Professional Documents
Culture Documents
NieÅ Miaå y Zabã Jca - Usà N Clara
NieÅ Miaå y Zabã Jca - Usà N Clara
Król
Czy przy forsie, czy też nie / Robię zawsze to, co chcę. / I jest
zawsze tak, jak powiem. / Nie mam tronu ni królowej / Nikt nie
musi mnie rozumieć / Bo i tak ja jestem królem! śpiewała moja
mama, kiedy była wśród przyjaciół i trochę wypiła, to była jej
ulubiona piosenka, i zaśpiewaliśmy ją na wspomnienie matki,
fałszując (ona też fałszowała, bez żadnego wstydu), w pierwszą
rocznicę jej śmierci.
Mama była monarchistką („w tym domu jesteśmy
monarchistami”, mawiała) albo była nią przez większość życia
(w wieku osiemnastu lat chciała zostać zakonnicą, ale życie
zdecydowało inaczej), kiedy umierała, deklarowała się jako
ateistka i przypuszczam, że jej druga wiara, monarchizm, też
już mocno osłabła, albo zupełnie zanikła. Jej ojciec, mój dziadek
Florentino, syn żołnierza, który rozpętał i przegrał wojnę
kubańską, chciał oddać życie za króla, Alfonsa XIII, więc na
początku wojny domowej uciekł z Barcelony, żeby przejść na
stronę nacjonalistów, gdzie dołączył do zbuntowanego wojska,
Regulares, przerażających i dzikich „Maurów” Franco; nadali
mu stopień porucznika, a dziadek wykazał się taką odwagą, że
pod koniec wojny był już kapitanem; jako jeden z pierwszych
wkroczył do Barcelony (wyzwalał ją, jak sam mówił), wrócił
cały, zwycięski i bardzo gruby (według mojego ojca, jego zięcia,
był jedynym człowiekiem, który przytył podczas tej wojny,
kiedy wszyscy cierpieli głód). Jeden z jego braci, mój wujek
Pepe, żołnierz, który zginął na wojnie, brał udział w nieudanym
spisku na życie Azañi, a inny wujek, Eugenio Vegas Latapié, był
tak zagorzałym monarchistą, że król na jego tle mógł się
wydawać obojętny, niemal można by go podejrzewać
o republikanizm.
Wuj Eugenio był chlubą rodziny ze strony matki; zaszczycił
nas odwiedzinami, kiedy byłam dzieckiem, przyszedł
w towarzystwie małżonki, hrabiny; to ważna postać w moich
wspomnieniach, o twarzy bladej i kościstej, z szerokim czołem,
jak u mojego dziadka, człowiek o delikatnym wyglądzie, niemal
ascetycznym, z żoną, bardzo wytworną kobietą, z Madrytu
oczywiście. Mówili cicho, delikatnie gestykulując, byli uprzejmi,
dobrze wychowani, z trudem udawało mi się połączyć tego
kruchego człowieka, nieco afektowanego, z bohaterem legendy,
którą stworzyła moja matka: wujek Eugenio skończył prawo,
mając osiemnaście lat, w wieku dwudziestu lat był już
adwokatem w Radzie Państwa, w wieku lat dwudziestu pięciu
pozwalał sobie udzielać porad królowi Alfonsowi XIII, a po
proklamowaniu Republiki, 14 kwietnia 1931 roku, należał do
nielicznego orszaku dworzan, którzy zyskali przywilej
„złożenia hołdu” królowej Wiktorii Eugenii w Galapagar, kiedy
ta opuszczała Hiszpanię w towarzystwie swoich dzieci (król
Alfons XIII, jej mąż, wziął nogi za pas, gdy pozbawiono go
tronu, zostawiając rodzinę). Kiedy tylko rodzina królewska
znalazła się na wygnaniu, wujek Eugenio poświęcił się knuciu
przeciwko Republice, co skończyło się utratą pracy w banku
i uwięzieniem na zamku w Badajoz. Z Ramirem de Maeztu,
markizem Quintanar i innymi patriotami powołał Towarzystwo
Kulturalne i czasopismo „Acción Española”. Po raz pierwszy
musiał się udać na wygnanie po nieudanym przewrocie
generała Sanjurjo. Wróciwszy, dalej knuł przeciwko Republice
i po powstaniu 1936 roku zabiegał o to, żeby książę Asturii
dołączył do wojska narodowego, na co nie pozwolił jednak
generał Mola, i już wtedy wujek Eugenio domyślał się, że ci
zbuntowani generałowie w ogóle nie są monarchistami, choć to
nie odwiodło go od świecenia przykładem i dołączenia do
frontu przy trzech okazjach, po raz ostatni pod fałszywym
nazwiskiem zaciągnął się do Hiszpańskiej Legii Cudzoziemskiej;
został zdemaskowany i wyrzucony ipso facto przez generała
Yagüe, swojego przełożonego; jest wzruszająca ta jego żarliwość
do walki w szeregach wojska, którego dowódcy nim pogardzali
(mieli powód: własny testament wojskowy zatytułował takim
stwierdzeniem: „Oświadczam, że zginę za swoje ideały, a nie za
generała Franco”).
