Rastello Luca - Przemytnik Doskonaå Y. Jak Transportowaä Tony Kokainy I Å Yä Szczä Å Liwie

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 185

Luca Rastello

Przemytnik doskonały
Jak transportować tony kokainy i żyć szczęśliwie

Przełożył Mateusz Salwa


Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie
własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału włoskiego IO SONO IL MERCATO. COME TRASPORTARE


COCAINA A TONNELLATE E VIVERE FELICI. TEORIA, METODI E STILE
DI VITA DEL PERFETTO NARCOTRAFFICANTE

Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA


Fotografia na okładce © by AFP / EAST NEWS

Copyright © 2009, CHIARELETTERE EDITORE SRL


Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2013
Copyright © for the Polish translation by MATEUSZ SALWA, 2013

Redakcja ANASTAZJA OLEŚKIEWICZ


Korekty MAGDALENA HUTNY / D2D.PL, ALICJA LISTWAN / D2D.PL
Projekt typograficzny i redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL
Skład ALICJA LISTWAN / D2D.PL
Skład wersji elektronicznej MICHAŁ LATUSEK / VIRTUALO SP. Z O.O.

ISBN 978-83-7536-647-1
Spis treści

Motto

Preludium z teologiem w roli głównej

Wstęp

LEKCJA PIERWSZA. ZAGADNIENIE


Kryzys systemu korupcyjnego lat osiemdziesiątych
i wojna kolumbijskich karteli

LEKCJA DRUGA. METODY PRZEWOŻENIA DROBNICY


Nadejście epoki malutkich karteli
i drobnych kurierów, „mułów”

LEKCJA TRZECIA. TRANSPORTY KONTYNENTALNE


Od Kuby po Drogę Południową: transporty
do Europy zmieniają szlak
LEKCJA CZWARTA. ROZWIĄZANIE
Niezależność w działaniu: ja, menedżer wielkich
transportów

LEKCJA PIĄTA. KAMIEŃ FILOZOFICZNY


Działać za plecami: słynne firmy
o nieposzlakowanej opinii jako przykrywki

Epilog

Przypisy
Spójrz na mnie. Rynek to ja. Jestem taki jak cały świat.
Jeśli tylko będziesz uważnie słuchał, co mówię,
dowiesz się, jak prowadzić własny interes.
Zanim zacznę, opowiem ci jednak pewną historię.
Preludium z teologiem w roli głównej

Historia ta dobiega końca na międzynarodowym lotnisku Maiquetía


w Caracas. Ojciec Antonio mieszkał w jednym z nędznych barrios
w stolicy. Jego plebanię stanowiły cztery słupy i dwie stalowe belki
podtrzymujące dach z blachy falistej. Przychodzili tam jedynie ludzie,
którym się nie wiodło. Ojciec Antonio ledwo wiązał koniec z końcem. Co
gorsza, miał wykształcenie. Był mianowicie teologiem. Nocami, gdy
ogarniał go niepokój, zwykle myślał sobie tak: „Żyję tu od sześciu lat,
a owijam naszego Pana w skrawek folii aluminiowej i chowam do skrzynki
po owocach”. Zgoda, Bóg nie ma domu, a Jego dom jest wszędzie, lecz
biedny ojciec Antonio sądził, że przydałaby się choć krztyna piękna, by
oddawać Mu cześć. Ksiądz uważał, że dobro zawiera w sobie piękno.
Powtarzał też sobie, że i z nędzy może narodzić się absolutne piękno.
Któregoś dnia ojca Antonia zaproszono – przecież był wykształcony –
na konferencję w Bogocie. To wielki zjazd, w ramach którego przewidziano
trzy popołudnia wypełnione ćwiczeniami duchowymi. Oczywiście nasz
ksiądz nie miał grosza na podróż, więc musiał prosić o zapomogę kurię,
instytucję zdecydowanie nie rozrzutną. Choć dostał niewielkie wsparcie, na
lotnisku w Bogocie szukał taksówki, by dostać się do centrum. Wszystkie
jednak pękały w szwach, a u ich drzwi kłębili się pasażerowie – tak to już
tam jest. No więc nasz ojczulek stoi jak ten słup soli na placu przed halą
przylotów. A słup w sutannie przyciąga uwagę. Do księdza podchodzi
w końcu jakiś człowiek i proponuje, że go podwiezie. Ojciec Antonio się
zgadza. Zapewne dlatego, że nie wie, co krąży po głowie jego wybawcy.
A była to myśl w stylu: „Obok mnie będzie siedział ksiądz. Kto chciałby
mnie w takiej sytuacji zatrzymać?”. Oczywiście człowiek ten ma bagażnik
pełny kokainy, a gdy dostrzega zagubionego księdza, natychmiast
postanawia wykorzystać nadarzającą się okazję. Ulice w Bogocie są
zakorkowane, pasażer i kierowca mają więc czas, by się zaprzyjaźnić
i pogawędzić. Dobrze im się rozmawia, mężczyzna słucha, dopytuje,
a ojciec Antonio opowiada mu o swoim barrio, o kościele, głodzie
i o śliskiej ziemi na wzgórzach, która przy pierwszym deszczu osuwa się
i niszczy po drodze wszystkie baraki parafian. Jego rozmówca jest
poruszony, a ksiądz – który nie jest wcale taki głupi – uznaje, że właśnie
trafił na kogoś, kto mógłby dać na tacę.
– Kiedy ojciec wraca do Caracas?
– Za trzy dni.
– To mój numer telefonu. Proszę zadzwonić, odwiozę ojca na lotnisko.
„Mam szczęście” – myśli sobie ksiądz. Trzy dni ćwiczeń duchowych,
dwie podwózki, a do tego najprawdopodobniej mały datek. Niezły zarobek
dla kogoś, kto w kieszeni ma jedynie weksel wystawiony przez sekretariat
biskupa. Tyle że ofiara wcale nie jest mała, przynajmniej w pojęciu ojca
Antonia, który zwykł działać na miejskich peryferiach. Mianowicie przed
wejściem do samolotu w kieszeni duchownego ląduje pięć tysięcy dolarów.
Proboszcz nie wierzy własnym oczom. Już widzi posadzkę w swoim
kościele, piękną betonową wylewkę z fundamentami i wszystkim, co
potrzebne. Teraz to kościoła nie porwie rzeka błota przez kilka ładnych lat.
Naturalnie pieniądze Kolumbijczyka szybko się rozchodzą, ale ojciec
Antonio zachował sobie numer darczyńcy. Dzwoni do niego, dziękuje
i prosi o jeszcze.
Ten człowiek zaskakuje go po raz kolejny:
– Przyjadę do Caracas, ojcze. Do zobaczenia na miejscu.
Był pobożny – bez dwóch zdań.
Proboszcz pokazuje mu wylewkę, przedstawia swoje plany, daje do
zrozumienia, że potrzebuje pomocy. Jego rozmówca udaje, że się
zastanawia, choć w rzeczywistości już wcześniej wszystko sobie obmyślił.
– Wiem, jak ci pomóc, ojcze. Możliwe jednak, że moja pomoc mogłaby
urazić twoje sumienie.
I już przechodzi na ty.
– Nie mogę ci przekazać pieniędzy. Ale za to dam ci coś lepszego.
Kokainę. Najlepszą. Niech tam, dostaniesz ją ode mnie w prezencie!
Oczywiście ojca Antonia ogarnia przerażenie, ale pokusa jest tak wielka
jak wątpliwości sumienia. Ksiądz widział wokół siebie chorych, głód,
przemoc, a do tego brak jakiejkolwiek kontroli. Nasunęło mu się
porównanie godne teologa: jak zbudowano Bazylikę Świętego Piotra
w Rzymie? Z pieniędzy wpadających do puszki na jałmużnę? Dzięki
błogosławionym duszyczkom lecącym do raju? Nie. Ksiądz dobrze
wiedział, że wspaniałe dzieła sztuki renesansowej ociekają krwią biedaków.
Tych samych biedaków, którzy cierpieli dokoła ojca Antonia w zalanym
błotem barrio. A jednak rzymska bazylika istnieje i na dodatek stanowi
przykład dla całego świata. Więcej nawet: daje pocieszenie i schronienie nie
komu innemu, tylko tym, którzy nieśli jej ciężar na swoich barkach. Tym
ostatnim. Jest symbolem chrześcijaństwa, najbardziej rewolucyjną nowiną,
jaka kiedykolwiek została po wsze czasy wykuta w kolumnach, kopułach
i ogromnych ołtarzach. Ojciec Antonio nie chciał wcale wznosić bazyliki,
nie rozglądał się za dziełami sztuki. Pragnął jedynie przyzwoitego kościoła.
Poza tym zdawał sobie sprawę, że jego owieczki i tak kupują kokainę, gdzie
mogą. A kto wie, z jakimi świństwami się ją miesza? Kontrolowanie jej
byłoby więc dobrym uczynkiem, sposobem na ograniczenie szkód, które
wyrządza.
„Mógłbym dostarczać narkotyki parafianom osobiście. A płacone przez
nich pieniądze odkładałbym do kasetki, żeby im służyły. Kościół, który
powstałby dzięki temu, przypominałby im o porządnym życiu, co byłoby
z korzyścią nie tylko dla ich zdrowia, ale także dla ich duszy. Na czym niby
polega różnica między moimi pieniędzmi a pieniędzmi Leona X?”
Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że ksiądz miał rację. A handlarz
z Bogoty istotnie był pobożnym człowiekiem. Naprawdę też dostarczał
duchownemu najlepszą kokainę na świecie, tak zwaną perłę.
Perła. Tak się nazywa, bo gdy tylko wysypiesz ją na dłoń, staje się jakby
oleista i mieni się różnymi kolorami. Cudo. Na coś takiego mogą sobie
pozwolić tylko bardzo nieliczni. Na całym świecie zaledwie kilkadziesiąt
osób. Nie wyrabiają jej wielcy producenci, ale chłopi, którzy pracują na
własny rachunek. Wytwarzają ją w niewielkich ilościach z dojrzałych,
starych liści, a nie z masowo zbieranych świeżych, jasnozielonych listków.
Żeby wyprodukować perłę, potrzeba zatem czasu, nie wolno nadmiernie
wykorzystywać roślin. Trzeba się zadowolić jednym zbiorem na rok, a nie
trzema. A krzak, na którym rosną liście, rozwija się spontanicznie, więc
jeśli się go utraci, nie tak łatwo zasadzić nowy. Jego liście są większe niż
liście innych roślin uprawnych, więc łatwo je dostrzec z powietrza. Poza
tym koka pojawia się tylko na dużych wysokościach, tam, gdzie stężenie
tlenu jest niższe. Nie można jej sadzić w rzędach, bo istnieje ryzyko, że
zniszczą ją północnoamerykańskie samoloty zrzucające środki chemiczne.
Rośnie więc tylko na malusieńkich skrawkach terenu. Co więcej, trzeba ją
suszyć na słońcu, a nie w kuchence mikrofalowej. I to dwa razy: najpierw
liście, a później pastę. Pastę tę wyciska się ręcznie, jak dawniej, a nie
mechanicznie. Bo producenci normalnej kokainy zwykle posługują się
prasą służącą do suszenia kaolinu, glinki ceramicznej.
Perła to przeciwieństwo pośpiechu. Ten zaś jest przekleństwem wielkich
handlarzy narkotyków: wszystko od razu, gotówką, jak mawiają
w Ameryce Południowej, al brinco rabioso. Czy więc wchodzą tu w grę
hurtowe macerowanie w kadziach, dolewanie kwasu solnego i eteru, by
zanieczyszczenia szybciej się ulotniły? Dodawanie innych kwasów
wyciągających alkaloid, domieszki, wreszcie suszenie w kuchenkach
mikrofalowych? Co to, to nie. Perła, wyrabiana ręcznie na słońcu, jest
potem pakowana do torebek wraz z dodatkiem najczystszego oleju
jadalnego. Do wytrącenia alkaloidu i wytworzenia tlenu używa się
najlepszego wapna, które potem się usuwa. Zwykle w tym celu stosuje
się kwas solny i amoniak (to szybka metoda, która pozostawia po sobie
żółty kolor i niszczy część substancji aktywnej), tymczasem w przypadku
perły wykorzystuje się jedynie aceton i eter. Aceton wypala to, co trzeba,
czyli nieczystości, a przy tym działa w sposób naturalny, pozostawiając po
sobie różowawy odcień. Eter z kolei sprawia, że część substancji
wyparowuje. W rezultacie kokaina uzyskuje perłowy odcień. Cały ten
proces zachodzi w paście. Po jego zakończeniu zostaje jakieś sześć, może
siedem procent substancji wyjściowej. Wtedy całą tę procedurę należy
rozpocząć od nowa z cierpliwością sędziwego alchemika – pastę gotuje się,
maceruje przez trzy dni i ponownie suszy (na słońcu, naturalnie).
Jeśli produkujesz kokainę w ten sposób, potrzebujesz na to co najmniej
dziesięciu dni od chwili zerwania liści, podczas gdy w warunkach masowej
produkcji zajęłoby ci to trzy doby. Mało tego, wytwarzasz wszystkie
zapachy świata i jeśli twoja fabryczka nie znajduje się na odludziu,
pakujesz się w poważne tarapaty. Wypuszczasz bowiem w powietrze
niezwykle trujące opary, zachowując dla siebie jedynie to, co najlepsze.
Ponadto ryzykujesz, że wyjdzie ci „czarny towar”, bo przy ręcznej obróbce
łatwiej o błąd, wskutek którego substancję zeżrą kwasy, a ona sama stanie
się czarna i stwardnieje na kamień. W takim razie jesteś zrujnowany –
zniszczyłeś cały zbiór. Z czarnej kokainy uzyskasz co najwyżej crack bądź
„wolną zasadę”, którą możesz wciągać z ręcznikiem na głowie, jak gdybyś
leczył przeziębienie. To zabójczy towar, dobry jedynie dla czarnych z Los
Angeles. Albo dla Haitańczyków, którzy mieszają go ze smołą. Po prostu
paskudztwo. Stopień czystości wynosi trzydzieści, najwyżej pięćdziesiąt
procent. To odzysk z odpadów, których w hurcie nikt już nie chce.
Tymczasem perła to istne cudeńko, czyste co najmniej
w dziewięćdziesięciu sześciu procentach. Jej produkcja jest jednak
kosztowna, ryzykowna i pociąga za sobą rozmaite wyrzeczenia. Ale płacą
za nią dobrze. Jest na przykład taki jeden wieśniak w Sierra Guajira. Robi
wspaniałą perłę. Żąda za nią bardzo dużych pieniędzy, ale jednocześnie
dobrze, że nie produkuje jej więcej niż trzy kilogramy rocznie. Dzięki temu
sytuacja na rynku jest ustabilizowana, a poza tym ilość towaru i tempo
produkcji nie wypierają jakości. Perła to slow food z dżungli.
Ojciec Antonio wciąż sobie łamie głowę: „Zamiast krążyć po świecie,
czyniąc go gorszym i przyczyniając się do zła, kokaina zostałaby
uświęcona, pomagałaby biednym, a chorzy dzięki niej byliby mniej
nieszczęśliwi. Ponadto przywiązałaby parafian do ich dobrego pasterza”.
No po prostu prawdziwy roślinny baranek. Także handlarz jest
entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu. „Nie daję ci wiary,
przyjacielu – myśli sobie – ale daję ci coś, co może jej pomóc. Ty i twoja
przeklęta przez ludzi dzielnica będziecie mogli godnie żyć”. Poza
wszystkim taki interes musi przecież zaowocować jakimś kącikiem w raju
także dla handlarza narkotyków.
W umyśle biednego księdza kłębią się wątpliwości, wreszcie jednak
uznaje on, że korzyści nieskończenie przewyższają koszty. Ponadto
franciszkaninowi przychodzi do głowy pewna myśl, która o wszystkim
przesądza (to oczywiste, bo franciszkanie są najbardziej logicznie
myślącym zakonem, jaki istnieje): nie będzie dystrybuował kokainy, żeby
szkodziła. Trzeba będzie z niej korzystać na plebanii, pod jego okiem.
Stworzy taką świętą shooting gallery. Do tego elitarną: ludzie będą tam
zażywać najlepszy narkotyk, jaki kiedykolwiek wyszedł spod ludzkiej ręki.
I to w naprawdę bezpiecznych warunkach. Transportem kokainy ksiądz sam
się zajmie, bo nie chce, żeby jego owieczki mieszały się do ciemnych
interesów.
W rezultacie pieniądze potrzebne na podróże przestały być problemem,
kościół zaczął się rozwijać, stał się solidny, a wspólnota miała się świetnie.
Słowem, niemal raj na ziemi. Żeby połączyć się z Panem, nie trzeba już
chyba było nawet umierać. Ojciec Antonio od czasu do czasu latał do
Bogoty. Zamówił sobie odpowiednio uszytą i obrębioną sutannę na
podszewce, w którą zaszywał towar schowany w podłużnych woreczkach.
Wyglądało na to, że wszystko idzie jak najlepiej – przecież żaden gliniarz
nawet nie śmiałby pozwolić swemu psu, by ten obwąchał jego świątobliwe
odzienie, a poza tym na lotnisku już dobrze znali ojca Antonia. Wiadomo
było, że gorliwie uczestniczy w ćwiczeniach duchowych i w tym celu lata
po całym kontynencie.
Maszyny są jednak bezduszne. Weźmy takie schody ruchome: głupie
i toporne urządzenie, które można spotkać w każdym hipermarkecie
w kraju Trzeciego Świata. Albo na lotnisku. To tandetne taśmy, wykonane
z blachy tylko odrobinę lepszej od tej, z której zrobiony jest dach plebanii
ojca Antonia. A źle dopasowane metalowe elementy mogą na przykład
zaczepić się o skraj długiej sutanny, pociągnąć za nią i powalić ubranego
w nią nieszczęśnika. Przy okazji porwą i podziurawią jego strój, przez co
wszędzie rozsypie się ten Boży dar, biały jak najczystsza perła i oślepiający
jak karaibskie słońce.
W wyniku procesu ojciec Antonio zostaje skazany. Nie mogło być
inaczej – kokaina rozsypała się przy wszystkich, widziały to setki osób,
a dzienniki i telewizja wprost rzuciły się na tę historię. W więzieniu robią
jednak wszystko, żeby duchowny siedział tak krótko, jak się da. Cóż, jest
w Caracas taki jeden sędzia. To również człowiek pobożny, który potrafi
zrozumieć głębokie przyczyny tego, co się wydarzyło. Tak więc wsadzają
księdza za kratki, a potem po cichu go wypuszczają. Na jego korzyść
przemawiają dziesiątki zeznań: oferował jedynie konsumpcję, nie prowadził
sprzedaży. Ojciec Antonio nie był handlarzem. Nie stanowił konkurencji
ani dla detalistów, ani dla hurtowników. Mógł konkurować co najwyżej ze
śmiercią. Ona sprzedaje raj za cenę o wiele wyższą od tej, której żądał
ksiądz. Lecz z takimi problemami przyzwoity franciszkański teolog potrafi
się uporać.
Wstęp

Proponujemy tu pewne ćwiczenie. Dotyczy ono kokainy, substancji, która


ma o wiele większy wpływ na nasze życie, niż nam się wydaje. Również –
a może przede wszystkim – gdy jej nie używamy.
Kokaina. Morze kokainy.
Dzienniki lubią o niej pisać, bo wzbudza sensację: historie o gangach,
które strzelają do siebie w zaułkach śródziemnomorskich miast; efektowne
portrety drobnych handlarzy i grubych ryb; alarmujące – i pełne
stereotypów – wywody na temat rosnącego użycia głównie wśród
młodzieży na dyskotekach; wreszcie opisy badań chemicznych wody
z rzeki przepływającej przez jakieś duże miasto, które wykazują taką ilość
tej substancji w ściekach, że można by sądzić, iż ludzie konsumują ją
tonami. I wiele innych wiadomości tego rodzaju.
Czasem można natrafić na mniej fascynujące informacje, którym trudno
nadać kryminalny sznyt. Dotyczą one pieniędzy, całych
gospodarek narodowych – a nie chodzi tu wcale o jakieś słabo rozwinięte
kraiki – funkcjonujących dzięki kapitałowi pochodzącemu z handlu
kokainą. Na przykład: kolumbijskie kartele każdego roku inwestują
w system kredytowy Florydy (czwartego pod względem liczby
mieszkańców stanu, który, co więcej, w 2000 roku zdecydował o wyborze
George’a Busha na prezydenta USA) dziesięć miliardów dolarów. Bez tej
sumy cały lokalny system bankowy niechybnie by runął, co z kolei
wywarłoby wpływ na sytuację ekonomiczną na całym świecie. Raport
powstały w 1999 roku w amerykańskim Centrum Badań i Bezpieczeństwa
Narodowego stwierdza, że „[…] gdyby zlikwidować handel narkotykami,
gospodarka amerykańska poniosłaby straty rzędu dziewiętnastu–dwudziestu
dwóch procent, podczas gdy ekonomia meksykańska zanotowałaby spadek
sześćdziesięciotrzyprocentowy”.
Warto pamiętać, że dla karteli narkotykowych nie istnieją państwa czy
jakiekolwiek granice. Mówimy tu o rynkach zdolnych wywierać wpływ na
światową ekonomię. Co za tym idzie, mogą one decydować
o rzeczywistych kryteriach, które pozwalają oceniać suwerenność,
niezawisłość, egzekwowanie praw oraz stosunki międzynarodowe.
Pozornie z tym groźnym podziemiem walczy się na wszystkie możliwe
sposoby. I tak na przykład za sprawą George’a Busha seniora uruchomiono
w Stanach Zjednoczonych gigantyczny program, szumnie nazwany War on
Drugs – stworzono przerośniętą machinę, która miała militarnie
kontrolować Amerykę Południową, podpisywać porozumienia
z tamtejszymi rządami i na wielką skalę wykorzystywać zaawansowane
środki techniczne pozwalające zabezpieczać przestrzeń powietrzną
i rozpylać nad plantacjami kokainy środki roślinobójcze. W 2000 roku
struktura ta pochłonęła sto trzy miliardy dolarów z amerykańskiego
budżetu, czyli kwotę porównywalną do produktu krajowego brutto na
przykład Portugalii. Przede wszystkim jednak projekt ten od samego
początku skazany był na porażkę. O rychłym niepowodzeniu informował
już w 1992 roku raport przygotowany przez Izbę Reprezentantów.
„W 1984 roku – czytamy w nim – krzewy koki uprawiano wyłącznie
w Peru, Boliwii, Kolumbii i Ekwadorze. Dziś jednak uprawia się je także
w wielu innych krajach Ameryki Łacińskiej: w dziewięciu państwach
poddaje się ją rafinacji, dwadzieścia pięć stanowi kanały przerzutowe,
rozprowadza się ją zaś przynajmniej w osiemnastu”. By nie pozostawić
żadnych wątpliwości, dokument kończy się słowami: „Ta ekspansja jest
wynikiem działań rządu Stanów Zjednoczonych i prowadzonej przezeń
polityki represji”. Stało się tak, ponieważ za każdym razem, gdy
wspomniana machina koncentrowała swe wysiłki na jednym regionie,
narkotykowi baronowie reagowali, przenosząc uprawy i handel gdzie
indziej. To nieuchronnie doprowadziło do rozszerzenia obszarów, na
których produkuje się kokainę. Kartele cechują się ogromną fantazją, więc
w złotym dla siebie okresie potrafiły rozmieszczać ruchome lądowiska dla
samolotów na setkach atoli. Mało tego, w szczytowym momencie (czyli
w latach, gdy działał Pablo Escobar, największy handlarz narkotyków
w dziejach) zaczęły wręcz drążyć imponujący tunel pod granicą
meksykańsko-amerykańską. A linia ta jest – przynajmniej na powierzchni
ziemi – najlepiej strzeżoną granicą na świecie, o czym świadczy
przerażający mur w Tijuanie, ów betonowy potwór mający stawiać tamę
nielegalnej imigracji, który ciągnie się dziesiątki kilometrów, aż do oceanu.
Poza tym narkotykowi baronowie – jak zobaczymy – nierzadko
uważają, że międzynarodowe strategie zwalczania ich biznesu stanowią
jedynie propagandową zasłonę dymną, skrywającą w gruncie rzeczy dobre
stosunki panujące między nimi samymi a władzami. Dochody
wypracowywane na nielegalnym rynku są bowiem tak nieodzowne dla
rynków legalnych, że wszędzie narzucają politykę dobrosąsiedzką,
schowaną oczywiście za fasadą represji. Bossowie traktują War on Drugs
niczym ogromny spektakl odgrywany dla ich korzyści. Jak głosi legenda
o don Pablu Escobarze – legenda rozpowiadana przez jego następców,
miłośników i beneficjentów – założony przez niego kartel z Medellín do
ruiny doprowadziło nie co innego, tylko jego dążenie do wkroczenia na
teren polityki. Escobar nie chciał już układać się z władzami
i funkcjonować w podziemiu, zapewniając sobie w ten sposób możliwość
decydowania o ekonomicznych losach nie tylko handlarzy, ale i równie
potężnego imperium antynarkotykowego (od narodowych
i międzynarodowych policyjnych agend po różnego rodzaju instytucje,
centra badawcze, uniwersytety, a także publiczne – lecz przede wszystkim
prywatne – ośrodki odwykowe). Mamy tu więc do czynienia z dwoma
wielkimi przemysłami, które potrzebują się nawzajem, bo gdyby zabrakło
któregokolwiek z nich, pojawiłoby się widmo katastrofy.
Z kwotą stu miliardów dolarów z okładem wydawaną na militarne
niszczenie plantacji można zestawić niewielką kwotę dziesięciu milionów
przeznaczoną na obniżenie popytu i nędzne cztery i pół miliona na
zastąpienie nielegalnych upraw legalnymi. Celem tego ostatniego programu
jest nakłonienie chłopów uprawiających kokę lub mak do tego, by na swojej
ziemi zasiali rośliny mniej szkodliwe, takie jak kakao, kawa, ryż, lub też by
przekształcili uprawy w pastwiska. Strategia ta przynosi jednak
katastrofalne skutki. W biednych regionach nakazuje się rolnikom
prowadzić uprawy, które albo są niedostosowane do lokalnego klimatu,
albo nie pozwalają stawić czoła międzynarodowej konkurencji.
W rezultacie ludzie ci cierpią głód i ochoczo zaczynają współpracować
z handlarzami narkotyków, którzy jako jedyni mogą zaoferować im
perspektywę przetrwania.
Wszędzie, we wszystkich krajach „dotkniętych” planami alternatywnego
rozwoju sformułowanymi przez USA lub ONZ plantacje narkotyków się
powiększają. Nie brak przy tym i paradoksów. Na przykład na Wybrzeżu
Kości Słoniowej w początkach lat dziewięćdziesiątych uprawy ryżu
wspierano ze środków Międzynarodowego Funduszu Walutowego, budując
ogromne tamy tak obecnie kosztowne w utrzymaniu, że produkowany tam
ryż przegrywa z tajlandzkim, którego produkcja jest na dodatek
subsydiowana przez tenże Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Efekt?
W ostatniej dekadzie XX wieku Wybrzeże Kości Słoniowej stało się jednym
z najważniejszych na świecie producentów marihuany. Nie mniej
katastrofalne jest wykorzystywanie na masową skalę środków
roślinobójczych zrzucanych z amerykańskich samolotów na lasy na całym
kontynencie – substancje te niszczą przede wszystkim niewielkie poletka
należące do campesinos. Działający w tym regionie handlarze narkotyków
kontrolują dziś terytorium dziesięciokrotnie większe niż wcześniej, to
znaczy zanim rozpoczęto tę akcję.
Ogromna dochodowość narkotyków powoduje, że pozwalają one
szybciej niż cokolwiek innego dorobić się fortuny, a równocześnie
przesądzają o losach wojen poprzez – na przykład – mechanizmy
trójstronnego handlu narkotykami i bronią, dzięki którym w byłej
Jugosławii obchodzono międzynarodowe embarga. Narkotyki są także
narzędziem w rękach nowych, pozbawionych skrupułów elit polityczno-
biznesowych, które po rozpadzie biegunowego układu sił USA–ZSRR doszły
do władzy w wielu częściach świata.
Jednak dlaczego taki towar jak kokaina (czy mak, tak dziś ważny nie
tylko z perspektywy Azji Środkowej, targanej wojną w Afganistanie, ale
także całego Zachodu) stał się filarem światowej ekonomii? Jeden dolar
zainwestowany w wytworzenie kokainy przynosi w całym łańcuchu
produkcji i dystrybucji dochód rzędu tysiąca dolarów – nigdy w dziejach
człowieka nie istniał aż tak dochodowy produkt. Co powoduje, że ludzie
zajmujący się tą rolniczą produkcją, porównywalną przecież do innych,
mają tak wielką władzę? Odpowiedź jest prosta, tyle że wprawia
w zakłopotanie: otóż sztucznie stwarzane trudności z dostępem do rynku
detalicznego. Mówiąc krótko – prohibicja.
Wbrew temu, co się może wydawać, ciężar wydatków spoczywa na
krajach produkujących kokainę, gdy tymczasem zyski czerpią bogate
państwa. Rany odniesione w Wietnamie być może już się zabliźniły, lecz
obrażenia, które powstały w toku tak zwanej wojny z terroryzmem,
prowadzonej w Afganistanie i Iraku, będą widoczne jeszcze przez wiele lat.
Przykre skutki walki z narkotykami odczuwają jednak nie tylko Stany
Zjednoczone, ale także cały świat. W chwili gdy znosi się bariery ochronne
i gdy lokalne gospodarki muszą zacząć radzić sobie ze światową
konkurencją, dla mieszkańców najbiedniejszych państw jedynym
konkurencyjnym surowcem są właśnie narkotyki. Na obszarze, który kiedyś
zwano Południem Świata, chętnie uznaje się je za towar legalny. Trudno
zakwestionować to podejście, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że
większość dochodów płynących z handlu nimi nie trafia do producentów,
ale – o czym świadczy wspomniany już przypadek Florydy – bezpośrednio
do świątyń legalności, jakimi są banki działające w bogatych krajach. Dla
chłopów zostaje mniej niż pół procent ze sprzedaży towaru na Zachodzie.
Nie ma też lepszego sposobu na spłacanie długów zagranicznych. Tocząca
wojny z narkotykami Północ Świata – jeśli w czasach globalizacji można
jeszcze w ogóle posługiwać się tym terminem – zdaje się przykładać do
nich podwójne standardy. Z jednej bowiem strony, gdy zagrażają zdrowiu
młodzieży, uznaje je za narzędzie szatana, z drugiej zaś – kiedy
wypracowany przez nie kapitał zasila bankowe sejfy – traktuje je jak mannę
z nieba.
Jaką w ogóle demokratyczną kontrolę można zatem sprawować nad
rynkiem zdominowanym przez przestępczą ekonomię? Co możemy
powiedzieć o wojnach na świecie, jeśli nie chcemy dostrzec, jak bardzo
zależne są one od interesów i różnych grup, których to czynników nie
sposób już ujmować w dotychczasowych kategoriach?
Wprost rzecz ujmując, kiedy będziemy tu poruszać temat narkotyków
i związanej z nimi ekonomii, nie będziemy mówić tylko o jednym zakątku
naszej planety. Bo też perspektywa, którą chcemy tu zarysować, to nie
spojrzenie na przestępczy świat, ale – przestępcze spojrzenie na świat.
A jednak historie z kokainą w roli głównej, a przynajmniej te
przedstawiane w gazetach lub w telewizji, zwykle ukazują obieg tej
substancji (jednej z najbardziej dochodowych w dziejach) jako siatkę
kurierów chowających towar w podwójnych denkach walizek lub
połykających go w postaci specjalnych kapsułek niewrażliwych na soki
trawienne. Ile kokainy można przewieźć z jednego kontynentu na drugi
w taki sposób? Parę kilogramów? Parę kwintali? Przecież morze białego
proszku, które zalewa Europę i oddziałuje na jej losy, nie może przepływać
w walizeczkach, sfingowanych protezach czy kapsułkach dożołądkowych!
Żeby kontrolować rynek – choćby tylko ten europejski – potrzeba ton
czystej kokainy, dzielonych na niewielkie działki, które potem z zyskiem
sprzedaje się poszczególnym klientom.
Tony. Czyli statki, cargo, kontenery – słowem, wielkie, łatwo namacalne
ilości, zajmujące sporo miejsca. Dziwnym trafem jak dotąd nikt nie opisał,
w jaki sposób taka ilość towaru przechodzi przez porty i lotniska
wyposażone w najbardziej zaawansowane urządzenia kontrolne. A jeszcze
mniej pisano o tym, jak oszukuje się celników, jak unika się legalnych
kontroli – również tych podatkowych – wreszcie jak przygotowuje się
dokumenty potrzebne do przetransportowania tych gór białego proszku.
Próba zrozumienia owych mechanizmów to nie czczy kaprys. Choć nie
brakuje analiz ani danych, tak jak nie brakuje biografii wielkich
przestępców, to jednak wciąż nie ma prawdziwej opowieści o tym
środowisku, o którym nic nie wiemy – o jego praktykach, wrażliwości, skali
wartości, o panujących w nim relacjach, w końcu o wizji świata tych ludzi.
Jeśli nie chcemy po raz kolejny popaść w klisze znane z filmów
oraz z wystąpień konformistycznych sędziów i prawników, dobrze jest od
czasu do czasu zawiesić osąd moralny czy estetyczny i spróbować spojrzeć
na świat oczyma tych, którzy żyją i zbijają swoje fortuny w tej strefie
cienia.
Książka ta zrodziła się z próby – i to, prawdę powiedziawszy, śliskiej
próby – oddania głosu tym „ludziom w cieniu”, wysłuchania bez cenzury
opowieści o ich sztuczkach i zrekonstruowania ich metod po to, by stanąć
oko w oko z owym monstrum (czyli w dosłownym sensie – „z tym, co
niezwykłe i dziwne”), które tak bardzo fascynuje, ale które nie pozwala
o sobie mówić. Kiedy zrozumiemy, jak ukrywa się tonę kokainy, jak
oszukuje się celników, jak jest zorganizowane to gigantyczne imperium,
które skrótowo nazywamy „handlem narkotykami”, i jak współdziała ono
z konkurencyjnym mocarstwem (które bylibyśmy skłonni nazwać
„imperium dobra”), będziemy mogli inaczej spojrzeć na nasze codzienne
życie i podstawowe kategorie, za pomocą których je opisujemy. Zaczniemy
wręcz nieufnie spoglądać na samochód, który posiadamy, na kabel
doprowadzający prąd do naszego domu, na komputer sprezentowany przez
darczyńcę jakiejś organizacji dobroczynnej. Chcąc uzyskać ten wnikliwy,
acz nieprzyjemny ogląd, musimy choć raz wejść w skórę kogoś innego.
Widok ten nie jest przyjemny, ale okazuje się nieodzowny, jeśli chcemy
uważać się za kogoś, komu przysługują prawa obywatelskie.
Opowiedziane w tej książce historie są w najdrobniejszych nawet
szczegółach prawdziwe. Dobrze jednak cały czas pamiętać, że ich
narratorem jest zawsze uczestnik tych wydarzeń, przestępca. Styl,
wrażliwość, dobór obrazów, komentarz, nawyki myślowe i językowe – to
cały on. I to nie kto inny, tylko on wyznaje tę nienormalną etykę, która daje
o sobie znać w jego opowieściach. Nienormalną i zaskakującą. Nikogo
pewnie nie zdziwi, że człowiek, który to wszystko opowiada, woli
zachować anonimowość – porady, którymi nas raczy, nie są pozbawione
elementu ryzyka, i to nie tylko na płaszczyźnie prawnej.
Historie te opowiadają o jednej z najbardziej radykalnych transformacji,
jakie przeszła światowa ekonomia. Dają one kontekst pozwalający spojrzeć
na dzisiejszy świat w sposób o wiele bardziej paradoksalny – co nie znaczy,
że mniej owocny – niż ten, do którego przywykliśmy. Są to jednak także
opowieści o konkretnych ludziach, o ich dyskusyjnych gustach, przygodach
oraz igraniu z losem. Zostały zebrane w przekonaniu, że podręcznik handlu
narkotykami – nawet w formie zbioru opowiadań – może (i to już nie jest
żaden paradoks) zaoferować pewne środki obrony przeciwko nadmiernej
władzy związanej właśnie z przemytem narkotyków. Powiada się, iż jedną
z największych sztuczek diabła było wmówienie ludziom, że on nie istnieje.
Albo że jest zupełnie czymś innym.
Lekcja pierwsza
Zagadnienie

Przezwyciężyć korupcję
Działać „za plecami” – oto sekret nad sekrety. Jesteś tu, żeby go odkryć. To
przebłysk geniuszu, wynalazek, rewolucja. Dostawa za plecami zmieniła
handel narkotykami, zmieniła ekonomię, zmieniła świat. Pomysł jest prosty,
a takie pomysły okazują się najlepsze, choć miewają nieprzewidywalne
skutki. Chodzi o to, by przerzucać tony kokainy, wykorzystując legalną
gospodarkę. Jednak żeby zrozumieć, jak to działa, i samemu z tego
korzystać, musisz wcześniej dowiedzieć się paru rzeczy.
Oglądałeś Pulp Fiction? Kiedy wchodził na ekrany, trwała wojna
z narkotykami. Tarantino zrozumiał wtedy coś, czego stratedzy Busha nie
potrafili sobie nawet wyobrazić, mianowicie to, że właśnie zmieniał się
rynek. W Stanach panował głęboki kryzys, uśmiech Ronalda Reagana znikł,
a euforię rozwiał czarny poniedziałek, czyli dzień, w którym pękła
finansowa bańka lat osiemdziesiątych. Koniec epoki obowiązkowego
sukcesu i upajających się nim japiszonów. Zamiast tego kupa wyrzuconych
na pysk czterdziestolatków, którzy przestali nagle się dorabiać i robić
obowiązkową karierę. Wielu z nich zaczęło na północ od Tijuany przełykać
gorzki owoc bankructwa. Oczywiste, że zwracamy uwagę na popyt. Mamy
ludzi, którzy tak jak w innych korporacjach śledzą tendencje konsumentów.
Tylko idiota mógł wtedy myśleć, że będzie sprzedawał środki pobudzające
tym biedakom ubranym w krawat z zeszłego sezonu. Stany, które przestały
być eldorado, potrzebowały czegoś bardziej na luzie. Nadszedł czas, żeby
zróżnicować ofertę, zaproponować coś innego, najlepiej środki
uspokajające. I popatrz, co się stało w kinie: zamiast wiecznie wciągających
linijkę koksu, wyżelowanych killerów, których pełno w filmach w tamtym
okresie, dostajemy Samuela L. Jacksona i Johna Travoltę, którzy mimo
garniturów szytych na miarę i zawodowego spokoju wyciągają strzykawkę
i gumę niczym pierwszy lepszy ćpun z Neapolu lub Marsylii.
Tak, do obiegu zaczynają trafiać substancje relatywnie nowe, takie jak
syntetyczne wersje extasy (w rzeczywistości używały ich już szkopy
w czasie I wojny światowej), i powracają do łask dawne halucynogeny, na
przykład LSD. Jednak północnoamerykańscy odbiorcy masowo żądają od nas
starej dobrej heroiny, królowej uspokajaczy. W latach dziewięćdziesiątych
zapotrzebowanie na heroinę wzrasta w Stanach o trzysta procent – i to od
gett na południowym zachodzie po wielkomiejską klasę średnią. Naturalnie,
dostosowuje się do tego także produkcja. Inwestycje w transporty z Azji są
drogie, a przecież ziemia i w naszych stronach jest dobra. W Boliwii,
Kolumbii, Gwatemali, Peru, a przede wszystkim w Meksyku – ludzie
zabierają się do sadzenia nowej roślinki: amapoli, czyli maku, z którego
można uzyskać opium.
Zmienia się świat, zmienia się rozkład sił. Na znaczeniu tracą
historyczne, w tym włoskie, organizacje, które dotąd kontrolowały
produkcję i transport narkotyków. Większość heroiny zaczynają dostarczać
do Stanów Meksykanie i to oni wypierają dawnych bossów.
A co z kokainą? No trzeba znaleźć dla niej nowe rynki zbytu, bo jest
ryzyko nadprodukcji, a także pojawiają się problemy znane każdemu
sprzedawcy, któremu kiedyś zalegał w magazynie niesprzedany towar.
Takim rynkiem okazuje się Europa, tyle że to niełatwy teren, bo o kokainie
zwykło się tu myśleć jako o narkotyku luksusowym, używce dla bogaczy na
specjalne okazje. Rynek niszowy, można powiedzieć. Jednak na początku
zeszłej dekady zalanie go towarem na masową skalę to już kwestia być albo
nie być. Trzeba więc pokonywać Atlantyk z niespotykaną dotąd ilością
towaru. A skoro należy wymyślać nowatorskie strategie, narkotykowa
logistyka zaczyna wymagać nowych perspektyw, nowych reguł, nowych
specjalności. No i w tym momencie do gry wchodzą ci, którzy
w środowisku znani są jako „systemowcy” – to oni są bijącym sercem
handlu hurtowego, to oni są genialnymi specami od logistyki, którzy
potrafią zorganizować transport ton białego proszku w taki sposób, by
uniknął policyjnych sieci i innych „przeszkód uprzykrzających życie
każdego przedsiębiorcy”. Mówiąc krótko: zjawiamy się my.
Choć rynek się zmienia i dopasowuje do globalnych przemian, to
zarazem wciąż pozostaje ogromny i stale oferuje wspaniałe okazje tym,
którzy umieją się zorganizować. Możliwości są niemal nieskończone.
Zatem – do roboty.

