Professional Documents
Culture Documents
Rastello Luca - Przemytnik Doskonaå Y. Jak Transportowaä Tony Kokainy I Å Yä Szczä Å Liwie
Rastello Luca - Przemytnik Doskonaå Y. Jak Transportowaä Tony Kokainy I Å Yä Szczä Å Liwie
Rastello Luca - Przemytnik Doskonaå Y. Jak Transportowaä Tony Kokainy I Å Yä Szczä Å Liwie
Przemytnik doskonały
Jak transportować tony kokainy i żyć szczęśliwie
ISBN 978-83-7536-647-1
Spis treści
Motto
Wstęp
Epilog
Przypisy
Spójrz na mnie. Rynek to ja. Jestem taki jak cały świat.
Jeśli tylko będziesz uważnie słuchał, co mówię,
dowiesz się, jak prowadzić własny interes.
Zanim zacznę, opowiem ci jednak pewną historię.
Preludium z teologiem w roli głównej
Przezwyciężyć korupcję
Działać „za plecami” – oto sekret nad sekrety. Jesteś tu, żeby go odkryć. To
przebłysk geniuszu, wynalazek, rewolucja. Dostawa za plecami zmieniła
handel narkotykami, zmieniła ekonomię, zmieniła świat. Pomysł jest prosty,
a takie pomysły okazują się najlepsze, choć miewają nieprzewidywalne
skutki. Chodzi o to, by przerzucać tony kokainy, wykorzystując legalną
gospodarkę. Jednak żeby zrozumieć, jak to działa, i samemu z tego
korzystać, musisz wcześniej dowiedzieć się paru rzeczy.
Oglądałeś Pulp Fiction? Kiedy wchodził na ekrany, trwała wojna
z narkotykami. Tarantino zrozumiał wtedy coś, czego stratedzy Busha nie
potrafili sobie nawet wyobrazić, mianowicie to, że właśnie zmieniał się
rynek. W Stanach panował głęboki kryzys, uśmiech Ronalda Reagana znikł,
a euforię rozwiał czarny poniedziałek, czyli dzień, w którym pękła
finansowa bańka lat osiemdziesiątych. Koniec epoki obowiązkowego
sukcesu i upajających się nim japiszonów. Zamiast tego kupa wyrzuconych
na pysk czterdziestolatków, którzy przestali nagle się dorabiać i robić
obowiązkową karierę. Wielu z nich zaczęło na północ od Tijuany przełykać
gorzki owoc bankructwa. Oczywiste, że zwracamy uwagę na popyt. Mamy
ludzi, którzy tak jak w innych korporacjach śledzą tendencje konsumentów.
Tylko idiota mógł wtedy myśleć, że będzie sprzedawał środki pobudzające
tym biedakom ubranym w krawat z zeszłego sezonu. Stany, które przestały
być eldorado, potrzebowały czegoś bardziej na luzie. Nadszedł czas, żeby
zróżnicować ofertę, zaproponować coś innego, najlepiej środki
uspokajające. I popatrz, co się stało w kinie: zamiast wiecznie wciągających
linijkę koksu, wyżelowanych killerów, których pełno w filmach w tamtym
okresie, dostajemy Samuela L. Jacksona i Johna Travoltę, którzy mimo
garniturów szytych na miarę i zawodowego spokoju wyciągają strzykawkę
i gumę niczym pierwszy lepszy ćpun z Neapolu lub Marsylii.
Tak, do obiegu zaczynają trafiać substancje relatywnie nowe, takie jak
syntetyczne wersje extasy (w rzeczywistości używały ich już szkopy
w czasie I wojny światowej), i powracają do łask dawne halucynogeny, na
przykład LSD. Jednak północnoamerykańscy odbiorcy masowo żądają od nas
starej dobrej heroiny, królowej uspokajaczy. W latach dziewięćdziesiątych
zapotrzebowanie na heroinę wzrasta w Stanach o trzysta procent – i to od
gett na południowym zachodzie po wielkomiejską klasę średnią. Naturalnie,
dostosowuje się do tego także produkcja. Inwestycje w transporty z Azji są
drogie, a przecież ziemia i w naszych stronach jest dobra. W Boliwii,
Kolumbii, Gwatemali, Peru, a przede wszystkim w Meksyku – ludzie
zabierają się do sadzenia nowej roślinki: amapoli, czyli maku, z którego
można uzyskać opium.
Zmienia się świat, zmienia się rozkład sił. Na znaczeniu tracą
historyczne, w tym włoskie, organizacje, które dotąd kontrolowały
produkcję i transport narkotyków. Większość heroiny zaczynają dostarczać
do Stanów Meksykanie i to oni wypierają dawnych bossów.
A co z kokainą? No trzeba znaleźć dla niej nowe rynki zbytu, bo jest
ryzyko nadprodukcji, a także pojawiają się problemy znane każdemu
sprzedawcy, któremu kiedyś zalegał w magazynie niesprzedany towar.
Takim rynkiem okazuje się Europa, tyle że to niełatwy teren, bo o kokainie
zwykło się tu myśleć jako o narkotyku luksusowym, używce dla bogaczy na
specjalne okazje. Rynek niszowy, można powiedzieć. Jednak na początku
zeszłej dekady zalanie go towarem na masową skalę to już kwestia być albo
nie być. Trzeba więc pokonywać Atlantyk z niespotykaną dotąd ilością
towaru. A skoro należy wymyślać nowatorskie strategie, narkotykowa
logistyka zaczyna wymagać nowych perspektyw, nowych reguł, nowych
specjalności. No i w tym momencie do gry wchodzą ci, którzy
w środowisku znani są jako „systemowcy” – to oni są bijącym sercem
handlu hurtowego, to oni są genialnymi specami od logistyki, którzy
potrafią zorganizować transport ton białego proszku w taki sposób, by
uniknął policyjnych sieci i innych „przeszkód uprzykrzających życie
każdego przedsiębiorcy”. Mówiąc krótko: zjawiamy się my.
Choć rynek się zmienia i dopasowuje do globalnych przemian, to
zarazem wciąż pozostaje ogromny i stale oferuje wspaniałe okazje tym,
którzy umieją się zorganizować. Możliwości są niemal nieskończone.
Zatem – do roboty.
Wojna karteli
Problemem była korupcja. Około 1986 roku pięćset kilo towaru
wyprodukowanego w dziczy przez kolumbijski kartel Cali i wysłanego do
portu w Buenaventura kosztowało sporo. Po pierwsze, trzeba było opłacić
kierowców, po drugie, chcąc uniknąć pytań już w samym porcie, trzeba
było zapłacić również tabunowi celników. Na przykład: towar – jak to
często wtedy bywało – ładowało się do kontenerów z kawą (nazywaliśmy je
krypami) wysyłanych do Los Angeles lub do San Diego. W tamtym
czasie nie przejmowano się zbytnio zabezpieczaniem go, nikt poważnie nie
myślał o dodawaniu substancji, które miały zmylić psy lub oszukać
densytometry. Ukrywanie towaru nie było wtedy aż tak istotne. Wkładałeś
go do worków z kawą i już. Zabezpieczenia nie były potrzebne, bo i w Los
Angeles, i w San Diego miałeś w porcie swoich ludzi, przede wszystkim
policjantów, a także psy. Nie wiedziałeś? To my prowadziliśmy na
Karaibach większość hodowli psów szkolonych do wykrywania
narkotyków. Zabawne, nie? I oczywiście chętnie obdarowywaliśmy policję
naszymi najlepszymi zwierzakami. Dawaliśmy psy, które potem miały
przechwytywać nasz towar.
No tak to już jest.
Mieliśmy więc w kieszeni nie tylko policjantów, ale także tamtejszych
spedytorów, specjalistów od transportu, celników. Jankescy gliniarze,
porucznicy i kapitanowie, cenią się jednak o wiele bardziej niż kolumbijscy
cholos, nawet jeśli ci ostatni są obwieszeni pagonami, sznurami i galonami.
Nie zapominaj też o tych wszystkich, którzy są potrzebni między
Buenaventurą a San Diego: o kapitanie statku, nawigatorach, załodze. To
masa ludzi do opłacenia. Nie wiem, czy jasno się wyrażam: są
skorumpowani, a więc dają się przekupywać. Każdemu. To znaczy: są to
ludzie, którym nie możesz ufać.
Krótko mówiąc, zbyt wiele wydatków i zbyt wiele zamieszanych w to
wszystko osób, które prędzej czy później chętnie będą śpiewać.
Podstawowa rzecz, którą musi wiedzieć dobry handlarz, to banał nad
banały. Łatwo jednak o nim zapomnieć, zwłaszcza w pięknej scenerii,
w obliczu hojnego gestu, w towarzystwie pięknej kobiety. Chodzi o to, że
każdy człowiek ma swoją cenę.
O tej zasadzie pamiętali – i to aż nazbyt dobrze – szefowie karteli, które
piętnaście lat temu toczyły ze sobą wojnę. W każdym porcie z łatwością
można znaleźć byle płotkę gotową opowiedzieć masę rzeczy,
a przynajmniej rzucić dwoma, trzema nazwiskami ludzi ważniejszych od
siebie, jeśli tylko dobierze się do niej jakiś policjant żądny awansu. A żeby
policjant dobrał się do właściwej płotki, wystarczy jeden cynk. Tak się
załatwia konkurencję. W rezultacie na przełomie lat osiemdziesiątych
i dziewięćdziesiątych doszło do załamania na rynku, miliardy poszły
w błoto, przepadła kolosalna ilość towaru, pieniędzy, wielu rzutkich ludzi
skończyło za kratkami albo – co gorsza – zostało objętych federalną
ochroną przewidzianą dla tych, którzy poszli na współpracę.
W tamtym czasie nie było innej możliwości: każdemu – od marynarza
na bananowcu po spedytora, a czasem także zwykłemu włóczędze, który
dzień i noc wałęsał się po nabrzeżu lub w poczekalniach na lotnisku –
każdemu musiało coś skapnąć. A sam rozumiesz, że przy bezlitosnej
konkurencji, jaka się wtedy wytworzyła, organizowanie dużych transportów
stało się kłopotliwe. Dobrze zabezpieczona walizeczka, kapsułki
dożołądkowe, tak, te mogłeś zawsze przewieźć, ale, na litość boską, ile tam
mogłeś zmieścić? Problem polegał na tym, że wojna między kartelami
osiągnęła apogeum dokładnie w chwili, gdy zaczął otwierać się ogromny
rynek europejski.
Kwestia wiarygodności
Dług u handlarza to bez wątpienia problem. I to poważny. Jednak nie ma to
nic wspólnego z historiami, które możesz obejrzeć w kinie: straciłeś
pieniądze, przyjeżdża killer, trochę cię torturuje, a na koniec zabija. To styl
Serbów. I Meksykanów. W Ameryce Południowej zabijanie dłużnika to
głupota albo ostateczność. Priorytetem jest nie ukaranie człowieka, lecz
odzyskanie pieniędzy. Oto jasna strona handlarza narkotyków: nie zna
żadnej etyki, nie przestrzega żadnej hierarchii wartości. Liczą się pieniądze
i przyjemność, jaką mogą ci dać. Nic innego. Najpierw zabiera się to, co
należy do dłużnika, a potem, kiedy nie ma już nic, co można by mu zabrać,
każe mu się niewolniczo pracować:
– Będziesz robił dla mnie wszystko to, czego będę od ciebie oczekiwał,
od pilnowania zbiorów po zastraszanie ludzi w mieście. I to tak długo, aż
odzyskam tyle, ile mi wisisz.
Potem, no cóż, jeśli już naprawdę inaczej nie można, sprawy przybierają
inny obrót. Teraz to już kwestia wiarygodności, a wiarygodność to
przedsionek interesów. Mamy taką swoją etykę: jeśli powinie ci się noga,
ale pracowałeś uczciwie, zrobiłeś wszystko, co należy, i nie była to twoja
wina, nie płacisz. Ta zasada pozwala ci pracować na pewnym luzie.
Oczywiście były wyjątki, ale koniec końców same się unicestwiły. Na
przykład kobieta, która pracowała na pograniczu kolumbijsko-panamskim
i była znana jako „La Sanguinaria” – „Krwawa”. Była naturalnym
przywódcą, ale zachowywała się nazbyt gwałtownie. Nie dopuszczała
żadnych odstępstw od swoich reguł i nigdy nie przebaczała. Potrafiła
krzyknąć prosto w twarz staremu wyjadaczowi: „Mam w dupie twoje
wymówki! Masz zapłacić!”. Była wulgarna. Któregoś dnia zadarła
z przyjacielem Pabla Escobara. Ucięli jej głowę. I tyle.
Wracając teraz do tego chłopaka od dźwigu – ostro zagrał: zastrzelił się
na międzynarodowym lotnisku w Bogocie, które dosłownie roi się od
agentów DEA i informatorów. Posługując się teraz żargonem biznesowym,
można powiedzieć, że żaden z amerykańskich general contractors
działających w Ameryce Południowej nie będzie już kupować maszyn za
granicą, a jeśli już będą je importować – czasem nie można inaczej – będą
poddawać lokalne firmy bardzo surowym kontrolom. Więc kto koniec
końców zarobił na tym miliardy? Brazylijski oddział firmy Caterpillar.
Taki już jest ten świat.
Szefowie wielkich karteli mieli głowy pełne pomysłów, potrafili
wynajdywać niespotykane rozwiązania, byli zręczni i umieli dostosowywać
się do warunków tak, że mogli żeglować po tym morzu pieniędzy, dając
sobie radę z kokainowymi zagwozdkami. A jednak te cechy nie
wystarczały, żeby przeżyć. Kruchość systemu opartego na korupcji mogła
doprowadzić do załamania całej tej ekonomii białego proszku, i to
w momencie, gdy Europa stawała przed nami otworem. Potrzebowaliśmy
czegoś innego, czegoś bardziej radykalnego. Nadszedł czas systemowców,
czyli ludzi takich jak my, wykonujących zawód, którego chcesz się
wyuczyć. Pod koniec lat osiemdziesiątych wielkie kartele – te, które
obracały prawdziwymi pieniędzmi – nie miały jednak zwyczaju zwracać się
do specjalistów od systemów. Mentalność ich szefów była bardzo prosta: po
pierwsze wyprodukować, po drugie natychmiast sprzedać. Do tego zaś
nastawienia pasowała stara metoda: posmarować, gdzie trzeba. W rezultacie
kartele zaczęły wpadać w tarapaty.
Upadli także giganci, i to z hukiem. Mniej więcej w chwili klęski Pabla
Escobara wybuchła wojna między kartelami. Jego śmierć zostawiła próżnię,
którą wszyscy chcieli wypełnić. Każdy kartel sam się dogadywał
z władzami i każdy starał się opłacać swoich urzędników. Wszyscy też
próbowali – był to jeden z ich głównych celów – zadowolić DEA i FBI. Dzięki
temu opinia publiczna nie czepiała się tych instytucji, a zarazem same
kartele mogły ocalić skórę. Kwestię tę oczywiście rozwiązywano kosztem
konkurencji – wygrywasz, jeśli uda ci się sprezentować glinom towar
konkurenta. Ciebie zostawiają wtedy w spokoju, a obrywa kto inny.
Jasne, czasem w walce z konkurencją stosowano nieco toporne metody,
tak jak w przypadku biskupa Guadalajary. Tej sprawy nigdy do końca nie
rozwiązano. Teraz ci jednak opowiem, jak to było naprawdę.
Męczennik handlu narkotykami
Monseñor Posadas Ocampo został zamordowany 24 maja 1993 roku na
międzynarodowym lotnisku w Guadalajarze czternastoma strzałami, które
podziurawiły jego pancerny samochód. Jan Paweł II uznał go za męczennika
XX wieku – nie bez racji. Kardynał odegrał ważną rolę w walce z handlem
Epoka kurierów
Po upadku karteli z Cali i Medellín nastąpiła epoka w stylu „zrób to sam”.
Kontrolowanie rynku przestaje być możliwe, bo nagle każdy rozpoczął
biznes na własną rękę. Natychmiast powstaje setka małych karteli, przez co
zmienia się struktura organizacyjna. Na przykład cocinas, „kuchnie” (czyli
laboratoria, w których rafinuje się wyjściową pastę z koki), wcześniej
należące do karteli, zaczynają same sprzedawać towar każdemu, kto potrafi
do nich trafić. To jest też początek epoki kurierów z walizkami w ręku. Do
gry wchodzą przebojem także Boliwia i Peru, które od zawsze produkowały
kokainę, ale które wcześniej zostały zmarginalizowane przez
kontrolujących wszystkie rynki Kolumbijczyków. Naszą roślinkę zaczynają
również uprawiać w Ekwadorze i w północnej Argentynie. Otwiera się
całkowicie nowy świat, a Stany Zjednoczone chciałyby i powinny go
kontrolować.