Nie zginął, jego ideały też nie, odwiedził je w Rzymie, gdy
wrócił na wygnanie, rozczarowany generałem Franco, który po
wygraniu wojny zamiast restaurować monarchię Burbonów,
obwołał siebie królem poprzez wybranie dziwacznego tytułu
Generalissimus. W Rzymie wujek Eugenio radził Alfonsowi XIII,
żeby abdykował na rzecz syna, skutecznie; wziął udział
w pogrzebie swojego monarchy i podążył z jego rodziną na
wygnanie do Lozanny, gdzie został mianowany szefem
Sekretariatu Politycznego Jana, nieistniejącego króla, króla na
wygnaniu, który przeniósł swój dwór do Estoril. W tym
portugalskim miasteczku wujek Eugenio zostawił Sekretariat
Polityczny, żeby przejąć obowiązki preceptora księcia Jana
Karola, przeniósł się ze swym podopiecznym do Fryburga.
Porzucił to zadanie, kiedy Franco zdecydował, że książę będzie
kontynuował naukę w Hiszpanii. Wujek pożegnał się z nim
tymi słowami: „Jeśli ktokolwiek odważy się powiedzieć Waszej
Wysokości, że go porzuciłem, proszę wierzyć, że to nieprawda.
Nie chciano, bym trwał u boku Waszej Wysokości, więc muszę
zrezygnować. Niech Bóg błogosławi Waszej Wysokości i proszę
się czasem za mnie pomodlić, pragnie tego i prosi o to pokorny
sługa Waszej Wysokości, który kocha Waszą Wysokość z całej
duszy”. Wrócił do Hiszpanii na stanowisko członka Rady
Państwa. Na jego grobie napisano następujące epitafium, które
on sam podyktował: „Żył i zmarł wierny swoim ideałom” („to,
co nazywamy sensem życia, jest jednocześnie znakomitym
sensem śmierci”, Camus scripsit).
Z okazji ślubu wujek Eugenio obdarował moich rodziców
czarno-białym portretem zwieńczonym królewską koroną, pod
którą pozują uroczyście, prawdziwie królewsko, Jan Burbon,
w imponującym mundurze, i Maria Mercedes, jego małżonka,
w wytwornej sukni i obwieszona biżuterią. Ma ich podpisy
i odręczną dedykację napisaną na dole: „Dla Marii José i Luisa
Usonów”, datowaną na 1958 rok. Ten prezent był powodem do
dumy mojej matki, dopóki pozostawała monarchistką, a ja
nigdy nie rozumiałam jej entuzjazmu, naczynia, sztućce,
gramofon, nawet radio, serwis do herbaty albo do kawy, za to
można dziękować, ale za zdjęcie pary nieznajomych ludzi…
Wujek Eugenio nie był jedynym członkiem mojej rodziny,
który cieszył się bliskimi relacjami z królem Janem Karolem, ja
też, choć było to przelotne spotkanie, chwilowe: zderzyłam się
z nim, wpadłam na niego na ulicy. Król wychodził ze sklepu
jubilerskiego w centrum Barcelony, w towarzystwie dwóch
mężczyzn, tak samo jak oni w czarnych spodniach i białej
koszulce polo, kołnierzyk obrębiony hiszpańską flagą; w mojej
wersji (jego wersji nie znam, nie mogę porównać) król szedł
bardzo szybko, nie rozglądając się, i wpadł na mnie. Po
zderzeniu żadne nie usprawiedliwiło się przed drugim,
wszystko rozegrało się tak szybko, że nawet na to nie było
czasu, Jego Wysokość oddalił się wielkimi susami i wsiadł do
samochodu, który na niego czekał i którego drzwi trzymał
otwarte krzepki młodzieniec w garniturze (goryl albo policjant
po cywilu), i w tej chwili zdałam sobie sprawę, że ten
mężczyzna, który na mnie wpadł – i który wydawał mi się
znajomy – nie jest kolegą mojego ojca ani klientem z kancelarii
prawnej, gdzie pracowałam, tylko Janem Karol I, królem
Hiszpanii.