Wojna karteli
Problemem była korupcja. Około 1986 roku pięćset kilo towaru
wyprodukowanego w dziczy przez kolumbijski kartel Cali i wysłanego do
portu w Buenaventura kosztowało sporo. Po pierwsze, trzeba było opłacić
kierowców, po drugie, chcąc uniknąć pytań już w samym porcie, trzeba
było zapłacić również tabunowi celników. Na przykład: towar – jak to
często wtedy bywało – ładowało się do kontenerów z kawą (nazywaliśmy je
krypami) wysyłanych do Los Angeles lub do San Diego. W tamtym
czasie nie przejmowano się zbytnio zabezpieczaniem go, nikt poważnie nie
myślał o dodawaniu substancji, które miały zmylić psy lub oszukać
densytometry. Ukrywanie towaru nie było wtedy aż tak istotne. Wkładałeś
go do worków z kawą i już. Zabezpieczenia nie były potrzebne, bo i w Los
Angeles, i w San Diego miałeś w porcie swoich ludzi, przede wszystkim
policjantów, a także psy. Nie wiedziałeś? To my prowadziliśmy na
Karaibach większość hodowli psów szkolonych do wykrywania
narkotyków. Zabawne, nie? I oczywiście chętnie obdarowywaliśmy policję
naszymi najlepszymi zwierzakami. Dawaliśmy psy, które potem miały
przechwytywać nasz towar.
No tak to już jest.
Mieliśmy więc w kieszeni nie tylko policjantów, ale także tamtejszych
spedytorów, specjalistów od transportu, celników. Jankescy gliniarze,
porucznicy i kapitanowie, cenią się jednak o wiele bardziej niż kolumbijscy
cholos, nawet jeśli ci ostatni są obwieszeni pagonami, sznurami i galonami.
Nie zapominaj też o tych wszystkich, którzy są potrzebni między
Buenaventurą a San Diego: o kapitanie statku, nawigatorach, załodze. To
masa ludzi do opłacenia. Nie wiem, czy jasno się wyrażam: są
skorumpowani, a więc dają się przekupywać. Każdemu. To znaczy: są to
ludzie, którym nie możesz ufać.
Krótko mówiąc, zbyt wiele wydatków i zbyt wiele zamieszanych w to
wszystko osób, które prędzej czy później chętnie będą śpiewać.
Podstawowa rzecz, którą musi wiedzieć dobry handlarz, to banał nad
banały. Łatwo jednak o nim zapomnieć, zwłaszcza w pięknej scenerii,
w obliczu hojnego gestu, w towarzystwie pięknej kobiety. Chodzi o to, że
każdy człowiek ma swoją cenę.
O tej zasadzie pamiętali – i to aż nazbyt dobrze – szefowie karteli, które
piętnaście lat temu toczyły ze sobą wojnę. W każdym porcie z łatwością
można znaleźć byle płotkę gotową opowiedzieć masę rzeczy,
a przynajmniej rzucić dwoma, trzema nazwiskami ludzi ważniejszych od
siebie, jeśli tylko dobierze się do niej jakiś policjant żądny awansu. A żeby
policjant dobrał się do właściwej płotki, wystarczy jeden cynk. Tak się
załatwia konkurencję. W rezultacie na przełomie lat osiemdziesiątych
i dziewięćdziesiątych doszło do załamania na rynku, miliardy poszły
w błoto, przepadła kolosalna ilość towaru, pieniędzy, wielu rzutkich ludzi
skończyło za kratkami albo – co gorsza – zostało objętych federalną
ochroną przewidzianą dla tych, którzy poszli na współpracę.
W tamtym czasie nie było innej możliwości: każdemu – od marynarza
na bananowcu po spedytora, a czasem także zwykłemu włóczędze, który
dzień i noc wałęsał się po nabrzeżu lub w poczekalniach na lotnisku –
każdemu musiało coś skapnąć. A sam rozumiesz, że przy bezlitosnej
konkurencji, jaka się wtedy wytworzyła, organizowanie dużych transportów
stało się kłopotliwe. Dobrze zabezpieczona walizeczka, kapsułki
dożołądkowe, tak, te mogłeś zawsze przewieźć, ale, na litość boską, ile tam
mogłeś zmieścić? Problem polegał na tym, że wojna między kartelami
osiągnęła apogeum dokładnie w chwili, gdy zaczął otwierać się ogromny
rynek europejski.

Kokaina zalewa Europę


Jako pierwsi obudzili się Chorwaci. Już od jakiegoś czasu wiedzieli, że
będzie wojna, a jak świat światem wojna to złoty interes dla wszystkich.
Serbowie kontrolowali szlaki tureckiej heroiny i dostawali dolę od całego
towaru przerzucanego na zachód. Tymczasem Chorwaci, którzy chcieli
oddzielić się od dawnej Jugosławii, zaczęli w pewnym momencie
konfiskować wszystko, co przechodziło przez ich terytorium. Uwierzysz
w to? W 1990 roku Interpol wyróżnił ich policję jako najskuteczniejszą,
biorąc pod uwagę ilość zarekwirowanej heroiny. Potem, w 1991 roku,
ni stąd, ni zowąd ta najwydajniejsza policja w Europie nie potrafiła już
skonfiskować ani grama. Proste – sami weszli w ten biznes. Stali się już
wtedy niepodległym państwem i zaczęli brać łapówki na równi
z funkcjonariuszami z Belgradu. W tym momencie trzeba było zmienić
szlak przerzutu heroiny. Serbowie nie chcieli tracić największych udziałów
w tym interesie i w efekcie heroina naprawdę przestała przechodzić przez
Chorwację.
Na miejscu byliśmy jednak my. No akurat nie ja, bo nie lubię pracować
ze Słowianami. Są okrutni, mordują tylko po to, żeby pokazać, kto tu
rządzi. Mają mentalność kompletnie różną od południowoamerykańskiej.
Dawni chorwaccy naziści, którzy po II wojnie światowej uciekli do Ameryki
Południowej i tam dorobili się fortun na transakcjach powiązanych
z kokainą, w przededniu wojny narodowej (czyli czegoś, na co tylko
czekali) mogli połączyć pożyteczne (interesy) z przyjemnym (miłość do
ojczyzny). Mieli kontakty z ludźmi kalibru Fidanzatich czy – choć tylko
z powodu prania brudnych pieniędzy – Caruanów-Cuntrerów, którzy
działali na Antylach, na Arubie. Czyli z cosa nostrą. Ta zaś miała swoich
sprytnych ludzi na granicy z nową Chorwacją – jeden z nich stał się nawet
sławny, wiesz… Felicetto Maniero1… Nazywano ich mafią znad Brenty –
to była cosa nostra plus Chorwaci. Mafia znad Brenty kontrolowała szalenie
ważne szlaki kokainy prowadzące z Andów prosto do Zagrzebia, gdzie
tymczasem byli naziści z Hercegowiny (czyli wkurzeni na cały świat
chorwaccy górale, tworzący klany jeszcze bardziej zamknięte niż te
z Kalabrii, a więc idealnie nadające się do naszej działalności) opanowali
kilka ministerstw, a w szczególności to najbardziej wówczas dochodowe,
czyli Ministerstwo Obrony. Zawiadywał nim nasz Gojko Šušak, który
jeszcze rok wcześniej prowadził pizzerię w Montrealu. Potrzebowali tych
narkotyków, bo musieli zapłacić za niepodległość i co najmniej kilka wojen.
Towar z kolei musiał krążyć, a wskutek spadku spożycia w Stanach –
trafiać na nowe rynki zbytu. Nadszedł czas, by zmienić szlaki. Teraz
eldorado znajdowało się w Europie.
Tak to wygląda. Ilekroć jakimś cudem interes prywatny pokrywa się
z interesem publicznym, wybuchają rewolucje. Dla nas to była rewolucja.
Nigdy jakoś nie mogłem się zdecydować, czy lubię Włochów czy nie.
Oczywiście nie mam tu na myśli organizacji! Od nich wszyscy się uczyli.
W moich stronach nie ma nikogo, kto by nie pamiętał ludzi takich jak Sam
Giancana. Był w pewnym sensie ojcem Stanów Zjednoczonych, nawet jeśli
jego wielkiego nosa nigdy nie umieszczą na Mount Rushmore. Pamięta się
także o jego następcach, ludziach mniej rzucających się w oczy,
elegantszych, których synowie zostali gubernatorami. To osoby, od których
zawsze można się czegoś nauczyć – każdy ich ruch, każdy gest może stać
się dla ciebie nauką, o ile nie jesteś w ciemię bity.
We Włoszech panuje jednak niemal naturalna tendencja do tworzenia
monopolu, do dogadywania się z tym, kogo akurat się lubi. Włoch z trudem
potrafi pojąć prawdziwy sens liberalizmu. I bardzo dobrze, a co tam. Ale na
mój gust najważniejszy jest profesjonalizm. Włosi po mistrzowsku
zakładają rodziny i zapewniają im pole do działania. Jednak jeśli chodzi
o technikę, o logistykę, tymi kwestiami rodziny się nie zajmują. One dają
pieniądze, otwierają rynki, kontrolują je za pomocą swoich żołnierzy. Poza
tym, kiedy wchodzą w grę kwestie bardziej techniczne, to zwracają się do
profesjonalistów, którzy umieją rozwiązywać konkretne problemy.
Potrzebują ludzi, na których mogą polegać, kreatywnych, praktycznych,
oszczędzających czas i pieniądze swoich klientów. A nie ma takich wielu,
uwierz mi. I dlatego trafiają się świetne okazje. Ludzie tacy jak my nie
robią kariery w rodzinach – jesteśmy przedsiębiorcami, jesteśmy niezależni.
W działaniu na dużą skalę przydaje się nieprzewidywalność, ale
i umiejętności organizacyjne, zdolność zarówno do planowania, jak i do
improwizowania. Niczym się nie różnimy od najlepszych menedżerów,
jesteśmy może tylko nieco lepsi, a to z racji dodatkowych trudności, które
musimy pokonywać.
Tak więc daj sobie spokój z wyobrażeniami, które sobie wyrobiłeś,
oglądając filmy. Jeśli już kupiłeś tubkę z żelem do włosów i prążkowany
garnitur, możesz je wyrzucić. Kim, z technicznego punktu widzenia, jest
systemowiec? Szefem firmy usługowej. Nikim więcej. Nieważne, czy
klientami są głowy państw, wojskowi, partyzanci, mafiosi czy
pseudopolitycy. Są to skrajne ogniwa łańcucha – z jednej strony produkują,
z drugiej sprzedają narkotyki i czerpią dochody z detalicznej sprzedaży
towaru zakupionego w hurcie. Ci ludzie nie zajmują się przewozem, bo to
zbyt niebezpieczne i skomplikowane. Pośrodku tego łańcucha nie ma
miejsca na rodziny, honor, cyngle i Morriconego. To kwestia naukowego
podejścia do umiejętności organizacyjnych. U mnie nauczysz się strony
technicznej. Po mity zgłoś się do innego okienka.
Wszystko ci zaraz wyjaśnię, ale musisz być cierpliwy i nadstawić uszy.
Zawsze, po prostu zawsze musisz wychodzić z założenia, że o ile wszystko
pójdzie dobrze, będziesz mógł się nieźle zabawić. Ale żeby tak się stało,
najpierw musisz rozprawić się z konkurencją. Pistolety czy groźby nie
pomogą ci jednak utrzymać się na rynku. Klienci nie decydują się na ciebie
ze strachu ani dlatego, że im się podobasz. Wybierają twoje usługi, bo jesteś
skuteczny. Jeśli chcesz działać długofalowo, musisz wyrobić sobie taką
pozycję, która pozwoli ci wybierać klientów. To ty masz wybierać
komunistycznego caudillo, nostalgicznego mafiosa lub pułkownika Northa,
a nie oni ciebie. Dopiero wtedy wiesz, że jesteś kimś. Ten świat to
środowisko, w którym wielu ludzi chętnie decyduje za ciebie i wie, jak
ustawić cię do pionu, jeśli zajdzie potrzeba. A chodzi o to, żebyś zdobył
szacunek. Mnie się udało. Doszedłem do tego, że miałem otwarty kredyt na
kokainę wartości dwóch milionów. To znaczy u szczytu kariery mogłem
utracić ładunek warty dwa miliony i nie ponieść za to konsekwencji – nie
musiałem za to płacić ani z własnej kieszeni, ani własną głową. Bo mi,
przyjacielu, ufano. Pracowałem dla Orejuelów w Cali, dla Castro i Tirofijo.
Przez wiele lat jako jedyny działałem na tak wysokim poziomie. A to
dlatego, że rozwiązałem największy problem, przed jakim stawały kartele,
a poza tym wymyśliłem najlepsze sposoby przewozu, udoskonaliłem
różnego rodzaju przykrywki, wreszcie wynalazłem trik nad triki: dostawę
za plecami. Jestem jednym z tych, którzy otworzyli Drogę na Południe.
Niewiele wcześniej rozpadło się imperium Pabla Escobara. Don Pablo
przejdzie do historii, bo wypracował pewną metodę, którą narzucił naszej
branży. Cechował się inteligencją. Jako pierwszy zrozumiał, że
korumpowanie jest niewygodne, i próbował zastąpić je jednym ze swoich
wynalazków. To był człowiek, który planował wszystko na dużą skalę. Tak
też było z tunelem.

Don Pablo Escobar i pozioma winda


Zgoda, do łagodnych nie należał. Ale był jowialny, pełny życia, błyskotliwy
i naprawdę dbał o swoich ludzi. Tak przynajmniej uważali wszyscy
w czasach, kiedy znajdował się na szczycie. Wiesz, kogo przypominał z tą
swoją trochę krecią, sympatyczną twarzą, czarnymi oczami, wiecznie jakby
mówiącymi „główka pracuje”, z tymi kręconymi włosami, rzednącymi na
skroniach, i ciemnymi wąsami? Wiesz kogo? Gianniego Minà2. Słowo.
Wtedy był jeszcze na fali, jeszcze nie zaszedł władzy za skórę tak bardzo,
żeby ta chciała się go pozbyć. I cieszył się taką swobodą działania, że
później nikt już zapewne podobnej nie miał. Właściwie to on wraz
z Orejuelami z Cali i paroma innymi zawiadywał całym towarem idącym
do Stanów. Jego ulubionym sposobem na przerzuty były kwiatki. Kolumbia
to wielki producent kwiatów, no wiesz, bioróżnorodność i takie tam
pierdoły. Te rośliny to kapitalna pozycja w narodowej gospodarce. Escobar
wypełniał kontenery na kwiaty proszkiem, który wysyłał samolotem prosto
na północ. To była dobra metoda, pod warunkiem że kontrolowało się
celników.
Ponadto don Pablo jako pierwszy zrozumiał, że ziemią obiecaną jest
Meksyk. Kraj ten odgrywał istotną rolę w systemie logistyki, na który
składała się ogromna siatka lądowisk w dżungli, lekkich samolotów,
motorówek. Była tam nawet łódź podwodna kursująca do Kalifornii.
Escobar miał jednak jeszcze większe plany, więc kiedy wreszcie zjawił się
w Meksyku, dobrze się tam zorganizował.
Nie było to łatwe, bo tamtejsi handlarze to ludzie straszni, gwałtowni,
narkomani, pozbawieni skrupułów mordercy, kochają tortury. Są inni od
Kolumbijczyków i ogólnie mieszkańców Ameryki Południowej. Może
bardziej mistyczni, sam nie wiem. Ci wszyscy ich więksi i mniejsi święci to
prawdziwy przemysł. Nawet w to wierzą, a czary to element rytuałów,
dzięki którym czują się niezwyciężeni. Czary, dobrze naoliwiona broń
i kontrola granic – dla don Pabla był to twardy orzech do zgryzienia. Ale
miał jedno: plata – srebro, czyli gotówkę – i wiedział, jak z niej korzystać.
Wiedział też, że pieniądze to nie wszystko, że potrzeba jakiegoś symbolu.
Żeby zdobyć uznanie rywali, trzeba umieć okazywać siłę swojej władzy
i pokazywać środki, jakie ma się do dyspozycji. Tak więc chcąc podbić
Meksyk, musiał działać w rzucający się w oczy sposób. Do Tijuany towar
wysyłał ciężarówkami. Były to relatywnie małe ilości, bo lądowa granica ze
Stanami Zjednoczonymi stanowiła większy problem niż lotniska.
Organizacja Escobara wykorzystywała schowki na kokainę zrobione
w wielkich zbiornikach tirów jeżdżących autostradą panamerykańską.
Kiedy ciężarówka docierała na miejsce, zbiorniki wymontowywano
i zamieniano na inne. Nie trwało to długo, bo łatwo było się domyślić, o co
w tym wszystkim chodzi. Potem don Pablo zaczął wysyłać towar
w cysternach. Ale i ten sposób nietrudno rozszyfrować – wystarczyło, żeby
celnicy sprawdzili, ile hektolitrów zadeklarowano, a potem pomierzyli,
policzyli i ustalili masę wozu.
Któregoś pięknego dnia w okolicach Ciudad Juárez don Pablo wpada
jednak na pomysł swego życia. Prawdę mówiąc, miał mniej więcej jeden
taki pomysł na tydzień, a przy tym nie wszystkie były takie świetne. Tym
razem jednak ma w planach bez wątpienia wielkie przedsięwzięcie. Na
początek stawia w El Paso, po teksańskiej stronie, halę, w której zaczyna
sprzedawać materiały budowlane. Oczywiście wykorzystuje do tego jak
zwykle podstawione osoby. Jak przystało na prawdziwego handlarza
narkotyków, ma masę dolarów w gotówce – w każdej chwili dysponuje
blisko piętnastoma miliardami. To kwota równa PKB małego państwa.
Z pieniędzmi trzeba obchodzić się tak jak Pablo Escobar. Trzymał je
w wielkich, wentylowanych pomieszczeniach, podziemnych cysternach,
które wyposażono tak, żeby uniknąć szkód wynikłych z długiego
przechowywania. Mało tego, umieszczone w próżniowych paczkach
banknoty nawilżano, by nie uległy sproszkowaniu. Kosztowna sprawa, ale
lepsze to niż konfiskata. Opakowań próżniowych używamy w dalszym
ciągu. Paczka robi się tak mała, że nawet sobie tego nie wyobrażasz. Pół
miliona dolarów jesteś w stanie zmieścić niemal w kieszeni. A forsa
zajmuje dużo miejsca. Nie uwierzysz, ale kiedy chodziłem z walizkami
z pieniędzmi, miałem większego pietra, niż kiedy chodziłem z kokainą. Co
do pieniędzy, to też musisz dać sobie spokój z różnymi bajkami typu
pozorowane operacje, przelewy z firmy do firmy, niejawne transakcje,
cyberfinanse. W naszym sektorze płaci się jedynie gotówką, co bez
wątpienia jest kłopotliwe. Escobar płacił banknotami jedno-
i dwudziestodolarowymi, bo wzbudzają mniej podejrzeń. Takie nominały,
choćby próżniowo pakowane, swoje zajmują.
No więc otworzywszy już magazyn w El Paso, don Pablo zaczyna
kupować działki w Juárez i tam także zakłada firmę z materiałami
budowlanymi. Mówiąc krótko, wydając miliony, w rok buduje
trzykilometrowy, klimatyzowany tunel, oświetlony halogenami, w którym
jeżdżą ciche wózki na gumowych kołach. Jest to technologiczna perełka,
która jak żyletka przecina najlepiej strzeżoną granicę na świecie. Ludzie
Escobara wywożą wydobytą ziemię zakrytymi ciężarówkami i rozrzucają
na niedalekiej pustyni. Prace prowadzą kolejne grupy robotników,
techników, inżynierów, a co kilkadziesiąt metrów don Pablo zmienia firmy,
dzięki czemu nikt tak naprawdę nie zna całego projektu ani trasy. Tak
kiedyś działali wojskowi architekci, którzy budując podziemne umocnienia,
chcieli zachować w tajemnicy przebieg korytarzy przeciwminowych.
Oczywiście don Pablo nie może być przez to absolutnie pewien, czy
drążą tunel we właściwym kierunku, ale ma szczęście i trafia dokładnie
w swoją teksańską halę. Pod ziemią zaczynają wędrować gigantyczne ilości
kokainy. Tunel jest wyposażony w system taśmociągów do załadunku
i wyładunku, don Pablo nazywa je „poziomą windą”. Prawdziwe cudo.
Trwało to jednak krótko. Całą tę inwestycję zniszczył banalny, cholerny
donos. Po stronie amerykańskiej zorientowano się, że płynie do nich morze
towaru. Statystyki konsumpcji i konfiskat wyraźnie poszły w górę, a cena
w Teksasie w krótkim czasie spadła z trzynastu tysięcy za kilogram do
sześciu i pół, czyli o połowę. Amerykańska agencja antynarkotykowa DEA
i FBI zaczęły szukać kogoś, kto będzie dla nich szpiegował.
Biorąc pod uwagę iście faraońskie metody Escobara i czasy, w których
działał, nietrudno było znaleźć ptaszka gotowego wyśpiewać to i owo. Ktoś
powinien był powiedzieć don Pablowi „działaj po cichu”, ale on nie był
kimś, kto działa po cichu. Tak czy owak, zawczasu dowiedział się o tym, że
ktoś na niego doniósł, i udało mu się wszystko zdemontować, więc koniec
końców znaleźli tylko dziurę w ziemi i ani śladu po tych urządzeniach jak
z science fiction. Jeszcze dzisiaj niewielu ludzi wie, jak to tam pod ziemią
naprawdę wyglądało. Również rozbiórka była ze strony Escobara
arcydziełem. Interes ten jednak skończył się na dobre. Nadeszła chwila, by
wymyślić coś nowego. Nowego pod względem koncepcyjnym, a nie
ilościowym czy technicznym.
W tamtym czasie spora część kolumbijskiego towaru wyruszała
z Buenaventury, a między kartelami panowało ciche porozumienie, na
mocy którego wykorzystywały one wspólne „platformy logistyczne”, takie
jak port wyjściowy, port docelowy, nabrzeża. Szczęśliwe lata. Nigdy
wcześniej Stany Zjednoczone nie sprawiały tak mało kłopotów. To był
okres, kiedy pułkownik Oliver North w imieniu Rady Bezpieczeństwa
pozyskiwał od kolumbijskich karteli kokainę niezbędną do finansowania
contras w Nikaragui. Byliśmy im potrzebni. Ale Pablo Escobar chciał
zostać deputowanym, mierzył wysoko. A jednym z nieszczęść, które
pociągnęła za sobą ta jego namiętność do władzy, była wojna z kartelem
z Cali. I setki trupów.
Wskutek konfliktu między tymi dwiema wielkimi organizacjami
powstało nawet krajowe stowarzyszenie krewnych ofiar. Zbyt wielu
poszkodowanych, za bardzo na widoku. I jakby tego było mało, wszystko
zrujnował skandal, który wybuchł, gdy odkryto trójstronne układy, za które
odpowiedzialny był North – czyli tak zwana afera Iran-Contras. Chodziło
w niej o to, że Stany Zjednoczone prowadziły operacje finansowe za
pośrednictwem swoich rzekomych azjatyckich wrogów.

Stany Zjednoczone kontra don Pablo


Opublikowanie dowodów na te układy między złymi a dobrymi wywołało
istną burzę. Nastała era War on Drugs, a DEA zaczęła zakładać bazy
w Wenezueli i Kolumbii, wprowadzać własnych ludzi na plantacje, latać
nad połową kontynentu, oblewając go środkami roślinobójczymi
i chemikaliami tak trującymi, jak to tylko możliwe. Amerykanie mieli
system satelitarnego naprowadzania, więc z łatwością odkrywali pasy
startowe, pola, a przede wszystkim wielkie kuchnie. Chętnie korzystali ze
środków chwastobójczych. Niszcząc żyzne okolice, zrujnowali dziesiątki
tysięcy chłopów i pchnęli ich w ramiona moich kolegów po fachu. Tylko
tak ci wieśniacy mogli przeżyć. Na dekagramie kokainy zarabia się w trzy
miesiące tyle, ile na sprzedaży ton ryżu można zyskać w pięć lat.
W związku z tym nietrudno dojść do wniosku, że na pomysł, by uprawy
koki zastąpić jakimiś innymi uprawami, mogli wpaść wyłącznie jajogłowi,
którzy opuszczają swoje szklane wieżowce w Nowym Jorku przeważnie
tylko po to, żeby zjeść trochę drogiej ryby w barach sushi na Manhattanie.
Wydajność upraw soi jest inna niż koki, nawet jeśli soję można uprawiać
na tych samych terenach. Trzeba na przykład wiedzieć, że nasza roślinka
sama działa jak nawóz, oczyszczając teren, na którym rośnie, i użyźniając
go pod nowe nasadzenia. Doskonale też się nadaje do upraw mieszanych
(które skądinąd są pożyteczne, bo można ją w nich ukryć – na przykład
jedna grządka koki, jedna fasolki) i do odnawiania zbiorów. Nakaz
zastąpienia jej innymi roślinami, które mogą zatruwać ziemię tak jak
niektóre drzewa owocowe (u nas takim drzewem jest na przykład orzech)
albo które każą dłużej czekać na zbiory (kokę zbiera się trzy razy w roku),
dla chłopów jest równoznaczny z wyrokiem śmierci. Prowadzi do
wyniszczenia wiosek, opustoszenia dolin. Podobną politykę prowadzili
swego czasu Sowieci, kiedy chcieli się pozbyć paru milionów nomadów
z Azji Środkowej. Nakazywali im, dajmy na to, uprawiać wyłącznie
bawełnę, a chodziło im tylko o to, by ludzie ci umierali z głodu. I tak też się
działo.
Interesujące, nie? ONZ-owscy urzędnicy i amerykańscy liberałowie
działają tak jak radziecka partia komunistyczna. Różnica między głodem
i życiem ich nie dotyczy. Nie są lepsi od nas, nawet jeśli na takich pozują
w tych swoich tweedowych marynarkach, krawatach, błękitnych koszulach
i z tymi swoimi wiecznie zmarszczonymi czołami. Bo przecież z troską
pochylają się nad losem biedaków z Trzeciego Świata. Wielu też nieźle na
tym spekulowało. Pod pretekstem niszczenia upraw koki w boliwijskich
górach włoskie i szwajcarskie firmy (na przykład pewna słynna firma
produkująca słodycze) stworzyły sobie wspaniałe pastwiska dla krów. Tyle
że potem musiały się wycofać jak niepyszne, bo zwierzęta źle znosiły takie
wysokości.
Co robić. Wytoczona przez Busha ojca wojna przeciwko narkotykom
doprowadziła do tego, że trzeba było przenieść uprawy do dżungli,
rozrzucić je, czyli koniec końców – poszerzyć. A to z kolei oznaczało
konieczność stykania się z buszującymi po lasach ludźmi najgorszego sortu.
Na przykład z partyzantką, która musiała brać skądś pieniądze, a rzecz
jasna nie miała legalnego finansowania. Ale także z oddziałami
antypartyzanckimi. Wiesz, kim są największe sukinsyny na świecie?
Parawojskowi strażnicy na pasku handlarzy szmaragdów. Narkotykowy
świat ich nie znosi, ale robi z nimi interesy. Kokaina stała się walutą
wymienną we wszystkich biznesach prowadzonych przez wojskowych,
parawojskowych czy fazendeiros. Płaci się nią prywatnym strażom; płaci
się za wszystko, co tylko jest na świecie, za to, co piękne, co paskudne, co
doskonałe, co wstrętne, wreszcie za to, co normalne. No i zaczęto kokę
rafinować. Producenci próbowali mianowicie skupić w swoich rękach cały
obieg towaru, tak jak to się działo w innych rodzajach przedsiębiorstw.
Każdy zajmował się swoją niewielką ilością, próbując dostarczyć ją na
rynek (w sposób możliwie najbezpieczniejszy) w postaci gotowej do
spożycia.
Bez kokainy nikt już sobie nie radził. Jedyną możliwością była
emigracja do Stanów. Na przykład do Miami, czyli miasta stojącego na
kokainie, zbudowanego za wyprane pieniądze i utrzymywanego przez
banki, które piorą je dla narkotykowych bossów. Zamknięte koło, nie?
Pieniądzom łatwo dostać się do Miami, ale dla niewykwalifikowanego
robotnika czy rolnika to już nie takie proste. Rozwinęła się więc nielegalna
imigracja. Można się jednak na tym przejechać. Wpuszczają twoje dolary,
ale na twój widok odwracają się plecami. W tamtym czasie prawdziwe
interesy robili porządni ludzie. W gruncie rzeczy zawsze tak było:
kokainowy łańcuch przynosi dochody, które w dziewięćdziesięciu pięciu
procentach trafiają do banków bogatych krajów. Dla producentów zostają
tylko jakieś okruchy. No i wina. Bank Światowy i Międzynarodowy
Fundusz Walutowy miały tuziny projektów o charakterze politycznym,
w ramach których finansowały zaprzyjaźnione rządy. Dawały na przykład
pięćset milionów na rozwój, które – dzień po tym, jak zostały
dostarczone jakiemuś opalonemu i zaufanemu prezydentowi – już wracały,
trafiając do jednego z banków w Miami. Poza tym kto chciałby poważnie
inwestować w kraje całkowicie pozbawione infrastruktury? Czysta
komedia. Przydatna dla kontaktów politycznych, kontroli militarnej,
wywierania ekonomicznych nacisków. Nazwa War on Drugs dodawała
pikanterii, ale prawda jest taka, że to właśnie wskutek tej polityki kokaina
stała się jedyną podstawą wszystkich transakcji, choć niewątpliwie
umierający z głodu chłopi nie mieli z tego żadnych korzyści.
Uwierzysz? Sami narkotykowi bossowie oburzali się na to. Na przykład
Pablo Escobar, który na swój sposób był idealistą. Oto dlaczego w pewnym
momencie aż tak się zapędził. Zadeklarował gotowość spłaty długu
zagranicznego własnego kraju. Bum! Ni mniej, ni więcej. Trzydzieści
miliardów dolarów. Bez wątpienia niezła oferta. Ale dla wielu kłopotliwa.
Było to populistyczne zagranie, jednak dobitnie pokazało kosmiczną
różnicę między słowami i działaniami porządnych ludzi na całym świecie.
Poza tym on i jego partnerzy naprawdę mieli co najmniej połowę tej sumy.
Z pieniędzmi nie ma żartów, choćby miało się ich więcej niż jedna piąta
państw na świecie razem. Don Pabla naszedł szalony pomysł, żeby wdać się
w politykę, żeby mieć władzę. Jawnie. To był błąd. Dziś każdy handlarz
narkotyków wie, że nie powinien go popełniać. Polityka daje ci spokój tak
długo, jak długo odwzajemniasz się jej tym samym. Pozwala ci pracować,
sama na tym zyskuje, ale i nie czepia się twoich zarobków. Jeśli jednak
próbujesz nią zachwiać, przypomina ci, że dysponuje siłą wojskową. Że
w monopolistycznym reżimie przemoc należy do niej. Z myślą o don Pablu
utworzono bloque de búsqueda. Jednostkę tylko „dla” niego, złożoną
z najlepszych zabójców w mundurach na całym kontynencie. Dwukrotnie
strzelano do niego rakietami, niszcząc jedenaście mieszkań. Była to
operacja, by tak rzec, na izraelską modłę. Jedno z tych zabójstw, w których
dopuszcza się postronne ofiary i które codziennie można oglądać na całej
ziemi. Nieodwracalnie zmieniła ona jednak świat ukrytej ekonomii.
Dziś każdy prawdziwy handlarz narkotyków ma w sobie coś ze stoika:
żyje w ukryciu, stara się jak najmniej rzucać w oczy. Można powiedzieć, że
ci ludzie wyciągnęli naukę z historii Escobara. Don Pablo dążył do władzy
we właściwym sensie tego słowa, chciał rządzić. I powinęła mu się noga.
Z hukiem. Tak zwane imperium narkotykowe to coś o wiele bardziej
skomplikowanego od przestępczych organizacji, które są jego częścią. Jest
to globalny układ ekonomiczny, na który składają się i z którym się stykają
inne układy: policja, polityka, instytucje, organizacje pozarządowe
zwalczające narkotyki. No i banki. Co by się stało z pięknym Miami –
włączając w to palmy, bagna, restauracje, nadmorskie deptaki – bez
naszych dolarów? Już ci mówię: nastąpiłby krach, kryzys jak w Argentynie.
To świat, którego bez nas by nie było i który – uwierz mi – nigdy nie będzie
chciał nas tak naprawdę zniszczyć. Chyba że będziemy próbowali zająć
miejsca, które w tym układzie należą do innych.
Każdy robi to, co do niego należy: politycy – politykę, my – pieniądze,
a ci dobrzy – dobro. W ten sposób możemy działać aż do końca świata.
Escobar tego nie chwytał. Nowocześniejszy był już jeden z Orejuelów, don
Gilberto z Cali. Potrafił różnicować inwestycje, a z polityką utrzymywał
luźniejsze związki. Tak samo Ochoa czy Cardona. Byli to ludzie, którzy
zrozumieli, że szczęśliwa droga handlarza narkotyków prowadzi obok
polityki i nigdy się z nią nie krzyżuje. To dzięki Ochoi i Cardonie zrodził
się nowoczesny, zintegrowany handel narkotykami. Poza tym za sprawą
więzi rodzinnych i małżeństw cień Cardony rozciąga się na ostatnim
z istniejących imperiów, na Guajirze. Starzy baronowie mieszkają sobie
szczęśliwie w Nowym Jorku, na pewno nie ukryci w jakimś rezerwacie
w dżungli, i kierują interesami z taksówek i samolotów. Przez wszystkich
poszukiwani, dla wszystkich niewidoczni. Sporo problemów narobił im 11
września i wprowadzone po nim specjalne zasady: odciski palców i reszta
tych pierdół. Przedtem wsiadałeś w Stanach do samolotu jak do autobusu,
teraz to już nie takie proste. Cyfrowo sprawdzają ci odciski palców,
opróżniają torby, zaglądają aż do majtek. A w portach są z kolei „łuki”.
Kiepska sprawa, ale jeśli dotrwasz do końca kursu, będziesz wiedział, jak je
obejść.