Powstają tysiące miniorganizacji i panuje tendencja, żeby – o ile to tylko
możliwe – skupić całą produkcję w swoim ręku. Rafinację przeprowadza
się teraz w miejscu uprawy. Mnożą się kuchnie rozrzucone po dżungli,
jednocześnie słabnie rola organizacji międzynarodowych, które aż do lat
osiemdziesiątych kontrolowały proces rafinowania. Przykładowo należące
do cosa nostry rodziny Caruanów i Cuntrerów początkowo zajmowały się
także chemiczną obróbką towaru, a nie tylko międzynarodowym handlem.
Jednak w tamtym okresie ograniczają się już wyłącznie do finansów.
Z każdego zakątka dżungli płyną niewielkie ilości towaru, który trzeba
sprzedać w sposób możliwie najbezpieczniejszy. To epoka metod
półrzemieślniczych, modnych wśród niedużych producentów, a przede
wszystkim pośród tych, których ludzie powszechnie kojarzą z przemytem
narkotyków. Królem tych dość prymitywnych metod stał się kurier –
człowiek niemal zawsze zdesperowany, a nierzadko pełen twórczych
pomysłów.
Wielu ludzi sądzi, że towar przyjeżdża do Europy w podwójnych
ściankach walizek, w kapsułkach połykanych przez kurierów, w sztucznych
szczękach. Zobaczysz, że to nie tak. Dziś muły, czyli drobni kurierzy, służą
przede wszystkim za kozły ofiarne składane na ołtarzu dobrych kontaktów
z zachodnią policją. Jednak niewielkie transporty to świetny trening dla
każdego, to wspaniałe laboratorium, w którym można eksperymentować
z metodami zabezpieczania towaru i nowymi szlakami przerzutowymi.
Epoka, o której mówię, to epoka wody (kokainę łatwo ukryć w płynie,
który odparowuje się po dostarczeniu na miejsce; co więcej, prawie nie traci
ona wtedy właściwości alkaloidu), ołowiu, grafitu, kalki do kopiowania…
Oczywiście za pomocą takich drobnych „systemów” za jednym razem
można przewieźć co najwyżej pięćdziesiąt kilo. Sam zobaczysz, że bardziej
opłaca się kilka dwutonowych dostaw rocznie. Duża ilość oznacza mniejszą
liczbę kursów, czyli mniejsze ryzyko, mniej też się rzuca w oczy, a przez to
w gruncie rzeczy sprawia mniej kłopotów. Pracując w takim systemie, nie
jesteś na rynku cały czas, tylko raz na pięć–sześć miesięcy. Rzecz jasna jeśli
wpadasz, to z hukiem o wiele większym niż te trzy lata, które dostajesz, gdy
znajdują kapsułki w twoim żołądku.
Jak się przygotowuje taką kapsułkę? Nic trudnego. Robisz kulkę z pasty
kokainowej, owijasz ją w srebrną folię, potem zawijasz całość w gumę
z prezerwatywy, bo jest to wytrzymały materiał, którego nie niszczy kwas
żołądkowy. Następnie oblepiasz to wszystko pszczelim woskiem, bo tego
z kolei brzuch nie odrzuca. No cóż, to tylko jeden z możliwych sposobów,
ale każdy ma własnych specjalistów i swoje małe sztuczki. Czasem lepsze,
czasem gorsze. Jeśli gorsze, to można nie wyjść z tego cało. Jak mój
przyjaciel Oscar.
Oscar dostarczał kokainę pewnemu karabinierowi, jakiemuś
ważniakowi. Któregoś dnia mówi mi tak:
– W niedzielę będę potrzebował pięćdziesięciu kilo.
No to dzwonię do kogo trzeba w dżungli i pytam:
– Dajemy?
– Bueno. Po ile?
– Hm, to znajomy… A ten drugi to karabinier… Może nie po cenie
rynkowej…
– Dobra, ale nie mniej niż po piętnaście kawałków.
– OK.
Kiedy wyświadczasz im przysługę, przywiązujesz ich do siebie,
rozumiesz? Dlatego jeśli gdzieś w łańcuchu znajduje się jakiś karabinier,
dajesz zniżkę. A poza tym lubiłem Oscara. W pewnym momencie
wciągnąłem go nawet w ten interes z wielkimi systemami.
Zresztą Oscar odwzajemniał moją sympatię. Kiedy zatrzymała mnie
policja, wbił sobie do głowy, że musi mi uratować tyłek. Zorganizował więc
kilku drogich adwokatów, takich, co to bronią premierów albo słynnych
stylistów, gdy wpadną w kłopoty. Nie mogę ci podać nazwisk, ale pomyśl
o kimś bardzo sławnym również dlatego, że skłonny jest oddawać przysługi
swoim klientom, nawet tym mieszkającym za granicą. No więc przelałem
tej papudze sto trzydzieści tysięcy na szwajcarskie konto, a w zamian za to
on w dużej mierze uratował mi skórę, bo w trakcie procesu udało mu się
obalić oskarżenie o przynależność do organizacji zajmującej się handlem
narkotykami. Znaczy mafii. Z takim wyrokiem prędko trafiłbym do
specjalnego więzienia i wprowadzono by mi rygor jak w grobie. Nazywacie
to paragrafem 41 bis. Mam włoski paszport, to jasne, więc nikt by mnie już
stamtąd nie wyciągnął. Potrzebowałem adwokata z jajami, bo oskarżenie
powiązało mnie z mediolańskimi Kalabryjczykami, Serbami oraz z ludźmi,
którzy w Marsylii napadli na Michela Lanzę. Jeśli cię zamykają za coś
takiego, to zaraz potem wyrzucają klucz. Temu adwokatowi udało się
jednak wyłączyć mnie spod gestii sądu w Mediolanie, a to zwyczajnie
dlatego, że pechowy kontener, który przechwycono, dotarł do Como. Ech,
sprawiedliwość to piękna rzecz! Wziąłem więc wtedy na siebie całą
odpowiedzialność. W zasadzie do wszystkiego się przyznałem. Dzięki temu
przynajmniej procesy przebiegają szybko.
No więc, proszę ciebie, kiedy już sobie siedzę za tymi kratkami, do
mojego brata dzwoni niejaki Marco, jeden taki ważny gość, i mówi:
– Wiszę pieniądze twojemu bratu.
Bardzo mnie to wtedy ucieszyło, również dlatego, że sądziłem, iż ten
Marco jako jedyny nic mi nie jest winien. A kiedy po jedenastu latach po
raz pierwszy przyjechałem do domu na przepustkę, przyszedł do mnie
osobiście.
– Jak się masz, stary?
– Dupiasto. Daj mi forsę, którą mi wisisz.
– Po to tu jestem.
– Daj spokój, przecież żartuję. Poza tym musiałbyś zastawić land
rovera… Powiedz mi raczej, co z Oscarem.
– Nie żyje.
To była pierwsza wiadomość, jaką usłyszałem po wyjściu z tego
grobowca dla żyjących.
– …a co się stało?
Oto, co się stało. Oscar – wkrótce po tym, jak opłacił mi adwokata –
zaczyna mieć kłopoty z pieniędzmi i żądaniami karabiniera. Leci więc do
Kolumbii, a tam uderza prosto do mojego znajomego. Ten człowiek, ważna
osoba, jest miły, skory do pomocy, wręcz hojny, ale nie głupi. Niemniej nie
zamyka całkowicie drzwi przed Oscarem.
– Nie dam ci dużej ilości kokainy, ale ze względu na pamięć
o wspólnych znajomych, ilekroć tu przyjedziesz, zrobię ci kulki, jeśli
będziesz chciał. Połkniesz je i wrócisz do domu.
To w gruncie rzeczy dobra propozycja dla kogoś, kto nie ma innego
wyjścia. Za każdym razem można przewieźć co najmniej czterysta, może
pięćset gramów. A Oscar nie był kimś, komu można było powierzyć tony
proszku. No więc nie ukrywam, że ta wiadomość trochę mnie uspokoiła:
mój przyjaciel okazał się hojny, ale dawał mu tylko tyle, ile ten
potrzebował, żeby sobie radzić. Oscarowi, który był zbyt fajnym gościem,
by go zostawiać na lodzie, sam kiedyś zaproponowałem, żeby przewoził
wyłącznie pieniądze. To robota czysta, bezpieczna i pewna. To go jednak
nie bawiło. Na jego szczęście, a może nieszczęście, jakiś jego krewny
pracował w kolumbijskich liniach lotniczych Avianca jako steward i latał
do Zurychu. Oscar czuł się pewnie. Problem w tym, że był już mocno
uzależniony i narobił masę długów. No więc któregoś dnia, i to wcale nie
tak dawno temu, Oscar poleciał do Kolumbii, połknął kapsułki, a potem jak
głupek, którym zawsze był, zamiast wysrać je zaraz po powrocie do Włoch,
od razu skoczył sobie do Warszawy, do jakiejś swojej dziwki. Za bardzo się
wtedy spieszył, był zbyt zachłanny. Nie był już w stanie myśleć
o zwykłych, banalnych sprawach, o których pamięta każdy, kto nie ma
mózgu przeżartego koką. Na przykład o tym, jak działają lotniska. Między
jednym spóźnieniem a drugim, w trakcie przesiadki, jelita wykonały swoją
pracę i kapsułka pękła. A Oscar miał ich w przewodzie pokarmowym ze
dwadzieścia. Straszna śmierć.
Taki koniec muła.
Co za ludzie tak kończą z kapsułkami w brzuchu? Jak wygląda człowiek
będący kurierem?
Zmylić psy
Oczywiście także przewożenie małych ilości towaru wymaga
pomysłowości, nie mówię, że nie. Drobni przemytnicy też potrafią i lubią
czasem ostro zagrać. Choć w większości to tchórze. Różnica między mułem
a systemowcem tkwi nie tylko w głowie, lecz również w jajach.
Improwizowanie poza wyobraźnią wymaga też odwagi. Żeby pokazać ci
różnicę, opowiem ci o takim zagraniu à la muł, tyle że przeprowadzonym
przez systemowca, czyli w tym wypadku przeze mnie. Któregoś razu
dzwoni do mnie Oscar, jest zrozpaczony. Ma długi, potrzebuje forsy. Jasna
sprawa: potrzebuje kokainy, żeby spłacić jakiegoś rozpruwacza, który
trzyma go za dupę. Dzwonię więc do Miguela w Miami:
– Posłuchaj, jest tu taki jeden coño, mam z nim masę mala vida! Nie
mogę tocar mi ropa! Przyślij mi pół kilo, to go spławię…
Miguel to dobry znajomy, przylatuje osobiście. Odbieram go na lotnisku
w Hamburgu. Rozpoznałbym go, nawet gdybym go wcześniej nie widział.
Miguel należał do tych, co to noszą kowbojki ze skóry węża, sześćset
dolców za parę. Wyciągał wkładkę, a w obcasie mógł zmieścić dwieście
pięćdziesiąt gramów. Problem w tym, że za bardzo w siebie wierzył i wcale
nie zabezpieczał dodatkowo towaru. No więc przylatuje, idziemy coś razem
zjeść. Miguel ma zamiar wrócić do siebie następnego dnia. Oscar i ja
jesteśmy w tenisówkach (ech, te buty…). Gdzie by tu wsadzić towar?
I kiedy tak kombinujemy, mój wzrok pada na stopy Oscara. Nosił numer
czterdzieści pięć. Gdybyśmy się dobrze postarali, towar zmieściłby się pod
wkładką. Tyle że na przejściu w Brenner były psy, i to nie te karaibskie.
O psach trzeba powiedzieć jedno: istnieje tysiąc sposobów, żeby je
zmylić. Najczęściej używa się kawy, potem ostrej papryczki. Chłopi lubią
czosnek, który ma i tę zaletę, że jego zapach źle się kojarzy: śmierdzisz
czosnkiem, więc jesteś nieszkodliwym wieśniakiem, który je byle gówno,
a nie kurierem. Najlepsze są jednak środki na bazie ropy. Ja zawsze
wybierałem smar do ciężarówek. Ważne, żeby nigdy nie zrobić głupstwa
i nie użyć odstraszacza (niektórzy korzystają ze sprejów z gazem
pieprzowym), bo psy od nich wariują, a dziwne zachowanie zwierzęcia
budzi w strażniku podejrzenia, jeśli tylko ten strażnik nie jest idiotą. No
w każdym razie nierzadko dobry handlarz narkotyków osobiście zna psisko,
które obwąchuje mu bagaże. Mówiłem ci już, że to my często dostarczamy
policji zwierzaki. To jednak nie wszystko, bo kiedy przygotowujesz
ładunek, który potem zabiorą kurierzy, naturalnie wypróbowujesz
zabezpieczenie na takich samych psach jak te na lotniskach. A zgadnij, kto
pożycza handlarzom psy do tych prób. Proste, nie? Powiedzmy może tak:
wilczury południowoamerykańskich policji często odbywają długie,
opłacane befsztykami staże na plantacjach i w cocinas, gdzie sprawdzają,
czy ładunki są całkowicie pozbawione zapachu.
Kiedy tylko mijamy przełęcz i widzimy, że psy są spuszczone ze smyczy
i mogą obwąchiwać, co im się podoba, Oscar zaczyna pocić się ze strachu.
No ale zatrzymać się już nie można: wyjeżdżasz z tunelu i już tam stoją.
Nie ma wyjścia. Znam takich jak Oscar: dla kurażu wciągają linijkę,
a potem, kiedy kokaina zaczyna działać, wpadają w panikę i się rozklejają.
Ściągam więc z niego buty i przekładam biały proszek do torebek
z McDonalda, które trzymam w ręku, jak gdyby w środku były hamburgery.
Nieszczęście zawsze gdzieś jednak czyha za rogiem: ten idiota, mój
wspólnik, wyciągając torebkę, rozrywa ją, a kokaina rozsypuje się
dokładnie w chwili, gdy podchodzi do nas celnik.
– Skąd jedziecie?
– Z Hamburga.
– Dokumenty, proszę.
– Mamy stanąć? Czy mogę więc wysiąść? Rozprostuję nogi.
– Proszę.
No więc wysiadam z wozu z tymi dwiema torbami, a psa mam dziesięć
metrów od siebie. Wpadłem na pomysł, że lepiej będzie, jeśli jedną z tych
torebek obleję keczupem. Pies podchodzi, widzę, że coś wyczuł, jest
podenerwowany. Policjanci każą reszcie wysiąść z wozu, a pies wchodzi do
środka. Denerwuje się, ale niczego nie znajduje. Mojego towaru nie
wyczuwa: psy są głupie, a ten przepuścił kokainę z powodu zwykłego
hamburgera. Na całe szczęście celnik przybiera surowy wyraz twarzy
i pyta:
– Wciągaliście w czasie drogi? Co zapaliliście, skręta?
Szybko jednak odpuszcza i pozwala odjechać.
Po wszystkim musieliśmy się zatrzymać w pierwszym motelu z brzegu,
bo Oscar zrobił pod siebie. W tym wypadku musiałem improwizować,
a pod ręką miałem tylko keczup. Pamiętaj jednak, że o wiele lepsza jest
musztarda – to świetny środek na psy.
Teraz, kiedy o tym myślę, przyszedł mi do głowy nowy system… Gdzie
produkują dobrą musztardę? A niech tam…
Lekcja trzecia
Transporty kontynentalne
Trzeci kartel
Wielu ludzi uważa, że odkąd w latach dziewięćdziesiątych kartele
podzieliły się na mniejsze organizacje, wielkie rodziny już nie istnieją. To
prawda, ale tylko częściowo, bo jedna istnieje. Ten trzeci z wielkich karteli
to dość interesująca organizacja, którą uznawano za drugorzędną do chwili,
kiedy europejski szlak kokainy okazał się ratunkiem dla całego rynku.
Uważaj na niego. Jest najmniej znany, ale pełni kluczową rolę w interesach
z Europą, a do tego z różnych powodów pozostaje prawie nietykalny. Serce
organizacji bije w górskim lesie, na ziemi niczyjej między Wenezuelą
a Kolumbią, na zachód od Maracaibo. To Sierra Guajira, czyli laguna,
piraci oraz indios. Są tam wszyscy: partyzanci z FARC-u, nazistowskie
organizacje paramilitarne, handlarze narkotyków, zabójcy, rozmaici agenci
na żołdzie Stanów Zjednoczonych lub prezydenta Kolumbii, którzy mają
nadzieję dobrać się do Chaveza. Nad Guajirą nie panują jednak ani jankesi,
ani też prezydent Uribe. Guajirę kontroluje ktoś inny.