Dwóch moich siostrzeńców biło się raz ze sobą, kiedy byli
mali, starszy, Adrian, dominował nad młodszym, Tomasem,
siedział na nim, rozciągniętym na podłodze, i trzymał go za
ręce. Tomás, patrząc na brata z niemocą i wściekłością, rzucił:
– Za kogo ty się masz? Króla Hiszpanii?
2
PRZEWIEZIENIE
Z pomocą kilku przechodniów i taksówkarza przewiózł ją na
oddział chirurgiczny nr 1 w Montesie, skąd zawieźli ją do
Residencia Sanitaria Francisco Franco.
Czy Sandra zabiła się z miłości, jak Cesare Pavese, autor tych
wersów? Pavese, poeta, który żył dręczony obsesją
samobójstwa, który oświadczył, że nikomu nie zabraknie nigdy
dobrego powodu, żeby się zabić, i który napisał: „Teraz walka
nie toczy się między przetrwaniem a zdecydowaniem się na
skok. Tylko między zdecydowaniem się na skok samemu, jak
zawsze żyłem, a zabraniem ze sobą jakiejś ofiary – żeby świat
o niej pamiętał”. Jednak Pavese nie skoczył, otruł się
w hotelowym pokoju, zapisawszy w dzienniku: „Wszystko to
jest obrzydliwe. Ani słowa więcej. Żadnej miny. Nie będę więcej
pisał”. („Mina – mina – nie powinna być zemstą. Powinna być
spokojną i znużoną odmową, bilansem rachunków, aktem
osobistym i rytmicznym. Ostatnią odpowiedzią”, mówi
w ostatnim wpisie).
Ze strony dziewczyny, która odbiera sobie życie na skutek
miłosnego zawodu, nie można jednak oczekiwać spokojnej
i znużonej odmowy, raczej czegoś przeciwnego; skok, w tym
przypadku, miał być ostatnią i rozpaczliwą próbą zwrócenia na
siebie uwagi ukochanej istoty, młody człowiek nie zabija się
z braku witalności, ale z jej nadmiaru, i trzeba się zgodzić, że
bardziej niż zniknąć na zawsze, chce ukarać ukochanego; by
tak rzec: zabić się, jakby grając, zabić się, ale tylko na chwilę.
NAŁÓG I ZATRACENIE
FLASHBACKI
WNĘTRZE. ŁAZIENKA.
Sandra spogląda na siebie w lustrze i widzi… zniekształconą
twarz szalonego naukowca ze Szkoły śmierci. Zasłania ją
przerażona i przez jej palce łypie oko bez powieki, nos bez
kości, cera, rozgnieciona pulpa, usta, grube i uwodzicielskie
usta słowiańskiej piękności, zaciśnięte w wąską poziomą
fałdkę… Cofa się, wychodzi z łazienki, oddycha głęboko, znowu
wchodzi, ponownie staje przed lustrem i zwraca jej spojrzenie
zniekształcona twarz szalonego naukowca. Staje plecami do
lustra, powoli odwraca głowę, przygląda się kątem oka… dalej
tam jest, ten okrutny miszmasz mięsa, to oblicze bez brwi i rzęs,
bez powiek, obcięty nos, zeschnięte usta! Taka jest teraz, albo
taką siebie widzi, jaką widzą ją inni? Musi się tego dowiedzieć.
Ale wykonaliśmy w filmie przeskok, pominęliśmy
najważniejsze sekwencje: Sandra prowadzona przez matkę
(którą znowu gra Mónica Randall) przybywa do hotelu
uzdrowiskowego, miejsca o przyjemnym wyglądzie,
półokrągłego, trzypiętrowego budynku zbudowanego w latach
sześćdziesiątych, ze wspaniałym ogrodem i zewnętrznym
basenem otoczonym intensywnie zielonym trawnikiem
i leżakami, żeby zażywać słońca, i podupadłym minigolfem.
