach
Coleridge’a. Król powinien być przekonany co do swojej
legitymacji, do swojego prawa dziedziczenia państwa,
własności swojej rodziny, a to pewnie nie jest łatwe, nie od
czasu, kiedy rewolucje (rewolucja angielska, rewolucja
francuska, rewolucja radziecka) pozbawiły go boskiego
pochodzenia. Wcześniej w Europie królowie mogli odwoływać
się do Boga, do boskiego namaszczenia, żeby bronić swoich
przywilejów, jednak od czasu, kiedy suwerenem został lud,
instytucja monarchii jest nieco podobna do Kościoła laickiego,
z papieżem i kardynałami, świątyniami i katedrami, ale bez
Boga, i król to wie, a mimo to trwa; ta determinacja ma w sobie
coś godnego podziwu albo rozpaczliwego, wszak następca
tronu, jeśli nie uda mu się zostać królem, jest nikim. Następca
tronu nigdy nie wątpi w swoje przeznaczenie ani w sens
swojego życia: być koronowanym; kiedy wreszcie mu się to uda,
nie musi robić nic więcej, już przeszedł do historii, jeśli jednak
mu się to nie uda, straci tożsamość, poniesie porażkę, ach, król
na wygnaniu!, ach, król obalony!

Pani z pieskiem Czechowa opowiada historię pewnego


cudzołóstwa; nie jest to cudzołóstwo tragiczne, jak w Annie
Kareninie albo w Pani Bovary, cudzołóstwo Anny Siergiejewny
i Gurowa, bohaterów Czechowa, to cudzołóstwo łagodne,
smutne, cywilizowane. Niemal pod koniec opowiadania Gurow
myśli sobie tak:
„Prowadził podwójne życie; jawne – dostępne i znane
wszystkim, którzy się z nim stykali, pełne umownej prawdy
i umownego kłamstwa, nieróżniące się niczym od życia jego
znajomych i przyjaciół, i tajemne, płynące w ukryciu. A przez
jakiś dziwny zbieg okoliczności, może nawet całkiem
przypadkowy, wszystko to, co dla Gurowa było ważne, ciekawe,
niezbędne, w czym mógł być szczery i nie oszukiwać siebie, co
stanowiło treść jego bytu – płynęło w tajemnicy przed ludźmi;
wszystko zaś to, co było kłamstwem, zewnętrzną powłoką,
w której chował się, aby ukryć prawdę, jak na przykład jego
urzędowanie w banku, sprzeczki w klubie «niższa rasa»,
chodzenie z żoną na obchody jubileuszowe – to wszystko było
jawne. I Gurow sądził innych według siebie, nie wierzył nikomu
i każdego podejrzewał o to, że pod osłoną tajemnicy, jak pod
osłoną nocy, ukrywa swe najprawdziwsze, najciekawsze życie”.
Kiedy po raz pierwszy przeczytałam Panią z pieskiem, jako
nastolatka, byłam poruszona prawdą zawartą w tych słowach
(a także zaniepokojona albo zafrasowana: ja nie musiałam
niczego ukrywać za zasłoną tajemnicy; poza papierosami, które
popalałam ukradkiem, moje życie publiczne i prywatne
mieszały się, były równie nieistotne, jakże ja pragnęłam
nadejścia chwili, w której też będę miała prawdziwe życie,
interesujące i dlatego niewyjawione!).
Życie publiczne Sandry Mozarovski było bardzo publiczne,
jak moje nigdy: pojawiała się w gazetach, gdzie oświadczała, że
jest dziewicą, że lubi „śpiewać z gitarą dla przyjaciół”, że chce
być aktorką, ale nie gwiazdą, że kocha podróżować, że ma
„wielką fantazję i tylko jedną miłość: mój zawód”, że kiedy
zarobiła swoje pierwsze pieniądze jako aktorka, kupiła prezent
mamie, że jej ulubionym aktorem jest Robert Mitchum, że jej
autentycznym powołaniem są studia prawnicze, „żeby zostać
dyplomatką…”; co do jej życia prywatnego, tego, które ukrywała
za zasłoną tajemnicy, zgodnie z plotkami krążącymi po sieci
Sandra przeplatała karierę aktorską z pracą w nocnym klubie,
na ulicy Oriente w Madrycie, którego właścicielem był aktor
Paco Martínez Soria, prostak w antonomazji hiszpańskiego
kina, pieszczoch frankistowskiego reżimu, bohater filmów
noszących takie tytuły, jak Miasto nie jest dla mnie, Turystyka to
wielki wynalazek albo Dziadek made in Spain; w innej wersji
Sandra pracowała w innym klubie, też madryckim, La Poupée,
w którym kelnerki, „laleczki” z piersiami okrytymi wyłącznie
przezroczystym tiulem, roznosiły klientom tace koreczków. „La
Poupée działał od poniedziałku do soboty i kelnerki zarabiały
trzy tysiące peset dziennie, kwotę podówczas niebagatelną.
Umiały się znaleźć, a przede wszystkim słuchać. Niektóre
studentki medycyny, architektury i prawa opłacały sobie studia,
nalewając drinki w tym najbardziej ekskluzywnym klubie
Madrytu. Dyskretne, wykształcone, cierpliwe i ładne że aż
strach”, można przeczytać na Nadiesocial’s Blog.
Nietrudno mi sobie wyobrazić Sandrę półnagą z tacą
koreczków w ręku, z uśmiechem ofiarowującą przekąskę
(ofiarowującą siebie) dojrzałym mężczyznom z cienkim
wąsikiem, mężczyznom niegodziwym, frankistowskim grubym
rybom, którzy na nią patrzą i oceniają, i szacują, jednocześnie
pozwalają się kusić koreczkiem z wędzonym łososiem, aby
później szepnąć jej na uszko (język przyblokowany okruszkami
chleba) propozycję, miejsce, sumę, nietrudno mi to sobie
wyobrazić, bo widziałam, jak odgrywała rolę dziewczyny
w nocnym klubie albo prostytutki, swobodnej lub
początkującej, lub skruszonej, w swoich filmach, ale wydaje mi
się mało prawdopodobne, żeby w prawdziwym życiu też robiła
za kurwę, nie miała takiej potrzeby, pochodziła z zamożnej
rodziny i jako aktorka zarabiała dość pieniędzy. Miała agentkę,
Rosę Garcię, którą wspomina z wdzięcznością w wywiadach,
a która zdobywała dla niej role i towarzyszyła jej na planie, tak
było przynajmniej w wypadku jej ostatniego filmu, Czarny
anioł, nakręconego w Kolumbii. Hiszpańska aktorka, która
grała w tym filmie, opowiedziała mi, że zdjęcia przeciągnęły się
o kilka miesięcy, aktorzy mieszkali w bungalowach. Sandra
dzieliła swój bungalow z Rosą Garcią, która zajmowała się nią
i chroniła ją, i czuwała nad nią jak matka. Sandra i jej agentka
prowadziły oddzielne życie, powiedziała mi aktorka, nie brały
udziału w imprezach ani pijatykach, którym oddawali się
pozostali członkowie ekipy. Była to dziewczyna miła, nieco
przygaszona, może nieśmiała, z wielkim pragnieniem
odniesienia sukcesu, wiecznie poddawana diecie pod żelaznym
spojrzeniem Rosy Garcii, i nie, Sandra niemal nie piła ani nie
brała narkotyków, była grzeczną dziewczynką.
Która Sandra była prawdziwa, dziewczyna poważna,
wycofana i ambitna czy wesoła kelnereczka z klubu La Poupée?
Prostytutka czy dziewczyna niewinna? A może obie?
Informacje o rzekomych intymnych relacjach Sandry
Mozarovski z królem Janem Karolem I pojawiają się na różnych
blogach, stronach internetowych i wideo (między innymi
w Wikipedii, bardziej szczegółowo w jej angielskiej wersji), i w
książce Ladies of Spain angielskiego dziennikarza Andrew
Mortona na temat hiszpańskiej monarchii, który wspomina, że
„pośród rzekomych królewskich kochanek wymieniano włoską
piosenkarkę Raffaellę Carrà i bardzo młodą aktoreczkę Sandrę
Mozarovski”, i tak samo w nieautoryzowanej Jan Karol I.
Biografia bez przemilczeń Rebeki Quintáns, gdzie można
przeczytać, że „w tamtym czasie monarcha często wybierał
sobie dziewczyny, które mu się spodobały w telewizji, i kazał
swoim współpracownikom je przyprowadzać. Sandra nie była
jedyna: Sara Montiel, Raffaella Carrà, Nadiuska i Bárbara Rey
także zostały wezwane przed królewskie oblicze w celach
niezbyt szlachetnych”.
W tamtych czasach, w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy
Franco bardzo nieśpiesznie umierał, w rytm setek wizyt
lekarskich, a książę Jan Karol 22 listopada 1975 w końcu zasiadł
na tronie, miałam piętnaście lat…! Co ja myślałam?, co myśleli
Hiszpanie o swoim nowym królu? Że nie jest zbyt mądry,
reputacja, którą uświęcały kawały i rymowanki krążące z ust
do ust. Jan Karol Krótki, tak go natychmiast określono,
wieszczono mu krótkie rządy. Nie oczekiwaliśmy od niego
niczego nadzwyczajnego, całe dziesięciolecia występował przed
nami jako marionetka, popychadło Franco, widzieliśmy, jak
pojawiali się na patriotycznych defiladach wojskowych 12
października, w Dzień Rasy, obaj wbici w oliwkowe uniformy
z długimi rzędami medali, pozujący jeden za drugim, jak ojciec
i syn, słyszeliśmy, jak wygłasza swój podziw dla
Generalissimusa, przyglądaliśmy mu się przy dyktatorze na
miesiąc przed śmiercią tamtego, jego aktowi potwierdzenia
i protestu reżimu wobec międzynarodowego oburzenia
z powodu egzekucji pięciu więźniów politycznych, słuchaliśmy,
jak boleje nad śmiercią Caudilla, widzieliśmy, jak przysięga na
prawa Ruchu i zobowiązuje się do ich „przestrzegania
i sprawienia, by ich przestrzegano”, nie spodziewaliśmy się po
nim niczego szczególnego, jak już mówiłam.
Wiedzieliśmy, chociaż nie zostało to nigdzie opublikowane,
że zabił swojego brata. Zdarzyło się to w Estoril, w Villa Giralda,
gdzie rezydował Jan Burbon, wygnany król, z rodziną, podczas
Wielkiego Tygodnia 1956 roku. Obaj bracia bawili się
pistoletem i kula, którą przypadkiem wystrzelił książę Jan
Karol, utkwiła w głowie małego Alfonsa, powodując jego
śmierć. Rozpowszechniona wersja oficjalna była taka, że
królewskie dziecko, czternastoletnie, samo siebie postrzeliło,
ale prawda w końcu wyszła na jaw i już znalazła miejsce
w autoryzowanych biografiach monarchy. Mówiono, że ojciec,
Jan – którego Alfons, może przez to, że najmłodszy, był
dzieckiem ulubionym – zażądał od pierworodnego: „Przysięgnij
mi na Boga, że nie zrobiłeś tego specjalnie”.
Alfonsa pospiesznie pochowano, bez sekcji zwłok, bez
policyjnego śledztwa, Jana Karola zaś wysłano do Akademii
Wojskowej w Saragossie, gdzie odbywał szkolenie wojskowe
jako kadet; był już osiemnastoletnim młodzieńcem. Portugalia
sprzyjała Hiszpanii i jej dyktator Oliveira Salazar
interweniował, na prośbę Franco zakazując przeprowadzenia
śledztwa. Brat Jana, książę Jakub, wyraził dezaprobatę i wydał
komunikat, w którym oznajmił: „Żądam przeprowadzenia
śledztwa w tej sprawie, jest to bowiem moim obowiązkiem jako
zwierzchnika Domu Burbonów i dlatego, że nie mogę się
zgodzić na to, aby pretendentem do tronu Hiszpanii był
człowiek niezdolny stawić czoła odpowiedzialności za własne
czyny”, ale nikt go nie posłuchał (nie uznawano też jego
zwierzchnictwa nad Domem Burbonów, które sobie
przypisywał). A nas nie zaskoczyło to, że młodego księcia nie
pociągnięto do odpowiedzialności; w Hiszpanii uważaliśmy
(uważamy) za oczywiste, że możni znajdują się poza zasięgiem
sądów i praw ustanowionych dla zwykłych ludzi. Przypadkowy
strzał oddany przez dorosłego człowieka – w dodatku po
przeszkoleniu wojskowym, eksperta w posługiwaniu się bronią
palną, jakim był Jan Karol – do dziecka, ze skutkiem
śmiertelnym, w kodeksie karnym, który studiowałam, stanowi
zabójstwo, bez wątpienia nieumyślne, niechciane, ale jednak
zabójstwo, które powinno zostać poddane pod ocenę sądu i jest
zagrożone pokaźną karą więzienia. I może to nieszczęście i jego
konsekwencje (albo brak konsekwencji) pozwoliły ujrzeć
młodemu Janowi Karolowi wielkie przeznaczenie, jakie mu
szykowano; i może gdyby Franco, pozostający w złych relacjach
z jego ojcem, nie miał planu, żeby koronować Jana Karola, nie
wtrąciłby się, powodując tym samym zawieszenie śledztwa
i uniemożliwiając skazanie, ale jako przyszły król Hiszpanii,
kadet Burbon był bezkarny, nietykalny, był ponad dobrem
i złem, unosił się ponad chmurami.
Co jeszcze o nim wiedzieliśmy?: że upokorzył własnego ojca.
Książę Jan Karol był synem króla na wygnaniu, króla bez
kraju, króla aspirującego, i odzyskanie przez niego korony
zależało od woli albo kaprysu tyrana, który pozbawił go tronu.
Nad dynastią Burbonów ciążyło przekleństwo: żołnierze ich
wyrzucali, ale także żołnierze przywracali im tron.
Monarchowie burbońscy nie mogli liczyć na przychylność ludu,
poddanych głośno domagających się ich powrotu, coś takiego
nigdy się nie wydarzyło, naród hiszpański jest niewzruszony
i zawsze, gdy tylko mógł, zrzucał jarzmo królów (jak to było
w 1931 roku, kiedy proklamowano Republikę, której kres
położył bunt pod wodzą Franco), i tak samo jak Ferdynand VII
musiał czekać na to, aż angielska armia, najpierw, i Sto Tysięcy
Synów Świętego Ludwika, potem, zwróci mu władzę (wdowa po
nim, regentka Maria Krystyna, została odsunięta od władzy
i przegnana z kraju przez generała Espartera), a jego córka
Izabela II, zrzucona z tronu przez żołnierzy chwalebnej
rewolucji w 1868 roku, czekała na wygnaniu w Paryżu, aż inny
wojskowy, Martínez Campos, przywróci monarchię w Hiszpanii
w osobie jej syna Alfonsa XII, a Alfons XIII został zmuszony
uciec się do pomocy Prima de Rivera w celu zachowania tronu
(który później musiał stracić, żeby umrzeć w Rzymie), jego syn,
Jan Burbon, czekał cierpliwie, ale z rezygnacją, na swoim
wygnaniu w Estoril, aż kolejny żołnierz przywróci mu koronę,
bo zmęczy się rządzeniem albo zwyczajnie umrze, mając na
względzie to, jak bardzo Franco lubił rozkazywać.
Trzeba przyznać, że kiedy Jan Karol się urodził, w 1938 roku,
głaz znajdował się bardzo nisko, strącony na dno przepaści,
wyniesienie go na szczyt wymagało niewdzięcznego,
nadludzkiego wysiłku, nawet Syzyf by się załamał. Cel uświęca
środki, jak mawiają; najwyższym celem było odzyskanie tronu
Hiszpanii dla dynastii Burbonów, środki… czasem król musi
robić rzeczy niegodne swojej wysokiej kondycji, jak podlizywać
się dyktatorowi (uzurpatorowi!) i spiskować przeciw własnemu
ojcu! W 1966 roku książę Jan Karol oświadczył uroczyście
w amerykańskim piśmie „Time”: „Nigdy nie przyjmę korony,
dopóki żył będzie mój ojciec”. W 1969 roku generał Franco
mianował go spadkobiercą tytułu królewskiego i szczęśliwy Jan
Karol zaakceptował to mianowanie, o którym powiadomił ojca,
prosząc go o błogosławieństwo. Jan odpowiedział mu wściekły:
„Jaką monarchię ratujesz? Monarchię przeciw swojemu ojcu?
Niczego nie uratowałeś. Chcesz uratować monarchię
frankistowską? Ani się nie zgadzam, ani nigdy się na to nie
zgodzę, ani nie przyjmuję do wiadomości, że ty możesz zostać
królem Hiszpanii bez zgody Monarchii, z naruszeniem
kolejności dziedziczenia”. Na dowód swojej złości i dezaprobaty,
jako zwierzchnik Domu Burbonów, odebrał synowi tytuł księcia
Asturii. Jak może być królem in pectore książę, który już nim nie
jest? Franco rozwiązał ten problem, wymyślając dla niego tytuł:
Jan Karol stał się księciem Hiszpanii. Z punktu widzenia stricte
monarchicznego jest nadzwyczaj nietypowe, że jakiś generał
niemający błękitnej krwi nadaje tytuły książęce i mianuje
królów; pewne jest, że Franco nie restaurował monarchii
Burbonów, stworzył nową monarchię, która wywodziła się od
niego, od Franco, i tak samo jak mianował Jana Karola
sukcesorem, mógł mianować królem swojego kierowcę albo
fryzjera, albo syna, gdyby go miał, i w Hiszpanii nikt by się nie
burzył.
Przez lata Jan Karol znosił upokorzenia, uginając się wobec
życzeń i rozkazów tyrana, pozwalał się z nim portretować,
słuchał własnych pochwał na jego temat, cierpiał z powodu
stałej i upartej inwigilacji, wszak zależał od jego zmiennych
kaprysów – tak samo jak mianował go następcą tronu, mógł
zmienić to naznaczenie i wskazać kogoś innego, na przykład
jego kuzyna Alfonsa Burbona, ożenionego z jedną z wnuczek
Franco; świadomie odgrywał rolę wiernego dworzanina
pochlebcy, on, który urodził się, żeby zostać królem! Jednak jego
niezłomna wierność w końcu została wynagrodzona: dzięki
wspaniałomyślnemu ustąpieniu wojskowego, Francisca Franco,
w 1975 roku dynastia Burbonów ponownie zasiadła na
hiszpańskim tronie w osobie Jana Karola I (cel uświęca środki,
co w końcu pojął też Jan Burbon, hrabia Barcelony, który zrzekł
się praw do tronu na rzecz syna, oszczędzając mu wstydu bycia
pierwszym królem z dynastii frankistowskiej. Jan Burbon nigdy
nie został królem, ale był ojcem króla, a to zawsze jest jakaś
pociecha).
Człowiek, którego uważaliśmy za prostaka, wypełnił misję
swojego życia i teraz był tam, sam na szczycie, zasiadał na
tronie… na jak długo? Jeden wojskowy go osadził, a inny mógł
strącić, Jan Karol znał przykrą tradycję dynastii, a podróżując
po Hiszpanii, potwierdził swoją niewielką popularność; w teorii
miał władzę monarchy absolutnego, w praktyce był na łasce
wierchuszki wojskowej… I wtedy nas zaskoczył, pokazał nam,
że nie jest takim głupcem, za jakiego go braliśmy, udało mu się
wywinąć spod kurateli generałów i uzyskać niejaką legitymację.
Król, który zabił brata i zdradził ojca, przywodzi na myśl
wielkie postaci Szekspira, takie jak Makbet albo Ryszard III, ale
jeśli Jan Karol przypomina jakąś postać literacką, to raczej
Tancrediego Falconeriego, siostrzeńca z Geparda Lampedusy,
młodego, atrakcyjnego i zrujnowanego arystokratę, który
porzuca swoich, żeby przyłączyć się do Garibaldiego, bo
zrozumiał, że stary system nie może się utrzymać, więc żeby nic
się nie zmieniło, trzeba zmienić wszystko.
Monarchia absolutna wprowadzona przez dyktatora nie
tylko była nie do pojęcia w europejskim kraju pod koniec XX
wieku, ale co gorsza, była antyestetyczna; Amerykanie – którzy
tolerowali i popierali Franco – po jego śmierci stawiali na jakąś
formę demokracji nadzorowanej, zmieniającej Hiszpanię
w kraj, który będzie można przyjąć do NATO, nasi europejscy
sąsiedzi, Brytyjczycy, Niemcy, Francuzi, Włosi, również nie
patrzyli przychylnie na rządy rodem z Trzeciego Świata na
europejskiej ziemi; co do nas, Hiszpanów (wielu, nie wszyscy),
jakże marzyliśmy o normalności! Jeśli się zmienimy
w demokrację, przestaniemy być zamknięci na tym
zapomnianym przez Boga półwyspie, odciętym przez Pireneje,
i zmienimy się, wreszcie, w Europejczyków. Demokracja,
wolność słowa, amnestia, statuty autonomiczne – to były hasła,
które wykrzykiwaliśmy na manifestacjach. Ja chodziłam do
postępowej szkoły, gdzie podczas niekończących się spotkań
deliberowaliśmy na wszystkie tematy boskie i ludzkie
i głosowaliśmy przez podniesienie ręki, i bardzo poważnie
wyłuszczaliśmy nasze opinie, i w kółko powtarzaliśmy
magiczne słowa: demokracja, wolność. Pierwszy raz brałam
udział w manifestacji, mając czternaście lat. Był to protest
dokerów, z którymi postanowiliśmy się solidaryzować. Poszli
wszyscy uczniowie z mojej klasy, pod przewodnictwem
nauczycielki, która bardzo uważała, żeby zapewnić nam
bezpieczeństwo, utrzymać z dala od ataków policji, bo
w tamtych czasach policja strzelała do manifestantów
prawdziwymi kulami, szarzy, jak ich nazywaliśmy, wzbudzali
panikę. Po drodze na demonstrację zapytałam nauczycielkę,
kim jest doker (dobrze jest wiedzieć, z kim się solidaryzuje),
i zapisałam odpowiedź długopisem na lewym nadgarstku,
zwyczaj, który zachowałam przez lata, zapisywanie słów,
których znaczenia nie znam, na nadgarstku, na przedramieniu,
na dłoni, żeby potem je sprawdzić w słowniku.
Jan Karol zrozumiał natychmiast, że jako monarcha
absolutny wypełni wróżbę zawartą w przydomku Krótki, więc
rękami Adolfa Suareza, mrocznego i nieznanego szefa ruchu
frankistowskiego, którego mianował premierem swojego rządu,
pośpieszył zmieniać monarchię hiszpańską w monarchię
parlamentarną. W listopadzie 1976 przyjęto w referendum
Ustawę o reformie politycznej, w której założono transformację
w stronę monarchii parlamentarnej, zalegalizowano partie
polityczne, w tym Partię Komunistyczną, i ogłoszono amnestię
dla więźniów politycznych. Wiele lat później, w 1995 roku,
dziennikarka Victoria Prego przeprowadziła wywiad z Adolfem
Suarezem. Zapytała go, czy Ustawa o reformie politycznej przy
okazji doprowadziła do legitymizacji króla, monarchii. Suárez
odpowiedział: „Oczywiście, i nastąpiło to z powodu, którego ci
nie wyjawię”, ale w końcu wyjawił, przy wyłączonym
mikrofonie (albo tak mu się wydawało). „Większość
przywódców państw prosiła mnie o referendum w sprawie
monarchii i republiki – powiedział Suárez w wywiadzie, co
można zobaczyć na YouTubie. – Robiłem sondaże
i przegrywaliśmy. […] Wtedy wpisałem słowo król i słowo
monarchia w ustawę i kazałem zaraz poddać to pod
referendum”.
Alternatywą była monarchia parlamentarna albo monarchia
absolutna, a Ustawa o reformie politycznej, która wytyczała
drogę do tej pierwszej, została przyjęta przez absolutną
większość, 94% elektoratu. Proces miał zostać zakończony
przyjęciem Konstytucji w czerwcu 1977 roku. Przebiegły
manewr Adolfa Suareza („wpisałem słowo król i słowo
monarchia”) w sposób naturalny legitymizował, dzięki poparciu
narodu, monarchię burbońską, która niniejszym pozbyła się
niewygodnego frankistowskiego dziedzictwa.
W urzędach i gabinetach nie widywaliśmy już znanego
portretu brzuchatego staruszka w mundurze, kałdun
przepasany jedwabną wstęgą, ale portret przystojnego króla,
jasnowłosego i wysokiego, na którym mundur leżał tak dobrze
jak na aktorach z Hollywood. Podczas dyktatury wszechobecny
portret Generalissimusa przytłaczał nas i przerażał,
i przypominał nam, że jesteśmy poddani despotyzmowi oraz
jego niezmordowanej czujności; nowy król, dla odmiany, nie
wyglądał groźnie, nawet wydawał się sympatyczny, sprawiał
wrażenie, że nie przejmuje się naszymi działaniami, że nie
interesuje się naszym życiem, że jest zajęty czymś innym,
patrzy w drugą stronę.
Uroczyste msze, defilady wojskowe, tańce ludowe, bankiety
dla wielkich zagranicznych dygnitarzy i ambasadorów… Takie
jest publiczne życie króla i nie sądzę, żeby ktokolwiek mu
zazdrościł, ale jego życie prywatne, ach!, życie płynące za
zasłoną tajemnicy!, to godne jest zazdrości…
Wyobrażam sobie rady, które przyjazne głosy, z dobrymi
intencjami, podsuwały Janowi Karolowi, kiedy zasiadał na
tronie: „Proszę się powstrzymać, Panie, od miłostek
i cudzołożnych igraszek, proszę powstrzymać się od
burbonowania, od wplątywania się w intrygi polityczne, proszę
pohamować się przed interesami, król nie jest handlarzem,
proszę pamiętać o historii i jej nie powtarzać…” – ekscesy
seksualne, dzieci z nieprawego łoża, potajemne interesy stały
się przyczyną upadku Marii Krystyny, jej córki Izabeli II,
Alfonsa XIII (uniknął niebezpieczeństwa Alfons XII, nie dlatego,
że był cnotliwy i rodzinny, ale dlatego, że zmarł młodo) – mądre
porady, które bez wątpienia Jan Karol I obiecał wziąć sobie do
serca, jednak historia, a w szczególności historia królów,
uparcie się powtarza: kobiety, interesy i polowania, trzy pasje
Jana Karola I, doprowadziły go do abdykacji w 2014 roku, ale
w 1977 miał jeszcze wiele czasu, Jan Karol był młodym królem,
nowym, bez przeszłości, który dopiero zaczynał.
W roku 1976 Sandra Mozarovski zagrała epizod w serialu
telewizyjnym Curro Jiménez. Czy to wtedy odkrył ją król i zagiął
na nią parol? O czym mogła rozmawiać dziewczyna
siedemnasto-, osiemnastoletnia z trzydziestodziewięcioletnim
mężczyzną, dwa razy od niej starszym, a do tego królem?
O swoich filmach? (W 1977 roku Sandra nakręciła ich aż sześć:
Skrobanka w Londynie, Special train for Hitler, Dopóki
małżeństwo nas nie rozłączy, Grzech śmiertelny, Spirytysta
i Czarny anioł). O swoich ambicjach zostania wielką aktorką?
Chociaż, mając na względzie jej nieśmiałość, jej brak
doświadczenia, to, jak bardzo była młoda, i jej królewską
sytuację potencjalnej kochanki, najprawdopodobniej to on
prowadził rozmowę, Sandra zaś słuchała go zauroczona
(zielone oczy szeroko otwarte, zafascynowane, widziałam u niej
to spojrzenie), podczas gdy on opowiadał jej historie ze swojego
dzieciństwa, z młodości, o swoich związkach z Franco, a może
Jan Karol z niczego się jej nie zwierzał ani nie tracił czasu na
próżną gadkę (był to człowiek żonaty i bardzo zajęty), a może
gawędzili o pogodzie albo o tym, jak śliczna jest Sandra, a może
o delikatnych negocjacjach na temat tekstu Konstytucji, które
Jego Wysokość prowadził z partiami politycznymi… Temu
poświęcał się król, to fundamentalne zadanie wymagało jego
troski, i gdybym była pisarką z ambicjami, zostawiłabym
Sandrę, żeby skupić wszystkie swoje wysiłki na odmalowaniu
z najwyższą dbałością o szczegóły wielkiego momentu
historycznego, chwalebnej transformacji, tych bez wątpienia
żarliwych i złożonych dysput między przedstawicielami
wszystkich partii, Herrerem de Miñón, Perezem-Llorcą,
Pecesem-Barbą, Solé Turą, Fragą Iribarne, Rocą Junyentem
wokół tekstu Konstytucji z 1977 roku, artykuł po artykule, ale to
jest malutka historia i to Sandra mnie interesuje, Sandra, która
czeka od wielu godzin, a Jan Karol się nie pojawia ani nie
dzwoni, i o zmierzchu królewski służący lituje się nad nią i nad
jej próżnym czekaniem i dzwoni do niej albo przychodzi
i osobiście ją informuje, że Jego Wysokość bardzo żałuje, ale
dziś nie przyjdzie na spotkanie, jest bowiem niebywale zajęty
zebraniem kluczowym dla Hiszpanii, z Manuelem Fragą
Iribarne, Gabrielem Cisnerosem i Jordim Solé Turą albo
z ambasadorem Stanów Zjednoczonych, albo z nuncjuszem
apostolskim, Sandra zaś chce w to wierzyć, ale nie wierzy
całkowicie, to już drugi raz król wystawia ją do wiatru, więc
zadręcza się i cierpi, bo podejrzewa, że to nie sukienka
wielebnego arcybiskupa zatrzymała jej kochanka, ale Nadiuska
albo Bárbara Rey, jej koleżanki aktorki, jej rywalki…
Trzeba sobie wyobrazić Sandrę zakochaną w królu, królu
z bajki – jak ci, którymi mnie czarowano, kiedy byłam
dziewczynką – wysokim, przystojnym, miłym, „rubasznym”,
wzrusza się za każdym razem, gdy go widzi w telewizji,
w mundurze marynarki, w eleganckim fraku albo w garniturze
na miarę, w towarzystwie łysych ważniaków, też bardzo
eleganckich, albo strapionej małżonki, królowej Zofii (która nie
jest i nigdy nie będzie jej rywalką), stara się ukryć wzruszenie,
nie może uniknąć zaczerwienienia, zachwycona w swej
wspaniałej dumie, radosna, co każe jej myśleć, niemal
wykrzyczeć publicznie: „On jest mój, król Hiszpanii jest mój,
należy do mnie!”.
W Micie Syzyfa Camus analizuje postać don Juana. „Gdyby
wystarczyło kochać – pisze – wszystko byłoby zbyt proste. Im
bardziej się kocha, tym bardziej umacnia się absurd. To nie
z braku miłości don Juan idzie od kobiety do kobiety. Śmieszne
jest przedstawiać go jako postać natchnioną, w poszukiwaniu
pełnej miłości […]. Jeśli porzuca, to bynajmniej nie dlatego, że
już jej nie pragnie. Piękna kobieta zawsze jest pożądana. Ale
pragnie teraz innej; to nie jest to samo […]. Don Juan
urzeczywistnia etykę ilości, gdy święty, przeciwnie, zmierza ku
jakości”. Czy Sandra chciała zostać jedyną kochanką króla,
ostateczną, tą, która mu da „to, czego żadna jeszcze nie dała”?
„Za każdym razem – mówi Camus – mylą się głęboko; osiągają
to tylko, że don Juan ponawia doświadczenie. «Wreszcie dałam
ci miłość», mówi jedna. Czy można się dziwić, że don Juan
wybucha śmiechem? «Wreszcie? Nie; raz jeszcze»”.
3