Słuchaj teraz dobrze, będziemy mówić o indios. Kartel jest organizacją
niemal całkowicie indiańską. Nie rzuca się w oczy, działa na obszarach
podlegających niezależnemu prawu plemiennemu wraz z jego instytucjami,
sposobami działania, skodyfikowanymi relacjami między rozbudowanymi
rodzinami. Ktoś, kto nie urodził się w dżungli, nigdy tego nie zrozumie.
Wiadomo, o mniejszościach można mówić tylko dobrze, a po pięciuset
latach wykańczania Indian trochę głupio się do nich dobierać, nie? Przecież
ofiar się nie atakuje. Jednak ofiary muszą przetrwać także marginalizację,
a handlarze narkotyków doskonale o tym wiedzą. Organizacje pozarządowe
kochają zajmować się mniejszościami, więc jeśli zmieszasz z błotem dobre
imię jakiegoś indio, ryzykujesz, że w błoto pójdą ich interesy. A więc
wszystko jasne: wszyscy Indianie są dobrzy, OK? Pomówmy o moich
ulubionych, czyli o Guajiros. Kiedyś produkowali najlepszą marihuanę na
świecie, ale to dopiero na kokainie zarobili prawdziwe pieniądze. Od
czasów tego trzęsienia ziemi, do którego doszło w naszym biznesie w latach
dziewięćdziesiątych, jeśli chcesz zarobić gruby szmal, powinieneś
współpracować właśnie z nimi. Znają się na robocie. Nie doceniać ich to
idiotyzm, a jednak ludzie popełniają ten błąd. A szczególnie lekceważą ich
ci, którzy ich idealizują.
W każdym razie powiem ci jedno: żaden indio nigdy nie przekręcił się
z powodu kokainy. Coś takiego może się zdarzyć tylko na tak zwanym
Zachodzie.
Kartel z Guajiry ma się dobrze, kwitnie. Także dlatego, że nikomu nie
sprawia kłopotów, odgrywając drugorzędną rolę, nieszkodliwą
w kontekście współżycia z „czystą” władzą. Mówiąc krótko, ludzie ci
wiedzą, że są przestępcami, i nie próbują być nikim innym. To najlepsza
polityka. Początkowo tym pograniczem rządził Apacz, założyciel kartelu,
prawdziwy szajbus, który dla zabawy terroryzował ludzi. W latach
osiemdziesiątych z ichnią księżniczką ożenił się nawet pewien
neapolitańczyk, który przekazał im swój know-how i zaczął
dywersyfikować interesy. Produkował wyśmienitą marihuanę, ale także
kokainę, oraz dostarczał zapasy do F-16 Escobara. Ze względu na żonę
nazywano go księciem. U niego można było dostać wszystko. Był w stanie
załatwić nawet bombę atomową. Miał winnicę w Campo Mara. Dostarczał
towar z Maracaibo do Coro, tam gdzie znajdują się wielkie rafinerie.
Również Guajira miewała w przeszłości romantyczne momenty, ale
dzisiaj szefem tego ostatniego ogromnego kartelu jest wielki
przedsiębiorca, właściciel samolotów i drobnicowców. Robi świetne
interesy z partyzantką. FARC to dwadzieścia tysięcy uzbrojonych żołnierzy
w stanie gotowości. Jeśli dodać do tego rodziny, wychodzi łącznie sto
tysięcy ludzi. Chávez traktuje ich jako kordon bezpieczeństwa chroniący
jego kraj przed możliwą inwazją z Zachodu. Myślisz, że działają dzięki
zbieraniu podpisów? Kartel robi interesy także z organizacjami
paramilitarnymi. To one są najbardziej niebezpieczne. Ale na rynku nie ma
różnicy: kupuje ten, kto złoży lepszą ofertę, a potem wszyscy mogą się
choćby powystrzelać. W tej robocie nie unikniesz podobnych ludzi. Kiedy
pracowałem w Huancayo w Peru, musiałem pertraktować ze Świetlistym
Szlakiem: jego członkowie brali pięćdziesiąt dolarów za każdy blok
marmuru, który tamtędy przejeżdżał. Kwoty te wpuszczasz w koszty. Da się
wytrzymać, jeśli uda ci się odkuć na tym, co zarobisz na kokainie.
Poza tym kartel z Guajiry ma to szczęście, że Stany Zjednoczone jakoś
mniej się nim interesują. Z perspektywy opinii publicznej jest po prostu
mniej ważny, mniej medialny, w mniejszym stopniu można go wykorzystać
w polityce wewnętrznej. Aż do kryzysu karteli z Cali i Medellín główne
transporty z Guajiry nigdy nie docierały do wybrzeży Ameryki Północnej,
ale w całości szły na Karaiby i na Kubę, żeby potem trafić do Europy. To
właśnie Guajira jest największym kubańskim dostawcą. Główny punkt
przerzutowy znajdował się na lotnisku na Isla de Pinos. Kuba to niełatwy
partner: dogadywanie się z krajem, w którym kontrola została aż tak
scentralizowana, mogło być ryzykowne. Wystarczyłby jeden foch szefa
i interesy trafiłby szlag. Kartel szybko doszedł więc do wniosku, że trzeba
szukać innych obszarów zbytu.
Ponieważ w pewnym momencie rodzi się potrzeba zdobycia nowych
rynków (wśród których Stany Zjednoczone już nie miały odgrywać tak
wielkiej roli) i powstaje konieczność wprowadzenia zmian
w organizowaniu interesów (co było z kolei skutkiem upadku dwóch
z trzech wielkich kolumbijskich karteli), zostaje przetarty nowy szlak:
Droga Południowa. Karaibska kokaina zaczyna wędrować do Brazylii,
Argentyny i Urugwaju. Trasa północna, prowadząca do USA i Kanady,
a stamtąd do Europy, z każdą chwilą jest coraz bardziej kontrolowana
i coraz mniej dochodowa, bo pozwala na przerzucanie coraz mniejszych
ilości towaru. Z kolei Europa domaga się coraz więcej towaru. Dostarczanie
go tam okazuje się więc dla handlarzy narkotyków sprawą życia i śmierci.
Droga do Starego Kontynentu skręca zatem na południe, a kokaina zaczyna
szukać nowych portów. Pokonuje Andy, lasy i llanos, próbując znaleźć dla
siebie ujście w Rio, São Paulo, Montevideo. Zmienia się rynek, zmienia się
system kontroli: konieczność kontrolowania szlaków prowadzących na
południe i portów, z których wysyła się do Europy wielkie statki,
doprowadza do zmiany wszystkich przyzwyczajeń, stref wpływów, obiegu
wypranych pieniędzy. Zmienia się nawet profil migrujących wspólnot. Na
przykład Tres Fronteras, czyli rajska kraina wodospadów Iguaçu leżących
na granicy Argentyny, Paragwaju i Brazylii, niemal z dnia na dzień
przeistacza się w nową Tortugę zamieszkaną przez nas, przez Libańczyków,
Azjatów i biznesmenów wszelkiej maści.
Naturalnie DEA bez trudu natrafia na ten nowy szlak i kiedy ładunki
przerzucane Drogą Południową zaczynają osiągać spore rozmiary, trzeba
wykazywać się w tej robocie pomysłowością. CIA mało się interesuje tylko
jednym krajem – Chile. Agenci słabo go pilnują, bo i transport wewnętrzny
jest tam bardzo trudny. Istnieje tylko jedna droga północ–południe, a porty
wychodzą na Pacyfik, więc w kontekście kursów do Europy są mało
interesujące. Nie mówiąc już o tym, że Chile nie produkuje ani miligrama
kokainy. I właśnie dlatego zainteresowałem się tym krajem. Pewien
znajomy za tysiąc dolarów za kilogram woził mi towar ciężarówkami
z dowolnego miejsca w południowej Ameryce aż do Antofagasty. A tam
z kolei rozpoczynała się przygoda z metodą za plecami. Tam rodził się ten
kamień filozoficzny.
Droga Południowa daje nowe możliwości, ale i tworzy nowe ogniwa.
Przede wszystkim towar przewozi się w granicach jednego kontynentu. I co
istotne, odtąd towar produkuje się w głębi kontynentu. Koki nie da się
uprawiać wszędzie, a już z pewnością nie w pobliżu portów czy lotnisk
międzykontynentalnych. Rośnie w Boliwii, w kolumbijskiej Amazonii i na
mniejszą skalę w Peru, Ekwadorze i na samej północy Argentyny. Narkotyk
należy zatem przywozić – i to drogą lądową – do miejsc, skąd wysyła się go
za granicę. Wyładowane kokainą do granic możliwości ciężarówki jeżdżą
więc sobie do portów, które nie budzą niczyich podejrzeń, a które
doskonale nadają się do ukrycia towaru i wysłania go do Europy. Jeden
z głównych szlaków prowadzi przez brazylijski region Pantanal. Jest to
obszar położony centralnie, nie do skontrolowania, w sam raz do tego, żeby
rozsyłać stamtąd narkotyki. Pod koniec XX wieku królem tych transportów
był pewien Włoch, nazywał się Bonazzi. Wypada co nieco o nim
powiedzieć.
Wypłata w ołowiu
Wybierając tę metodę, potrzebujesz campesinos. Po skończonej pracy
zabierasz ich, żeby sobie pojedli i popili. Organizujesz im wielką fiestę,
stawiasz jedzenie, żeby dać im się najeść, alkohol, żeby ich rozweselić
i otumanić (Włoch, który wymyślił tę metodę, nie był wcale pozbawionym
serca katem; zależało mu na tym, by ludzie mogli sobie poużywać, zanim
zrobią krok do wieczności). Potem już pijanych zabierasz na bagna (które
niedługo pogrążą się w wodzie i wypełnią krwiożerczymi bestiami)
i wypłacasz im ich należność.
Włoch płacił im salwami karabinowymi. W późniejszych latach jego
uczeń, czyli Bonazzi, tylko udoskonalił tę metodę, bo do roboty
zaangażował członków Guardia Nacional, ludzi zawsze gotowych przyjąć
dobrze płatną i zabawną fuchę. A być może także wziąć udział w fieście,
która niezmiennie następuje po wypłacie. Ale płacenie ołowiem wymaga
również metodyczności i choćby minimalnej organizacji. Przykład:
naprawdę dajesz chłopom pieniądze, tyle że potem, już po masakrze, im je
odbierasz. Wyjmujesz je bezpośrednio z kieszeni i toreb. Co nieco z tego
trafia do członków gwardii. W rezultacie wszyscy są bardziej zadowoleni
i mają mniej problemów. Powiedzmy sobie jasno: tę metodę
wykorzystywali nie tylko przemytnicy, ale także – przez długi czas –
najwięksi fazendeiros. Możliwe, że niektórzy dalej ją stosują. Nadaje się
ona również do ilości hurtowych. Nigdy nie przestanę powtarzać: to nie
towar jest diabelski, to rynek. Diaboliczne substancje to wymysł
romantyków i bankierów. Towar jest dobry lub zły, tak jak dobre lub złe
jest jabłko. Człowiek może być z kolei zły, tak jak zły może być pies. To
ludzie decydują o tym, jak wykorzystują środki i pieniądze, nigdy vice
versa.
Sprzątaniem zajmują się już po wszystkim anakondy i krokodyle. Nie
potrzeba wiele czasu, żeby po zapłacie nie pozostał żaden ślad.
Mówiąc krótko, Bonazzi kręci się po Pantanalu, ucząc się różnych
rzeczy, aż wreszcie któryś z Włochów mówi mu o Wenezueli. Mówi, że
Pérez Jiménez szaleje za Włochami, że ziemia tam nic nie kosztuje,
a prezydent ją rozdaje, jak gdyby była jego. Bonazzi postanawia więc
spróbować raz jeszcze. Wraca, kupuje kawałek ziemi, jakieś trzysta
hektarów przy drodze z Perijá do Maracaibo. Zaczyna hodować zwierzęta
i widzi, że wszystko zaczyna się układać. Wdraża metody, których się
nauczył, jeżdżąc po świecie. Tysiące kilometrów lasów nie są przecież
w stanie powstrzymać wydajnych metod pracy i bezpiecznych struktur
organizacyjnych przed rozprzestrzenianiem się.
Z metody płacenia ołowiem zaczęli więc korzystać także wenezuelscy
fazendeiros z Santa Barbara nad río Limón, z Guajiry, z Sierra de Perijá
i Sierra Nevada. Kilka lat po odbyciu swojego brazylijskiego stażu Bonazzi
pracował już na trasie między Maicao, miastem w Kolumbii, na północ od
Bogoty, a Riohacha i dalej w stronę Coro. To paskudna droga. Jadąc nią,
trzeba mieć uzbrojoną eskortę, i to nie byle jaką. Bandyci i indios z Guajiry
zarzynają ludzi za nic. No ale gra jest warta świeczki. Co prawda
z Riohacha czy Santa Marta można bez trudu wybrać się z towarem lub
pieniędzmi na Antyle, jednak droga morska do łatwych nie należy. Z jednej
strony często można tam się natknąć na kontrole, a z drugiej morze bywa
wzburzone, co stanowi spory problem, nawet jeśli dysponujesz
trzystukonną motorówką w typie cigarette, tak lubianą przez ludzi
zajmujących się tym fachem. Jeśli tymczasem przejedziesz przez dżunglę
i znajdziesz się już po stronie Maracaibo, unikasz rewizji i kaprysów
pogody. Poza tym okolica ta jest całkowicie pusta, nic tylko wydmy. Jeśli
potem ruszasz na północ w stronę San Francisco przez Coro, czyli
wschodni brzeg laguny, po której musisz pływać slalomem między
kiwonami, znajdujesz się raptem w odległości osiemnastu mil morskich od
Aruby. Byle łupinką dopłyniesz jak gdyby nigdy nic także do Curaçao
i Bonaire lub do Saint Kitts i Nevis, a to jest najbezpieczniejszy port, jaki
tylko można sobie wymarzyć. Tyle że chcąc się dostać do Coro, trzeba
pokonać tę przeklętą drogę przecinającą wenezuelską granicę w Santa
Bárbara del Zulia. W ubiegłej dekadzie eskortą, załadunkiem, rozładunkiem
i transportem zajmowali się Guajiros, których zatrudniał Bonazzi lub inni
biznesmeni z Europy.
Wynajęcie indios nie stanowi żadnego problemu, bo ci ludzie
przymierają głodem. Wcześnie rano możesz ich zastać na placach
w wioskach leżących po kolumbijskiej stronie tej nieistniejącej granicy.
Pracują sezonowo przy koce, ale przede wszystkim – tak, również tam –
przy owocach, kukurydzy, bydle i wenezuelskich krowach mlecznych.
Pracują przez sześć miesięcy, jedzą i śpią wtedy na fazendach. Zgoda, pod
koniec sezonu ktoś zawsze zaczyna czuć, że coś śmierdzi, i zwiewa, ale to
pojedyncze przypadki, które nie stanowią żadnej reguły. Miłe jest to, że te
tapiokojady są skrajnymi indywidualistami. Przy najmowaniu ich wystarczy
zachować tylko jeden środek ostrożności, to znaczy warto się upewnić, że
wybrani robotnicy są – przynajmniej w większości – samotni i nie mają
rodzin.
No bo tym z rodzinami czasem udawało się zachować skórę.
Koniec z masakrami
Zabawa ta kończy się, przynajmniej oficjalnie, w latach osiemdziesiątych,
kiedy swoje trzy grosze wtrącają misjonarze. Ci księża to stare wygi, a przy
tym, jeśli spotykasz ich w dżungli i nie jesteś ich celem, okazują się
całkiem sympatyczni. Po kolumbijskiej stronie Guajiry mieszkał taki jeden
ksiądz, jezuita, gość nie w ciemię bity. Zbyt wiele razy był świadkiem, jak
ludzie mówili: „Jadę pracować do Wenezueli”, a potem zapadali się pod
ziemię. A ponieważ był inteligentny, zaczął się nad tym zastanawiać.
Trzeba pamiętać jeszcze o jednym, mianowicie że dżungla ma milion uszu,
a w tamtym czasie dziwne historie krążyły już po wszystkich wioskach i co
za tym idzie – po parafiach. Jak wszyscy ludzie z dżungli jezuita miał twarz
spaloną słońcem, poza tym był chudy, drażliwy, przyzwyczajony do pracy
w lesie. Kiedy był brudny, nie dało się go odróżnić od jakiegokolwiek
innego Guajiro. No i mówił dialektami z sierry jak jeden z nich.