W recepcji czeka na nie pielęgniarka (miss Colton, któżby
inny?), ma na sobie biały fartuch z krótkim rękawem, białe
spodnie i ciemne chodaki. Sandra żegna się z mamą i idzie za
pielęgniarką do swojego pokoju, słonecznego pomieszczenia
z balkonem wychodzącym na ogród. Ma ochotę zaciągnąć
zasłony i otworzyć okna, ale dziwne zachowanie pielęgniarki
wymusza na niej pilną uwagę: otwiera jej walizki!, i opróżnia je
bezceremonialnie, rozrzuca jej ubrania i osobiste rzeczy na
wykładzinie, przeszukuje je dokładnie i podejrzliwie jak celnik,
potem, nie prosząc o pozwolenie, bierze jej torebkę i wysypuje
zawartość na łóżko (Sandra jest tak oburzona, że nie ma słów),
teraz pielęgniarka atakuje jej neseser i w końcu znajduje coś, co
jest godne uwagi: flakonik perfum i nożyczki do paznokci, które
zabiera z tryumfalną miną, obiecuje, że je zwróci, „jak będziesz
wychodzić”. Wtedy też informuje ją, że nie może opuszczać
pokoju bez pozwolenia, i zmusza do połknięcia w swojej
obecności różnych tabletek (tego Sandra naprawdę się nie
spodziewała), po czym zauważa jej komputer osobisty, który
także zabiera. Przed wyjściem obrzuca lekceważącym
spojrzeniem tuzin książek, które wyciągnęła z jej walizek,
i pyta, po co je przywiozła, „tutaj mamy nasze książki”.
Gdzie się znalazła Sandra?
Co za zdumiewający hotel, co to za sposób traktowania
klientów!
Kilka sekwencji później tajemnica zostaje nam wyjawiona.
Inna pielęgniarka (miss Colton, of course) uwalnia ją
z zamkniętego pokoju i prowadzi do przestronnej sali
z wielkimi oknami, umeblowanej pojedynczymi ławkami
szkolnymi, ustawionymi w rzędy, jak na lekcji. Po raz pierwszy
od przybycia do uzdrowiska Sandra może się spotkać z innymi
istotami ludzkimi, mężczyznami i kobietami, którzy
rozmawiają ze sobą i którzy po jej wejściu milkną i się jej
przyglądają. Jakaś kobieta przełamuje lody.
– Jesteś nowa, prawda? Właśnie wyszłaś z Carabanchel? Co
bierzesz? Kokę, alkohol, jesteś lekomanką jak ja?
Sandra znajduje się w ośrodku detoksykacji i leczenia
narkomanów. W slangu tego miejsca mianem Carabanchel
określa się czas odosobnienia, któremu poddawani są nowi
pacjenci, bo leki, które mają łagodzić objawy zespołu
abstynencyjnego są tak silne, że mogą wywoływać wymioty,
a nawet doprowadzić do utraty przytomności (Sandra spędziła
te dni, śpiąc w rozkosznym otępieniu, od dawna tyle nie spała).
Pierwsza sesja terapeutyczna, prowadzona przez Jorgego
Rivera (mamy aktorów, jakich mamy, cóż robić?), byłego
narkomana nawróconego na terapeutę; to on wbrew jej woli
zmusza Sandrę do mówienia w obecności innych pacjentów
i przyznania, że tak, że od jakiegoś czasu nadużywa
narkotyków, po co kłamać?, ale to, co zmieniło jej życie w chaos
i piekło, to, co ją tam doprowadziło, to tabletki uspokajające
i nasenne. Jorge Rivero informuje ją, że jest uzależniona od
różnych substancji (diagnoza, która jej wydaje się przesadzona),
„a gwiazdą twoich narkotyków są benzodiazepiny”. Można by
powiedzieć, że gwiazda narkotyków przynosi szczęście,
powodzenie, ale w tym ośrodku jest narkotykiem, który niemal
cię zabił.
Na sesji terapeutycznej narkomani podnoszą ręce i czekają
na swoją kolej, żeby się odezwać; kiedy przyznaje im się głos,
spowiadają się (jak świetnie czułby się tu Ludwig!). Jeden
mężczyzna opowiada, że napadał na banki uzbrojony w pistolet
(nazywa go „narzędziem” i mówi, że jeszcze się nie
przyzwyczaił do życia bez niego), ale jest gotowy zostawić kokę
na zawsze („pogodziłem się z chorobą”, dodaje, następne
wyrażenie z ośrodka, z którym Sandra szybko się zapoznaje);
inny wyjawia, że okłamywał żonę, mówił jej, że wyjeżdża
w podróż służbową, ale nie opuszczał garażu w swoim domu
i przez dwa albo trzy dni siedział zamknięty w samochodzie, aż
kończyła mu się koka, którą sobie zorganizował; jakaś
gospodyni domowa z prowincji niechętnie przyznaje, że
ukrywała butelki wina w donicach i szafach z ubraniami;
młody mężczyzna wspomina, że zabrał z łóżeczka swoje roczne
dziecko, kiedy żona spała, i ruszył w drogę samochodem, nad
ranem, z córeczką w foteliku na tylnym siedzeniu, żeby
zatrzymać się w jakimś ustronnym miejscu, gdzie wciągał
kreskę za kreską, aż wzeszło słońce. Wyjaśnił, że towarzystwo
dziecka napawało go spokojem, dodawało mu otuchy. Sandra
słucha wszystkich z zainteresowaniem dobrze wychowanego
antropologa, zdumiewa się, oburza i wzrusza ich historiami.