Ludwig Wittgenstein napisał: „Jeśli człowiek pokazuje


drugiemu figurę króla w szachach i mówi: «To jest król», nie
podaje mu, jakie jest zastosowanie tej figury, chyba że ten ktoś
już zna zasady gry”. Sandra, obawiam się, nie znała ich,
Wittgenstein poświęcił całe swoje życie, żeby je rozwikłać.
Urodził się w Wiedniu w 1889 roku, jego ojciec Karl był
magnatem stalowym, najbogatszym człowiekiem w Austrii
i jedną z największych fortun w Europie. Ludwik był
najmłodszy z dziewięciorga dzieci; mieszkał w pałacu. Jego
matka, Leopoldyna Maria Józefa Kalmus, zwana Poldi (moja
matka też miała na imię Maria Józefa, chociaż przedstawiała się
jako Pepa), była bardzo słabowita, o nerwowym
temperamencie, ze skłonnością do depresji i żyła w strachu
przed zimnym i despotycznym mężem, a wytchnienie
znajdowała tylko w muzyce, czuła do niej miłość, którą przelała
na dzieci. Hans, pierworodny, zachwycał talentem muzycznym
już w wieku czterech lat i bywał porównywany do Mozarta.
Paul, kolejna z jej latorośli, był znakomitym pianistą, mimo że
ucierpiał w wyniku amputacji prawej ręki podczas pierwszej
wojny światowej (nauczył się grać lewą z takim mistrzostwem,
że zdobył międzynarodową sławę i Ravel skomponował dla
niego słynny Koncert na lewą rękę). Ludwig natomiast wymyślił
i zbudował maszynę do szycia w wieku zaledwie jedenastu lat.
Sandra na swój sposób też była przedwcześnie rozwinięta,
w wieku dziesięciu lat wystąpiła w filmie Drugie drzewo
w Guernice, ale ja byłam znacznie bardziej przedwcześnie
rozwinięta niż ona: w wieku dwóch lat zaliczyłam pierwsze
pijaństwo. Moi rodzice mieli zwyczaj zapraszać przyjaciół
w niedziele; po obiedzie i po deserze szli na korridę, a moja
siostra i ja zostawałyśmy pod opieką dziewczyny (moi bracia
jeszcze się nie urodzili). Pewnej nocy, wróciwszy z areny, moi
rodzice natrafili na spektakl jeszcze bardziej zdumiewający niż
ten, który właśnie obejrzeli: ja, w wieku tych moich dwóch lat,
biegałam ze szczotką, którą groziłam mojej siostrze Blance i tej
biednej dziewczynie; bardzo podniecona zataczałam się
i krzyczałam jak pijana: i byłam pijana. Szybko odkryli
przyczynę; gdy wychodzili, zostawili na niskim stole w salonie
kieliszki i szklanki wina, koniaku i whisky albo dżinu
z tonikiem, z których popijali, a ja, korzystając z nieuwagi
naszej opiekunki, zajęłam się ich opróżnianiem. Rodzice uznali
tę moją psotę za niebywale zabawną, a następnego dnia, jak mi
się zdaje, cierpiałam z powodu pierwszego kaca. (To zdarzenie
powtórzyło się w następnym tygodniu i moje upojenie już tak
nie ubawiło rodziców, od tamtego czasu matka przezornie
usuwała szklanki i kieliszki ze stołu i opróżniała je do zlewu).
Takie zdarzenie byłoby nie do pomyślenia w pałacu
Wittgensteinów, Karl i Poldi nie chodzili na korridę w niedziele,
mieli zainteresowania kulturalne innego rodzaju: Karl
Wittgenstein był wielkim kolekcjonerem malarstwa oraz
aktywnym i szczodrym mecenasem, który zamówił dzieła
Augusta Rodina i opłacił malarzy Secesji Wiedeńskiej,
stowarzyszenia artystycznego promowanego przez Gustava
Klimta – który sportretował jego córkę Gretl – ale to muzyka
była jego wielką obsesją; wszystkie dzieci Wittgensteinów grały
na jakimś instrumencie (w pałacu Wittgensteinów stało siedem
fortepianów), Poldi była zdolną pianistką i w wielkim salonie
na pierwszym piętrze, w Musiksaal, odbywały się recitale,
w których brali udział między innymi Brahms, Mahler,
Schönberg i Richard Strauss. Ludwig, chociaż brakowało mu
talentu jego braci Hansa i Paula, był w stanie zagwizdać pełną
melodię symfonii, nie zapominając ani jednej nuty. Robili na
nim wrażenie muzycy bywający w Musiksaal; jego zdaniem:
„Muzyka doszła do swego szczytowego punktu wraz
z Brahmsem”. Cóż by powiedział o wieczorkach muzycznych
w domu moich rodziców, kiedy to jakiś znajomy, miłośnik
gitary, późno w nocy wyciągał starą gitarę, którą moja matka
przechowywała w jakiejś szafie, i zaczynał wygrywać
Cucurrucucú paloma, Obudziłem się w twoich ramionach, Cielito
lindo, Wróć, wróć albo Clavelitos z towarzyszeniem chóru
entuzjastów o pijackich głosach? Ludwig na pewno nie czułby
się dobrze w moim domu, a ja w jego; mnie nie przeszkadzało,
że moi rodzice i ich przyjaciele fałszują, bo nie mam słuchu,
dlatego też cierpiałabym niewymownie w pałacu
Wittgensteinów, mój brak wyrobienia muzycznego przyniósłby
mi wstyd, uczyniłby ze mnie pośmiewisko rodziny. (Moja matka
okazjonalnie przyjmowała rolę mecenasa, tak jak Karl
Wittgenstein: zatrudniła bezrobotnego argentyńskiego
gitarzystę, którego poznała na jakiejś imprezie, żeby dawał nam
lekcje, mojej siostrze i mnie. Ten człowiek był prawdziwym
artystą, teraz to rozumiem; miesiącami próbował nas nauczyć
jednej piosenki, Zielone oczy, żadna z nas nie wyszła poza
pierwszą zwrotkę, a dźwięki, które nasze niewprawne palce
wydobywały ze strun gitary, pewnie były tak straszne, że
pewnego popołudnia ze łzami w oczach wyznał nam, że już
więcej nie da rady; był to drugi nauczyciel, którego pokonałam
swoją nieudolnością, kolejny dowód na moje nadzwyczajnie
przedwczesne rozwinięcie). Nudziłabym się okrutnie na
koncertach Mahlera albo Brahmsa w pałacu Wittgensteinów,
a Ludwig przeraziłby się, intonując wraz z nami Czy przy forsie,
czy też nie / Robię zawsze to, co chcę. / I jest zawsze tak, jak
powiem… a dzieciak taki jak on, kształcony w domu przez
dwudziestu sześciu guwernerów, obsługiwany przez dziesiątki
pokojówek i służących, nie potrafiłby sam dojść do knajpy
Antonia na rogu placu Artós z zadaniem kupienia dwóch
butelek wina dla rodziców, co ja w wieku siedmiu lat robiłam
już bez problemów, kiedy jednak właściciel knajpy zapytałby go
tak jak mnie: „A napisałaś już list do Mikołaja?”
(odpowiedziałam nieśmiałym i przekonującym „taaaak”), żeby
potem mnie zmiażdżyć, „ale czy ty nie wiesz, durna, że Mikołaj
to twoi rodzice?”, Ludwig na pewno by nie stracił rezonu, nie
osłupiałby, nie zapomniał języka w gębie jak ja, tylko
odpowiedziałby mu: „O czym nie można mówić, o tym trzeba
milczeć”. (A jednak ja już wtedy wiedziałam, kim jest kochanka
mojego ojca i że jeśli o czymś nie można mówić, lepiej
zamilczeć).
Poldi, matka Wittgensteina, miała skłonność do melancholii,
była nieśmiała i introwertyczna. Dzieci pewnie jej wyrzucały, że
opuściła je i nie chroniła ich przed wściekłością i tyranią
wymagającego ojca. Pepa, moja matka, nie była nieśmiała,
wręcz przeciwnie; bardzo łatwo nawiązywała przyjaźnie
i pozostawała wierna swoim przyjaciółkom, jej ulubionej
kompanii (kiedy doprowadzaliśmy ją do szału, mówiła: „Gdyby
nie wy, mogłabym się bawić z koleżankami!”). Studiowała
filozofię (którą ukończyła dzięki mnie już po ślubie; płaczem
zmuszałam ją do bezsennych nocy), ale nigdy nie pracowała,
poświęciła się wychowaniu piątki dzieci i „prowadzeniu domu”
mężowi. Kiedyś, po latach, spróbowała poszukać sobie pracy,
bezskutecznie; nie przykładała się zbytnio, a mój ojciec
absolutnie nie chciał, żeby jego żona pracowała, podział ról, jaki
ustanowił od samego początku, był jasny: moja matka zajmuje
się dziećmi i domem, on przynosi pieniądze. W tamtych czasach
(w tamtym wieku) kobiety z klasy średniej nie pracowały, nie
było to dobrze widziane; robiły to, tylko jeśli nie miały innego
wyjścia, bo owdowiały albo mąż nie był w stanie ich utrzymać,
a przypuszczam, że tego mój ojciec chciał uniknąć za wszelką
cenę: żeby ludzie podejrzewali, że nie jest w stanie utrzymać
rodziny. A ponieważ moja matka mogła korzystać z pomocy
dwóch kobiet w domu, dni pewnie wydawały jej się bardzo
długie, spędzała je na czekaniu, aż dzieci wrócą ze szkoły, a mąż
pojawi się na kolację, jeżeli jadł kolację w domu. Pewnie się
nudziła, to znaczy moja matka, i to wyjaśnia wiele rzeczy,
których jako dziecko nie rozumiałam. W odróżnieniu od Poldi
Pepa w żadnym razie nie zaniedbywała dzieci: po szkole
zabierała nas na tournée: na lekcje tenisa, angielskiego,
francuskiego, baletu, golfa, żeglarstwa w lecie, nie usiedziała
w miejscu. Nie dorośliśmy do poziomu jej troski, gdyby zamiast
wozić dzieci Usonów, miała szczęście wyprowadzać dzieci
Wittgensteinów, jej wysiłki zostałyby zrekompensowane
laurami i nagrodami na wszystkich polach, jednak my byliśmy
okropnymi tenisistami, słabymi golfistami i nieśmiałymi
żeglarzami; narty wcale nie szły nam dużo lepiej, ku jej
nieszczęściu, bo w weekendy musiała prowadzić samochód
setki kilometrów, żeby dowieźć nas na odległe szczyty, gdzie
mieliśmy wziąć udział w jakichś zawodach, podczas których
niechybnie się przewrócimy albo zostaniemy
zdyskwalifikowani, albo przy odrobinie szczęścia osiągniemy
słaby wynik, jakieś siódme albo dziewiąte miejsce, ona jednak
nie ustawała ani się nie poddawała, to była misja jej życia,
zawieźć nas, przywieźć, wykształcić, i upierała się przy niej,
chociaż nie ze słodyczą i poświęceniem, oszukiwanie samej
siebie nie mogło zajść aż tak daleko; moja matka niemal zawsze
była w złym humorze albo jest tak w moich wspomnieniach. I ja
się jej bałam.
Matka nie wstawała wcześnie rano; w południe dzieci jadły
w kuchni i nigdy nie przyszłoby nam do głowy wejść do salonu,
więc nie widzieliśmy jej do szóstej po południu, kiedy
wracaliśmy ze szkoły; wtedy nie tylko mogliśmy, ale nawet
powinniśmy otworzyć drzwi z przydymionego szkła, za którymi
odpoczywała, leżąc na kanapie. Przed wejściem odbywały się
zażarte negocjacje pomiędzy trójką najstarszych: Blancą,
Pablem i mną – żadne nie chciało wejść do salonu jako
pierwsze, bo mama budziła się w złym humorze i zwykle
przyjmowała nas krzykiem, a i tak musieliśmy się pochylić,
żeby ją pocałować, jej oddech śmierdział papierosami
i alkoholem, czasem jednak była w dobrym humorze i uczyła
nas stolic świata albo układała z nami puzzle, albo była
publicznością dla naszych przedstawień i pomagała nam się
przebrać, pozwalała, żebyśmy się z niej nabijali, a nawet
recytowała nam Rubena Darío ( Margarido, jakie piękne jest
morze…), czasem przyjemnie było spędzać z nią czas, a ja
bardzo szybko nauczyłam się odczytywać znaki (ton głosu,
nerwowy rytm jej kroków, furię w oczach) i kiedy
przeczuwałam, że grozi nam burza, schodziłam z drogi, nie
wiedziałam, wtedy nie mogłam wiedzieć, że jej gwałtowne
zmiany nastroju i jej przypływy gniewu są związane z czymś, co
nie ma z nami nic wspólnego.
Brahmsa, który bywał w pałacu Wittgensteinów, dziwiła
formalność, ceremonialność, z jaką jego mieszkańcy wzajemnie
się do siebie odnosili, „jakby znajdowali się na dworze”, takie
były zasady gry w rodzinie Wittgensteinów, w każdej rodzinie
istnieją zasady gry i dzieci, chociaż nie znają przyczyn, szybko
uczą się postępować według nich i zgadują, co można zrobić
albo powiedzieć, a czego nie, w zależności od miny ojca albo
nerwowych ruchów matki, i w mojej rodzinie też istniały takie
zasady: były związane na przykład z szybkością albo
niezgrabnością, z jaką mój ojciec przekręcał klucz w zamku,
żeby otworzyć drzwi, gdy wracał nocą, jeśli długo i zawzięcie
nie mógł trafić w dziurkę od klucza, nie trzeba było czekać, aż
ktoś nas przegoni („dzieci, do pokoju, bo ojciec idzie”), czym
prędzej zamykaliśmy się w naszym pokoju, nie robiąc za wiele
hałasu, mogliśmy się dalej bawić, odlegli od tego, co się działo
w salonie, takie były zasady i przestrzegaliśmy ich, ale czasem
to oni, rodzice, je łamali: bo wydzierali się na siebie do nocy,
tłukli szkło i wściekle trzaskali drzwiami, budzili nas, to
należało do zasad gry; to, że niebawem matka wpadała do
naszego pokoju, mojej siostry i mojego, z płaczem, i podchodziła
do naszych łóżek, przynosząc nam oddechem i łzami,
i niepewnym krokiem wyziewy chaosu, absolutnie do tych
zasad nie należało; ja udawałam, że śpię, głowa przykryta
kołdrą, i modliłam się, żeby sobie poszła, wiedziałam, ale było
mi wszystko jedno i w żadnym razie nie chciałam wyjaśnień, bo
co ja mogłam zrobić?
Kiedy byliśmy dziećmi, bawiliśmy się z rodzeństwem
w mamę i tatę, albo bawiłyśmy się Blanca i ja
i przekonywałyśmy Pabla, żeby się do nas przyłączył,
potrzebowałyśmy go, bo był mężczyzną, a żeby bawić się
z niejaką godnością, potrzebna była postać męska. Jedna
z naszej dwójki robiła za matkę, a druga za dziecko albo za
babcię, albo za opiekunkę. „Pablo – mówiłyśmy mu – czas
wykąpać dziecko” albo „Pablo, już nakryto do stołu, czas na
kolację”, a nasz brat odpowiadał: „Jestem w Madrycie i wrócę
dopiero jutro”. My się obrażałyśmy, tak się nie bawi, są jakieś
zasady!, chociaż prawda jest taka, że Pablo świetnie odgrywał
swoją rolę, grał takiego ojca jak nasz, a nasze oburzenie, mojej
siostry i moje, odzwierciedlało niezgodę pomiędzy naszymi
rodzicielami.
Teraz w mamę i tatę bawili się mój ojciec i matka i mama
mówiła: „Luis, jest już ciepła woda w wannie, wykąpiemy
Miguela” (to zwykła hipoteza, czysta fikcja, nigdy tego nie
powiedziała) albo „Luis, jest piękny wieczór, chodźmy na
spacer” (następna entelechia), a ojciec odpowiadał: „Jestem
w Madrycie, wrócę w piątek” albo „Mam trochę kłopotów, nie
przyjdę na kolację”, a matka odkładała słuchawkę i myślała,
smutna, rozczarowana, nie tak się bawi, nie takie są zasady.
Wybitny Ludwig pewnie spróbowałby ją pocieszyć, siadając
naprzeciwko niej w salonie (matka na kanapie, swojej kanapie,
Wittgenstein na pufie). „Nie złość się na Luisa – mówiłby do niej
Ludwig – to kwestia użycia języka, funkcji słów, dla ciebie słowo
małżeństwo oznacza jedną rzecz, a dla twojego męża inną,
chodzi o to, że gracie w inne gry, a wydaje się wam, że w to
samo”.
Matka westchnęłaby, wydychając dym przez nos i przez usta
– oddychała w taki sposób, zawsze miała zapalonego papierosa
– „Nie wiem, co ci odpowiedzieć, Ludwig, wypijesz szklaneczkę
whisky?, ale Wittgenstein z przerażeniem odrzuciłby
propozycję wypicia alkoholu i zaleciłby jej milczenie, dyskrecję,
„o czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć”, i wtedy moja
matka popadłaby w przygnębienie, ona tak bardzo lubiła
mówić!, tak wielką miała ochotę, dokładnie w tej chwili – teraz,
kiedy miała czas, bo Luis nie wracał na kolację – opowiedzieć
temu nadętemu Austriakowi, jak to wszystko się dobrze zaczęło,
jak dobrze się bawili, ona i jej małżonek w podróży poślubnej,
w Pampelunie, na święcie Sanfermin, pijani oboje od
pierwszego do ostatniego dnia, i jak sobie wyobrażała, jakie
będzie jej życie mężatki, wreszcie wolność, już nigdy więcej nie
będzie musiała słuchać ojca, będzie robić, co jej się spodoba, jak
gorzko było odkryć, że zamieniła jednego szefa na drugiego!,
już nie rządził nią ojciec, tylko mąż, a co miała zrobić ona
z jednym, dwojgiem, trójką, czwórką, piątką dzieci, to tak jakby
miała pięć kul żelaznych u nogi, moja matka, kobieta po
studiach, kobieta nowoczesna, postępowa, która paliła i piła jak
mężczyzna, albo więcej, skazana na siedzenie w domu
godzinami, miesiącami, latami, i bawienie dzieci, męża,
czekanie na dzieci, na męża, „nie podoba mi się ta zabawa,
Ludwig, chcę się bawić w coś innego”, powiedziałaby mu,
doskonale wiedząc, że to będzie niemożliwe, kobieta zamężna
i z dziećmi we frankistowskiej Hiszpanii mogła się bawić tylko
w tatę i mamę.
Teraz to ja jestem z Wittgensteinem, jestem dziesiątą siostrą,
mam na imię Klara (Klara Wittgenstein nie brzmi wcale źle),
mój ojciec, Karl, jest wściekły, jak zwykle, ale dzisiaj wyjątkowo
mocno: żaden z moich braci, Hans, Rudi, Kurt, Paul ani Ludwig,
nie chce zostać inżynierem ani poświęcić się interesom, co jest
jego życzeniem; synowie go zawiedli, są neurotyczni, miękcy, są
istotami udręczonymi, artystycznie kapryśnymi, nie są
przebojowi ani witalni, i, co gorsza, brakuje im męskości! Chcę
stawić mu czoło; ja, która w odróżnieniu od moich sióstr: Gretl,
Heleny i Herminy, nie jestem dziewczyną zwiewną i delikatną,
i obdarzoną kobiecymi zdolnościami, bo nie potrafię malować
ani szyć, ani grać na pianinie, ani żadnym innym instrumencie
(nawet na trójkącie), ja urzeczywistnię jego marzenie, spełnię
jego pragnienia: zostanę inżynierką przemysłową!
– Nie pleć bzdur! – zagrzmi mój ojciec Karl.
Mój ojciec Luis też przeżył rozczarowanie, kiedy zrozumiał,
że żaden z trzech synów nie pójdzie w jego ślady, chciał mieć
syna adwokata, któremu przekaże kancelarię. Ja studiowałam
prawo, ale na mnie nie liczył – adwokatura to męska rzecz, bo
on był adwokatem – oczekiwał, że zdobędę jakąś posadę,
cokolwiek, i zapewnię sobie spokojne i niezbyt wymagające
stanowisko w administracji publicznej, i sądzę, że właśnie to,
jego niechęć, skłoniło mnie ostatecznie do podjęcia decyzji:
zostanę adwokatką, choćby tylko po to, żeby mu się
przeciwstawić. (Praktykowałam przez piętnaście lat i gdy tylko
udowodniłam ojcu, że choć jestem kobietą, mogę wykonywać
jego pracę, straciłam całe zainteresowanie, potwierdzając
niniejszym, jak mniemam, jego przekonanie, że kobiety są
niestałe, płoche z natury i nie nadają się do ciężkiego zajęcia
adwokata).
Hans, Rudi i Kurt Wittgensteinowie nie dożyli starości:
popełnili samobójstwo, to cena, jaką zapłacili za złamanie
zasad, za przeciwstawienie się ojcowskiej woli. Hans,
pierworodny, cudowne dziecko (pierwsze słowo, które
wypowiedział, brzmiało Edyp), zniknął, pływając kajakiem po
jakimś jeziorze w Ameryce Północnej; ciała nigdy nie
odnaleziono, mówiono o „wypadku”, chociaż jego rodzina
publicznie przyznała, że popełnił samobójstwo. Hans, który był
homoseksualistą, już wcześniej wykazywał skłonności
samobójcze. Zmarł w październiku 1902 roku, mając
dwadzieścia cztery lata. W dwa lata później, tego samego
miesiąca, października (może w ramach hołdu), Rudi
Wittgenstein, który z nakazu ojca studiował chemię w Berlinie,
ale interesował się teatrem, fotografią i muzyką, pewnego
wieczoru udał się do jednej z berlińskich kawiarni; zamówił
szklankę mleka dla siebie i butelkę wody mineralnej dla
pianisty, z prośbą, żeby zagrał mu senną piosenkę ludową,
Verlassen, verlassen, verlassen bin ich; podczas gdy
rozbrzmiewały jej akordy, rozpuścił w szklance saszetkę
cyjanku. Miał dwadzieścia dwa lata. Zostawił list skierowany do
rodziców, wyjaśniający, że nie jest w stanie znieść bólu, który
wywołała w nim śmierć pewnego przyjaciela. Rudi też był
homoseksualistą i żył udręczony swoim „zboczeniem”. Został
pochowany w Wiedniu bez rozgłosu; ojciec zabronił
wypowiadać jego imię w swojej obecności. Kurt Wittgenstein
strzelił sobie w skroń w okopie podczas pierwszej wojny
światowej. Siostry były zaskoczone, to był rodzinny wesołek.
Ludwig nie odebrał sobie życia, chociaż od chwili, gdy
skończył dziesięć lat, nosił w sobie myśli samobójcze oraz
poczucie, że nie zostało mu wiele czasu, jego śmierć była
nieuchronna, cokolwiek miał zrobić – zwyczajnie położyć kres
filozofii – powinien to robić szybko. Swojemu najlepszemu
koledze z Cambridge, Davidowi Pinsentowi, zwierzył się, że
cierpi na samotność i że od lat planuje samobójstwo, i wstydzi
się, że nie miał jeszcze dość odwagi, by zrealizować swoje
zamiary. W prowadzonym zeszycie zapisał:
„Jeśli samobójstwo jest dozwolone, w takim razie wszystko
jest dozwolone. To rzuca pewne światło na naturę etyki,
samobójstwo jest bowiem w jakimś stopniu grzechem
elementarnym. […] A może samobójstwo, samo w sobie, nie jest
ani dobre, ani złe?”.
W jego rodzinie samobójstwo nie było dozwolone, więc
śmierć Hansa i Rudiego zagęściła atmosferę w pałacu do tego
stopnia, że jego mieszkańcy żyli w stanie nieznośnego napięcia,
tak wielkiego, że Karl się ugiął i pozwolił, żeby mali, Ludwig
i Paul, poszli do szkoły, i chociaż wykształcenie, które otrzymali
w domu, nie przygotowało ich do tego, Ludwig szybko został
przeniesiony o klasę wyżej niż wynikająca z jego wieku, co
zresztą nie pozwoliło mu chodzić do jednej klasy z innym
znanym Austriakiem, uczęszczającym do tej samej szkoły,
Adolfem Hitlerem, który z kolei został przeniesiony o klasę niżej
z powodu nienadążania za resztą kolegów. Bracia
Wittgensteinowie nie byli przyzwyczajeni do zadawania się
z innymi dziećmi, kultywowali samotność, nie znali nic innego
i czasem nawet to, współistnienie z samym sobą, stawało się dla
nich niemożliwe. (Ludwig napisał: „Piekło to nie inni, piekłem
jest sam człowiek”). Rosły, niezdarny, jąkała, dziecko bogaczy,
niebywale inteligentny, pewny siebie, z potężną osobowością,
niezbyt chętny do tracenia czasu na dziecięce zabawy,
rozkoszował się swoim odosobnieniem.
Ja też byłam samotniczką, chociaż z powodów przeciwnych:
nie miałam osobowości, powiedziały mi to przy jakiejś okazji
koleżanki z klasy, a ta rewelacja wywołała u mnie tak głęboki
niepokój, że pobiegłam do domu i zwierzyłam się siostrze,
szukając u niej pocieszenia, ale Blanca mnie nie pocieszyła,
„Oczywiście, że nie masz osobowości! Naśladujesz mnie we
wszystkim”, oskarżyła mnie, poszłam więc do mamy, słuchaj, co
mi powiedziały dziewczyny w szkole, słuchaj, co powiedziała
Blanca!; moja mama nie znosiła kłamstw i hipokryzji, więc
i tym razem nie odmówiła sobie szczerości: „Rację ma twoja
siostra, we wszystkim ją naśladujesz, jesteś jej cieniem”,
powiedziała i wróciła do czytania książki. Byłam krnąbrnym
cieniem, cieniem, który pragnął nabyć gęstości, zarysów,
światła, osobowości!
Pewnego razu, kiedy zajmował stanowisko nauczyciela
w jakiejś dziurze w Austrii, Ludwig Wittgenstein, próbując się
zaprzyjaźnić z jednym ze swoich uczniów, zdobyć jego
zaufanie, zapytał go:
– Jakie były najważniejsze zdarzenia w twoim życiu, na
przykład śmierci, samobójstwa, szaleństwo albo choroby?
Załóżmy, że to ja jestem uczennicą: co takiego bym
odpowiedziała nauczycielowi Wittgensteinowi?
Opowiedziałabym mu o ciężkim wypadku, który mieli mój brat
i siostra w dniu pierwszej komunii. Zrobiliśmy w domu
przyjęcie – komunie świętuje się na poważnie – i bawiąc się,
moje rodzeństwo: Blanca i Pablo, nagle przebiegło przez drzwi
z grubego szkła, oddzielające korytarz od salonu. Blanca miała
przecięte dwa ścięgna w prawej ręce, a Pablo niepokojącą ranę
szyi; ja, zobaczywszy krew, wykorzystałam sytuację, żeby
zemdleć, i moja matka musiała wszystko ogarnąć, ja bez czucia,
poranione dzieci, przerażeni goście; w chwilach kryzysu matka
rosła, była nieprawdopodobnie skuteczna, tej samej nocy pilna
operacja w klinice Teknon uratowała rękę mojej siostrze; co zaś
się tyczy Pabla, kawał szkła nie poderżnął mu gardła, jak się
obawialiśmy, jego rana była powierzchowna. Ja spędziłam noc
w domu sąsiadki, dręczona poczuciem winy. Inne dzieci z mojej
klasy nie miały komunii razem ze mną, bo Kościół katolicki
postanowił odłożyć przystąpienie do tego sakramentu do
ósmego roku życia. Jednak moja siostra poszła do komunii
w wieku siedmiu lat i ja nie chciałam być gorsza, tak bardzo się
uparłam, że udało mi się dopiąć swego (nie pamiętam tego, ale
mama opowiedziała mi, że przez całe pół roku nie napisałam
nic na klasówkach w szkole i nie zakończyłam tego osobistego
strajku, dopóki nie osiągnęłam celu) i poszłam do komunii
z uczniami o rok starszymi: oni skończyli już osiem albo
dziewięć lat, ja siedem, z jakąż dumą trzymałam zapaloną
świecę, wchodząc z procesją do kościoła! Jednak Bóg ukarał
mnie za pychę. Jeszcze kilka lat zajęło mi uwolnienie się od
Boga; co do poczucia winy…
Nie wiem, ile miałam lat, dziewięć albo dziesięć, kiedy
zapalił się mój dom; to też opowiedziałabym Ludwigowi,
którego interesowały katastrofy. Zdarzyło się pod wieczór,
Blanca i ja, wbrew wyraźnemu zakazowi matki, bawiłyśmy się
robieniem popcornu w maszynie, którą dał mi w prezencie
ojciec chrzestny. Nagle pojawił się dym, dużo dymu;
przypuszczałyśmy z siostrą, że jego źródłem jest zakazana
maszyna, którą szybko wyłączyłyśmy z prądu i czekałyśmy, aż
dym się rozwieje, było go jednak coraz więcej i zrobił się
gęstszy, przestraszyłyśmy się i pobiegłyśmy powiedzieć o tym
mamie, która dochodziła do siebie w łóżku po operacji żylaków;
kiedy razem z nią wróciłyśmy do pokoju, płomienie już buchały
ponad drzwiami antresoli, gdzie doszło do zwarcia. Następny
obraz, jaki mam w pamięci, to taki, że we troje: Blanca, Pablo
i ja, wychylamy się z balkonu sąsiadów piętro wyżej
i przyglądamy się tłumowi zebranemu na chodniku po drugiej
stronie ulicy, patrzącemu z zafascynowaniem na trzy wozy
strażackie, chmury czarnego dymu buchały przez balkon
naszego mieszkania, pod nami, i na nas, ofiary, z żalem,
w panice, pokazywali na nas. (Pożar zniszczył mój pokój
i znaczną część korytarza, ściany poczerniały i przez wiele
miesięcy, mimo malowania, mój pokój śmierdział dymem,
spalonym drewnem i plastikiem). Matce puściły wszystkie szwy
po operacji, ale nie skarżyła się i szybko zabrała się do roboty:
ewakuować dzieci, wezwać straż, przyjąć strażaków i brać
udział w gaszeniu domu w płomieniach.
Od tamtego czasu zaczęłam cierpieć na bezsenność, nie
chciałam spać w swoim pokoju, bałam się, że znowu będzie
pożar i że się spalę. Wstawałam nocą i szłam pod pokój moich
rodziców, zbierałam w sobie konieczną odwagę albo męczyłam
się staniem pod drzwiami, aż w ciemności pukałam delikatnie:
„Mamo, mamo!”, mówiłam cicho, żeby nie obudzić ojca.
– Co się dzieje?
– Boję się.
A mama, która nie znosiła, żeby ją budzić, wychodziła
z pokoju otulona szlafrokiem i mnie pocieszała, to pamiętam,
chociaż nie rozumiała mojego niepokoju ani moich strachów,
mama nie znała strachu.
Inna scena z dzieciństwa: moje rodzeństwo i ja, nadzy od
pasa w górę, czekamy w kolejce, aż jakaś dziewczyna nas
wychłoszcze pejczem, który mój ojciec przywiózł z jakiejś
podróży. To coś, co się powtarza, zawsze kiedy nie ma mamy.
Gdy jej o tym opowiadamy, ona nie wierzy; cechą, którą się
szczyci, jest to, że zawsze staje po stronie służących w domu,
kiedy jest konflikt pomiędzy nimi a nami, twierdzi, że dorosłym
zawsze można wierzyć, a dzieci kłamią i zmyślają, ale któregoś
dnia, wracając do domu, moja matka natknęła się na tłum
gapiący się w górę, jak w dzień pożaru, na nasz balkon, na
którym oszalała dziewczyna siedzi okrakiem na barierce,
wyrzuca z siebie ogłuszające wrzaski: „Rzucę się, rzucę się!”.
Nie rzuciła się, zapobiegła temu moja mama, wychodziła
obronną ręką ze wszystkich kryzysów, już mówiłam. Ludwig
patrzy na mnie swoimi wielkimi, intensywnymi szarymi
oczyma, zawiedziony, bo dziewczyna się nie zabiła, nudzą go
moje historie, nie ma w nich prawdziwej tragedii, niecierpliwi
się. „Jest więcej – obwieszczam mu – opowiem ci następną
anegdotę, która ci się spodoba” – i zanim gestem
zniecierpliwienia każe mi się zamknąć, opowiadam mu o tej
zimowej niedzieli – właśnie miałam skończyć albo już
skończyłam czternaście lat – kiedy wracaliśmy z mamą
samochodem z Formigal, gdzie spędziliśmy weekend na
nartach. Wyjechaliśmy po obiedzie; mama z nami, dziećmi, nie
jadła, tylko w restauracji z przyjaciółmi, i być może z nimi była
wesoła i frywolna, kiedy jednak przyszła do naszego
mieszkania, jej humor uległ zmianie. Pod zalewem krzyków
i gróźb w milczeniu zanieśliśmy walizki i toboły do starego
rodzinnego seata, mając nadzieję, że nasze posłuszeństwo
ostudzi jej furię; wiedzieliśmy, jak się zachowywać, kiedy się
napiła, najlepiej było nie przypominać jej o naszej obecności,
starać się, by nas nie zauważyła, dlatego nic nie powiedzieliśmy,
kiedy wzięliśmy pierwszy zakręt z niespotykaną prędkością,
i dalej milczeliśmy, kiedy przyspieszyła przed następnym,
bardzo ostrym, i nie poprosiliśmy jej, żeby jechała wolniej, bo to
wywołałoby eksplozję gniewu, i chociaż wiedzieliśmy, że
wydarzy się to, co się wydarzyło, bardziej drżeliśmy przed jej
wściekłością niż przed uderzeniem, które wstrząsnęło
samochodem, gdy wyleciał z zakrętu w stronę przepaści, żeby
zaraz ślizgając się, ruszyć w przeciwnym kierunku, w stronę
góry, i wirować wokół własnej osi, aż przewrócił się raz, dwa,
trzy razy, jakby w zwolnionym tempie, ciągle w tej bańce ciszy,
w której widziałam, jak walizki i tobołki przelatują mi nad
głową, i uznałam, że nie żyję, aż wreszcie samochód się
zatrzymał, tyłem do szosy. Przeżyłam, miałam zaledwie kilka
zadrapań; z ulgą stwierdziłam, że mój brat Pablo i kuzyn
Juanma też żyją, ale miejsce kierowcy było puste. Moja matka
leżała pod samochodem. Zawołaliśmy ją, dopiero teraz na nią
krzyczeliśmy, ale nie odpowiedziała. Zatrzymaliśmy
przejeżdżającą furgonetkę i przy pomocy kierowcy i jego
pasażera zdołaliśmy ją wyciągnąć; jeden z pomagających nam
mężczyzn nachylił się nad nią, „oddycha!”, powiedział, była
nieprzytomna, ale nie martwa.