No więc nasz ksiądz liczy, liczy i nie może się doliczyć. Postanawia się
rozejrzeć. Wie, że nie musi jakoś bardzo zmieniać wyglądu, bo wystarczy,
jeśli zacznie się nieco rzadziej myć, bardziej bełkotać i już będzie mógł
pojawić się wcześnie rano na placu w którejkolwiek wiosce i stanąć
w tumanach kurzu o takim samym kolorze jak jego twarz. Na placu trafia
na ludzi Bonazziego. Kto wie, może nawet na samego Bonazziego. Mój
znajomy był w gruncie rzeczy przedsiębiorcą starej daty, pewne rzeczy
wolał robić sam. Tak czy owak ksiądz się najmuje i razem z grupą
robotników przeznaczonych do fazendas przekracza granicę.
– Zobaczmy, co się dzieje w Wenezueli…
Nasz odważny jezuita ma tylko jeden problem: w każdą sobotę Bonazzi
zwykł zabierać swoich straceńców na dziwki. Taki już jest. Ci z kolei,
podnieceni jak małpy, nabrali niemiłego zwyczaju kąpania się przed tymi
wyprawami. Misjonarz od razu się orientuje, że jeśli do nich dołączy,
a przede wszystkim jeśli się umyje, zaryzykuje, że zostanie rozpoznany. Co
więcej, w obozie zaczynają krążyć różne plotki, a po pewnym czasie coraz
więcej mówi się o tym dziwnym gościu, który nie jeździ na dziwki, nie
myje się, ale za to zawsze trzyma gębę na kłódkę i jest wiecznie nadęty.
Nadzorcy zaczynają podejrzewać, że coś tu nie gra. Konsultują się
z szefem, czyli z Bonazzim, który po namyśle postanawia tym razem nie
zabijać na koniec robotników. Rzeczywiście coś tu było nie tak, lepiej nie
ryzykować. Poza tym Bonazzi miał najważniejszą cechę, jaka powinna
charakteryzować handlarza narkotyków: był kreatywny. Tamtego roku
decyduje się zainaugurować nową metodę, swój własny pomysł: płaci
wieśniakom chorymi krowami. Zamiast pieniędzy daje im zainfekowane
bydło. Wszyscy wracają do domu zadowoleni i przekonani, że zrobili niezły
interes i że wykiwali tego musiù o twarzy koloru sera. Ale także ksiądz
głupi nie jest i widzi, że stało się coś dziwnego: wypłata w zwierzętach nie
może być przecież czymś normalnym, chyba że ktoś chciałby mieć co roku
epidemię. Domyśla się, o co chodzi. Czeka. I przygotowuje następny ruch.
Ksiądz miał zaufanego człowieka, indiańskiego zakrystiana, jedną z tych
myszy kościelnych, które znają parę słów więcej niż pozostali campesinos
i zawsze znajdą sposób, żeby dobrze na tym wyjść. Jezuita składa mu
propozycję, której małpiszonek nie może odrzucić. Ksiądz umieszcza go na
swoim miejscu w grupie robotników i zaczyna zapisywać imiona
i nazwiska tych, którzy jadą za granicę. Dla zakrystiana dziwki nie są
problemem, ale nie ulega wątpliwości, że to i owo się zmieniło, że białasy
bardzo się schytrzyły. Tymczasem jednak plotek narobiło się jeszcze więcej
i wszystkich zaczyna oblatywać strach. Zakrystian jest człowiekiem
niegłupim i widzi, że cała ta historia może skończyć się dla niego przed
czasem, bo nie ma nic niebezpieczniejszego niż musiù, który czuje się
zagrożony. Z wyjątkiem oczywiście niektórych węży. Chłopak postanawia
więc zawczasu zwiać i ucieka w momencie, gdy zostało jeszcze sporo pracy
przy zbiorach. Nie wiem, czy jezuita schlastał go, czy mu podziękował, ale
i on zaczyna czuć, że coś się święci. Stawia więc na nogi lokalne władze
(naczelników wiosek i innych oberwańców; ci ludzie nie byli niebezpieczni,
ale upierdliwi jak bagienne kleszcze) i pędzi zobaczyć, co robi Bonazzi.
Zbyt późno. Opowiadano mi, że z lasu dochodziły już odgłosy strzałów
z broni palnej. Rzeź rozpoczęła się wcześniej i trwała bardzo krótko.
W takiej sytuacji wezwanie lokalnych policjantów na niewiele mogło się
zdać, bo przecież byli opłacani przez wiadomo kogo. Nawet jezuita
rozumiał, że roboty takiej jak wypłata w ołowiu nie da się wykonywać bez
instytucjonalnej przykrywki. Ale i tak próbował się przeciwstawić temu
wszystkiemu. Może habit kazał mu to zrobić? Policjanci jednak działali
powoli, bez pośpiechu, prawdopodobnie opieprzyli księdza, który nie dawał
im spokoju, a potem udali, że robią nalot. Świetnie wiedzieli, że w faktorii
jest pełno ich kolegów z Guardia Nacional, zajętych wyrzynaniem indios
i zabieraniem im pieniędzy. W wolnym czasie gwardziści, jak wszyscy,
ściągali mundury i tworzyli specjalne oddziały matones w służbie
biznesmenów, opłacane na akord, to jest od cabeza, czyli w zależności od
liczby zamordowanych. Dzięki temu w czasie nalotu żandarmi
w mundurach rozpoznawali tych w cywilu, puszczali do nich oko, a po
wszystkim przeprowadzali wzorową inspekcję. Ci, którzy przeżyli, byli tak
sterroryzowani, że bez wątpienia uważali, aby nie puścić pary z gęby i na
kogoś nie donieść. Matones byli w lesie wszędzie. Bywało, że jeszcze po
jakimś czasie zastawałeś ich u siebie w domu; nawet pod twoją nieobecność
mogli złożyć wizytę twojej rodzinie.
Bonazziemu (podobnie jak jego ludziom) udało się wywinąć. Ale to
wystarczyło, żeby zadać mu bobu. Od tej pory już się bał. Wystarczył jeden
polityk lub biskup polujący na głosy, by zrobiło się gorąco. Dobry
przedsiębiorca wie, kiedy trzeba zmienić profil, a o Bonazzim można
powiedzieć wszystko, lecz nie to, że nie potrafi robić interesów. Mówiąc
krótko, obyło się bez procesów i wyroków, ale proceder i tak wyszedł na
jaw. To premia dla dziennikarzy. Od tamtego czasu płacenie za pomocą
plomo przestało być takie proste, przynajmniej w Guajirze. A poza tym za
rządów Pereza Jimeneza nadjechało wielu nowych Włochów, ale niemal
wszyscy byli mniejszymi przestępcami niż ich poprzednicy. Rozpoczęła się
więc nowa epoka, okres wykrętów, zapłat poniżej wartości,
niedotrzymanych obietnic, ni stąd, ni zowąd chorych zwierząt. Nawet jeśli
nie tak wygodny jak plomo, jakiś sposób na wykiwanie Guajirów zawsze
się znajdzie. Mimo że chętnie korzystają z adwokatów i rzeczników. No
tak, tych to czasem warto zabijać, ale chłopów już nie.
Pertraktacje po indiańsku
Posłuchaj teraz tego. Pewnego pięknego popołudnia – jednego z tych, kiedy
wszystko dokoła jest białe i nie odróżniasz nieba od wapiennych murów –
Bonazzi jedzie sobie szosą Machiques-Colón swoim rozklekotanym
cadillakiem fleetwoodem. Strach było z nim jeździć: gestykulował,
zaśmiewał się, rozmawiał z tobą, patrząc na ciebie, a nie na drogę, ni stąd,
ni zowąd przyspieszał i tak dalej. Jeśli po półgodzinie podróży z nim nie
wyrzygałeś jeszcze swojego nazwiska, oznaczało to, że nieźle się trzymasz.
No więc bryka pędzi między tymi wszystkimi Guajirami, którzy wegetują
sobie na poboczach, sprzedając upstrzone muchami kawałki mięsa koziego
i opędzając się od iguan. Wszyscy mają jednakowe twarze, są senni,
a białka ich oczu mają kolor taki jak niebo i mury. Indianie siedzą tam od
rana do wieczora, dwanaście godzin z okładem, próbując opchnąć to
przejezdnym. Bonazzi trawi, oczy mu się kleją jak jasna cholera, prawie śpi
za kółkiem: wracał akurat po dniu, nocy i kolejnym dniu roboty w tiradero
albo w jakimś jeszcze bardziej obleśnym miejscu. Fakt faktem, że Indianie
mają paskudny zwyczaj wyskakiwania pod koła wozu i machania tym
mięchem do ciebie. No więc po jakimś czasie albo zatrzymujesz się
i kupujesz, albo próbujesz ich wyminąć, dociskając pedał gazu. Bonazzi
robi to drugie i popełnia błąd: źle skręca kierownicą. Słyszy krzyk,
uderzenie. Zatrzymuje się i widzi, że ma kłopoty. Pod kołami leży jakiś
wysoki Guajiro ze złamaną nogą, który lamentuje i klnie na czym świat
stoi.
Bonazzi był człowiekiem całkowicie pozbawionym moralności,
a ponieważ w swoim cadillacu zawsze trzymał karabinek maszynowy Uzi,
oczywiście jego pierwszą myślą było wykończenie tego potrąconego indio
i usunięcie go z drogi raz na zawsze. Bo Guajirowie nie na wszystko się
godzą, mają swoje prawa, a co gorsza wenezuelskie państwo w gruncie
rzeczy otacza ich opieką. Serranía de Perijá to granica na niby, zmienia się
tak szybko jak cienie za dnia, przy pierwszym lepszym podmuchu wszystko
ulatuje jak piasek, a jakby tego było mało, indios mają podwójne
obywatelstwo: wenezuelskie i kolumbijskie. Indianie zawdzięczają
cywilizacji trzy rzeczy: alkohol, napady z bronią w ręku i właśnie podwójne
paszporty. A linią Perijá rządzą oni. W Kolumbii walczą grupy Guajirów –
trzy partyzanckie i jedna paramilitarna. Mają swoje prawa i masę broni,
dzięki czemu czują się całkowicie bezkarni. Na południu kontrolują
Maicao, największy na świecie rynek kontrabandy. Tam albo kogoś znasz,
albo nie; jeśli nie – nie żyjesz. A w okolicach río Limón, gdzie Bonazzi
uiszczał „opłaty”, na tej nigdy niekończącej się drodze do Riohacha i Santa
Marta, można tylko zapaść się pod ziemię. Władzom państwowym tak
bardzo opłaca się akceptować niezależność zwyczajowych praw
plemiennych, czyli ley guajira, że są one respektowane. Przez to, jakby za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki, byle kacyk opędzający się od
komarów staje się sędzią uznawanym przez państwo. Masakra.
W czasie kiedy Bonazzi się namyśla, z krzaków wyskakują wszyscy
pozostali indios. Wkurwieni jak osy. W pierwszym odruchu Bonazzi ma
myśl starego zabijaki: „wszystkich załatwię”. Potem jednak liczy ich
i widzi, że jest ich naprawdę sporo i że już lepiej pertraktować:
– Zabiorę cię do szpitala.
Wszyscy Guajirowie nazywają się Hernández, Fernández lub Gutiérrez.
Bonazzi miał więc wtedy przed sobą tych wszystkich wydzierających się
Fernandezów i Gutierrezów. Wszyscy są tacy sami: kwieciste poncza,
śmierdzące sandałki, okrągłe buźki, rzadkie bródki i kapelusz na czubku
głowy. Chodzą gęsiego, całymi dniami palą marihuanę i nic nie jedzą.
Bonazzi znał trochę tych zwiewnych Hernandezów. Miał takich stu
pięćdziesięciu w swojej hacjendzie. Pracują od siódmej do jedenastej i od
trzeciej do siódmej, non stop pijani. Nie problem ich nająć – zabierasz ich
na ciężarówkę, a potem już na miejscu każesz im wysiąść. Nietrudno też się
ich pozbyć po skończonej robocie. Ołów już nie jest potrzebny. Bonazzi
płacił im pod koniec tygodnia, wiedząc, że w sobotę zamiast stu
pięćdziesięciu będzie ich trzy tysiące, bo po wypłatę przyjeżdżały kobiety
z całymi rodzinami. Robiły tak, bo bały się, że do niedzieli wieczór ich
mężowie zdążą wszystko przepuścić na piwo i dziwki.
– Musiù, najpierw daj mi pieniądze, a potem męża – mówiły te mądre
panie o twarzy koloru terakoty.
Guajiros są diabelnie brzydcy, ale też pracują jak szatani: w bardzo
krótkim czasie kopią wspaniałe doły. To ludzie, którzy potrafiliby
przekopać od nowa Kanał Panamski gołymi rękami.
Mówiąc krótko, niebezpiecznie ich nie doceniać. Guajirowie precyzyjnie
kalkulują i jeśli ktoś nie może przynosić dochodów rodzinie (na przykład
nie może hodować zwierząt i sprzedawać mięsa), ich prawo przewiduje
skodyfikowany i sztywny system rekompensat. Od tej reguły jest tylko
jeden wyjątek: musiù, obcokrajowiec. Ach, dla niego, dla tej bladej twarzy,
zwykle kończy się to o wiele gorzej! Niemal niemożliwe, żeby Europejczyk
zrobił Guajirowi fizyczną krzywdę i wyszedł z tego obronną ręką, bez
żadnej kary.
Bonazzi, zamiast chwycić za uzi, nabazgrał dwa słowa na świstku
papieru, który dał ofierze wypadku. W związku z tym pewnego ranka budzi
się i przed drzwiami domu zastaje dwa zaparkowane autokary. Są
wypchane dzikusami. A jakby tego było mało, jeszcze kolumna wózków
pełnych kobiet, dzieci w chustach, różnego barachła, wędzonego mięsa
i butelek. Indianie rozłożyli obóz, przywiózłszy ze sobą wszystko, co
potrzebne do świętowania. Bonazzi już wie, że pertraktacje będą długie.
Długie, co nie znaczy, że trudne. W gruncie rzeczy prawo Guajirów to
stare prawo mówiące: „oko za oko, ząb za ząb”. I rzeczywiście, pierwsza
propozycja to:
– Złamiemy ci nogę.
Sędzia o poczerniałej gębie patrzy na niego nieruchomo. Trudno
zgadnąć, ile ma lat, bo te pijusy wszystkie wyglądają tak samo. I ciągnie:
– Ale my lubimy cerveza, przyjacielu, jesteśmy cywilizowanymi ludźmi.
Przeliczmy.
W rozmowach z musiù trzeba rzucać duże sumy, i to w dolarach, a nie
w boliwarach. A jeśli dzień i noc przed twoim domem koczuje sześćdziesiąt
czy siedemdziesiąt osób, które jedzą, piją, srają gdzie popadnie, i ukręcają
głowy kurczakom, nie masz wielkiego pola manewru. Poza tym Bonazzi
miał masę roboty: musiał na przykład mieć oko na dziwki, bo jeśli nie, to
zjawiłby się jakiś lokalny alfons i zabrałby te najładniejsze. Nie mówiąc już
o krowach – jeśli przez jakiś czas nie będziesz pokazywać się na farmie, to
robotnicy w jednej chwili pozabijają zwierzęta i zabiorą je sobie do domu.
Pańskie oko tutaj to być albo nie być. Trzeba więc pertraktować.
– Jest młody… Ma na utrzymaniu rodzinę… Jako jedyny pracuje…
Potrzebuje czterech, a nawet pięciu miesięcy, żeby wydobrzeć…
Koniec końców indios rzucają:
– Dziesięć tysięcy.
– Dolarów?
– Dolarów.
– Za dużo. Już wolę was pozabijać.
– To jest jakieś rozwiązanie. Ale potem przyjadą inni Guajirowie i zabiją
ciebie.
– Dam wam pięćset.
I w tym miejscu dopiero zaczynają się prawdziwe negocjacje,
a prowadzi się je w lokalnym języku finansjery:
– Hijo de puta.
– Coño de tu madre.
– Recoño de tu abuela puta.
– Maldita sea la reverga de tu hijo.
Nie może też zabraknąć: „Y todas estas amenitates”. Jest to wyrażenie
ukute przez Guajirów. Jedyna rzecz (nie licząc owłosionych cip), którą
Bonazzi uwielbiał u tych łachów.
Dwa dni zażartych pertraktacji. Udział w nich bierze, i to zdecydowanie,
matka poszkodowanego, który – jak sama twierdzi – nie może zaspokajać
żony, nie może chodzić do kochanki, do queridy… A za to trzeba zapłacić.
Koniec końców dogadują się: siedemset dolarów, a ponadto Bonazzi ma
kupić rodzinie ofiary koziołka. Gotówkę zainkasowała rzecz jasna żona,
która szybko porachowała: z tych pieniędzy będzie mogła utrzymać dzieci
przez sześć, siedem miesięcy i jeszcze zaoszczędzi trzy stówy. Dała je
mężowi. Mąż zaś jeszcze tego samego wieczoru zwrócił je Bonazziemu,
grając w kasynie.