Jakby była taka sama, zgadza się dzielić z nimi wielki stół
w części hotelowej jadalni oddzielonej dyskretnym łukiem od
stołów, przy których siadają pozostali goście uzdrowiska,
w większości emeryci z Imserso, spoglądający na nich z daleka
z mieszaniną ciekawości i obawy, która zmienia się w szczerą
sympatię, kiedy wszyscy razem kąpią się w basenie i jakiś
emeryt z Huelvy, na przykład, pyta Sandrę: „Ty co bierzesz,
alkohol, kokainę?”. „Jestem lekomanką”, odpowiada szczęśliwa
Sandra, odgarniając mokre włosy z twarzy, i znowu zanurza się
w basenie, w którym co rano, przed śniadaniem, przepływa pół
kilometra. Podoba jej się basen, podoba jej się ogród, podobają
jej się poranne spacery po pobliskich lasach, smakuje jej
jedzenie w uzdrowisku i podoba jej się zdrowy wygląd, jakiego
nabiera jej cera, nawet minigolf jej się podoba, ale sesje
terapeutyczne nie, sesje ją oburzają. Nie odezwała się na żadnej
od tamtego pierwszego dnia i nie zadaje sobie trudu, żeby ukryć
to, jak niewiele ją interesują i jak bardzo ją nużą. Jorge Rivero
gani jej milczenie, jej apatię, jej niezdyscyplinowanie. Wtedy
Sandra prosi o głos (szmer szeptów oczekiwania przebiega po
sali). Wstaje, obrzuca wszystkich opryskliwym spojrzeniem
i mówi:
– Wy jesteście ćpunami. Ja jestem wariatką.
I to właśnie wyjaśniałam przez telefon Rosie Sender i mojej
rodzinie w długich rozmowach, które z nimi prowadziłam ze
swojego pokoju, podczas gdy inni pacjenci chodzili na sesje, to
nie było miejsce dla mnie, ja nie byłam narkomanką, tylko
duszą wrażliwą i udręczoną, potrzebującą zrozumienia,
czułości i wolności, przede wszystkim wolności, bo gdy tylko
zostałam uwolniona z zamknięcia w pokoju, zaraz dostałam
inny zakaz: nie mogłam wyjść z uzdrowiska, nim upłynie
jedenaście dni od przybycia, a i wtedy zawsze w towarzystwie
i wiecznie obserwowana przez jakiegoś pacjenta weterana. Ci
ludzie – zespół lekarzy ośrodka detoksykacji i terapeuci –
wymagali ode mnie nie tylko, żebym przestała brać tabletki (na
co byłam gotowa, nabyłam takiej tolerancji na benzodiazepiny,
że już na mnie w ogóle nie działały), ale też żebym przestała pić
alkohol i zażywać jakiekolwiek narkotyki do końca życia. Życie
na trzeźwo nie zasługuje, żeby je przeżyć, tak uważałam,
chociaż głęboko to przed wszystkimi ukrywałam. Oznajmiłam
dyrektorowi ośrodka, że przerywam leczenie, i moja rodzina
przygotowała się na najgorsze, na mój powrót. Miałam już
spakowane walizki, odzyskałam perfumy, nożyczki i komputer,
kiedy zadzwoniłam do mamy, żeby po mnie nie przyjeżdżała,
zostaję. Okazało się, że odkąd przestali dawać mi leki na zespół
abstynencyjny, zaczęłam źle sypiać. A przecież w ten sposób
wszystko się zaczęło, od bezsenności. I zrozumiałam, że nie
będę w stanie stawić jej czoła w pojedynkę, że znowu zacznę
brać benzodiazepiny i że te moje stare koleżanki nie
zapobiegną nocnemu czuwaniu, i że będę się wściekać w nocy,
pozbawiona snu, rozchwiana, i że szybko dopadnie mnie
pokusa przedawkowania, i powtórzą się lepkie przebudzenia
w szpitalnych łóżkach, wysyłanie do psychiatryka,
przywiązywanie do łóżka, wąsata zakonnica, która nigdy nie
przychodziła na wezwanie… Dlatego zostałam.