Jako dziewczynka pieściłam w myślach fantazję, że pewnego


dnia, dowolnego, nawet tego samego niedzielnego popołudnia,
kiedy siedziałam zatopiona w marzeniach, zamiast zabrać się
do lekcji, zadzwoni dzwonek, ktoś otworzy drzwi; do mojego
pokoju będą docierały głosy rozmowy obcych ludzi, potem
dźwięk kroków, głos mojej matki, „Claro, wyjdź – zawoła mnie –
przyjechali twoi prawdziwi rodzice”, którzy okażą się parą
Amerykanów. Spotkałabym się z nimi w przedpokoju,
szczęśliwa, z ulgą, wreszcie po mnie przyjechali! Moi
prawdziwi rodzice byliby wysocy, rumiani i uprzejmi i nie
piliby wina ani whisky, ani żadnego innego alkoholu, tylko
wodę i coca-colę. Moja siostra – moja przyszywana siostra –
przyglądałaby mi się zżerana przez zazdrość, a ja w tym czasie
pakowałabym byle jak swoje ubrania do walizki i potem
żegnałabym się bez bólu (i bez żalu) z moją adopcyjną matką
i wróciłabym ze swoimi prawdziwymi rodzicami do Ameryki.
Wydawało mi się, że matka mnie nie znosi.
Kiedy już byłam dorosła, po śmierci mamy, jedna jej
koleżanka, Isabel, opowiedziała mi zdarzenie z czasów, kiedy
oni wszyscy byli młodzi, moi rodzice i Isabel, i jej mąż, José
María, którym właśnie urodziła się córka; moi rodzice poszli ich
odwiedzić i najwyraźniej moja mama zachwyciła się tym
niemowlakiem, „chcę taką samą córeczkę”, powiedziała, albo
coś podobnego, ale mój ojciec ją zgasił: „My będziemy mieli
tylko synów!”. Bóg go pokarał dwiema córkami z rzędu.
Wyobrażam sobie rozczarowanie mamy po moich
narodzinach, bardzo była zakochana w mężu i wiedziała, jak
pragnie mieć syna; to, że pierwsze dziecko okazało się
dziewczynką, już pewnie było przykre, a fakt, że zaraz potem
urodziła się następna dziewczynka, ja, był niewybaczalny, coś
w tym rodzaju musiała poczuć moja mama, winę,
przygnębienie, tak mi się teraz wydaje (chociaż już jako małe
dziecko odnosiłam niejasne wrażenie, że nie spełniam jej
oczekiwań i że wszystko by mi lepiej szło, gdybym była
chłopakiem), i może wyjaśnia to niechęć graniczącą z wrogością
wobec Blanki i mnie, którą często dostrzegałam u mamy;
znosiła nas, a swoje męskie potomstwo kochała, to
faworyzowanie nie było dla nikogo tajemnicą i bez wątpienia
mama byłaby szczęśliwsza, gdyby nie miała córek. Paradoksem
tej sprawy jest to, że ona też zaznała odtrącenia przez swoją
mamę, moją babkę, z powodu brata; aż do skończenia
dziesięciu lat moja mama była najmłodsza i najbardziej
rozpieszczana przez całą rodzinę, potem urodził się brat Tito
i wszystko się zmieniło. A jednak ona powieliła to matczyne
zachowanie, które tak bardzo ją oburzało; tak się zdarza, wraz
z upływem czasu odkrywamy, że przejmujemy zwyczaje,
manie, wzory zachowań rodziców (ja na przykład popadłam
w nałóg, który tak bardzo potępiałam u mamy, spędzam
wieczory na dzwonieniu do znajomych i pouczam ich, i daję im
rady, chociaż nie obrażam się, jeśli nie są mi posłuszni, nie
mogę, brak mi autorytetu, który ona miała).
Byłyśmy z siostrą „dziewczynkami”, byłyśmy nimi, dopóki
żyła mama, nawet po ślubie mojej siostry i po urodzeniu się
moich siostrzeńców; moi bracia byli oczywiście „dziećmi”.
Wittgenstein stwierdził w Traktacie, że język odmalowuje
rzeczywistość, wypowiadamy słowo dziecko i przedstawiamy
sobie w wyobraźni jego rzeczywisty korelat, w ten sposób
rozumiemy, kim jesteśmy i co nas otacza, poprzez sieć języka
i jego połączenia logiczne, stąd „granice świata” są „granicami
języka”, później jednak się wycofał: językowi, zrozumiał, nie
można ufać, słowo nie ma jednego znaczenia, tylko kilka,
w zależności od kontekstu, od jego użycia, i naświetlił teorię
gier językowych. Nie jest tym samym powiedzieć „dziecko”
neutralnym głosem, co powiedzieć „moje dziecko” tonem
czułym albo krzyknąć: „Dziecko!”, jakby upominając, a kiedy
moja mama mówiła „dzieci”, oznaczało to jedną rzecz, ale kiedy
mówiła „dziewczynki”, z tonu, jej intencji, twardości spojrzenia
wynikało, że chciała powiedzieć coś zupełnie innego, chciała
powiedzieć „moi wrogowie”, i w okresie nastoletności
i pierwszej młodości byłyśmy z siostrą wrogami przez
antonomazję naszej mamy, z którą miałyśmy bardzo złe relacje;
powiedzieć „dziewczynki” w mojej rodzinie znaczyło tyle samo,
co powiedzieć „Furie”, „Wiedźmy”, „Harpie”, dziewczynki były
synonimem złych, krnąbrnych, agresywnych, i często takie
byłyśmy, nieposłuszne i złe, jak sądzę. Moja siostra Blanca
wiodła z mamą kłótnie najstarszego dziecka, które musi się
domagać, wydrapywać pozwolenia, wolność, rozjątrzane
wzajemną urazą; ja, cień, działałam jak on, zawsze stawałam po
stronie siostry w jej konfliktach z mamą, i może właśnie to
kazało myśleć ojcu, że ze mnie adwokata nie będzie, dobry
adwokat nie poświęca czasu na obronę z góry przegranych
spraw.
Jakiś czas temu ojciec sprzedał dom rodzinny i musiał go
opróżnić; poprosił, żebyśmy przyszły przed przeprowadzką po
swoje rzeczy, nasze wspomnienia. Mój brat Pablo poszedł jako
pierwszy i oświadczył nam, że w jednej z szaf na antresoli
odkrył rzeczy z czasów, kiedy byliśmy mali, przechowane przez
naszą mamę. Ja chciałam odzyskać swoje pierwsze próby
literackie, jakieś szalone parodie tych powieści, które
wypożyczałam w kiosku, o Dzikim Zachodzie albo autorstwa
Corín Tellado, napisane, żeby zabawić rodzeństwo, i które
mamie też się podobały, byłam ciekawa ich lektury po tylu
latach. Poszłam do domu ojca, wdrapałam się po drabinie
i porządnie przeszukałam antresolę: znalazłam zeszyty szkolne,
albumy, rysunki dziecięce, a nawet notatki uniwersyteckie
moich trzech braci, ale z rzeczy należących do naszej dwójki
mama nie zachowała zupełnie nic, jakby chciała wymazać
wszelki ślad naszego istnienia, jakby chciała poprawić
rzeczywistość, wyobrażając sobie inną, równoległą, w której
nigdy nie miała córek, i w jakimś stopniu ją rozumiem,
i wybaczam jej, przysporzyłyśmy jej wiele rozczarowań, choć
w zasadzie to ja przysporzyłam.

Marjorie Perloff (nie wiem, kim jest) w artykule, który


znalazłam w necie, zatytułowanym Drabina Wittgensteina:
Wprowadzenie, opowiada, jak to w 1939 roku Ludwig
Wittgenstein i jego student i przyjaciel Norman Malcolm,
spacerując nad brzegiem rzeki w Cambridge, przeczytali
w jakimś artykule prasowym, że Niemcy oskarżają rząd
angielski o to, że stoi za ostatnią, nieudaną próbą
zamordowania Hitlera. Wittgenstein stwierdził, że to go nie
zaskakuje, a Norman Malcolm odpowiedział, że „Brytyjczycy są
za bardzo cywilizowani i przyzwoici, żeby wplątać się w coś tak
mętnego, i akt takiej natury jest nie do pogodzenia z brytyjskim
charakterem narodowym”. Odpowiedź rozwścieczyła Ludwiga,
który pisał do swojego studenta w pięć lat później:
„Za każdym razem, kiedy myślę o Tobie, przychodzi mi do
głowy to zdarzenie, które wydaje mi się bardzo ważne […]
wygłosiłeś komentarz o «charakterze narodowym», który
zwrócił moją uwagę przez swój prymitywizm. Więc myślę: jaki
ma sens, żebyś studiował filozofię, skoro służy Ci wyłącznie do
rozprawiania z niejaką poprawnością o zawiłych kwestiach
logicznych, ale nie poprawia Twojego sposobu myślenia
o sprawach fundamentalnych dla życia, jeśli nie czyni Cię
bardziej refleksyjnym, ostrożniejszym niż dowolny dziennikarz
w chwili, kiedy stosuje wyrażenia NIEBEZPIECZNE, które ten
typ osób wykorzystuje dla własnych celów”.
Ludwiga wzburzyło to, że jego student mówi o abstrakcjach
jako o „charakterze narodowym”, nie zastanowiwszy się nad
ich brakiem substancji, zawartości (dla Wittgensteina słowa
ojczyzna, naród były flatus vocis, ale nie zawahał się zaciągnąć
jako szeregowiec do wojska austro-węgierskiego, kiedy
wybuchła pierwsza wojna światowa, i walczył za ojczyznę i za
naród pobudzony świerzbieniem obowiązku (kolejne flatus
vocis).
Ja także obawiam się abstrakcji i jako dawną adwokatkę
odrzucają mnie normy, nie wierzę na przykład w JEDNOŚĆ
powieści, myślę, jak Cervantes, że powieść jest
„nieskrępowanym pismem” i że zmieści się w niej wszystko,
nawet nieporządek, jeśli ma jakiś cel, ale już od iluś tam stron
niepokoi mnie myśl, jak zdołam uzasadnić nagłe przeskoki od
Sandry Mozarovski do mojej mamy, od mamy do Wittgensteina,
od króla do mnie samej, czy wiem, dokąd zmierzam?, czy
dokądś zmierzam? (a jeśli dokądś zmierzam, to dlaczego tak
bardzo okrężną drogą?), i próbuję przekonać siebie, że to gra,
którą sobie wymyślam, według własnych zasad i własnej logiki:
Sandra i ja byłyśmy sobie współczesne i obie ćwiczyłyśmy balet
w dzieciństwie, z różnym szczęściem, Sandra grała na gitarze,
ja próbowałam się nauczyć grać, Sandra była pół-Rosjanką, ja
jestem oddaną miłośniczką rosyjskiej literatury, jej ojciec był
dyplomatą Jugosławii, kraju, którego rozpadowi poświęciłam
powieść, ona, Sandra, wyznała prowadzącemu z nią wywiad
dziennikarzowi swój zamiar studiowania prawa, żeby zostać
dyplomatką, ja studiowałam prawo i mój ojciec próbował mnie
przekonać, bezskutecznie, żebym starała się o posadę
w dyplomacji („ty byś tylko chciał się znaleźć daleko ode mnie –
pomyślałam – nie dam ci tej przyjemności”); co do
Wittgensteina, jego matka i moja miały to samo imię, Maria
Józefa (i jedna jego ciotka miała na imię Clara); jego uważano za
rodzinnego wariata, ja też jestem wariatką w mojej rodzinie!,
jego ojciec zmarł we śnie, moja matka zmarła w łóżku… Poza
tym w niczym nie jesteśmy podobni i odnoszę wrażenie, że to
jest następna reguła tej powieści, rozbieżność.

W 1906 roku, w wieku siedemnastu lat, Ludwig Wittgenstein


rozpoczął studia z inżynierii mechanicznej w Technische
Hochschule w Charlottenburgu i w dwa lata później przeniósł
się na uniwersytet manchesterski, żeby doktoryzować się
z aeronautyki, miał ambicje zaprojektować własny samolot.
Koledzy wspominali go później jako ekstrawaganckiego
Austriaka, bardzo dobrze wychowanego, ale niezręcznego
w stosunkach międzyludzkich i ze skłonnością do wybuchów
furii. Miał problemy z zadawaniem się ze zwykłymi ludźmi,
doprowadzały go do szału ich problemy ze zrozumieniem, ich
przyciężka inteligencja, tylko pośród umysłów wyjątkowych,
takich jak on, rozluźniał się i czuł dobrze, i to bez wątpienia jest
przekleństwo geniusza, samotność, niekomfortowe poczucie, że
jest gigantem pośród pigmejów.
Mnie zwykle ludzie nie odrzucali ani nie irytowali, wręcz
przeciwnie; zawsze pragnęłam być taka jak inni, pokładałam
w tym cały swój projekt szczęścia. Pamiętam siebie,
osiemnastolatkę, w lato poprzedzające moje pójście na
uniwersytet, w domu moich rodziców, w Ciudadeli na Minorce.
Rodzice kupili dom od arcybiskupstwa i mama zajęła się
przebudową i odnową. To bardzo stary, wielki dom,
kilkupiętrowy; parter, gdzie mieszkamy my, dzieci, jest
labiryntowy, łatwo się zgubić w jego zakamarkach, dawniej
znajdowały się tam pomieszczenia gospodarcze; moi rodzice
śpią na piętrze, w części wytwornej, w której dawna
właścicielka doña Eugenia miała swoje pokoje i kaplicę i gdzie
przyjmowała gości. Jest noc, panuje wilgotny, lepki upał, ja
siedzę w swojej jaskini, kamiennym pokoju z niskim
sklepieniem, bez okien, gdzie dawnymi czasy trzymano
zwierzęta, sądząc po kamiennym korycie, które ciągle tam stoi;
palę skręta i czytam albo próbuję czytać Panią Bovary, dręczą
mnie skwar, komary i poczucie, że czas, godziny, minuty mijają
i w moim życiu nic się nie dzieje. Z przyległej sypialni, gdzie śpi
moja siostra, dochodzi mnie szmer głosów i śmiechów, który
mnie rozprasza i denerwuje, to jest życie, mówię do siebie,
zabawa w towarzystwie, bo moja siostra jest ze swoim
ówczesnym chłopakiem, Alejandrem, który od dwóch tygodni
siedzi w pokoju Blanki. Mama o tym nie wie. Ona nigdy nie
schodzi na parter, jeśli chce nam coś powiedzieć, dzwoni przez
interkom. Zaciągam się skrętem i czuję się nieszczęśliwa, co
mogę zrobić, żeby włączyć się w życie innych ludzi? Blanca ma
chłopaka i przyjaciół, mama – bardzo bujne życie towarzyskie,
Emma Bovary kolekcjonuje kochanków, a ja? Zamieszkuję
otchłań. Przygnębia mnie myśl, że nigdy nie zdołam się wyrwać
z tego odosobnienia, że reszta mojej egzystencji przebiegnie tak
właśnie, samotnie w moim pokoju, na czytaniu powieści,
paleniu skrętów… Później, gdzieś koło północy albo pierwszej,
zmęczona tym, że nie jestem w stanie zasnąć – duszę się
w swojej jaskini i nie daje mi spać strach przed latającymi
karaluchami, które się w niej mnożą – wlokąc prześcieradło,
wchodzę boso po schodach wewnętrznych na piętro i po
omacku wślizguję się do mojego ulubionego pokoju, pokoju
indyjskiego, który mama udekorowała kobiercami i tkaninami,
i lampami przywiezionymi z podróży do Indii, i kładę się spać
w jednym z łóżek, ze swoją pościelą. Dwie, trzy, cztery godziny
później matka wpadnie do pokoju i obudzi mnie krzykami
i poszturchiwaniem i przegoni mnie z łóżka, wzburzona,
oburzona, mam zakaz spania w tamtym miejscu. Mama jest
bardzo gościnna, we wszystkich swoich domach ma pokój
gościnny, na Minorce aż cztery; jej dzieci nie mogą ich używać,
kiedy są puste, nie jesteśmy ich godni, jeszcze nie. I każdej nocy
tego długiego lata powtarza się ta sama scena, perwersyjna gra:
ja kładę się spać w pokoju indyjskim, mama wraca nad ranem
z jakiejś imprezy albo kolacji, albo dyskoteki, i wywala mnie
wściekła, to dziwaczna wojna partyzancka, dlaczego się przy
niej upieram, nie wiem, jest bardzo nieprzyjemna, budzenie
krzykami i uderzeniami, obelgami i agresywnością, którą
postrzegam jako nienawiść, jest bolesne, a jednak trwam,
znowu to robię…
Badanie rysunków śmigieł skłoniło Wittgensteina do
zainteresowania się podstawami matematyki. Największym
autorytetem w tej materii był Anglik, Bertrand Russell, który
w swoim dziele Principia mathematica starał się wykazać, że
matematyka wynika z podstaw logiki. Wittgenstein pojechał do
Cambridge, na którym to uniwersytecie nauczał Russell. Zaraz
po przyjeździe Ludwig stawił się bez zapowiedzi w jego
mieszkaniu i wyjaśnił w swej kulawej angielszczyźnie, kim jest
i po co przyjechał. Stał się cieniem Russella, cieniem irytującym,
który nie zadowalał się byciem cieniem rzucanym przez
filozofa: chciał iść z nim jednym krokiem i wkrótce miał go
wyprzedzić, i będzie Ludwig ciałem świetlistym, Russell zaś
jego ulotnym cieniem. Zaczął chodzić na wykłady angielskiego
myśliciela, na których bywało niewielu studentów (logika
matematyczna jest materią niebywale trudną), i szybko
zdominował dyskusje na zajęciach, nikomu nie pozwalał
mówić. Męczył Russella swoimi filozoficznymi wątpliwościami
przy każdej okazji, przy kolacji, nocą w jego mieszkaniu…
Russell myślał o nim, że jest typem ekscentrycznym
i uciążliwym; może aby się go pozbyć, polecił mu studia nad
logiką elementarną u jednego z najlepszych logików
w Cambridge, niejakiego doktora Johnsona. Po pierwszym
spotkaniu Wittgenstein oznajmił, że wystarczyła mu niecała
godzina, aby stwierdzić, że znamienity logik nie jest w stanie
niczego go nauczyć; Johnson ze swej strony poskarżył się, że już
podczas pierwszej rozmowy nowy student jął go pouczać.
Ludwig potrafił być bardzo impertynencki, ale Russell w końcu
doszedł do wniosku, że jest geniuszem. „Bardzo go cenię – pisał
do kochanki, Ottoline Morrell – sądzę, że Wittgenstein mógłby
rozwiązać problemy, na które ja już jestem za stary, żeby się
nimi zajmować”. Ludwig podzielał jego zdanie, pozwalał sobie
krytykować i poprawiać swojego mistrza bez skrupułów i dał
mu do zrozumienia, że już nadeszła dla niego pora na
porzucenie filozofii spekulacyjnej, tylko on sam mógł się jej
poświęcić z korzyścią. Russell później napisze: „Jego krytyka
(chociaż nie sądzę, żeby on był jej świadomy) miała dla mnie
wielkie znaczenie i wpłynęła na wszystko, co zrobiłem od
tamtego czasu. Zrozumiałem, że ma rację i że już nie mogę
aspirować do wniesienia jakiegoś znaczącego wkładu w myśl
filozoficzną”. Ludwig nie zdołał zabić Karla, ojca, którego
obsesyjny wpływ doprowadził do samobójstwa jego trzech
braci, ale nie wahał się zabić, na poziomie duchowym,
Bertranda Russella, swojego ojca filozoficznego.