Kartel z Cali przy pracy


Wskutek kryzysu kartele zmieniły także ilość transportowanego towaru.
W czasach Escobara nie było niczym niezwykłym, że ktoś, kto mógł sobie
na to pozwolić, organizował przerzut czterech czy pięciu ton. Była to epoka
spektakularnych wynalazków: tunelu i łodzi podwodnych. Don Pablo mógł
nawet wysłać – w porozumieniu z rządem kubańskim – bombowce, które
startowały z Isla de Pinos3 i przed Miami zrzucały towar upchnięty
w bojach do morza. Zbierali go ludzie z kartelu dysponujący zwinnymi
i szybkimi motorówkami typu cigarette. Mieli swoją metodę: gromadzili się
w miejscu przewidzianego zrzutu, ustawiając łodzie koncentrycznie,
a potem rozpływali się w przeciwnych kierunkach, znikając w labiryncie
bagien Everglades, gdzie nie sposób było ich ścigać. Co to był za widok!
Wyobraź sobie wielką gwiazdę unoszącą się na powierzchni morza. Paczki
spadają w jej środek, zostają zebrane, po czym towar rozpływa się na
wszystkie strony, niknąc na bagnach. Ryzyko w sumie niewielkie. Któryś
z bossów kupił nawet wysepkę na Bahamach, położoną w odległości ośmiu
mil morskich od wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Mógł wozić towar
motorówkami po río Miami – prosto do domów jankesów. Później prawie
nie było szans, żeby przetransportować więcej niż dwa, może trzy kwintale
naraz. Przynajmniej drogą morską. I tak do momentu wynalezienia metody
za plecami.
W każdym razie, kiedy stało się jasne, że tradycyjne metody transportu
przeżywają kryzys, ludzie zaczęli kombinować. Wtedy to była poezja, nie?
Proza to my, i to później. Ale ta nasza proza była wydajna, dawała
brzęczące miliardy, co nie zmienia faktu, że pozostała jakaś nostalgia za
tamtymi romantycznymi czasami. Głównymi konkurentami Pabla Escobara
byli Orejuelowie z Cali, najpotężniejszy kartel na świecie (to dla nich
zacząłem pracować na początku kariery). Na czele organizacji w złotym dla
niej okresie stał don Gilberto Orejuela. Miał nie mniejszą fantazję niż
Pablo, był geniuszem improwizacji i miał niezwykłe zdolności
organizacyjne. Prawdziwy mistrz. Historią, która dobrze go opisuje, jest
sprawa dźwigów z Panamy.
Chodzi tu o pewien projekt rozwijany w okolicach Kanału Panamskiego
dwadzieścia lat temu przez jeden ze stanów w Ameryce Północnej, dajmy
na to Georgię. Prace nad infrastrukturą i wielkie budowy powierzono
prywatnym przedsiębiorstwom ze Stanów, które wspierał rząd panamski.
Miały one głównie budować mosty z dużym rozstawem przęseł. Do takich
prac potrzebne są ogromne dźwigi teleskopowe, maszyny ważące setki ton,
o które niełatwo w Ameryce Środkowej. I rzeczywiście, stan Georgia miał
za zadanie dostarczyć je głównemu wykonawcy, w tym wypadku prywatnej
firmie, która podpisywała umowy z podwykonawcami. Wysłano dwa
gigantyczne dźwigi teleskopowe.
Roboty szybko dobiegają końca, wszyscy są zadowoleni: firmy
miejscowe, amerykańskie, ale także władze. Nadchodzi moment, że trzeba
odesłać maszyny do Georgii. Ma się tym zająć amerykański przewoźnik.
Nikt nie wymaga jakichś szczególnych środków bezpieczeństwa, „przecież
i tak ich nikt nie ukradnie”. Do odjazdu zostaje już tylko czterdzieści osiem
godzin, gdy nocą przychodzi ktoś do strażnika i pyta o osobę
odpowiedzialną za transport.
Człowiekowi temu towarzyszy jakaś grupa, ludzie zdecydowani,
spokojni, profesjonaliści. Kilku zostaje ze strażnikiem, który nie zwleka ani
sekundy z podaniem potrzebnego imienia, nazwiska i adresu, pozostali
pędzą do hotelu w stolicy, by amerykańskiemu urzędnikowi
odpowiedzialnemu za ładunek złożyć propozycję nie do odrzucenia: albo
zaraz cię zabijemy, albo w głównym wsporniku dźwigu schowamy pięćset
kilogramów kokainy. „Jakoś nie mam ochoty umierać” – oto, co zapewne
myśli sobie ten jankes. A jako że głupi nie jest, zaraz potem pewnie mówi:
„Przynajmniej powiedzcie mi, ile na tym zarobię”. Odpowiedź to muzyka
dla jego uszu: „Nie tylko dostaniesz swoją dolę, ale wiesz, co zrobimy?
Dobrze trzaśniemy w ten dźwig, uszkodzimy go, a potem go od ciebie
odkupimy. Dzięki temu zarobisz jeszcze parę groszy na złomie”. Pomysł
chłopaków z Cali – bo domyśliłeś się, że to o nich mówię, nie? – polegał na
tym, by zapewnić sobie dostęp do nafaszerowanego białym proszkiem
dźwigu, rozładować go i rozłożyć na części.
Następnego wieczoru, zgodnie z umową, przyjeżdża dwudziestu
ludzi, zaczynają działać: zderzają ze sobą dźwigi. Uderzenie okazało się
celne. Jedna z maszyn zwala się na ziemię z wyciągniętym ramieniem,
które nie daje się już złożyć. Panamscy urzędnicy natychmiast szacują
szkody – oczywiście parę dolarów wpada im przy tym do kieszeni.
Tymczasem nasi kolumbijscy przyjaciele znajdują w dwóch głównych
wspornikach wspaniałe puste miejsca, istne pieczary jak z baśni o Ali
Babie. Zmieści się tam specjalny ładunek: dwie i pół tony, a nie pięćset
kilo, jak przewidywano! Ułożenie towaru zajmuje dwa dni, ale i tak odjazd
zostaje przełożony. Problem w tym, że ten wypchany kokainą dźwig jest
naprawdę uszkodzony i nie można złożyć tego przeklętego teleskopowego
ramienia. Nie ma wyjścia: w miarę wypełniania rury trzeba odcinać kawałki
ramienia. Koniec końców dźwig wygląda jak nowy i razem ze swoim
zdrowym bratem odjeżdża w kierunku Savannah.
Po drodze nie ma żadnych kłopotów. Sprzęt jest własnością stanu, więc
nikt go specjalnie nie sprawdza. Władze otrzymują odszkodowanie od
ubezpieczyciela. Sęk w tym, że dźwig, jak się okazuje, nie jest na sprzedaż.
Wynika to z prawa stanowego: likwidowaną własność stanu trzeba
wystawić na aukcji. Uwaga: Kolumbijczycy nie są mściwi, nie zabijają, bo
ktoś nie wywiązał się z umowy lub tylko po to, by wyładować frustrację,
kiedy interesy ni stąd, ni zowąd się komplikują. Przynajmniej nie od razu.
W tym wypadku kartel uznaje, że nie można się czepiać jankesa, z którym
dało się dogadać, ponieważ nie mógł on przewidzieć reakcji władz
stanowych i w gruncie rzeczy sam kiepsko na tym wyszedł, bo już żadnej
dodatkowej forsy nie dostanie. Musi mu wystarczyć łapówka, którą dostał
na dzień dobry. Cóż, życie. W tej sytuacji można zrobić tylko jedno: wziąć
udział w tej aukcji zorganizowanej przez jeden z północnoamerykańskich
stanów. Chłopaki zastanawiają się: podstawić kogoś i kazać mu kupić
dźwig? To może być kosztowne. Postanawiają więc, że będą się tylko
przyglądać. Pójdą na aukcję i zobaczą, kto kupi tego stalowego kolosa.
Facet od rozbiórek z Oklahomy. To on wygrywa. Dźwig miał motor, jest
na chodzie. „To będzie długa podróż, ale damy radę” – myśli sobie kowboj
i rusza na zachód swoją nową maszyną. Powolutku. W pewnej chwili
nachodzi go głód, zatrzymuje się przy drodze międzystanowej w Longhorn,
żeby coś przekąsić. Nie mija dziesięć minut i wchodzą sympatyczni, lekko
opaleni goście. Przysiadają się do niego, zaczynają gawędzić. Prędko
przechodzą do sedna.
– Zakochaliśmy się w dźwigu. Potrzebny jest nam do kolekcji. Chcemy
go kupić.
– Nie ma mowy. Przez lata czekałem na taką okazję jak ta. Nie sprzedam
go.
– Eeeech? Nie sprzedasz? Zrozum, że możesz na tym tylko zarobić. To
z nami zrobisz dobry interes, a nie z tymi złodziejami z Georgii. Wiemy, że
się popsuł, bo ma jakiś defekt. Wcisnęli ci kit, kolego.
– Nie da rady. Znam się na tym, chłopaki. To cudo, nie oddam go.
Chłopaki kombinują. Nie to, że problemu nie da się rozwiązać, ale jatka
w Longhorn przy szosie międzystanowej narobiłaby hałasu, ściągnęłaby na
siebie uwagę. Byłby tylko bałagan. A po wszystkim co? Odjechać powoli
tym czymś? Nie da rady.
Odpuszczają więc gościowi i nowy właściciel spokojnie dojeżdża sobie
do Oklahomy (z Kolumbijczykami depczącymi mu po piętach) i zaczyna
rozkoszować się swoją wielką chwilą: za sekundę uruchomi dźwig. Zdążył
już zobaczyć, jak działa napęd. Teraz chce się przekonać, jak funkcjonuje to
wielkie stalowe ramię. Kowboj przekręca manetkę, silnik ramienia robi pół
obrotu i staje. Nie może być inaczej – w układzie hydraulicznym
poruszającym mechanizmem nie ma ciśnienia. Zamiast oleju jest kokaina.
Jakoś – zupełnie jak w kreskówce – tak się składa, że przechodzi
tamtędy dwóch specjalistów od hydrauliki. Stany to duży kraj, dlaczego
więc dwóch fachowców od hydrauliki nie miałoby spacerować akurat po
okolicy, dokładnie w tym momencie, i nie widzieć tej porażki?
– Naprawimy go. Ale musimy obejrzeć go w warsztacie. U nas,
w Houston.
I tak dźwig udaje się w kolejną międzystanową podróż, tym razem do
Houston, do Teksasu. Teraz jednak chłopaki stają przed następującym
problemem: naprawdę mu go naprawiamy i oddajemy, czy raczej kulka
w łeb?
Cóż. Żeby było jasne: mimo wszystko jadą do Komatsu po części
zamienne. Tamtejszy technik ogląda dźwig, a ponieważ w oczach ma same
dolary, proponuje wymianę cylindra. Za jedyne czterysta pięćdziesiąt
tysięcy. Świetny interes. Cały dźwig jest wart dwieście tysięcy, w tamtym
czasie kokaina na rynku kosztuje w hurcie trzynaście tysięcy za kilogram,
a w dźwigu znajdują się dwie i pół tony. Jasne, zreperujmy i zadzwońmy po
tego gościa z Oklahomy, żeby go sobie zabrał! Facet przyjeżdża i nie
wierzy własnym oczom: „Kurde, ale piękny!”. W tym momencie ludzie
z Cali mają jeden problem, z którym muszą coś zrobić. Tak pracować nie
można, nie da się wydać pół miliona dolarów i przełknąć tego ot tak.
Narazili im się Japończycy. Wiesz, jak jest: duża ryba wygrywa, a mała
płotka traci, więc chce się zemścić. Tyle że te kolumbijskie chłopaki nie
wiedzą już, w którym miejscu tego łańcucha pokarmowego się znajdują.
Ktoś musi zapłacić za to, że z powrotem mają przed sobą przyszłość. Co?
Mamy podarować setki tysięcy dolarów komuś, kto kupił dźwig raptem za
osiemdziesiąt kawałków? Bez przesady! Powiedzieliśmy mu, że to
drobnostka, nie możemy więc teraz przedstawić mu jak gdyby nigdy nic
prawdziwego rachunku, bo zorientowałby się, że coś tu nie gra. Lecz kogo
to obchodzi, przecież i jemu można złożyć propozycję nie do odrzucenia.
Ale bez szwindlu, nikt go przecież nie chce okraść. Można mu, na przykład,
zaproponować umowę na pięcioletni leasing dźwigu. Będzie ona
obejmować również wynagrodzenie dla robotników, którzy pracowali dla
kartelu.
Wszystkie problemy wydają się rozwiązane, a tymczasem nikt nie
pomyślał o tej drugiej maszynie. Tej nieuszkodzonej, tej, która miała
pozostać nietknięta. Szkopuł w tym, że jeden z nich, taki drobny spryciarz,
postanowił, że przy tym wielkim interesie ubije własny, malutki. Ukrył
więc w kabinie, w składziku na narzędzia, własną kokainę. Drobiazg, sto
pięćdziesiąt kilo. Sto pięćdziesiąt kilo proszku! Bez wiedzy szefów.
Pamiętaj: kiedy przygotowujesz transport, jednym z największych
niebezpieczeństw, na jakie się narażasz, jest to, że ktoś z twoich ludzi
ukryje w twoim towarze trochę własnego. Albo jeszcze gorzej: że twój
zleceniodawca pomyśli, że to ty tak pogrywasz. Bardzo ważne, żeby ilość
przy wysyłce i ilość przy odbiorze była dokładnie taka sama.
Obowiązkowo. To tylko dzięki takiej obsesyjnej skrupulatności zdobywasz
zaufanie klientów.
Problem w tym, że ten drugi dźwig należy do stanu i działa. Wysyłają go
więc do roboty, kiedy tylko zachodzi taka potrzeba. A ta zachodzi
natychmiast – dźwig odjeżdża, zanim ten chytrusek czy kto tam inny zdążył
zabrać z niego swój towar. Gość widzi to, ma pietra i uznaje, że stracił już
to swoje półtora kwintala. Błąd, duży błąd. Ktoś otwiera dźwig, natrafia na
całe to dobro i wzywa DEA. Naturalnie, pierwszą rzeczą, jaką robią agenci,
jest znalezienie urzędnika odpowiedzialnego za prace w Panamie (tego
samego, którego nasi znajomi z Cali odwiedzili w hotelu): dają mu lekki
wycisk i wrzucają do więzienia federalnego na Florydzie. A nuż sypnie.
Potem zaczynają szukać drugiego dźwigu.
Ci z DEA docierają do Oklahomy, dowiadują się o historii z zepsutym
ramieniem i bez trudu rekonstruują drogę tego żelaznego potwora. Lecą do
Teksasu, a tam odkrywają, że dźwig został naprawiony. Oglądają go. Jest
czysty. Nie robią nic. Nic, po prostu się przyglądają. Nigdy nie należy
lekceważyć tych z DEA, są o wiele sprytniejsi, niż to konieczne. I nawet jeśli
zdarza się, że są już przekupieni, niektórzy z nich mają interes w tym, by
czasem skonfiskować większą ilość towaru lub dokonać prestiżowego
aresztowania.
Wieść się roznosi, a myśl o rzekomej bezkarności łechce tego
spryciarza, który stracił swoje sto pięćdziesiąt kilo i który teraz musi się
odkuć. Przychodzi mu więc do głowy najgłupszy pomysł z możliwych,
jeszcze głupszy niż wtrącanie się do interesów Orejuelów. „Pójdę do don
Gilberta – kombinuje – i zaszantażuję go”. To iście samobójczy plan, który
jednak może się powieść, bo don Gilberto jest osobą nazbyt wyrafinowaną.
„Przecież ten kretyn nie jest aż tak głupi, żeby mnie szantażować – myśli
sobie stary boss. – Coś się za tym kryje”. Don Gilberto podejrzewa, że DEA
coś na niego ma. Sprawdza więc raz jeszcze całą drogę, którą pokonał
dźwig, żeby zobaczyć, czy nie zostawił gdzieś jakichś śladów, i dochodzi
do wniosku, że oprócz jego zaufanych ludzi jedyny człowiek, który może
coś wiedzieć, to ten urzędnik siedzący teraz w więzieniu pod Miami.
Pechowiec. Don Gilberto wysyła killerów, by go znaleźli. W więzieniu
można zabić jeszcze łatwiej i taniej niż na wolności. Zawsze znajdzie się
ktoś, kto zrobi to dla ciebie za karton papierosów lub niewiele więcej.
Jednak don Gilberto wietrzy jakiś podstęp, jest święcie przekonany, że
jankes poszedł na współpracę. „Chcą mnie wykiwać” – myśli. A skoro
trzeba temu przeciwdziałać, wynajmuje w Miami słynnego adwokata, który
chętnie broni handlarzy narkotyków, i prosi go, by zdobył nieco informacji.
Ten stary lis bez trudu dowiaduje się, że urzędnik, którego szukają, siedzi
w więzieniu federalnym. I to bez żadnej ochrony. Nie jest chroniony, więc
nie współpracuje. Adwokat doprowadza do spotkania między nim a swoimi
klientami osadzonymi w więzieniu (a klientów ma wszędzie) – urzędnik
przysięga, że niczego nie wyśpiewał. „Więzienny radiowęzeł” potwierdza.
Potem adwokat dociera do jego dokumentacji i widzi, że tamten nie kłamie.
Don Gilberto jest zdezorientowany.
Sprawy jednak załatwia się al brinco rabioso. A jeśli trzeba czekać,
oznacza to, że coś idzie nie tak, jak trzeba. Wie o tym nawet największy
debil. W naszym wypadku debilem okazał się ten gość od stu pięćdziesięciu
kilogramów kokainy, który próbował zaszantażować don Gilberta. Widzi,
że nie ma żadnej odpowiedzi, i w lot kapuje, że coś nie tak. Pędem nawiewa
do Miami, licząc na to, że tam zgubi się w tłumie. Zapomina przy tym
o swoich rodzicach w Kolumbii. Nawet cierpliwość takiego człowieka jak
don Gilberto w pewnym momencie się kończy. Nasz uciekinier po raz
pierwszy przypomni sobie o nich, kiedy będą siedzieli przywiązani do
krzeseł, a przed nimi będzie stał zabójca z nożem w jednej ręce i telefonem
w drugiej. Killer mówi im:
– Szkoda umierać, i to niewinnie. Może zadzwonimy do synka?
Nie chcą, ale bandyta umie przekonywać:
– Zawsze możemy do niego napisać wiele pięknych liścików. A do
każdego włożymy kawałek mamusi albo tatusia. Już lepiej zadzwonić. Oto,
co mu powiecie: jesteśmy starzy; nie chodzi o to, że umrzemy, chodzi o to
jak.
Chłopak rozumie. Wsiada do pierwszego samolotu lecącego do Bogoty.
Zdążył się już umówić z ludźmi z kartelu w hali przylotów oraz ze swoim
przyjacielem, który ma przyjechać i przekazać mu broń. Nasz spryciarz
staje pośrodku hali, rozgląda się i jak tylko ma pewność, że ludzie z kartelu
widzą go, wyciąga spod koszulki pistolet i strzela sobie w usta.
Morał? Naprawdę potrzebujesz morału?

Kwestia wiarygodności
Dług u handlarza to bez wątpienia problem. I to poważny. Jednak nie ma to
nic wspólnego z historiami, które możesz obejrzeć w kinie: straciłeś
pieniądze, przyjeżdża killer, trochę cię torturuje, a na koniec zabija. To styl
Serbów. I Meksykanów. W Ameryce Południowej zabijanie dłużnika to
głupota albo ostateczność. Priorytetem jest nie ukaranie człowieka, lecz
odzyskanie pieniędzy. Oto jasna strona handlarza narkotyków: nie zna
żadnej etyki, nie przestrzega żadnej hierarchii wartości. Liczą się pieniądze
i przyjemność, jaką mogą ci dać. Nic innego. Najpierw zabiera się to, co
należy do dłużnika, a potem, kiedy nie ma już nic, co można by mu zabrać,
każe mu się niewolniczo pracować:
– Będziesz robił dla mnie wszystko to, czego będę od ciebie oczekiwał,
od pilnowania zbiorów po zastraszanie ludzi w mieście. I to tak długo, aż
odzyskam tyle, ile mi wisisz.
Potem, no cóż, jeśli już naprawdę inaczej nie można, sprawy przybierają
inny obrót. Teraz to już kwestia wiarygodności, a wiarygodność to
przedsionek interesów. Mamy taką swoją etykę: jeśli powinie ci się noga,
ale pracowałeś uczciwie, zrobiłeś wszystko, co należy, i nie była to twoja
wina, nie płacisz. Ta zasada pozwala ci pracować na pewnym luzie.
Oczywiście były wyjątki, ale koniec końców same się unicestwiły. Na
przykład kobieta, która pracowała na pograniczu kolumbijsko-panamskim
i była znana jako „La Sanguinaria” – „Krwawa”. Była naturalnym
przywódcą, ale zachowywała się nazbyt gwałtownie. Nie dopuszczała
żadnych odstępstw od swoich reguł i nigdy nie przebaczała. Potrafiła
krzyknąć prosto w twarz staremu wyjadaczowi: „Mam w dupie twoje
wymówki! Masz zapłacić!”. Była wulgarna. Któregoś dnia zadarła
z przyjacielem Pabla Escobara. Ucięli jej głowę. I tyle.
Wracając teraz do tego chłopaka od dźwigu – ostro zagrał: zastrzelił się
na międzynarodowym lotnisku w Bogocie, które dosłownie roi się od
agentów DEA i informatorów. Posługując się teraz żargonem biznesowym,
można powiedzieć, że żaden z amerykańskich general contractors
działających w Ameryce Południowej nie będzie już kupować maszyn za
granicą, a jeśli już będą je importować – czasem nie można inaczej – będą
poddawać lokalne firmy bardzo surowym kontrolom. Więc kto koniec
końców zarobił na tym miliardy? Brazylijski oddział firmy Caterpillar.
Taki już jest ten świat.
Szefowie wielkich karteli mieli głowy pełne pomysłów, potrafili
wynajdywać niespotykane rozwiązania, byli zręczni i umieli dostosowywać
się do warunków tak, że mogli żeglować po tym morzu pieniędzy, dając
sobie radę z kokainowymi zagwozdkami. A jednak te cechy nie
wystarczały, żeby przeżyć. Kruchość systemu opartego na korupcji mogła
doprowadzić do załamania całej tej ekonomii białego proszku, i to
w momencie, gdy Europa stawała przed nami otworem. Potrzebowaliśmy
czegoś innego, czegoś bardziej radykalnego. Nadszedł czas systemowców,
czyli ludzi takich jak my, wykonujących zawód, którego chcesz się
wyuczyć. Pod koniec lat osiemdziesiątych wielkie kartele – te, które
obracały prawdziwymi pieniędzmi – nie miały jednak zwyczaju zwracać się
do specjalistów od systemów. Mentalność ich szefów była bardzo prosta: po
pierwsze wyprodukować, po drugie natychmiast sprzedać. Do tego zaś
nastawienia pasowała stara metoda: posmarować, gdzie trzeba. W rezultacie
kartele zaczęły wpadać w tarapaty.
Upadli także giganci, i to z hukiem. Mniej więcej w chwili klęski Pabla
Escobara wybuchła wojna między kartelami. Jego śmierć zostawiła próżnię,
którą wszyscy chcieli wypełnić. Każdy kartel sam się dogadywał
z władzami i każdy starał się opłacać swoich urzędników. Wszyscy też
próbowali – był to jeden z ich głównych celów – zadowolić DEA i FBI. Dzięki
temu opinia publiczna nie czepiała się tych instytucji, a zarazem same
kartele mogły ocalić skórę. Kwestię tę oczywiście rozwiązywano kosztem
konkurencji – wygrywasz, jeśli uda ci się sprezentować glinom towar
konkurenta. Ciebie zostawiają wtedy w spokoju, a obrywa kto inny.
Jasne, czasem w walce z konkurencją stosowano nieco toporne metody,
tak jak w przypadku biskupa Guadalajary. Tej sprawy nigdy do końca nie
rozwiązano. Teraz ci jednak opowiem, jak to było naprawdę.
Męczennik handlu narkotykami
Monseñor Posadas Ocampo został zamordowany 24 maja 1993 roku na
międzynarodowym lotnisku w Guadalajarze czternastoma strzałami, które
podziurawiły jego pancerny samochód. Jan Paweł II uznał go za męczennika
XX wieku – nie bez racji. Kardynał odegrał ważną rolę w walce z handlem

narkotykami, a jego postać urosła do rangi symbolu. O zabójstwo


oskarżono „El Negra” i „El Güera”, dwie grube ryby z kartelu z Juárez.
Jednak sprawy nie są tak proste jak w żywotach świętych lub w wyrokach
sądowych. Chodzi o to, że kardynał nie wiedział, iż hoduje żmiję na
własnym łonie.
W tamtym czasie trwała wojna między Payanami i Rodriguezami,
dwiema rodzinami, które należały do najbardziej wpływowych karteli
meksykańskich. Obie działały w Zatoce Kalifornijskiej i Tijuanie. Obie
miały obsesję na punkcie tunelu, jak don Pablo Escobar. Był tam taki jeden
Meksykanin, ożeniony z Kalabryjką, który odpowiadał u Rodriguezów za
przewóz towaru z Puerto de la Cruz do Tijuany – była to główna droga
prowadząca do granicy ze Stanami. Któregoś dnia podchodzą do niego
matones pracujący dla Payanów i składają mu propozycję: będziesz woził
dla nas towar, razem ze swoim własnym, swoją zwykłą trasą. Matones to
ludzie, którzy zabiją cię bez wahania, jeśli tylko na tym nie stracą.
Meksykanin ma stracha, ale ma też problem: pracuje dla Rodriguezów, więc
nie bardzo może powiedzieć ani „nie”, ani „tak”, a co gorsza – nie może też
wytłumaczyć dlaczego.
– Do samej Tijuany nie dam rady. Pracuję tam dla kogoś innego. Ale
jeśli chcesz, będę woził do Guadalajary.
Udzielenie takiej odpowiedzi matonowi musi go sporo kosztować, ale
widać, że ten się jej spodziewał, bo ni stąd, ni zowąd mówi, że OK. No więc
nasz człowiek odtąd pracuje dla Rodriguezów w Tijuanie, a dla Payanów
w Guadalajarze. Transporty kursują gładko aż do dnia, gdy ktoś od
Payanów przekazuje mu:
– Tym razem nie mamy czasu, żeby odebrać towar w Guadalajarze
i zawieźć go do Tijuany. Ty masz to zrobić. Masz przynajmniej dojechać
tak blisko, jak się da. Zrobimy tak: zawieziesz go na granicę miasta, a dalej
my się nim zajmiemy.
Kolejna propozycja nie do odrzucenia. Sytuacja naprawdę trudna, a do
tego pięćset kilogramów kokainy na głowie.
Wjeżdżając od południa do Tijuany, trzeba przejechać przez tunel. Nasz
człowiek razem ze swoimi ludźmi doprowadza tam naszpikowane towarem
ciężarówki. Tyle że wylot tunelu został zablokowany przez federalnych.
Gruba wpadka. Payanowie, którzy jadą za nim (chcieli mieć go na oku),
uznają, że to zasadzka zorganizowana przez niego w porozumieniu
z Rodriguezami, żeby przejąć ładunek. Wybucha koszmarna balacera.
Strzelają wszyscy. Każdy wali do każdego. Koniec końców nasz człowiek
zostaje schwytany, a razem z nim do więzienia trafia kilku ludzi od
Payanów, którzy naturalnie próbują go wykończyć. Meksykanin robi
w portki i tym razem już zwraca się do Rodriguezów. Ci wiedzą
o wszystkim, on z kolei zdaje sobie z tego sprawę, więc mówi im jakoś tak:
– Ja tylko woziłem im kokainę, jasne? Tylko transport. A wy mi na to
pozwoliliście, więc teraz to wy musicie uratować mi tyłek przed Payanami.
Rodriguezowie po namyśle uznają, że ma rację. Przepłacając, kogo się
da, wyciągają go z więzienia. W Ameryce Łacińskiej więzienia są
instytucjami otwartymi, możesz kontaktować się, z kim tylko chcesz. Co
więcej, siedzący w nich handlarze narkotyków nie toczą wojen ze sobą.
Walczą ze złodziejami, zwykłymi przestępcami. W więzieniu w Tijuanie
jeden ze złodziei był opłacany przez Rodriguezów. Na ich żądanie oferuje
naszemu człowiekowi ochronę. Ten jednak zaczyna się teraz już śmiertelnie
bać, bo uznaje to za zły znak. „Jak tylko wyjdę, wykończą mnie” – myśli
sobie. Jakby tego było mało, te pięćset kilo towaru znikło. Payanowie go
nie mają, nie mają ich federalni, nasz człowiek też nie. Kto więc zabrał
towar? Proste. Rodriguezowie, ma się rozumieć. Ich szef, „El Gigio”,
siedział na górze pieniędzy. Opłacał nimi swoich ludzi, inwestował
w kolejne dostawy albo w nieruchomości (to ulubiony rodzaj inwestycji
narkotykowych bossów). Problem „El Gigia” polegał jednak na tym, że
jeśli chciał naprawdę zarobić, musiał działać w Stanach. A kto mógł mu tam
zawieźć całą tę forsę? Taką górę pieniędzy znikąd, zarobionych na pięciuset
kilogramach kokainy, które pewnego pięknego letniego dnia spadły mu
z nieba? Rodríguez jednak potrafił się zorganizować, był przewidujący –
miał swojego człowieka nawet w kurii. Tak, tak, w kurii. Nie powiem ci
kogo. Wiedz tylko, że pewien pan opłacany przez Rodrigueza miał całkiem
niezłą pozycję w archidiecezji. Nazywano go „Pan Dziesięć Procent” i my
też będziemy go tak nazywać. No więc „Pan Dziesięć Procent” wie, że
monseñor Posadas Ocampo zamierzał niebawem wyjechać za granicę. Jego
pancerny samochód miał zawieźć go na lotnisko i zostać załadowany na
pokład samolotu cargo, by polecieć do Stanów. Wóz jest pancerny, bo
kardynał, bohater wojny z narkotykami, potrzebuje ochrony. Rodríguez
myślał jednak o czym innym: w opancerzonym aucie pełno wspaniałych
pustych zakamarków, które można wypełnić towarem. A poza tym
samochód jest bezpieczny: nikt przecież nie będzie zaglądał do czołgu
arcybiskupa.
A teraz popatrz, co się dzieje. Biskup swym biskupim cadillakiem jedzie
na lotnisko, by rozpocząć długą wizytę duszpasterską w Stanach. Nie wie,
że na lotnisku są wszyscy. I że wszyscy czekają na jego samochód. Przede
wszystkim są tam Payanowie. We właściwym momencie dostali cynk,
wiedzą więc, co kombinuje „El Gigio” Rodríguez. Ich klan liczył stu
członków, z których każdy gotów był odzyskać pieniądze za wszelką cenę.
Są też Rodriguezowie, którzy przyjechali silną grupą, żeby pilnować
towaru. Oczywiście jak tylko pojawia się pancerny wóz kardynała,
wybucha kolejna piekielna balacera. Po raz kolejny każdy strzela do
każdego i po raz kolejny jest pełno ofiar. A wśród nich arcybiskup,
męczennik i przyszły święty, bo od razu rozeszła się pogłoska, że to był
zamach na niego.
Kiedy zabija się arcybiskupa, trudno to potem wyciszyć. Szlag więc
trafił wszystkie układy, systemy ochrony i infiltracji. Federalni zrozumieli,
że zaraz wszystko się posypie, więc spalili wszelkie kontakty
z organizacjami narkotykowymi. Nie było już czasu na wypracowywanie
jakiejś równowagi czy strategii. W tamtym momencie należało ich
wszystkich wykiwać, natychmiast i w ten sam sposób, bez dyplomacji
i bezwzględnie. Rozpoczęły się obławy i – jak to zwykle bywa – wielu
ludzi trafiło do więzień, ale były to tylko płotki. Ilekroć coś się nie udaje,
obrywa nie kto inny, tylko pistolero, a szefowie, jak zawsze, wychodzą
z tego bez szwanku.
Znowu spodziewasz się morału? Nasze historie nie mają morałów. Liczy
się w nich tylko jeden fakt, mianowicie: wystarczy jeden pijany celnik,
który będzie się przechwalał przed jakąś dziwką, albo zazdrosny konkurent,
albo jakiś idiota próbujący uszczknąć sobie co nieco z transportu. Wtedy
jak domek z kart wali się nawet największe imperium, nawet takie, które
wysyła statki, łodzie podwodne, samoloty, wielkie dźwigi i koparki oraz
jest zdolne budować drogi w środku dżungli i opłacać dziesiątki tysięcy
ludzi. Są błędy, których po prostu nie można popełniać. Błąd don Pabla
polegał na tym, że chciał zmienić polityczny układ sił. Chciał rządzić,
marzył o prezydenturze, o kontroli nad państwem, policją, sądami i całą
resztą. Długo tak się nie da. Sekret polega na tym, żeby znać swoje miejsce.
Trzeba zaakceptować fakt, że jest się przestępcą. Kto przekracza tę granicę,
ginie. Pamiętaj: to nie ty jesteś prawem. Prawo to twój przeciwnik, to druga
strona. I musisz mu pozwolić odgrywać tę rolę. Na tej równowadze
wszyscy zarabiają. W najgorszym razie któregoś dnia, kiedy tamci będą
potrzebować miliardów, żeby wykurzyć Abu Nidala z kryjówki, przyjdą po
nie do ciebie.
Lekcja druga
Metody przewożenia drobnicy

Epoka kurierów
Po upadku karteli z Cali i Medellín nastąpiła epoka w stylu „zrób to sam”.
Kontrolowanie rynku przestaje być możliwe, bo nagle każdy rozpoczął
biznes na własną rękę. Natychmiast powstaje setka małych karteli, przez co
zmienia się struktura organizacyjna. Na przykład cocinas, „kuchnie” (czyli
laboratoria, w których rafinuje się wyjściową pastę z koki), wcześniej
należące do karteli, zaczynają same sprzedawać towar każdemu, kto potrafi
do nich trafić. To jest też początek epoki kurierów z walizkami w ręku. Do
gry wchodzą przebojem także Boliwia i Peru, które od zawsze produkowały
kokainę, ale które wcześniej zostały zmarginalizowane przez
kontrolujących wszystkie rynki Kolumbijczyków. Naszą roślinkę zaczynają
również uprawiać w Ekwadorze i w północnej Argentynie. Otwiera się
całkowicie nowy świat, a Stany Zjednoczone chciałyby i powinny go
kontrolować.
Powstają tysiące miniorganizacji i panuje tendencja, żeby – o ile to tylko
możliwe – skupić całą produkcję w swoim ręku. Rafinację przeprowadza
się teraz w miejscu uprawy. Mnożą się kuchnie rozrzucone po dżungli,
jednocześnie słabnie rola organizacji międzynarodowych, które aż do lat
osiemdziesiątych kontrolowały proces rafinowania. Przykładowo należące
do cosa nostry rodziny Caruanów i Cuntrerów początkowo zajmowały się
także chemiczną obróbką towaru, a nie tylko międzynarodowym handlem.
Jednak w tamtym okresie ograniczają się już wyłącznie do finansów.
Z każdego zakątka dżungli płyną niewielkie ilości towaru, który trzeba
sprzedać w sposób możliwie najbezpieczniejszy. To epoka metod
półrzemieślniczych, modnych wśród niedużych producentów, a przede
wszystkim pośród tych, których ludzie powszechnie kojarzą z przemytem
narkotyków. Królem tych dość prymitywnych metod stał się kurier –
człowiek niemal zawsze zdesperowany, a nierzadko pełen twórczych
pomysłów.
Wielu ludzi sądzi, że towar przyjeżdża do Europy w podwójnych
ściankach walizek, w kapsułkach połykanych przez kurierów, w sztucznych
szczękach. Zobaczysz, że to nie tak. Dziś muły, czyli drobni kurierzy, służą
przede wszystkim za kozły ofiarne składane na ołtarzu dobrych kontaktów
z zachodnią policją. Jednak niewielkie transporty to świetny trening dla
każdego, to wspaniałe laboratorium, w którym można eksperymentować
z metodami zabezpieczania towaru i nowymi szlakami przerzutowymi.
Epoka, o której mówię, to epoka wody (kokainę łatwo ukryć w płynie,
który odparowuje się po dostarczeniu na miejsce; co więcej, prawie nie traci
ona wtedy właściwości alkaloidu), ołowiu, grafitu, kalki do kopiowania…
Oczywiście za pomocą takich drobnych „systemów” za jednym razem
można przewieźć co najwyżej pięćdziesiąt kilo. Sam zobaczysz, że bardziej
opłaca się kilka dwutonowych dostaw rocznie. Duża ilość oznacza mniejszą
liczbę kursów, czyli mniejsze ryzyko, mniej też się rzuca w oczy, a przez to
w gruncie rzeczy sprawia mniej kłopotów. Pracując w takim systemie, nie
jesteś na rynku cały czas, tylko raz na pięć–sześć miesięcy. Rzecz jasna jeśli
wpadasz, to z hukiem o wiele większym niż te trzy lata, które dostajesz, gdy
znajdują kapsułki w twoim żołądku.
Jak się przygotowuje taką kapsułkę? Nic trudnego. Robisz kulkę z pasty
kokainowej, owijasz ją w srebrną folię, potem zawijasz całość w gumę
z prezerwatywy, bo jest to wytrzymały materiał, którego nie niszczy kwas
żołądkowy. Następnie oblepiasz to wszystko pszczelim woskiem, bo tego
z kolei brzuch nie odrzuca. No cóż, to tylko jeden z możliwych sposobów,
ale każdy ma własnych specjalistów i swoje małe sztuczki. Czasem lepsze,
czasem gorsze. Jeśli gorsze, to można nie wyjść z tego cało. Jak mój
przyjaciel Oscar.
Oscar dostarczał kokainę pewnemu karabinierowi, jakiemuś
ważniakowi. Któregoś dnia mówi mi tak:
– W niedzielę będę potrzebował pięćdziesięciu kilo.
No to dzwonię do kogo trzeba w dżungli i pytam:
– Dajemy?
– Bueno. Po ile?
– Hm, to znajomy… A ten drugi to karabinier… Może nie po cenie
rynkowej…
– Dobra, ale nie mniej niż po piętnaście kawałków.
– OK.
Kiedy wyświadczasz im przysługę, przywiązujesz ich do siebie,
rozumiesz? Dlatego jeśli gdzieś w łańcuchu znajduje się jakiś karabinier,
dajesz zniżkę. A poza tym lubiłem Oscara. W pewnym momencie
wciągnąłem go nawet w ten interes z wielkimi systemami.
Zresztą Oscar odwzajemniał moją sympatię. Kiedy zatrzymała mnie
policja, wbił sobie do głowy, że musi mi uratować tyłek. Zorganizował więc
kilku drogich adwokatów, takich, co to bronią premierów albo słynnych
stylistów, gdy wpadną w kłopoty. Nie mogę ci podać nazwisk, ale pomyśl
o kimś bardzo sławnym również dlatego, że skłonny jest oddawać przysługi
swoim klientom, nawet tym mieszkającym za granicą. No więc przelałem
tej papudze sto trzydzieści tysięcy na szwajcarskie konto, a w zamian za to
on w dużej mierze uratował mi skórę, bo w trakcie procesu udało mu się
obalić oskarżenie o przynależność do organizacji zajmującej się handlem
narkotykami. Znaczy mafii. Z takim wyrokiem prędko trafiłbym do
specjalnego więzienia i wprowadzono by mi rygor jak w grobie. Nazywacie
to paragrafem 41 bis. Mam włoski paszport, to jasne, więc nikt by mnie już
stamtąd nie wyciągnął. Potrzebowałem adwokata z jajami, bo oskarżenie
powiązało mnie z mediolańskimi Kalabryjczykami, Serbami oraz z ludźmi,
którzy w Marsylii napadli na Michela Lanzę. Jeśli cię zamykają za coś
takiego, to zaraz potem wyrzucają klucz. Temu adwokatowi udało się
jednak wyłączyć mnie spod gestii sądu w Mediolanie, a to zwyczajnie
dlatego, że pechowy kontener, który przechwycono, dotarł do Como. Ech,
sprawiedliwość to piękna rzecz! Wziąłem więc wtedy na siebie całą
odpowiedzialność. W zasadzie do wszystkiego się przyznałem. Dzięki temu
przynajmniej procesy przebiegają szybko.
No więc, proszę ciebie, kiedy już sobie siedzę za tymi kratkami, do
mojego brata dzwoni niejaki Marco, jeden taki ważny gość, i mówi:
– Wiszę pieniądze twojemu bratu.
Bardzo mnie to wtedy ucieszyło, również dlatego, że sądziłem, iż ten
Marco jako jedyny nic mi nie jest winien. A kiedy po jedenastu latach po
raz pierwszy przyjechałem do domu na przepustkę, przyszedł do mnie
osobiście.
– Jak się masz, stary?
– Dupiasto. Daj mi forsę, którą mi wisisz.
– Po to tu jestem.
– Daj spokój, przecież żartuję. Poza tym musiałbyś zastawić land
rovera… Powiedz mi raczej, co z Oscarem.
– Nie żyje.
To była pierwsza wiadomość, jaką usłyszałem po wyjściu z tego
grobowca dla żyjących.
– …a co się stało?
Oto, co się stało. Oscar – wkrótce po tym, jak opłacił mi adwokata –
zaczyna mieć kłopoty z pieniędzmi i żądaniami karabiniera. Leci więc do
Kolumbii, a tam uderza prosto do mojego znajomego. Ten człowiek, ważna
osoba, jest miły, skory do pomocy, wręcz hojny, ale nie głupi. Niemniej nie
zamyka całkowicie drzwi przed Oscarem.
– Nie dam ci dużej ilości kokainy, ale ze względu na pamięć
o wspólnych znajomych, ilekroć tu przyjedziesz, zrobię ci kulki, jeśli
będziesz chciał. Połkniesz je i wrócisz do domu.
To w gruncie rzeczy dobra propozycja dla kogoś, kto nie ma innego
wyjścia. Za każdym razem można przewieźć co najmniej czterysta, może
pięćset gramów. A Oscar nie był kimś, komu można było powierzyć tony
proszku. No więc nie ukrywam, że ta wiadomość trochę mnie uspokoiła:
mój przyjaciel okazał się hojny, ale dawał mu tylko tyle, ile ten
potrzebował, żeby sobie radzić. Oscarowi, który był zbyt fajnym gościem,
by go zostawiać na lodzie, sam kiedyś zaproponowałem, żeby przewoził
wyłącznie pieniądze. To robota czysta, bezpieczna i pewna. To go jednak
nie bawiło. Na jego szczęście, a może nieszczęście, jakiś jego krewny
pracował w kolumbijskich liniach lotniczych Avianca jako steward i latał
do Zurychu. Oscar czuł się pewnie. Problem w tym, że był już mocno
uzależniony i narobił masę długów. No więc któregoś dnia, i to wcale nie
tak dawno temu, Oscar poleciał do Kolumbii, połknął kapsułki, a potem jak
głupek, którym zawsze był, zamiast wysrać je zaraz po powrocie do Włoch,
od razu skoczył sobie do Warszawy, do jakiejś swojej dziwki. Za bardzo się
wtedy spieszył, był zbyt zachłanny. Nie był już w stanie myśleć
o zwykłych, banalnych sprawach, o których pamięta każdy, kto nie ma
mózgu przeżartego koką. Na przykład o tym, jak działają lotniska. Między
jednym spóźnieniem a drugim, w trakcie przesiadki, jelita wykonały swoją
pracę i kapsułka pękła. A Oscar miał ich w przewodzie pokarmowym ze
dwadzieścia. Straszna śmierć.
Taki koniec muła.
Co za ludzie tak kończą z kapsułkami w brzuchu? Jak wygląda człowiek
będący kurierem?