I zachowywałam się bardzo dobrze przez resztę pobytu
w ośrodku, który trwał przez ponad trzy miesiące, aktywnie
brałam udział w sesjach terapeutycznych, wyznałam wszystkie
swoje potknięcia, przysięgłam po wielokroć na wszystkich
bogów Olimpu, że godzę się z chorobą, nigdy więcej nie sięgnę
po narkotyki, obejrzałam wszystkie filmy terapeutyczne, które
mi zapisano (po ich obejrzeniu musieliśmy wypełnić
kwestionariusz; ja wzięłam to na poważnie i spisałam szczere
krytyki tych drętwych obrazów, prostackich i dydaktycznych,
skrytykowałam ubogość scenariuszy, papierowe odegranie, złą
jakość zdjęć, aż doktor Kruger – pewnie tak go trzeba nazwać –
wyjaśnił mi, że nie tego ode mnie oczekiwano, więc się
poprawiłam i później wypełniłam kwestionariusze
w odpowiedni sposób, „zrozumiałam przesłanie – napisałam –
zażywanie narkotyków jest bardzo złe”), chociaż nigdy nie
zdołałam przeczytać książki, którą mi polecono, Mam na imię
Ramón i jestem narkomanem, moje posłuszeństwo ma swoje
granice; kiedy pielęgniarka chciała mnie do tego zmusić,
odpowiedziałam, że zasięgnęłam języka i dowiedziałam się, że
ten Ramón znowu zaczął brać, więc lektura jego autobiografii
wydaje mi się przeciwskuteczna.
Pewnego zimowego dnia wypisali mnie.
Powinnam być szczęśliwa, ale się bałam, bałam się siebie
(podpisuję się pod słowami Wittgensteina, piekłem jestem ja),
jak miałam stawić czoło mojemu nowemu życiu w czystości,
bez alkoholu, bez jointów, bez koki i, przede wszystkim, bez
benzodiazepin? Jak ja będę spać? W ośrodku wystarczyło być
posłuszną, postępować według reguł: wstawać rano, iść na
długi spacer po lesie w czyimś towarzystwie, trochę popływać,
zjeść śniadanie, pójść na terapię, obejrzeć film, który przypadał
na dany dzień, i wziąć udział we wspólnej kolacji po wieczornej
sesji; ta dyscyplina mi pasowała, bo zapewniała spokojny sen,
a to była jedyna ważna dla mnie rzecz, móc spać, od wstania aż
do pójścia spać wszystkie moje działanie sprowadzały się do
zapewnienia sobie snu; szybko zauważyłam, że czarne
flanelowe spodnie wywołują bezsenność, dżinsy, dla odmiany,
dawały efekt usypiający, więc ich nie ściągałam, aż zrobiły się
tak brudne, że musiałam je wyprać, przez co straciły swoje
hipnotyzujące właściwości, z wielkim bólem musiałam pozbyć
się starych botków, bo wyraźnie pobudzały bezsenność,
a czarny płaszcz… nigdy nie powinnam go była włożyć! To, co
jadłam, też wpływało na odpoczynek, zjedzenie na kolację
kapusty dało mi trzy noce z rzędu znośnego snu, ale czwartej
zawiodło (może była zbyt mocno rozgotowana?), co do
pomidorów, wywoływały okrutną bezsenność, tak samo jak
klopsy z mątwą i ryż z warzywami. Starałam się dociec, jakie są
zasady, bardzo mocno zmagałam się z tym problemem, ale
zasady gry snu nieustannie się zmieniały, każde jedzenie
ostatecznie odbierało mi sen – dlatego jadłam niewiele i w
końcu byłam tak chuda jak w młodości, kiedy cierpiałam na
anoreksję – nie mogłam z nikim rozmawiać, bo wszyscy moi
koledzy i koleżanki z terapii wywoływali u mnie bezsenność,
także moje rodzeństwo i rodzice, i czytanie gazet, i używanie
worków na śmieci w kolorze niebieskim, i witanie się
z portierem przy wychodzeniu z domu, aż któregoś dnia
spojrzałam w lustro i nie zobaczyłam swojej twarzy.
Byłam już zupełnie inna.
Twarz, którą widziałam w lustrze, była moją dawną twarzą,
zniekształconą: zbyt wysokie, rozdzielone brwi, nos nie na
miejscu, kanciaste usta, a mina… oczy, bez wątpienia, obłąkane.
I pytałam innych, mamy, taty, rodzeństwa, kolegów z terapii,
jaką mnie widzą, czy dla nich ciągle jestem taka sama, czy
dostrzegają jakąś zmianę, i wszyscy mi odpowiadali: co za
pytanie!, oczywiście, że masz tę samą twarz, ale ton ich głosu
albo sposób, w jaki odwracali wzrok, zdradzały, że mnie
okłamują, i wstydziłam się chodzić po świecie z tym obliczem,
które nie należało do mnie, w pociągu po drodze do
uzdrowiska, jadąc na terapię, musiałam hamować pragnienie,
żeby informować współpasażerów, że to nie jest moja
prawdziwa twarz, ja mam inną, lepszą, i kiedyś ją odzyskam.