Mogę się chełpić tym, że żaden mój nauczyciel nie miał


powodu, żeby uznać mnie za męczącą albo upierdliwą,
przenigdy nie dręczyłam swoich nauczycieli niewczesnymi
wątpliwościami prawnymi ani nie krytykowałam ich
twierdzeń, ani nie dawałam im do zrozumienia, że mój intelekt
dominuje nad ich intelektem, i nie pogardzałam wyniośle
treściami z podręcznika prawa cywilnego czy prawa
administracyjnego albo filozofii prawa, których lekturę mi
proponowali – jak to robił Wittgenstein, kiedy w końcu zgodził
się studiować historię filozofii, żeby zakończyć z typową dla
siebie arogancją, że ani Platon, ani Arystoteles, ani Święty
Tomasz, ani Kant, ani Hegel nie mieli pojęcia, co robią; ja
doprowadziłam swój wyszukany takt, pragnienie, żeby nie
niepokoić wykładowców, do granic nieniepokojenia ich nawet
swoją obecnością. Mamę ta moja delikatność doprowadzała do
szału, oburzało ją to, że odmawiałam chodzenia na zajęcia
i spędzałam całe dnie, leżąc na kanapie (w czasie, kiedy ona ją
opuszczała) i czytając powieści. Na swoje usprawiedliwienie
mogę powiedzieć, że pierwszego dnia zajęć poszłam na Wydział
Prawa Universidad Central w Barcelonie, na alei Diagonal, róg
alei Pedralbes, dokąd mogłam dotrzeć pieszo w mniej niż
dziesięć minut, wcale się nie śpiesząc, bo nasze nowe
mieszkanie – do którego przeprowadziliśmy się z Sarriá, kiedy
miałam dziesięć albo jedenaście lat – znajdowało się na tej
samej alei Pedralbes, co było jednym z powodów, i to nie
najmniej istotnym, że rozważyłam studiowanie prawa; poszłam
na uniwersytet tego pierwszego dnia, to prawda, ale nie byłam
w stanie wejść do sali z powodu liczby, nadmiaru studentów;
było nas tylu na tym roku, że wydawało się to bardziej
manifestacją niż zajęciami, szczęściarze albo przezorni, którzy
przyszli zawczasu, mogli znaleźć miejsce siedzące, pozostali
musieli stać albo przysiadali na kaloryferach, najwięcej zostało
nas na korytarzu, niektórzy nawet próbowali wyciągać szyje,
nadstawiać uszu i notować na stojąco, jak się dało. To był chaos,
katastrofa, wyjaśniłam mamie tego przedpołudnia, nie sposób
było śledzić wykładu profesora na odległość. Następnego dnia
wróciłam na uniwersytet, tym razem już niespóźniona:
punktualnie o dziewiątej rano już tam byłam i mogłam
zaświadczyć o kolejnym tłumie studentów, o przelaniu się sali
wykładowej. Wydaje mi się, że poszłam jeszcze raz,
z podobnym skutkiem, i od tamtego czasu nie postawiłam stopy
na wydziale, poza dniem zapisania się na zajęcia i sesją
egzaminacyjną. Gdybym mogła dostać się do sali, usiąść
w ławce i czytać powieści, chodziłabym na uniwersytet
codziennie… albo nie; gdyby nie sprawdzanie obecności, która
była obowiązkowa, przypuszczam, że do szkoły też bym nie
chodziła.
Na pierwszym roku prawa jednakowoż wypełniłam karty
zapisów dla wykładowców, z załączonym moim zdjęciem, ale
lenistwo albo opieszałość odwiodły mnie od tego w kolejnych
latach; wykładowcy, kiedy poprawiali moje egzaminy, nie mogli
znać mojej twarzy ani rozpoznać nazwiska, byłam dla nich
czystą abstrakcją, studentką duchem („o czym nie można
mówić, o tym trzeba milczeć”, a o mnie, z pewnością, moi
profesorowie nie mogli nic powiedzieć).
„Zawsze robisz, co ci się podoba”, mówiła mama, wściekła,
kiedy wchodziła do jadalni, żeby zjeść śniadanie, i zastawała
mnie w przyległym salonie, wyciągniętą na jej kanapie,
z książką, i miała w sumie sporo racji, ale w moim lenistwie
była metoda, miałam cel: zaradzić własnej ignorancji. Chciałam
przeczytać wszystko i poznać znaczenie wszystkich słów (jakby
miały tylko jedno znaczenie, jakby zawsze znaczyły to samo!).
Wcześniej czytałam w sposób nieuporządkowany i tylko,
niemal wyłącznie, literaturę współczesną oraz powieści z XIX
wieku, ale nie klasyków (z wyjątkiem Szekspira, którego dzieła
pochłonęłam w wieku czternastu lat, zachwycona jego
tragediami królów i książąt; byłam snobką, jego komedie bez
królewskości i arystokracji mnie nie interesowały); nadszedł
czas, żeby się okrzesać, przeczytać Arystotelesa i Platona,
i Sofoklesa, i Eurypidesa, i Homera, i Wergiliusza, i Senekę,
i Petroniusza, i Marka Aureliusza, i Dziekana z Hity, i Fernanda
Rojasa, i don Juana Manuela, i Garcilasa de la Vega, i brata
Luisa z Leonu, i Świętego Jana od Krzyża, i Lopego de Vega,
i Calderona, i Gongorę, i Queveda, i Cervantesa, rzecz jasna,
i Dantego, i Petrarkę, i Rabelais’go, i Woltera, i wielu innych…
Było to zadanie trudne i wymagało ode mnie dyscypliny oraz
wytrwałości, której teraz mi brakuje.
– Dlaczego dzisiaj też nie idziesz na uczelnię?
– Czytam Hume’a, mamo!
Nie mogłam jej tego powiedzieć, jeszcze bardziej bym ją
rozsierdziła. Ale to była jej wina, w pewnym stopniu; mama
była zawołaną czytelniczką i zaraziła mnie swoim
entuzjazmem, w naszym domu była dobra biblioteka i ona
nigdy nie broniła mi czytać żadnej książki, co więcej, kiedy
byłam mała, mówiła mi, widząc, który z tomów sobie
wybrałam, „nie spodoba ci się”. Nie mieliśmy telewizji, dopóki
nie skończyłam dwunastu lat, mama uważała, że telewizja nas
upospolici i oderwie od czytania, sądzę, że w moim przypadku
zdarzyło jej się tego żałować.
Ojcu też nie podobało się moje lenistwo, więc polecił mi
pracować w swojej kancelarii kilka popołudni w tygodniu; jego
sekretarka, bardzo zazdrosna o swoje kompetencje, nic mi nie
pozwalała robić, mogłam więc oddawać się lekturze otwarcie
i bez obawy przed matczynymi oskarżeniami. Ponadto ojciec,
żeby mnie czymś zająć, obarczył mnie przygotowaniem
tłumaczenia na hiszpański obszernego tomu angielskiego
prawa upadłościowego, które było dla mnie czymś takim jak
szata Laertesa, odnosiłam wrażenie, że cofam się w miarę
posuwania się do przodu w przekładzie, którego nigdy nie
ukończyłam. Poza tym moja koleżanka Elisenda (moja jedyna
koleżanka na studiach; nie zadawałam się z innymi studentami;
egzaminy nie zależały od stosunków towarzyskich), która
chodziła ze mną na kurs przygotowawczy, informowała mnie
na bieżąco o datach egzaminów i pożyczała mi notatki; przy
innych okazjach godziłam się udać na wydział, żeby poprosić
o pożyczenie notatek od najpilniej uczących się studentów, albo
szłam je kupić w najbliższym punkcie ksero, gdzie jakiś
najbardziej przedsiębiorczy student handlował swoimi
notatkami; osiągnąwszy cel, wsiadałam do metra na Ramblas
i zanurzałam się w to, co wtedy było chińską dzielnicą; w barze
Pitirití na ulicy San Ramón kupowałam działkę od
androginicznego dilera i zaopatrzona już w haszysz,
podręczniki i notatki, studiowałam, och, jakże ja studiowałam!,
przez cały tydzień poświęcałam wszystkie godziny dnia i kilka
nocnych na zapamiętywanie wykładów, tego od nas
oczekiwano, żebyśmy wyrzygali na egzaminie wyłożoną lekcję,
słowo w słowo, powtarzając nawet żarty. Gdy siadałam w sali
w dniu egzaminu, pytałam najbliższego studenta, jak się
nazywa nasz wykładowca, bo nazwisko powinno figurować na
szczycie kartki. Następnego dnia nie mogłam już sobie
przypomnieć, o co mnie pytali.
Zasady w mojej rodzinie były bardzo jasne: zaliczyć zajęcia,
nasz jedyny obowiązek, i jeśli to możliwe, z wysokimi ocenami;
ja je dostawałam, dostawałam dobre oceny, więc mama czuła
się bezsilna, nie mogła mnie zmusić do chodzenia na zajęcia,
skoro wypełniałam swoją część umowy, odnosiłam jednak
wrażenie, że nawet ograniczając się do zasad, popełniałam
oszustwo.
W lecie 1913 roku Ludwig pojechał na wakacje do Norwegii
z Davidem Pinsentem, obiecującym matematykiem i bardzo
atrakcyjnym młodzieńcem. Podróżowali pierwszą klasą
i zatrzymywali się w najlepszych hotelach na koszt
Wittgensteina, ale te wygody nie zdołały obniżyć napięcia, które
w Pinsencie wywoływało przebywanie z przyjacielem, który
przez cały czas każdego ranka starał się pracować nad
problemami logicznymi, ku rozpaczy Anglika, i okazywał swoje
zniesmaczenie wobec zamiłowania tegoż do robienia zdjęć
i nawiązywania rozmów z nieznajomymi, przechodził od
pogody ducha do nadąsanego milczenia bez wyraźnej
przyczyny, może z powodu zazdrości albo pogardy dla rodzaju
ludzkiego. Niemniej, zapewnił Pinsent, to były najlepsze
wakacje jego życia. Po powrocie Wittgenstein pilnie zawezwał
Bertranda Russella, musiał się z nim podzielić
transcendentalnymi rewelacjami:
– „A” jest tym samym co litera „A” – powiedział.
Ponieważ w Cambridge niczego nie mógł się już nauczyć,
wrócił do Norwegii i zamknął się w chacie w jakimś norweskim
fiordzie, w kompletnym odosobnieniu od wszystkiego i od
wszystkich, żeby dalej prowadzić badania. Russell powiedział
mu, że oszalał, i Ludwig absolutnie się z nim zgodził. Davidowi
Pinsentowi smutno było z powodu jego wyjazdu; nigdy więcej
się nie zobaczyli. Wittgenstein spędził rok w całkowitej
samotności i przerwał odosobnienie, i wrócił do cywilizacji, bo
jego matka bardzo zapadła na zdrowiu. Po śmierci Poldi – którą
poprzedziła śmierć Karla – Wittgenstein został
multimilionerem, ku swemu przygnębieniu, pieniądze go
denerwowały, nie wiedział, co z nimi robić, i ich posiadanie
odrywało go od jego jedynego celu: znaleźć prawdę, zrozumieć;
przez jakiś czas praktykował anonimowy mecenat, pomagał
młodym austriackim poetom, takim jak Rilke i Trakl, których
dzieł nie czytał ani go nie interesowały, jednak te niewielkie
darowizny w zasadzie nie umniejszyły jego fortuny.
Kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa, w lipcu 1914
roku, nadal znajdował się w Wiedniu; z powodu wojny nie
mógł wrócić do Anglii, jak tego pragnął. Mógł się przysłużyć
swojemu krajowi jako cywilny ochotnik, miał podwójną
przepuklinę, co zwalniało go z poboru, jednak jego żarliwe
poczucie obowiązku pchnęło go do zaciągnięcia się na
ochotnika jako zwykły żołnierz. „W dzisiejszych czasach jest
ogólnie przyjęte podkreślać straszliwości ostatniej wojny. Mnie
nie wydawała się taka okropna”, powie później, i: „Wojna
ocaliła mi życie, nie wiem, co bym bez niej zrobił”. Według jego
siostry Herminy nie zaciągnął się powodowany ferworem
patriotycznym, lecz dlatego, że chciał zrobić coś trudnego
i absorbującego, co by go odciągnęło od pracy intelektualnej.
Wittgenstein był zdania, że na wojnie można się nauczyć wiele
o naturze ludzkiej i o sensie życia („to śmierć, i nic innego,
nadaje życiu sens”, napisał). Z entuzjazmem przyjął rygor życia
wojskowego, wymogi dyscypliny. Przeznaczony do marynarki,
wszedł na pokład Goplany, okrętu przejętego od Rosjan, który
pływał po Wiśle. Przydzielono go do obsługi lampy sygnałowej.
David Pinsent, mężczyzna, w którym potajemnie się kochał,
służył w angielskim lotnictwie (pierwsza wojna światowa,
straszliwa rzeź, była walką rycerską: Pinsent pogratulował
Ludwigowi zaciągnięcia się do armii przeciwnika); Bertrand
Russell przyjął postawę pacyfistyczną, publikował pisma
przeciwko wojnie, uparcie obstawał za pokojem i tak bardzo
gardłował za sprawą, że trafił do więzienia; podczas działań
wojennych porzucił wszelką aktywność filozoficzną;
Wittgenstein, który w niej walczył, nie przestał filozofować. (Po
podpisaniu układu pokojowego, znowu w Cambridge, Ludwig
szydził z udziału Russella w spotkaniu Ligi dla Pokoju
i Wolności. „Wolałbyś Ligę będącą za wojną i niewolnictwem?”,
zapytał go Russell. „Ależ znacznie bardziej!”, odparł
Wittgenstein).
Prowadził dziennik wojenny, w którym opisywał, co robił,
dzięki czemu wiemy, że w Tarnowie poszedł do księgarni i kupił
jedyną książkę, która tam była, Komentarz do Ewangelii
Tołstoja, której lektura wywarła na nim wielkie wrażenie
i ponownie zwróciła go ku chrześcijaństwu, co nadało jego
dziennikowi ton mistyczny, z częstym zwracaniem się do Boga,
którego prosi o siłę, żeby znieść utrapienia wynikające nie
z surowości dyscypliny ani lodowatej nocnej służby, ani z braku
higieny, ani okropnego wyżywienia, nie: to, co dręczy Ludwiga,
to „głupota, słabość, nikczemność tych durniów”, innych
marynarzy i żołnierzy z Goplany, którzy ciągle się upijają
i wywołują harmider ku oburzeniu purytańskiego Ludwiga,
próbującego bez skutku wprowadzić w życie teorię Tołstoja
o doskonałej bierności; poza tym spędza noce na pokładzie,
obsługując reflektor, a popołudniami obiera kartofle, co go
odpręża i pozwala mu zajmować się tym, co jest naprawdę
ważne: logiką matematyczną. Od czasu do czasu się onanizuje
i to także zapisuje w swoim dzienniku, tuż przed formułą:
„aRb.aRc.bSc = aR(bSc) Def.” (GT1, s. 5).
Zapewnia, że jego towarzysze broni budzą w nim odrazę, bo
on jest ochotnikiem, a nie żołnierzem z poboru jak oni, ale
wyniosłość, lekceważenie i wycofany charakter bez wątpienia
wpłynęły na jego brak popularności, mogę sobie wyobrazić
siebie na Goplanie jako jednego z marynarzy, zmęczonych
dyscypliną, głodem i wszami, upijam się z kolegami, żeby choć
na chwilę zapomnieć o swoim nieszczęściu, śmieję się wraz
z nimi z tego zarozumiałego gościa, który nami wszystkimi
gardzi, któremu podoba się na wojnie i o którym się plotkuje, że
jest multimilionerem. Ludwig, zamknięty w kajucie, gdzie
próbuje znaleźć schronienie przed harmidrem, który
wywołujemy, pisze: „Przerażająca scena, wszyscy są pijani!”
i „oby Bóg dał mi dobrą śmierć, w pełni świadomości i jasności
wszystkich zmysłów. Obym nigdy nie utracił kontroli nad sobą
samym!”.
Teraz Ludwig jest w dyskotece pełnej dymu, ludzi i hałasu,
świateł stroboskopowych, które przyprawiają go o mdłości,
i muzyki, która dudni i go ogłusza, Get up (get on up) / Stay on
the scene (get on up) like a sex machine… To moja piosenka!,
kiedy rozlegają się pierwsze takty, wyskakuję na parkiet
(chociaż daleko mi do sex machine, poddaję się złudzeniu), Wait
a minute! / Shake your arm, then use your form! / Stay on the
scene like a sex machine, robię, co tylko się da, kołyszę tyłkiem,
biodrami, ramionami… Och, jakże ja tańczę! „Bardzo źle
tańczysz”, zwraca się do mnie Ludwig. „Wiem o tym i nie dbam
o to – mówię mu – bo jestem naćpana i nie odpowiadam za
swoje czyny, trochę jak król, który nie odpowiada za swoje”,
„chcę stracić kontrolę – mówię – chcę zapomnieć, kim jestem,
zmienić się w kogoś innego, w osobę ekstrawertyczną,
odważną, umiejącą podrywać, kokietować, zobacz, jak
bezczelnie gapię się na tego chłopaka!… Już mam przyjaciół,
Ludwig! Bawię się, jestem jak inni, kocham wszystkich!
Przepraszam, ale muszę cię zostawić – mówię do niego –
właśnie zobaczyłam dilera, który sprzedał mi ecstasy, nie bierze
mnie, wezmę od niego jeszcze jedną”. „Popraw sobie mini! –
strofuje mnie Ludwig – przekrzywiła ci się”.
Na Goplanie Wittgenstein wypełnia swoje obowiązki, robi
postępy w badaniach nad logiką matematyczną i niecierpliwie
czeka na listy od swego kochanego Pinsenta (nie przestaje
dziwić to, że w środku wojny żołnierze z przeciwnych stron
wymieniają korespondencję), ale obawia się ulec gnuśności, dla
niego „życie jest problemem intelektualnym i obowiązkiem
moralnym” i spełni swój obowiązek dopiero wtedy, gdy zostanie
przeniesiony na front, dopiero wtedy „zacznie się dla mnie
wojna, i może też życie! Może bliskość śmierci przyniesie
światło mojemu życiu. Niech Bóg mnie oświeci!”, pisze.
Uzyskuje to, czego pragnie, zostaje wysłany jako zwiadowca
do 4. batalionu 5. Regimentu Austro-Węgierskiego na front
wschodni, do polskiej Galicji. Rozpoczął nowy zeszyt, z zapisu
z 28 marca 1916 roku zachował się tylko ten fragment: „…i
powinienem odebrać sobie życie. Okrutnie cierpiałem. A jednak
obraz życia okazywał się dla mnie tak nęcący, że na nowo
chciałem żyć. Otruję się dopiero wtedy, gdy naprawdę będę
miał ochotę się otruć”. W innych wpisach dodaje sobie
animuszu: „Wysilaj się do granic! Możesz działać lepiej. Nie
zważaj na innych, nie potrzebujesz ich. I bądź radosny” (czego
nigdy nie był w stanie osiągnąć). „Byłem chory, ciągle jestem
bardzo słaby. Dzisiaj dowódca mi powiedział, że odeśle mnie
z frontu. Jeśli tak się stanie, zabiję się”, stwierdza 2 kwietnia, ale
w sobotę 15 notuje z nadzieją: „Za tydzień znajdziemy się na
linii ognia. Oby Bóg zechciał, że będzie mi dane ryzykować
życie w jakimś trudnym zadaniu”. Front też go rozczarowuje,
nie jest wystawiony na wystarczające niebezpieczeństwo, więc
prosi o przeniesienie na stanowisko obserwacyjne znajdujące
się pod nieustannym ostrzałem, gdzie pisze „czuję się jak
zaczarowany książę. Za dnia wszystko jest spokojne, ale noc
będzie straszliwa. Czy to zniosę?”.
Zachował się jak bohater. W bitwie nad Okną „ochotnik
Wittgenstein trwał niewzruszenie na stanowisku
obserwacyjnym pod zmasowanym ogniem ciężkiej artylerii,
zdołał zlokalizować położenie wrogich moździerzy, które
zostały zniszczone dzięki jego wskazówkom, z wielkim
narażeniem życia i mimo moich ciągłych poleceń, aby się
ukrył”, raportował jego dowódca. Odznaczono go Medalem za
Odwagę i awansowano do stopnia sierżanta.
My także byliśmy wystawieni na niebezpieczeństwo,
poważnie ryzykowaliśmy życie, choć chcieliśmy się tylko bawić.
Borges mówił, że pisarz nie powinien się wysilać, żeby być
nowoczesny, jest na to skazany przez fakt życia
w teraźniejszości; nie podzielam tej opinii, można być
współczesnym, a żyć w przeszłości, ja tego doświadczyłam, we
frankistowskiej Hiszpanii odnosiliśmy wrażenie, że
zamieszkujemy w innym czasie niż kraje sąsiednie, nasz zegar
przestał działać w pewnej chwili powojnia, dyktator nie chciał
umrzeć, morze i góry oddzielały nas od innych, szczęśliwych
narodów, których mieszkańcy od dziesięcioleci żyli
w przyszłości, jak my im zazdrościliśmy! Oni też, Europejczycy,
uważali, że my w Hiszpanii żyjemy w przeszłości, my
przyznawaliśmy zaś szczerze, że nasz kraj jest „zacofany”.
Kiedy nadeszła demokracja, polityka przestała być
najważniejszym powodem spędzającym nam sen z powiek, my,
młodzi z mojego pokolenia, czuliśmy, że mamy inne ważne
zadanie: wykonać skok w przyszłość i w ciągu kilku lat wprawić
w zdumienie świat naszą wściekłą, agresywną nowoczesnością,
w europejskich środkach masowego przekazu odbijała się
echem madrycka „movida”, Hiszpania była krajem, który
zadziwiał cały świat, jakiż cud hiszpański, ministrowie Franco,
którzy dławili manifestacje strzelaniem z ostrej amunicji, nagle
zmienili się w forpocztę demokracji!
Kiedy byłam dzieckiem, moja matka i pozostałe kobiety
chodziły na mszę z głowami zakrytymi welonem i ramionami
przykrytymi żakietem, frankizm to było to, zakrywać się,
ukrywać się, nic dziwnego, że te trącące myszką filmy otwarcia
podniecały nas i wywoływały żarliwe dyskusje. W kilka lat po
śmierci Franco siedziałam w zatoczce na Minorce kompletnie
naga, w towarzystwie dwóch koleżanek, jedna bez ubrania, tak
jak ja, druga zakryta długą koszulą z zapiętymi nawet
mankietami. Dla mnie ważna była nagość, czułam, że
odsłonięcie ciała jest aktem afirmacji mojej niedawno nabytej
wolności, a to, że prawo jej zakazywało, czyniło obnażanie się
jeszcze bardziej koniecznym, czyniło je obowiązkiem.
Jakaś rodzina, która właśnie przyszła na plażę, przygląda
nam się z dezaprobatą, z rosnącą niechęcią, wyzywa nas
„Kurwy, degeneratki! Świnie!”, mała dziewczynka rzuca w nas
kamykami, ale nie zwracamy na to uwagi, udajemy, że ich nie
ma, że ich nie słyszymy, że kamienie nie bolą, dla nas to walka
pomiędzy przyszłością, którą same reprezentujemy,
i przeszłością, ucieleśnioną po równo przez nich i przez Franco;
jeszcze się zmęczą, wierzymy w to. Po jakimś czasie zasypiam
na słońcu, w nocy niewiele spałam… Koleżanka, która nie jest
naga, szarpie mnie i pokazuje na wydmy, z których schodzi
w naszą stronę dwóch policjantów. Nastoletni syn rodziny idzie
za nimi w bliskiej odległości, to on został obarczony
obowiązkiem powiadomienia ich; jego krewni z satysfakcją
witają władzę i nie tracą czasu, żeby nas zadenuncjować, „to
one!”, krzyczą, ale my już jesteśmy w morzu i woda zakrywa
nas po szyję, nikt nas nie może oskarżyć o nieprzyzwoitość.
Policjanci stoją na brzegu, w rękach ściskają karabiny cetme,
pilnują nas. Słońce odbija się w ich lustrzanych okularach,
pewnie są zlani potem po biegu, pod zielonymi mundurami,
lederwerkami i przepisowymi kamaszami. My śmiejemy się do
nich wyzywająco, gotowe zostać w wodzie, aż zrezygnują, jeśli
ulegniemy i wyjdziemy z wody, i nas nakryją in flagranti,
spędzimy noc na komisariacie. Ubrana koleżanka kibicuje nam
z plaży. Mijają godziny, przyzwoita rodzina zbiera swoje rzeczy
i opuszcza plażę, nie interesuje się nami, słońce też się znudziło
czekaniem, my już się nie zaśmiewamy, zaczynamy myśleć, że
nawet loch jest lepszy niż zimny mrok morza… I nagle
odchodzą, policjanci odwracają się na pięcie i powoli wdrapują
na wydmę, nie oglądają się za siebie, na ciemnej plaży zatoczki
zostaje tylko koleżanka z naszymi ręcznikami i torbami.
Wychodzimy z morza, skostniałe, zwycięskie. Koleżanka wita
nas z ulgą i w nerwach, które stara się ukrywać, jeśli się nie
rozebrała, to nie dlatego, że jest posłuszna i wstydliwa, ma ręce
całe w plamach, nienawistne znamiona, których nie chce
wystawiać na widok publiczny. Chce szybko wracać, nie pytamy
jej dlaczego, nie ma potrzeby.
„Człowiek szczęśliwy nie obawia się niczego, nawet śmierci;
człowiek szczęśliwy nie żyje w czasie, lecz w teraźniejszości,
a w teraźniejszości nie istnieje śmierć, która nie jest faktem
należącym do domeny życia ani do tego świata”, napisał
Wittgenstein, a my byliśmy szczęśliwi, bo nasze życie było
nieustającą imprezą, a człowiek, który tańczy i się kołysze,
i pije, i wciąga, nie przejmuje się światem, w każdym razie
dopóki rozbrzmiewa muzyka, czasem jednak wyłączaliśmy
magnetofon. W jasnym świetle dnia mieliśmy inne oblicza, inny
wygląd, pozdrawialiśmy się wzajemnie z lekkim
zażenowaniem, nagle skrępowani, sztywni w tych formalnych
ubraniach, w których nigdy siebie nie widzieliśmy, niemal się
nie rozpoznawaliśmy ani nie wiedzieliśmy, co sobie powiedzieć,
dręczeni niepokojem, zmartwieniem, kto będzie następny?
Kapłan zachowywał się dyskretnie, taktownie, zapewniał
w homilii, że nasz kochany brat zmarł po chrześcijańsku i teraz
zaznaje Bożego pokoju, chciało się mu wierzyć i wyobrażać
sobie naszego kolegę przebranego za cherubina, grającego na
harfie z aniołkami, ale my wiedzieliśmy, że znaleźli go w kiblu
ze strzykawką wbitą w rękę.
Takie były lata osiemdziesiąte, dekada imprez i pogrzebów,
coraz częstsze nieobecności na imprezach, coraz więcej
pogrzebów. Miałam chłopaka, który czasem mi mówił: „Ale ty
jesteś śliczna! Bardzo cię kocham” i kładł mi głowę na ramieniu,
ja wtedy brałam jego twarz w dłonie i patrzyłam mu w oczy, na
jego źrenice, jeśli miał je ściągnięte, maleńkie jak punkciki,
opadały mu powieki i na ustach tańczył blady uśmieszek (tylko
wtedy mówił mi takie rzeczy), wkurzałam się: „Już masz fazę!”.
On zaprzeczał, rzecz jasna, narkomani kłamią odruchowo, i nie
było rodziny, która nie miałaby swojego, narkoman kradł
i oszukiwał, i ciągle czekał na jakąś tajemniczą rozmowę
telefoniczną, ale mnie irytowało ich zamknięcie w sobie, ta
bańka przyjemności, do której uciekali, byli tam, ale ich nie
było, drapali się po twarzy, zamykali oczy i ślinili się ze
szczęścia, byli tam, ale ich nie było, choćby ci mówili, że bardzo
cię kochają i że jesteś śliczna.
Narkoman stał się wrogiem publicznym numer jeden. Prasa
i telewizja, wzburzone, rozbrzmiewały echami tej plagi,
najpierw przedawkowaniem, potem aids… Nie spodziewaliśmy
się tego, nikt nas nie przestrzegł, my tylko chcieliśmy się bawić.
„Nie przyszliśmy na świat, żeby się bawić!”, to już
powiedział Ludwig.
Zaczynaliśmy to rozumieć, my, którzy chełpiliśmy się tym, że
jesteśmy postępowi, tak rewolucyjni, nagle okazało się, że
działamy rutynowo, chodzimy do pracy jak ci rodzice, których
lekceważyliśmy; ja nosiłam garsonki, bawiłam się
w adwokatkę. „Poranne wstawanie, tramwaj, cztery godziny
w biurze albo fabryce, kolacja, sen, i poniedziałek, wtorek,
środa, czwartek, piątek i sobota w tym samym rytmie, to prosta
droga: najczęściej tą drogą idzie się łatwo”, napisał Camus, ale
dla mnie to było pod górkę.
Jestem na komisariacie jako adwokat z urzędu, biorę udział
w składaniu zeznań przez dziewczynę młodszą ode mnie, ma
tylko dwadzieścia dwa lata, chociaż wygląda na znacznie
więcej, wygląda jak szkielet, ma twarz i szyję oszpeconą
bąblami, brudne, rozczochrane włosy, pomięte ubranie wisi na
niej. Mówi policjantowi, mi mówi, że te dwa tysiące peset, które
przy niej znaleziono, zarobiła, „legalnie praktykując
prostytucję”. Policjant przestaje stukać w maszynę do pisania
i patrzy na nią kpiąco. „Ale kto z tobą pójdzie, nie widzisz, że
jesteś obrzydliwa?”, rzuca i wraca do stukania. Ma rację,
dziewczyna budzi grozę; może w swoim czasie była
prostytutką, teraz jest zaniedbana, ukradła torby albo torebki
roztrzepanym turystom i nieszczęśliwej emigrantce, która
w torebce miała tylko bilet powrotny na samolot do Nigerii,
więc na nią doniosła. Moja klientka ma czwórkę dzieci
w domach dziecka i „męża”, który umiera na aids
w więziennym szpitalu. „Ile razy cię zatrzymano?”, pyta
policjant, „razem z tym trzy”, odpowiada moja klientka, „razem
z tym dwadzieścia trzy”, poprawia ją policjant. Zwykle
aresztowani siadają po drugiej stronie stołu, na którym
policjant spisuje zeznanie, jednak tym razem postawiono
dziewczynie krzesło o kilka metrów dalej, co zmusza nas do
porozumiewania się krzykiem i wywołuje nieporozumienia. Po
złożeniu zeznań podpisujemy policyjne dokumenty, ona i ja,
i klientka prosi mnie, jak wszyscy zatrzymani, dla których
pracuję, o pieniądze i papierosy, i jak wszystkim podaję jej
papierosy i rękę, pieniędzy nie. Policjant się oburza, „Jak to,
podaje jej pani rękę? Nie widzi pani, że ona ma aids?”. Żegnam
się, wyciągam rękę do policjanta.
Myślę, że najprawdopodobniej sędzia ogłosi wyrok
skazujący nieboszczkę, wszyscy moi klienci z urzędu są
narkomanami i są seropozytywni, jedyne, co mogę dla nich
zrobić, to dać im papierosy… Ludwig był znacznie bardziej
szczodry niż ja, oddał swoją ogromną fortunę.
W 1918 roku został wysłany na front włoski z regimentem
artylerii. Widać już było koniec tej wojny, którą jego strona
przegrywała, inni oficerowie austro-węgierscy zbiegli,
zdezerterowali z lunatycznego wojska, Ludwig nie, działał
w zgodzie ze swoimi zasadami. Został pojmany przez aliantów
i w obozie jenieckim oczekiwał końca walk, tam też dokończył
swoje wielkie dzieło, które miał później zatytułować Tractatus
logico-philosophicus. Wrócił do Wiednia, gdzie dowiedział się
o śmierci Davida Pinsenta w katastrofie lotniczej i o
samobójstwie brata, Kurta, w okopach. Camus powiedział, że
„najważniejszym aktem, którego dokonujemy co dnia, jest
podjęcie decyzji, żeby nie popełnić samobójstwa”. Wittgenstein
przyjął ten aforyzm, zabawiał się myślą o samobójstwie, jakby
czuł, że iść za przykładem braci jest jego braterskim
obowiązkiem albo ostatnim dowodem jego odwagi; podupadły
na duchu, przybity, wyrzucał sobie własną słabość; jego krewni
obawiali się, że oszalał, jego zachowanie było coraz bardziej
zdumiewające, obstawał przy pozbyciu się wszystkich swoich
pieniędzy (nie dziwi mnie, że jego rodzeństwo powątpiewało,
że jest przy zdrowych zmysłach, ja też go nie rozumiem.
„Ludwig – mówię do niego – jak możesz to robić? Ja, która
zastawiłam swoje klejnociki od chrztu i pierwszej komunii,
a nawet mostek ze złota… Bóg daje chleb szczerbatym”); ja
byłam biedna, Ludwig chciał być biedny, porozdzielał swoją
ogromną fortunę nie pomiędzy ubogich i pokrzywdzonych
przez los, ale pomiędzy rodzeństwo, wszyscy już byli
multimilionerami.
„Świat jest wszystkim, co jest faktem.
Świat jest ogółem faktów, nie rzeczy.
Świat jest wyznaczony przez fakty oraz przez to, że są to
wszystkie fakty.
Ogół faktów wyznacza bowiem, co jest faktem, a także
wszystko, co faktem nie jest”.
Tak się zaczyna Traktat logiczno-filozoficzny, który
Wittgenstein zadedykował Davidowi Pinsentowi. Podreperował
zdrowie, ogłosił, że nikt nie będzie w stanie go zrozumieć,
nawet Russell, który ofiarował się napisać przedmowę, aby
mogło się udać go wydać (Ludwig był nieznanym Austriakiem;
Russell najsłynniejszym filozofem świata); zgodził się bardzo
niechętnie, ale kiedy przeczytał przedmowę napisaną przez
swego wyrozumiałego mentora, odrzucił ją i napisał swoją,
zauważając coś, co być może przeoczył Russell: że Tractatus
stanowi „ostateczne rozwiązanie problemu filozofii”. Dzieło,
którym Wittgenstein planował pozbawić pracy filozofów
teraźniejszych i przyszłych, kończy się takim oto
enigmatycznym zdaniem:
„O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć”.
Według Ludwiga filozofowie, którzy go poprzedzali, pomylili
się, rozprawiając o tym, o czym nie można albo nie powinno się
mówić, bo pozostaje poza zasadami logiki języka i prawd nauki,
ale co jest równocześnie najważniejsze w życiu: o Bogu (albo
jego nieobecności), dobru, złu, pięknie, uczuciu, emocjach, tym,
co Czechow nazwał prawdziwym życiem, tym, które ma sens,
i teraz jesteśmy sami, Ludwig i ja, stoimy w kolejce do kibla
w jakimś mieszkaniu w dzielnicy Ensanche w centrum
Barcelony, gdzie jest impreza, na którą nie zostaliśmy
zaproszeni ani on, ani ja (przyszłam z przyjaciółmi jakichś
przyjaciół właściciela albo właścicielki, nie jestem do końca
pewna), mam w prawej ręce plastikowy kubeczek z jakimś
alkoholem, w lewej torebkę, w ustach papierosa, z którego
spada popiół; Ludwiga drażni dym, ludzka wrzawa też, huk
muzyki. „Co ty robisz ze swoim życiem? – zagaduje mnie – nie
wiesz, że życie to moralny i intelektualny obowiązek? Nie jesteś
już młódką, masz prawie trzydzieści lat, gdy byłem w twoim
wieku, zdążyłem już napisać traktat, w którym rozwiązałem
wszystkie problemy filozofii”, mówi ze swoją zwyczajową
skromnością. Ja go informuję, z absolutną skromnością, że
w tym tygodniu już wygrałam jedną sprawę, nie chcę
porównywać odpowiednich zasług, ale… Ile trzeba czekać pod
tym kiblem! „Nic, tylko chlejesz, ćpasz i tańczysz – oskarża mnie
Ludwig – to jest grzech, prowadzisz nierozsądne życie,
fałszywe… Jeść, spać, pić, jesteś jak zwierzę!”, mówi, a ja mu
przytakuję, że tak, że jestem jak owad, jak mucha szukająca
wyjścia z butelki, w której została zamknięta, „to jest moje
porównanie!”, oburza się Ludwig, co z tego?, odpowiadam, co
z tego?, i w tej chwili drzwi toalety otwierają się i wychodzi
dwóch nieznajomych, zaśmiewają się i pocierają sobie nosy.
Zanim Ludwig mnie wyprzedzi, już jestem w środku i zamykam
drzwi na zasuwkę. Nie przyglądam się sobie w lustrze, żeby się
nie przestraszyć, wyciągam zwitek, bilet i dowód osobisty,
spuszczam wodę, przygotowując sobie kreskę na spłuczce, żeby
Ludwig źle o mnie nie myślał, to prawda, że nie jestem już taka
młoda i że moja radość i lekkomyślność są nieco wymuszone,
i że już nie przekonuję nawet sama siebie, że jestem postępowa,
bo piję i ćpam w weekendy (trzeba urodzić się w dyktaturze,
żeby wierzyć, że zażywanie narkotyków jest rewolucyjne);
zachciało mi się coś mu opowiedzieć: że chciałabym coś zrobić
i tego nie robię, mianowicie chciałabym porozmawiać o tym, co
według niego powinniśmy przemilczeć, napisać o tym, o czym
nic nie można powiedzieć, ale co naprawdę jest jedyną ważną
rzeczą. Niesiona euforią i energią, którą dała mi koka, otwieram
drzwi, gotowa stawić mu czoło.