Muły: kapsułki, protezy i guziki


Największym mułem w historii był „El Gordo” Rodríguez. Ta bestia mogła
przewozić w żołądku tysiąc dwieście gramów i jeszcze miała miejsce na
obiad podawany w trakcie lotu. Opychanie się serwowanym w samolocie
jedzeniem to dobry środek ostrożności, nie budzi podejrzeń i zmniejsza
ryzyko kontroli po przylocie. No ale jeden, dwa kilo koki, a do tego curry,
serek topiony, gruszka w syropie, czerwone wino, lasagne… Jeśli w ogóle
istnieje jakiś powód, dla którego kurierów łykających kapsułki nazywa się
„mułami”, to „El Gordo” był jego istnym wcieleniem. Oczywiście zdarzało
się, że i jego zdejmowano, ale był to artysta nie do przebicia. Potrafił
wykorzystywać okoliczności. A szczególną okolicznością było jego
brzuszysko.
Na międzynarodowych lotniskach posterunki policji mają specjalne
pomieszczenie do srania. Klozet jest tam zaopatrzony w sitko oraz
specjalne grabki obsługiwane przez funkcjonariuszy. Pewnie są to
gówniarze, którzy dopiero co przyszli do pracy, bo przecież muszą robić
w gównie handlarzy narkotyków. Poza tym mają rentgen (tam widuje się
z kolei starszych policjantów), który pozwala zobaczyć, ile kapsułek masz
w brzuchu. Stary gliniarz liczy je, potem woła młodego i mówi coś w stylu:
– Patrz, musisz wygrzebać co najmniej piętnaście…
Jeśli jednak jesteś wystarczająco gruby, czasem coś przepuszczą.
Któregoś razu w Rzymie „El Gordo” zatrzymał sobie kilka kapsułek,
a potem sprzedał je w Regina Coeli4, dzięki czemu przez trzy lata był tam
szychą. Trzy lata odsiadki to norma, jeśli złapią cię z kapsułkami.
Życie muła to dramat. Bez wyjątku. A zmieniając temat, największymi
sukinsynami są Włosi. Zwykle obiecują coś takiego: „Przewieziesz mi
kilogram i zarobisz cztery tysiące dolarów: dwa tysiące dam ci do kieszeni,
a dwa – twojej rodzinie”. To takie zabezpieczenie. Gdyby muł miał nie
wrócić, wie, że żonie i dzieciom (a tych ma zawsze dużo) zostawił coś na
życie. Tyle że tak naprawdę włoski handlarz najpierw kantuje cię na tych
dwóch tysiącach zielonych do kieszeni, bo kupuje ci za nie bilet na lot
międzykontynentalny i daje ci co najwyżej resztę, jeśli w ogóle jakaś
została. Znaczy drobne. Ale chodzi głównie o to, że rodzina nie dostaje
złamanego grosza. Handlarzowi nie spieszy się z płaceniem, a poza tym kto
go tam przypilnuje? Jeśli muł wróci i będzie mu dalej potrzebny, trochę
grosza dostanie też jego mujer, ale jeśli go zatrzymają – a zatrzymają go –
wtedy skończy w nędzy. Tak jak jego rodzina. Wbrew umowie.
Również „El Gordo” tak skończył, choć miał w kieszeni niezłą umowę
na jakieś dwa, dwa i pół tysiąca dolarów dla swojej guajiry dogadaną
z włoskim handlarzem z Maracaibo. Zatrzymali go w Rzymie i nie wrócił.
Był zrujnowany (miał tylko te dwie kapsułki, które zatrzymał w dupie).
Żona poinformowała go, że nie chce go więcej znać i że nigdy już nie
zobaczy dzieci. I nawet kiedy później wrócił do siebie, nie miał już czego
szukać w swoim własnym domu. Jako trzydziestopięciolatek dostał trzy
lata, ale w pewnym sensie to jak dożywocie. „El Gordo” był poza
wszelkimi podejrzeniami: w samolocie żarł na potęgę i przez całą drogę
chlał whisky, na okrągło molestując hostessy o dolewki. A ponieważ był
sympatyczny, dostawał podwójne albo potrójne porcje. A jednak kiedy
tamtego dnia wysiadł z samolotu, już czekali przy schodkach z pałą
i lewatywą.
Jakim cudem?
Muł zawsze – kapujesz? – ale to zawsze jest tylko przykrywką. Za
mułem idą profesjonaliści z jedną albo kilkoma walizkami. Systemowiec
nie posługuje się metodami wykorzystywanymi przez drobnych kurierów,
a już naprawdę nigdy kapsułkami. Pamiętaj tylko, że jeśli zostaniesz
dobrym systemowcem, będziesz musiał umieć improwizować, realizować
wszelkie wymagania klientów – i to bez uprzedzenia. Być może czasem
będziesz musiał szybko przetransportować towar. Dostawa średniej
wielkości na wczoraj. Generalnie na zorganizowanie przerzutu systemowiec
może potrzebować trzech–czterech miesięcy, ale czasami musi działać
prędko, żeby nie stracić zaufania zleceniodawcy. Przeważnie te nagłe
sytuacje dotyczą niewielkich ilości, mniejszych od tych, którymi
systemowiec zajmuje się zawodowo. Ale i tak nie możemy pozwolić sobie
na odmowę. W takim układzie nie ma nic lepszego niż para muł–kurier:
jeden z kapsułkami w żołądku, drugi z walizkami. A przy tym muł to ten,
który ma zostać zatrzymany.
Najlepsi o tym wiedzą i zrobili z tego swój zawód. Tak jak „El Mocho”.
Nazywali go tak, bo nie miał jednej nogi. Dorabiali mu sztuczną. Była
wspaniała, starannie wykonana, bezpieczna. Istne cudo. Chował tam sobie
kokainę i spokojnie leciał do Europy.
I zawsze go zatrzymywano.
Niemal całe życie spędził w więzieniach na takich trzyletnich turnusach.
W Hiszpanii, Portugalii, Włoszech, Szwajcarii. Wszędzie. Ze Szwajcarii to
nawet nie chciał wracać. Był tam szczęśliwy, utył. Wcześniej, w barrio,
nigdy mu się to nie przytrafiło.
„El Mocho” nie był głupi, przeciwnie – miał wiele pomysłów, a przy
tym był świetnym krawcem. Wymyślił więc specjalną metodę. Miał taką
maszynkę do produkcji guzików. Dodawał do kokainy jakieś spoiwo, które
ją utwardzało, i z tej masy wyrabiał guziki. Żeby wypróbować tę metodę,
na początek poleciał do Aruby. To był łatwy lot: żadnych psów, żadnych
monitorów, zero czegokolwiek. Chciał tylko zobaczyć, czy te jego guziki
nie roztopią się w karaibskim słońcu. Próba wyszła wspaniale.
„El Mocho” miał jednak dwa problemy: jeden nierozwiązany, a drugi
nierozwiązywalny. Ten drugi wiązał się z liczbą guzików. Nawet
przygotowując duży ładunek ubrań, mógł zmieścić w nich co najwyżej kilo
sześćset lub kilo siedemset. A on otrzymywał też zlecenia na trzy kilogramy
i więcej. W takich wypadkach pozostawała mu tylko noga. Tak więc od
czasu do czasu podróżował z tą swoją wspaniałą bakelitową kończyną do
któregoś z europejskich więzień, gdzie potem spędzał beztroskie trzy lata.
„El Mocho” nie łudził się co do kontraktów, a ponieważ nie miał rodziny,
zawsze liczył, że trafi do takiego więzienia jak to w Szwajcarii.
Pierwszy problem nie został rozwiązany po prostu dlatego, że „El
Mocho” przestał się nim zajmować. Guziki są niewielkie i nie ma czym ich
powlekać, przez co reagują na nie czułe urządzenia do wykrywania
kokainy. Ten kłopot dałoby się jednak rozwiązać bez trudu. Wystarczyłoby
przygotować kąpiel z grafitu i zanurzyć w niej guziki. Grafit wspaniale się
do tego nadaje. W stosowanych na lotniskach urządzeniach do wykrywania
kokainy jest czarny, a czerń dla guzika to z kolei kolor jak najbardziej
naturalny. Jeśli na przykład musisz ukryć jakoś paczkę kokainy, świetna jest
kalka. Działa jak grafit i oślepia te urządzenia. Paczkę owijasz w plastik,
plastik wymazujesz smarem samochodowym, to wszystko owijasz w arkusz
kalki, a potem znowu w plastik. I twoja paczuszka jest dobrze zapakowana.
Krótko mówiąc, wystarczyłoby rozpuścić grafit i zanurzyć w nim guziki.
Wyszłyby czarne, niewidoczne dla czujników i mało śmierdzące, czyli
niewykrywalne dla psów.
A wiesz, po czym zawsze można poznać kuriera? Po butach
wypucowanych na błysk. Nawet „El Gordo” Rodríguez nie potrafił się im
oprzeć. Zwykle robił się na typowego faceta z Ameryki Południowej: włosy
zaczesane do tyłu, drogie ubrania… Kiedy pracował, często się przebierał,
ale ze lśniących butów nigdy nie był w stanie zrezygnować. Ci ludzie
chodzili boso przez tysiące lat. Zdobycie butów stanowiło dla nich
epokowy krok. Często możesz spotkać jakiegoś doktora Martineza czy
Gonzaleza idącego po dżungli we włoskich butach – aldrovandich lub
rossettich – wyglansowanych na wysoki połysk. Ci ludzie nie mogli mnie
znieść tylko dlatego, że ja zawsze miałem na nogach tenisówki.
No więc bierzesz takiego biedaka w lśniących butach i masz swojego
muła, darmową ochronę. Faszerujesz go kokainą i informujesz celników, że
będzie leciał. W rezultacie celnicy konfiskują niezłą partię towaru, pokazują
ich w dzienniku, a ktoś nawet otrzymuje awans. A ty przechodzisz sobie
spokojnie obok tego wszystkiego, niosąc ładunek zupełnie innego kalibru.
Policji odpowiada łowienie płotek, bo zawsze znajdzie się jakaś gazeta
gotowa zamieścić nagłówek typu „Przechwycono pięćdziesiąt kilogramów
kokainy o wartości…”. Tutaj wstaw sobie kwotę, jaka ci się żywnie
podoba. W gazetach i tak mają gdzieś prawdę. Podają bajeczne sumy za
byle jakie transporty, a urzędas może się ponadymać. I wszyscy
zadowoleni. A ten rynek jest niewyczerpany i był też niewyczerpany
w tamtych chaotycznych czasach à la „zrób to sam”. W takim chaosie
zawsze uda ci się uszczknąć co nieco dla siebie.
Poza tym muły są do tego przyzwyczajone. Przy zatrzymaniu zawsze
robią tragiczne sceny: stojąc przed policjantem, zwykle rozrywają sobie
koszulę na piersi. Niezłe przedstawienie. Ci najlepsi naprawdę płaczą,
a wszyscy krzyczą: „Mátame! Mátame!”. Cyrki odstawiają także potem
w czasie procesu. Wszyscy powtarzają tę samą śpiewkę: „Panie sędzio, ja
nie chciałem przewozić, choć moja rodzina umiera z głodu! To comandante
(tu możesz wstawić dowolne imię: Marcos, Marulanda; pasuje każdy
dowódca: partyzantki, organizacji parawojskowej, policji). Pojawił się
z bronią i powiedział: »Jeśli tego nie zrobisz, wszystkich pozabijam!«. Co
miałem robić?”. O, taka jest wymówka wszystkich mułów na świecie.
Zawsze taka sama.

Emeryci i kobiety udające ciążę


No dobra, a skąd wziąć muła? Nic prostszego: wystarczy zrobić parę
kroków po barrio. Stawiasz kolację, kupujesz jakiś ciuch, fundujesz kolejny
posiłek, dajesz kilka dolców w gotówce i po sprawie. W Bogocie działał
niejaki don José, gruba ryba w średnim wieku. Miał swoją specjalność: pary
starszych ludzi. Przez długi czas dobrze mu się powodziło z tymi
staruszkami. Wybierał tak słodkich, dobrodusznych, że aż sobie tego nie
wyobrażasz. Przygotowywał im walizki nafaszerowane trzema kilogramami
koki i wysyłał ich do Zurychu na wakacje nad jeziorem. Miał fioła na
punkcie dawnych nauczycieli i nauczycielek: łagodny wyraz twarzy,
świetne wykształcenie i brak grosza przy duszy. Dawał im dwa tysiące za
kilogram, więc staruszkowie wyciągali do dwunastu tysięcy na parę plus
podróż, plus noc w hotelu jak z bajki. Wylatywali z różnych miejsc:
z Panamy, Wenezueli albo z Antyli Holenderskich. Wielu handlarzy
korzystało z tego systemu zorganizowanych wycieczek. Turystom
dostarczali już gotowe walizki Samsonite. Miały podwójną klapę
i podwójne dno, a tam cieniutkie paczuszki owinięte w arkusze kalki
i pokryte smarem. W trakcie takich wycieczek nikt nie nosi walizek w ręku.
Psy więc niczego nie wyczuwają, a turyści żyją sobie za darmo. Dobry
system.
W pewnym momencie niezłą metodą przerzutu okazały się kobiety
w udawanej ciąży. W brzuchach ze sztucznej, plastikowej skóry upychały
do trzech kilo. Jeden makler z Monte Carlo wszywał sobie towar
w poduszki na ramionach marynarki: dwa razy po dziesięć gramów
w zupełności mu starczało na wypad do Włoch. Wykorzystywaliśmy także
ludzi z długimi włosami: działki chowaliśmy w ich dredach.
Nie mówię, że taka drobna działalność nie wymaga fantazji, ale – na
miłość boską – to wszystko są sposoby dobre dla tych, którzy robią to dla
przyjemności, dla siebie samych: czyli dla ludzi przewożących trzydzieści
gramów w uchwycie podręcznej walizeczki. Nawet upierdliwy strażnik nie
będzie sobie zawracał głowy trzydziestoma gramami. Niektóre babki dają
radę zmieścić w tampaxie sto gramów. Pewna Wenezuelka z dużą brochą
potrafiła nieść w gaciach pięć tysięcy dolarów (przy cenie pięćdziesiąt
dolarów za gram). Lot Maracaibo–Miami to trzysta dolców. Sam sobie
policz, ile zostaje. Jeden z moich znajomych zorganizował dostawy
muñecas, terakotowych indiańskich laleczek. Woził je do sklepu
wolnocłowego na lotnisku w Zurychu. Jasne, że mając tak kiepską
przykrywkę, musiał znać jakiegoś życzliwego celnika.
Był też gość, który w plecionym koszu latem przenosił czternaście
kilogramów przez andyjskie doliny na pograniczu Chile i Argentyny. Był to
fałszywy alpinista, mieszkał w Mendozie. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
U siebie w domu udawał przymierającego głodem górołaza, a po drugiej
stronie zgrywał miliardera. Brał od zaufanego chłopa perłę i wyciągał do
stu tysięcy dolarów za kilogram. Wspinał się po górach i na tym się dorobił.
Potrafił się jednak poświęcać. Taka podróż zajmowała mu siedem–osiem
dni: jechał autobusem do przełęczy, a potem szedł ścieżką w dziczy.
Koniec końców wszystkie te drobne systemy mają jedno ograniczenie:
prędzej czy później są wykrywane. Największym problemem okazuje się
skłonność do naśladowania innych. Metoda zorganizowanych wycieczek
w pewnym momencie zawiodła, bo stała się zbyt popularna. Zaczęło się nią
posługiwać zbyt wielu ludzi, również amatorów, czyli osób, którzy dają się
złapać i powodują, że łapią także ciebie, jeśli nie jesteś dość elastyczny.
Człowiek genialny cały czas coś zmienia, nie stoi w miejscu, wymyśla
coraz to nowe sposoby. Sekret w tym, żeby zawsze wyprzedzać wszystkich
o krok. I choć prawda jest taka, że miarą geniuszu są wielkie systemy
(nauczę cię ich później), trzeba przyznać, że i w świecie drobnych kurierów
nie brak ludzi, którzy działają stylowo.

Renatino, stylowy kurier


Renatino, człowiek wytworny, źle wyszedł zarówno na swoich marzeniach,
które nawet się ziściły w postaci miłego, komfortowego niemieckiego
więzienia, jak i na obietnicach pewnego sędziego. Był Włochem, ale
przewoził kokainę z Kolumbii do Francji. Używał do tego zwykłych
walizek – to metoda prosta, wydajna, bezpieczna dla towaru. Był zawsze
elegancko ubrany, nieskazitelny, niewidoczny. Działalność zaczynał
w pojedynkę w bezpiecznych czasach, ale kiedy wpakował się w kłopoty,
pracował już od tak dawna, że we Francji deptali mu po piętach i nie
spuszczali go z oka. Był tam jeden taki, który chętnie wsadziłby go na
dwadzieścia lat. Ale Renatino zawsze potrafił się jakoś wywinąć.
Przystojny, ubrany jak biznesmen, z włoskim smakiem, który każe nosić
błękitną koszulę idealnie pasującą do ciemnogranatowego garnituru, a do
tego wszystkiego krawaty. W walizce zwykle woził cztery kilogramy –
mało, ale bezpiecznie. Latał Air France’em z Bogoty na Orly (lotnisko de
Gaulle’a działało mu na nerwy).
No więc typowe opakowanie kokainy – czyli takie, jakie woził Renatino
– ma wymiary piętnaście na siedem na sześć centymetrów. Wiesz, o czym
mówię? To jednokilogramowa paczka. Pokrywasz ją smarem do
ciężarówek, dość grubo, tak żeby powstała równa trzy-, czteromilimetrowa
warstwa. Potem opakowujesz całość w plastik, tekturę, ozdobny papier
z międzynarodowego lotniska. Możesz nawet dodać kokardkę, jeśli chcesz.
Tak właśnie kurier minimalnie zabezpiecza towar.
Za zarobione pieniądze Renatino otworzył wspaniałą, luksusową
restaurację w Saintes-Maries-de-la-Mer, mieścinie leżącej w regionie
Camargue. Ożenił się z równie wspaniałą Francuzką. Mieszkali sobie
w pięknym (pomijając komary) miejscu, wśród bagien, gór soli
i wspomnień o wielkiej rzezi Piemontczyków. Rozegrała się ona w połowie
XIX wieku, kiedy tamtejsi ludzie mieli już dość tych pracujących w salinach

imigrantów, ludzi mrukliwych, zazdrosnych, chętnie sięgających po nóż


i niebezpiecznych dla kobiet. Którejś nocy mieszkańcy postanowili wybić
ich co do jednego, razem z kobietami i dziećmi. Gonili ich po tych górach
soli i podrzynali im gardła. Inne czasy. Renatino jednak żył tam sobie jak
u Pana Boga za piecem, nikt mu niczym nie groził. Wybrał miejsce idealne
dla kogoś, kto kocha pieniądze i żeglarstwo. Tyle że to żeglarstwo Renatino
kochał aż za bardzo. W pewnym momencie kupuje dwa jachty, przez co
zaczyna być u niego krucho z pieniędzmi. Co więc robi? Wraca do
Kolumbii i do dawnego fachu. Trafia na klienta z prawdziwego zdarzenia,
grubą rybę. Rumuna. Wiesz, jak jest, handlarze narkotyków dobrze się
nawzajem rozumieją. Lubisz się popisywać, co? To znaczy, że jesteś
jednym z nas… O, tak to działa. Człowiek ten przedstawia się jako
Vacheron Constantin. Siedemdziesiąt milionów na koncie, masa brylantów.
Mówi, że prowadzi crêperie. Ach, naleśnikarnia! To pogadajmy
o interesach! Kiedy słyszysz coś takiego, rzucasz jakby od niechcenia:
– Na urlop jeżdżę do Kolumbii, zakochałem się w tym kraju, to morze,
te lasy…
I właśnie udało ci się wtrącić odpowiednie słówko: Kolumbia.
– Ach, Kolumbia! Więc lubisz sobie powciągać!
– No co ty! A ty kiedyś próbowałeś?
Tak rozpoczyna się gra, którą kończą słowa:
– Wpadnij do mnie.
No i idziesz. Na miejscu – kolejna pogawędka w tym stylu, niemal
niewinna:
– A dokąd jeździsz?
– Villavicencio… La Felicita…
– Przywiozłeś coś kiedyś do domu?
– Chodzi ci o prezenty?
– Daj spokój, powiedz prawdę: jak wygląda sprzedaż w Rumunii?
– No super. Jeśli tu idzie za dwadzieścia pięć tysięcy, to w Rumunii za
trzydzieści pięć. Hurtowo, bez ryzyka. Poza tym policja jeszcze jej nie zna.
– Uch! A… powiedz mi… Kto jedzie: ja czy ty?
Więc Renatino proponuje tamtemu człowiekowi, że to zrobi.
– Mam dostawcę w San José de Cúcuta. Dobry towar.
Interes ubity. A dla Renatina to pierwszy w jego karierze klient, dla
którego naprawdę warto pracować. Zatem trzeba się tam wybrać. Problem
w tym, że szlaki prowadzące z Kolumbii są dość mocno pilnowane. Lepiej
więc zawieźć towar do Wenezueli, co nie jest trudne, bo Cúcuta leży dość
blisko granicy, na wysokości San Cristóbal, tyle że po drugiej stronie.
Granicę przekracza się w San Antonio del Táchira. Znajdują się tam tylko
lasy i góry, taksówek nikt nigdy nie zatrzymuje. Wszystko można więc
łatwo zorganizować. Transport wychodzi tysiąc dwieście dolarów za
kilogram. Bez trudu można przerzucać dziesięć kilo co dwa miesiące, przy
czym ze sprzedaży towaru w Rumunii masz trzysta pięćdziesiąt tysięcy
dolarów, więc te dwanaście na granicy to drobiazg.
W tej robocie koszty nigdy nie są wielkie.
Pod warunkiem że wszystko dobrze się kończy.
Renatino i Rumun zakładają spółkę: pół na pół. Kupują ładny
apartament w Bukareszcie, zbierają tam przepiękne dziewczyny, dziwki, ma
się rozumieć, i zaczynają sobie używać. Aż tu któregoś dnia – a musiało się
tak w końcu stać – przychodzi do nich trampa, informacja o walizce
zagubionej w trakcie lotu. Jasne, że w takiej sytuacji nie zgłaszasz się po
nią jak zwykły pasażer. Musisz pozbyć się wszystkiego: apartamentu,
dziwek, paszportu, tożsamości, niesprzedanego towaru. Wszystkiego.
Handlarz narkotyków z prawdziwego zdarzenia zawsze ma pięć lub sześć
paszportów, a więc wyrzucenie jednego z nich nie stanowi większego
problemu. Nie kłopot też pozbyć się dwóch czy trzech: na jeden kupiłeś
mieszkanie, drugi służył ci w podróży i tak dalej. Tak czy owak, Renatino
musi na jakiś czas zniknąć z Bukaresztu. Wraca więc do Francji.
Tyle że zdążył już sobie wyrobić nazwisko, miał ruch w interesie,
całkiem niezłą klientelę. W takiej sytuacji zawsze znajdzie się ktoś, kto
chętnie podbije stawkę. Nie minęło więc wiele czasu i Renatino dostał
zamówienie na sto kilo. Sto kilo to już zupełnie inny poziom – tutaj nie ma
miejsca na przypadek. To już poważny interes, który trzeba starannie
przygotować. Renatino ma szczęście: dostawca na własny koszt zapewnił
mu transport do Wenezueli, do San Cristóbal.
Renatino ufa mu, może aż za bardzo, i leci tam razem z dwoma
włoskimi wspólnikami. To doświadczeni ludzie. Razem z nimi będzie
czekać na towar. Instalują się w ładnym hotelu. Jest tam patio, są drewniane
balkony. Hotel wychodzi na skwerek, pośrodku którego znajduje się
ogródek tak gęsty, że wygląda jak minilas deszczowy. Nie zdziwiłbyś się,
gdybyś zobaczył tam śpiącego na eukaliptusie leniwca. We wszystkich
górskich miasteczkach (choć przede wszystkim w kordylierze w okolicach
Meridy, czyli na południe od depresji Maracaibo) można znaleźć takie
placyki, takie hotele, podobnie jak białe kościoły czy zalane słońcem
ratusze w kolonialnym stylu. Renatino traci głowę dla tego miejsca, bawi
się w najlepsze. Traci też głowę dla dobrze przyrządzonej cuba libre.
Wreszcie przyjeżdżają Kolumbijczycy. Jest ich czterech, może pięciu, na
ciężarówce załadowanej ananasami i bananami. Kiedy jedzie, podskakują
jej metalowe burty. To tam chowa się najcenniejszy towar. Z pomocą
dobrego kowala musisz przygotować podwójne ścianki. W puste miejsce
między nimi wkładasz paczki powiązane ze sobą sznurkiem jak kiełbaski.
Wystarczy, że za niego pociągniesz, i cały towar wychodzi w jednej
sekundzie. Ludzie z ciężarówki wyładowują go, a robią to tak jak zawsze
i tak jak wszędzie – w biały dzień, jak gdyby nigdy nic. Zajmuje im to
dziesięć minut.
A po dziesięciu sekundach nadjeżdża policja i pałuje ich, jak gdyby byli
workami z sianem, które trzeba porządnie ubić. Pałują wszystkich, ale
najbardziej Kolumbijczyków. Gliniarze wiedzą, że wśród nich jest także
Renatino z dwoma znajomymi. Biorą ich więc w kocioł – tłuką mniej niż
Kolumbijczyków, ale i tak tamci przyzwoicie obrywają kolbami po plecach.
Policjanci pakują ich w końcu na więźniarki, ale nie odjeżdżają, tylko
zostają na placu w pełnym słońcu, czekając na przyjazd sędziego. Sędzia
był potrzebny, żeby odesłać ich do więzienia w Sabanecie. No bo Renatino
i jego wspólnicy nie mieli ani grosza. Gdyby mogli trochę posmarować, coś
udałoby im się ugrać z tymi dzielnymi policjantami, którzy bez wątpienia
dostali cynk, ale przecież nie byli uczuleni na elegancko wręczoną
łapóweczkę. Tym razem w oczekiwaniu na ładunek Renatino i tamci dwaj
spłukali się przez cuba libre i inne rozrywki, więc gdy tylko pojawia się
cały ten sędzia, ciężarówki pędem ruszają w kierunku więzienia. Cieszyły
się z tego gazety, które we wszystkich kioskach i na wszystkich
skrzyżowaniach wystawiły nagłówki mówiące coś o „włoskiej mafii
narkotykowej”, jakby chciały powiedzieć: „my mamy czyste ręce, to ktoś
z zewnątrz zawsze przywozi całe to świństwo”.
Sabaneta. Więzienie niczego sobie. Jest podzielone na dwa bloki.
W pierwszym siedzą słynni handlarze narkotyków, ważni, szanowani.
Niemal bez wyjątku czekają na proces (po którym zwykle znikają). To jest
najlepsza część więzienia, ładna, ma wszystko, czego potrzeba: łazienki,
kafelki, no po prostu wszystko. Drugi blok należy do biedaków. Dzieli się
na dwie części: po jednej stronie ludzie lokalnego bossa – w czasach
Renatina był to niejaki „La Torre” – a po drugiej ci, którzy chętnie
wykończyliby „La Torre” albo tego, kto go teraz zastępuje. Łatwo się
zorientować, że niedobrze jest znaleźć się pomiędzy. Poza tym nikt ci na to
nie pozwoli: albo tu, albo tu. Co wieczór grupy ostrzeliwują się wzajemnie.
W środku nie ma żadnej policji, drzwi czy zasuw. Ech,
w południowoamerykańskim więzieniu jest zupełnie inaczej, bo mimo że
jest to przestrzeń wyrwana ze społeczeństwa, to w środku całkowicie
otwarta. Ludzie żyją tam razem, wypracowują sobie określone reguły. Kto
ma pieniądze, może mieć wszystko: broń, dobre jedzenie, nawet kobiety.
A wieczorami można sobie poświętować, urządzając małą strzelaninę lub
głośną bijatykę. Nie wolno przecież zapominać, gdzie się jest i z kim ma się
do czynienia. Co więc możesz zrobić w takim razie? Szukasz sobie
ustronnego miejsca do spania. Ale szkoda ani razu nie uczestniczyć
w imprezie. Po dziewiątej każdy ma wstęp do więzienia, również kobiety
i dzieci. Wtedy się je, tańczy, pieprzy. I strzela. Od czasu do czasu także
w stronę wieżyczki strażniczej, a klawisze, naturalnie, dla zabawy
odpowiadają ogniem. Rano, kiedy jest już po wszystkim, spokojnie wywozi
się trupy wózkami. No po prostu masz tam wszystko, czego dusza
zapragnie.
Z wyjątkiem wody. Renatino korzysta z wody z łazienki, oczyszcza ją
jakoś, ale w tych stronach w ten sposób nie unikniesz infekcji.
I rzeczywiście, zaczyna chorować, nie przestaje srać, rzyga, szcza krwią.
Wszystko, co ma, wydaje na antybiotyki. Poza tym wścieka się, protestuje,
wysyła listy do włoskiej ambasady, która oczywiście w jego sprawie nie ma
ochoty nawet kiwnąć palcem (w sumie się nie dziwię – po tych wszystkich
nagłówkach o handlarzach narkotyków i włoskiej mafii…), ale tymczasem
zaczyna rozumieć, jak to wszystko jest urządzone. W gruncie rzeczy jest
nieźle sytuowany, więc organizuje sobie niewielką pensyjkę, która
przychodzi do niego z domu. Mógłbyś powiedzieć: mało. No mało, ale
w zupełności wystarcza, żeby w ciągu sześciu miesięcy stać się
najbogatszym człowiekiem w Sabanecie. Jednocześnie okazuje się, że
mimo wszystko ma trochę szczęścia, bo sędzią nadzorującym go jest
kobieta o włoskich korzeniach. Jak się wydaje, trochę się z nim
solidaryzowała i kazała go podleczyć, tak jak pozostałych dwóch Włochów,
którzy zachorowali na to samo. Na procesie wlepiają mu jednak
dwadzieścia lat.
Renatino bynajmniej się nie załamuje. Do więzienia pieniądze można
wprowadzić bez trudu, a w środku trzymasz je po prostu w kieszeni. Nie
wszystkie, rzecz jasna. Większość musisz powierzyć jakiemuś znajomemu
na zewnątrz, który od czasu do czasu będzie ci je podrzucać. Chodzi o to,
byś nie miał ich ani zbyt wiele, bo ktoś może mieć na nie chętkę, ani zbyt
mało, bo wtedy nie będziesz mógł płacić. A przecież w środku jest nawet
restauracja.
Włochy nie interesują się takimi jak Renatino, śmieszne jest jednak to,
że któregoś dnia przychodzi do niego konsul francuski i mówi mu:
– Wiemy wszystko o Camargue i Rumunii. Jak tylko stąd wyjdziesz,
dostaniesz dwadzieścia lat u nas.
– Bardzo pan miły, dziękuję, niech pan tu więcej nie przychodzi.
Konsul to gość z głową na karku, więc wykonawszy swój obowiązek,
znika raz na zawsze. Uprzedzony Renatino to Renatino w połowie
uratowany. Tak czy owak, teraz jego problem to: jak przeżyć
w wenezuelskim więzieniu. O Europie ma zamiar pomyśleć dopiero
później. Renatino jest inteligentny, szybko uczy się hiszpańskiego
i posługuje się nim, jak trzeba: urabia obie strony, tych od „La Torre” i tych
od tego drugiego. Ten drugi jakoś tak przypadkiem nazywał się Lluviano.
Na początek Renatino kupuje dwa telewizory i podarowuje je obu
stronom. To działa, w krótkim czasie wszyscy zaczynają go lubić. Jakimś
cudem pozostaje neutralny. To istna sztuka – jeśli ci się to uda, masz
spokój. Ale dwadzieścia lat to dwadzieścia lat. A Renatino ma czterdzieści.
Musi więc się czymś zająć. Zaprzyjaźnia się z sędziną. Ma dla niej
propozycję:
– Należy założyć bibliotekę. Ja się tym zajmę, potrafię wszystko.
W rezultacie zaczyna cieszyć się sporą swobodą: wchodzi i wychodzi
z więzienia, kiedy chce, swoją celę urządza luksusowo, ma nawet łazienkę,
pralkę i masę biedaków na posyłki. Wszystko to dzięki pieniądzom. Tam
kupujesz człowieka za pięćdziesiąt dolców. Renatino mógłby się przenieść
do bloku dla słynnych bossów – luksusowego, spokojnego – który
umożliwia zawarcie różnych znajomości. On jednak woli zostać tam, gdzie
jest. A to dlatego, że któregoś dnia, w trakcie jednej z tych wiejskich
imprez, które w Sabanecie organizuje się częściowo w więzieniu,
a częściowo poza nim, poznaje siostrę więźnia, kucharza. I tam, pod
kolorowymi lampionami i ozdobami, no cóż, Renatino się zakochuje. Na
imię jej Mercedes, a Renatino urządza się tak dobrze, że może ją sobie
nawet dmuchać. Wystarczy, że przed drzwiami do swojej celi ustawia
dwóch ludzi z maczetami i gnatami, i już ma spokój potrzebny do tych
rzeczy. Korzysta z tego co drugi wieczór, albo jakoś tak.
Co wieczór, mniej więcej o pół do siódmej czy o siódmej zaczyna się
spektakl. Więźniowie na placu strzelają do strażników i odwrotnie. Od
czasu do czasu ktoś kończy na wózku i rankiem wychodzi. Już na stałe.
Nikt nigdy nawet nie dowiaduje się, kto to był.
Któregoś wieczoru wybucha strzelanina większa niż zwykle. Z obu stron
– i z placu, i z wieżyczki – leci grad pocisków. Renatino trafia prosto w sam
środek i ucieka w stronę strażników, by ukryć się w bibliotece. Nie daje
rady tam dobiec, razem z nim są dwaj znajomi Włosi. Nie pozostaje im nic
innego, tylko paść na ziemię i się modlić. Jednak zamiast aniołów zjawia
się Guardia Nacional z wozem opancerzonym i karabinami maszynowymi
i jak gdyby nigdy nic kładzie trupem sześćdziesiąt osób. Masakra. Skutek
jest taki, że zabierają więźniom broń i wszystko wraca do normy. No może
trochę nerwowej normy. Renatino w tym momencie uświadamia sobie
wyraźnie, że długi pobyt tam oznacza na siedemdziesiąt, osiemdziesiąt
procent krótkie życie. Już po czterech latach, głównie dzięki Mercedes,
zostaje objęty dozorem częściowym, a to w związku z nową funkcją, którą
zaczyna pełnić – o wiele bardziej zaszczytną niż prowadzenie biblioteki. Na
farmie należącej do więzienia (wenezuelskie zakłady karne są między
innymi dość rozbudowanymi przedsiębiorstwami i źródłem taniej siły
roboczej) właśnie mianowano go głównym nadzorcą kur. Renatino przenosi
się na farmę. Ma tam nawet swój własny domek. Rozpoczyna hodowlę
kurczaków, pracuje sumiennie i szybko się wykazuje – po krótkim czasie
jest w stanie dostarczyć na dowolne zamówienie pięćdziesiąt ptaków.
Praktycznie jest wolny, w każdym razie ma większą swobodę niż jego
kurczaki. Musi odsiedzieć jeszcze tylko pięć lat. A przy tym dobrze wie, że
wenezuelskie więzienia są zbyt małe, żeby pomieścić cały ten tłum, który
się przez nie przewija. Jeden Wenezuelczyk na dwóch wędruje na jakiś czas
za kratki, ale wszyscy w połowie wyroku są wykopywani na wolność po to,
by zrobić miejsce dla innych. Ja miałem pecha: gdybym dał się tam złapać,
teraz byłbym już na wolności, czyli siedziałbym gdzie indziej.
Tymczasem władzę przejmuje Chávez, a Renatino zgodnie z linią rządu
zaczyna pozować na intelektualistę. Między jednym kurczakiem a drugim
otwiera szkołę i zaczyna uczyć więźniów literatury wenezuelskiej.
Niektórzy nawet mówią do niego „panie profesorze”. Pisze, smacznie jada,
miło spędza czas. Ale wolność jest gorsza od kokainy: raz jej popróbujesz,
i już nigdy nie masz dość. Co więc robi Renatino? Wychodzi. Ot tak.
Otwiera drzwi i sobie idzie. Tak właśnie uciekasz z więzienia, jeżeli jesteś
przynajmniej na tyle bogaty, żeby być głównym nadzorcą kur. Jeśli nie, są
inne sposoby. Osiemdziesięcioro ludzi na przykład wyszło tunelem. On
jednak nie musiał kopać. Łapie autobus i wraca do Cúcuty, tam z kolei łapie
następny i jedzie do Bogoty, do ambasady Włoch. Chce odbyć stary wyrok,
który czeka na niego w ojczyźnie: cztery i pół roku za fałszywe faktury na
dziesięć miliardów. A to dlatego, że zanim to wszystko się zaczęło,
sprzedawał plastikowe rury. No więc zgłasza się do ambasady, mówi, kim
jest, i prosi, by go wydalono do Włoch. A oni wsadzają go do pierwszego
samolotu z brzegu. Tak się złożyło, że był to lot Lufthansy do Frankfurtu.
We Frankfurcie przejmuje go niemiecka policja i zawozi na wstępne
przesłuchanie do sędziego. Renatino opowiada mu swoją historię. Nie wie,
że dobrze trafił: niedawno trzech Niemców zginęło spalonych żywcem
w jednym z wenezuelskich więzień. Sędzia jest poruszony jego historią,
myśli o tym, jakie te lata w tropikalnym piekle, gdzieś daleko w kraju
Trzeciego Świata, musiały być dla Renatina ciężkie.
– Zanim odeślę cię do Włoch – mówi mu – dam ci trochę odpocząć.
Pewnie uznał, że Renatino na to zasłużył. Przez trzy miesiące trzyma go
w więzieniu jak z bajki, takim, jakie są tylko w Niemczech. Mają tam
dżem, różne rodzaje chleba, tak że nic, tylko w nich przebierać,
wewnętrzny hipermarket, w oknach szyby kuloodporne, żadnych krat, klucz
do własnej celi w ręku, ogrody. Renatino mówi sobie: „I to jest Europa!”.
Nic podobnego: to był tylko prezent od niemieckiego sędziego
poruszonego jego wenezuelską wpadką.
Po trzech miesiącach – ekstradycja: przenoszą go do Włoch, do Busto
Arsizio. Jeśli na tej ziemi jest w ogóle piekło, to właśnie tam. Wszędzie
kraty, kłódki, zasuwy, smród, a do tego groźby, musztra, dwie godziny na
powietrzu, bramki, żadnych rozmów, brud taki, że chce się płakać albo
rzygać, paskudne żarcie i odór skwaśniałej zupy, którym cały przesiąkasz.
I jeszcze klawisz, który mówi tak:
– Jeśli chcecie, możecie się skarżyć. Macie do tego prawo. Mam na
biurku osiemset takich skarg, ale nie ma wątpliwości, że i tak stąd nie
wyjdziecie, choćby nie wiem co.
Renatino jest zrozpaczony, dusi się, jakby go żywcem pogrzebali. No
tak, tutaj podstawowy problem to „bezpieczeństwo”. Żeby ci je zapewnić,
więzienie zabiera ci wszystko: powietrze, światło, higienę. Każą ci siedzieć
w zamknięciu, bo (być może) wtedy nikt cię nie zabije. I co ci po tych
pięciu bezpiecznych latach? Gdzie indziej dajesz parę dolarów strażnikowi,
który przynosi ci jedzenie z restauracji. Ktoś chce je otruć? To lepsze niż
codzienne trucie się tutaj. Sterylność? Gdzie tam! Stępienie wrażliwości,
jeśli już. I brud. Oto paradoks naszych więzień.
No i co? No i Renatino po raz kolejny stawia na kulturę – zapisuje się na
uniwersytet. Przenoszą go do spokojniejszego bloku. Czeka na małą
amnestyjkę, wypełnia małe podanko, oszczędza na przepusteczkach, czyli
przerabia cały ciąg tych ironicznych zdrobnień znanych z włoskich więzień.
Wytrzymuje brud i jednocześnie rezerwuje w Wenezueli łódź. I jak tylko
wychodzi, znika. Tam był przecież drugi taki Renatino, Chávez,
a ułaskawienie kosztowało wtedy dziesięć tysięcy dolarów. Nasz przyjaciel
już je sobie zarezerwował. Szczęściarz.