Bonazzi wraca do domu
Był zręczny, ze wszystkim doskonale sobie radził, ale zarazem był mało
tolerancyjny. Musiał więc kiedyś nadejść ten dzień, w którym Bonazzi
faktycznie uznał, że ma już dość indios, queridas i polowania na węże boa.
Postanowił wrócić do Reggio Emilia. Miał niewielu krewnych, ale ktoś tam
powinien wciąż mieszkać. To musiało być przed viernes negro. Pewnie był
to rok dziewięćdziesiąty drugi lub dziewięćdziesiąty trzeci, boliwary
wymieniało się wtedy po cztery koma trzy za dolara, więc za pół miliona
boliwarów dostawało się ponad sto tysięcy dolarów. Bonazzi przyszedł się
ze mną pożegnać, mówiąc zarazem, że potrzebuje wspólnika do sprzedaży
hacjendy i że dogadał się już z jednym, ale nie jest z niego zadowolony.
Odpowiedziałem, że skoro zależy mu na wspólniku, to teraz nie mam wiele
do roboty.
Nie mijają dwadzieścia cztery godziny i Bonazzi wpada do hotelu San
José w Maracaibo, w którym akurat siedzę sobie ze znajomymi,
i obwieszcza, że wraca do Włoch, ale żeby było jasne: nic nie powie żonie,
kochance, swojej queridzie, dzieciom ani dziwkom. Nam tak.
– Jadę pooglądać sobie cywilizację!
Żegna się i wychodzi. W Wenezueli to normalne, ludzie tak po prostu
robią. Nie opowiadasz o swoich interesach rodzinie. Dzięki temu krewni
mają wymówkę, że o niczym nie wiedzą, a przez to są w razie czego
niewinni. Tobie z kolei nikt nie zawraca dupy.
Kiedy w San José otwierają się drzwi, zwykle wszyscy zaczynają kląć
na czym świat stoi, bo wtedy ucieka klimatyzowane powietrze. W hotelu
używa się starego, zdezelowanego agregatu na paliwo, który potrzebuje
tygodni, żeby ochłodzić powietrze. W tamtym momencie jednak
przekleństwa ugrzęzły nam w gardłach. Ale nie mija nawet miesiąc od tego
rozdzierającego pożegnania, a Bonazzi znów staje w drzwiach, jak zawsze
niechlujny, ale nieco bardziej podkurwiony niż zwykle.
– Ohyda.
– Co ohyda?
– Reggio Emilia to ohyda.
– Daj spokój, Bonazzi!
– Przynajmniej zimą to ohyda, mówię ci. Zimno… Przyjechałem tam
w koszuli w kwiatki, kapujesz? Nie zdążyłem jeszcze wysiąść z pociągu,
a już musiałem kupić sobie płaszczyk za milion.
– No, stary, przynajmniej odświeżyłeś sobie garderobę… Włoskie
buty…
– Włoskie buty? Siedemset tysięcy za parę! Za te pieniądze kupuję tu
dwie indiańskie niewolnice i zakładam je na nogi…
– A przyjaciele?
– Przyjeżdżam do domu. Świętujemy, a jakże. Ale krótko, drugiego dnia
bracia wysyłają mnie do hotelu, mówiąc: „Przecież i tak masz pieniądze,
nie?”.
– Ach, rodzinka…
– Trzeciego dnia idę sobie podupczyć, ale postarzałem się, więc
wszystkie mają mnie gdzieś. Postanawiam pójść na dziwki. Wieczór na
obwodnicy. Ale dziwki też mają mnie w dupie. Tylko jedna starucha chce
trzysta tysięcy za numerek. Brzydka, że aż się rzygać chciało.
– Zapłaciłeś?
– Żartujesz? Koniec końców waliłem konia w kinie porno. Po siedmiu
dniach już rzygam tym pieprzonym miastem. Lecę jak strzała do biura
podróży, a tam mówią mi, że nie mogę wrócić, bo mam bilet na lot za
trzydzieści pięć dni… Nigdy więcej Włoch. Jak Boga kocham, nigdy
więcej! Dzwonię do żony i do mojej queridy i mówię: „Rozkładajcie nogi,
bo jak przyjadę, będzie rzeź!”. Tak, rzeź! Przez dwadzieścia dni musiałem
trzepać kapucyna, zanim udało mi się wyjechać. Nigdy więcej
cywilizowanych krajów!
Po dwóch dniach w Maracaibo Bonazzi znów poczuł się jak ryba
w wodzie. „Tutaj jestem dobroczyńcą”, lubił mawiać, nawet jeśli zaraz
potem zabawiał się strzelaniem do „wróbelków znad río Limón”. Postawił
też kolejny burdel z dziurami w suficie i zaczął żyć po staremu. W połowie
lat dziewięćdziesiątych nie miał już jednak kochanki, sprzedał hacjendę, za
to kupił luksusowy apartament w centrum miasta. Zamieszkał tam ze
swymi dziwkami z OK, wieczorami zaś przychodził do San José i opowiadał
różne historie. Co z żoną, nie wiem. Idea rodziny w tych stronach jest dość
rozmyta. Jasne, że nie miał moralności hidalgów, czyli tych dziesięciu
procent rodzin nazywających się Mendoza lub Cisneros, które trzymają
wszystko w swoich rękach i uważają się za swego rodzaju szlachtę. Tak, ci
mają żony, dzieci, kominki, trofea. Latają helikopterami. I rządzą. Zawsze
i wszędzie. Ale przeciętny Wenezuelczyk, jak powiedziałem, to dziwkarz.
Tak samo naturalizowany obcokrajowiec. Wszystko streszcza się w tym, co
powtarzał Bonazzi: „ Viejo y sin plata vuelves a mierda”. Stary i bez
pieniędzy stajesz się na powrót tym, kim byłeś. Reszta przemija.
Stolik ferajny
To były piękne czasy, kiedy pracowałem na Drodze Południowej.
Mieszkałem wtedy w Wenezueli, a gdy nie miałem roboty, lubiłem
bezczynnie przesiadywać przy stoliku Włochów w San José, a dokładniej
w Grand Hotel San José. Było tam pełno pluskiew, komarów. Wszędzie
roiło się od tych bestii, a najgorsze potwory siedziały przy stoliku mojej
ferajny. To miejsce, ten klimat, po prostu wszystko tam mi się podobało,
nawet zupa za dziesięć boliwarów (karaluchy w cenie), którą gotował
właściciel, stary Pinton. Wszystko owiewał gorący, niedający spokoju wiatr.
Marzenia, ekscesy i wieczny brak deszczu. Ludzie, zwierzęta i drzewa
wysuszone na wiór. Do picia jakieś świństwo. Od czasu do czasu, żeby
zrzucić z siebie ten suchy syf i posmakować życia, robiliśmy wypady do
Hyatt Regency na Arubie. Poza tym dwadzieścia kilometrów od Caracas, na
wysokości tysiąca ośmiuset metrów było miejsce, które nazywało się
Colonia Tovar. Człowiek tam jechał – szybko, bo droga była sprzątnięta –
i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki trafiał do Niemiec. Sami
naziści, nie? Ale mieli wiśnie! W Wenezueli! Śniadanie pod markizami
przed kościółkiem z białą dzwonnicą w europejskim stylu… Po prostu
bajka. Jeździłem tam z wielkim blagierem, Sistem Da Re.
Zwykle przy stole siedzieliśmy ja, Bonazzi, Sisto, kapitan Leonardi,
zwolennik niepodległości Sycylii, oraz Michel, francuski pilot, który potem
stracił głowę w Palito Blanco. Mnie przezywali Kafelkiem, a to z powodu
mojej oficjalnej pracy. Handlowałem marmurem. Prawie zawsze
siadywałem przy królu łgarzy, który nazywał się Sisto Da Re i pochodził
z Montebelluny. Pod koniec posiedzeń przysiadał się także Pinton wraz
z nieodłącznym papierosem w ustach. Umarł na raka, ma się rozumieć.
To było nasze schronienie, miejsce zarezerwowane tylko dla nas. Jeśli
przy tym stoliku ktoś siedział, Pinton nakazywał mu się zabierać i opędzać
od robactwa gdzie indziej. Co więcej, dla nas kucharzył osobiście. Hotel ten
był zwykłą norą, ale można tam było dostać lasagne. W każdą niedzielę
ludzie ustawiali się po nie w kolejce. Danie przygotowywał Michele,
kucharz. Zmarł z przepicia. Jak by tu opisać Pintona? Kojarzysz Andy’ego
Cappa? Taki sam, tylko bez szalika. Można się było najeść u niego za
grosze. Danie kosztowało trzy boliwary, ale jeśli ktoś był Włochem, Pinton
czasem nawet sam stawiał.
– Pinton, dome doble!
– Como no, Pablito!
Przynosił wtedy zwykłą porcję i kroił na pół.
– Aquí es el doble!
Pochodził z Conegliano. Kiedy mówił, jako przerywnik wtrącał: „sis tu
mat?”. Wszyscy myśleli, że ma na pieńku z Sistem. Głupki z południa.
Na początku kariery Sisto wykorzystywał swój dyplom geodety.
Pracował przy wielkim zleceniu w Guacarze, największym złożu węgla
kopalnego w Wenezueli. Przygotowywał plany topograficzne i podbijając
cenę za swoje usługi, zainkasował na tamte pieniądze sto trzydzieści tysięcy
dolarów. Był rok 1970. Starczyło, żeby się mógł urządzić. Odłożył więc
swój dyplom do szuflady i został handlowcem. Hm… handlowcem…
Raczej przejadał zarobione pieniądze, a dzwoniąc do Włoch, opowiadał,
czego to on nie robi. Kupował w Bogocie szmaragdy i woził je do Włoch.
Mało kto wtedy widział szmaragdy, więc nikt właściwie nie wiedział, czy
to, co trzyma w ręku, to prawdziwy kamień, czy nie. To były złote czasy dla
importu z Ameryki Południowej. Niektórzy sprzedawali helikoptery, duża
sprawa. On nie chciał być gorszy. Zwykle opowiadał, że handluje
bambusem, ale nie sądzę, żeby kiedykolwiek widział choćby kawałek tej
rośliny. Naturalne było dla niego, że wymyśla różne historie – jak ta
o dwóch kontenerach. Nigdy mu przy tym nie przyszło do głowy, że nikt
nie wierzy w to, co on mówi. „Do container” – mawiał i wyciągał dwa
palce.
– Ej, Kafelek, wiesz, że zrobiłem w Kolumbii niezły interes? Nie
uwierzysz.
– Co?
– Do.
– Co dwa?
– Dwa kontenery.
– Kafelki?
– Zgłupiałeś?
– Marmur?
– Jaki tam marmur!
Ukradkiem rozglądał się wokół, przytykał palec do nosa i mówił:
– Sza! Uran. Wzbogacony uran: czterdzieści pięć ton.
Sisto Da Re opowiadał takie pierdoły, że boki zrywać. W pewnym
momencie zakochał się w pięknej kobiecie, Kolumbijce. Obsypywał ją
biżuterią. Ożenił się z nią, a ona w kilka miesięcy wycisnęła z niego, ile się
dało, po czym któregoś dnia znikła.
– Sisto, co z nią?
– No cóż, źle się czuje…
Sisto chyba miał z nią dziecko, ale nikt tego z pewnością nie wie. Był
chory na puchlinę. Miał wielki brzuch, z którego robiliśmy sobie jaja.
„Drugie dziecko możesz sam sobie zrobić” – mówiliśmy mu.
Pomijając dziecko, kobieta zabrała całą biżuterię. Nawet meble mu
zabrała. W Wenezueli to dość typowe. Tak czy owak, nikt niczego tak
naprawdę nie wiedział. Jedynie Pinton był wtajemniczony, bo mieszkanie,
które ta ślicznotka wyczyściła ze wszystkiego, należało do niego.
Oczywiście i w tym wypadku Sisto próbował ratować się, opowiadając
jakieś bujdy z chrzanem:
– Wracam do Włoch… Moja żona nie czuje się najlepiej i musi się tam
leczyć.
Nigdy więcej go nie zobaczyliśmy. We Włoszech to on zachorował
naprawdę i musiał przechodzić dializy. Koniec końców umarł z tęsknoty za
Wenezuelą. Skończył sam jak pies, viejo y sin plata.
Poza tym był Michel. Francuz, który zwiał z kraju. Myślę, że był
terrorystą z OAS8, organizacji zwalczającej zwolenników niepodległości
Algierii. Miał licencję pilota, co w Wenezueli bardzo doceniono. Kupił
sobie awionetkę, czteroosobowego pipera. Na trasie Aruba–Maracaibo–
Curaçao woził nią różnych urzędników pracujących dla przedsiębiorstw
naftowych. A czasem to i owo dla nas. Miał cholerne szczęście: w całym
Maracaibo nie było innego Francuza i już samo to powodowało, że
kobietom coś odbijało na jego punkcie. Poza tym był przystojny,
sympatyczny, miał lśniący wąs. Laski za nim szalały. Zginął w wieku
trzydziestu sześciu lat w Palito Blanco. Miejsce to być może zawdzięcza
swoją nazwę słupowi ze światłami drogowymi, który ustawiono w połowie
trzykilometrowego, prostego jak drut odcinka drogi. Jadąca przed nim
ciężarówka w pewnym momencie zahamowała, przecinając mu drogę.
Widać kierowca był żółtodziobem i przestraszył się świateł. Z ciężarówki
zsunęła się jakaś płyta i uderzyła w wóz Michela, rozpoławiając mojego
znajomego i równiutko odcinając mu głowę.
Znalazł go jeden z naszych. Kolejny fajny gość, kapitan Leopardi,
zwolennik niepodległości Sycylii. Przezywaliśmy go Romeo, bo nosił
wąsiki à la Clark Gable i nażelowane włosy, a trochę też z powodu jego
nieco przesadnego sportowego hobby: pucował Murzynki, a potem je
wyrzucał. Bardzo wysoki, ciemny, z czarną brodą, wyglądał na Araba,
a właściwie arabskiego księcia. No i miał fioła na punkcie Murzynek.
Ubóstwiał robić z nich eleganckie damy. Wszystkie pochodziły z ranchitos
i żadna z nich nie miała wcześniej na nogach butów. Ubierał je, obsypywał
biżuterią, czesał i prowadzał ze sobą, jakby były prawdziwymi
paryżankami. Kładł im na głowy książki i kazał chodzić tak, żeby wyrobiły
sobie, jak to się mówi, właściwą postawę. Ale z żadną nie był dłużej niż
pięć–sześć miesięcy. Maksymalnie po pół roku przychodził z nową. Miał
jeden cel: zarobić pieniądze, żeby móc wrócić do Włoch i rozpocząć podbój
Sycylii.
Kapitan Carmelo Leonardi opowiadał się mianowicie za niezależnością
wyspy. Coś go łączyło z Pisciottą i Giulianem9, ale potem, w 1946 roku,
chyba się za bardzo wychylił, przez co musiał uciekać. Również on był
pilotem, i to bardzo poszukiwanym, bo silniki były jedyną rzeczą, do której
podchodził z jeszcze większą gorliwością niż do kobiet. Słynął
z punktualności, a przez tę punktualność punktualnie obrywał. W żadnym
z towarzystw lotniczych, gdzie pracował, nie wytrwał dłużej niż rok, bo
startował o umówionej porze, zostawiając na lodzie spóźnionych klientów.
W Ameryce Południowej, hombre! Nie do wiary. Kiedyś miałem z nim
lecieć na Arubę. Zgodnie z planem lotu mieliśmy wystartować o 9.10,
natomiast ja miałem być na lotnisku punktualnie o 8.30.
– Pamiętaj, że o 8.35 wszystko zamykam i mnie nie ma – powiedział.
No i nie było zmiłuj. Choćbyś był samym Duchem Świętym, i tak by cię
nie wziął na pokład. Kiedyś na swoje nieszczęście zostawił na ziemi – jak
zwykle z powodu spóźnienia – ministra rozwoju. O, tak, ten to się dopiero
odegrał.
Know-how systemowca
Największy problem w tym fachu polega na tym, że trzeba przezwyciężyć
nieufność ludzi z karteli. Jeśli powiesz im: „dajcie mi dwa miesiące”,
zapewne się wściekną. Oni chcą wszystko na wczoraj. Ty natomiast
potrzebujesz czasu, bo masz dużo do zrobienia. Oni aż się gotują, ale jeśli
wszystko idzie dobrze, koniec końców widzą, że:
1) płacą jednej osobie;
2) nie narażają się policji, bo całe ryzyko bierzesz na siebie;
3) nie tracą ani grama towaru.