Kara Syzyfa jest jednocześnie jego ratunkiem, bo gdyby choć


raz pozwolić mu dojść na szczyt góry i postawić tam głaz,
uwolnić się od ciężaru, co takiego by potem robił? Po
opublikowaniu swojego dzieła, które kładło kres wszelkim
możliwościom filozofowania, Ludwig pracował jako ogrodnik
w klasztorze, ale z roślinami nie sposób dyskutować, nie da się
ich nauczyć matematyki, a jego moralne świerzbienie skłaniało
go do bycia użytecznym dla bliźnich – czynić dobro w niejasny
sposób, rozproszony, nie można bowiem dociec ponad wszelką
wątpliwość, co jest dobrem, a co złem – i Wittgenstein poczuł, że
jego misją jest kształcić nieoświeconego: został nauczycielem.
Wybrał jakieś zadupie w Austrii, wioskę o dwustu duszach,
Trattenbach, jego skromny duch, spartański, wymagał biedy,
surowości; użył fałszywego nazwiska (nikt by nie zrozumiał, że
jakiś Wittgenstein chce pracować jako nauczyciel w szkole
podstawowej, wydałoby się to żałosne, nawet frywolne,
w pewnym sensie takie było) i szybko stał się przedmiotem
lokalnych plotek z powodu swojego ekstrawaganckiego
zachowania i mizantropii, nie dogadywał się z innymi
nauczycielami i gardził mieszkańcami wioski („ciągle jestem
w Trattenbachu – pisał do Russella – otoczony, jak zawsze,
nikczemnością i podłością. Wiem, że istoty ludzkie w ogólności
nie są wiele warte, ale ci tutejsi są znacznie bardziej
bezużyteczni i nieodpowiedzialni niż gdziekolwiek indziej”).
Był entuzjastycznym nauczycielem, ale wymagającym, głupota
doprowadzała go do szału, do tego stopnia, że chłostał kijem
i ciągnął za uszy chłopaków i za włosy dziewczyny, kiedy nie
rozumieli jego matematycznych wyjaśnień. Nie zagrzał miejsca
w Trattenbachu, udał się stamtąd do jednej z pobliskich wiosek,
Hassbachu, o której mieszkańcach powiedział „to nie istoty
ludzkie, lecz odpychające glizdy”; żył z glizdami przez miesiąc
i ponownie spróbował szczęścia w wiosce Otterthal, gdzie
napisał słownik wymowy i ortografii dla dzieci, jedyne dzieło
poza Traktatem, które zostało opublikowane za jego życia.
W kwietniu 1926 roku zdarzyła się tragedia. Josef
Haidbauer, syn wdowy, miał jedenaście lat i nie był zbyt lotny.
Pewnego dnia Wittgenstein uderzył go z taką siłą, że dzieciak
stracił przytomność. (Tydzień wcześniej wytargał za włosy
koleżankę z klasy Josefa, małą Hermine Piribauer, aż zalała się
krwią). Bohater pierwszej wojny światowej zostawił ofiarę
w gabinecie dyrektora szkoły i zbiegł. Szukała go policja, był
sąd, zażądano badań psychologicznych brutalnego profesora,
ale w końcu sprawa rozeszła się po kościach, rodzina
Wittgensteinów była potężna…

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.


– Na wieki wieków, amen.
– Kiedy ostatni raz byłaś u spowiedzi? – zapytał mnie ksiądz
zza kratki.
– Tydzień temu – skłamałam; tak się zaczynała moja
spowiedź.
Kiedy byłam dzieckiem, chodziłam z rodziną na mszę
w niedziele. Ojciec odstawiał nas pod drzwi kościoła
Salezjanów w dzielnicy Sarriá, a sam szedł do baru Mokay, na
placu Artós, wypić aperitif – byłam przekonana, że msza to
sprawa kobiet, starców i dzieci – i już w kościele moja siostra
i ja, po spowiedzi, żebyśmy mogły pójść do komunii,
osaczałyśmy i dręczyłyśmy naszego brata Pabla, i zmuszałyśmy
go, żeby też się wyspowiadał („Pablo, musisz się wyspowiadać”,
„Mamo, Pablo nie chce się wyspowiadać”, „Mamo, powiedz
Pablowi, że musi się wyspowiadać”); po wyjściu z kościoła
spotykaliśmy się z ojcem w Mokay i cieszyliśmy się aperitifem,
goniliśmy gołębie i rzucaliśmy im resztki frytek, takie
sielankowe były niedziele.
Wittgensteinowie, chociaż pochodzenia żydowskiego, też
byli katolikami, więc gdyby Ludwig był moim bratem, nie
musiałabym go przymuszać do spowiedzi, niczego nie lubił tak
bardzo, był kompulsywnym pokutnikiem, sam przed sobą się
spowiadał na piśmie, przeglądał czyny swojego życia i dumał
nad tym, jak powinien był postąpić, jakie zachowanie byłoby
właściwe w każdej sytuacji. Nie poszukiwał odpokutowania za
winy, ale upokorzenia samego siebie, żeby „usunąć barierę
dumy, która uniemożliwia myślenie jasne i szczere”, i uznał to
za tak istotne dla siebie (jego hasłem było „zrozum lub
przepadnij”), że jeśli wierzył, że musi się uzewnętrznić,
napastował kogo popadnie. Jedna jego przyjaciółka i studentka
w Cambridge zmuszona wysłuchać wynurzeń Wittgensteina
bardzo późno w nocy, zirytowana walnęła mu na odczepnego:
– Co się z tobą dzieje? Chcesz być doskonały?
– Oczywiście, że chcę być doskonały! – odpowiedział Ludwig.
– Jakie grzechy popełniłaś? – pytał mnie ksiądz.
– Nie słuchałam rodziców, kłóciłam się z siostrą, mówiłam
brzydkie słowa, mam nieposprzątany pokój. – Grzechy, które
wyznawałam, były zawsze takie same; nie opowiadałam
księdzu, że kradłam winogrona z ogrodu, bo to było coś, co go
nie dotyczyło. Ludwig wyznał Fani Pascal, że jest Żydem, albo
bardziej Żydem, niż mu się wydawało, bo wcześniej dawał do
zrozumienia, że jego pochodzenie jest w trzech czwartych
aryjskie, a w jednej czwartej hebrajskie, podczas gdy było na
odwrót: troje dziadków było Żydami (choć co do religii
protestantami) i jeden był aryjczykiem, co do religii katolikiem.
Wittgenstein wstydził się, że jest Żydem, był nawet antysemitą
(napisał, że żydowski umysł nie jest w stanie niczego stworzyć
ani wymyślić, Żyd może wykazywać talent, ale brak mu
geniuszu, a on sam, powiedział, jest na to przykładem), jednak
prześladowanie Żydów w hitlerowskich Niemczech kazało mu
przemyśleć ten punkt widzenia. Nie wyznał Fani Pascal, że jest
homoseksualistą, o czym nie można mówić…
Miałam pewnie dwadzieścia dwa albo dwadzieścia trzy lata.
W towarzystwie kilkorga przyjaciół spacerowałam uliczkami
prowadzącymi do portu w Ciudadeli, było lato, druga albo
trzecia w nocy, w bladym świetle dawnych lamp ulicznych
rozpoznałam postać z trudem idącą w górę, w przeciwną
stronę, potykającą się, zataczającą, mamroczącą pod nosem jak
to robią pijani, widziałam, że jest zaniedbana, samotna,
zagubiona, powinnam była do niej podejść, wziąć ją pod rękę,
powiedzieć czule „chodź, mamo, pójdziemy do domu”, ale tego
nie zrobiłam, kiedy się mijałyśmy, odwróciłam głowę, minęłam
ją z daleka. A gdybym to zrobiła, gdybym spróbowała jej pomóc,
pewnie by się oburzyła, „zostaw mnie w spokoju!”, mimo to…
W 1936, dziesięć lat po wypadku w Otterthalu, Wittgenstein
wrócił tam i odwiedził domy dawnych uczniów, żeby przeprosić
ich za swoje wybryki. Josef Haidbauer nie żył, ale Hermine
Piribauer dalej mieszkała w wiosce i ciągle miała do niego żal,
inni uczniowie, mniej pamiętliwi, dobrze przyjęli jego
przeprosiny. Był to czyn wymagający niezwykłej odwagi, ale nie
sądzę, żeby Wittgenstein naprawdę pragnął wybaczenia ze
strony swoich ofiar (wybaczenie jest aktem szczodrości, która
w niczym nie odkupuje winy krzywdziciela), poprzez
dobrowolne i przemyślane poniżenie samego siebie chciał sobie
wybaczyć, może rozgrzeszyć siebie, wymazać winę, lecz tylko
Bóg może tego dokonać, a jeśli zabiłeś Boga, czemu służy
spowiedź?
W konsekwencji skandalu austriackie dzieci zostały
uwolnione od lekcji nauczyciela Wittgensteina, który
zrezygnował z oświecania ich i poświęcił się projektowaniu
domu w Wiedniu dla swojej siostry Gretl. Roboty trwały przez
kilka lat z powodu obsesyjnego perfekcjonizmu filozofa
przedzierzgniętego w architekta; kazał podwyższyć sufit
skończonego już pokoju o trzy centymetry i długo wybierał
materiały i kształt kaloryferów, klamek, kołatek… Tymczasem
członkowie Koła Wiedeńskiego przywłaszczyli sobie Tractatus
i ośmielili się żądać odrzucenia metafizyki, żeby usprawiedliwić
pozytywizm logiczny, nowy kierunek w filozofii, który uznawał
poznanie naukowe za jedyne możliwe. Niczego nie zrozumieli!
Ponadto Wittgenstein wątpił w naukę, w jego opinii era
naukowo-techniczna oznaczała początek końca ludzkości; aby
pozbawić autorytetu swoich epigonów, podjął drastyczną
decyzję, zrobił coś, czego nie zrobił żaden filozof przed nim:
zaprzeczył sobie. Obwieścił publicznie, że Tractatus jest
dziełem chybionym. Kopnął w głaz, który ustawił na szczycie,
i zrzucił go w dół zbocza.
W ocenie Camusa odkrycie absurdu skłania nas do
przerwania inercji zwyczaju, lecz być może dzieje się coś
przeciwnego, świadomość jałowości życia prowadzi nas do
zbudowania własnego porządku, rutyny z jej powtarzającymi
się zasadami, i w ten sposób stworzenia iluzji, złudy sensu,
szlaku, który dokądś nas doprowadzi; także Wittgenstein uległ
tej pokusie i przekonał samego siebie, że jego obowiązkiem jest
powrócić do filozofowania (chociaż radził swoim uczniom, żeby
porzucili studia nad tak bezużyteczną dyscypliną i zajęli się
czymś poważnym, jak na przykład stolarstwem), i wrócił do
Cambridge, do swojej katedry filozofii: przyznawszy, że
popełnił błąd, musiał rozpocząć na nowo (mógł rozpocząć na
nowo), podjąć głaz, popchnąć go powoli w górę zbocza…
W 1950 roku zdiagnozowano u niego raka prostaty, którego
nie chciał leczyć. Nie chciał też dożyć swoich dni w szpitalu
i jego lekarz, Edward Bevan, zaproponował mu własny dom.
Był pod opieką Joan Bevan, żony lekarza, kiedy w nocy 28
kwietnia zaczęła się agonia. Takie były ostatnie słowa Ludwiga:
– Powiedz im, że miałem cudowne życie.

– Miałam dobre życie – wyznała moja mama na kilka


tygodni przed śmiercią. Zjedliśmy obiad i piliśmy kawę
w salonie, ona leżała na kanapie (o którą już z nią nie
rywalizowałam, bo od dawna nie mieszkałam w jej domu),
ojciec siedział w fotelu obok, ja rozwalona w fotelu
naprzeciwko; mama otulona kocem dochodziła do siebie po
grypie i uśmiechała się, bursztynowawe światło popołudnia
prószące przez zasłony jakby odzwierciedlało wątły dobrostan,
który wyrażał jej uśmieszek.
„Nie przeszkadzałoby mi umrzeć, już dość się nażyłam” –
powiedziała uprzejmym tonem, nie zwracając się do nikogo
z nas, jakby mówiła do siebie, po czym dodała tamto: „Miałam
dobre życie”, oświadczenie, które mnie zaskoczyło, nie
spodziewałam się go po niej, może dlatego, że mnie się nie
wydawało, żeby jej życie było dobre. To było wspaniałomyślne
podsumowanie, optymistyczne, bilans egzystencji mojej matki.
Moja matka i Ludwig! Trudno sobie wyobrazić dwie osoby
bardziej od siebie różne, a jednak obie doszły do identycznej
konkluzji: nie skarżę się, było dobrze, warto było żyć.
Wątpię, aby Sandra Mozarovski powiedziała to samo.
4

Wittgenstein uwielbiał powieści detektywistyczne, ich


czytanie odrywało go od głębokich przemyśleń. Filozofowi,
który aspirował do wyjaśnienia wszystkich problemów świata
za pomocą logiki, historia proponująca zagadkę, zabójstwo albo
kilka zabójstw, powiedzmy, rozwijająca się według zasad
przyczynowo-skutkowych i dedukcji, odrzucająca fałszywe
tropy, łącząca dowody, badająca czyny i potencjalnych winnych,
aż dochodzi do wniosków i wyjawienia tajemnicy (to jest
zabójca i to jest powód, dla którego popełnił zbrodnię), musiała
się podobać: jest jedno dlaczego, jedno po co i jedno jak;
powieść detektywistyczna z niewyjaśnioną śmiercią, która
mogła być skutkiem wypadku albo samobójstwa, albo
morderstwa (w takim razie jednak, kto je popełnił i dlaczego?),
z nierozwiązaną zagadką, jawi nam się jako oszustwo,
szachrajstwo, historia absurdalna, która nawet nie może
posłużyć jako szkielet lub scenariusz złego filmu klasy B, jak te,
w których grała Sandra Mozarovski.
„Nadejdzie śmierć i będzie miała twoje oczy”, napisał
Pavese, krzyk przeszywający noc, głuche uderzenie, ciało na
ulicy, bosa kobieta okryta tylko kimonem, wykrwawiająca się…
SANDRA MOZAROWSKY ROZPACZLIWIE WALCZY O ŻYCIE.
WYPADŁA Z TARASU SWOJEGO DOMU I ZNAJDUJE SIĘ
W ŚPIĄCZCE. NIEZNANE SĄ DOKŁADNE PRZYCZYNY
ZDARZENIA, taki jest nagłówek artykułu podpisanego przez
Pilar Ferrer i opublikowanego w „¡Hola!” 10 września 1977
roku.
„«Moja córka nie miała żadnego powodu, żeby skoczyć»,
oświadczył ojciec aktorki wobec natrętnych plotek na temat
rzekomego samobójstwa”, piszą we wstępie, pierwszy akapit
artykułu brzmi zaś następująco:
„Sandra Mozarowsky, osiemnaście lat, mająca w dorobku
ponad dziesięć filmów, prawdziwa nadzieja nowego
hiszpańskiego kina, od nocy 24 rozpaczliwie walczy o życie na
Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej w Ciudad Sanitaria
Francisco Franco w Madrycie. Jak się wydaje, Sandra wypadła
z tarasu własnego domu (czwarte piętro), gdzie mieszka
z rodzicami i rodzeństwem, mieszczącego się na ulicy Alvareza
de Baena, numer 3”.
Jaka jest różnica pomiędzy upadkiem a skokiem? Każdy skok
wywołuje spadanie, upadek to pchnięcie ciała w górę lub
w przód, a po nim opadanie, tyle że skok zakłada wolę, decyzję
skaczącego, chociażby to był skok rozpaczy, w pustkę podczas
ucieczki z domu w płomieniach, upadek nie, jest aktem
biernym, upadł, bo się potknął albo pośliznął, albo go
popchnięto, jego konotacje są negatywne, jego synonimy,
schyłek, dekadencja, nieszczęście; dla odmiany skok… (Lucyfer
był aniołem upadłym, a nie skaczącym); „wypadła” z kolei jest
stwierdzeniem ostrożnym, dwuznacznym, niezajmującym
stanowiska, bo to może być konsekwencją skoku albo upadku.
Czarny anioł to tytuł ostatniego filmu Sandry Mozarovski
(albo Mozarowsky, albo też Mozarowski, jej nazwisko pojawia
się w trzech wersjach). Tak „Fotogramas” ocenia ten film:
„Bardzo przeciętny obraz, opowiadający historię o zemście,
przyprawiony obowiązkową dawką erotyzmu, którą zdawała
się wymuszać epoka (1977). Ta koprodukcja z Meksykiem
i Kolumbią jest skażona najgorszymi ułomnościami kina
popularnego wyrosłego z fotonoweli. Jego pretensje
kosmopolityczne mogą tylko wywoływać zażenowanie”.
Jest to osąd surowy, choć trafny, Czarny anioł ma pewien
urok, wynikający z przesady. I tak, kosmopolityczna obsada
(Carlos Ballesteros, Mónica Randall i Sandra Mozarovski,
Hiszpanie; Jorge Rivero, Meksykanin, i Lyda Zamora,
Kolumbijka) daje efekt niespodziewanie komiczny, Carlos
Ballesteros i Sandra Mozarovski mówią po hiszpańsku
z zaśpiewem madryckim, Mónica Randall z lekkim akcentem
katalońskim, Jorge Rivero z wymową meksykańską, a Lyda
Zamora z charakterystycznym opadaniem intonacji typowym
dla Kolumbii, gdzie film został nakręcony. Nie wiem, czy to
z powodu okropnej jakości starej taśmy VHS, którą kupiłam
przez internet, czy z racji złego skonfigurowania telewizora
wykrzywiającego obraz, na moim ekranie wszyscy aktorzy
mają przykrótkie nogi, co potęguje niezamierzoną komiczność
filmu, chaotyczne odczytanie mitu Elektry: Sandra jest córką
bogatego kolumbijskiego architekta (Carlos Ballesteros) i jego
żony, narkomanki (Mónica Randall) doprowadzającej rodzinę
do ruiny. Sandra uwielbia ojca i w scenach, które z nim dzieli,
jej zachwyt ma zabarwienie niemal kazirodcze. Prawy
i elegancki architekt postanowił umieścić rozwiązłą małżonkę
w ośrodku odwykowym, czemu ta się przeciwstawia. Pewnej
nocy, wróciwszy z dyskoteki, Sandra jest świadkiem
morderstwa ojca, ktoś (widzowie nie wiedzą kto, ale Sandra
wie) wbija mu nożyczki w szyję, powodując tym samym śmierć.
To, co Sandra ujrzała, sprawia, że traci mowę, po czym zapada
w stan katatoniczny, co pozwala jej ponownie odegrać scenę,
którą odgrywała już tak wiele razy: wbita w białą koszulę
nocną, z miną osoby pozbawionej zmysłów, obłąkanej, miota
się w łóżku… Mówi, że niczego nie pamięta. Następnie śledzimy
makiaweliczny plan, zręcznie wprowadzony w życie przez
czarnego anioła, Sandrę, która nie waha się udawać miłości do
matki i uwodzić sekretarki ojca (uzależnionej od hazardu
lesbijki), jak również swojego młodego ojczyma, Jorgego Rivera,
muskularnego galanta, manipuluje nimi wszystkimi
z zaskakująco zimną krwią, aż w końcu się mści. Krew, zdrada,
wendeta, erotyczne ceregiele z wymykającymi się piersiami,
nawet całkowita nagość Sandry… Dobrze odgrywa swoją rolę,
okazuje się wiarygodna, a pewnie nie było łatwo nadać
pozorów naturalności postaci tak nieprawdopodobnej jak ta,
którą przypadło jej grać, może nawet stałaby się dobrą aktorką.
Zmarła w trzy tygodnie po upadku, 14 września 1977 roku,
nie odzyskawszy przytomości. Nie pamiętam, żeby dotarła do
mnie informacja o tym zdarzeniu, Sandra Mozarovski nie była
jeszcze (i nigdy nie została) słynną aktorką, a w moim domu nie
było czasopism plotkarskich, moja mama ich nie czytywała, a to
właśnie przede wszystkim prasa plotkarska się o tym
rozpisywała, najpierw o upadku, potem o zgonie; na łamach
„¡Hola!”, „Pronto”, „Garbo”, „Lecturas”, „Semana” i innych
czasopism tego rodzaju podawano wiadomości o stanie zdrowia
aktorki, która przez dwadzieścia jeden dni leżała w komie,
publikowano wywiady z jej rodziną, z doktorem Llauradó,
lekarzem, który ją zbadał (i który wcześniej był lekarzem
Generalissimusa) i wyjawił, że Sandra spadła na bok i na plecy,
i ma „poważne obrażenia czaszki oraz złamane cztery żebra”,
i rzucano kolejne hipotezy w poszukiwaniu wyjaśnienia tego,
co wszystkie gazety określiły jako „dziwny wypadek”.
W niektórych mediach nieśmiało przebąkiwało się, że depresja,
wywołana przyjmowaniem „tabletek”, mogła doprowadzić
Sandrę do samobójstwa, jednak w wersji oficjalnej, tej, która
została rozpowszechniona i ostatecznie zdominowała inne,
utrzymywano, że aktorka doznała zawrotu głowy, kiedy
podlewała rośliny na tarasie swojego domu. Jej obsesyjne
odchudzanie się było przyczyną fatalnego zasłabnięcia; Sandra
przytyła podczas ostatnich miesięcy, była na ścisłej diecie
i przyjmowała leki, które często wywołują utratę świadomości,
zapewniały źródła rozpoznane jako ktoś bliski rodzinie albo
samym rodzicom (w tamtych latach lekarze szczodrze
przepisywali pochodne amfetaminy, pod nazwami Bustaid,
Centramina albo Minilip, jako dopełnienie diety odchudzającej),
chociaż w jednym artykule magazynu „Semana”, w którym
dokonuje się „rekonstrukcji faktów” opartej na zeznaniach
matki, ta twierdzi, że Sandra „miała problemy z kręgami
szyjnymi i była leczona na reumatyzm”, nie wspomina nawet
o amfetaminie.
Oto rekonstrukcja zdarzeń w artykule podpisanym przez
M.V.:
„Sandra Mozarovski poszła z ojcem do kina we wtorek 23.
Jej matka została w domu i oglądała Fiestę w telewizji. Kiedy
wrócili, ona (Sandra) przebrała się, włożyła kimono. I wyszła na
taras podlać kwiaty. Ojciec przestrzegł ją, żeby nie wychodziła
boso. Sandra miała zwyczaj za bardzo się wychylać przy
podlewaniu kwiatów, chciała uniknąć zalewania tarasu poniżej
i za bardzo odsłaniała ciało.
Jej rodzice nie spali, dopiero przygotowywali się do snu.
Znajdowali się w jednym z pokojów w głębi mieszkania.
Sandra wypadła z drugiego piętra domu przy ulicy Alvareza
de Baena, kiedy podlewała kwiaty w jednej z zewnętrznych
skrzynek na skraju tarasu. Najpierw uderzyła o drzewo, co
osłabiło siłę upadku, a potem o asfalt. Jakiś chłopak z bloku
naprzeciwko, który uczył się w nocy, usłyszał krzyk i zaraz
potem huk. Wyjrzał przez okno. Zobaczył ciało na chodniku
i natychmiast zszedł, żeby się nią zająć.

PRZEWIEZIENIE
Z pomocą kilku przechodniów i taksówkarza przewiózł ją na
oddział chirurgiczny nr 1 w Montesie, skąd zawieźli ją do
Residencia Sanitaria Francisco Franco.