Zmylić psy
Oczywiście także przewożenie małych ilości towaru wymaga
pomysłowości, nie mówię, że nie. Drobni przemytnicy też potrafią i lubią
czasem ostro zagrać. Choć w większości to tchórze. Różnica między mułem
a systemowcem tkwi nie tylko w głowie, lecz również w jajach.
Improwizowanie poza wyobraźnią wymaga też odwagi. Żeby pokazać ci
różnicę, opowiem ci o takim zagraniu à la muł, tyle że przeprowadzonym
przez systemowca, czyli w tym wypadku przeze mnie. Któregoś razu
dzwoni do mnie Oscar, jest zrozpaczony. Ma długi, potrzebuje forsy. Jasna
sprawa: potrzebuje kokainy, żeby spłacić jakiegoś rozpruwacza, który
trzyma go za dupę. Dzwonię więc do Miguela w Miami:
– Posłuchaj, jest tu taki jeden coño, mam z nim masę mala vida! Nie
mogę tocar mi ropa! Przyślij mi pół kilo, to go spławię…
Miguel to dobry znajomy, przylatuje osobiście. Odbieram go na lotnisku
w Hamburgu. Rozpoznałbym go, nawet gdybym go wcześniej nie widział.
Miguel należał do tych, co to noszą kowbojki ze skóry węża, sześćset
dolców za parę. Wyciągał wkładkę, a w obcasie mógł zmieścić dwieście
pięćdziesiąt gramów. Problem w tym, że za bardzo w siebie wierzył i wcale
nie zabezpieczał dodatkowo towaru. No więc przylatuje, idziemy coś razem
zjeść. Miguel ma zamiar wrócić do siebie następnego dnia. Oscar i ja
jesteśmy w tenisówkach (ech, te buty…). Gdzie by tu wsadzić towar?
I kiedy tak kombinujemy, mój wzrok pada na stopy Oscara. Nosił numer
czterdzieści pięć. Gdybyśmy się dobrze postarali, towar zmieściłby się pod
wkładką. Tyle że na przejściu w Brenner były psy, i to nie te karaibskie.
O psach trzeba powiedzieć jedno: istnieje tysiąc sposobów, żeby je
zmylić. Najczęściej używa się kawy, potem ostrej papryczki. Chłopi lubią
czosnek, który ma i tę zaletę, że jego zapach źle się kojarzy: śmierdzisz
czosnkiem, więc jesteś nieszkodliwym wieśniakiem, który je byle gówno,
a nie kurierem. Najlepsze są jednak środki na bazie ropy. Ja zawsze
wybierałem smar do ciężarówek. Ważne, żeby nigdy nie zrobić głupstwa
i nie użyć odstraszacza (niektórzy korzystają ze sprejów z gazem
pieprzowym), bo psy od nich wariują, a dziwne zachowanie zwierzęcia
budzi w strażniku podejrzenia, jeśli tylko ten strażnik nie jest idiotą. No
w każdym razie nierzadko dobry handlarz narkotyków osobiście zna psisko,
które obwąchuje mu bagaże. Mówiłem ci już, że to my często dostarczamy
policji zwierzaki. To jednak nie wszystko, bo kiedy przygotowujesz
ładunek, który potem zabiorą kurierzy, naturalnie wypróbowujesz
zabezpieczenie na takich samych psach jak te na lotniskach. A zgadnij, kto
pożycza handlarzom psy do tych prób. Proste, nie? Powiedzmy może tak:
wilczury południowoamerykańskich policji często odbywają długie,
opłacane befsztykami staże na plantacjach i w cocinas, gdzie sprawdzają,
czy ładunki są całkowicie pozbawione zapachu.
Kiedy tylko mijamy przełęcz i widzimy, że psy są spuszczone ze smyczy
i mogą obwąchiwać, co im się podoba, Oscar zaczyna pocić się ze strachu.
No ale zatrzymać się już nie można: wyjeżdżasz z tunelu i już tam stoją.
Nie ma wyjścia. Znam takich jak Oscar: dla kurażu wciągają linijkę,
a potem, kiedy kokaina zaczyna działać, wpadają w panikę i się rozklejają.
Ściągam więc z niego buty i przekładam biały proszek do torebek
z McDonalda, które trzymam w ręku, jak gdyby w środku były hamburgery.
Nieszczęście zawsze gdzieś jednak czyha za rogiem: ten idiota, mój
wspólnik, wyciągając torebkę, rozrywa ją, a kokaina rozsypuje się
dokładnie w chwili, gdy podchodzi do nas celnik.
– Skąd jedziecie?
– Z Hamburga.
– Dokumenty, proszę.
– Mamy stanąć? Czy mogę więc wysiąść? Rozprostuję nogi.
– Proszę.
No więc wysiadam z wozu z tymi dwiema torbami, a psa mam dziesięć
metrów od siebie. Wpadłem na pomysł, że lepiej będzie, jeśli jedną z tych
torebek obleję keczupem. Pies podchodzi, widzę, że coś wyczuł, jest
podenerwowany. Policjanci każą reszcie wysiąść z wozu, a pies wchodzi do
środka. Denerwuje się, ale niczego nie znajduje. Mojego towaru nie
wyczuwa: psy są głupie, a ten przepuścił kokainę z powodu zwykłego
hamburgera. Na całe szczęście celnik przybiera surowy wyraz twarzy
i pyta:
– Wciągaliście w czasie drogi? Co zapaliliście, skręta?
Szybko jednak odpuszcza i pozwala odjechać.
Po wszystkim musieliśmy się zatrzymać w pierwszym motelu z brzegu,
bo Oscar zrobił pod siebie. W tym wypadku musiałem improwizować,
a pod ręką miałem tylko keczup. Pamiętaj jednak, że o wiele lepsza jest
musztarda – to świetny środek na psy.
Teraz, kiedy o tym myślę, przyszedł mi do głowy nowy system… Gdzie
produkują dobrą musztardę? A niech tam…
Lekcja trzecia
Transporty kontynentalne

Była sobie Kuba


W czasach kiedy królowały niewielkie transporty, centralną rolę odgrywała
Kuba. Od zawsze był to ważny rynek, doskonale nadający się do
przerzucania towaru do Stanów Zjednoczonych. To stamtąd płynęła rzeka
walizek i kapsułek. Choć dla niektórych to dość kłopotliwe, trzeba
powiedzieć, że ten komunistyczny Disneyland już od samego początku
trwał dzięki działalności takich ludzi jak ja. Líder máximo komunizmu
dorobił do tego nawet pewną teorię, mianowicie że jest to sposób – równie
dobry jak każdy inny – na wykorzystywanie sprzeczności tkwiących
w Północy i obracanie ich przeciwko niej samej. Kuba zaś nadaje się do
tego doskonale. Zwykło się sądzić, że ludzie jeżdżą tam na panienki, a nie
po kokainę. Castro ma szczęście: dziwki są przykrywką dla koki. Prawda
zaś jest taka, że w Zatoce Meksykańskiej polityka międzynarodowa nigdy
nie kłóciła się z interesami. Zgoda, trwa odwieczna wojna między Castro
a społecznością kubańskich emigrantów w Miami. Ale z drugiej strony
Kuba to doskonały przykład paskudnego komunizmu i póki ten burdel pod
gołym niebem będzie działać rzut beretem od wybrzeży USA, póty nikt nie
będzie chciał stworzyć kolejnego komunistycznego państwa. Możesz być
spokojny, Stany Zjednoczone przez dłuższy czas będą politycznie
i kulturowo nieszkodliwe, bo nie będą chciały powtórzyć błędu z Zatoki
Świń. Poza tym Castro już jako młody chłopak, katolik, student
uniwersytetu w Miami, był znany ze sprzedaży marihuany.
Ilekroć się tam wybieraliśmy, naszym hasłem było: Vamos al país de la
maravilla! Braliśmy ze sobą tyle dolarów, ile tylko mogliśmy. Kubańczycy
nie są głupi, nie chcą nawet słyszeć o peso czy innej walucie Ameryki
Łacińskiej. Superszybkimi motorówkami wypływaliśmy albo z Barranquilli
w Kolumbii, albo z Meksyku. Ale także z Kingston na Jamajce. Przez długi
czas Kuba była dobrą trampoliną dla transportów do Europy. Trzeba było
tylko znaleźć jakąś zorganizowaną wycieczkę z Włoch, Hiszpanii lub
Francji, w której brał udział ktoś skłonny wymienić się walizką. Także do
tej kombinacji najlepiej nadają się Włosi – przyjeżdżają sobie popieprzyć,
a wyjeżdżają z żonami. Takim ludziom przygotowujesz samsonite’a. Ale
nie z paczkami towaru, bo w tym wypadku bierzesz pastę kokainową
i formujesz ją w tabliczki, którymi obkładasz od wewnątrz całą walizkę.
Pomijając środki zabezpieczające – te same co zwykle: smar i kalka – do
walizki wchodzą trzy kilogramy: półtora z wierzchu i półtora od spodu.
Bierzesz więc walizkę, towar i kontaktujesz się z kurierem:
– Nikt nawet na ciebie nie spojrzy – mówisz mu. – Starannie się
wykąpiesz, uczeszesz, zainkasujesz trzy tysiące dolców do kieszeni (drugie
tyle dostanie rodzina) i lecisz na Malpensę5…
Łatwe, proste i przyjemne. Idzie jak po maśle. I masz już paraíso del
pueblo. Przy wylocie z Europy nie ma kontroli (więc to dobry kanał, żeby
przerzucać pieniądze), a po przylocie jest z kolei dość pobieżna,
szczególnie w wypadku grup zorganizowanych. Kłopotem może być tylko
zagubiona walizka. To właśnie z tego powodu cały ten system wziął kiedyś
w łeb. Ale i tak te metody zwykle mają to do siebie, że po pewnym czasie
falami powracają.
Kiedy kontaktowali się ze mną ludzie z Barranquilli, proponując
turystyczny wypad z niespodziankami, wybierałem się do Hawany
szczęśliwy jak dziecko. Po prostu bajka. Bestia z Birán wygłaszała te swoje
ośmio- czy dziesięciogodzinne przemówienia nadawane przez głośniki.
Włosi, którzy przecież ubóstwiają różne mity, na kolanach szli śladami
Gianniego Minà, a mnie z kolei obstępowali mali chłopcy i prosili: „Un
dolarcito, señor, por favor. Vienes tu de Italia? Y dónde estan los dólares?”.
Byliśmy spryciarzami z Barranquilli, turystami podróżującymi na własną
rękę, którzy mogli więcej. Trafialiśmy zwykle do Vibory, skupiska
biednych domków przykrytych blachą cynkową, rozstawionych wokół
małych placyków. Tam zaś szliśmy do Luna Negra, starej knajpy jakby
wziętej z opowieści o piratach. W środku wszystko się rozpadało i było
w kolorach czerwieni, bieli oraz ochry. Z sufitu zwieszał się wentylator,
a w środku w aurze santería, świętości, siedziała staruszka sprzedająca
cygara.
Taka staruszka jest arcyważna. Przed każdą akcją handlarz narkotyków
idzie do santery:
– Cómo será el viaje?
– Un éxito total!
Za takie dobre wiadomości płacisz z góry. Staruszka nie bierze dużo.
Kosztuje cię to empuesta, czyli „opłatę klimatyczną”, która idzie na
utrzymanie karteli i Fidelita, kubańskiego delfina, który ma życie jak
w Madrycie, i to nie gdzie indziej, tylko w Hiszpanii.
Wiem, wiem. W sumie nikt nie lubi, kiedy ktoś cynicznie wyraża się
o jakiejkolwiek utopii, o czymś niespotykanym czy po prostu
o pozostałościach po dawnych, lepszych czasach. Ale jeśli nauczyłem się
czegoś, jeżdżąc po świecie i robiąc w tym fachu, to jednego. Tego, mój
przyjacielu, że kokainą nikt nie gardzi, a w szczególności nie gardzą nią
partyzantki. Tam, gdzie argumentami są karabiny, nie ma miejsca dla
pięknoduchów. Mój znajomy Alfonso jeździł swego czasu po południowym
Meksyku z przyczepą kempingową pełną towaru. Miał tam ze sto kilo.
Zatrzymało go kiedyś czterech palantów w mundurach moro i znalazło
biały proszek.
– Nie zastrzelimy cię – powiedzieli mu – ale musisz nam coś odpalić.
Dla sprawy.
Wyłgał się jednym kilogramem. Tak to właśnie wygląda nawet tam,
gdzie w grę nie wchodzą aż tak wielkie interesy jak FARC-u6.
Jakkolwiek by było, Castro trzyma w Szwajcarii trzy miliardy dolarów.
A niby skąd je ma? Ludzka solidarność? Za revolución płaci się z pieniędzy
pochodzących z obrotu towarem, który za pośrednictwem Olivera Northa
posłużył do sfinansowania contras, żeby w Nikaragui dobrać się do dupy
Ortedze. Towar nie śmierdzi, a jeszcze mniej pieniądze, które można dzięki
niemu zarobić. I to nawet kosztem głowy któregoś z zaufanych towarzyszy.
Takich jak pułkownik Ochoa, bohater wojny w Angoli i Namibii, wielka
postać, jedna z tych, które ryzykują, że staną się symbolami lub
że przyćmią swego dowódcę.
Chcąc się go pozbyć, skierowano go do Angoli, by tam dał się zabić
z szefostwem MPLA7. Razem z nim posłano jako mięso armatnie trzydzieści
tysięcy Kubańczyków. Tyle że Ochoa popełnił jeden błąd – wrócił. Nie
dość, że ZSRR nie dostawał od Fidela ani rubla, to jeszcze musiał go
utrzymywać. W zamian za to mógł jednak używać kubańskich żołnierzy do
brudnej roboty w połowie świata, a przynajmniej w Afryce: w Somalii,
Mozambiku, Angoli. Przez dwadzieścia lat Ochoa chodził z uniesioną
głową. Wracając z Afryki bez sukcesu, prędzej czy później przysporzyłby
tylko kłopotów. Zresztą już od pewnego czasu Departament Stanu USA
oskarżał rewolucję kubańską o posługiwanie się kokainą do wyniszczania
amerykańskiej młodzieży. Oczywiście nikt w to nie wierzył. Na
przechodzącym przez Kubę towarze wielkie pieniądze robili przecież sami
ludzie z departamentu, przedsiębiorczy funkcjonariusze CIA i FBI, policjanci.
Jednak wersja o podatnej na zepsucie młodzieży pasowała obu stronom:
odpowiadała jankesom, bo mogli tym sposobem szokować zacnych ojców
rodzin i podgrzewać niechęć do Castro, ale odpowiadała także jemu, bo na
rewolucyjną i antyimperialistyczną modłę usprawiedliwiała jego interesy,
które były tak wielkie i widoczne, że nikt nie był już w stanie ich
całkowicie ukryć. Często geniusz wielkiego handlarza narkotyków (albo
wielkiego lidera) przejawia się w tym, że potrafi on upiec dwie – a nawet
trzy – pieczenie na jednym ogniu.
Nie przez przypadek skandal z Ochoą wybuchł w Panamie zaraz po
historii z „Ananasową Gębą” Noriegą. Na tej aferze dobrze wyszli
dziennikarze, którzy ukuli nazwę „narkodyktator”. Obecnie Noriega gnije
w którymś z północnoamerykańskich więzień o najwyższym stopniu
zabezpieczeń. Po błyskawicznej akcji w Panamie, kiedy to jankesi
wyeliminowali swojego człowieka, który zaczął pokazywać rogi, kokaina
oficjalnie i na oczach całego świata stała się najskuteczniejszym sposobem,
by kogoś politycznie zniszczyć. Sprawiasz kłopoty? Podrzucimy ci tonę
kokainy, a potem napuścimy na ciebie marines. Będziemy przy tym mieli
błogosławieństwo całego świata, bo będziemy bohaterami walczącymi
z największym złem, jakie istnieje. Kiedy Castro rozprawiał się z Ochoą,
w gruncie rzeczy nie zrobił nic innego, tylko zastosował to, czego nauczył
się od Amerykanów.
Tak, bo wielka siła kokainy – ta sama, która powoduje, że jest to złoty
interes również dla tych, którzy z nią walczą – tkwi w jej wartości
symbolicznej. Kokaina to absolutne zło, obcy, jak kiedyś komunista
i Marsjanin, a teraz zapewne muzułmanin. A przeciwko obcemu wszystkie
chwyty są dozwolone. Wystarczy, że mu się przeciwstawisz, i już traktują
cię jak rycerza na białym koniu, na którego widok publiczność wydaje
okrzyk radości. A może kiedyś ludzie nawet zawołają „coronamos!”, czyli
to, co z ulgą i radością krzyczy handlarz przypieczętowujący udany interes?
I może wydadzą ten okrzyk w chwili, gdy w telewizji na żywo pokażą, jak
„jadą nasi”? Ci zaś będą jechać, kiedy to będzie komuś potrzebne.
No dobra, kawa na ławę: Castro to anomalia, połączenie męża stanu
i narkotykowego bossa, możliwe tylko na Kubie i tylko w okresie, który
właśnie się kończy. Przypadek Escobara pokazuje, że bardziej opłaca się
współżyć z rządzącymi, aniżeli sięgać po władzę polityczną.

Trzeci kartel
Wielu ludzi uważa, że odkąd w latach dziewięćdziesiątych kartele
podzieliły się na mniejsze organizacje, wielkie rodziny już nie istnieją. To
prawda, ale tylko częściowo, bo jedna istnieje. Ten trzeci z wielkich karteli
to dość interesująca organizacja, którą uznawano za drugorzędną do chwili,
kiedy europejski szlak kokainy okazał się ratunkiem dla całego rynku.
Uważaj na niego. Jest najmniej znany, ale pełni kluczową rolę w interesach
z Europą, a do tego z różnych powodów pozostaje prawie nietykalny. Serce
organizacji bije w górskim lesie, na ziemi niczyjej między Wenezuelą
a Kolumbią, na zachód od Maracaibo. To Sierra Guajira, czyli laguna,
piraci oraz indios. Są tam wszyscy: partyzanci z FARC-u, nazistowskie
organizacje paramilitarne, handlarze narkotyków, zabójcy, rozmaici agenci
na żołdzie Stanów Zjednoczonych lub prezydenta Kolumbii, którzy mają
nadzieję dobrać się do Chaveza. Nad Guajirą nie panują jednak ani jankesi,
ani też prezydent Uribe. Guajirę kontroluje ktoś inny.
Słuchaj teraz dobrze, będziemy mówić o indios. Kartel jest organizacją
niemal całkowicie indiańską. Nie rzuca się w oczy, działa na obszarach
podlegających niezależnemu prawu plemiennemu wraz z jego instytucjami,
sposobami działania, skodyfikowanymi relacjami między rozbudowanymi
rodzinami. Ktoś, kto nie urodził się w dżungli, nigdy tego nie zrozumie.
Wiadomo, o mniejszościach można mówić tylko dobrze, a po pięciuset
latach wykańczania Indian trochę głupio się do nich dobierać, nie? Przecież
ofiar się nie atakuje. Jednak ofiary muszą przetrwać także marginalizację,
a handlarze narkotyków doskonale o tym wiedzą. Organizacje pozarządowe
kochają zajmować się mniejszościami, więc jeśli zmieszasz z błotem dobre
imię jakiegoś indio, ryzykujesz, że w błoto pójdą ich interesy. A więc
wszystko jasne: wszyscy Indianie są dobrzy, OK? Pomówmy o moich
ulubionych, czyli o Guajiros. Kiedyś produkowali najlepszą marihuanę na
świecie, ale to dopiero na kokainie zarobili prawdziwe pieniądze. Od
czasów tego trzęsienia ziemi, do którego doszło w naszym biznesie w latach
dziewięćdziesiątych, jeśli chcesz zarobić gruby szmal, powinieneś
współpracować właśnie z nimi. Znają się na robocie. Nie doceniać ich to
idiotyzm, a jednak ludzie popełniają ten błąd. A szczególnie lekceważą ich
ci, którzy ich idealizują.
W każdym razie powiem ci jedno: żaden indio nigdy nie przekręcił się
z powodu kokainy. Coś takiego może się zdarzyć tylko na tak zwanym
Zachodzie.
Kartel z Guajiry ma się dobrze, kwitnie. Także dlatego, że nikomu nie
sprawia kłopotów, odgrywając drugorzędną rolę, nieszkodliwą
w kontekście współżycia z „czystą” władzą. Mówiąc krótko, ludzie ci
wiedzą, że są przestępcami, i nie próbują być nikim innym. To najlepsza
polityka. Początkowo tym pograniczem rządził Apacz, założyciel kartelu,
prawdziwy szajbus, który dla zabawy terroryzował ludzi. W latach
osiemdziesiątych z ichnią księżniczką ożenił się nawet pewien
neapolitańczyk, który przekazał im swój know-how i zaczął
dywersyfikować interesy. Produkował wyśmienitą marihuanę, ale także
kokainę, oraz dostarczał zapasy do F-16 Escobara. Ze względu na żonę
nazywano go księciem. U niego można było dostać wszystko. Był w stanie
załatwić nawet bombę atomową. Miał winnicę w Campo Mara. Dostarczał
towar z Maracaibo do Coro, tam gdzie znajdują się wielkie rafinerie.
Również Guajira miewała w przeszłości romantyczne momenty, ale
dzisiaj szefem tego ostatniego ogromnego kartelu jest wielki
przedsiębiorca, właściciel samolotów i drobnicowców. Robi świetne
interesy z partyzantką. FARC to dwadzieścia tysięcy uzbrojonych żołnierzy
w stanie gotowości. Jeśli dodać do tego rodziny, wychodzi łącznie sto
tysięcy ludzi. Chávez traktuje ich jako kordon bezpieczeństwa chroniący
jego kraj przed możliwą inwazją z Zachodu. Myślisz, że działają dzięki
zbieraniu podpisów? Kartel robi interesy także z organizacjami
paramilitarnymi. To one są najbardziej niebezpieczne. Ale na rynku nie ma
różnicy: kupuje ten, kto złoży lepszą ofertę, a potem wszyscy mogą się
choćby powystrzelać. W tej robocie nie unikniesz podobnych ludzi. Kiedy
pracowałem w Huancayo w Peru, musiałem pertraktować ze Świetlistym
Szlakiem: jego członkowie brali pięćdziesiąt dolarów za każdy blok
marmuru, który tamtędy przejeżdżał. Kwoty te wpuszczasz w koszty. Da się
wytrzymać, jeśli uda ci się odkuć na tym, co zarobisz na kokainie.
Poza tym kartel z Guajiry ma to szczęście, że Stany Zjednoczone jakoś
mniej się nim interesują. Z perspektywy opinii publicznej jest po prostu
mniej ważny, mniej medialny, w mniejszym stopniu można go wykorzystać
w polityce wewnętrznej. Aż do kryzysu karteli z Cali i Medellín główne
transporty z Guajiry nigdy nie docierały do wybrzeży Ameryki Północnej,
ale w całości szły na Karaiby i na Kubę, żeby potem trafić do Europy. To
właśnie Guajira jest największym kubańskim dostawcą. Główny punkt
przerzutowy znajdował się na lotnisku na Isla de Pinos. Kuba to niełatwy
partner: dogadywanie się z krajem, w którym kontrola została aż tak
scentralizowana, mogło być ryzykowne. Wystarczyłby jeden foch szefa
i interesy trafiłby szlag. Kartel szybko doszedł więc do wniosku, że trzeba
szukać innych obszarów zbytu.
Ponieważ w pewnym momencie rodzi się potrzeba zdobycia nowych
rynków (wśród których Stany Zjednoczone już nie miały odgrywać tak
wielkiej roli) i powstaje konieczność wprowadzenia zmian
w organizowaniu interesów (co było z kolei skutkiem upadku dwóch
z trzech wielkich kolumbijskich karteli), zostaje przetarty nowy szlak:
Droga Południowa. Karaibska kokaina zaczyna wędrować do Brazylii,
Argentyny i Urugwaju. Trasa północna, prowadząca do USA i Kanady,
a stamtąd do Europy, z każdą chwilą jest coraz bardziej kontrolowana
i coraz mniej dochodowa, bo pozwala na przerzucanie coraz mniejszych
ilości towaru. Z kolei Europa domaga się coraz więcej towaru. Dostarczanie
go tam okazuje się więc dla handlarzy narkotyków sprawą życia i śmierci.
Droga do Starego Kontynentu skręca zatem na południe, a kokaina zaczyna
szukać nowych portów. Pokonuje Andy, lasy i llanos, próbując znaleźć dla
siebie ujście w Rio, São Paulo, Montevideo. Zmienia się rynek, zmienia się
system kontroli: konieczność kontrolowania szlaków prowadzących na
południe i portów, z których wysyła się do Europy wielkie statki,
doprowadza do zmiany wszystkich przyzwyczajeń, stref wpływów, obiegu
wypranych pieniędzy. Zmienia się nawet profil migrujących wspólnot. Na
przykład Tres Fronteras, czyli rajska kraina wodospadów Iguaçu leżących
na granicy Argentyny, Paragwaju i Brazylii, niemal z dnia na dzień
przeistacza się w nową Tortugę zamieszkaną przez nas, przez Libańczyków,
Azjatów i biznesmenów wszelkiej maści.
Naturalnie DEA bez trudu natrafia na ten nowy szlak i kiedy ładunki
przerzucane Drogą Południową zaczynają osiągać spore rozmiary, trzeba
wykazywać się w tej robocie pomysłowością. CIA mało się interesuje tylko
jednym krajem – Chile. Agenci słabo go pilnują, bo i transport wewnętrzny
jest tam bardzo trudny. Istnieje tylko jedna droga północ–południe, a porty
wychodzą na Pacyfik, więc w kontekście kursów do Europy są mało
interesujące. Nie mówiąc już o tym, że Chile nie produkuje ani miligrama
kokainy. I właśnie dlatego zainteresowałem się tym krajem. Pewien
znajomy za tysiąc dolarów za kilogram woził mi towar ciężarówkami
z dowolnego miejsca w południowej Ameryce aż do Antofagasty. A tam
z kolei rozpoczynała się przygoda z metodą za plecami. Tam rodził się ten
kamień filozoficzny.
Droga Południowa daje nowe możliwości, ale i tworzy nowe ogniwa.
Przede wszystkim towar przewozi się w granicach jednego kontynentu. I co
istotne, odtąd towar produkuje się w głębi kontynentu. Koki nie da się
uprawiać wszędzie, a już z pewnością nie w pobliżu portów czy lotnisk
międzykontynentalnych. Rośnie w Boliwii, w kolumbijskiej Amazonii i na
mniejszą skalę w Peru, Ekwadorze i na samej północy Argentyny. Narkotyk
należy zatem przywozić – i to drogą lądową – do miejsc, skąd wysyła się go
za granicę. Wyładowane kokainą do granic możliwości ciężarówki jeżdżą
więc sobie do portów, które nie budzą niczyich podejrzeń, a które
doskonale nadają się do ukrycia towaru i wysłania go do Europy. Jeden
z głównych szlaków prowadzi przez brazylijski region Pantanal. Jest to
obszar położony centralnie, nie do skontrolowania, w sam raz do tego, żeby
rozsyłać stamtąd narkotyki. Pod koniec XX wieku królem tych transportów
był pewien Włoch, nazywał się Bonazzi. Wypada co nieco o nim
powiedzieć.