Pierwszą rzeczą, którą robiłam po wstaniu, było przyglądanie
się sobie w lustrze i co rano ta obmierzła nowa twarz, która
była moja i nie była, wychodziła mi na spotkanie. Wtedy
wróciłam do domu rodziców, do swojego dziecięcego pokoju, bo
nie mogłam zająć się sama sobą, a mama dręczyła się myślami,
że może popełnili błąd, zawożąc mnie do ośrodka, że wróciłam
jako jeszcze większa wariatka, niż byłam wcześniej. Kiedy
wychodziłam ze swojego pokoju, boso, nad ranem, rozbudzona,
bo sen przede mną umykał, natykałam się na nią w bibliotece,
z papierosem i książką, czekała na mnie, cierpiała za mnie,
czuwając przy mojej bezsenności, ale już nie wiedziała, co
zrobić, żeby mi pomóc, moje rodzeństwo też nie, i moi rodzice,
moja rodzina doszli do smutnego przekonania, że jestem
straconym przypadkiem i że nigdy już nie będę normalna.
Zmieniłam się w swego rodzaju ciche i wrogie drapieżne
zwierzę, niezdolne do podtrzymania rozmowy ani przeczytania
choćby nagłówków gazet, stałam się więźniem jednej jedynej
myśli, która mną zawładnęła i mnie paraliżowała: „Weszłam
pod prysznic lewą, a nie prawą, jak mogłam popełnić podobną
lekkomyślność! tej nocy już nie zasnę”, i jeśli ktoś do mnie coś
mówił, nie odpowiadałam, bo zrozumiałam, że aby
przeciwdziałać mojej straszliwej porannej pomyłce, muszę
uważać, żeby stawiać zawsze najpierw prawą nogę, nigdy nie
popełniać tego błędu, co wymagało ode mnie absolutnej
koncentracji, nie mogłam dopuścić do tego, żeby coś mnie
zmyliło, albo ktoś, ale mama usilnie domagała się mojej uwagi,
więc w końcu nie miałam wyjścia i musiałam się do niej
odwrócić, i popełniałam kardynalny błąd opierania się na lewej
nodze…
Szaleństwo jest przerażające, cokolwiek o nim mówią
nauczyciele literatury.
Sandra znowu znalazła się w uzdrowisku, chociaż nie
pogorszyło jej się, co wzbudza podejrzliwość w pozostałych
pacjentach, co ona tu robi?, zadają sobie pytanie, a widząc jej
stan, dochodzą do wniosku, że ponownie ją tam przyjęli, bo
zwariowała, i niektórzy protestują przeciw jej obecności
i żądają, żeby zabrać ją do szpitala psychiatrycznego,
w uzdrowisku tylko zawadza, a gdyby ona mogła mówić, gdyby
nie była tak bardzo pogrążona w myślach, próbowałaby się
bronić, nie jestem wariatką, powiedziałaby, jestem ćpunką, tak
jak wy! Na sesjach terapeutycznych dają ją za przykład. „Jeśli
nie przestaniesz przyjmować narkotyków, skończysz jak ona”,
przestrzega Jorge Rivero nowo przybyłych, wskazując na nią,
a Sandra czuje się jednocześnie urażona i wywyższona, nigdy
w życiu nie była niczego przykładem i skrywa nadzieję, że jej
kondycja obwoźnej egzemplifikacji skutków zażywania
narkotyków okaże się przydatna, więc pozwolą jej tam zostać.
Reszta pacjentów, poza wyjątkami, toleruje ją i nie ma nic
przeciwko, żeby za nimi chodziła jak pies, kiedy udają się na
miasto, ona sama nie byłaby w stanie przejść przez ulicę. Nie
zadaje się z nimi, nie może rozmawiać, nie wychodzą z niej
słowa, z niej, która zawsze tyle ich miała, kiedy jednak
wyprawiają kolejne trzeźwe imprezy pożegnalne dla
wypisywanych kolegów, Sandra staje do zbiorowego zdjęcia,
chce sprawdzić, jaką twarz ma na fotografiach, starą czy nową.
Nie śpi od czterdziestu ośmiu godzin, cuchnie potem,
strachem (strach śmierdzi, śmierdzi jak zamknięte bydlę)
i czuje ciężar, nieustanny szum w głowie, jakby przegrzanego
silnika tuż przed eksplozją, musi się tego pozbyć, ciężaru,
hałasu w głowie, uwolnić się od męki zamknięcia w swoim
umyśle z jedną jedyną myślą brzęczącą jak mucha w butelce,
szukającą wyjścia, ucieczki. I nagle ją oświeca, że jest wyjście.