JAK DOWIEDZIELI SIĘ JEJ RODZICE


W tym samym czasie jej ojciec, usłyszawszy zamieszanie na
ulicy, zszedł na dół po schodach. Zobaczył ciało na ziemi przez
szyby na klatce schodowej. Musiał jednak wrócić do
mieszkania, bo zapomniał kluczy od drzwi wejściowych. Znowu
zszedł i gdy znalazł się na ulicy, dotarła do niego potworna
wiadomość. Pan Boris Mozarovski pognał do La Paz,
w pierwszej chwili myślał, że tam przyjęto jego córkę.
Tymczasem taksówkarz, student i jeszcze jedna osoba
pojawili się w domu państwa Mozarovski, żeby powiadomić
ich, gdzie zawieźli Sandrę. Zlokalizowano pana Mozarovskiego
w La Paz i przekazano mu, że Sandra znajduje się we Francisco
Franco, więc całą rodziną (sic) się tam skierowali”.
Jest takie wyrażenie angielskie, it beggars belief, „to
przechodzi ludzkie pojęcie”, którego dosłowne tłumaczenie
brzmiałoby „to żebrze o wiarę”, chyba godne zastosowania
w odniesieniu do tej karkołomnej „rekonstrukcji faktów”:
trudno uwierzyć, że Sandra Mozarovski zabrała się do
podlewania o trzeciej nad ranem i że wróciła z ojcem z kina tak
późno (program Esta noche fiesta, prowadzony przez José Marię
Íñiga, który czasem oglądałam, też nie kończył się o tej porze),
ale to drobniejsze szczegóły; it beggars belief, że „za bardzo się
wychyliła” ponad barierką, kiedy podlewała rośliny, bo te
znajdowały się w skrzynkach na tarasie, więc żeby je podlać,
Sandra musiałaby się pochylić, a nie wystawiać rękę i połowę
ciała poza barierkę, bo w ten sposób polałaby ulicę, nie rośliny.
SANDRA BARDZO LUBIŁA PRZEBYWAĆ NA TARASIE SWOJEGO
DOMU, czytamy w numerze „Lecturas”, ktòry szeroko się
rozpisuje nad pogrzebem, i na załączonych zdjęciach możemy
zobaczyć aktorkę siedzącą na białym krześle pośrodku tarasu –
górna barierka znajduje się na poziomie jej głowy – a kiedy stoi,
opierając się o barierkę, ta sięga jej na wysokość piersi; żeby
spaść na ulicę, Sandra musiałaby stanąć na krześle. Jeszcze
bardziej niewiarygodne jest to, że jakiś chłopak z budynku
naprzeciwko usłyszał krzyk Sandry i zaraz potem uderzenie
ciała o chodnik, a jej rodzice, którzy nie spali i byli w tym
samym domu, nie, albo że jej pies nie zaszczekał (Sandra miała
pieska salonowego, którego trzymała na rękach na zdjęciu
opublikowanym w „pośmiertnym” numerze „Primera Plana”);
„żebrze o wiarę” i to, że na jakiejś ulicy w dzielnicy
mieszkaniowej Madrytu nad ranem pod koniec sierpnia 1977
roku było tak wielu przechodniów, w tamtych czasach wakacje
letnie trwały długo i rodziny z zamożniejszych dzielnic
hiszpańskich miast wyjeżdżały w sierpniu, nikt nie zostawał,
i nie jest też wiarygodne, że ci anonimowi „przechodnie,
student i taksówkarz”, zamiast dzwonić na policję i na
pogotowie, jak nakazuje rozsądek, postanowili zapakować
ranną dziewczynę – którą siłą rzeczy musieli posadzić między
sobą, nieprzytomną i zalaną krwią, w przeciwnym razie nie
zmieściłoby się tylu ludzi – do taksówki i zawieźć ją do szpitala.
Nie jest zrozumiałe, dlaczego ojciec, słysząc „hałas”, zamiast
wyjrzeć z tarasu, który wychodził na ulicę – i który ciągle
powinien mieć otwarte drzwi, i gdzie już nie było Sandry –
postanowił zejść po schodach, skąd przez szybę zobaczył
„ciało”, ciało swojej córki rozciągnięte na chodniku, pod jego
domem, spowite kimonem… ale go nie rozpoznał!, a ponieważ
zapomniał kluczy, wrócił po nie (podczas gdy wystarczyło
otworzyć drzwi i nie zamykając ich, wystawić głowę, żeby
potwierdzić, że tą leżącą jest Sandra). Ani że wróciwszy do
domu, nie stwierdził, że brakuje córki, i że jego żona też tego
nie zauważyła, chociaż oboje wiedzieli, że nie śpi, „podlewa
rośliny” na tarasie. Kilka chwil później, kiedy ojciec Sandry
wrócił do drzwi wejściowych, z kluczami, ciała, taksówkarza,
studenta i „przechodniów” już nie było… Na szczęście inni
sympatyczni „przechodnie” (co za ruch na ulicy Alvareza de
Baena o tej nocnej porze!) postanowili powiadomić go, że ofiarą
jest jego własna córka (skąd mogli to wiedzieć?). I jest
całkowicie niewiarygodne, że matka Sandry nie pojechała wraz
z mężem do szpitala, że wolała zostać spokojnie w domu,
podczas gdy jej córka mogła być w agonii; żadna matka by tego
nie zrobiła, nawet taka najbardziej bezduszna, ale żeby w tej
bezsensownej historii wszystko się zgadzało, koniecznie ktoś
musiał zostać na ulicy Alvareza de Baena, żeby przyjąć
wiadomość od „taksówkarza, studenta i jeszcze jednego pana”,
kiedy wrócili, niemal o świcie, by wyjaśnić rodzinie, że Sandra
znajduje się w szpitalu Francisco Franco, a nie w La Paz; skoro
dziewczyna ani na moment nie odzyskała przytomności i nie
miała przy sobie żadnych dokumentów, jak poznali jej
tożsamość i tożsamość jej rodziców?
„Może kłamstwa nie prowadzą w końcu do prawdy? […]
Czasem można jaśniej zobaczyć w tym, który kłamie, niż w tym,
który mówi prawdę. Prawda, jak światło, oślepia. Kłamstwo,
przeciwnie, jest pięknym zmierzchem, który podkreśla każdy
przedmiot”, napisał Camus w Upadku.
Nie było protokołu policji, żadna karetka nie zawiozła
Sandry nad ranem, bosej i półnagiej, do Residencia Hospitalaria
Francisco Franco, a rodzice przyszli ją odwiedzić dopiero po
wielu godzinach od przyjęcia do szpitala, bo nie byli z nią
w chwili, kiedy doszło do „wypadku”, to właśnie chce
usprawiedliwić albo przykryć prostacka wersja oficjalna,
a przeciwnie, podkreśla to.
Co się zatem zdarzyło naprawdę?
Nie wiem, wiem tylko to, co ogłoszono wtedy i co
opublikowano wiele lat później; niewyjaśniona śmierć,
w dziwnych okolicznościach, czytam w kółko, co siłą rzeczy
wciąż jest pożywką dla domysłów, plotek, szeptań, taki właśnie
był przypadek Sandry Mozarovski.
Czy to był upadek czy skok?
Widziałam Sandrę umierającą na ekranie przy wielu
okazjach, jestem w stanie wyobrazić sobie przerażenie w jej
oczach, kiedy spada okryta kimonem (nie w białej koszuli
nocnej!), krzyk też, wrzask, już go słyszałam, naprawdę jej
śmierć wydaje się sceną z jednego z tych horrorów erotycznych,
ale przypuszczam, że jej mina nie byłaby taka sama, gdyby to
ona rzuciła się na asfalt i gdyby ktoś inny ją wypchnął;
w pierwszym przypadku być może wyrażałaby niemą
determinację, w drugim – niedowierzanie, przerażenie… To jest
plotka krążąca po internecie i podawana przez niektóre książki,
jak ta wspomniana już Ladies of Spain Andrew Mortona, gdzie
możemy przeczytać, że „pośród rzekomych królewskich
kochanek wymieniano włoską piosenkarkę Raffaellę Carrà
i bardzo młodą aktoreczkę Sandrę Mozarowski, która zmarła
w tajemniczych okolicznościach. Insynuowano mrocznie, że jej
rzekome samobójstwo – jedyne, co wiadomo z całą pewnością,
to że spadła z balkonu swojego domu podczas podlewania
kwiatów – było dziełem osób obawiających się, że ta
dziewczyna może wpędzić w tarapaty rodzinę królewską”.
W podobnym tonie został napisany artykuł Mity kina
erotycznego lat 70., co się z nimi stało? , Emilia de Gorgot,
opublikowany w magazynie „Jot Down”, oraz powieść Daniela
Astor i czarna skrzynka pisarki Marty Sanz.
W biografii Maria Conde, La reclusión del éxito, dziennikarz
Javier Bleda robi bezpośrednią aluzję do możliwego
morderstwa w słowach, które przepisuję, odnoszących się do
innej znanej kochanki króla: „Jeśli Julián Sancristóbal w swoich
zeznaniach więziennych mówi prawdę, w co nie wątpię ani
przez chwilę, zważywszy na to, że z racji zajmowanego
stanowiska miał dostęp do danych wrażliwych, musimy się
zgodzić, że ponadto Bárbara (Rey) mogła się sama sfilmować,
żeby zyskać pewność, że nie popełni samobójstwa, spadając
z balkonu (Sandra, pamiętamy o tobie)”. W książce Rebeki
Quintáns Jan Karol I. Biografia bez przemilczeń twierdzi się, że
„romans, czy co to tam było”, między królem i Sandrą był vox
populi i że „Sandra zaszła w ciążę. Zwierzyła się z tego swoim
bliskim, ponadto złożyła zaszyfrowane oświadczenia, które
rzekomo nie miały nic do rzeczy, obwieszczając, że wyjeżdża do
Londynu. W tym samym czasie utrzymywała tajemnicze
związki z jakimś włoskim pismem, które nigdy niczego nie
opublikowało. Zmarła w zaskakujący sposób, spadając
z balkonu swojego domu na ulicy Barquillo (Madryt). Ponieważ
nie było nic, co mogłoby przemawiać za wypadkiem, przez jakiś
czas mówiło się o samobójstwie, chociaż nawet jej brat, León
Mozarovski, w to wątpił. Nie miało sensu. Nigdy jednak tego
dogłębnie nie zbadano”.
Przypuszczam, że Rebeca Quintáns znalazła te informacje
na różnych blogach zajmujących się śmiercią Sandry, bo
powtarza ich zawartość, a nawet lapsusy; na blogu Szpieg
w Kongresie wspomina się błędnie ulicę Barquillo jako miejsce
wypadku, to samo robi w swojej książce Rebeca Quintáns; na
innym blogu, Historie byle jakie, który szeroko traktuje tę
sprawę, ulica podana jest prawidłowo, Álvarez de Baena, ale
stwierdza się, że Sandra spadła z czwartego piętra, a nie
z drugiego; wspomina się rzekomą ciążę i robi się aluzje do
Jorgego Rivera, „meksykańskiego aktora i najbliższego
przyjaciela” aktorki, jako kogoś, kto „mógłby nam coś
opowiedzieć na temat okoliczności jej śmierci, o rzeczach
przemilczanych, żeby zatuszować sprawę i zwierzenia jego
kochanej Sandry”, i wkłada się te słowa w usta jej młodszego
brata, Leona Mozarovskiego: „Kochanek – który był bardzo
serdecznym człowiekiem – zostawił ją dla innej, też bardzo
znanej. Sandra groziła, że rozpowie o ich romansie i wyjawi
wszystko prasie, nawet weszła w kontakt z jakimś włoskim
magazynem plotkarskim. Bardzo nalegała. Nie była jeszcze
nawet w piątym miesiącu, brakowało jednego tygodnia”.
Sandra nie miała brata imieniem León. Lev albo León
Mozarovski nie istnieje lub istnieje wyłącznie w fikcji
internetowej, jedynym rodzeństwem Sandry byli Tatiana
i Alexis, oboje starsi od niej; w nekrologu opublikowanym 2
maja 2008 roku w gazecie „ABC” w związku ze śmiercią jej
matki, Marii del Rosario Ruiz de Frías, wymienia się dzieci
zmarłej, Tatianę i Alexisa, jak również wnuki, żadne z nich nie
nosi imienia León ani Lev.
Strona internetowa Crónicas Borbónicas, która prosiła
„Wyjaśnijcie śmierć Sandry Mozarowsky”, została zamknięta,
chociaż inne strony, takie jak Foro del Atlético de Madrid
i Burbuja Info. Foro de Economía, jak również blog
dziennikarki Consuelo García Cid, przejęły pałeczkę. We
wszystkich robi się aluzję do Escrito en un libro, powieści Toma
Farrella, co jest pseudonimem pisarza Pabla Blasa, wydanej
w swoim czasie przez wydawnictwo Séneca (i wznowionej, już
nie pod pseudonimem, przez samego Pabla Blasa), w której
bardzo szczegółowo opisuje się okoliczności śmierci Sandry,
przedstawionej tam jako Sandra Wagneroski. Pablo Blas
spekuluje w swojej powieści na temat ewentualnego
uczestnictwa tajnych służb w śmierci aktorki, której grożono,
żeby się zamknęła i usunęła ciążę. Według Escrito en un libro,
dwaj dziennikarze „El Alcázar” (ultraprawicowego dziennika
z tamtego okresu) dostali cynk od jakiegoś skruszonego
płatnego mordercy i zbadali sprawę, jednak cenzura nie
pozwoliła im wydrukować wniosków.
Czy Sandra była brzemienna w chwili śmierci? Wyniki sekcji
jej zwłok nigdy nie zostały opublikowane, a w wywiadzie
zamieszczonym dopiero po jej śmierci w „Lecturas”,
udzielonym na miesiąc przed „tragicznym upadkiem”, pojawia
się fotografia zrobiona w jej domu w Madrycie, „z kilkoma
kilogramami nadwagi”, jak pisze dziennikarz Luis Milla;
szerokie „wielobarwne ubranie meksykańskie” ukrywa jej
kształty, ale nie ma wątpliwości, że dużo przytyła, widać to
nawet po twarzy…
„Nie chcę z nikim rozmawiać – powiedziała nam Sandra
przez telefon. – Nie mam nic do powiedzenia. Zdjęcia. Też nie.
Po co? Na jakiś czas chcę o wszystkim zapomnieć. Później
jeszcze zobaczymy…”
„W końcu jednak zgodziła się nas przyjąć”, cieszy się Luis
Milla, który opisuje Sandrę w sposób następujący: „Jest
wyraźnie radosna, ale odnosimy wrażenie, że wewnętrznie już
tak bardzo wesoła nie jest. Wydaje nam się nerwowa,
niespokojna, rozdrażniona, to jest odpowiednie słowo”.
Sandra zdradza, że dopiero co wróciła z Meksyku, gdzie
nakręciła swój ostatni film, Czarny anioł (choć ten film kręcono
w Kolumbii), po czym spędziła kilka dni wakacji w Acapulco.
– Razem z Jorgem, twoją meksykańską miłością? – pyta ją
dziennikarz.
– Nie, z Jorgem już zerwałam, postanowiliśmy zakończyć ten
bardzo piękny rozdział naszego życia. Mimo to dobrze się
bawiłam w tym kraju – odpowiada Sandra.
Rozmawiałam z aktorką, która też grała w Czarnym aniele,
i ta zaprzeczyła, by Sandra miała romans z Jorgem Riverem;
jemu podczas kręcenia filmu przez cały czas towarzyszyła
narzeczona, a ich związek był nader ognisty. „Słyszałam ich
pojękiwania nawet w moim bungalowie – wyznała mi aktorka –
mówiłam mu: «Jorge, już wystarczy, bo i tak wszyscy ci
strasznie zazdrościmy». Na Sandrę nawet nie spojrzał, była dla
niego za młodziutka”. W Kolumbii Sandry cały czas pilnowała
wierna agentka, Rosa García. Dlaczego dała do zrozumienia
dziennikarzowi „Lecturas”, że miała affaire z aktorem Jorgem
Riverem, skoro to nie była prawda? Chociaż… zrobiła to?
powiedziała to?, czy może wymyślił to dziennikarz? „Ależ
wszystko jest rzeczywistością. Absurdem jest zakładać, że jakiś
podsekretarz jest bardziej rzeczywisty niż sen…”, powiedział
Borges (albo mówią, że powiedział), a wszystko, co otacza
śmierć Sandry, jest niejasne i wzajemnie sprzeczne jak sen (i
tak absurdalne jak podsekretarz). W wywiadzie Luisa Milli
Sandra mówi (albo każą jej powiedzieć), że zamierza spędzić
jakiś czas w Londynie, „żeby podszlifować angielski i studiować
sztukę dramatyczną”; w innym wywiadzie, opublikowanym
pośmiertnie w „Primera Plana”, stwierdza dla odmiany „mam
zamiar pojechać do Nowego Jorku i wziąć lekcje w szkole Elii
Kazana, bo chcę umieć grać, myśląc po angielsku”, inne
publikacje wzmiankują, że niebawem ma zagrać w kolejnym
filmie, że ma się udać do kliniki w Marbelli, by się odchudzić,
albo że już jest na bardzo restrykcyjnej diecie w znanej klinice
w Marbelli; kilka z tych wywiadów i gazet, między innymi
takich jak „ABC”, powtarza błąd, że Sandra „rzuciła się
z czwartego piętra”, podczas gdy było to piętro drugie, a w
artykułach opublikowanych przed jej śmiercią i po niej
podkreśla się, jak niebezpieczna jest amfetamina, i porównuje
się Sandrę do Marilyn Monroe albo Judy Garland, znanych ofiar
tych tabletek.
Jeden z magazynów plotkarskich przytacza tę rzekomą
wypowiedź Sandry: „Skrobanka wydaje mi się zbrodnią. Jeśli
życie matki jest w niebezpieczeństwie, dopuszczam ją. Każdy
wie, jakie są konsekwencje własnych czynów, a życie ludzkie to
coś bardzo poważnego”, w wywiadzie dla „Primera Plana”
wyróżniono zaś przedtytułem: „Nie powiedziałam nikomu, że
jestem dziewicą, nie zrozumieliby tego”. To czysty przypadek,
czy w tle jest intencja położenia kresu plotkom na temat jej
rzekomej ciąży? Chi lo sa… Ja nie jestem detektywem, chociaż
na tych stronach bawię się w dedukcję. Trzeba powrócić do
Wittgensteina, o czym nie można mówić… (jesteśmy jednak
istotami rozumnymi, tajemnica nas fascynuje, rzuca nam
wyzwanie, próbujemy ją wyjaśnić, sobie ją wyjaśnić, oświetlić
ciemną studnię niewiedzy).
Kiedy Sandra zmarła, jej rzekomy kochanek, król, przebywał
z wizytą w Gwatemali. Aktorka została pożegnana w Instytucie
Medycyny Sądowej przy ulicy Galileusza w Madrycie, gdzie pop
odprawił modły w rycie prawosławnym. Są zdjęcia z pogrzebu:
rodzeństwo, agentka i ciotka, Rosa García, babcia, ojciec, matka
w ciemnych okularach, zniekształcone twarze, paląca się
świeca w rękach. Matka nie miała siły, żeby udać się na
cmentarz Pozuelo de Alarcón, gdzie chowano jej córkę. Ojciec
chciał otworzyć trumnę, żeby zobaczyć ją po raz ostatni, ale mu
to wyperswadowano. Rosa García jednak ją otworzyła, żeby
włożyć do środka różaniec i krzyżyk należące do Sandry; przed
zakończeniem ceremonii zemdlała i musiano ją odprowadzić,
czytam to w czasopismach, które szeroko się rozpisywały
o pogrzebie z udziałem wielu „sławnych”, kolegów z pracy
nieboszczki, pośród nich Barbary Rey, kolejnej rzekomej
kochanki monarchy. Nadiuska, domniemana następczyni
Sandry w królewskich względach, wysłała wieniec kwiatów, ale
nie czuła się na siłach, żeby wziąć udział w uroczystości.

Śmierć spogląda na wszystkich bez wyjątku.


Śmierć, gdy nadejdzie, będzie mieć twoje oczy.
To będzie tak, jakby rzucić nałóg,
jakby w lustrze mignęła
martwa twarz,
jak słuchać głosu zza zamkniętych warg.
Milcząc, zstąpimy w otchłań.

Czy Sandra zabiła się z miłości, jak Cesare Pavese, autor tych
wersów? Pavese, poeta, który żył dręczony obsesją
samobójstwa, który oświadczył, że nikomu nie zabraknie nigdy
dobrego powodu, żeby się zabić, i który napisał: „Teraz walka
nie toczy się między przetrwaniem a zdecydowaniem się na
skok. Tylko między zdecydowaniem się na skok samemu, jak
zawsze żyłem, a zabraniem ze sobą jakiejś ofiary – żeby świat
o niej pamiętał”. Jednak Pavese nie skoczył, otruł się
w hotelowym pokoju, zapisawszy w dzienniku: „Wszystko to
jest obrzydliwe. Ani słowa więcej. Żadnej miny. Nie będę więcej
pisał”. („Mina – mina – nie powinna być zemstą. Powinna być
spokojną i znużoną odmową, bilansem rachunków, aktem
osobistym i rytmicznym. Ostatnią odpowiedzią”, mówi
w ostatnim wpisie).
Ze strony dziewczyny, która odbiera sobie życie na skutek
miłosnego zawodu, nie można jednak oczekiwać spokojnej
i znużonej odmowy, raczej czegoś przeciwnego; skok, w tym
przypadku, miał być ostatnią i rozpaczliwą próbą zwrócenia na
siebie uwagi ukochanej istoty, młody człowiek nie zabija się
z braku witalności, ale z jej nadmiaru, i trzeba się zgodzić, że
bardziej niż zniknąć na zawsze, chce ukarać ukochanego; by
tak rzec: zabić się, jakby grając, zabić się, ale tylko na chwilę.

Wittgenstein powiedział, że możliwe jest wszystko to, co jest


wyobrażalne.
Ja wyobrażam sobie Sandrę wcielającą się we mnie –
z pewnością byłaby to najbardziej odpowiednia aktorka –
w filmie o moim życiu, zdaje się, że nazywają to biopic, który
nosiłby tytuł
5

NAŁÓG I ZATRACENIE

W pierwszej scenie widzimy Sandrę w jej białej koszuli


nocnej, leży na wąskim łóżku, do którego jest przywiązana
skórzanymi pasami, w miejscu wyglądającym jak cela o niskim
sklepieniu i białych ścianach, a w jednej z nich jest
zakratowane okienko; to surowe pomieszczenie, surowością,
którą nawet Wittgenstein by zaaprobował: umeblowanie składa
się z laminowanego stolika, nogi przykręcone do podłogi,
metalowego krzesła, też przykręconego, i białej szafy
wpuszczonej w ścianę w głębi, tuż przy drzwiach do łazienki.
Ach!, i nocna szafka, na której leżą książka i pudełko
z zatyczkami do uszu. Sandra śpi. W następnym ujęciu
zakonnica w szarym habicie krąży nad dziewczyną niczym sęp,
niby drapieżny ptak. Dziewczyna otwiera oczy, czyste zielone
oczy, „siostro – mówi – może mnie siostra odwiązać?”.
Zakonnica, którą teraz widzimy en face, ma rysy miss Colton –
perfidnej nauczycielki ze Szkoły śmierci – i z rozkoszą
obserwuje, jak Sandra się miota, próbując się uwolnić, i jak jej
pierś, lewa, wyłania się tuż przy białej krawędzi koszuli…
Przesuwa językiem po ustach, puszcza do dziewczyny oko
i wreszcie, celowo przeciągając, jakby się bawiła, rozwiązuje po
kolei krępujące ją więzy. (Nie wiem, czym mnie przywiązywali
do łóżka, nie pamiętam, ale pamiętam, że zwykle musiałam
wrzeszczeć dość długo, zanim przychodziła mnie rozwiązać
jakaś zakonnica, drobna, pomarszczona, z wąsem, która nigdy
nie puściła do mnie oka ani, na szczęście, nie okazała wobec
mnie najmniejszych przejawów lubieżności; wątpię, żebym
miała na sobie białą koszulę, zwykle sypiałam w koszulce
i majtkach, ale nie miałam też osiemnastu lat, tylko
o dwadzieścia więcej, i nie byłam ładna ani ponętna jak Sandra,
chociaż rozumiem, że w wersji filmowej mojego życia
powinnam tolerować lekkie nadinterpretacje).
W następnej scenie Sandra jest w łazience, nagie ciało
owinięte ręcznikiem, właśnie wyszła spod prysznica. Palcem
wskazującym prawej ręki, umazanym pastą do zębów, pisze na
lustrze: MARÍA JOSÉ, MĄŻ CIĘ ZDRADZA Z INNĄ. (Tego nigdy
nie zrobiłam, ale może przychodziło mi to do głowy, María José,
pacjentka, z którą dzieliłam łazienkę i która spała w sali obok,
całe noce wrzeszczała i wyzywała swojego męża: „Ty chuju,
wiem, że mnie zdradzasz, gzisz się z inną! Zapłacisz mi za to, ty
skurwysynu!”, cierpiała na paranoję, która doprowadzała mnie
do rozpaczy, nie mogłam wstać i kazać jej się zamknąć, bo
leżałam przywiązana do łóżka).
Nieruchome ujęcie stołówki w psychiatryku. Wariaci
(przepraszam, pacjenci) potulnie stoją przed wyniosłą
zakonnicą o wydepilowanych brwiach i okropnej minie –
rozpoznajemy w niej miss Wilkins, przewrotną dyrektorkę ze
Szkoły śmierci – na wzór parafian stojących w nawie kościoła
tuż przed przyjęciem komunii, ale zakonnica nie podaje im
ciała Chrystusa, tylko kubeczek z białego plastiku. Kiedy
przychodzi kolej Sandry, ta, ze spuszczoną głową, cieniutkim
głosikiem mamrocze: „Siostro, moje lekarstwa”. Miss Wilkins
obrzuca ją pogardliwym spojrzeniem, cienkie usta wykrzywiają
się w złośliwy grymas, i widz drży – ja drżę – o to, że nie
usłucha błagania, niemniej po chwili podaje biały kubeczek
w drżące dłonie Sandry, która łapczywie go chwyta i otwarcie
przegląda (czy są tam wszystkie tabletki, żadnej nie brakuje?);
nie przelicza ich, żeby nie wydać się nieufna, połyka wszystkie
naraz i popija wodą.
Na podwórku psychiatryka, smutny ogródeczek otoczony
murami: kilku pacjentów leniwie zajmuje plastikowe krzesła,
inni rozmawiają na stojąco w grupkach, jeszcze inni krążą
sami, zdezorientowani, przemawiają do płyt chodnika albo do
siebie samych, czy Bóg wie do kogo, wariaci są
nieprzewidywalni. Sandra siada nieco na uboczu i z nieobecną
miną wypala papierosa, można by powiedzieć, że jest
zadziwiona swoją przeszłością, wspomina… (Ja niczego nie
wspominałam, tabletki działają jak kwas siarkowy na
wspomnienia, zżerają je, zniekształcają, i czas jest ciągłą
teraźniejszością wieczności Wittgensteina, bo ja trwałam
w stanie nieustającego otępienia, moje życie wewnętrzne było
tak ospałe jak przycięte geranium, do którego teraz Sandra
wyrzuca niedopałek, ale w filmie trzeba się uciec do
flashbacku, żeby wyjaśnić teraźniejszość bohaterki: jak się tam
znalazła? Tak, jak to się stało, że upadła tak nisko?)

FLASHBACKI

NOC. WNĘTRZE PRZYTULNEGO MIESZKANKA (tak


naprawdę mojego mieszkania, małego, ale na potrzeby filmu
mogli trochę powiększyć budżet). Sandra, wbita w swoją białą
koszulę nocną, siedzi przy dębowym stole, głowa pochylona
nad dziewiczą kartką. Chciałabym przeczytać, co pisze
nerwową ręką, ale kamera pokazuje ją od tyłu i włosy
rozsypują się jej chaotycznie po plecach, nie jestem w stanie
niczego dojrzeć na stole ani na papierze. Kiedy kończy, unosi
głowę i teraz kamera pokazuje nam na pierwszym planie jej
zrozpaczoną twarz, tak zalaną łzami, że odnosimy wrażenie, że
łzy nie pozwalają jej dostrzec balkonu (małego tarasu), który
ma przed sobą. Nagle podnosi się, ale nie trzeba się niepokoić,
Sandra nie wychodzi na balkon ani nie wychyla się
niebezpiecznie przez barierkę; zniecierpliwiona otwiera fiolkę
z tabletkami i wyrzuca jej zawartość na stół, potem przelicza
tabletki, odsuwając je po jednej, jedna, dwie, trzy, aż do
dwudziestu pięciu, przez kilka sekund przygląda się stosikowi
okrągłych pigułek i w końcu decyduje się i garściami pakuje je
sobie do ust, w pośpiechu, jakby się obawiała, że ktoś ją ich
pozbawi. Następnie robi coś niewyjaśnialnego: zamiast zostać
i poczekać na pewny i fatalny wynik działania środków
nasennych… telefonuje! Powiadamia swego rozmówcę (nie
wiemy, kto to taki, tylko ona to wie), że podjęła próbę
samobójczą.
Rozpaczliwe wycie karetki, szybki wjazd na izbę przyjęć,
płukanie żołądka, wszystko to czeka Sandrę, która odzyskuje
przytomność w aseptycznej bieli szpitalnej sali, pod czułym,
uważnym, zaniepokojonym spojrzeniem Jorgego Rivera,
meksykańskiego aktora, z którym pracowała przy Czarnym
aniele.
(Nie była to karetka ani izba przyjęć, nie było też listu
pożegnalnego, było siedem karetek i siedem izb przyjęć
i siedem razy dwadzieścia pięć tabletek, i siedem listów
pożegnalnych w okresie sześciu miesięcy, chociaż może przy
ostatnich próbach już nawet nie zawracałam sobie głowy ich
pisaniem).

Sandra jest, jak to ma w zwyczaju, przywiązana do łóżka,


grube pasy z czarnej skóry spinają jej ramiona i kostki.
Wystrojony w biały fartuch, właściwy dla jego zawodu, doktor
Kruger (w którym kochała się w Szkole śmierci) uspokaja ją
miłymi słówkami, jednocześnie robiąc zastrzyk usypiający.
Dwie pielęgniarki, też w białych uniformach (miss Colton i miss
Wilkins), krzątają się wokoło śpiącej dziewczyny, której czoło
ozdabiają czymś, co przypomina diadem, ale to coś znacznie
bardziej złowrogiego. Potem miss Wilkins otwiera jej usta,
w które miss Colton wkłada coś, co wygląda jak wielki niebieski
gryzak z plastiku. Kiedy wszystko jest gotowe, doktor Kruger
daje znak i wciska guzik w czarnym aparacie, do którego
podłączone są elektrody rozmieszczone na ciele Sandry, ta
rzuca się gwałtownie w wyniku wyładowań; gdy tak się miota
i przewraca, zsuwa się okrywające ją prześcieradło i odsłania
jej ciało i znaną już doskonale białą koszulę nocną, z której
najpierw wymyka się jedna pierś, a później druga, jakby
podskakiwały przy wstrząsach, piersi; to sesja erotycznych
elektrowstrząsów.
Gabinet psychiatryczny. Sandra siada przy biurku, za
którym pracuje doktor Kruger.
– Doktorze, dlaczego jestem taka przybita?
– Ja nie uważam, że jesteś przybita – odpowiada jej
psychiatra.
Przedłużająca się cisza, po której następuje pełen napięcia
dialog. Sandra, obolała, gani doktora, że wątpi w jej
przygnębienie. Jest doświadczoną pacjentką, wcześniej miała
wizyty u sześciu innych psychiatrów i dotychczas żaden nie był
w stanie zaradzić jej głębokiej melancholii, ale wszyscy zgodnie
zdiagnozowali u niej ciężką depresję i zapisali, w konsekwencji,
wiele tabletek. Tego samego oczekuje od dobrego doktora
Krugera, cudownej recepty, antydepresantów, które ją wyleczą
w jednej chwili, nawet trochę ją dziabną i wprowadzą w stan
tej przyjemnej euforii, którą poznała przy innych narkotykach,
i to bez kaca. I benzodiazepin, potrzebuje też recepty na środki
uspokajające i nasenne, bez których nie jest w stanie zasnąć ani
stawić czoła życiowym wyzwaniom, po to przyszła do lekarza,
bo po co, jak nie po to?
Doktor utrzymuje, że być może te tabletki, które Sandra
przyjmuje, powodują, że jest nieszczęśliwa, i odmawia
przepisania ich, nawet sugeruje, że jest naćpana, że jest
narkomanką! Ona, która nigdy nie spróbowała heroiny (mimo
tylu okazji), która od dwudziestu lat przyjmuje ostrożnie i z
wyczuciem inne rekreacyjne narkotyki (tylko w weekendy, poza
skrętami, te codziennie), ona, która przyjmuje antydepresanty
według konkretnych zaleceń lekarza… narkomanką! Czuje się
znieważona, niezrozumiana, porzucona przez tego mężczyznę,
w którym pokładała wszystkie swoje nadzieje. Wyszedłszy
z gabinetu, wchodzi do baru, prosi o butelkę wody i drżącymi
z nerwów palcami wyciąga z pudełeczka dwie tabletki na
uspokojenie, musi dojść do siebie, jest bardzo wzburzona.
(Kiedy Rosa Sender, moja psychiatra i przyjaciółka,
powiedziała, że dobrze by mi zrobił detoks, odebrałam to jako
taką samą zniewagę, poczułam takie samo oburzenie
i identyczną potrzebę zażycia jakichś środków na uspokojenie.
Jak miałam się odtruć, skoro tylko jako naćpana byłam w stanie
znieść życie? A i to z trudem albo tylko pomiędzy
przedawkowaniem a przedawkowaniem, była to równowaga
niełatwa i krucha, wszystko zależało od odpowiedniej
kombinacji narkotyków i tabletek).

W kilka dni po przyjściu do tego psychiatryka, w którym


przywiązują do łóżka (ale i dają człowiekowi wszystkie tabletki,
jakie może sobie wymarzyć), Sandra spaceruje po ulicach
przyległych do kliniki w towarzystwie swojego wiernego
i stałego Jorgego Rivera, który czule bierze ją pod rękę i żartuje
sobie z nią, opowiada jej o błahostkach, aby ją zabawić, ale
Sandra jest uparcie naburmuszona, wyrzuca mu, że ją zamknął,
że chce się jej pozbyć; jednym szarpnięciem wyrywa mu rękę
i rzuca się do ucieczki, wydaje się nieprawdopodobne, że tak
szybko biegnie, biorąc po uwagę jej chwiejny krok, ale Sandra
gna, kamera ledwie za nią nadąża, ma dobre nogi, i choć trudno
w to uwierzyć (naprawdę trudno), jej wysportowany adorator
nie jest w stanie dogonić Sandry. Dziewczyna pędzi co tchu,
skręca za róg, biegnie jakąś aleją, nie wie, dokąd ona prowadzi
ani gdzie się znajduje, chce tylko oddalić się od psychiatryka,
zostawić go za sobą… Nagle dwóch ogromnych sanitariuszy
zastępuje jej drogę i szybko ją zabiera, mimo jej protestów,
krzyków, wierzgania nogami.
W gabinecie dyrektora kliniki Sandra otrzymuje
reprymendę. Doktor Kruger przestrzega ją, że jeśli znowu
będzie próbowała uciekać (to już trzeci raz), podejmie
drastyczne środki: ubezwłasnowolni ją, rozmawiał o tym z jej
rodzicami. Sandra wie, co to oznacza, nie bez powodu od lat
praktykuje szanowany zawód adwokata; próbuje przekonać
doktora Krugera, że jej rodzice to wariaci i że to oni powinni
zostać zamknięci w tym miejscu, nie ona. Psychiatrów,
z którymi miała do czynienia wcześniej – w pewnym sensie
można powiedzieć, że to nie psychiatrzy się nią zajmują, tylko
na odwrót – zdołała wzruszyć i pozyskać dla swojej sprawy,
opowiadając im o nieszczęśliwym dzieciństwie i mocno
narzekając na rodziców, ale Kruger jest mężczyzną
niewzruszonym, ulepionym z innej gliny.