Cóż, możesz być spokojny, że po pierwszych transportach, przy których
będziesz czuł na karku ich oddech, to oni będą się uganiać za tobą, prosząc,
żebyś dla nich pracował.
No więc tak, systemowiec przede wszystkim musi sprzedać swój
projekt. Typowa odpowiedź producenta kokainy brzmi:
– W dupie mam twój projekt, nawet nie chcę o nim słyszeć.
W ten sposób wyraża on zgodę oraz okazuje zaufanie. Ty masz się tym
zająć, a nie on.
Ważne: zaliczkę bierz tylko na pokrycie wydatków. Musisz też dobrze
przygotować kosztorys, no bo nie możesz potem wrócić do wielkiego
narkotykowego bossa i powiedzieć, że wyskoczył nagle jakiś kłopocik. Tak
się po prostu nie robi. Forsę za samą robotę dostajesz z kolei przy dostawie.
Umowa może wyglądać na przykład tak: „Mam sto kilo, ty je
dostarczasz i bierzesz sobie z tego dwadzieścia”. Ale to bida, a nie umowa.
Dobry obyczaj nakazuje systemowcowi odrzucić pierwszą ofertę, mówisz
więc: „Dostarczam dziewięćdziesiąt, z tego zatrzymuję sobie dziesięć plus
dostaję zwrot kosztów”. W momencie złożenia kontroferty zaczyna się
wojna, przystępujemy do pertraktacji al brinco rabioso.
– Ile chcesz czasu?
– Trzy miesiące.
– Masz dwa.
I tak dalej.
Jeśli wyrobiłeś już sobie markę, taka umowa może przewidywać nawet
podział fifty-fifty: połowę dostarczasz, połowę zatrzymujesz dla siebie.
Twoja cena idzie w górę, bo swój system możesz wykorzystać góra dwa–
trzy razy. Potem wędruje do kosza. Największym błędem jest nie doceniać
gliniarzy. Ci ludzie znają się na swojej robocie i wiedzą, co jest grane, stale
też się uczą i nigdy nie odpuszczają. Powiem więcej: najprzyjemniejszą
stroną pracy systemowca jest ściganie się z najlepszymi gliniarzami. Nie
chodzi już tak bardzo o pieniądze, ale o to, żeby przewieźć im towar przed
nosem i na zakończenie móc krzyknąć „coronamos!”, wiedząc, że depczą ci
po piętach, ale że cały czas są dwie długości z tyłu.
Kiedy już zorganizujesz pierwsze transporty dla określonego handlarza,
nie mówisz mu więcej o swoich projektach. Musi ci zaufać. Inaczej
ryzykujesz, że on sam zrealizuje te plany i będziesz się musiał z nimi
pożegnać. Poza tym twój kontrahent musi włożyć w ten interes zaufanie
i pieniądze. Koszty produkcji są śmieszne, jedynym poważnym wydatkiem
handlarza jesteś ty, czyli transport.
Cena transportu zależy od miejsca przeznaczenia. Ponieważ Włochy są
najtrudniejszym obszarem docelowym i mają najgorszą reputację, przy
każdym transporcie możesz żądać nawet siedem tysięcy dolarów za
kilogram. Dziesięć lat temu najlepszych klientów można było znaleźć
w Holandii. Jakiekolwiek skomplikowane systemy okazywały się tam
całkowicie zbędne, bo wszyscy byli skorumpowani. Dlatego giełda
znajdowała się w Amsterdamie i dlatego tamtędy przechodziło najwięcej
towaru. Teraz lepszym miejscem stała się Hiszpania.
Oczywiście istnieje coś takiego jak międzynarodowa giełda kokainy,
czyli rynek, który ustala ceny. Może naturalnym biegiem rzeczy, może
wskutek jakichś konwencji, a może na zasadzie wewnętrznych reguł handlu
jest nią zawsze ten teren, który sprowadza najwięcej. W okresie kiedy
wypracowywano rozwiązania na wielką skalę i kiedy kartele zaczęły mieć
problem z systemem korupcji, światowe ceny narzucał Amsterdam. Także
my wysyłaliśmy sporą część towaru do Holandii.
Rynek holenderski również hamował ceny. Na przykład w Skandynawii
biały proszek dawał większe zyski, ale średnie ceny na kontynencie
ustalano w Holandii. Teraz to Hiszpania kontroluje wszystko, głównie
dlatego, że tam chcą odbierać narkotyki najważniejsi kontrahenci, czyli
Kalabryjczycy. Nie ma wątpliwości, że dziś ceny kokainy i wartość
obrotów ustalane są w Madrycie. Ceny negocjuje się tam, gdzie działają
najwięksi importerzy. W moich czasach w Amsterdamie był taki jeden gość,
który potrafił rozprowadzić w detalu dwie tony miesięcznie. Takiego klienta
można tylko pozazdrościć.
Istnieje jednak coś, co pozwala moim znajomym inwestującym
w Europie dorobić się majątku. Jest to pewna specyficzna cecha tak zwanej
legalnej ekonomii. Stary Kontynent to wspaniały obszar zbytu, ale przede
wszystkim można tu świetnie prać pieniądze. Wynika to z niespotykanej
gdzie indziej płynności rynku nieruchomości i koncesji handlowych.
Zmiana właścicieli domów, sklepów czy lokali to idealny sposób, by
zatrzeć ślady po podejrzanych pieniądzach. Jeszcze lepiej budować
i sprzedawać. Walutą jest kokaina. Często w tej grze – świadomie bądź nie
– uczestniczą rozmaite instytucje, szczególnie wtedy, gdy muszą się jakoś
uwiarygodnić. Nazywają to „rozwojem obszaru” i promując budownictwo
ze środków publicznych, płacą część naszych rachunków. My pierzemy
pieniądze, radni mają zapewnione głosy, a jeśli przy okazji pod betonem
zniknie hektar lasu? No nie przesadzajmy.
Dostarczanie towaru na rynki bogate, ale też obserwowane przez
władze, przypomina bilard i uderzanie bilami w bandę po to, by potoczyły
się w zupełnie innym kierunku. Jedną z głównych bolączek systemowca
jest zorganizowanie całego transportu w taki sposób, by uwzględnić
konieczne przystanki oraz ewentualne inne miejsca przeznaczenia, gdyby
główna trasa okazała się ryzykowna. Chodzi więc o to, by znaleźć kanały,
przez które można by wprowadzać towar na ten wspaniały rynek zwany
Unią Europejską. Trzeba więc wybrać sobie jakiś kraj, w którym fizycznie
organizuje się przerzut. Wybór zależy od warunków na arenie
międzynarodowej, od stopnia kontroli na danym obszarze, ale także od
mody czy osobistych upodobań. Ja na przykład przepadałem za Polską, do
której można było się doskonale dostać przez Szczecin. Inni woleli Albanię,
jak Nigeryjczycy, z którymi w latach dziewięćdziesiątych sporo
pracowaliśmy. Wysyłaliśmy wtedy towar przez Nigerię, ukrywaliśmy go
w ropie transportowanej w tankowcach. Teraz jednak już nie znajdziesz
w więzieniach zbyt wielu Nigeryjczyków. Nauczyli się dyskrecji, bo
wcześniej zbytnio rzucali się w oczy. Poza tym wolą zarabiać raczej na
dziwkach niż na białym proszku.
Problem wyboru kanału to oczywiście także kwestia wyboru partnerów.
Ludzie zbyt widoczni narażają cię na niebezpieczeństwo. W moich czasach
najlepsi byli Wenezuelczycy, wielcy przedsiębiorcy, wtedy jeszcze nie na
celowniku DEA. Wenezuela ze swoją ropą nie uczestniczyła w obiegu
kokainy. Najbardziej zaawansowanym kulturalnie krajem, gdzie ją
wytwarzano, była Kolumbia, tyle że ludzie, którzy tam działali, byli dobrze
znani. Aż do lat dziewięćdziesiątych nie interesowali się heroiną. Teraz ją
produkują. Dotarła do nich wraz z kontaktami z mafią włoską i stała się tam
środkiem płatniczym. Heroina kontra kokaina. Kokaina jest walutą,
a czasem nawet walutą, którą płacisz za nią samą. Przykład: jeśli
angażujesz się w wojnę, najlepsze, co możesz zrobić, to dostarczać razem
z bronią, nawet zaawansowaną, duże partie narkotyków. Naturalnie, klient
potrzebuje broni, ale jednocześnie nie ma jak za nią zapłacić. Środki,
którymi może spłacić kupione towary, jest w stanie zdobyć, przechodząc od
hurtu do detalu. Zysk gwarantuje mu obowiązująca prohibicja. Proste
i genialne: pieniądz robi pieniądz. To system, który sam się napędza,
a układ taki można określić jako trójstronny. W tym procederze
wyspecjalizowali się ludzie z Kosowa. Choć teraz może to zakrawać na
paradoks, w swoim czasie zgodnie i chętnie dostarczali towar swoim
głównym wrogom, czyli Serbom od Arkana, którzy w ten sposób omijali
embargo na broń. W momencie kiedy na rynkach zmienia się sytuacja,
mogą się dziać najróżniejsze rzeczy.
Kokaina to cenny towar, choć muszę przyznać, że w tamtym czasie
przewagę ekonomiczną miała Azja, tak jak dzisiaj Meksyk: heroina była po
prostu bardziej opłacalna. Kiedy kokaina nie dochodziła nawet do trzynastu
i pół tysiąca dolarów za kilogram w hurcie, heroina osiągała cenę
trzydziestu tysięcy. Jednak, co może wydać ci się dziwne, krzywo
patrzyliśmy na heroinę. Uznawaliśmy ją za świństwo, które rujnuje,
podczas gdy kokaina nobilituje. No cóż.
Kiedy byłem na szczycie, doszedłem do pułapu dwudziestu dwóch
tysięcy dolarów za kilogram. Jeśli dzisiaj cena na nielegalnym rynku
w kraju produkującym kokainę waha się w granicach jednego–dwóch
tysięcy dolarów, to na rynku europejskim może osiągnąć piętnaście, a na
dalszym etapie dojść do osiemdziesięciu–dziewięćdziesięciu tysięcy.
Mówię tu o czystej substancji, czyli pewnej abstrakcji, bo kokaina, która
ląduje w nosach naiwnych ćpunów, jest zwykle mieszana z przeróżnymi
rzeczami. Mimo to sprzedaje się ją po cenie towaru bez dodatków, więc
rzeczywisty zysk jest o wiele wyższy. Tak czy owak, pamiętaj, że podawane
w raportach policyjnych oficjalne informacje na temat cen hurtowych to
bzdury. Albo ich nie znają, albo je zawyżają, żeby zatrzymać co nieco dla
siebie i wyrównać bilans.
Zabezpieczanie towaru
Także przy dużych transportach zabezpieczanie towaru zależy od
kreatywności i umiejętności wynajdowania trików nie do przewidzenia.
Odpowiedzialny systemowiec przede wszystkim przejmuje się tym, jak
zabezpieczyć narkotyk. Pierwszymi znanymi w historii sposobami na to
były buty, stoliki (transporty do USA), kwiaty (to jedna z najstarszych metod,
dobra w sytuacji ogólnej korupcji, bo trzeba wciągnąć w to wszystkich
związanych z samolotami). Jednym z przebłysków geniuszu okazało się
wykorzystanie ekspediowanych na północ pudeł z mrożonymi krewetkami.
Te nasączone kokainą kartony kursowały przez całe lata. I przez całe lata
nikt się nie zorientował, w czym rzecz. Był też jeden producent szparagów,
który przycinał nieco warzywa i potrafił w każdej puszce zmieścić
trzydzieści–czterdzieści gramów, upychając je w podwójnym denku
pociągniętym smarem. Miał jednak pecha: któregoś razu przy wyładunku
w Guayaquil w Ekwadorze na nabrzeże spadła paleta z towarem. Puszki
poleciały na wszystkie strony, ale poza tym nic się nie stało. Facet
odetchnął. Tyle że chwilę później pojawiła się jakaś ciężarówka i szybko
rozjechała część z nich: kokaina rozprysła się na wszystkie strony, ulegając
jednocześnie zniszczeniu, bo nasiąkła soloną wodą spod szparagów.
W epoce karteli jedną z najmodniejszych metod była kawa – kokainę
wkładało się do opakowań próżniowych: dziesięć–piętnaście gramów
proszku na sto gramów kawy. Porcje zabezpieczało się w zwykły sposób:
guma, smar i tak dalej. Nic szczególnego. Paczki się numerowało, żeby
było wiadomo, z których wyciągać towar, i umieszczało na paletach. To
jednak nie było tanie rozwiązanie.
I ja miałem swoje ulubione sposoby. Należała do nich metoda na pnie
drzew. Problem w tym, żeby sprowadzać rośliny z Amazonii, bo tam rosną
takie, jakich potrzeba: ogromne, o pniach ciężkich jak diabli. Do przewozu
dziesięciu trzeba wielkiej ciężarówy z naczepą. W takim pniaku może
zmieścić się dwieście–trzysta kilo. Otwierasz go, drążysz komory, a potem
na powrót zamykasz i sklejasz. Ważne, żeby najpierw zdjąć całą korę i ją
zachować. Trzeba nią potem okleić cały pień tak, żeby zakryć łączenie.
Pnie numeruje się i spisuje. Wypełnianiem moich drzew zajmowała się
wyspecjalizowana i zaufana firma w Brazylii. Towar zaś pochodził
z Kolumbii.
Moją specjalnością było też szkło. W pewnym momencie nawet
wciągnąłem do tego interesu Oscara. Pytam go kiedyś:
– Oscar, masz ochotę zająć się szkłem?
– No ba!!!
No więc organizuję mu transport za grube miliony. Ale ponieważ on
wie, co się dzieje na cle, mówi mi, że od jakiegoś czasu policja finansowa
kontroluje transporty szkła i otwiera kontenery. Błogosławiona
pomysłowość! Mam ich w nosie: no bo co zobaczyliby po otwarciu
kontenera? Przezroczyste tafle. Jak to robiłem? Mieszałem pastę kokainową
z wodą, umieszczałem ją między jedną szybą a drugą, całość uszczelniałem
dokoła kitem i ściskałem metalowymi ramkami z zaciskami. Dzięki temu
towar pozostawał płynny. Po wszystkim wylewałem mieszaninę
i odparowywałem wodę. Z osiemdziesięciu kilogramów tej przezroczystej
mazi (no, może półprzezroczystej, ale czego chcesz? Przecież tuzin szyb
położonych jedna na drugiej nie pozwala widzieć tak wyraźnie jak przez
okno) otrzymujesz sześćdziesiąt kilogramów porządnego towaru. Tak więc
na tamtym transporcie zarobiłem pięćset sześćdziesiąt milionów, z czego
dwieście czterdzieści dałem Oscarowi. Detaliczną sprzedażą tej hurtowej
ilości zajął się jego znajomy Fernando, który zatrzymał dla siebie kilogram
i wyciągnął z tego sto sześćdziesiąt milionów. Za takie pieniądze można
było za każdym razem postawić sobie dom. Uwierz mi – to się wszystkim
opłacało.
Poza tym od czasu do czasu płaciliśmy perłą, czyli najlepszą kokainą
z możliwych. Ten towar nigdy się nie psuje. Klienci kupują kilogram
i traktują go jak inwestycję. Ale jak ci mówiłem, na taki luksus może sobie
pozwolić aktor z Hollywood, a tutaj jakiś wielki, bardzo arystokratyczny
przemysłowiec. To znaczy niewielu.
Tak czy owak, do zabezpieczania towaru potrzebna jest fantazja. Nie
zawsze przecież chowa się kokainę w przewożonym ładunku. Jeśli
wieziesz, dajmy na to, puszkę, zawsze znajdzie się ktoś, kto ci ją otworzy,
żeby zobaczyć, co jest w środku. Rzadziej będzie jednak próbował ją
rozmontować. No więc wyobraź sobie, że przewozisz dwa kontenery pełne
klepek z ekwadorskiego eukaliptusa, czyli rzecz jasna drzewa bardzo
cenionego na rynku. Czy kokaina schowana jest w klepkach? No nie!