Ja, która przeczytałam trzy razy powieść Tołstoja, nie
pomyślałam o Annie Kareninie (wyrzucałam to sobie później,
tak się chełpię swoją literacką wiedzą). La Garriga, miasteczko
w pobliżu Barcelony, gdzie znajduje się kurort Blancafort, ma
stację kolejową, a pociąg mógł mnie uwolnić od cierpienia, od
tej głowy, która stała się moim wrogiem: rzucę się pod pociąg
jak Maria, smutna włoska dziewczyna, jak piękna
i nieszczęśliwa Anna Karenina.
PĘKNIĘTY EKRAN:
– Po lewej stronie widzimy doktor Sender (graną przez
Victorę Verę), która stara się przekonać doktora Krugera, że
Sandra przechodzi ciężki kryzys obsesyjno-kompulsywny, który
się pogorszy, chyba że zaaplikuje jej terapię wstrząsową. Doktor
Kruger z wyniosłą miną i uśmiechem zrezygnowania kręci
głową.
– Po prawej stronie Sandra biegnie jak szalona, ucieka
z uzdrowiska i biegnie w stronę stacji, ale zanim zrealizuje swój
przestępczy cel, zostaje schwytana przez innych pacjentów,
którzy domyślili się jej zamiarów i ruszyli na jej poszukiwanie.
Doktor Sender schodzi z planu i teraz doktor Kruger zajmuje
cały ekran: jakaś pielęgniarka informuje go o próbie Sandry.
Doktor marszczy czoło i unosi najpierw brew prawą, a potem
lewą (w tej powieści nikt jeszcze nie zmarszczył czoła ani nie
uniósł brwi, już czas najwyższy). Podnosi słuchawkę telefonu
wewnętrznego i wydaje suche rozkazy.
Tego samego dnia zaczęli mi robić zastrzyki z Anafranilu. Co
rano pytałam przychodzące z zastrzykiem pielęgniarki, kiedy
odzyskam dawną twarz. Któregoś dnia się to wydarzyło,
spojrzałam w lustro i rozpoznałam siebie, znowu stałam się
sobą (jeśli w ogóle kimś jestem, ja to tylko zaimek, jakby
powiedział Ludwig, a słowom nie można ufać, ledwie się
odwrócisz, one zmieniają znaczenie).
Po wypisaniu znowu zamieszkałam z rodzicami, którzy
zrobili dla mnie coś, co wcześniej wydawałoby im się
niepoważne i nonsensowne: przestali pić alkohol w domu, tylko
pod tym warunkiem lekarz z ośrodka pozwolił mi z nimi
zamieszkać. W ciągu roku stopniowo odzyskiwałam zmysły
(jeżeli w ogóle do siebie doszłam, w mojej rodzinie w to
powątpiewają). Moje życie składało się z chodzenia na siłownię
z rana, a popołudniami na terapię; z pomocą psychologa
odzyskiwałam zdolność podejmowania decyzji, mam na myśli
drobne decyzje, niemal nieświadome, takie jak wybieranie
dania z menu w restauracji albo włożenie swetra żółtego czy
szarego w romby, każdy z tych nieznacznych wyborów
wywoływał u mnie straszliwy niepokój, niemal mnie
paraliżował. Fernando Gutiérrez, psycholog, zachęcał, żebym
poddawała te alternatywy losowaniu: orzeł, pojadę autobusem,
reszka, metrem, bez względu na to, co się wydarzy i czy mam
później spać albo nie, ale czasem oszukiwałam i dzwoniłam do
niego, żeby mu to wyznać, spięta i zawstydzona.
Lekarze zabronili mi wracać do pracy adwokatki do czasu
pełnego wyzdrowienia, ale nikt mi nie powiedział, że nie mogę
pisać powieści, pisanie powieści, według mojej matki, to hobby,
takie samo jak haftowanie albo granie w golfa, hobby jest
nieszkodliwe z definicji, a ja nikomu nie szkodziłam swoimi
literackimi fantazjami. (Danilo Kiš powiedział, że jak ktoś nie
ma już nic do stracenia, zaczyna pisać, pisanie jest aktem
rozpaczy. Powiesić się czy usiąść do maszyny do pisania to
jedyny dylemat, twierdzi Kiš; ja, osoba bardzo nieśmiała, nie
nadaję się na morderczynię, nie jestem zdolna się powiesić,
więc nie mając nic do stracenia, piszę).
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 2019
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie
niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem
każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub
zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
ISBN 978-83-8188-731-1