O tym rozmyśla, o niewzruszoności doktora Krugera, kiedy


jakaś zakonnica informuje ją, że jej amant przyszedł
w odwiedziny. Jorge Rivero wchodzi do pomieszczenia z twarzą
przyobleczoną w ciepły uśmiech i z reklamówką wypełnioną
tupperwarami, Sandrze nie smakuje jedzenie w psychiatryku
i dlatego ukochany przynosi jej potrawy, które sam gotuje, ale
Sandra niemal nie zwraca na to uwagi, ludzie w depresji nie
mają apetytu.
– Kochanie – mówi do niego Sandra, lekko się uśmiechając,
jakby chciała się uśmiechnąć w pełni, ale jest świadoma, że
w jej sytuacji to jest niegodne – postanowiłam, że jak stąd
wyjdę, pojadę do Meksyku, chcę tam zacząć nowe życie.

MIASTO MEKSYK. PLENER. KANAŁ JEZIORA XOCHIMILCO.


Muzyka mariachi: Mañanitas, jak co rano / śpiewał sobie król
Dawid / Dzisiaj w twoje urodziny / My je zaśpiewamy ci… Na
pokładzie łodzi Carmelita, barki zwieńczonej daszkiem
w kolorach pop, niemal psychodelicznych – kanarkowy,
wściekły róż, pomarańcz, jasna zieleń – siedząc przy stole
ozdobionym kwiatami, Sandra popija tequilę i piwo i je tamales
i tortitas (więcej pije niż je) w miłym towarzystwie: mariachi
w swoich charakterystycznych strojach, ze skrzypcami,
gitarami, z radosnymi głosami, jej chevalier servant, Jorge
Rivero, i grupa przyjaciół Meksykanów, wylewnych
i krzykliwych; wszyscy śpiewają Mañanitas dla Rivera, bo dziś
ma urodziny. Widać, że Sandra jest zadowolona, tuli się do
narzeczonego, czerwony kwiat wpięty we włosy, jej oczy lśnią,
znowu się uśmiecha. Stał się cud? Czy zdołała pokonać swoje
przygnębienie dzięki zmianie powietrza? A może zwyczajnie
jest pijana i to wyjaśnia jej śpiewy i klaskanie, i niezwyczajne
ożywienie?
MIASTO MEKSYK. POKÓJ HOTELOWY (hotel luksusowy,
dobry hotel, w tamtych czasach miałam pieniądze).
Sandra odpoczywa w łożu king size. W głębi pokoju Jorge
Rivero, w kucki, przegląda zawartość walizki, jego twarz
wyraża zakłopotanie, zdumienie.
– Nie mówiłem ci, żebyś nie przywoziła narkotyków do
Meksyku?
– I nie przywiozłam – broni się Sandra – ani haszu, ani
trawy, ani koki, nic!
– A te sto paczek środków uspokajających i nasennych?
– To lekarstwa, nie narkotyki, są do użytku własnego,
potrzebuję ich!

WNĘTRZE. BAR HOTELOWY.


Siedzą przy świeczniku, zwróceni w swoją stronę, splecione
ręce, Sandra i Jorge patrzą na siebie, a raczej Jorge patrzy na
Sandrę, która znowu ma ten zagubiony wyraz twarzy,
nieobecny, to mętne spojrzenie, które zdaje się niczego nie
widzieć.
– Masz ochotę iść do muzeum antropologicznego? – pyta ją
usłużnie.
– Nie – odpowiada Sandra – jestem przygnębiona, wolę się
napić margarity.

PLENER. NOC. MIASTO MEKSYK. PLAC GARIBALDIEGO


(sześć margarit później).
Ludzie wypełniają ogromny plac, grupy mariachi
w kolorowych strojach grają ranchery, cumbie, salsy… Tańczy
się i śpiewa na tym placu Garibaldiego, to plac wesoły
i umuzykalniony. (Ta scena wymagała wielu dodatków i wyszła
bardzo drogo). W barze, pod arkadami, kilku mariachi śpiewa
serenadę dla Sandry. Dziewczyna ma na sobie tę pstrą
meksykańską sukienkę, którą nosiła podczas sesji zdjęciowej
dla „Lecturas” do opublikowanego pośmiertnie wywiadu.
Weszła na stół, bosa, tańczy między talerzami, popielniczkami,
butelkami tequili, butelkami piwa, kieliszkami, szklankami, Czy
przy forsie, czy też nie / Robię zawsze to, co chcę. / I jest zawsze
tak, jak powiem. / Nie mam tronu ni królowej / Nikt nie musi
mnie rozumieć / Bo i tak ja jestem króleeeeem! Sandra śpiewa
i chrypnie z mariachi, jednocześnie poruszając się z gracją i w
rytm, i zachowuje równowagę, to wszystko świadczy, że dobrze
wykorzystała tych wiele lekcji baletu (ja dla odmiany pewnie
dałam żałosny spektakl, kiedy wlazłam na stół, otoczona
mariachi, tańczyłam pijana, pewnie zrzucałam butelki
i wylewałam kieliszki, i przewracałam popielniczki).

Głos z offu: Valle de Bravo, na południowym wschodzie stanu


Meksyk, to ulubiony cel weekendowych wyjazdów wielu
mieszkańców stolicy i Toluki. Położone nad brzegami wielkiego
sztucznego jeziora, to miasteczko glinianych domów z czerwoną
dachówką i ulic wyłożonych kamieniami posiada szeroką ofertę
hoteli, rzemiosła, pól golfowych, restauracji i emocjonujących
sportów wodnych oraz ekstremalnych, jak lotniarstwo
i paralotniarstwo (głos z offu zawsze jest wkurzający, ale
nakręcenie tego filmu było możliwe tylko dzięki wielkim
wysiłkom produkcji i szczodrym subwencjom, za które należy
wykazać wdzięczność odrobiną turystycznej reklamy,
przynajmniej tym!). Zanim powstało jezioro, był tam las
porastający góry i wioska, która wówczas nazywała się San
Francisco del Valle de Temascaltepec. Valle de Bravo spodoba się
każdemu, bez względu na wiek i budżet; są tu butiki i warsztaty
rękodzielnicze, można tu zjeść delikatesy i zaspokoić
zachcianki… a Sandra i Jorge Rivero kręcą się po brukowanych
uliczkach, trzymając się za ręce, jak zwyczajna para turystów,
ale Sandra nie jest turystką, nie chce nią być, ma zamiar tam
mieszkać, wynająć domek i zacząć nowe życie w tym raju, który
nieustannie nas zdumiewa, gdzie przez cały rok panuje
umiarkowany klimat, a piękny las jest zimowym schronieniem
dla motyla monarchy, chociaż Sandry motyle w ogóle nie
interesują, nie będzie tracić czasu na uganianie się po górach
z siatką na motyle, ona przyjechała, żeby pisać. Co pisać?
Jeszcze tego nie wie, na pewno coś jej wpadnie do głowy, mówi
Jorgemu, żeby go uspokoić, bo teraz to on jest nerwowy
i przybity, musi ją zostawić w tym raju, musi wrócić do
Barcelony, tam ma swoje życie i pracę. Scena pożegnania jest
smutna i wzruszająca, moim zdaniem w ścieżce dźwiękowej
niepotrzebne są skrzypce, wystarczy zobaczyć zalane łzami
oczy Sandry i grobową minę jej narzeczonego. Jak bardzo
będzie za nim tęsknić! Jednak Sandra jest nieugięta, będzie żyć
i pisać w Valle de Bravo, już wynajęła dom z ogrodem
i basenem, w którym zamieszka, gdy tylko zostanie odnowiony.
(Całkiem niedawno znalazłam w jakimś zapomnianym pudełku
kilka fotografii tego domu, znowu zobaczyłam ogród, basen… Ja
miałam piętrowy domek z ogrodem i basenem!, choć tylko
przez trzy tygodnie).

WNĘTRZE. NOC. DOM W VALLE DE BRAVO.


Sandra śpi na poddaszu – tutaj nazywa się to tapanco –
w domu stojącym na szczycie wzgórza, należącym do
narzeczonego jej przyjaciółki Victorii Very, która przyjęła ją,
dopóki nie będzie mogła zamieszkać w swoim domu. Jest sama,
jej przyjaciółka wyjechała w podróż zagraniczną, a narzeczony
przyjaciółki udał się na kilka dni do stolicy. Aby pokonać strach
(odkąd przyjechała do Meksyku, wszyscy ciągle opowiadają jej
o kradzieżach i porwaniach), tej nocy podwoiła dawkę środków
nasennych, wypiła piwo i tequilę, i wypaliła jointa z olejkiem
haszyszowym o działaniu hipnotycznym, dzięki temu ma
nadzieję zapaść w sen tak głęboki, że jeśli wejdą złodzieje, nie
usłyszy ich, jeśli chcą kraść, niech kradną.
Ciężar leżącego na niej mężczyzny wyrywa ją ze snu nad
ranem, tapanco jest pogrążone w ciemności, nie może zobaczyć
mężczyzny, ale rozpoznaje głos, kiedy się odzywa, Sandra się
skarży, nie!, protestuje, ale mężczyzna, X, zasłania jej usta ręką
i unieruchamia jej ciało swoim ciałem, ona nie wie, co robić, nie
ma siły, żeby stawić opór, jest zatopiona w narkotykowym
letargu. Kiedy X kończy, zapala światło i Sandra zdaje sobie
sprawę, że on jest naćpany tak jak ona, więc lepiej mu się nie
przeciwstawiać. X proponuje jej tequilę i ona się zgadza, czuje,
że musi odurzyć się jeszcze bardziej, żeby znieczulić się na
horror tego, co się wydarzyło, narkotyki służą właśnie do tego,
do przytłumienia zmysłów; z trudem schodzi za X po
drewnianych schodach, które doprowadzają ją na parter. Już
w salonie X nalewa tequilę i proponuje wypalenie jointa
z olejkiem haszyszowym (proponuje jej też ścieżkę koki, ale ona
odmawia, zniszczyłaby efekt tabletek). Sandra popija tequilę
drobnymi łykami, zaciąga się kilka razy skrętem i… dochodzi do
siebie w łóżku na poddaszu. X jest korpulentny, zarzucił sobie
na ramiona nieprzytomną dziewczynę i dźwigając ten ciężar,
wszedł po wąskich schodach na górę; teraz znowu się na niej
rzuca. Co czuje Sandra? Zdumienie. Niedowierzanie. Nic.

(Następuje po sobie kilka niepomontowanych,


nieuporządkowanych scen).
– Sandra w swoim nowym, świeżo odmalowanym domu,
siedzi przy biurku, pracuje albo udaje, że pracuje. Nie może się
skoncentrować, jest tym przygnębiona, schodzi do kuchni,
przygotowuje sobie margaritę i wypija ją w ogrodzie, kołysząc
się na hamaku, z którego w stanie głębokiej melancholii
przygląda się basenowi (w tle piosenka Chaveli Vargas).
– Sandra w barze, sama, pije margaritę (te, które robi sobie
sama, są okropne). W barze są tylko mężczyźni i patrzą na nią
spode łba, ze zdumieniem, niemal z naganą.
– Sandra w innym barze, nad ranem, w przyjacielskiej
pogawędce z kilkoma klientami, popija micheladę. Nagle jeden
z mężczyzn wyciąga pistolet i kładzie go na kontuarze; jakby
wiedzeni tym samym impulsem pozostali też to robią. (Nie
wiem, czy wszyscy mężczyźni noszą broń, czy tylko dwóch albo
trzech, ja to tak pamiętam, pół tuzina pistoletów leżących
w rządku na kontuarze baru i klientów serdecznie nad nimi
rozprawiających, porównujących kaliber, raty… Ja nie, ja nic
nie mówiłam, bo o broni nie miałam zielonego pojęcia, ale
chętnie piłam i uśmiechałam się, i starałam się sprawiać
wrażenie, że jest mi tam przyjemnie, że jestem jedną z nich).
– Sandra wraca do domu, gdzie czeka na nią przyjaciółka
Victoria Vera, Sandra mówi: cześć. Victoria Vera daje jej w pysk.
– Sandra ma niespodziewane odwiedziny: Jorge Rivero! Nie
wydaje się zaskoczona, jakby przewidziała, że ukochany nie
wytrzyma rozłąki dłuższej niż dwutygodniowa, a może dlatego,
że w tym stanie nieustającego odurzenia nic nie może jej
zaskoczyć, żyje jakby znieczulona. Tej nocy wyprawia w swoim
meksykańskim domu pierwsze i ostatnie przyjęcie, które
kończy się o świcie zbiorową kąpielą w basenie. I dzień później
wyjeżdża – nie wie, jak to się stało, jak Jorge zdołał ją przekonać
i zebrać, i spakować wszystkie jej rzeczy, i zarezerwować bilety
na samolot do Barcelony – tak kończy się jej meksykańska
przygoda.
Tak się skończyła moja meksykańska przygoda, ale żaden
oddany narzeczony nie przyjechał po mnie do Meksyku, tylko
mój brat Pablo, który odłożył swoje zajęcia, cokolwiek to było,
żeby przyjechać i mnie uratować na prośbę mojej przyjaciółki
M. (Victoria Vera w filmie), tej samej, która trzasnęła mnie
w pysk, o co tak bardzo się prosiłam, kiedy zobaczyła, że
wchodzę do domu, moja dobra przyjaciółka M., która uparcie
mnie pilnowała i ratowała przede mną samą, podczas mojego
tragicznego pobytu w Valle de Bravo. „Ja już nie daję rady,
przyjedź po nią, Pablo”, powiedziała mojemu bratu po tym, jak
otrzymała telefon od mojej przygnębionej matki, którą
powiadomiłam po raz enty i to na odległość, że połknęłam garść
tabletek. I to mama (a nie żaden amant o idealnych zębach)
poleciała ze mną w tę bezsensowną podróż do Meksyku, razem
z moją siostrą, ciotką Carmen, i wraz z nimi płynęłam barką po
kanałach Xochimilco i piłam margarity w hotelowym barze,
i tańczyłam ranchery na placu Garibaldiego, i to one, mama
i ciotka Carmen, pomogły mi znaleźć dom w Valle de Bravo,
a kiedy wyjechały, kiedy mama wróciła do Barcelony, bo tam
miała męża i inne dzieci, poczułam się bardzo smutna
i zatęskniłam za nią, nigdy nie przypuszczałam, że mogę tęsknić
za swoją matką, chcieć, żeby była obok mnie, a nie najdalej jak
się da, jak to było do tamtej pory.
Kiedy upadłam, jak Lucyfer, uwięziona w spirali
przedawkowań i dochodzenia do siebie, i ponownych upadków,
nasze relacje się zmieniły, mama zniosła z mojej strony
znacznie więcej, niż mogłaby znieść ta „normalna” mama
z amerykańskiego filmu, o której marzyłam jako dziewczynka;
to mama spędzała bezsenne noce w poczekalniach pogotowia,
kiedy płukano mi żołądek (pewnie miałam najczystszy żołądek
w całej Barcelonie), i to jej twarz była pierwszą, którą
widziałam, kiedy odzyskiwałam świadomość w szpitalnym
łóżku, z rękami pokłutymi igłami i wenflonami, i to mama
codziennie odwiedzała mnie w psychiatryku i przygotowywała
mi jedzenie, którego nie jadłam, i to od niej uciekałam, kiedy
tylko miałam okazję, z mojej winy wróciła jej menstruacja,
cierpiała na tachykardię, wypadały jej włosy, z mojej winy nie
spała i żyła strapiona, a kiedy jej powiedzieli, kiedy rozsądne
głosy jej poradziły: „Następnym razem, gdy Clara do ciebie
zadzwoni, żeby powiedzieć, że zażyła całe opakowanie tabletek,
nie dzwoń na pogotowie, daj jej umrzeć”, ona odpowiedziała:
„Nie! Za każdym razem, kiedy do mnie zadzwoni, za każdym
razem, kiedy się dowiem, że jest w niebezpieczeństwie, pojadę
do niej, nie poddam się, to moja córka”, a teraz to ja, jako
autorytet, który mi daje dziewiętnaście lat abstynencji, okres,
podczas którego zmieniłam się, jeśli nie w podporę
społeczeństwa, to może w kamyczek betonu społecznego, to ja
zwracam się do mamy, próbuję ją przekonać: „Nie siadaj do
telefonu – mówię jej – zerwij z nią wszelkie kontakty, pozwól jej
umrzeć, jeśli tak będziesz działać, ona cię zabije, czy nie zdajesz
sobie z tego sprawy?”, ale moja matka jest uparta, nie udaje mi
się jej przekonać i wtedy uderzam do ojca, mężczyźni, jak się
uważa, są chłodniejsi, rozsądniejsi. „Clara nie potrafi żyć –
mówię mu – nie nadaje się do tego, ale nie ma też godności,
odwagi, by umrzeć, za każdym razem, kiedy połyka górę
tabletek, zawiadamia was! Czyni was odpowiedzialnymi za
swoje życie, gra w przewrotną grę, nieprzyzwoitą, lepiej jej
będzie, jeśli umrze”, ale ojciec kręci głową i mówi: „Za każdym
razem, kiedy do mnie zadzwoni, pojadę do niej, zawsze gdy
tylko będę mógł, będę się starał ją uratować”.
– Nie rozumiesz, że znowu to zrobi, że nie ma na to
lekarstwa? – mówię do niego urażona.

BARCELONA. WNĘTRZE. DOM.


Sandra dopiero co wróciła z Meksyku, znowu siedzi przy
stole, chociaż tym razem stół jest okrągły i przykryty kapą
z zielonego pluszu, bardzo wyświechtaną, na której widzimy
szklankę napełnioną wodą i stos opakowań tabletek (aby nadać
jakiejś różnorodności tej powtarzającej się scenie, tym razem
szklanka jest wysoka, z fazowanego szkła, a benzodiazepiny
innego producenta). Sandra patrzy przed siebie (na czarny
ekran zgaszonego telewizora, to ma przed sobą) ze
skomplikowaną miną, ponieważ musi wyrazić, tylko
spojrzeniem, zmarszczkami na czole i ściągnięciem brwi,
głębokie zmartwienie, odnalezione uczucia, strach, wątpliwości,
a także niepewną i szaloną nadzieję, to wszystko, ni mniej, ni
więcej, reżyser wiele wymaga od tego spojrzenia. Jest
zrozpaczona, to powinny wyrażać strapione oczy (przyczyna tej
rozpaczy jest przed nami ukryta, ja też nie pamiętam, dlaczego
czułam się taka nieszczęśliwa), myśli jak Maria, młoda włoska
samobójczyni, że w tym świecie jest niczym, nic nie może,
wierzy, że jej życie jest nic niewarte, że nie ma sensu go
przeżywać, i odmawia dalszego pchania głazu pod górę (w
odróżnieniu od Syzyfa ona nie jest nieśmiertelna, może położyć
kres swojej karze); zaskakuje ją tak intensywne fantazjowanie
o śmierci, jak Virginii Woolf, odnosi wrażenie, że to coś
pozytywnego, podniecającego, że po drugiej stronie może ją
czekać przyjemna niespodzianka, czy nie powiedział
Wittgenstein, że sens życia jest poza światem?, kiedy umrze,
pojmie wszystko, ale co to ma za znaczenie?, odczuwa zawrót
głowy i ekscytację na myśl o możliwości wykonania skoku,
i jednocześnie targają nią strach, przezorność, niepokój, chce
umrzeć czy nie, na czym w końcu stanęło?: chce się zabić, ale
tylko na chwilę.
(W tej niemej scenie rozbrzmiewają głosy jakby zza grobu).
– Powinnaś się otruć, dopiero gdy naprawdę będziesz
chciała się otruć – przestrzega ją Wittgenstein.
– Ani słowa więcej. Mina, nie pisz więcej! – wymaga od niej
Pavese.
– Rzuć się do rzeki – podburza ją szeptem Virginia Woolf.
– Skacz! – mówi sama do siebie.
Spędziłam dwa dni w śpiączce na OIOM-ie w klinice Teknon
w Barcelonie (albo spędziła je moja matka, rozedrgana,
pilnowała, a ja, jak zwykle, niczego nie pamiętam). Nie udało mi
się zabić, ale to ostatnie przedawkowanie uszkodziło mi
wszystkie narządy: serce, płuca, nerki, wątrobę, mózg,
przeklęty mózg, winowajca wszystkiego…
Rosa Sender odwiedziła mnie w klinice, miała wobec mnie
godną pochwały cierpliwość, ona też się nie poddawała, ale
w tej sytuacji była wściekła. „Nie zabijesz się – powiedziała mi –
ale możesz zostać sparaliżowana przy następnej próbie”, i po
raz pierwszy to ja się przestraszyłam, wystraszyłam się własnej
gry, śmierć była możliwym do zaakceptowania ryzykiem, zostać
kaleką, nie. „Dlaczego to robisz? – zapytała mnie – dlaczego
ciągle to robisz?”, a ja nie potrafiłam odpowiedzieć, nie
wiedziałam dlaczego, takie są bezsensowne zachowania,
niewyjaśnialne, mimo to próbowałam się obronić,
usprawiedliwić.
– Nie wiem. Ja to nie ja! Jestem inna.
Masz tę samą twarz, ten sam głos, to samo ciało co zawsze,
jak możesz być inna?, to mówiła sceptyczna mina Rosy.