Włoch na Drodze Południowej


Bonazzi zasługuje na to, żeby odstąpić dla niego od planu nauki. To
człowiek, który przecierał nowe szlaki na południu. Przede wszystkim
jednak doskonale wcielał w życie styl ludzi handlujących kokainą – miał
wszystkie możliwe cechy przemytnika. A przy tym był Włochem.
Metr sześćdziesiąt pięć, zerowa chęć do pracy. Grubawy i okrągły, jakby
wyciosany z jednego kawałka, ręce do kolan jak u goryla. Krótkowidz,
sympatyczny. Człowiek nie mógł nic poradzić, że pokładał się przy nim ze
śmiechu. Bonazzi najbardziej dumny był ze swojego fiuta, wszystkim go
pokazywał.
– Mam takiego konia, że wali mi go John Holmes! – potrafił tak wypalić
do kogoś, kogo nawet nie znał.
Trzeba było wtedy widzieć miny tych różnych paniuś lub co bardziej
wyrafinowanych klientów, którzy nie chcąc schrzanić interesu, mogli
przełknąć wszystko, a nawet udać, że ten żarcik im się podoba. Trzeba było
ich też widzieć, kiedy wyciągał ten swój interes i mówił:
– Jak biorę prysznic i chcę go umyć, opieram go sobie o kafelki, potem
zostawiam na chwilę, żeby na mnie poczekał, i szoruję całą resztę. Potem
z kolei przelatuję po nim zgrzebłem dla mułów.
Bonazzi to ktoś, kto czternaście razy miał syfa. Czternaście syfów
w jednym życiu! Nigdy nie stracił włoskiego akcentu. Przyjechał z Reggio
Emilia tuż po wojnie. Chciał emigrować do Stanów Zjednoczonych, bo jak
wielu innych był pewien, że tam – może nawet w Los Angeles – będzie
mógł się dorobić. Od samego początku lubił się przechwalać, nawet wtedy,
kiedy pracował jako ogrodnik. Ale wpadał w oko i rzeczywiście zauważył
go jeden z ludzi Tony’ego Spampanato, tego samego, który po wojnie
kontrolował świat catchu. Wiesz, co to catch? Zapasy w przebraniu, dzisiaj
to się nazywa wrestling. Wszystko to teatr, ale w tamtym czasie można było
trafić na naiwniaków, którzy sądzili, że walki nie są ustawione. Bonazzi
poza odpowiednimi warunkami fizycznymi miał do tego dryg, a poza tym
chciał zrobić karierę. Zaczyna walczyć w przebraniu wenecjanina. Bo
w catchu każdy musi być jakąś charakterystyczną postacią: tygrysem,
zbiegiem i tak dalej. No więc Bonazzi odstawia wenecjanina. Szyje sobie
strój Arlekina – „Arlequín” to jego nick – rzuca spod maski przekleństwami
i rozdaje kopy na lewo i prawo. O dziwo postać przypada do gustu
publiczności, a Bonazzi staje się popularny. Umie się odszczeknąć, co
pomaga mu poznać Tony’ego i jego otoczenie. Któregoś wieczoru zostaje
przedstawiony Samowi Giancanie, szefowi szefów. Nie ma wątpliwości, że
odtąd czuje się kimś. Jeździ po kraju z galami catchu, poznaje ludzi, często
pracuje w Vegas. Krótko mówiąc, idzie mu całkiem, całkiem. Aż tu ni stąd,
ni zowąd wzywa go FBI i Bonazzi staje się persona non grata. Czy to
z powodu ludzi, których znał, czy jakiegoś innego, bardziej konkretnego
świństwa – nie wiem, nigdy nie chciał powiedzieć, ale fakt faktem, że
w tamtym czasie władze się nie cackały. Jak niepożądany, to niepożądany.
A jeśli byłeś osobą niepożądaną, musiałeś wyjechać. Koniec, kropka.
Mogłeś jednak wybrać, dokąd mają cię deportować. Bonazzi wybrał
Wenezuelę.
Długo tam nie przebywa, kraj mu się nie podoba. Bywa, że dwie
zakochane w sobie osoby przy pierwszym spotkaniu nie rozumieją siebie
nawzajem. Bonazzi wraca do Włoch, ale niemal od razu znowu wyjeżdża.
Tym razem do Brazylii. Jego plan to założyć w Rio lub w São Paulo trupę
catchu i jeździć z przedstawieniami. Tam jednak wszyscy mają gdzieś
zapaśników w maskach, albo też Bonazzi jeszcze nie był tym rasowym
przedsiębiorcą, którym stanie się później. No więc projekt bierze w łeb,
a on wpada na pomysł, żeby wykorzystywać swój niemały interes. Zostaje
żigolakiem, lecz ponieważ jest brzydki jak dupa makaka, zarabia mało
forsy, ale za to dużo w pysk. Pieskie życie. Poznaje jednak Włochów, wielu
bogatych Włochów. Jest ich więcej i są bogatsi, niż się tego spodziewał.
Poznawanie kogoś to działanie pożyteczne i dochodowe, szczególnie dla
takiego przyszłego mistrza jak Bonazzi. A spośród tamtejszych mistrzów
wybijał się wtedy pewien facet z Vicenzy, który w swoim czasie miał się
dorobić na budowaniu willi w Hiszpanii, ale na razie importował z Boliwii
owoce, a przy okazji, naturalnie, kokainę ukrytą w podwoziu ciężarówek.
Jednym z etapów tych transportów był Pantanal, bo facet zatrzymywał się
tam, żeby płacić pracującym dla niego indios, których sprowadzał sobie
z drugiej strony granicy. W Pantanalu Bonazzi uczy się jednej ważnej
rzeczy, mianowicie pewnej szczególnej metody działania. To bezpieczny
sposób, nadający się do prowadzenia eksportu. Dzięki niemu przez długi
czas będzie robił duże pieniądze. To metoda na ołów.
Ciągnie się to pewnie już setki lat, przynajmniej od momentu
wynalezienia prochu. Dla wygody możemy jednak uznać, że proceder ten
rozpoczął się gdzieś w latach 1970–1975. Uprawia się go w stanie
Rondônia, po drugiej stronie płaskowyżu Mato Grosso, w pasie na
pograniczu brazylijsko-boliwijskim. Obszar ten jest zarządzany z jednej
strony z São Bento, a z drugiej z Estancia Reynoza. Są to bagniste
zalewowe niziny położone między Amazonką a Paragwajem, ciągnące się
po horyzont. Biegnie tamtędy droga, która lawirując między jeziorami,
przecina granicę. Każdego roku przez długie miesiące jest nie do użytku, bo
leży pod wodą, ale kiedy wysycha, jeżdżą nią wielkie ciężarówki
przewożące kokainę z Boliwii. Są to specjalne składy – ciężarówka plus
przyczepa – z bardzo wysokimi burtami. Każdy wiezie sto dwadzieścia
kwintali kukurydzy. Niemal bez wyjątku są to amerykańskie macki,
niezniszczalne potwory, dostosowane do najgorszych dróg, takich jak szosa
amazońska w Boliwii, która rozpoczyna swój bieg w La Paz, wznosi się na
wysokość czterech tysięcy siedmiuset metrów na przełęczy La Cumbre,
a potem na łeb na szyję schodzi tysiąc metrów w dół do Coroico.
W przepaść spada tam co najmniej jedna ciężarówka na tydzień. Jest to
najbardziej niebezpieczna droga na świecie. Ale jeśli załadowanym
kukurydzą mackom uda się pokonać ten odcinek, wjeżdżają potem w las.
Kukurydza zajmuje dużo miejsca, a więc wymaga bardzo wysokich burt,
w których łatwo uzyskać dziesięć centymetrów pustej przestrzeni.
Wsuwając przez szparę paczki narkotyków połączone sznurkiem, można
w całym konwoju zmieścić do tony kokainy. Tamtych dróg nikt, ale to
dosłownie nikt nie kontroluje, więc towar jedzie sobie spokojnie do São
Paulo. Wspomniany gość z Vicenzy – bardzo aktywny przynajmniej do
1985 roku – wypracował własny sposób ładowania towaru i przewożenia go
przez granicę.

Wypłata w ołowiu
Wybierając tę metodę, potrzebujesz campesinos. Po skończonej pracy
zabierasz ich, żeby sobie pojedli i popili. Organizujesz im wielką fiestę,
stawiasz jedzenie, żeby dać im się najeść, alkohol, żeby ich rozweselić
i otumanić (Włoch, który wymyślił tę metodę, nie był wcale pozbawionym
serca katem; zależało mu na tym, by ludzie mogli sobie poużywać, zanim
zrobią krok do wieczności). Potem już pijanych zabierasz na bagna (które
niedługo pogrążą się w wodzie i wypełnią krwiożerczymi bestiami)
i wypłacasz im ich należność.
Włoch płacił im salwami karabinowymi. W późniejszych latach jego
uczeń, czyli Bonazzi, tylko udoskonalił tę metodę, bo do roboty
zaangażował członków Guardia Nacional, ludzi zawsze gotowych przyjąć
dobrze płatną i zabawną fuchę. A być może także wziąć udział w fieście,
która niezmiennie następuje po wypłacie. Ale płacenie ołowiem wymaga
również metodyczności i choćby minimalnej organizacji. Przykład:
naprawdę dajesz chłopom pieniądze, tyle że potem, już po masakrze, im je
odbierasz. Wyjmujesz je bezpośrednio z kieszeni i toreb. Co nieco z tego
trafia do członków gwardii. W rezultacie wszyscy są bardziej zadowoleni
i mają mniej problemów. Powiedzmy sobie jasno: tę metodę
wykorzystywali nie tylko przemytnicy, ale także – przez długi czas –
najwięksi fazendeiros. Możliwe, że niektórzy dalej ją stosują. Nadaje się
ona również do ilości hurtowych. Nigdy nie przestanę powtarzać: to nie
towar jest diabelski, to rynek. Diaboliczne substancje to wymysł
romantyków i bankierów. Towar jest dobry lub zły, tak jak dobre lub złe
jest jabłko. Człowiek może być z kolei zły, tak jak zły może być pies. To
ludzie decydują o tym, jak wykorzystują środki i pieniądze, nigdy vice
versa.
Sprzątaniem zajmują się już po wszystkim anakondy i krokodyle. Nie
potrzeba wiele czasu, żeby po zapłacie nie pozostał żaden ślad.
Mówiąc krótko, Bonazzi kręci się po Pantanalu, ucząc się różnych
rzeczy, aż wreszcie któryś z Włochów mówi mu o Wenezueli. Mówi, że
Pérez Jiménez szaleje za Włochami, że ziemia tam nic nie kosztuje,
a prezydent ją rozdaje, jak gdyby była jego. Bonazzi postanawia więc
spróbować raz jeszcze. Wraca, kupuje kawałek ziemi, jakieś trzysta
hektarów przy drodze z Perijá do Maracaibo. Zaczyna hodować zwierzęta
i widzi, że wszystko zaczyna się układać. Wdraża metody, których się
nauczył, jeżdżąc po świecie. Tysiące kilometrów lasów nie są przecież
w stanie powstrzymać wydajnych metod pracy i bezpiecznych struktur
organizacyjnych przed rozprzestrzenianiem się.
Z metody płacenia ołowiem zaczęli więc korzystać także wenezuelscy
fazendeiros z Santa Barbara nad río Limón, z Guajiry, z Sierra de Perijá
i Sierra Nevada. Kilka lat po odbyciu swojego brazylijskiego stażu Bonazzi
pracował już na trasie między Maicao, miastem w Kolumbii, na północ od
Bogoty, a Riohacha i dalej w stronę Coro. To paskudna droga. Jadąc nią,
trzeba mieć uzbrojoną eskortę, i to nie byle jaką. Bandyci i indios z Guajiry
zarzynają ludzi za nic. No ale gra jest warta świeczki. Co prawda
z Riohacha czy Santa Marta można bez trudu wybrać się z towarem lub
pieniędzmi na Antyle, jednak droga morska do łatwych nie należy. Z jednej
strony często można tam się natknąć na kontrole, a z drugiej morze bywa
wzburzone, co stanowi spory problem, nawet jeśli dysponujesz
trzystukonną motorówką w typie cigarette, tak lubianą przez ludzi
zajmujących się tym fachem. Jeśli tymczasem przejedziesz przez dżunglę
i znajdziesz się już po stronie Maracaibo, unikasz rewizji i kaprysów
pogody. Poza tym okolica ta jest całkowicie pusta, nic tylko wydmy. Jeśli
potem ruszasz na północ w stronę San Francisco przez Coro, czyli
wschodni brzeg laguny, po której musisz pływać slalomem między
kiwonami, znajdujesz się raptem w odległości osiemnastu mil morskich od
Aruby. Byle łupinką dopłyniesz jak gdyby nigdy nic także do Curaçao
i Bonaire lub do Saint Kitts i Nevis, a to jest najbezpieczniejszy port, jaki
tylko można sobie wymarzyć. Tyle że chcąc się dostać do Coro, trzeba
pokonać tę przeklętą drogę przecinającą wenezuelską granicę w Santa
Bárbara del Zulia. W ubiegłej dekadzie eskortą, załadunkiem, rozładunkiem
i transportem zajmowali się Guajiros, których zatrudniał Bonazzi lub inni
biznesmeni z Europy.
Wynajęcie indios nie stanowi żadnego problemu, bo ci ludzie
przymierają głodem. Wcześnie rano możesz ich zastać na placach
w wioskach leżących po kolumbijskiej stronie tej nieistniejącej granicy.
Pracują sezonowo przy koce, ale przede wszystkim – tak, również tam –
przy owocach, kukurydzy, bydle i wenezuelskich krowach mlecznych.
Pracują przez sześć miesięcy, jedzą i śpią wtedy na fazendach. Zgoda, pod
koniec sezonu ktoś zawsze zaczyna czuć, że coś śmierdzi, i zwiewa, ale to
pojedyncze przypadki, które nie stanowią żadnej reguły. Miłe jest to, że te
tapiokojady są skrajnymi indywidualistami. Przy najmowaniu ich wystarczy
zachować tylko jeden środek ostrożności, to znaczy warto się upewnić, że
wybrani robotnicy są – przynajmniej w większości – samotni i nie mają
rodzin.
No bo tym z rodzinami czasem udawało się zachować skórę.

Koniec z masakrami
Zabawa ta kończy się, przynajmniej oficjalnie, w latach osiemdziesiątych,
kiedy swoje trzy grosze wtrącają misjonarze. Ci księża to stare wygi, a przy
tym, jeśli spotykasz ich w dżungli i nie jesteś ich celem, okazują się
całkiem sympatyczni. Po kolumbijskiej stronie Guajiry mieszkał taki jeden
ksiądz, jezuita, gość nie w ciemię bity. Zbyt wiele razy był świadkiem, jak
ludzie mówili: „Jadę pracować do Wenezueli”, a potem zapadali się pod
ziemię. A ponieważ był inteligentny, zaczął się nad tym zastanawiać.
Trzeba pamiętać jeszcze o jednym, mianowicie że dżungla ma milion uszu,
a w tamtym czasie dziwne historie krążyły już po wszystkich wioskach i co
za tym idzie – po parafiach. Jak wszyscy ludzie z dżungli jezuita miał twarz
spaloną słońcem, poza tym był chudy, drażliwy, przyzwyczajony do pracy
w lesie. Kiedy był brudny, nie dało się go odróżnić od jakiegokolwiek
innego Guajiro. No i mówił dialektami z sierry jak jeden z nich.
No więc nasz ksiądz liczy, liczy i nie może się doliczyć. Postanawia się
rozejrzeć. Wie, że nie musi jakoś bardzo zmieniać wyglądu, bo wystarczy,
jeśli zacznie się nieco rzadziej myć, bardziej bełkotać i już będzie mógł
pojawić się wcześnie rano na placu w którejkolwiek wiosce i stanąć
w tumanach kurzu o takim samym kolorze jak jego twarz. Na placu trafia
na ludzi Bonazziego. Kto wie, może nawet na samego Bonazziego. Mój
znajomy był w gruncie rzeczy przedsiębiorcą starej daty, pewne rzeczy
wolał robić sam. Tak czy owak ksiądz się najmuje i razem z grupą
robotników przeznaczonych do fazendas przekracza granicę.
– Zobaczmy, co się dzieje w Wenezueli…
Nasz odważny jezuita ma tylko jeden problem: w każdą sobotę Bonazzi
zwykł zabierać swoich straceńców na dziwki. Taki już jest. Ci z kolei,
podnieceni jak małpy, nabrali niemiłego zwyczaju kąpania się przed tymi
wyprawami. Misjonarz od razu się orientuje, że jeśli do nich dołączy,
a przede wszystkim jeśli się umyje, zaryzykuje, że zostanie rozpoznany. Co
więcej, w obozie zaczynają krążyć różne plotki, a po pewnym czasie coraz
więcej mówi się o tym dziwnym gościu, który nie jeździ na dziwki, nie
myje się, ale za to zawsze trzyma gębę na kłódkę i jest wiecznie nadęty.
Nadzorcy zaczynają podejrzewać, że coś tu nie gra. Konsultują się
z szefem, czyli z Bonazzim, który po namyśle postanawia tym razem nie
zabijać na koniec robotników. Rzeczywiście coś tu było nie tak, lepiej nie
ryzykować. Poza tym Bonazzi miał najważniejszą cechę, jaka powinna
charakteryzować handlarza narkotyków: był kreatywny. Tamtego roku
decyduje się zainaugurować nową metodę, swój własny pomysł: płaci
wieśniakom chorymi krowami. Zamiast pieniędzy daje im zainfekowane
bydło. Wszyscy wracają do domu zadowoleni i przekonani, że zrobili niezły
interes i że wykiwali tego musiù o twarzy koloru sera. Ale także ksiądz
głupi nie jest i widzi, że stało się coś dziwnego: wypłata w zwierzętach nie
może być przecież czymś normalnym, chyba że ktoś chciałby mieć co roku
epidemię. Domyśla się, o co chodzi. Czeka. I przygotowuje następny ruch.
Ksiądz miał zaufanego człowieka, indiańskiego zakrystiana, jedną z tych
myszy kościelnych, które znają parę słów więcej niż pozostali campesinos
i zawsze znajdą sposób, żeby dobrze na tym wyjść. Jezuita składa mu
propozycję, której małpiszonek nie może odrzucić. Ksiądz umieszcza go na
swoim miejscu w grupie robotników i zaczyna zapisywać imiona
i nazwiska tych, którzy jadą za granicę. Dla zakrystiana dziwki nie są
problemem, ale nie ulega wątpliwości, że to i owo się zmieniło, że białasy
bardzo się schytrzyły. Tymczasem jednak plotek narobiło się jeszcze więcej
i wszystkich zaczyna oblatywać strach. Zakrystian jest człowiekiem
niegłupim i widzi, że cała ta historia może skończyć się dla niego przed
czasem, bo nie ma nic niebezpieczniejszego niż musiù, który czuje się
zagrożony. Z wyjątkiem oczywiście niektórych węży. Chłopak postanawia
więc zawczasu zwiać i ucieka w momencie, gdy zostało jeszcze sporo pracy
przy zbiorach. Nie wiem, czy jezuita schlastał go, czy mu podziękował, ale
i on zaczyna czuć, że coś się święci. Stawia więc na nogi lokalne władze
(naczelników wiosek i innych oberwańców; ci ludzie nie byli niebezpieczni,
ale upierdliwi jak bagienne kleszcze) i pędzi zobaczyć, co robi Bonazzi.
Zbyt późno. Opowiadano mi, że z lasu dochodziły już odgłosy strzałów
z broni palnej. Rzeź rozpoczęła się wcześniej i trwała bardzo krótko.
W takiej sytuacji wezwanie lokalnych policjantów na niewiele mogło się
zdać, bo przecież byli opłacani przez wiadomo kogo. Nawet jezuita
rozumiał, że roboty takiej jak wypłata w ołowiu nie da się wykonywać bez
instytucjonalnej przykrywki. Ale i tak próbował się przeciwstawić temu
wszystkiemu. Może habit kazał mu to zrobić? Policjanci jednak działali
powoli, bez pośpiechu, prawdopodobnie opieprzyli księdza, który nie dawał
im spokoju, a potem udali, że robią nalot. Świetnie wiedzieli, że w faktorii
jest pełno ich kolegów z Guardia Nacional, zajętych wyrzynaniem indios
i zabieraniem im pieniędzy. W wolnym czasie gwardziści, jak wszyscy,
ściągali mundury i tworzyli specjalne oddziały matones w służbie
biznesmenów, opłacane na akord, to jest od cabeza, czyli w zależności od
liczby zamordowanych. Dzięki temu w czasie nalotu żandarmi
w mundurach rozpoznawali tych w cywilu, puszczali do nich oko, a po
wszystkim przeprowadzali wzorową inspekcję. Ci, którzy przeżyli, byli tak
sterroryzowani, że bez wątpienia uważali, aby nie puścić pary z gęby i na
kogoś nie donieść. Matones byli w lesie wszędzie. Bywało, że jeszcze po
jakimś czasie zastawałeś ich u siebie w domu; nawet pod twoją nieobecność
mogli złożyć wizytę twojej rodzinie.
Bonazziemu (podobnie jak jego ludziom) udało się wywinąć. Ale to
wystarczyło, żeby zadać mu bobu. Od tej pory już się bał. Wystarczył jeden
polityk lub biskup polujący na głosy, by zrobiło się gorąco. Dobry
przedsiębiorca wie, kiedy trzeba zmienić profil, a o Bonazzim można
powiedzieć wszystko, lecz nie to, że nie potrafi robić interesów. Mówiąc
krótko, obyło się bez procesów i wyroków, ale proceder i tak wyszedł na
jaw. To premia dla dziennikarzy. Od tamtego czasu płacenie za pomocą
plomo przestało być takie proste, przynajmniej w Guajirze. A poza tym za
rządów Pereza Jimeneza nadjechało wielu nowych Włochów, ale niemal
wszyscy byli mniejszymi przestępcami niż ich poprzednicy. Rozpoczęła się
więc nowa epoka, okres wykrętów, zapłat poniżej wartości,
niedotrzymanych obietnic, ni stąd, ni zowąd chorych zwierząt. Nawet jeśli
nie tak wygodny jak plomo, jakiś sposób na wykiwanie Guajirów zawsze
się znajdzie. Mimo że chętnie korzystają z adwokatów i rzeczników. No
tak, tych to czasem warto zabijać, ale chłopów już nie.

Bonazzi, handlarz seksem


Tak czy owak, wykorzystując ołów lub nie, Bonazzi w krótkim czasie
w końcu dorobił się w Wenezueli fortuny i założył własną fazendę: jakieś
dwadzieścia tysięcy hektarów i trzy tysiące cabezas de ganado, czyli
pogłowia bydła. Tego zdrowego. Jasne, że trzeba się naharować, żeby
utrzymać taką hacjendę. Ale on nie z tych, co się oszczędzają. Prędko
zorganizował sobie jakąś queridę, a ponieważ forsy mu nie brakowało
i kręciło się koło niego trochę panienek, natychmiast znalazł sobie
kochankę. Nie wiedzieć czemu w Wenezueli jego benek miał powodzenie.
Wenezuelscy handlarze narkotyków wprowadzili szczególny podział ról
kobiecych. Żona to ta, która prowadzi firmę. Kochanka z kolei to ktoś dla
bogaczy. Trzymasz ją w mieście, opłacasz jej mieszkanie w centrum,
kupujesz biżuterię, płacisz za wieczory w teatrze, ładne ubrania, zabierasz
ją ze sobą na oficjalne kolacje z władzami i tak dalej. Querida zaś to
kobieta, która służy ci do walki. Wystarczy, jeśli utrzymujesz jej rodzinę.
No bo jakaś rodzinka zawsze się znajdzie. Poza tym w gruncie rzeczy też
masz do niej słabość. Dziwki się nie liczą, przydają się, kiedy jesteś
w towarzystwie znajomych, w interesach, ale nawet o queridę żona nie
powinna być specjalnie zazdrosna, bo to ona jest zawsze panią, to ona
zawsze decyduje o wszystkim, co dotyczy hacjendy. W stosunku do niej
przyzwoity handlarz zachowuje się tak, jak zachowuje się w stosunku do
rządu: prowadzi politykę zgodnego współżycia i nienarzucania się. Bonazzi
oczywiście miał więc żonę, Inés, która pewnego pięknego dnia mówi mu
tak:
– Wyszłam za ciebie tylko dla twojego ptaka, mam kolumbijskie
korzenie.
Na co on odpowiada:
– Co chcesz, jestem Włochem, mam doświadczenie z krowami.
No więc żona mu proponuje:
– Zróbmy interesik na dziwkach z Kolumbii. Ty je będziesz testował,
a potem będziemy je wystawiać na ulicę.
I tak Bonazzi zaczyna zajmować się importem. Razem z żoną za jednym
zamachem zakładają hacjendę i burdel. Nazywa się to OK Corral i jest
oczkiem w głowie Bonazziego.
Przez jakiś czas robota obmyślona przez Inés idzie dobrze. On jeździ do
Kolumbii po dziewczyny, sprawdza je, a burdel – nazywany tam tiradero –
działa jak złoto. Tyle że któregoś dnia Inés zauważa, że jest zazdrosna, i to
dziko. Bonazzi tak o tym opowiadał:
– Miała swój sposób, żeby mnie kontrolować. Kazała mi do siebie
przychodzić, pobierała ode mnie nasienie i je oglądała. Jeśli nie podobała
jej się konsystencja, obrywałem po łbie.
Urodziła się im piątka dzieci. Bonazzi rzecz jasna miał kochankę, dwie
queridas i prawo wypróbowywania dziwek.
W tamtym momencie posiadał już rozkręcony burdel, trzy tysiące sztuk
bydła i bezkresną fazendę, a do tego co najmniej siedemset hektarów
dżungli, w której polował na tigre, czyli jaguara, i węże boa. Do dżungli
jeździł także, żeby płacić robotnikom. A dokąd człowiek idzie sobie
popieprzyć? Do tiradero! Każdy handlarz ma swój osobisty, zaufany i na
własność. Nazywają go też suliadero. Bonazzi lubił się wyróżniać, więc
otworzył następny. Mimo że miał dwa, zawsze można było znaleźć go w OK,
jego ulubionym. Sam go urządził. Zwykle tiradero to szopa podzielona na
segmenty, pokoiki, w których można sobie pociupciać, ale on swój OK
starannie obmyślił, realizując różne własne kaprysy. Na poddaszu urządził
więc niewielki pokoik, w którym – dzięki otworom w suficie każdej z salek
– mógł walić sobie konia na koszt klientów. Lubił mówić: „ Vamos a tomar
un palito a mi tiradero!”. Wciąż mam go przed oczami, jak z tym swoim
szerokim, obleśnym uśmiechem stwierdza: „Nie chce mi się pieprzyć
twoich kobiet! Są brudne!”. Takie tam żarty między nami. No jasne, że
chodziłem do niego. Kiedyś w drzwiach burdelu powitała nas „La Negra”,
kasjerka na zmianie. Bonazzi lubił ją najbardziej ze wszystkich. Zwykle
kiwała się w drzwiach poczekalni, roztaczając wokół siebie chmurę
zapachu, który było czuć aż w lesie. Miała szerokie biodra, jak to kobiety
z laguny. Kiedy cię zauważała, posyłała ci oślepiający uśmiech i znikała
w półcieniu, migiem stając za kasą. Wiesz, jak jest, wszyscy się lubimy, ale
lepiej wziąć pieniądze z góry, no chyba że stawia właściciel. No więc
tamtego razu Bonazzi przychodzi i nic nie mówi. A on lubił się
przechwalać, jego okrzyk „ja stawiam!” przeważnie słychać było aż
w Caracas. W takich razach szedł tam pewny siebie, wymachując rękami.
Taki już był, lubił czuć się hojny. Ale tamtego wieczoru nie odzywa się ani
słowem, wchodzi z nami szybko do środka. „La Negra”, ewidentnie dobra
w swoim fachu, zasiada prędko za kasą. Nie wiem, czy Murzynka może
zblednąć, ale przysiągłbym, że w tamtym momencie zrobiła się biała jak
ściana i wrzasnęła jak kot w potrzasku. Wciąż mam przed oczami, jak
wyskakuje zza lady i wpada w objęcia Bonazziego, który ze śmiechu
prawie nie może ustać. Chodziło o to, że postawiła nogi na czymś miękkim,
a ponieważ zwykle tego tam nie było, schyliła się, żeby zobaczyć co to. No
i znalazła śliczny dywanik przygotowany dla niej przez Bonazziego. Był to
boa, wielki jak szal dla eleganckiej damy, którego Bonazzi własnoręcznie
przyniósł i położył tam nie wiadomo kiedy. Po prostu dla draki. „La Negra”
nie przestawała krzyczeć, więc koniec końców Bonazzi zdjął ze ściany
strzelbę i zabił węża. Pewnie powiesił go sobie potem gdzieś w domu i tam
trzyma. Cały jego dom wytapetowany był skórami. W wieku
sześćdziesięciu pięciu lat stał się prawdziwym bogaczem i chciał to
podkreślić. Ściany obwieszone były zwierzęcymi głowami. Brakowało
tylko indiańskich. Ale ponieważ nie oglądałem wszystkich pokojów, nie
dam sobie ręki uciąć, że ich tam nie było.
Dziwki były jego namiętnością, fachem, powołaniem. Czymś, czego
Bonazzi nigdy się nie nauczył mimo tylu lat tam spędzonych, był angielski.
Kiedyś pojechaliśmy razem na Jamajkę. Wylądowaliśmy na lotnisku
w Kingston i wsiedliśmy do żółto-niebieskiej taksówki. Miała dwa kolory,
bo złożono ją z dwóch różnych samochodów. W całości była też obwiązana
sznurkiem, a kierowca przywiązywał sobie drzwi do łokcia, żeby nie
odpadały na zakrętach. Bonazzi kochał takie rzeczy. Naturalnie na każdym
zakręcie drzwi się otwierały, a on krzyczał do kierowcy „tekitìsi!”, ale
widać było, że mu się to podoba. Mieliśmy obejrzeć jakąś fabryczkę
wystawioną na sprzedaż. Potrzebowaliśmy na to pięciu minut. Po
wszystkim pojechaliśmy do hotelu, oczywiście do Hiltona, bo tak robią
ludzie sukcesu. Jeszcze nie zdążyliśmy nawet przejść przez hol, a Bonazzi
już złapał książkę adresową.
– May I help you? – pyta go jakiś Murzyn z obsługi, w garniturze, pod
krawatem. A Bonazzi z kamienną miną wypala:
– Where is the bitch? – Pytanie proste i jednoznaczne. Portier jednak
w pierwszej chwili nie zrozumiał i pomyślał, że chodzi o plażę. Po
sarknięciu Bonazziego szybko chwycił, że się pomylił, i bez mrugnięcia
okiem wydrukował adresy wszystkich najbardziej przechodzonych burdeli
w Kingston. Bonazzi postanowił, że nie pominie żadnego. Dla niego była to
część inwestycji. Dziwki oceniał jak krowy: testował je, a tym, które jego
zdaniem się nadawały, proponował pracę w swoich tiraderos w Wenezueli.
Stary Bonazzi miał też zacięcie międzyrasowe. Uwielbiał, kiedy laskę
robiły mu trzy kobiety, każda innej rasy. Preferował jednak dziewczyny
z Guajiry. Ich oczy są zawsze błyszczące i szeroko otwarte, a poza tym te
panienki mają pewną cechę, która powodowała, że z punktu widzenia
naszego handlarza narkotyków były bardzo cenne: ich szpara jest ciasna
i owłosiona, a szczytują jak słonice, drąc się i wijąc tak, że masz wrażenie,
że już nigdy nie uda ci się z nich wyciągnąć swojego interesu w całości.
– A kiedy nie będzie mi już stawał – mawiał Bonazzi – i tak nie
zrezygnuję z seksu! Będę wtedy wsadzał sobie w dupę. Coś przecież będę
musiał robić, nie?
Bonazzi tak zafascynował się burdelami, że postanowił nawet rozkręcić
kolejny, przy drodze Machiques–Colón. I to tam naszemu człowiekowi
sukcesu zdarzyło się potrącić Indianina. A w tych stronach stosunki z indios
nigdy nie były łatwe.

Pertraktacje po indiańsku
Posłuchaj teraz tego. Pewnego pięknego popołudnia – jednego z tych, kiedy
wszystko dokoła jest białe i nie odróżniasz nieba od wapiennych murów –
Bonazzi jedzie sobie szosą Machiques-Colón swoim rozklekotanym
cadillakiem fleetwoodem. Strach było z nim jeździć: gestykulował,
zaśmiewał się, rozmawiał z tobą, patrząc na ciebie, a nie na drogę, ni stąd,
ni zowąd przyspieszał i tak dalej. Jeśli po półgodzinie podróży z nim nie
wyrzygałeś jeszcze swojego nazwiska, oznaczało to, że nieźle się trzymasz.
No więc bryka pędzi między tymi wszystkimi Guajirami, którzy wegetują
sobie na poboczach, sprzedając upstrzone muchami kawałki mięsa koziego
i opędzając się od iguan. Wszyscy mają jednakowe twarze, są senni,
a białka ich oczu mają kolor taki jak niebo i mury. Indianie siedzą tam od
rana do wieczora, dwanaście godzin z okładem, próbując opchnąć to
przejezdnym. Bonazzi trawi, oczy mu się kleją jak jasna cholera, prawie śpi
za kółkiem: wracał akurat po dniu, nocy i kolejnym dniu roboty w tiradero
albo w jakimś jeszcze bardziej obleśnym miejscu. Fakt faktem, że Indianie
mają paskudny zwyczaj wyskakiwania pod koła wozu i machania tym
mięchem do ciebie. No więc po jakimś czasie albo zatrzymujesz się
i kupujesz, albo próbujesz ich wyminąć, dociskając pedał gazu. Bonazzi
robi to drugie i popełnia błąd: źle skręca kierownicą. Słyszy krzyk,
uderzenie. Zatrzymuje się i widzi, że ma kłopoty. Pod kołami leży jakiś
wysoki Guajiro ze złamaną nogą, który lamentuje i klnie na czym świat
stoi.
Bonazzi był człowiekiem całkowicie pozbawionym moralności,
a ponieważ w swoim cadillacu zawsze trzymał karabinek maszynowy Uzi,
oczywiście jego pierwszą myślą było wykończenie tego potrąconego indio
i usunięcie go z drogi raz na zawsze. Bo Guajirowie nie na wszystko się
godzą, mają swoje prawa, a co gorsza wenezuelskie państwo w gruncie
rzeczy otacza ich opieką. Serranía de Perijá to granica na niby, zmienia się
tak szybko jak cienie za dnia, przy pierwszym lepszym podmuchu wszystko
ulatuje jak piasek, a jakby tego było mało, indios mają podwójne
obywatelstwo: wenezuelskie i kolumbijskie. Indianie zawdzięczają
cywilizacji trzy rzeczy: alkohol, napady z bronią w ręku i właśnie podwójne
paszporty. A linią Perijá rządzą oni. W Kolumbii walczą grupy Guajirów –
trzy partyzanckie i jedna paramilitarna. Mają swoje prawa i masę broni,
dzięki czemu czują się całkowicie bezkarni. Na południu kontrolują
Maicao, największy na świecie rynek kontrabandy. Tam albo kogoś znasz,
albo nie; jeśli nie – nie żyjesz. A w okolicach río Limón, gdzie Bonazzi
uiszczał „opłaty”, na tej nigdy niekończącej się drodze do Riohacha i Santa
Marta, można tylko zapaść się pod ziemię. Władzom państwowym tak
bardzo opłaca się akceptować niezależność zwyczajowych praw
plemiennych, czyli ley guajira, że są one respektowane. Przez to, jakby za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki, byle kacyk opędzający się od
komarów staje się sędzią uznawanym przez państwo. Masakra.
W czasie kiedy Bonazzi się namyśla, z krzaków wyskakują wszyscy
pozostali indios. Wkurwieni jak osy. W pierwszym odruchu Bonazzi ma
myśl starego zabijaki: „wszystkich załatwię”. Potem jednak liczy ich
i widzi, że jest ich naprawdę sporo i że już lepiej pertraktować:
– Zabiorę cię do szpitala.
Wszyscy Guajirowie nazywają się Hernández, Fernández lub Gutiérrez.
Bonazzi miał więc wtedy przed sobą tych wszystkich wydzierających się
Fernandezów i Gutierrezów. Wszyscy są tacy sami: kwieciste poncza,
śmierdzące sandałki, okrągłe buźki, rzadkie bródki i kapelusz na czubku
głowy. Chodzą gęsiego, całymi dniami palą marihuanę i nic nie jedzą.
Bonazzi znał trochę tych zwiewnych Hernandezów. Miał takich stu
pięćdziesięciu w swojej hacjendzie. Pracują od siódmej do jedenastej i od
trzeciej do siódmej, non stop pijani. Nie problem ich nająć – zabierasz ich
na ciężarówkę, a potem już na miejscu każesz im wysiąść. Nietrudno też się
ich pozbyć po skończonej robocie. Ołów już nie jest potrzebny. Bonazzi
płacił im pod koniec tygodnia, wiedząc, że w sobotę zamiast stu
pięćdziesięciu będzie ich trzy tysiące, bo po wypłatę przyjeżdżały kobiety
z całymi rodzinami. Robiły tak, bo bały się, że do niedzieli wieczór ich
mężowie zdążą wszystko przepuścić na piwo i dziwki.
– Musiù, najpierw daj mi pieniądze, a potem męża – mówiły te mądre
panie o twarzy koloru terakoty.
Guajiros są diabelnie brzydcy, ale też pracują jak szatani: w bardzo
krótkim czasie kopią wspaniałe doły. To ludzie, którzy potrafiliby
przekopać od nowa Kanał Panamski gołymi rękami.
Mówiąc krótko, niebezpiecznie ich nie doceniać. Guajirowie precyzyjnie
kalkulują i jeśli ktoś nie może przynosić dochodów rodzinie (na przykład
nie może hodować zwierząt i sprzedawać mięsa), ich prawo przewiduje
skodyfikowany i sztywny system rekompensat. Od tej reguły jest tylko
jeden wyjątek: musiù, obcokrajowiec. Ach, dla niego, dla tej bladej twarzy,
zwykle kończy się to o wiele gorzej! Niemal niemożliwe, żeby Europejczyk
zrobił Guajirowi fizyczną krzywdę i wyszedł z tego obronną ręką, bez
żadnej kary.
Bonazzi, zamiast chwycić za uzi, nabazgrał dwa słowa na świstku
papieru, który dał ofierze wypadku. W związku z tym pewnego ranka budzi
się i przed drzwiami domu zastaje dwa zaparkowane autokary. Są
wypchane dzikusami. A jakby tego było mało, jeszcze kolumna wózków
pełnych kobiet, dzieci w chustach, różnego barachła, wędzonego mięsa
i butelek. Indianie rozłożyli obóz, przywiózłszy ze sobą wszystko, co
potrzebne do świętowania. Bonazzi już wie, że pertraktacje będą długie.
Długie, co nie znaczy, że trudne. W gruncie rzeczy prawo Guajirów to
stare prawo mówiące: „oko za oko, ząb za ząb”. I rzeczywiście, pierwsza
propozycja to:
– Złamiemy ci nogę.
Sędzia o poczerniałej gębie patrzy na niego nieruchomo. Trudno
zgadnąć, ile ma lat, bo te pijusy wszystkie wyglądają tak samo. I ciągnie:
– Ale my lubimy cerveza, przyjacielu, jesteśmy cywilizowanymi ludźmi.
Przeliczmy.
W rozmowach z musiù trzeba rzucać duże sumy, i to w dolarach, a nie
w boliwarach. A jeśli dzień i noc przed twoim domem koczuje sześćdziesiąt
czy siedemdziesiąt osób, które jedzą, piją, srają gdzie popadnie, i ukręcają
głowy kurczakom, nie masz wielkiego pola manewru. Poza tym Bonazzi
miał masę roboty: musiał na przykład mieć oko na dziwki, bo jeśli nie, to
zjawiłby się jakiś lokalny alfons i zabrałby te najładniejsze. Nie mówiąc już
o krowach – jeśli przez jakiś czas nie będziesz pokazywać się na farmie, to
robotnicy w jednej chwili pozabijają zwierzęta i zabiorą je sobie do domu.
Pańskie oko tutaj to być albo nie być. Trzeba więc pertraktować.
– Jest młody… Ma na utrzymaniu rodzinę… Jako jedyny pracuje…
Potrzebuje czterech, a nawet pięciu miesięcy, żeby wydobrzeć…
Koniec końców indios rzucają:
– Dziesięć tysięcy.
– Dolarów?
– Dolarów.
– Za dużo. Już wolę was pozabijać.
– To jest jakieś rozwiązanie. Ale potem przyjadą inni Guajirowie i zabiją
ciebie.
– Dam wam pięćset.
I w tym miejscu dopiero zaczynają się prawdziwe negocjacje,
a prowadzi się je w lokalnym języku finansjery:
– Hijo de puta.
– Coño de tu madre.
– Recoño de tu abuela puta.
– Maldita sea la reverga de tu hijo.
Nie może też zabraknąć: „Y todas estas amenitates”. Jest to wyrażenie
ukute przez Guajirów. Jedyna rzecz (nie licząc owłosionych cip), którą
Bonazzi uwielbiał u tych łachów.
Dwa dni zażartych pertraktacji. Udział w nich bierze, i to zdecydowanie,
matka poszkodowanego, który – jak sama twierdzi – nie może zaspokajać
żony, nie może chodzić do kochanki, do queridy… A za to trzeba zapłacić.
Koniec końców dogadują się: siedemset dolarów, a ponadto Bonazzi ma
kupić rodzinie ofiary koziołka. Gotówkę zainkasowała rzecz jasna żona,
która szybko porachowała: z tych pieniędzy będzie mogła utrzymać dzieci
przez sześć, siedem miesięcy i jeszcze zaoszczędzi trzy stówy. Dała je
mężowi. Mąż zaś jeszcze tego samego wieczoru zwrócił je Bonazziemu,
grając w kasynie.
Bonazzi wraca do domu
Był zręczny, ze wszystkim doskonale sobie radził, ale zarazem był mało
tolerancyjny. Musiał więc kiedyś nadejść ten dzień, w którym Bonazzi
faktycznie uznał, że ma już dość indios, queridas i polowania na węże boa.
Postanowił wrócić do Reggio Emilia. Miał niewielu krewnych, ale ktoś tam
powinien wciąż mieszkać. To musiało być przed viernes negro. Pewnie był
to rok dziewięćdziesiąty drugi lub dziewięćdziesiąty trzeci, boliwary
wymieniało się wtedy po cztery koma trzy za dolara, więc za pół miliona
boliwarów dostawało się ponad sto tysięcy dolarów. Bonazzi przyszedł się
ze mną pożegnać, mówiąc zarazem, że potrzebuje wspólnika do sprzedaży
hacjendy i że dogadał się już z jednym, ale nie jest z niego zadowolony.
Odpowiedziałem, że skoro zależy mu na wspólniku, to teraz nie mam wiele
do roboty.
Nie mijają dwadzieścia cztery godziny i Bonazzi wpada do hotelu San
José w Maracaibo, w którym akurat siedzę sobie ze znajomymi,
i obwieszcza, że wraca do Włoch, ale żeby było jasne: nic nie powie żonie,
kochance, swojej queridzie, dzieciom ani dziwkom. Nam tak.
– Jadę pooglądać sobie cywilizację!
Żegna się i wychodzi. W Wenezueli to normalne, ludzie tak po prostu
robią. Nie opowiadasz o swoich interesach rodzinie. Dzięki temu krewni
mają wymówkę, że o niczym nie wiedzą, a przez to są w razie czego
niewinni. Tobie z kolei nikt nie zawraca dupy.
Kiedy w San José otwierają się drzwi, zwykle wszyscy zaczynają kląć
na czym świat stoi, bo wtedy ucieka klimatyzowane powietrze. W hotelu
używa się starego, zdezelowanego agregatu na paliwo, który potrzebuje
tygodni, żeby ochłodzić powietrze. W tamtym momencie jednak
przekleństwa ugrzęzły nam w gardłach. Ale nie mija nawet miesiąc od tego
rozdzierającego pożegnania, a Bonazzi znów staje w drzwiach, jak zawsze
niechlujny, ale nieco bardziej podkurwiony niż zwykle.
– Ohyda.
– Co ohyda?
– Reggio Emilia to ohyda.
– Daj spokój, Bonazzi!
– Przynajmniej zimą to ohyda, mówię ci. Zimno… Przyjechałem tam
w koszuli w kwiatki, kapujesz? Nie zdążyłem jeszcze wysiąść z pociągu,
a już musiałem kupić sobie płaszczyk za milion.
– No, stary, przynajmniej odświeżyłeś sobie garderobę… Włoskie
buty…
– Włoskie buty? Siedemset tysięcy za parę! Za te pieniądze kupuję tu
dwie indiańskie niewolnice i zakładam je na nogi…
– A przyjaciele?
– Przyjeżdżam do domu. Świętujemy, a jakże. Ale krótko, drugiego dnia
bracia wysyłają mnie do hotelu, mówiąc: „Przecież i tak masz pieniądze,
nie?”.
– Ach, rodzinka…
– Trzeciego dnia idę sobie podupczyć, ale postarzałem się, więc
wszystkie mają mnie gdzieś. Postanawiam pójść na dziwki. Wieczór na
obwodnicy. Ale dziwki też mają mnie w dupie. Tylko jedna starucha chce
trzysta tysięcy za numerek. Brzydka, że aż się rzygać chciało.
– Zapłaciłeś?
– Żartujesz? Koniec końców waliłem konia w kinie porno. Po siedmiu
dniach już rzygam tym pieprzonym miastem. Lecę jak strzała do biura
podróży, a tam mówią mi, że nie mogę wrócić, bo mam bilet na lot za
trzydzieści pięć dni… Nigdy więcej Włoch. Jak Boga kocham, nigdy
więcej! Dzwonię do żony i do mojej queridy i mówię: „Rozkładajcie nogi,
bo jak przyjadę, będzie rzeź!”. Tak, rzeź! Przez dwadzieścia dni musiałem
trzepać kapucyna, zanim udało mi się wyjechać. Nigdy więcej
cywilizowanych krajów!
Po dwóch dniach w Maracaibo Bonazzi znów poczuł się jak ryba
w wodzie. „Tutaj jestem dobroczyńcą”, lubił mawiać, nawet jeśli zaraz
potem zabawiał się strzelaniem do „wróbelków znad río Limón”. Postawił
też kolejny burdel z dziurami w suficie i zaczął żyć po staremu. W połowie
lat dziewięćdziesiątych nie miał już jednak kochanki, sprzedał hacjendę, za
to kupił luksusowy apartament w centrum miasta. Zamieszkał tam ze
swymi dziwkami z OK, wieczorami zaś przychodził do San José i opowiadał
różne historie. Co z żoną, nie wiem. Idea rodziny w tych stronach jest dość
rozmyta. Jasne, że nie miał moralności hidalgów, czyli tych dziesięciu
procent rodzin nazywających się Mendoza lub Cisneros, które trzymają
wszystko w swoich rękach i uważają się za swego rodzaju szlachtę. Tak, ci
mają żony, dzieci, kominki, trofea. Latają helikopterami. I rządzą. Zawsze
i wszędzie. Ale przeciętny Wenezuelczyk, jak powiedziałem, to dziwkarz.
Tak samo naturalizowany obcokrajowiec. Wszystko streszcza się w tym, co
powtarzał Bonazzi: „ Viejo y sin plata vuelves a mierda”. Stary i bez
pieniędzy stajesz się na powrót tym, kim byłeś. Reszta przemija.