Umieszczasz ją w elementach konstrukcyjnych kontenera. Każdy kontener
ma kwadratowe wsporniki puste w środku. Musisz tylko pamiętać, żeby go
nie przeciążać. Przygotowujesz kostki kokainy. (Czyż geometryczne pląsy
paczek kokainy nie są piękne? Czasem mi się wydaje, że świat jest
zrobiony z kostek, okrągłych płytek, piramid, stożków, a te wszystkie figury
tańczą mi przed oczami, opalizują. Są piękne). Więc jak mówiłem,
przygotowujesz kostki kokainy i zabezpieczasz je płytkami ołowiu tak,
żeby wszystko dobrze wyważyć. Trzeba ściśle kontrolować wagę, bo jest
ona zapisywana w tabelach załadunkowych, które czasem sprawdzają
celnicy. Jeśli zauważą choćby niewielką różnicę między wagą
zadeklarowaną a rzeczywistą, mogą przeprowadzić kontrolę. W każdym
kontenerze oprócz eukaliptusa masz sto sześćdziesiąt kilogramów kokainy.
Bajka. Najmniej podejrzane są kontenery typu open top, czyli te
przykrywane od góry jedynie plandeką. W każdym rogu mają wspornik, do
którego wchodzi sześćdziesiąt kilo. Jeśli je rozmontujesz i odpowiednio
przygotujesz, zmieścisz w nich dwieście czterdzieści kilo towaru. Coś
wspaniałego!
Wiesz co? Kiedy o tym mówiłem, przyszła mi do głowy genialna myśl.
Nowy systemik do wypróbowania. Kto wie, może coś by z tego wyszło?
Posłuchaj. A dlaczego by nie zaimpregnować plandek pastą kokainową? To
żadna nowość. Ludzie transportujący małe ilości już od pewnego czasu
robią tak z ubraniami. Pamiętasz „El Mocho” i kubańskich kurierów? Po
dowiezieniu kokainy na miejsce łatwo ją odzyskać: wypłukujesz ją, a potem
odparowujesz wodę. Biorąc pod uwagę, że na Zachodzie łatwo
o odczynniki chemiczne, poddajesz ją rafinacji na miejscu dostawy,
otrzymując towar gotowy do dalszej sprzedaży, i to o takim stopniu
czystości, na jakim ci zależy. Problem tych ludzi od ubrań polega na tym, że
zaimpregnowany materiał sztywnieje. Przy kontroli celnicy od razu się
orientują, że coś jest nie tak. No ale na tym właśnie polegałby trik: plandeki
kontenerów muszą być sztywne! W każdym razie jedno możemy uznać za
pewnik – przy dużych transportach ryzyko okazuje się mniejsze niż przy
niewielkich dostawach.
No i widzisz. Mając takie pomysły, w krótkim czasie stałem się
numerem jeden, choć DEA cały czas deptała mi po piętach. Pracowałem dla
wszystkich: partyzantek, karteli, dyktatorów z prawa i lewa. I wreszcie
mogłem pozwolić sobie na luksus wybierania klientów. Od pewnego
momentu zajmowałem się tym już nie dla forsy, ale dla tej upajającej gry
w policjantów i złodziei. Kiedy zdobywałem punkt, czyli kiedy transport
docierał do celu, to krzyczałem z radości „coronamos!”. Ile to razy słyszano
ten okrzyk w portach na całym świecie, nie wiedząc, co znaczy. „Nic nie
jest lepiej ukryte niż to, co pozostaje na widoku”. Pamiętasz Skradziony
list11? Nawet kiedy złapała mnie policja – oczywiście doniósł na mnie
wspólnik – miałem jednak jakąś satysfakcję, bo widziałem, jak ci wszyscy
agenci zgłupieli. „A ten to kto?” – pytali. O, tak, panowie. Numer jeden na
świecie ma nie tylko czystą kartotekę, ale także wręcz nieposzlakowaną
opinię. Zarobiłem dwadzieścia lat z okładem, a przy tym potraktowano
mnie tak, jak nie traktuje się żadnego mordercy, bo artykuł siedemdziesiąty
trzeci12 nie dopuszcza wyjątków. W rezultacie przez dziesięć–jedenaście lat
nie miałem żadnej przepustki, ani razu nie mogłem wystawić nosa na
zewnątrz. Ale nie o tym mówimy.
Przejść przez porty
Teraz będziemy mówić o łukach elektrycznych. To nie jest poprawna
nazwa, ale ktoś usłyszał ją w jakimś starym filmie science fiction, po czym
wszyscy zaczęliśmy się nią posługiwać, mając na myśli pierwsze
urządzenia prześwietlające lub reagujące na temperaturę, jakie pojawiły się
w latach dziewięćdziesiątych. Dzisiaj są już wszędzie. Nawet na wielkich
lotniskach w sekcjach cargo. Łuki znajdziesz w Miami, Los Angeles,
Amsterdamie… Niektóre z tych maszyn są bardzo zaawansowane: analizują
towary pod względem gęstości i zawartości płynów. Przypominają ogromne
tomografy zainstalowane w wielkich portach. Skanują ładunki i wyświetlają
na ekranie różnymi kolorami przedmioty znajdujące się w kontenerze.
Urządzenia te działają jak wykrywacze metalu na lotniskach, tyle że może
pod nimi przejechać tir. To szczyt techniki: każdą substancję pokazują
w innym kolorze, a nawet w innym odcieniu. Ich specjalnością jest jednak
kokaina. Zawarty w niej alkaloid daje na ekranie określony odcień żółtego,
którego nie można pomylić z niczym innym.
Żółć kokainowa.
Te urządzenia to twardy orzech do zgryzienia dla systemowca. Na
szczęście w wielkim porcie nie można jednak blokować ogromnego ruchu
towarów – na przykład w Rotterdamie to dziewięć tysięcy kontenerów
dziennie – po to tylko, żeby skontrolować każdy ładunek. Przez łuk
elektryczny przechodzą więc przeważnie wskazane kontenery i tiry oraz
towary podejrzanych spółek plus trochę transportów wybranych
przypadkowo. Bogu dzięki nie jest ich wiele. Statystyka i odpukiwanie
w niemalowane bez wątpienia pomagają systemowcom.
Pomijając nawet zaklinanie szczęścia i statystyki, załóżmy, że twoje
transporty i tak nie przejdą przez łuk, a to z powodu skomplikowanych
zabiegów, które ci za chwilę wyjaśnię. Może dobrze by było, żebyś
najpierw się dowiedział, jak oszukiwać te maszyny.
W teorii, żeby bezpiecznie przepuścić towar przez łuk elektryczny,
wystarczy użyć ołowianych blaszek, które nie przepuszczają promieni.
Problem w tym, że wtedy na ekranie pojawia się wielka czarna plama, a to
mogłoby natychmiast wzbudzić czyjeś podejrzenia. W takim wypadku
trzeba by znowu posmarować jakiemuś ważnemu celnikowi, co
oznaczałoby powrót do systemu korupcji z lat osiemdziesiątych
i związanych z tym kłopotów.
Dobrą metodą jest grafit. Nie chodzi tu jednak o grafitową kąpiel,
w której możesz zanurzyć guziki, tak jak to robił „El Mocho”. Teraz
uważaj. Do transportu musisz zawsze wybierać materiały podobne do
towaru, który chcesz ukryć. W tym wypadku dobry byłby kontener
ołówków. Do mniejszych ilości doskonale nadaje się kalka. Oczywiście
wystarczy choćby minimalne rozdarcie, maleńka dziurka i kicha: na ekranie
pojawia się żółty kolor.
Ale o czym mu tutaj w ogóle mówimy! Zgoda, to pomysłowe metody,
lecz nadają się do przerzucania małych albo średnich ilości. Przy dużych
transportach nikt z nich nie korzysta, a to dlatego, że pierwsza zasada
handlu narkotykami mówi: nigdy nie trać czasu. Żeby przygotować te
osłony z grafitu i takie tam, należy zbudować – a nie jest to wcale takie
proste – ogromną machinę. Żeby zaś ją złożyć, a potem rozłożyć, potrzeba
z kolei właśnie czasu.
Nie mówię, że nie trzeba się napracować. Przeciwnie, nasza robota jest
bez wątpienia męcząca, również fizycznie. Zaraz zresztą zobaczysz. Ale
wysiłki trzeba koncentrować na wielkich transportach, a nie na ołówkach.
Trzeba przy tym działać tak, żeby móc przyzwoicie prosperować dzięki
jednemu, może dwóm przerzutom rocznie. Tylko dwa transporty na rok, ale
za to idące w tony. Trudno się operuje wielkimi ilościami towaru, ale one
gwarantują mniejszą liczbę przesyłek, mniej problemów, mniej wydatków
i to one mniej rzucają się w oczy. Musisz także optymalizować wysiłek
względem zysków. Krótko mówiąc, działa to tak: bardzo mało ryzyka
i tylko tyle pracy, ile trzeba. Jasne, jeśli wpadasz, tracisz gigantyczne
pieniądze, ale za to sam fakt, że nie zawsze jesteś obecny na rynku, daje
tyle korzyści, że kompensują one to niebezpieczeństwo.
W wypadku wielkich ilości kokainy musisz zdać się na statki. Nie ma
innej rady. Słyszałem, że znów są modne łodzie podwodne, tak jak
w czasach don Pabla. To jednak oznaka słabości, a nie potęgi, jak mogłoby
się wydawać. Bo oznacza to ni mniej, ni więcej, że trzeba ponownie
korumpować pół świata. A ludzi, którzy korumpują, można z kolei
wykiwać, kiedy tylko ma się na to ochotę. To papierowe tygrysy.
Szpikowanie statku kokainą to zadanie łączące rachunki, precyzję, pot
i łut szczęścia. Oczywiście zawsze możesz użyć marmuru, bo jest prosty
w obsłudze. Każdy kontener to 5,6 metra sześciennego kamienia, czyli 18
ton. Zachowując stosowne środki ostrożności, możesz zmieścić tam 80
jednokilogramowych paczek. Jak? Wkładasz je w marmurowe płyty. Płyty
są pakowane do skrzyń ustawionych w 25 rzędach. W kontenerze znajduje
się 160 skrzyń po 12 kilo. Kokainę wkładasz w opakowania o wymiarach
20 na 20 centymetrów. Grubość 7,5. Jasne? 20 na 20 na 7,5. W środku
płytek wycinasz dziury w taki sposób, żeby na brzegach pozostały całe,
przy czym na wierzchu skrzyni zostawiasz płytki nieruszone. Otwory są
kwadratowe i mają wymiary 20 na 20 na 8. Płytki z kolei mają 40 na 40
centymetrów, więc wycinasz ten otwór 20 na 20 w tylu płytkach, żeby
razem dały grubość 8 centymetrów. Chowasz tam paczkę kokainy, płytki
sklejasz (to ważne) i układasz w środku skrzyni. Musisz przy tym cały czas
kontrolować, żeby jej waga była dokładnie taka sama jak skrzynek bez
wkładu. Dzięki temu trikowi możesz w jednym kontenerze zmieścić 80 kilo
towaru. Dwadzieścia pięć kontenerów i masz te swoje dwie tony.
Musisz pamiętać, że istnieje możliwość przypadkowej kontroli. To
trochę jak hazard. Nie możesz nafaszerować kokainą wszystkich paczek
z płytkami w skrzyni ani wszystkich skrzyń w kontenerze, ani wszystkich
kontenerów w transporcie. Powiedzmy, że jeśli wiesz, iż możesz uniknąć
kontroli, szpikujesz jedną paczkę na trzy. Tę możliwość daje ci metoda
dostawy za plecami. Jeśli wiesz, że nie masz takiej możliwości, faszerujesz
o wiele mniej paczek i wtedy już możesz mieć nadzieję tylko w Panu Bogu.
To też jest niezła metoda, jednak przy założeniu, że On nie odtrąca takich
jak my. Tymczasem więc lepiej wychodzi się na dostawach za plecami.
Płytki bywają przeróżne. Teraz najlepiej się sprzedają płytki o grubości
od 8 milimetrów do 1 centymetra. Nie wykonuje się ich z drogich
materiałów, bo cena odpadów powstających przy ich produkcji jest zbyt
wysoka. Pakuje się je do skrzyń wyłożonych styropianem ze specjalnymi
rowkami, w które się je wsuwa. Ich wymiary to na przykład 30 na 30
centymetrów. To taki podłogowy standard, choć są też inne. W jednej takiej
paczce w przygotowanych dziurach można zmieścić kilogram towaru.
Także w tym wypadku robota jest długa i trudna. Upychaniem towaru
możesz zająć się tylko ty, osobiście, bo inaczej ryzykujesz, że ktoś zacznie
cię szantażować. Uwaga: wykonanie otworów możesz zlecić. Na przykład
oficjalnie chcesz je mieć po to, żeby uzupełniać płytki drewnem. Teraz
modne są połączenia drewno–ceramika, drewno–marmur. Dla handlarza to
błogosławieństwo.
Niezwykle ważny w naszym fachu jest margines zarobków. Z jednego
dolara zainwestowanego w kokainę wyciągasz tysiąc, więc jeśli masz
pewność – oczywiście w granicach zdrowego rozsądku – że transport dotrze
do celu, a ryzyko wpadki pozostaje niewielkie, możesz sobie pozwolić na
dodatkowe wydatki w dowolnej wysokości. Doliczasz sobie na przykład
płytki. Mianowicie po dostarczeniu towaru decydujesz, czy komuś je
sprezentować, wyrzucić do morza czy wytapetować nimi łazienkę jakiegoś
szejka. Najlepszym rozwiązaniem jest podarowanie komuś ładunku, który
posłużył ci za przykrywkę. Zawsze znajdzie się ktoś, kto przyjmie taki
prezent, nie będzie o nic pytał, a za to będzie ci wdzięczny. Ja lubiłem
przekazywać ładunek organizacjom humanitarnym, instytucjom pożytku
publicznego lub organizacjom pozarządowym. To znaczy lubiłem czynić
dobro.
Ale, bez względu na wszystko, jak brzmi podstawowa zasada? Wybieraj
materiały najdroższe z możliwych. Jeśli decydujesz się na marmur, nie
wybieraj bianco carrary, bo to kamień nadający się do klopa i każdy wtedy
będzie ci chciał zajrzeć do transportu. To coś dla Albańczyków. Zamiast
tego możesz wybrać indyjski galaxy albo black absolute. Ten najlepszy, ze
złotymi gwiazdkami, pochodzi z południowej Afryki i wart jest sto–
dwieście euro za metr sześcienny. Za tę samą cenę możesz mieć kaszmir
lub brazylijski azul macahuba. Ale najlepszy, najpiękniejszy ze wszystkich
marmurów to bahía azul, istne cudo, którego cena może dochodzić do
pięciuset–sześciuset euro za metr sześcienny. Pomyśl, już sam kontener
mieszczący trzysta pięćdziesiąt metrów kosztuje fortunę. I komu przyjdzie
do głowy, że niszczysz coś takiego po to, żeby nafaszerować to kokainą?
Taki towar zamawia Donald Trump, u was Berlusconi albo Arabowie.
Mówię o marmurze, nie? A gdzie znajdziesz takiego wariata, który pomyśli,
że schowane są w nim narkotyki? Ludzie go nie oglądają, oni go
kontemplują. A tak poważnie: w portach jest pełno ludzi, którzy uważają się
za znawców. Przychodzą i podziwiają twój marmur, twoją bahíę. Ha, ha! To
jak stawianie na pewniaka. Jeśli przywozisz bianco carrarę albo inny szajs
dla biedaków, na przykład grigio sardo lub crema murphy, to zupełnie co
innego. Chcąc dobrze wykorzystać ten marmur, powinieneś zrobić z niego
„sandwicza”, to znaczy rozłamać bloki na pół i wpakować towar do środka.
Jeszcze lepiej, jeśli upchniesz go w już pociętych płytach. Te z kolei
przewozi się na specjalnych paletach. Każda taka paleta ma podstawę
i cztery uchwyty dociskające do siebie marmurowe płytki (na paletę
wchodzi po 6 płyt; te na podłogi mają 2 centymetry grubości, te na schody
– 3 centymetry; są też płyty na blaty kuchenne). Ich wymiary to 1,80 na 4
metry. Pośrodku wycinasz otwór 25 na 25 na 5 centymetrów. Nie ruszasz
płyt zewnętrznych. Ściskasz całość. Do środka wchodzi 50 kilogramów
kokainy. Ten system działa tak jak przy kafelkach, tyle że na dużą skalę.
Prawdziwe kłopoty masz wtedy, kiedy sprowadzasz marmur z Kolumbii.
Trzeba być stukniętym, żeby to robić. To jakby powiedzieć: „No to jestem,
rozwalajcie wszystko tak długo, aż znajdziecie towar, a potem aresztujcie
mnie!”.
W takim wypadku musisz zorganizować się tak, żeby uniknąć kontroli.