WNĘTRZE. ŁAZIENKA.
Sandra spogląda na siebie w lustrze i widzi… zniekształconą
twarz szalonego naukowca ze Szkoły śmierci. Zasłania ją
przerażona i przez jej palce łypie oko bez powieki, nos bez
kości, cera, rozgnieciona pulpa, usta, grube i uwodzicielskie
usta słowiańskiej piękności, zaciśnięte w wąską poziomą
fałdkę… Cofa się, wychodzi z łazienki, oddycha głęboko, znowu
wchodzi, ponownie staje przed lustrem i zwraca jej spojrzenie
zniekształcona twarz szalonego naukowca. Staje plecami do
lustra, powoli odwraca głowę, przygląda się kątem oka… dalej
tam jest, ten okrutny miszmasz mięsa, to oblicze bez brwi i rzęs,
bez powiek, obcięty nos, zeschnięte usta! Taka jest teraz, albo
taką siebie widzi, jaką widzą ją inni? Musi się tego dowiedzieć.
Ale wykonaliśmy w filmie przeskok, pominęliśmy
najważniejsze sekwencje: Sandra prowadzona przez matkę
(którą znowu gra Mónica Randall) przybywa do hotelu
uzdrowiskowego, miejsca o przyjemnym wyglądzie,
półokrągłego, trzypiętrowego budynku zbudowanego w latach
sześćdziesiątych, ze wspaniałym ogrodem i zewnętrznym
basenem otoczonym intensywnie zielonym trawnikiem
i leżakami, żeby zażywać słońca, i podupadłym minigolfem.
W recepcji czeka na nie pielęgniarka (miss Colton, któżby
inny?), ma na sobie biały fartuch z krótkim rękawem, białe
spodnie i ciemne chodaki. Sandra żegna się z mamą i idzie za
pielęgniarką do swojego pokoju, słonecznego pomieszczenia
z balkonem wychodzącym na ogród. Ma ochotę zaciągnąć
zasłony i otworzyć okna, ale dziwne zachowanie pielęgniarki
wymusza na niej pilną uwagę: otwiera jej walizki!, i opróżnia je
bezceremonialnie, rozrzuca jej ubrania i osobiste rzeczy na
wykładzinie, przeszukuje je dokładnie i podejrzliwie jak celnik,
potem, nie prosząc o pozwolenie, bierze jej torebkę i wysypuje
zawartość na łóżko (Sandra jest tak oburzona, że nie ma słów),
teraz pielęgniarka atakuje jej neseser i w końcu znajduje coś, co
jest godne uwagi: flakonik perfum i nożyczki do paznokci, które
zabiera z tryumfalną miną, obiecuje, że je zwróci, „jak będziesz
wychodzić”. Wtedy też informuje ją, że nie może opuszczać
pokoju bez pozwolenia, i zmusza do połknięcia w swojej
obecności różnych tabletek (tego Sandra naprawdę się nie
spodziewała), po czym zauważa jej komputer osobisty, który
także zabiera. Przed wyjściem obrzuca lekceważącym
spojrzeniem tuzin książek, które wyciągnęła z jej walizek,
i pyta, po co je przywiozła, „tutaj mamy nasze książki”.
Gdzie się znalazła Sandra?
Co za zdumiewający hotel, co to za sposób traktowania
klientów!
Kilka sekwencji później tajemnica zostaje nam wyjawiona.
Inna pielęgniarka (miss Colton, of course) uwalnia ją
z zamkniętego pokoju i prowadzi do przestronnej sali
z wielkimi oknami, umeblowanej pojedynczymi ławkami
szkolnymi, ustawionymi w rzędy, jak na lekcji. Po raz pierwszy
od przybycia do uzdrowiska Sandra może się spotkać z innymi
istotami ludzkimi, mężczyznami i kobietami, którzy
rozmawiają ze sobą i którzy po jej wejściu milkną i się jej
przyglądają. Jakaś kobieta przełamuje lody.
– Jesteś nowa, prawda? Właśnie wyszłaś z Carabanchel? Co
bierzesz? Kokę, alkohol, jesteś lekomanką jak ja?
Sandra znajduje się w ośrodku detoksykacji i leczenia
narkomanów. W slangu tego miejsca mianem Carabanchel
określa się czas odosobnienia, któremu poddawani są nowi
pacjenci, bo leki, które mają łagodzić objawy zespołu
abstynencyjnego są tak silne, że mogą wywoływać wymioty,
a nawet doprowadzić do utraty przytomności (Sandra spędziła
te dni, śpiąc w rozkosznym otępieniu, od dawna tyle nie spała).
Pierwsza sesja terapeutyczna, prowadzona przez Jorgego
Rivera (mamy aktorów, jakich mamy, cóż robić?), byłego
narkomana nawróconego na terapeutę; to on wbrew jej woli
zmusza Sandrę do mówienia w obecności innych pacjentów
i przyznania, że tak, że od jakiegoś czasu nadużywa
narkotyków, po co kłamać?, ale to, co zmieniło jej życie w chaos
i piekło, to, co ją tam doprowadziło, to tabletki uspokajające
i nasenne. Jorge Rivero informuje ją, że jest uzależniona od
różnych substancji (diagnoza, która jej wydaje się przesadzona),
„a gwiazdą twoich narkotyków są benzodiazepiny”. Można by
powiedzieć, że gwiazda narkotyków przynosi szczęście,
powodzenie, ale w tym ośrodku jest narkotykiem, który niemal
cię zabił.
Na sesji terapeutycznej narkomani podnoszą ręce i czekają
na swoją kolej, żeby się odezwać; kiedy przyznaje im się głos,
spowiadają się (jak świetnie czułby się tu Ludwig!). Jeden
mężczyzna opowiada, że napadał na banki uzbrojony w pistolet
(nazywa go „narzędziem” i mówi, że jeszcze się nie
przyzwyczaił do życia bez niego), ale jest gotowy zostawić kokę
na zawsze („pogodziłem się z chorobą”, dodaje, następne
wyrażenie z ośrodka, z którym Sandra szybko się zapoznaje);
inny wyjawia, że okłamywał żonę, mówił jej, że wyjeżdża
w podróż służbową, ale nie opuszczał garażu w swoim domu
i przez dwa albo trzy dni siedział zamknięty w samochodzie, aż
kończyła mu się koka, którą sobie zorganizował; jakaś
gospodyni domowa z prowincji niechętnie przyznaje, że
ukrywała butelki wina w donicach i szafach z ubraniami;
młody mężczyzna wspomina, że zabrał z łóżeczka swoje roczne
dziecko, kiedy żona spała, i ruszył w drogę samochodem, nad
ranem, z córeczką w foteliku na tylnym siedzeniu, żeby
zatrzymać się w jakimś ustronnym miejscu, gdzie wciągał
kreskę za kreską, aż wzeszło słońce. Wyjaśnił, że towarzystwo
dziecka napawało go spokojem, dodawało mu otuchy. Sandra
słucha wszystkich z zainteresowaniem dobrze wychowanego
antropologa, zdumiewa się, oburza i wzrusza ich historiami.
Jakby była taka sama, zgadza się dzielić z nimi wielki stół
w części hotelowej jadalni oddzielonej dyskretnym łukiem od
stołów, przy których siadają pozostali goście uzdrowiska,
w większości emeryci z Imserso, spoglądający na nich z daleka
z mieszaniną ciekawości i obawy, która zmienia się w szczerą
sympatię, kiedy wszyscy razem kąpią się w basenie i jakiś
emeryt z Huelvy, na przykład, pyta Sandrę: „Ty co bierzesz,
alkohol, kokainę?”. „Jestem lekomanką”, odpowiada szczęśliwa
Sandra, odgarniając mokre włosy z twarzy, i znowu zanurza się
w basenie, w którym co rano, przed śniadaniem, przepływa pół
kilometra. Podoba jej się basen, podoba jej się ogród, podobają
jej się poranne spacery po pobliskich lasach, smakuje jej
jedzenie w uzdrowisku i podoba jej się zdrowy wygląd, jakiego
nabiera jej cera, nawet minigolf jej się podoba, ale sesje
terapeutyczne nie, sesje ją oburzają. Nie odezwała się na żadnej
od tamtego pierwszego dnia i nie zadaje sobie trudu, żeby ukryć
to, jak niewiele ją interesują i jak bardzo ją nużą. Jorge Rivero
gani jej milczenie, jej apatię, jej niezdyscyplinowanie. Wtedy
Sandra prosi o głos (szmer szeptów oczekiwania przebiega po
sali). Wstaje, obrzuca wszystkich opryskliwym spojrzeniem
i mówi:
– Wy jesteście ćpunami. Ja jestem wariatką.
I to właśnie wyjaśniałam przez telefon Rosie Sender i mojej
rodzinie w długich rozmowach, które z nimi prowadziłam ze
swojego pokoju, podczas gdy inni pacjenci chodzili na sesje, to
nie było miejsce dla mnie, ja nie byłam narkomanką, tylko
duszą wrażliwą i udręczoną, potrzebującą zrozumienia,
czułości i wolności, przede wszystkim wolności, bo gdy tylko
zostałam uwolniona z zamknięcia w pokoju, zaraz dostałam
inny zakaz: nie mogłam wyjść z uzdrowiska, nim upłynie
jedenaście dni od przybycia, a i wtedy zawsze w towarzystwie
i wiecznie obserwowana przez jakiegoś pacjenta weterana. Ci
ludzie – zespół lekarzy ośrodka detoksykacji i terapeuci –
wymagali ode mnie nie tylko, żebym przestała brać tabletki (na
co byłam gotowa, nabyłam takiej tolerancji na benzodiazepiny,
że już na mnie w ogóle nie działały), ale też żebym przestała pić
alkohol i zażywać jakiekolwiek narkotyki do końca życia. Życie
na trzeźwo nie zasługuje, żeby je przeżyć, tak uważałam,
chociaż głęboko to przed wszystkimi ukrywałam. Oznajmiłam
dyrektorowi ośrodka, że przerywam leczenie, i moja rodzina
przygotowała się na najgorsze, na mój powrót. Miałam już
spakowane walizki, odzyskałam perfumy, nożyczki i komputer,
kiedy zadzwoniłam do mamy, żeby po mnie nie przyjeżdżała,
zostaję. Okazało się, że odkąd przestali dawać mi leki na zespół
abstynencyjny, zaczęłam źle sypiać. A przecież w ten sposób
wszystko się zaczęło, od bezsenności. I zrozumiałam, że nie
będę w stanie stawić jej czoła w pojedynkę, że znowu zacznę
brać benzodiazepiny i że te moje stare koleżanki nie
zapobiegną nocnemu czuwaniu, i że będę się wściekać w nocy,
pozbawiona snu, rozchwiana, i że szybko dopadnie mnie
pokusa przedawkowania, i powtórzą się lepkie przebudzenia
w szpitalnych łóżkach, wysyłanie do psychiatryka,
przywiązywanie do łóżka, wąsata zakonnica, która nigdy nie
przychodziła na wezwanie… Dlatego zostałam.
I zachowywałam się bardzo dobrze przez resztę pobytu
w ośrodku, który trwał przez ponad trzy miesiące, aktywnie
brałam udział w sesjach terapeutycznych, wyznałam wszystkie
swoje potknięcia, przysięgłam po wielokroć na wszystkich
bogów Olimpu, że godzę się z chorobą, nigdy więcej nie sięgnę
po narkotyki, obejrzałam wszystkie filmy terapeutyczne, które
mi zapisano (po ich obejrzeniu musieliśmy wypełnić
kwestionariusz; ja wzięłam to na poważnie i spisałam szczere
krytyki tych drętwych obrazów, prostackich i dydaktycznych,
skrytykowałam ubogość scenariuszy, papierowe odegranie, złą
jakość zdjęć, aż doktor Kruger – pewnie tak go trzeba nazwać –
wyjaśnił mi, że nie tego ode mnie oczekiwano, więc się
poprawiłam i później wypełniłam kwestionariusze
w odpowiedni sposób, „zrozumiałam przesłanie – napisałam –
zażywanie narkotyków jest bardzo złe”), chociaż nigdy nie
zdołałam przeczytać książki, którą mi polecono, Mam na imię
Ramón i jestem narkomanem, moje posłuszeństwo ma swoje
granice; kiedy pielęgniarka chciała mnie do tego zmusić,
odpowiedziałam, że zasięgnęłam języka i dowiedziałam się, że
ten Ramón znowu zaczął brać, więc lektura jego autobiografii
wydaje mi się przeciwskuteczna.
Pewnego zimowego dnia wypisali mnie.
Powinnam być szczęśliwa, ale się bałam, bałam się siebie
(podpisuję się pod słowami Wittgensteina, piekłem jestem ja),
jak miałam stawić czoło mojemu nowemu życiu w czystości,
bez alkoholu, bez jointów, bez koki i, przede wszystkim, bez
benzodiazepin? Jak ja będę spać? W ośrodku wystarczyło być
posłuszną, postępować według reguł: wstawać rano, iść na
długi spacer po lesie w czyimś towarzystwie, trochę popływać,
zjeść śniadanie, pójść na terapię, obejrzeć film, który przypadał
na dany dzień, i wziąć udział we wspólnej kolacji po wieczornej
sesji; ta dyscyplina mi pasowała, bo zapewniała spokojny sen,
a to była jedyna ważna dla mnie rzecz, móc spać, od wstania aż
do pójścia spać wszystkie moje działanie sprowadzały się do
zapewnienia sobie snu; szybko zauważyłam, że czarne
flanelowe spodnie wywołują bezsenność, dżinsy, dla odmiany,
dawały efekt usypiający, więc ich nie ściągałam, aż zrobiły się
tak brudne, że musiałam je wyprać, przez co straciły swoje
hipnotyzujące właściwości, z wielkim bólem musiałam pozbyć
się starych botków, bo wyraźnie pobudzały bezsenność,
a czarny płaszcz… nigdy nie powinnam go była włożyć! To, co
jadłam, też wpływało na odpoczynek, zjedzenie na kolację
kapusty dało mi trzy noce z rzędu znośnego snu, ale czwartej
zawiodło (może była zbyt mocno rozgotowana?), co do
pomidorów, wywoływały okrutną bezsenność, tak samo jak
klopsy z mątwą i ryż z warzywami. Starałam się dociec, jakie są
zasady, bardzo mocno zmagałam się z tym problemem, ale
zasady gry snu nieustannie się zmieniały, każde jedzenie
ostatecznie odbierało mi sen – dlatego jadłam niewiele i w
końcu byłam tak chuda jak w młodości, kiedy cierpiałam na
anoreksję – nie mogłam z nikim rozmawiać, bo wszyscy moi
koledzy i koleżanki z terapii wywoływali u mnie bezsenność,
także moje rodzeństwo i rodzice, i czytanie gazet, i używanie
worków na śmieci w kolorze niebieskim, i witanie się
z portierem przy wychodzeniu z domu, aż któregoś dnia
spojrzałam w lustro i nie zobaczyłam swojej twarzy.
Byłam już zupełnie inna.
Twarz, którą widziałam w lustrze, była moją dawną twarzą,
zniekształconą: zbyt wysokie, rozdzielone brwi, nos nie na
miejscu, kanciaste usta, a mina… oczy, bez wątpienia, obłąkane.
I pytałam innych, mamy, taty, rodzeństwa, kolegów z terapii,
jaką mnie widzą, czy dla nich ciągle jestem taka sama, czy
dostrzegają jakąś zmianę, i wszyscy mi odpowiadali: co za
pytanie!, oczywiście, że masz tę samą twarz, ale ton ich głosu
albo sposób, w jaki odwracali wzrok, zdradzały, że mnie
okłamują, i wstydziłam się chodzić po świecie z tym obliczem,
które nie należało do mnie, w pociągu po drodze do
uzdrowiska, jadąc na terapię, musiałam hamować pragnienie,
żeby informować współpasażerów, że to nie jest moja
prawdziwa twarz, ja mam inną, lepszą, i kiedyś ją odzyskam.
Pierwszą rzeczą, którą robiłam po wstaniu, było przyglądanie
się sobie w lustrze i co rano ta obmierzła nowa twarz, która
była moja i nie była, wychodziła mi na spotkanie. Wtedy
wróciłam do domu rodziców, do swojego dziecięcego pokoju, bo
nie mogłam zająć się sama sobą, a mama dręczyła się myślami,
że może popełnili błąd, zawożąc mnie do ośrodka, że wróciłam
jako jeszcze większa wariatka, niż byłam wcześniej. Kiedy
wychodziłam ze swojego pokoju, boso, nad ranem, rozbudzona,
bo sen przede mną umykał, natykałam się na nią w bibliotece,
z papierosem i książką, czekała na mnie, cierpiała za mnie,
czuwając przy mojej bezsenności, ale już nie wiedziała, co
zrobić, żeby mi pomóc, moje rodzeństwo też nie, i moi rodzice,
moja rodzina doszli do smutnego przekonania, że jestem
straconym przypadkiem i że nigdy już nie będę normalna.
Zmieniłam się w swego rodzaju ciche i wrogie drapieżne
zwierzę, niezdolne do podtrzymania rozmowy ani przeczytania
choćby nagłówków gazet, stałam się więźniem jednej jedynej
myśli, która mną zawładnęła i mnie paraliżowała: „Weszłam
pod prysznic lewą, a nie prawą, jak mogłam popełnić podobną
lekkomyślność! tej nocy już nie zasnę”, i jeśli ktoś do mnie coś
mówił, nie odpowiadałam, bo zrozumiałam, że aby
przeciwdziałać mojej straszliwej porannej pomyłce, muszę
uważać, żeby stawiać zawsze najpierw prawą nogę, nigdy nie
popełniać tego błędu, co wymagało ode mnie absolutnej
koncentracji, nie mogłam dopuścić do tego, żeby coś mnie
zmyliło, albo ktoś, ale mama usilnie domagała się mojej uwagi,
więc w końcu nie miałam wyjścia i musiałam się do niej
odwrócić, i popełniałam kardynalny błąd opierania się na lewej
nodze…
Szaleństwo jest przerażające, cokolwiek o nim mówią
nauczyciele literatury.
Sandra znowu znalazła się w uzdrowisku, chociaż nie
pogorszyło jej się, co wzbudza podejrzliwość w pozostałych
pacjentach, co ona tu robi?, zadają sobie pytanie, a widząc jej
stan, dochodzą do wniosku, że ponownie ją tam przyjęli, bo
zwariowała, i niektórzy protestują przeciw jej obecności
i żądają, żeby zabrać ją do szpitala psychiatrycznego,
w uzdrowisku tylko zawadza, a gdyby ona mogła mówić, gdyby
nie była tak bardzo pogrążona w myślach, próbowałaby się
bronić, nie jestem wariatką, powiedziałaby, jestem ćpunką, tak
jak wy! Na sesjach terapeutycznych dają ją za przykład. „Jeśli
nie przestaniesz przyjmować narkotyków, skończysz jak ona”,
przestrzega Jorge Rivero nowo przybyłych, wskazując na nią,
a Sandra czuje się jednocześnie urażona i wywyższona, nigdy
w życiu nie była niczego przykładem i skrywa nadzieję, że jej
kondycja obwoźnej egzemplifikacji skutków zażywania
narkotyków okaże się przydatna, więc pozwolą jej tam zostać.
Reszta pacjentów, poza wyjątkami, toleruje ją i nie ma nic
przeciwko, żeby za nimi chodziła jak pies, kiedy udają się na
miasto, ona sama nie byłaby w stanie przejść przez ulicę. Nie
zadaje się z nimi, nie może rozmawiać, nie wychodzą z niej
słowa, z niej, która zawsze tyle ich miała, kiedy jednak
wyprawiają kolejne trzeźwe imprezy pożegnalne dla
wypisywanych kolegów, Sandra staje do zbiorowego zdjęcia,
chce sprawdzić, jaką twarz ma na fotografiach, starą czy nową.
Nie śpi od czterdziestu ośmiu godzin, cuchnie potem,
strachem (strach śmierdzi, śmierdzi jak zamknięte bydlę)
i czuje ciężar, nieustanny szum w głowie, jakby przegrzanego
silnika tuż przed eksplozją, musi się tego pozbyć, ciężaru,
hałasu w głowie, uwolnić się od męki zamknięcia w swoim
umyśle z jedną jedyną myślą brzęczącą jak mucha w butelce,
szukającą wyjścia, ucieczki. I nagle ją oświeca, że jest wyjście.
Ja, która przeczytałam trzy razy powieść Tołstoja, nie
pomyślałam o Annie Kareninie (wyrzucałam to sobie później,
tak się chełpię swoją literacką wiedzą). La Garriga, miasteczko
w pobliżu Barcelony, gdzie znajduje się kurort Blancafort, ma
stację kolejową, a pociąg mógł mnie uwolnić od cierpienia, od
tej głowy, która stała się moim wrogiem: rzucę się pod pociąg
jak Maria, smutna włoska dziewczyna, jak piękna
i nieszczęśliwa Anna Karenina.

PĘKNIĘTY EKRAN:
– Po lewej stronie widzimy doktor Sender (graną przez
Victorę Verę), która stara się przekonać doktora Krugera, że
Sandra przechodzi ciężki kryzys obsesyjno-kompulsywny, który
się pogorszy, chyba że zaaplikuje jej terapię wstrząsową. Doktor
Kruger z wyniosłą miną i uśmiechem zrezygnowania kręci
głową.
– Po prawej stronie Sandra biegnie jak szalona, ucieka
z uzdrowiska i biegnie w stronę stacji, ale zanim zrealizuje swój
przestępczy cel, zostaje schwytana przez innych pacjentów,
którzy domyślili się jej zamiarów i ruszyli na jej poszukiwanie.
Doktor Sender schodzi z planu i teraz doktor Kruger zajmuje
cały ekran: jakaś pielęgniarka informuje go o próbie Sandry.
Doktor marszczy czoło i unosi najpierw brew prawą, a potem
lewą (w tej powieści nikt jeszcze nie zmarszczył czoła ani nie
uniósł brwi, już czas najwyższy). Podnosi słuchawkę telefonu
wewnętrznego i wydaje suche rozkazy.
Tego samego dnia zaczęli mi robić zastrzyki z Anafranilu. Co
rano pytałam przychodzące z zastrzykiem pielęgniarki, kiedy
odzyskam dawną twarz. Któregoś dnia się to wydarzyło,
spojrzałam w lustro i rozpoznałam siebie, znowu stałam się
sobą (jeśli w ogóle kimś jestem, ja to tylko zaimek, jakby
powiedział Ludwig, a słowom nie można ufać, ledwie się
odwrócisz, one zmieniają znaczenie).
Po wypisaniu znowu zamieszkałam z rodzicami, którzy
zrobili dla mnie coś, co wcześniej wydawałoby im się
niepoważne i nonsensowne: przestali pić alkohol w domu, tylko
pod tym warunkiem lekarz z ośrodka pozwolił mi z nimi
zamieszkać. W ciągu roku stopniowo odzyskiwałam zmysły
(jeżeli w ogóle do siebie doszłam, w mojej rodzinie w to
powątpiewają). Moje życie składało się z chodzenia na siłownię
z rana, a popołudniami na terapię; z pomocą psychologa
odzyskiwałam zdolność podejmowania decyzji, mam na myśli
drobne decyzje, niemal nieświadome, takie jak wybieranie
dania z menu w restauracji albo włożenie swetra żółtego czy
szarego w romby, każdy z tych nieznacznych wyborów
wywoływał u mnie straszliwy niepokój, niemal mnie
paraliżował. Fernando Gutiérrez, psycholog, zachęcał, żebym
poddawała te alternatywy losowaniu: orzeł, pojadę autobusem,
reszka, metrem, bez względu na to, co się wydarzy i czy mam
później spać albo nie, ale czasem oszukiwałam i dzwoniłam do
niego, żeby mu to wyznać, spięta i zawstydzona.
Lekarze zabronili mi wracać do pracy adwokatki do czasu
pełnego wyzdrowienia, ale nikt mi nie powiedział, że nie mogę
pisać powieści, pisanie powieści, według mojej matki, to hobby,
takie samo jak haftowanie albo granie w golfa, hobby jest
nieszkodliwe z definicji, a ja nikomu nie szkodziłam swoimi
literackimi fantazjami. (Danilo Kiš powiedział, że jak ktoś nie
ma już nic do stracenia, zaczyna pisać, pisanie jest aktem
rozpaczy. Powiesić się czy usiąść do maszyny do pisania to
jedyny dylemat, twierdzi Kiš; ja, osoba bardzo nieśmiała, nie
nadaję się na morderczynię, nie jestem zdolna się powiesić,
więc nie mając nic do stracenia, piszę).

Film zmienił tytuł, który brzmi Nałóg i odkupienie.


– Sandra podpisuje egzemplarze swojej nowej powieści
Szkoła śmierci w chacie w kształcie wielkiego berberyjskiego
namiotu, kolejka tysiąca czytelników godzinami czeka
w bezlitosnym słońcu na autograf swojej ulubionej pisarki.
Szkoła śmierci została przetłumaczona na trzysta języków
i sprzedała się w trzydziestu milionach egzemplarzy, tak
dochodowa powieść musi być dziełem mistrzowskim.
– Podczas uroczystej i wzruszającej ceremonii minister
zdrowia przypina Sandrze Medal za Zasługi dla Narkomanów.
Jej narzeczony, jej lekarz, matka i ojciec (Jorge Rivero, Victoria
Vera, Mónica Randall i Carlos Ballesteros) nie mogą się
naklaskać.
– Rozbrzmiewają dzwony weselne, Sandra i Jorge biorą ślub!
A ja mówię nie, w żadnym razie, za dużo tu swobodnej
interpretacji, poza tym wolę tytuł oryginalny. Horror erotyczny
nie może się tak kończyć, moja historia nie jest historią
o pokonaniu siebie, tylko o przetrwaniu, cierpienie – mówię to
Sandrze, cytując Borgesa – nie jest żadną zasługą, niczego nie
uczy ani nie zawiera żadnej lekcji, życie to nie studia
uniwersyteckie. Z tego czasu pozostały mi strach przed
szaleństwem i przed narkotykami i poczucie nowej wolności,
skoro w gruncie rzeczy powinnam już nie żyć, te podarowane
mi lata mogę wykorzystać, jak mi się podoba, nie muszę już
usprawiedliwiać swojego istnienia ani poświęcać się robieniu
czegoś dochodowego, szaleństwo uwalnia mnie od wszelkiej
odpowiedzialności (albo ja podjęłam takie postanowienie,
w sposób absolutnie nieodpowiedzialny). Pisane przeze mnie
powieści to głazy, które wtaczam na górę, a kiedy je kończę,
ponownie stwierdzam, że nie spełniają moich oczekiwań, że
znowu poniosłam klęskę, i nie mam innego wyjścia, jak zacząć
na nowo. Pavese napisał w dzienniku: „Literatura jest obroną
przed atakami życia. Mówię jej: «Ty mnie nie oszukasz: wiem,
jak się zachowujesz, podpatruję cię i domyślam się dalszego
biegu, lubię patrzeć, jak działasz, i kradnę ci twoją tajemnicę,
komponuję cię w sprytnych konstrukcjach, które zatrzymują
jego strumień»”, coś w tym jest, tworzę dla samej siebie świat
cieni, w którym bronię się przed życiem i w którym czuję się
dobrze, ja, która jestem tylko cieniem.

Trzy miesiące przed śmiercią, kiedy pomagałam nakryć do


stołu w jadalni jej domu, mama wyjaśniła mi we wszystkich
szczegółach, jakie chce mieć egzekwie: ceremonię laicką
i „prostą” i surowy nekrolog (zabroniła wyrażeń „pogrążony
w bólu małżonek” i temu podobnych farmazonów). Nie chciała
mieć pogrzebu, optowała za kremacją, „a potem popiół
wyrzucicie do śmietnika, żadnych tam bzdur
z wynajmowaniem łodzi, żeby wrzucić je do morza albo
rozsypać ze szczytu góry”; mama zawsze była kobieta
praktyczną i niezbyt sentymentalną. Ta rozmowa mnie
krępowała, próbowałam z niej żartować, ale ona nie zwracała
na mnie uwagi, dalej podawała mi instrukcje. Potem się
dowiedziałam, że od jakiegoś czasu rozmawiała
z przyjaciółkami o śmierci, naturalnie, niemal z obojętnością,
o czymś, co było nieuniknione, ale ani smutne, ani
nieprzyjemne, chociaż mama nie była chora i była względnie
młoda, miała siedemdziesiąt lat. W wyniku jej uzależnienia od
alkoholu i papierosów musieli jej zrobić operację tętnic
szyjnych, które miała pozatykane, i lekarz wyjaśnił jej, że jeśli
nie będzie o siebie dbać, skończy na wózku inwalidzkim: ta
perspektywa ją przerażała, była kobietą niezależną,
przyzwyczajoną do działania, rozkazywania, rozwiązywania
problemów i pomagania, myśl o tym, że może zależeć od
innych, była dla niej nie do przyjęcia. W tamtym czasie my, jej
rodzina, wzięliśmy na siebie ciężar niewykonalnego zadania:
sprawić, że rzuci palenie i picie, skłonić ją do prowadzenia
zdrowego życia (paliła ukradkiem, jak dziewczynka, i chowała
kieliszki wina w szafach i za książkami, na półkach
w bibliotece). Tak bardzo na nią nalegaliśmy, że zgodziła się
pójść do psychiatry, który wiele lat później wyznał mi, że moja
mama wydała mu się kobietą samotną, jakby zagubioną,
zdezorientowaną, a ja zaprotestowałam, ale przecież miała nas,
swoją rodzinę, chociaż prawda była taka, że mój ojciec spędzał
całe dnie poza domem, w biurze, a my, jej dzieci, byliśmy
dorośli i żyliśmy swoim życiem, już jej nie potrzebowaliśmy,
została sama, dalej bawiła się w mamę i tatę, tę zabawę, której
nigdy nie lubiła, ale znała tylko ją.
W swoje ostatnie święta Bożego Narodzenia zapadła na
grypę, ale ani gorączka, ani złe samopoczucie nie odwiodły jej
od przygotowania kolacji i przyjęcia w domu. W pierwszy dzień
świąt mocno podskoczyła jej temperatura, a kiedy wyzdrowiała,
po dwóch tygodniach, nie była już taka sama, widać było, że jest
słaba, że się postarzała, chociaż ona rzecz jasna nie skarżyła się
ani nie pozwoliła, żeby słabość odmieniła jej życie. Umarła jak
markiza, leżąc we własnym łóżku, czekając na masażystę.
Nie posłuchaliśmy jej, nie wyrzuciliśmy jej prochów do
śmietnika, pewnej zimnej i wietrznej nocy pod koniec stycznia
rozsypaliśmy je po ziemi, krzakach i zaroślach Parc Castell de
l’Oreneta, parku w pobliżu jej domu, po którym, jak mówiliśmy,
lubiła spacerować, choć prawda jest taka, że mamie spacery
wydawały się stratą czasu, robiła to z rzadka i tylko dlatego, że
tak zalecił lekarz i żebyśmy jej dali spokój. Następnego poranka
moja ciocia Carmen poszła odwiedzić miejsce w parku, gdzie
rozsypaliśmy prochy, i powiedziała nam, że wszystko było białe,
jakby spadł śnieg.
Później, wiele lat później, zrozumiałam, że mama pozwoliła
sobie umrzeć albo umarła, bo tak postanowiła, bo już miała
dosyć i nie chciała przeżywać własnego upadku – była kobieta
upartą, zadaniową, kiedy sobie coś postanowiła, dopinała
swego.
Przed jej śmiercią mój brat Pablo miał okazję nagrać wideo
z rozmowy z nią, która trwała kilka godzin. Jeszcze nie
odważyłam się go obejrzeć, nie mam odwagi znowu słuchać jej
głosu ani patrzeć na jej twarz, wyobrażam sobie, że siedzi na
kanapie z kieliszkiem wina w jednej ręce i zapalonym
papierosem w drugiej, ochoczo rozprawia przed kamerą.
Zapytałam Pabla, czy na kasecie mówi o nas, swoich dzieciach,
a on mi odpowiedział: „Tak, oczywiście”; z pewnym niepokojem
zapytałam, co mówi o mnie, obawiałam się, że mama rozwodzi
się z goryczą o tym straszliwym okresie, w którym
przysporzyłam jej tyle cierpienia, ale mój brat wyjaśnił mi, że
mówiła przede wszystkim o swoich trzech synach, „o Blance i o
tobie bardzo mało”. I chciałam się dowiedzieć, czym jest to
mało.
Na wideo moja matka mówi:
– Clara? Clara jest cieniem swojej siostry!

Przyzwyczaiłam się, że jestem cieniem pochłoniętym


mozolną grą cieni, za pomocą której próbuję powstrzymać
strumień życia, strumień nieczysty, nieprzewidywalny,
absurdalny i mieszający niepowiązane ze sobą rzeczy, łączący
osoby, które nie mają ze sobą nic wspólnego, moją mamę i mnie
na przykład; mama zasługiwała pewnie na inną córkę, ja
wolałabym inną mamę, początkowo, potem nie, kiedy było już
za późno.
Podziękowałam jej? Sądzę, że tak, nie pamiętam, chcę
myśleć, że tak, a może wcale nie, w mojej rodzinie jesteśmy
bardzo nieśmiali w kwestii uczuć, zawstydzają nas; teraz
wyobrażam sobie siebie siedzącą w fotelu – moim fotelu – w jej
domu, ona rozparta na kanapie, noga na nogę, czyta gazetę.
„Mamo – mówię do niej – chcę ci podziękować za wszystko, co
dla mnie zrobiłaś, za to, że uratowałaś mi życie”, ona odsuwa
gazetę, skrępowana, zmieszana tą hollywoodzką sceną, skoro
nasz film to horror erotyczny, i rzuca do mnie:
– A ja bym ci podziękowała za to, że ściągniesz nogi ze stołu.
Ile razy można mówić?

Czasem myślę o dwóch kobietach, o matce Sandry i o swojej,


siedzących na niewygodnych plastikowych krzesłach
w szpitalnej poczekalni, czekają na informację o córkach i na
iskierkę nadziei, a może rezygnacji – w tych okolicznościach
człowiek pewnie jest przygotowany, musi przygotować się na
najgorsze – zadają sobie pytania, co zrobiłam źle?, gdzie
popełniłam błąd?, jak to się mogło stać, że moja córka, która
była ze mną złączona, która stanowiła część mnie i którą
urodziłam i kołysałam, i przytulałam w szpitalu takim jak ten,
kiedy we wszystkim ode mnie zależała i mogłam ją chronić,
i zapewnić jej bezpieczeństwo, teraz jest tam, zostawiona
własnemu losowi, za tymi ciężkimi metalowymi drzwiami
intensywnej terapii, których nie wolno mi przekroczyć?, obie
czują się w jakiś sposób winne tego, co się wydarzyło – ja nie
jestem matką, ale wyobrażam to sobie; to takie
niesprawiedliwe, matka zawsze czuje się odpowiedzialna za
przyszłość dzieci, a nawet za ich błędy i ekscesy, nawet kiedy
one są już dorosłe i się oddaliły, i ruszyły naprzód własną
drogą.
Ja wybudziłam się ze śpiączki, Sandra nie, wpadła na dno
studni, do której ja jedynie zajrzałam, po raz kolejny obudziłam
się na szpitalnym łóżku, opleciona rurkami i kroplówkami, i z
maską tlenową, która wbijała mi się w policzki, pod czujnym
spojrzeniem mamy, i po raz kolejny poczułam ulgę, cierpko-
słodką ulgę, zmieszaną z rozczarowaniem: znowu tu jestem,
skazana na wtaczanie tego przeklętego głazu i patrzenie, jak
spada, kiedy już niemal przeskoczyłam na drugą stronę, tam,
gdzie nie ma zmartwień ani strachów, ale minął czas i już mnie
nie fascynuje czarna studnia, chociaż wiem, że na mnie czeka
i że kiedyś, któregoś dnia, najmniej spodziewanego, stawię
czoło mętnym wodom, nieprzeniknionym, jej głębiom,
i zobaczę odbicie swoich oczu.
Podziękowania

Podczas pisania tej powieści miałam szczęście korzystać ze


wsparcia, zachęt i dobrych porad wielu osób.
Dziękuję Carinie Pons, Glorii Gutiérrez, Maribel Luque,
Luisowi Miguelowi Palomaresowi, Javierowi Martinowi, Teresie
Pintó, Ramonowi Conesie i Jorgemu Manzanilli (którego opinia
była ważniejsza od mojej), i całej cudownej ekipie z Agencji
Literackiej Carmen Balcells.
Dziękuję mojej wydawczyni Elenie Ramírez (to już cztery
książki wydane z Tobą!) i Teresie Bailach, najlepszej redaktorce.
Dziękuję Carmen Chacón Castro, która zaofiarowała się
przeczytać kolejne części tej powieści, Anne Marie Rafferty,
Silvii Sichel, Rosie Sender i Manuelowi Longaresowi, wielkiemu
pisarzowi i przyjacielowi.
Od tłumacza

W niniejszym tłumaczeniu zostały wykorzystane


następujące utwory:

Camus A., Mit Syzyfa, tłum. J. Guze, Muza, Warszawa 2004.


Camus A., Upadek, tłum. J. Guze, WAB, Warszawa 2014.
Cervantes M. de, Przemyślny szlachcic don Kichot z Manczy, tłum. W.
Charchalis, DW Rebis, Poznań 2014
Czechow A., Pani z pieskiem, [w:] Pani z pieskiem. Opowiadania, tłum.
N. Gałczyńska, C&T, Toruń 2018.
Pavese C., Śmierć, gdy nadejdzie, będzie mieć twoje oczy, tłum. M.N.
Wróblewska; https://martawroblewska.pl/smierc-gdy-nadejdzie-bedzie-
miec-twoje-oczy/
Shakespeare W., Hamlet, tłum. J. Paszkowski, PIW, Warszawa 1961.
Shakespeare W., Tragedia Macbetha, tłum. M. Słomczyński, [w:]
Tragedie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.
Wittgenstein L., Tractatus logico-philosophicus, tłum. B. Wolniewicz,
PWN, Warszawa 1997.

Przekłady fragmentów wszystkich pozostałych dzieł


pochodzą od tłumacza.
Spis treści
Dedykacja
***
1
2
3
4
5
Podziękowania
Od tłumacza
Tytuł oryginału: El asesino tímido

Copyright © Clara Usón, 2018


All rights reserved

Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 2019

Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie
niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem
każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub
zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Redaktor: Katarzyna Raźniewska

Projekt i opracowanie graficzne okładki: Katarzyna Borkowska


kb-design@o2.pl

Fotografia na okładce © Marta Bevacqua/Trevillion Images

Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego:


Nieśmiały zabójca, wyd. I, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-731-1

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.


ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
fax: 61 867 37 74
e-mail: rebis@rebis.com.pl
www.rebis.com.pl

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

You might also like