Stolik ferajny
To były piękne czasy, kiedy pracowałem na Drodze Południowej.
Mieszkałem wtedy w Wenezueli, a gdy nie miałem roboty, lubiłem
bezczynnie przesiadywać przy stoliku Włochów w San José, a dokładniej
w Grand Hotel San José. Było tam pełno pluskiew, komarów. Wszędzie
roiło się od tych bestii, a najgorsze potwory siedziały przy stoliku mojej
ferajny. To miejsce, ten klimat, po prostu wszystko tam mi się podobało,
nawet zupa za dziesięć boliwarów (karaluchy w cenie), którą gotował
właściciel, stary Pinton. Wszystko owiewał gorący, niedający spokoju wiatr.
Marzenia, ekscesy i wieczny brak deszczu. Ludzie, zwierzęta i drzewa
wysuszone na wiór. Do picia jakieś świństwo. Od czasu do czasu, żeby
zrzucić z siebie ten suchy syf i posmakować życia, robiliśmy wypady do
Hyatt Regency na Arubie. Poza tym dwadzieścia kilometrów od Caracas, na
wysokości tysiąca ośmiuset metrów było miejsce, które nazywało się
Colonia Tovar. Człowiek tam jechał – szybko, bo droga była sprzątnięta –
i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki trafiał do Niemiec. Sami
naziści, nie? Ale mieli wiśnie! W Wenezueli! Śniadanie pod markizami
przed kościółkiem z białą dzwonnicą w europejskim stylu… Po prostu
bajka. Jeździłem tam z wielkim blagierem, Sistem Da Re.
Zwykle przy stole siedzieliśmy ja, Bonazzi, Sisto, kapitan Leonardi,
zwolennik niepodległości Sycylii, oraz Michel, francuski pilot, który potem
stracił głowę w Palito Blanco. Mnie przezywali Kafelkiem, a to z powodu
mojej oficjalnej pracy. Handlowałem marmurem. Prawie zawsze
siadywałem przy królu łgarzy, który nazywał się Sisto Da Re i pochodził
z Montebelluny. Pod koniec posiedzeń przysiadał się także Pinton wraz
z nieodłącznym papierosem w ustach. Umarł na raka, ma się rozumieć.
To było nasze schronienie, miejsce zarezerwowane tylko dla nas. Jeśli
przy tym stoliku ktoś siedział, Pinton nakazywał mu się zabierać i opędzać
od robactwa gdzie indziej. Co więcej, dla nas kucharzył osobiście. Hotel ten
był zwykłą norą, ale można tam było dostać lasagne. W każdą niedzielę
ludzie ustawiali się po nie w kolejce. Danie przygotowywał Michele,
kucharz. Zmarł z przepicia. Jak by tu opisać Pintona? Kojarzysz Andy’ego
Cappa? Taki sam, tylko bez szalika. Można się było najeść u niego za
grosze. Danie kosztowało trzy boliwary, ale jeśli ktoś był Włochem, Pinton
czasem nawet sam stawiał.
– Pinton, dome doble!
– Como no, Pablito!
Przynosił wtedy zwykłą porcję i kroił na pół.
– Aquí es el doble!
Pochodził z Conegliano. Kiedy mówił, jako przerywnik wtrącał: „sis tu
mat?”. Wszyscy myśleli, że ma na pieńku z Sistem. Głupki z południa.
Na początku kariery Sisto wykorzystywał swój dyplom geodety.
Pracował przy wielkim zleceniu w Guacarze, największym złożu węgla
kopalnego w Wenezueli. Przygotowywał plany topograficzne i podbijając
cenę za swoje usługi, zainkasował na tamte pieniądze sto trzydzieści tysięcy
dolarów. Był rok 1970. Starczyło, żeby się mógł urządzić. Odłożył więc
swój dyplom do szuflady i został handlowcem. Hm… handlowcem…
Raczej przejadał zarobione pieniądze, a dzwoniąc do Włoch, opowiadał,
czego to on nie robi. Kupował w Bogocie szmaragdy i woził je do Włoch.
Mało kto wtedy widział szmaragdy, więc nikt właściwie nie wiedział, czy
to, co trzyma w ręku, to prawdziwy kamień, czy nie. To były złote czasy dla
importu z Ameryki Południowej. Niektórzy sprzedawali helikoptery, duża
sprawa. On nie chciał być gorszy. Zwykle opowiadał, że handluje
bambusem, ale nie sądzę, żeby kiedykolwiek widział choćby kawałek tej
rośliny. Naturalne było dla niego, że wymyśla różne historie – jak ta
o dwóch kontenerach. Nigdy mu przy tym nie przyszło do głowy, że nikt
nie wierzy w to, co on mówi. „Do container” – mawiał i wyciągał dwa
palce.
– Ej, Kafelek, wiesz, że zrobiłem w Kolumbii niezły interes? Nie
uwierzysz.
– Co?
– Do.
– Co dwa?
– Dwa kontenery.
– Kafelki?
– Zgłupiałeś?
– Marmur?
– Jaki tam marmur!
Ukradkiem rozglądał się wokół, przytykał palec do nosa i mówił:
– Sza! Uran. Wzbogacony uran: czterdzieści pięć ton.
Sisto Da Re opowiadał takie pierdoły, że boki zrywać. W pewnym
momencie zakochał się w pięknej kobiecie, Kolumbijce. Obsypywał ją
biżuterią. Ożenił się z nią, a ona w kilka miesięcy wycisnęła z niego, ile się
dało, po czym któregoś dnia znikła.
– Sisto, co z nią?
– No cóż, źle się czuje…
Sisto chyba miał z nią dziecko, ale nikt tego z pewnością nie wie. Był
chory na puchlinę. Miał wielki brzuch, z którego robiliśmy sobie jaja.
„Drugie dziecko możesz sam sobie zrobić” – mówiliśmy mu.
Pomijając dziecko, kobieta zabrała całą biżuterię. Nawet meble mu
zabrała. W Wenezueli to dość typowe. Tak czy owak, nikt niczego tak
naprawdę nie wiedział. Jedynie Pinton był wtajemniczony, bo mieszkanie,
które ta ślicznotka wyczyściła ze wszystkiego, należało do niego.
Oczywiście i w tym wypadku Sisto próbował ratować się, opowiadając
jakieś bujdy z chrzanem:
– Wracam do Włoch… Moja żona nie czuje się najlepiej i musi się tam
leczyć.
Nigdy więcej go nie zobaczyliśmy. We Włoszech to on zachorował
naprawdę i musiał przechodzić dializy. Koniec końców umarł z tęsknoty za
Wenezuelą. Skończył sam jak pies, viejo y sin plata.
Poza tym był Michel. Francuz, który zwiał z kraju. Myślę, że był
terrorystą z OAS8, organizacji zwalczającej zwolenników niepodległości
Algierii. Miał licencję pilota, co w Wenezueli bardzo doceniono. Kupił
sobie awionetkę, czteroosobowego pipera. Na trasie Aruba–Maracaibo–
Curaçao woził nią różnych urzędników pracujących dla przedsiębiorstw
naftowych. A czasem to i owo dla nas. Miał cholerne szczęście: w całym
Maracaibo nie było innego Francuza i już samo to powodowało, że
kobietom coś odbijało na jego punkcie. Poza tym był przystojny,
sympatyczny, miał lśniący wąs. Laski za nim szalały. Zginął w wieku
trzydziestu sześciu lat w Palito Blanco. Miejsce to być może zawdzięcza
swoją nazwę słupowi ze światłami drogowymi, który ustawiono w połowie
trzykilometrowego, prostego jak drut odcinka drogi. Jadąca przed nim
ciężarówka w pewnym momencie zahamowała, przecinając mu drogę.
Widać kierowca był żółtodziobem i przestraszył się świateł. Z ciężarówki
zsunęła się jakaś płyta i uderzyła w wóz Michela, rozpoławiając mojego
znajomego i równiutko odcinając mu głowę.
Znalazł go jeden z naszych. Kolejny fajny gość, kapitan Leopardi,
zwolennik niepodległości Sycylii. Przezywaliśmy go Romeo, bo nosił
wąsiki à la Clark Gable i nażelowane włosy, a trochę też z powodu jego
nieco przesadnego sportowego hobby: pucował Murzynki, a potem je
wyrzucał. Bardzo wysoki, ciemny, z czarną brodą, wyglądał na Araba,
a właściwie arabskiego księcia. No i miał fioła na punkcie Murzynek.
Ubóstwiał robić z nich eleganckie damy. Wszystkie pochodziły z ranchitos
i żadna z nich nie miała wcześniej na nogach butów. Ubierał je, obsypywał
biżuterią, czesał i prowadzał ze sobą, jakby były prawdziwymi
paryżankami. Kładł im na głowy książki i kazał chodzić tak, żeby wyrobiły
sobie, jak to się mówi, właściwą postawę. Ale z żadną nie był dłużej niż
pięć–sześć miesięcy. Maksymalnie po pół roku przychodził z nową. Miał
jeden cel: zarobić pieniądze, żeby móc wrócić do Włoch i rozpocząć podbój
Sycylii.
Kapitan Carmelo Leonardi opowiadał się mianowicie za niezależnością
wyspy. Coś go łączyło z Pisciottą i Giulianem9, ale potem, w 1946 roku,
chyba się za bardzo wychylił, przez co musiał uciekać. Również on był
pilotem, i to bardzo poszukiwanym, bo silniki były jedyną rzeczą, do której
podchodził z jeszcze większą gorliwością niż do kobiet. Słynął
z punktualności, a przez tę punktualność punktualnie obrywał. W żadnym
z towarzystw lotniczych, gdzie pracował, nie wytrwał dłużej niż rok, bo
startował o umówionej porze, zostawiając na lodzie spóźnionych klientów.
W Ameryce Południowej, hombre! Nie do wiary. Kiedyś miałem z nim
lecieć na Arubę. Zgodnie z planem lotu mieliśmy wystartować o 9.10,
natomiast ja miałem być na lotnisku punktualnie o 8.30.
– Pamiętaj, że o 8.35 wszystko zamykam i mnie nie ma – powiedział.
No i nie było zmiłuj. Choćbyś był samym Duchem Świętym, i tak by cię
nie wziął na pokład. Kiedyś na swoje nieszczęście zostawił na ziemi – jak
zwykle z powodu spóźnienia – ministra rozwoju. O, tak, ten to się dopiero
odegrał.

Uczciwość braci Siciliano


Od czasu do czasu przyłączało się do nas trzech Włochów, południowców:
Cecè Siciliano i jego bracia. Cecè znałem, bo był wspólnikiem jednej takiej
grubej ryby od kafelków. Jego dziadek pochodził z Paoli, wyjechał stamtąd
na początku XX wieku. Znał się na drogich kamieniach i choć był kuzynem
burmistrza, w jego miasteczku nie czekała go żadna przyszłość. Był
zaradny, więc gdy tylko przyjechał do Ameryki Południowej, otworzył
w centrum Maracaibo sklep jubilerski Cupello, w czym pomógł mu – jak
nakazuje miejscowe prawo – wenezuelski wspólnik widmo. Wszystko
dobrze się układało, więc ściągnął synów i wnuki – każdemu zostawił
potem coś w spadku. Zyskało na tym głównie jego trzech chłopaków –
każdy odziedziczył inną firmę: jeden sklep optyczny, drugi hutę, trzeci
warsztat jubilerski.
Ale trzej bracia Siciliano nie cierpieli się nawzajem. Każdy z nich chciał
być głową rodziny, każdy miał mentalność przywódcy stada i każdy chciał
być najważniejszy, przez co wiecznie się tłukli. Najstarszy, który dostał
hutę, kiedyś napił się ciekłego aluminium – doszło mu aż do przełyku,
całkowicie go niszcząc. Stracił wtedy także oko. Potem, kiedy miał jeść,
kijkiem otwierano mu usta i ten sam kijek wciskano do środka, żeby
rozewrzeć przełyk. Podczas kłótni bracia zamykali się w pokoju, zabrawszy
ze sobą kije bejsbolowe. Rację miał ten, który ustał na nogach.
Drugi brat był architektem. Któregoś dnia prosi mnie o marmur
potrzebny do budowy domu z trzema mieszkaniami. Bracia Siciliano są
z tych, którzy płacą swoje rachunki, więc o nic nie pytam, tylko
przygotowuję mu kosztorys. W chwili kiedy mamy już domykać umowę,
mówi mi, że to nie on jest właścicielem mieszkań, tylko jego brat Cecè,
najmłodszy z całej trójki. I pyta:
– Pero, dónde está lo mío?
W pierwszej chwili nie orientuję się, o co mu chodzi, ale potem zaczyna
mi świtać w głowie. Siciliano zaś dodaje, że urządza jakąś salę i potrzebuje
marmuru.
– Jakiego marmuru?
– Giallo siena.
– Giallo siena…
To czyste złoto. Giallo siena to marmur, z którego zrobione są stare
florenckie kościoły. Albo, jeśli wolisz, sklep Valentina w Nowym Jorku.
Ten krawiec kazał sobie zrobić z niego kominek, co musiało go kosztować
tyle, ile bazylika w Cortonie. Nawet ktoś taki jak na przykład Versace nie
mógł sobie na to pozwolić.
Nie miałem tego kamienia, ale wiedziałem, gdzie go szukać. Mogłem
dostać dwadzieścia metrów z fabryki Rovera. Tyle że był to marmur „na
sposób wenecki”, czyli mieszanina okruchów i odłamków sklejonych
specjalnym klejem i wypolerowana. Proponuję mu ją, a on zadowolony
odpowiada:
– OK. Este es lo mío!
W gruncie rzeczy znał się na tym, skurczybyk. Zamawiam więc
materiał, wysyłam mu i dołączam rachunek. Ale nie dostaję za to ani
dolara. I już wybieram się do niego, żeby mu przemówić do słuchu,
metaforycznie rzecz jasna, kiedy przychodzi mi do głowy, że lepiej będzie
odwiedzić jubilera, czyli Cecè, właściciela mieszkań.
– Gdzie jest faktura za roboty?
– A gdzie jest faktura mojego brata?
– O czym ty mówisz?
– Mój brat ma dwadzieścia metrów najlepszego marmuru na świecie.
Gdzie jest faktura za ten materiał?
– Jaka faktura? To jest prezent!
– Co???
– No tak, musiałem mu to podarować, żeby zapewnić sobie robotę
u ciebie…
– Hm… Ha. Dobra… Poczekaj. Coś mi się widzi, że musimy pogadać
ze starym, to sprawa rodzinna, którą musimy razem przedyskutować.
Oczywiście najstarszy brat wkurwił się jak nie wiem co:
– Sami siebie zaczęliście okradać! – I dorzuca serię przekleństw, które
na młodszych braci działają jak uderzenia kija. Potem oświadcza:
– Chcę zapłacić człowiekowi od marmuru. Któryś z nas musi to zrobić.
Decydujmy.
Już ci mówiłem, jak podejmowali decyzje, no więc i tym razem
zamykają się w pokoju i zaczynają okładać pałami. Rano przychodzi do
mnie Cecè i mówi:
– Jeśli chcesz mieć na sumieniu trupa, nie ma problemu. Zostawiamy
wszystko, jak jest, a ja zabiję brata.
Wydało mi się to zbyt drastyczne, nawet jeśli nie zależało mi jakoś
specjalnie na architekcie. Proponuję, żeby decyzję podjął najstarszy brat,
który po raz drugi stwierdza:
– Ludzie znają tu nasze nazwisko, więc ci zapłacimy. To twój czek. Ale
jeśli nie chcesz, żebyśmy się pozabijali, musisz dać dwadzieścia metrów
giallo sieny także Cecè. Zgadzasz się?
No i co mogłem powiedzieć? Zgodziłem się. Nie chciałem mieć jednego
albo wręcz dwóch Sycylijczyków na sumieniu. To jednak nie miała być
ostatnia sprzeczka braci Siciliano. Mianowicie pewnego dnia niedrogo
kupili w Miami mały samolocik, zapłacili gotówką przywiezioną w dwóch
walizkach. Cecè wziął go od jakiegoś handlarza narkotyków, więc samolot
śmierdział jak jasna cholera. Oczywiście Siciliano nie zorientował się,
w czym rzecz, bo interesowała go tylko cena. Po jakimś czasie do domu
najstarszego wpadło FBI poszukujące tej awionetki. W rezultacie po raz enty
postanowił on ukatrupić brata, ale też jak zwykle bracia najpierw chwycili
za pałki, a po wszystkim zawarli pokój. Architekta w ogóle nie wciągnęli
w tę historię z samolotem. Najwyraźniej nie bardzo mu ufali. A może
chcieli go w ten sposób ukarać? Tak czy owak, wszczęli kłótnię o to, kto ma
pilotować awionetkę. Naturalnie, starszy z braci, ten z jednym okiem (bo
drugie stracił w wypadku z aluminium), licencję pilota sobie kupił,
natomiast Cecè ciężko na nią zapracował. W sumie żadna różnica. Kiedyś
zaprosili mnie na lot swoim nowym gadżetem. To była istna godzina
strachu. Oni bili się nawet w powietrzu i kłócili, kto ma trzymać stery.
A działo się tak za każdym razem.
Długo nie można było tego ciągnąć. Szczęśliwie w ich rodzinie nie
brakowało pieniędzy, więc w pewnym momencie starszy brat postanowił
kupić sobie własny samolot, ultralekki. Zapłacił za niego, pozachwycał się
nim, przetestował, ale w trakcie pierwszego lotu zgasł mu pod dupą silnik.
Siciliano spadł z wysokości siedmiu pięter i – oczywiście – wyskoczył
z wraku cały i zdrowy. No może tylko ma złamaną nogę.
– Tego nigdy nie ubijemy – powiedział do mnie Cecè z promiennym
uśmiechem, który wciąż mam przed oczami. Ci trzej kochali się jak nikt
inny na świecie.
– Jest dla mnie jak ojciec – mawiał Cecè o starszym bracie. – To on
mnie nauczył, co to uczciwość.
I nie ma wątpliwości, że na swój sposób byli uczciwi. Stanowili cząstkę
włoskiej kultury po drugiej stronie kuli ziemskiej.
Lekcja czwarta
Rozwiązanie

Pierwsze kroki przemytnika


No dobra, poopowiadaliśmy już sobie różne historyjki, ale teraz musisz
wysłuchać jeszcze jednej, mojej własnej. Oczywiście powiem ci tylko tyle,
ile mogę, bo ta historia dotyczy najbardziej skrytego obszaru należącego do
świata białego proszku. Jest to rejon systemowców: menedżerów
organizujących wielkie transporty, odpowiedzialnych za ogromne
bogactwa, ludzi, którzy zalewają towarem kontynenty, zmieniają losy
Ziemi, po czym idą do San José na kieliszek pisco albo rumu. Ludzi takich
jak ja.
Cóż, pewnie powinienem zacząć tradycyjnie w stylu: „widzisz, jest, jak
jest, ale kiedyś bywało lepiej”. Dwadzieścia dwa lata więzienia to nie
przelewki. Żaden z moich organów nie pracuje już, jak powinien. Czasem
zaglądam do kibla, aby się upewnić, że przy okazji nie wyleciało mi
corazón. Moje hemoroidy są wielkie jak prawdziwki. Mam też tylko trzy
zęby, ale przecież się nie poddam, nie? Trzema zębami mogę przeżuć
wszystko. Znalazłem sposób i na torrone: ssę kawałek, aż się rozpuści.
A kiedy zostają mi już tylko orzeszki, rozgniatam je butelką. No co? Ten
staruch nie stracił jeszcze talentu do rozwiązywania skomplikowanych
problemów, nie?
Otoczenie wydaje się tu trochę zbyt sterylne. Jasne, że w Maracaibo
byłoby lepiej. W Miami nie jest wcale chłodniej, ale wszystko jest bielsze
i bardziej szare. Jasne, mają tam basen, pielęgniarki, da się żyć. Cóż,
człowiek zawsze trafia, dokąd trafia. I to nawet jeśli ma furę pieniędzy.
Mnie zostało jeszcze całkiem sporo i teraz się przydają. Trzymam je
w glinianym dinozaurze, którego postawiłem w ogrodzie. Tak, dobrze
usłyszałeś: inni mają świnki, ja mam dinozaura.
Ja, kokainę? Nie uwierzysz, ale nigdy nie wciągałem. Moją
namiętnością była Evelín, przepiękna dziewczyna, która przywoziła mi
marihuanę ze swojego poletka. Suszyła ją i trzymała w samochodzie.
Mdliło już od samego zapachu. Trawkę paliłem na tarasie w Maracaibo,
przede mną rozciągała się zatoka pełna ropy, a z głośników leciało The
Dark Side of the Moon. To było życie. Uwierz mi, handlarz narkotyków to
najbardziej nieskrępowany człowiek na świecie. Urzeczywistnia wolność
ubogiego chrześcijanina, o której mówił Marcin Luter. Jest wolny: inkasuje
i już. O niczym innym nie myśli. Nie ma innych celów. Któregoś dnia
napiszę rozprawę Znaczenie kokainy dla rozwoju współczesnej metafizyki…
Rozkoszowałem się Ameryką, niekończącymi się
południowoamerykańskimi zachodami słońca, alkoholowymi mezclas,
tarasami z pięknymi widokami, ale wciąż miałem wrażenie, że jeszcze nie
zdobyłem tej Ameryki. Pamiętam, jak kiedyś, zanim jeszcze zacząłem to
wszystko, usłyszałem na Copacabanie pewien okrzyk, który stał się dla
mnie jakby sygnałem. Byłem wtedy na basenie. Razem z dwiema
panienkami siedziałem od strony plaży, tam gdzie jadało się śniadania.
Nagle usłyszałem, jak na tarasie na drugim piętrze ktoś krzyknął:
„Włosi!!!”. Odwróciłem się i zobaczyłem gościa z kamerą. Ten, który
krzyknął, darł się dalej: „Już ja wam pokażę Amerykę!”. To był Beppe
Grillo10. Miałem wrażenie, jakby mówił do mnie. Pomyślałem wtedy raz
jeszcze o tym błękitnym cudzie i uznałem, że muszę zacząć działać.
Kopalnia lapis-lazuli w Cerro Sapo, w Peru, w Huancayo. Po prostu
bajka. Mimo starań nie udało mi się jej kupić. Prawda jest taka, że mam
słabość do kamieni, to jedyna rzecz, której nie potrafię się oprzeć. Może to
dzięki nim zaszedłem tak wysoko. Pozwoliły mi doskonalić geniusz, ale
potem mnie zrujnowały. Moja kariera rozwijała się szybko. Na początku był
dyplom geodety. Kazała mi go zrobić mama, typowa kobieta z okresu
powojennego, która chciała zapewnić mi minimum szacunku i odrobinę
prowincjonalnej normalności. Ten plan jednak szybko wziął w łeb, bo nie
mogłem sobie wyobrazić, że przez całe życie będę obmierzał pola dokoła
domów. Zostałem więc przedstawicielem handlowym, zajmowałem się
kafelkami. Od razu zrozumiałem, że podlegający mi obszar to za mało, a że
byłem zręczny, sprytny i sympatyczny, szybko zostałem przedstawicielem
na Europę. Jeśli chodzi o języki obce, improwizowałem, pomagając sobie
gestami, minami i wspólnie wypijanymi kieliszkami. Ożeniłem się
z elegancką dziewczyną. Była architektem wnętrz. W moim życiu rozpoczął
się okres złotego rolexa, futer z norek, pierścionków z birmańskimi
rubinami. Trwał krótko. Już po trzech miesiącach małżeństwa któregoś
ranka zadzwoniłem do niej z Amsterdamu, żeby powiedzieć „nie wracam”.
Teraz jest mi trochę przykro, że ją tak porzuciłem, ale co robić. Czekało na
mnie Caracas, raj dla biznesmenów. Jeszcze więcej kafelków, całe góry
kafelków i gigantyczny rynek, przede wszystkim w Miami, dokąd
przenosili się bogaci Wenezuelczycy. Está barato, dame dos, czyli „Tanio,
daj mi dwa” – tak nazywaliśmy tych caraqueños przyjeżdżających na
Florydę. W tamtych czasach łatwo można było się dorobić fortuny na ropie,
ponieważ boliwar miał silną pozycję względem dolara. A my tylko temu
wszystkiemu przyklaskiwaliśmy.
W Caracas spotkałem Morenę, moją drugą żonę, byłą kubańską tancerkę
i prawdziwą piękność. Doskonale potrafiła pilnować moich interesów, które
dzięki temu szybko się rozwijały. Po kilku latach stałem się kimś: pracowali
dla mnie wszyscy kapitanowie na Karaibach. Żeby unikać cła, dawałem im
łapówki w wysokości pięćdziesięciu procent wartości ładunku, ale
jednocześnie kantowałem ich na fałszywych rachunkach. Byłem królem
lewych faktur. A poza tym nic tylko podróżowałem. Od czasu do czasu
trafiałem na policjantów nieco sprytniejszych i mniej skorumpowanych od
innych, ale jakoś dawałem sobie z nimi radę. Byłem zakochany
w marmurze, jeździłem po całej Ameryce Południowej, poszukując
kolejnych kamieniołomów. A Morena czekała. W tym czasie miałem okazję
poznać tę galaktykę korupcji, nauczyć się, jakie są jej blaski i cienie.
Zdobywałem doświadczenie, ale wtedy nie wiedziałem, do czego może mi
się ono przydać.
W Peru obejrzałem kiedyś pewną kopalnię. Marzenie. Błękitny lapis-
lazuli. Już widziałem majątek, jaki można na tym zrobić. Potrzebne były
jednak pieniądze, dużo i od razu. Nie miałem takiej forsy, więc zacząłem
myśleć, co tu zrobić. Udało mi się nawet uzyskać koncesję na dziki teren
w dżungli po drugiej stronie Cerro. Koncesja jest ważna przez sto lat, jej
koszt to pięćdziesiąt dolarów plus trzydzieści dolarów w dziwkach. Mój
plan – jak dotąd go nie zrealizowałem, ale kto wie, może jeszcze kiedyś… –
to wydrążyć tunel do kamieniołomów i gwizdnąć trochę tego błękitnego
cudu. Nic z tego, zbyt skomplikowane. Dalej potrzebowałem pieniędzy.
Cholernej kupy forsy, i to od zaraz. I nadal jej nie miałem, więc raz jeszcze
zacząłem się zastanawiać, co tu robić. Ni stąd, ni zowąd jeden z moich
klientów powiedział, że rozumie marzycieli i że mógłby kupić pięćdziesiąt
kontenerów marmuru, płacąc gotówką. Gigantyczna kwota, w dodatku od
ręki. Poleciałem więc do właściciela kamieniołomów i zaproponowałem mu
zaliczkę. Za mało. Ale klient był hojny i miał ochotę pogawędzić. Okazało
się, że był to Kolumbijczyk z klanu Cali, najpotężniejszej na świecie
organizacji zajmującej się handlem narkotykami. Skorzystał z okazji
i zapytał mnie, czy byłbym skłonny użyć tego, co nazywał moim
niezaprzeczalnym talentem logistycznym, do przewozu kokainy do Europy.
No cóż, po pierwsze, mógłbym w ten sposób zarobić potrzebne mi
pieniądze, a po drugie – i tak byłem mu winien przysługę.
W tym czasie produkcja kokainy to był już prawdziwy przemysł: łatwa
w produkcji, łatwa w sprzedaży, bardzo trudna w transporcie. Mówiąc
krótko: potrzebni byli tacy ludzie jak ja. No to biorę się do roboty – planuję
i tworzę zintegrowane systemy transportów i dostaw, wymyślam nieznane
wcześniej sposoby gwarantujące towarowi i ludziom bezpieczeństwo.
Klientom od samego początku podobała się moja etyka zawodowa: mogę
oszukiwać cały świat, ale nigdy dostawcę kokainy. I nigdy nie mogę dać się
wykiwać. Tym, co zagraża imperiom i może doprowadzić do ich upadku,
jest szpiegowanie. I właśnie temu niebezpieczeństwu zawdzięczałem
powodzenie. Zmniejszałem ryzyko.
Naturalnie, mój pierwszy pomysł to ukryć towar w marmurze. To
działało, ale wymagało szczególnych zabiegów. Choć w ten sposób jednym
transportem potrafiłem dostarczyć do pół tony kokainy, co dawało dziesięć
milionów dolarów w hurcie. Szczegóły później. Ale ci ludzie chcieli,
żebym przede wszystkim wymyślił coś, co pozwoliłoby przezwyciężyć
system korupcji, bo to był ich najsłabszy punkt. No i wymyśliłem.
Odkryłem kamień filozoficzny. Zanim jednak o nim opowiem, rzućmy
okiem na postać systemowca, czyli człowieka, który inwestuje
w bezpieczeństwo wielkich ładunków i bierze na siebie odpowiedzialność
za transporty.