A to możliwe tylko wtedy, kiedy towar ukryty jest w ładunkach należących
do wielkich przedsiębiorstw, znanych na całym świecie i poza wszelkimi
podejrzeniami. Na tym polega metoda dostawy za plecami. W tamtym
czasie w Argentynie, w Neuquén, działał Zanon, największa firma na całym
kontynencie. Wszystko było dobrze aż do krachu w 2001 roku, kiedy to
wyrzucono bezwzględnego, starego Zanona z Friuli, w dawnych czasach
właściciela karuzel, i kierownictwo fabryki przekazano spółdzielni
robotników. Materiały Zanona sprowadzała firma Marazzi, świetnie znana
w Europie, a więc idealna do dostaw za plecami. Uwaga: firma Marazzi
nigdy nie wiedziała ani nawet nie podejrzewała, że wykorzystywaliśmy tę
markę! Ruszaliśmy z Chile, którego, jak ci mówiłem, DEA jakoś specjalnie
nie kontrolowała. Mogliśmy sobie na to pozwolić właśnie z powodu
marginesu zysków. Mój znajomy, który brał na siebie całe ryzyko związane
z transportami lądowymi i woził kokainę swoimi wielkimi ciężarówkami
z Boliwii albo jakiegokolwiek innego miejsca w Ameryce Południowej do
Antofagasty, brał tysiąc dolarów za każdy przewieziony kilogram. Dla
niego to były kosmiczne pieniądze, a dla nas z kolei śmieszna suma.
Jednak samo Chile to nie wszystko. Żeby mieć pewność, że wszystko się
uda, trzeba wymyślić bardzo dobrą przykrywkę. Marmur przestał się
w końcu do tego nadawać, bo kontrolują go już właściwie dla zasady i to
nawet wtedy, gdy pochodzi z Alaski. Powiedzmy raz jeszcze: tym, co
w tym fachu najpiękniejsze, nie są pieniądze. Serio.
No dobra, pieniądze też są piękne, ale najpiękniejsze jest to, że możesz
wydymać całą policję na świecie. Już czujesz ich oddech na plecach, już-
już mają cię dopaść, kiedy widzisz, że zostają z tyłu. Zawsze jesteś dwa
metry przed nimi i możesz cieszyć się rezultatami swojego geniuszu.
Naprawdę, na pewnym poziomie pracujesz już nie dla forsy, ale po to, żeby
móc krzyknąć: „coronamos!”. Czasem jednak, kiedy geniusz zaczyna tobą
kierować, kiedy jak głupi bawisz się dawaniem im kolejnej nauczki, możesz
przedobrzyć. Ale nie ma wątpliwości: jeśli lubisz swoją robotę, to właśnie
to jest najpiękniejsze.
Dostawa za plecami
Wytłumaczę ci to na przykładzie. Posłużmy się znowu marmurem, ale teraz
ty przejmujesz stery. Siadaj na moim miejscu. Masz tysiąc dwieście
pięćdziesiąt kilo boliwijskiego towaru, który jedzie do Brazylii
ekstremalnie niebezpiecznymi drogami prowadzącymi przez Yungas. Potem
przez Pantanal dociera do jakiejś szopy w São Paulo lub w Santosie. Tam
czeka na niego dwadzieścia lub trzydzieści marmurowych bloków.
Marmur dostarcza ci wielka, uczciwa firma, która nie ma bladego
pojęcia, do czego jest ci potrzebna. Oczywiście wcześniej musisz zdobyć
wiarygodność jako człowiek handlujący marmurem. Powinieneś być takim
klientem, z którym ta firma będzie współpracować bez zastanowienia.
Zgoda, nie każdy może zostać systemowcem, bo trzeba do tego choćby
minimalnego talentu. Ale przy tych wszystkich pieniądzach, które krążą na
rynku, w najgorszym wypadku uzdolnienia możesz sobie kupić. Ważne,
żeby być wiarygodnym. I będę to powtarzał bez końca.
Wróćmy do człowieka od marmuru. Dostarcza ci trzydzieści bloków.
Wcześniej osobiście pojechałeś do kamieniołomów w Argentynie i kupiłeś
te trzydzieści bloków na konto określonej firmy. Jest to Taki & Owaki
Spółka z o.o. z siedzibą we Włoszech. Nie ma nic wspólnego
z narkotykami.
Żeby nie robić kłopotów, zapłaciłeś za towar gotówką. Cash, magiczne
słówko, które uprzedza wszelkie możliwe zastrzeżenia. Oczy kontrahenta
błyszczą, a jedyne pytanie, jakie mu w ogóle może przyjść do głowy, to:
„A po co miałbym się czymkolwiek interesować, skoro ten człowiek
wykłada kasę na stół?”. Wszyscy szaleją za cashem. Naprawdę – wszyscy.
Byłbym zapomniał: o cenę tych bloków targujesz się jak dziki.
Pertraktować musisz na modłę południowoamerykańską, znaczy: masa
huku, sporo przekleństw, popijawa, chwile milczenia, podnoszenie głosu,
obiady, dziwki. Koniec końców jednak kupujesz. Płacisz dobrze i na
miejscu. Jasne? Między innymi dlatego, że kiedy przedsiębiorcy widzą
pieniądze, są nie tylko zadowoleni, ale także skłonni wystawić fakturę na
połowę rzeczywistej wartości.
I masz ich w garści. Wystawili lewe faktury, więc nie będą o tym
rozpowiadać, bo i po co.
Wkraczamy już na obszar poza prawem, ale nie jest to jeszcze rejon
noszący na sobie to przeklęte piętno hańby, absolutnego zła, czyli
narkotyków.
No dobra. Bierzesz więc fakturę na Taki & Owaki Spółka z o.o. W tym
sektorze to europejski gigant, powszechnie szanowana firma
o nieskazitelnej reputacji, a więc poza podejrzeniami. Prosisz o fakturę
wystawioną na nich, ale dostawę zamawiasz do siebie. Na towar czekasz
w porcie w Santosie. Osobiście. Za transport płacisz z góry gotówką,
a kiedy ładunek dopływa, dajesz w łapę kierowcom. Możesz też
zorganizować imprezę – tańce, hulanki, swawola – połączoną z wystawną
kolacją w towarzystwie przewodniczącego kółka lokalnych
przedsiębiorców. Wszyscy chętnie sobie potańczą i podjedzą, jeśli tylko ty
za to zapłacisz. Po wszystkim kierowcy odjeżdżają zadowoleni,
a miejscowi biznesmeni mają cię za sympatycznego człowieka z gestem.
A przy tym w ogóle nie zwracają uwagi na to, że jesteś właścicielem 30
bloków marmuru, z których co drugi zamierzasz nafaszerować łącznie 1200
kilogramami kokainy.
A koszty? Powiedzmy, że za marmur zapłaciłeś 90 tysięcy dolarów.
Dodatkowo 500 dolarów za transport. Plus łapówki. Plus koszt wiercenia.
Przyjmijmy z zapasem, że wydałeś 120 tysięcy.
Teraz dzwonisz po jakąkolwiek firmę transportową wyspecjalizowaną
w przewozie bloków ważących po 16–17 ton.
Potrzebujesz kontenera na każdy blok, no więc zamawiasz 30. To spore
zamówienie, opłacalne. Możesz być spokojny, że firmy będą się o nie biły.
Policzmy i te koszty: transport, załadunek, rozładunek i dziwki (wszyscy
kierowcy je lubią) to 50 tysięcy. Razem 170 tysięcy dolarów na wydatki.
Dopiero w tym momencie tak naprawdę wchodzisz do gry. Przywożą ci
bloki, a ty masz w ręku faktury wystawione na Taki & Owaki Spółka z o.o.,
czyli na międzynarodową firmę, która jest doskonale znana, szanowana
i tak dalej. Oprócz faktur masz też listy załadunkowe potrzebne do
transportu.
Ta robota wymaga wielu podróży. Drugim etapem jest więc izba celna
w porcie docelowym. Może być Genua? OK. Zatem jesteś w Genui i pytasz
w biurze: „Ile się należy za ten transport?”. Robią ci wyliczenie, dodajesz
do tego opłaty oraz należność dla agencji celnej, dzięki której wszystko
odbywa się raz-dwa. I natychmiast płacisz.
A teraz posłuchaj, bo teraz naprawdę zaczyna się właściwa rozgrywka.
Ktoś może wpaść na to, że coś jest nie tak. To celnik, z którym
w pewnym momencie uciąłeś sobie pogawędkę. Zaraz ci wyjaśnię jaką,
w każdym razie ta rozmowa jest kluczem do wszystkiego. Jeśli jednak byłeś
na dodatek przezorny, dałeś mu jakiś prezent. W jego interesie więc jest
milczeć na ten temat, podobnie jak nie zadawać sobie żadnych pytań.
Weźmy taki przykład: Taki & Owaki to firma z najwyższej półki, wielkości,
powiedzmy, Fiata, i importuje ogromne ilości marmuru albo aluminium.
W tym drugim wypadku importuje formy do pras ważące po sześćset
pięćdziesiąt kilogramów. W każdym porcie Fiat ma, załóżmy, stu
pięćdziesięciu–dwustu celników, którzy zajmują się papierami. To właśnie
za plecami takich firm powinieneś działać. Im jesteś odważniejszy i im
bezpieczniej się czujesz, tym wyżej mierzysz i tym lepiej ci się pracuje. Bo
kto będzie chciał sprawdzać surowce dla Fiata? A od ilu mniej lub bardziej
jawnych firm córek taki gigant kupuje materiały?
Co więc robisz? W Wenezueli bierzesz faktury na Taki & Owaki Spółka
z o.o. (albo na Fiata), potem przychodzisz do włoskiego celnika
i opowiadasz bajkę w stylu: „No wiesz, sprzedaliśmy ten towar firmie Taki
& Owaki Spółka z o.o. (czyli Fiatowi). Oni jednak już go nie chcą. Tyle że
palnąłem głupstwo i wysłałem go z Ameryki Południowej, zanim
zamówienie zostało sfinalizowane. Dupek ze mnie! Byłem pewien tego
interesu i nie chciałem marnować czasu. A teraz ryzykuję, że na tym stracę.
Wyświadcz mi przysługę: wystaw mi dokumenty. Ten towar ja kupię.
Wydasz mi go. Dla ciebie dziesięć procent”. Wiesz już, jak ma wyglądać
taka gadka? Musisz być przekonujący: „Byłem naiwny, wystawiłem
fakturę, wysłałem towar, a Fiat (czyli Taki & Owaki Spółka z o.o.) wycofał
zamówienie. A zamówienie już w drodze, więc rzecz jasna poniosłem
koszty. Oczywiście nie mogę stracić takiego klienta jak Fiat (czyli Takiego
& Owakiego Spółki z o.o.). Przecież nie będę im tym dupy zawracał. Sam
to jakoś rozwiążę. Posłuchaj, mam już innego kupca, więc sam odbiorę
towar. Wystaw mi papiery i weź dla siebie dziesięć procent prowizji, dobra?
Zostawię ci zadatek, a kiedy kontener dopłynie, dostarczysz go do
magazynu X”.
„Ja go kupię” – oto magiczna formuła.
Celnik z policji finansowej przekaże potem te faktury Fiatowi (znaczy
Takiemu & Owakiemu Spółce z o.o.). Kapujesz, na czym polega świństwo,
które robisz Takiemu & Owakiemu, Fiatowi, wszystko jedno komu?
Oczywiście do Genui przylatujesz, zanim dotrze tam twój towar.
Pamiętaj, musisz uważać na czas: jeśli pojawisz się przed kontenerami,
wszystko będzie grało. W izbie celnej w Genui sprawdzają dane i mówią ci:
„Tak, ładunek ma przybyć osiemnastego. Dokąd posłać bloki?”.
„Proszę spojrzeć – odpowiadasz – to jest oryginalna faktura. Ale bloki
już sprzedaliśmy. Kupiła je Bolek i Lolek SA”. Jasne? Bloki nie mogą
dotrzeć do magazynu Fiata czy Takiego & Owakiego, ponieważ te firmy
były i są czyste. I muszą zostać czyste, no bo inaczej co to za załatwianie za
plecami? Twój nafaszerowany narkotykami kamień za Chiny nie może do
nich trafić. W tym momencie pokazujesz faktury sprzedaży: „Oto one. Wie
pan co? Proszę zorganizować mi transport”. W żadnym porcie nie robią
z tym problemu. Nie budzisz podejrzeń (można pomyśleć, że skoro
powierzasz swój towar innym, to nie masz nic do ukrycia). Wystarczy
zapłacić. Więc płacisz – z miejsca. To bardzo ważne. Jak zawsze.
W odpowiedzi słyszysz: „Zadzwonię do pana, jak tylko dopłynie”.
Wreszcie towar dociera do Włoch, przyjeżdżają ciężarówki.
Kontaktujesz się z firmą, która ma się zająć transportem, i mówisz: „Mam
kłopot. W magazynie nie ma już miejsca. Zawieźmy wszystko gdzie
indziej”. Już wcześniej przygotowałeś sobie inny skład. Niedaleko,
maksymalnie jeden lub dwa kilometry od pierwszego. Dajesz komu trzeba
łapówkę i towar pojedzie we wskazane przez ciebie miejsce. Dźwigi ładują
kontenery na ciężarówki i odjazd.
Teraz masz już niewiele czasu, musisz działać szybko. Otwierasz
kontenery, wyciągasz bloki i ciężarówkami wywozisz je jeszcze gdzie
indziej. Kontenery zostawiasz tam, gdzie dokonałeś oficjalnego rozładunku.
To tutaj wzywasz spedytora, żeby je sobie zabrał.
Masz teraz piętnaście bloków marmuru bez „wkładki”. Możesz je
sprzedać komu ci się żywnie podoba. Masz także piętnaście trefnych
bloków. Opróżniasz je (i to szybko: tę robotę odwalają mafiosi) i się ich
pozbywasz. Na przykład kopiesz dół, wrzucasz je tam, zasypujesz,
wyrównujesz teren. Możesz też je pokruszyć, a tłuczeń oddać do
kamieniołomów. Możliwości jest wiele.
Wszyscy ludzie, z którymi rozmawiałeś, mieli kontakt tylko z jedną
osobą. Z tobą.
Tylko ty ryzykujesz.
Na tym polega ta metoda. Esencja przemytu narkotyków. Rozwiązanie.
Chodzi o to, żeby wykorzystywać firmy, które są poza podejrzeniem, żeby
(jako wielki importer) mieć dobre kontakty z celnikami. Dzięki temu
systemowi wszyscy są szczęśliwi.
Słabym ogniwem może być tu celnik o podwójnej moralności. Ale
dobry systemowiec potrafi się ustrzec przed tą okolicznością. Jeśli chcesz
mieć jeszcze większą pewność, że wszystko pójdzie, jak trzeba,
zaprzyjaźniasz się z jakimś prestamista, czyli którymś z tych małych
sukinsynów kręcących się przy kasynach i pożyczających pieniądze
zdesperowanym graczom. Pamiętaj, jesteś przemytnikiem! Królem cashu,
królem załatwiania spraw al brinco rabioso, czyli hojnym gościem, który
kiedy mowa o forsie, natychmiast wyciąga ją z kieszeni i wykłada na stół.
Kluczem do wszystkiego jest zawsze i wszędzie cash. Gotowa gotówka.
Każdemu, kto gra w kasynie, prędzej czy później zaczyna jej brakować.
Jeśli tym kimś jest urzędnik, a nie miliarder, to dzieje się to raczej prędzej
niż później. Pierwszy upominek dajesz więc temu prestamista, mówiąc mu,
żeby dał ci znać tak szybko, jak to możliwe, czy wśród jego klientów są
jacyś celnicy. A bez wątpienia będą. Jak tylko dostajesz od niego cynk,
zaprzyjaźniasz się z takim celnikiem-hazardzistą i jakoś tak wszystko
organizujesz, żeby mu pomóc. Dzięki temu on będzie się czuł trochę winny,
a trochę wciągnięty w układ z tobą. Kiedy poprosisz go o przysługę,
skądinąd jak najbardziej niewinną, będzie zadawał jeszcze mniej pytań niż
ktokolwiek inny.
Najważniejsze w tej metodzie jest to, że jeśli żadna z zamieszanych
w sprawę osób cię nie sypnie, nikt cię na niczym nie złapie. Nikt niczego
nie znajdzie. We Włoszech już tak jest, że policja może wierzyć tylko
w paplaninę, bo nie udało jej się wprowadzić do organizacji narkotykowych
żadnych agentów. Groźniejsza jest już DEA, ale przez to wystawia się na
większe ryzyko. Każdego dnia w Meksyku i Kolumbii traci jednego ze
swoich. Lecz metoda, o której mówię, ma do siebie to, że bez wsypy nawet
DEA na nią nie wpadnie. Jest jeden warunek: pracujesz w pojedynkę. Nie
Skład: D2D.PL
ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52
e-mail: info@d2d.pl
Wołowiec 2013
Wydanie I