Know-how systemowca
Największy problem w tym fachu polega na tym, że trzeba przezwyciężyć
nieufność ludzi z karteli. Jeśli powiesz im: „dajcie mi dwa miesiące”,
zapewne się wściekną. Oni chcą wszystko na wczoraj. Ty natomiast
potrzebujesz czasu, bo masz dużo do zrobienia. Oni aż się gotują, ale jeśli
wszystko idzie dobrze, koniec końców widzą, że:
1) płacą jednej osobie;
2) nie narażają się policji, bo całe ryzyko bierzesz na siebie;
3) nie tracą ani grama towaru.
Cóż, możesz być spokojny, że po pierwszych transportach, przy których
będziesz czuł na karku ich oddech, to oni będą się uganiać za tobą, prosząc,
żebyś dla nich pracował.
No więc tak, systemowiec przede wszystkim musi sprzedać swój
projekt. Typowa odpowiedź producenta kokainy brzmi:
– W dupie mam twój projekt, nawet nie chcę o nim słyszeć.
W ten sposób wyraża on zgodę oraz okazuje zaufanie. Ty masz się tym
zająć, a nie on.
Ważne: zaliczkę bierz tylko na pokrycie wydatków. Musisz też dobrze
przygotować kosztorys, no bo nie możesz potem wrócić do wielkiego
narkotykowego bossa i powiedzieć, że wyskoczył nagle jakiś kłopocik. Tak
się po prostu nie robi. Forsę za samą robotę dostajesz z kolei przy dostawie.
Umowa może wyglądać na przykład tak: „Mam sto kilo, ty je
dostarczasz i bierzesz sobie z tego dwadzieścia”. Ale to bida, a nie umowa.
Dobry obyczaj nakazuje systemowcowi odrzucić pierwszą ofertę, mówisz
więc: „Dostarczam dziewięćdziesiąt, z tego zatrzymuję sobie dziesięć plus
dostaję zwrot kosztów”. W momencie złożenia kontroferty zaczyna się
wojna, przystępujemy do pertraktacji al brinco rabioso.
– Ile chcesz czasu?
– Trzy miesiące.
– Masz dwa.
I tak dalej.
Jeśli wyrobiłeś już sobie markę, taka umowa może przewidywać nawet
podział fifty-fifty: połowę dostarczasz, połowę zatrzymujesz dla siebie.
Twoja cena idzie w górę, bo swój system możesz wykorzystać góra dwa–
trzy razy. Potem wędruje do kosza. Największym błędem jest nie doceniać
gliniarzy. Ci ludzie znają się na swojej robocie i wiedzą, co jest grane, stale
też się uczą i nigdy nie odpuszczają. Powiem więcej: najprzyjemniejszą
stroną pracy systemowca jest ściganie się z najlepszymi gliniarzami. Nie
chodzi już tak bardzo o pieniądze, ale o to, żeby przewieźć im towar przed
nosem i na zakończenie móc krzyknąć „coronamos!”, wiedząc, że depczą ci
po piętach, ale że cały czas są dwie długości z tyłu.
Kiedy już zorganizujesz pierwsze transporty dla określonego handlarza,
nie mówisz mu więcej o swoich projektach. Musi ci zaufać. Inaczej
ryzykujesz, że on sam zrealizuje te plany i będziesz się musiał z nimi
pożegnać. Poza tym twój kontrahent musi włożyć w ten interes zaufanie
i pieniądze. Koszty produkcji są śmieszne, jedynym poważnym wydatkiem
handlarza jesteś ty, czyli transport.
Cena transportu zależy od miejsca przeznaczenia. Ponieważ Włochy są
najtrudniejszym obszarem docelowym i mają najgorszą reputację, przy
każdym transporcie możesz żądać nawet siedem tysięcy dolarów za
kilogram. Dziesięć lat temu najlepszych klientów można było znaleźć
w Holandii. Jakiekolwiek skomplikowane systemy okazywały się tam
całkowicie zbędne, bo wszyscy byli skorumpowani. Dlatego giełda
znajdowała się w Amsterdamie i dlatego tamtędy przechodziło najwięcej
towaru. Teraz lepszym miejscem stała się Hiszpania.
Oczywiście istnieje coś takiego jak międzynarodowa giełda kokainy,
czyli rynek, który ustala ceny. Może naturalnym biegiem rzeczy, może
wskutek jakichś konwencji, a może na zasadzie wewnętrznych reguł handlu
jest nią zawsze ten teren, który sprowadza najwięcej. W okresie kiedy
wypracowywano rozwiązania na wielką skalę i kiedy kartele zaczęły mieć
problem z systemem korupcji, światowe ceny narzucał Amsterdam. Także
my wysyłaliśmy sporą część towaru do Holandii.
Rynek holenderski również hamował ceny. Na przykład w Skandynawii
biały proszek dawał większe zyski, ale średnie ceny na kontynencie
ustalano w Holandii. Teraz to Hiszpania kontroluje wszystko, głównie
dlatego, że tam chcą odbierać narkotyki najważniejsi kontrahenci, czyli
Kalabryjczycy. Nie ma wątpliwości, że dziś ceny kokainy i wartość
obrotów ustalane są w Madrycie. Ceny negocjuje się tam, gdzie działają
najwięksi importerzy. W moich czasach w Amsterdamie był taki jeden gość,
który potrafił rozprowadzić w detalu dwie tony miesięcznie. Takiego klienta
można tylko pozazdrościć.
Istnieje jednak coś, co pozwala moim znajomym inwestującym
w Europie dorobić się majątku. Jest to pewna specyficzna cecha tak zwanej
legalnej ekonomii. Stary Kontynent to wspaniały obszar zbytu, ale przede
wszystkim można tu świetnie prać pieniądze. Wynika to z niespotykanej
gdzie indziej płynności rynku nieruchomości i koncesji handlowych.
Zmiana właścicieli domów, sklepów czy lokali to idealny sposób, by
zatrzeć ślady po podejrzanych pieniądzach. Jeszcze lepiej budować
i sprzedawać. Walutą jest kokaina. Często w tej grze – świadomie bądź nie
– uczestniczą rozmaite instytucje, szczególnie wtedy, gdy muszą się jakoś
uwiarygodnić. Nazywają to „rozwojem obszaru” i promując budownictwo
ze środków publicznych, płacą część naszych rachunków. My pierzemy
pieniądze, radni mają zapewnione głosy, a jeśli przy okazji pod betonem
zniknie hektar lasu? No nie przesadzajmy.
Dostarczanie towaru na rynki bogate, ale też obserwowane przez
władze, przypomina bilard i uderzanie bilami w bandę po to, by potoczyły
się w zupełnie innym kierunku. Jedną z głównych bolączek systemowca
jest zorganizowanie całego transportu w taki sposób, by uwzględnić
konieczne przystanki oraz ewentualne inne miejsca przeznaczenia, gdyby
główna trasa okazała się ryzykowna. Chodzi więc o to, by znaleźć kanały,
przez które można by wprowadzać towar na ten wspaniały rynek zwany
Unią Europejską. Trzeba więc wybrać sobie jakiś kraj, w którym fizycznie
organizuje się przerzut. Wybór zależy od warunków na arenie
międzynarodowej, od stopnia kontroli na danym obszarze, ale także od
mody czy osobistych upodobań. Ja na przykład przepadałem za Polską, do
której można było się doskonale dostać przez Szczecin. Inni woleli Albanię,
jak Nigeryjczycy, z którymi w latach dziewięćdziesiątych sporo
pracowaliśmy. Wysyłaliśmy wtedy towar przez Nigerię, ukrywaliśmy go
w ropie transportowanej w tankowcach. Teraz jednak już nie znajdziesz
w więzieniach zbyt wielu Nigeryjczyków. Nauczyli się dyskrecji, bo
wcześniej zbytnio rzucali się w oczy. Poza tym wolą zarabiać raczej na
dziwkach niż na białym proszku.
Problem wyboru kanału to oczywiście także kwestia wyboru partnerów.
Ludzie zbyt widoczni narażają cię na niebezpieczeństwo. W moich czasach
najlepsi byli Wenezuelczycy, wielcy przedsiębiorcy, wtedy jeszcze nie na
celowniku DEA. Wenezuela ze swoją ropą nie uczestniczyła w obiegu
kokainy. Najbardziej zaawansowanym kulturalnie krajem, gdzie ją
wytwarzano, była Kolumbia, tyle że ludzie, którzy tam działali, byli dobrze
znani. Aż do lat dziewięćdziesiątych nie interesowali się heroiną. Teraz ją
produkują. Dotarła do nich wraz z kontaktami z mafią włoską i stała się tam
środkiem płatniczym. Heroina kontra kokaina. Kokaina jest walutą,
a czasem nawet walutą, którą płacisz za nią samą. Przykład: jeśli
angażujesz się w wojnę, najlepsze, co możesz zrobić, to dostarczać razem
z bronią, nawet zaawansowaną, duże partie narkotyków. Naturalnie, klient
potrzebuje broni, ale jednocześnie nie ma jak za nią zapłacić. Środki,
którymi może spłacić kupione towary, jest w stanie zdobyć, przechodząc od
hurtu do detalu. Zysk gwarantuje mu obowiązująca prohibicja. Proste
i genialne: pieniądz robi pieniądz. To system, który sam się napędza,
a układ taki można określić jako trójstronny. W tym procederze
wyspecjalizowali się ludzie z Kosowa. Choć teraz może to zakrawać na
paradoks, w swoim czasie zgodnie i chętnie dostarczali towar swoim
głównym wrogom, czyli Serbom od Arkana, którzy w ten sposób omijali
embargo na broń. W momencie kiedy na rynkach zmienia się sytuacja,
mogą się dziać najróżniejsze rzeczy.
Kokaina to cenny towar, choć muszę przyznać, że w tamtym czasie
przewagę ekonomiczną miała Azja, tak jak dzisiaj Meksyk: heroina była po
prostu bardziej opłacalna. Kiedy kokaina nie dochodziła nawet do trzynastu
i pół tysiąca dolarów za kilogram w hurcie, heroina osiągała cenę
trzydziestu tysięcy. Jednak, co może wydać ci się dziwne, krzywo
patrzyliśmy na heroinę. Uznawaliśmy ją za świństwo, które rujnuje,
podczas gdy kokaina nobilituje. No cóż.
Kiedy byłem na szczycie, doszedłem do pułapu dwudziestu dwóch
tysięcy dolarów za kilogram. Jeśli dzisiaj cena na nielegalnym rynku
w kraju produkującym kokainę waha się w granicach jednego–dwóch
tysięcy dolarów, to na rynku europejskim może osiągnąć piętnaście, a na
dalszym etapie dojść do osiemdziesięciu–dziewięćdziesięciu tysięcy.
Mówię tu o czystej substancji, czyli pewnej abstrakcji, bo kokaina, która
ląduje w nosach naiwnych ćpunów, jest zwykle mieszana z przeróżnymi
rzeczami. Mimo to sprzedaje się ją po cenie towaru bez dodatków, więc
rzeczywisty zysk jest o wiele wyższy. Tak czy owak, pamiętaj, że podawane
w raportach policyjnych oficjalne informacje na temat cen hurtowych to
bzdury. Albo ich nie znają, albo je zawyżają, żeby zatrzymać co nieco dla
siebie i wyrównać bilans.

Zabezpieczanie towaru
Także przy dużych transportach zabezpieczanie towaru zależy od
kreatywności i umiejętności wynajdowania trików nie do przewidzenia.
Odpowiedzialny systemowiec przede wszystkim przejmuje się tym, jak
zabezpieczyć narkotyk. Pierwszymi znanymi w historii sposobami na to
były buty, stoliki (transporty do USA), kwiaty (to jedna z najstarszych metod,
dobra w sytuacji ogólnej korupcji, bo trzeba wciągnąć w to wszystkich
związanych z samolotami). Jednym z przebłysków geniuszu okazało się
wykorzystanie ekspediowanych na północ pudeł z mrożonymi krewetkami.
Te nasączone kokainą kartony kursowały przez całe lata. I przez całe lata
nikt się nie zorientował, w czym rzecz. Był też jeden producent szparagów,
który przycinał nieco warzywa i potrafił w każdej puszce zmieścić
trzydzieści–czterdzieści gramów, upychając je w podwójnym denku
pociągniętym smarem. Miał jednak pecha: któregoś razu przy wyładunku
w Guayaquil w Ekwadorze na nabrzeże spadła paleta z towarem. Puszki
poleciały na wszystkie strony, ale poza tym nic się nie stało. Facet
odetchnął. Tyle że chwilę później pojawiła się jakaś ciężarówka i szybko
rozjechała część z nich: kokaina rozprysła się na wszystkie strony, ulegając
jednocześnie zniszczeniu, bo nasiąkła soloną wodą spod szparagów.
W epoce karteli jedną z najmodniejszych metod była kawa – kokainę
wkładało się do opakowań próżniowych: dziesięć–piętnaście gramów
proszku na sto gramów kawy. Porcje zabezpieczało się w zwykły sposób:
guma, smar i tak dalej. Nic szczególnego. Paczki się numerowało, żeby
było wiadomo, z których wyciągać towar, i umieszczało na paletach. To
jednak nie było tanie rozwiązanie.
I ja miałem swoje ulubione sposoby. Należała do nich metoda na pnie
drzew. Problem w tym, żeby sprowadzać rośliny z Amazonii, bo tam rosną
takie, jakich potrzeba: ogromne, o pniach ciężkich jak diabli. Do przewozu
dziesięciu trzeba wielkiej ciężarówy z naczepą. W takim pniaku może
zmieścić się dwieście–trzysta kilo. Otwierasz go, drążysz komory, a potem
na powrót zamykasz i sklejasz. Ważne, żeby najpierw zdjąć całą korę i ją
zachować. Trzeba nią potem okleić cały pień tak, żeby zakryć łączenie.
Pnie numeruje się i spisuje. Wypełnianiem moich drzew zajmowała się
wyspecjalizowana i zaufana firma w Brazylii. Towar zaś pochodził
z Kolumbii.
Moją specjalnością było też szkło. W pewnym momencie nawet
wciągnąłem do tego interesu Oscara. Pytam go kiedyś:
– Oscar, masz ochotę zająć się szkłem?
– No ba!!!
No więc organizuję mu transport za grube miliony. Ale ponieważ on
wie, co się dzieje na cle, mówi mi, że od jakiegoś czasu policja finansowa
kontroluje transporty szkła i otwiera kontenery. Błogosławiona
pomysłowość! Mam ich w nosie: no bo co zobaczyliby po otwarciu
kontenera? Przezroczyste tafle. Jak to robiłem? Mieszałem pastę kokainową
z wodą, umieszczałem ją między jedną szybą a drugą, całość uszczelniałem
dokoła kitem i ściskałem metalowymi ramkami z zaciskami. Dzięki temu
towar pozostawał płynny. Po wszystkim wylewałem mieszaninę
i odparowywałem wodę. Z osiemdziesięciu kilogramów tej przezroczystej
mazi (no, może półprzezroczystej, ale czego chcesz? Przecież tuzin szyb
położonych jedna na drugiej nie pozwala widzieć tak wyraźnie jak przez
okno) otrzymujesz sześćdziesiąt kilogramów porządnego towaru. Tak więc
na tamtym transporcie zarobiłem pięćset sześćdziesiąt milionów, z czego
dwieście czterdzieści dałem Oscarowi. Detaliczną sprzedażą tej hurtowej
ilości zajął się jego znajomy Fernando, który zatrzymał dla siebie kilogram
i wyciągnął z tego sto sześćdziesiąt milionów. Za takie pieniądze można
było za każdym razem postawić sobie dom. Uwierz mi – to się wszystkim
opłacało.
Poza tym od czasu do czasu płaciliśmy perłą, czyli najlepszą kokainą
z możliwych. Ten towar nigdy się nie psuje. Klienci kupują kilogram
i traktują go jak inwestycję. Ale jak ci mówiłem, na taki luksus może sobie
pozwolić aktor z Hollywood, a tutaj jakiś wielki, bardzo arystokratyczny
przemysłowiec. To znaczy niewielu.
Tak czy owak, do zabezpieczania towaru potrzebna jest fantazja. Nie
zawsze przecież chowa się kokainę w przewożonym ładunku. Jeśli
wieziesz, dajmy na to, puszkę, zawsze znajdzie się ktoś, kto ci ją otworzy,
żeby zobaczyć, co jest w środku. Rzadziej będzie jednak próbował ją
rozmontować. No więc wyobraź sobie, że przewozisz dwa kontenery pełne
klepek z ekwadorskiego eukaliptusa, czyli rzecz jasna drzewa bardzo
cenionego na rynku. Czy kokaina schowana jest w klepkach? No nie!
Umieszczasz ją w elementach konstrukcyjnych kontenera. Każdy kontener
ma kwadratowe wsporniki puste w środku. Musisz tylko pamiętać, żeby go
nie przeciążać. Przygotowujesz kostki kokainy. (Czyż geometryczne pląsy
paczek kokainy nie są piękne? Czasem mi się wydaje, że świat jest
zrobiony z kostek, okrągłych płytek, piramid, stożków, a te wszystkie figury
tańczą mi przed oczami, opalizują. Są piękne). Więc jak mówiłem,
przygotowujesz kostki kokainy i zabezpieczasz je płytkami ołowiu tak,
żeby wszystko dobrze wyważyć. Trzeba ściśle kontrolować wagę, bo jest
ona zapisywana w tabelach załadunkowych, które czasem sprawdzają
celnicy. Jeśli zauważą choćby niewielką różnicę między wagą
zadeklarowaną a rzeczywistą, mogą przeprowadzić kontrolę. W każdym
kontenerze oprócz eukaliptusa masz sto sześćdziesiąt kilogramów kokainy.
Bajka. Najmniej podejrzane są kontenery typu open top, czyli te
przykrywane od góry jedynie plandeką. W każdym rogu mają wspornik, do
którego wchodzi sześćdziesiąt kilo. Jeśli je rozmontujesz i odpowiednio
przygotujesz, zmieścisz w nich dwieście czterdzieści kilo towaru. Coś
wspaniałego!
Wiesz co? Kiedy o tym mówiłem, przyszła mi do głowy genialna myśl.
Nowy systemik do wypróbowania. Kto wie, może coś by z tego wyszło?
Posłuchaj. A dlaczego by nie zaimpregnować plandek pastą kokainową? To
żadna nowość. Ludzie transportujący małe ilości już od pewnego czasu
robią tak z ubraniami. Pamiętasz „El Mocho” i kubańskich kurierów? Po
dowiezieniu kokainy na miejsce łatwo ją odzyskać: wypłukujesz ją, a potem
odparowujesz wodę. Biorąc pod uwagę, że na Zachodzie łatwo
o odczynniki chemiczne, poddajesz ją rafinacji na miejscu dostawy,
otrzymując towar gotowy do dalszej sprzedaży, i to o takim stopniu
czystości, na jakim ci zależy. Problem tych ludzi od ubrań polega na tym, że
zaimpregnowany materiał sztywnieje. Przy kontroli celnicy od razu się
orientują, że coś jest nie tak. No ale na tym właśnie polegałby trik: plandeki
kontenerów muszą być sztywne! W każdym razie jedno możemy uznać za
pewnik – przy dużych transportach ryzyko okazuje się mniejsze niż przy
niewielkich dostawach.
No i widzisz. Mając takie pomysły, w krótkim czasie stałem się
numerem jeden, choć DEA cały czas deptała mi po piętach. Pracowałem dla
wszystkich: partyzantek, karteli, dyktatorów z prawa i lewa. I wreszcie
mogłem pozwolić sobie na luksus wybierania klientów. Od pewnego
momentu zajmowałem się tym już nie dla forsy, ale dla tej upajającej gry
w policjantów i złodziei. Kiedy zdobywałem punkt, czyli kiedy transport
docierał do celu, to krzyczałem z radości „coronamos!”. Ile to razy słyszano
ten okrzyk w portach na całym świecie, nie wiedząc, co znaczy. „Nic nie
jest lepiej ukryte niż to, co pozostaje na widoku”. Pamiętasz Skradziony
list11? Nawet kiedy złapała mnie policja – oczywiście doniósł na mnie
wspólnik – miałem jednak jakąś satysfakcję, bo widziałem, jak ci wszyscy
agenci zgłupieli. „A ten to kto?” – pytali. O, tak, panowie. Numer jeden na
świecie ma nie tylko czystą kartotekę, ale także wręcz nieposzlakowaną
opinię. Zarobiłem dwadzieścia lat z okładem, a przy tym potraktowano
mnie tak, jak nie traktuje się żadnego mordercy, bo artykuł siedemdziesiąty
trzeci12 nie dopuszcza wyjątków. W rezultacie przez dziesięć–jedenaście lat
nie miałem żadnej przepustki, ani razu nie mogłem wystawić nosa na
zewnątrz. Ale nie o tym mówimy.
Przejść przez porty
Teraz będziemy mówić o łukach elektrycznych. To nie jest poprawna
nazwa, ale ktoś usłyszał ją w jakimś starym filmie science fiction, po czym
wszyscy zaczęliśmy się nią posługiwać, mając na myśli pierwsze
urządzenia prześwietlające lub reagujące na temperaturę, jakie pojawiły się
w latach dziewięćdziesiątych. Dzisiaj są już wszędzie. Nawet na wielkich
lotniskach w sekcjach cargo. Łuki znajdziesz w Miami, Los Angeles,
Amsterdamie… Niektóre z tych maszyn są bardzo zaawansowane: analizują
towary pod względem gęstości i zawartości płynów. Przypominają ogromne
tomografy zainstalowane w wielkich portach. Skanują ładunki i wyświetlają
na ekranie różnymi kolorami przedmioty znajdujące się w kontenerze.
Urządzenia te działają jak wykrywacze metalu na lotniskach, tyle że może
pod nimi przejechać tir. To szczyt techniki: każdą substancję pokazują
w innym kolorze, a nawet w innym odcieniu. Ich specjalnością jest jednak
kokaina. Zawarty w niej alkaloid daje na ekranie określony odcień żółtego,
którego nie można pomylić z niczym innym.
Żółć kokainowa.
Te urządzenia to twardy orzech do zgryzienia dla systemowca. Na
szczęście w wielkim porcie nie można jednak blokować ogromnego ruchu
towarów – na przykład w Rotterdamie to dziewięć tysięcy kontenerów
dziennie – po to tylko, żeby skontrolować każdy ładunek. Przez łuk
elektryczny przechodzą więc przeważnie wskazane kontenery i tiry oraz
towary podejrzanych spółek plus trochę transportów wybranych
przypadkowo. Bogu dzięki nie jest ich wiele. Statystyka i odpukiwanie
w niemalowane bez wątpienia pomagają systemowcom.
Pomijając nawet zaklinanie szczęścia i statystyki, załóżmy, że twoje
transporty i tak nie przejdą przez łuk, a to z powodu skomplikowanych
zabiegów, które ci za chwilę wyjaśnię. Może dobrze by było, żebyś
najpierw się dowiedział, jak oszukiwać te maszyny.
W teorii, żeby bezpiecznie przepuścić towar przez łuk elektryczny,
wystarczy użyć ołowianych blaszek, które nie przepuszczają promieni.
Problem w tym, że wtedy na ekranie pojawia się wielka czarna plama, a to
mogłoby natychmiast wzbudzić czyjeś podejrzenia. W takim wypadku
trzeba by znowu posmarować jakiemuś ważnemu celnikowi, co
oznaczałoby powrót do systemu korupcji z lat osiemdziesiątych
i związanych z tym kłopotów.
Dobrą metodą jest grafit. Nie chodzi tu jednak o grafitową kąpiel,
w której możesz zanurzyć guziki, tak jak to robił „El Mocho”. Teraz
uważaj. Do transportu musisz zawsze wybierać materiały podobne do
towaru, który chcesz ukryć. W tym wypadku dobry byłby kontener
ołówków. Do mniejszych ilości doskonale nadaje się kalka. Oczywiście
wystarczy choćby minimalne rozdarcie, maleńka dziurka i kicha: na ekranie
pojawia się żółty kolor.
Ale o czym mu tutaj w ogóle mówimy! Zgoda, to pomysłowe metody,
lecz nadają się do przerzucania małych albo średnich ilości. Przy dużych
transportach nikt z nich nie korzysta, a to dlatego, że pierwsza zasada
handlu narkotykami mówi: nigdy nie trać czasu. Żeby przygotować te
osłony z grafitu i takie tam, należy zbudować – a nie jest to wcale takie
proste – ogromną machinę. Żeby zaś ją złożyć, a potem rozłożyć, potrzeba
z kolei właśnie czasu.
Nie mówię, że nie trzeba się napracować. Przeciwnie, nasza robota jest
bez wątpienia męcząca, również fizycznie. Zaraz zresztą zobaczysz. Ale
wysiłki trzeba koncentrować na wielkich transportach, a nie na ołówkach.
Trzeba przy tym działać tak, żeby móc przyzwoicie prosperować dzięki
jednemu, może dwóm przerzutom rocznie. Tylko dwa transporty na rok, ale
za to idące w tony. Trudno się operuje wielkimi ilościami towaru, ale one
gwarantują mniejszą liczbę przesyłek, mniej problemów, mniej wydatków
i to one mniej rzucają się w oczy. Musisz także optymalizować wysiłek
względem zysków. Krótko mówiąc, działa to tak: bardzo mało ryzyka
i tylko tyle pracy, ile trzeba. Jasne, jeśli wpadasz, tracisz gigantyczne
pieniądze, ale za to sam fakt, że nie zawsze jesteś obecny na rynku, daje
tyle korzyści, że kompensują one to niebezpieczeństwo.
W wypadku wielkich ilości kokainy musisz zdać się na statki. Nie ma
innej rady. Słyszałem, że znów są modne łodzie podwodne, tak jak
w czasach don Pabla. To jednak oznaka słabości, a nie potęgi, jak mogłoby
się wydawać. Bo oznacza to ni mniej, ni więcej, że trzeba ponownie
korumpować pół świata. A ludzi, którzy korumpują, można z kolei
wykiwać, kiedy tylko ma się na to ochotę. To papierowe tygrysy.
Szpikowanie statku kokainą to zadanie łączące rachunki, precyzję, pot
i łut szczęścia. Oczywiście zawsze możesz użyć marmuru, bo jest prosty
w obsłudze. Każdy kontener to 5,6 metra sześciennego kamienia, czyli 18
ton. Zachowując stosowne środki ostrożności, możesz zmieścić tam 80
jednokilogramowych paczek. Jak? Wkładasz je w marmurowe płyty. Płyty
są pakowane do skrzyń ustawionych w 25 rzędach. W kontenerze znajduje
się 160 skrzyń po 12 kilo. Kokainę wkładasz w opakowania o wymiarach
20 na 20 centymetrów. Grubość 7,5. Jasne? 20 na 20 na 7,5. W środku
płytek wycinasz dziury w taki sposób, żeby na brzegach pozostały całe,
przy czym na wierzchu skrzyni zostawiasz płytki nieruszone. Otwory są
kwadratowe i mają wymiary 20 na 20 na 8. Płytki z kolei mają 40 na 40
centymetrów, więc wycinasz ten otwór 20 na 20 w tylu płytkach, żeby
razem dały grubość 8 centymetrów. Chowasz tam paczkę kokainy, płytki
sklejasz (to ważne) i układasz w środku skrzyni. Musisz przy tym cały czas
kontrolować, żeby jej waga była dokładnie taka sama jak skrzynek bez
wkładu. Dzięki temu trikowi możesz w jednym kontenerze zmieścić 80 kilo
towaru. Dwadzieścia pięć kontenerów i masz te swoje dwie tony.
Musisz pamiętać, że istnieje możliwość przypadkowej kontroli. To
trochę jak hazard. Nie możesz nafaszerować kokainą wszystkich paczek
z płytkami w skrzyni ani wszystkich skrzyń w kontenerze, ani wszystkich
kontenerów w transporcie. Powiedzmy, że jeśli wiesz, iż możesz uniknąć
kontroli, szpikujesz jedną paczkę na trzy. Tę możliwość daje ci metoda
dostawy za plecami. Jeśli wiesz, że nie masz takiej możliwości, faszerujesz
o wiele mniej paczek i wtedy już możesz mieć nadzieję tylko w Panu Bogu.
To też jest niezła metoda, jednak przy założeniu, że On nie odtrąca takich
jak my. Tymczasem więc lepiej wychodzi się na dostawach za plecami.
Płytki bywają przeróżne. Teraz najlepiej się sprzedają płytki o grubości
od 8 milimetrów do 1 centymetra. Nie wykonuje się ich z drogich
materiałów, bo cena odpadów powstających przy ich produkcji jest zbyt
wysoka. Pakuje się je do skrzyń wyłożonych styropianem ze specjalnymi
rowkami, w które się je wsuwa. Ich wymiary to na przykład 30 na 30
centymetrów. To taki podłogowy standard, choć są też inne. W jednej takiej
paczce w przygotowanych dziurach można zmieścić kilogram towaru.
Także w tym wypadku robota jest długa i trudna. Upychaniem towaru
możesz zająć się tylko ty, osobiście, bo inaczej ryzykujesz, że ktoś zacznie
cię szantażować. Uwaga: wykonanie otworów możesz zlecić. Na przykład
oficjalnie chcesz je mieć po to, żeby uzupełniać płytki drewnem. Teraz
modne są połączenia drewno–ceramika, drewno–marmur. Dla handlarza to
błogosławieństwo.
Niezwykle ważny w naszym fachu jest margines zarobków. Z jednego
dolara zainwestowanego w kokainę wyciągasz tysiąc, więc jeśli masz
pewność – oczywiście w granicach zdrowego rozsądku – że transport dotrze
do celu, a ryzyko wpadki pozostaje niewielkie, możesz sobie pozwolić na
dodatkowe wydatki w dowolnej wysokości. Doliczasz sobie na przykład
płytki. Mianowicie po dostarczeniu towaru decydujesz, czy komuś je
sprezentować, wyrzucić do morza czy wytapetować nimi łazienkę jakiegoś
szejka. Najlepszym rozwiązaniem jest podarowanie komuś ładunku, który
posłużył ci za przykrywkę. Zawsze znajdzie się ktoś, kto przyjmie taki
prezent, nie będzie o nic pytał, a za to będzie ci wdzięczny. Ja lubiłem
przekazywać ładunek organizacjom humanitarnym, instytucjom pożytku
publicznego lub organizacjom pozarządowym. To znaczy lubiłem czynić
dobro.
Ale, bez względu na wszystko, jak brzmi podstawowa zasada? Wybieraj
materiały najdroższe z możliwych. Jeśli decydujesz się na marmur, nie
wybieraj bianco carrary, bo to kamień nadający się do klopa i każdy wtedy
będzie ci chciał zajrzeć do transportu. To coś dla Albańczyków. Zamiast
tego możesz wybrać indyjski galaxy albo black absolute. Ten najlepszy, ze
złotymi gwiazdkami, pochodzi z południowej Afryki i wart jest sto–
dwieście euro za metr sześcienny. Za tę samą cenę możesz mieć kaszmir
lub brazylijski azul macahuba. Ale najlepszy, najpiękniejszy ze wszystkich
marmurów to bahía azul, istne cudo, którego cena może dochodzić do
pięciuset–sześciuset euro za metr sześcienny. Pomyśl, już sam kontener
mieszczący trzysta pięćdziesiąt metrów kosztuje fortunę. I komu przyjdzie
do głowy, że niszczysz coś takiego po to, żeby nafaszerować to kokainą?
Taki towar zamawia Donald Trump, u was Berlusconi albo Arabowie.
Mówię o marmurze, nie? A gdzie znajdziesz takiego wariata, który pomyśli,
że schowane są w nim narkotyki? Ludzie go nie oglądają, oni go
kontemplują. A tak poważnie: w portach jest pełno ludzi, którzy uważają się
za znawców. Przychodzą i podziwiają twój marmur, twoją bahíę. Ha, ha! To
jak stawianie na pewniaka. Jeśli przywozisz bianco carrarę albo inny szajs
dla biedaków, na przykład grigio sardo lub crema murphy, to zupełnie co
innego. Chcąc dobrze wykorzystać ten marmur, powinieneś zrobić z niego
„sandwicza”, to znaczy rozłamać bloki na pół i wpakować towar do środka.
Jeszcze lepiej, jeśli upchniesz go w już pociętych płytach. Te z kolei
przewozi się na specjalnych paletach. Każda taka paleta ma podstawę
i cztery uchwyty dociskające do siebie marmurowe płytki (na paletę
wchodzi po 6 płyt; te na podłogi mają 2 centymetry grubości, te na schody
– 3 centymetry; są też płyty na blaty kuchenne). Ich wymiary to 1,80 na 4
metry. Pośrodku wycinasz otwór 25 na 25 na 5 centymetrów. Nie ruszasz
płyt zewnętrznych. Ściskasz całość. Do środka wchodzi 50 kilogramów
kokainy. Ten system działa tak jak przy kafelkach, tyle że na dużą skalę.
Prawdziwe kłopoty masz wtedy, kiedy sprowadzasz marmur z Kolumbii.
Trzeba być stukniętym, żeby to robić. To jakby powiedzieć: „No to jestem,
rozwalajcie wszystko tak długo, aż znajdziecie towar, a potem aresztujcie
mnie!”.
W takim wypadku musisz zorganizować się tak, żeby uniknąć kontroli.
A to możliwe tylko wtedy, kiedy towar ukryty jest w ładunkach należących
do wielkich przedsiębiorstw, znanych na całym świecie i poza wszelkimi
podejrzeniami. Na tym polega metoda dostawy za plecami. W tamtym
czasie w Argentynie, w Neuquén, działał Zanon, największa firma na całym
kontynencie. Wszystko było dobrze aż do krachu w 2001 roku, kiedy to
wyrzucono bezwzględnego, starego Zanona z Friuli, w dawnych czasach
właściciela karuzel, i kierownictwo fabryki przekazano spółdzielni
robotników. Materiały Zanona sprowadzała firma Marazzi, świetnie znana
w Europie, a więc idealna do dostaw za plecami. Uwaga: firma Marazzi
nigdy nie wiedziała ani nawet nie podejrzewała, że wykorzystywaliśmy tę
markę! Ruszaliśmy z Chile, którego, jak ci mówiłem, DEA jakoś specjalnie
nie kontrolowała. Mogliśmy sobie na to pozwolić właśnie z powodu
marginesu zysków. Mój znajomy, który brał na siebie całe ryzyko związane
z transportami lądowymi i woził kokainę swoimi wielkimi ciężarówkami
z Boliwii albo jakiegokolwiek innego miejsca w Ameryce Południowej do
Antofagasty, brał tysiąc dolarów za każdy przewieziony kilogram. Dla
niego to były kosmiczne pieniądze, a dla nas z kolei śmieszna suma.
Jednak samo Chile to nie wszystko. Żeby mieć pewność, że wszystko się
uda, trzeba wymyślić bardzo dobrą przykrywkę. Marmur przestał się
w końcu do tego nadawać, bo kontrolują go już właściwie dla zasady i to
nawet wtedy, gdy pochodzi z Alaski. Powiedzmy raz jeszcze: tym, co
w tym fachu najpiękniejsze, nie są pieniądze. Serio.
No dobra, pieniądze też są piękne, ale najpiękniejsze jest to, że możesz
wydymać całą policję na świecie. Już czujesz ich oddech na plecach, już-
już mają cię dopaść, kiedy widzisz, że zostają z tyłu. Zawsze jesteś dwa
metry przed nimi i możesz cieszyć się rezultatami swojego geniuszu.
Naprawdę, na pewnym poziomie pracujesz już nie dla forsy, ale po to, żeby
móc krzyknąć: „coronamos!”. Czasem jednak, kiedy geniusz zaczyna tobą
kierować, kiedy jak głupi bawisz się dawaniem im kolejnej nauczki, możesz
przedobrzyć. Ale nie ma wątpliwości: jeśli lubisz swoją robotę, to właśnie
to jest najpiękniejsze.

Nikt nie zagląda do granitu


Możesz więc zająć się na przykład granitem. No właśnie dlatego, że
przewożenie narkotyków w granicie wydaje się technicznie niemożliwe.
Jest przecież cholernie twardy, więc żeby zrobić w nim dziurę, potrzeba
masy czasu. Poza tym granit łupie się i widać na nim wszelkie łączenia,
których nie można zamaskować (w marmurze tymczasem to bardzo proste).
Nie mówiąc o tym, że ten pierwszy kosztuje nie wiadomo ile. Tak,
prawdziwy granit to cenny materiał. Zobaczysz, że prędzej czy później ktoś
wpadnie na pomysł, żeby przewozić kokainę w złocie (prawdę mówiąc,
mam już taki mały pomysł, by wykorzystać różne cenne kamienie, ale
jeszcze zobaczymy…).
Istnieje jednak takie urządzenie, które – sezamie, otwórz się! – toruje
tajną granitową drogę. Bez problemu możne je dostać na całym świecie. To
produkt Hilti, specjalna wiertarka do pobierania próbek, która działa także
w trybie ręcznym. Ręcznie! No i jest wyposażona w rurę pustą w środku.
Oczywiście silnik dostosowano do zwykłego użytku, a nie do wiercenia
w najtwardszym kamieniu, jaki istnieje. Jednak wiertarkę można łatwo
przerobić. Tuningowałeś kiedyś motorower? Nie? W każdym razie
w Ameryce Południowej wszędzie znajdziesz kogoś, kto to potrafi. W tym
wypadku trzeba zrobić dwie proste rzeczy: po pierwsze zwiększyć moc
silnika z dwóch do czterech koni, a po drugie wydłużyć ramię o metr
(oryginalnie mierzy sześćdziesiąt centymetrów). Tu potrzeba dokładnie
metra sześćdziesięciu siedmiu: 1,67. Zapamiętaj. Na czubku wiertła
umieszczony jest czysty diament, który służy na przykład do wiercenia
w betonie.
Ponieważ za gotówkę – a skoro masz kokainę, masz gotówkę – można
zdobyć wszystko, kupujesz sobie zaufanie zarządu kamieniołomów:
koperta, imprezka, może jakaś dziwka i gotowe. W zaufanych
kamieniołomach zamawiasz granit. Bok granitowego bloku ma średnio 2
metry. Powiedzmy, że zamawiasz dziesięć bloków o wymiarach na
przykład 3,80 na 1,30, wysokość 1,60. Czyli równoległościany. No więc
bierzesz dziesięć takich bloków, z czego pięć obrabiasz, a pięciu nie
ruszasz.
W każdym z bloków przeznaczonych do transportu towaru wiercisz
sześć otworów, rozrzuconych nieregularnie, niesymetrycznych. Potrzeba na
to trzech, czterech godzin. To żmudna robota. Wiercić musisz starannie, ale
w efekcie otrzymujesz idealnie proste, cylindryczne komory. Wtedy z kolei
potrzebujesz tłoków. Takich samochodowych. Muszą mieć tę samą średnicę
co otwory. Używasz ich do przygotowania jednokilogramowych paczek
kokainy w kształcie walca. To proste: wystarczy wepchnąć towar do środka,
używając do tego dwudziestotonowej prasy. Wychodzą wtedy jakby
pastylki: piętnaście centymetrów średnicy i pięć wysokości. Do każdego
otworu w granicie wkładasz siedem albo osiem takich pastylek. Opłaca ci
się zostawić trochę wolnego miejsca, bo musisz zmieścić tam także kulki
ołowiu, które wyrównają ciężar. Kokaina jest przecież lżejsza od kamienia.
Stosując ten trik, możesz w jednym bloku granitowym upchnąć
czterdzieści, nawet pięćdziesiąt kilogramów białego proszku. Przy pięciu
blokach mówimy o dwóch kwintalach. I tak dalej.
Przy cenie tysiąca dolarów za metr sześcienny wyniesie cię to około
siedmiu–ośmiu tysięcy dolarów za blok. Dwadzieścia bloków możesz kupić
za sto dwadzieścia tysięcy, a jeśli płacisz gotówką, niemal na pewno
dostaniesz jakąś zniżkę. Wydatek tej wysokości można wytrzymać.
Problem polega jednak na tym, jak zatkać te dziury. No więc posłuchaj.
Pomyślałeś już o tym wcześniej. Hilti produkuje wiertło o średnicy 15
centymetrów. Wiercąc nim w granicie, kruszysz odrobinę kamienia na
brzegach, więc uzyskujesz otwór o średnicy niemal dokładnie 15,8
centymetra. Jeśli do zrobienia zatyczek użyjesz tego samego wiertła, szpara
wyjdzie zbyt szeroka. Wokół korka zostanie trochę luzu, przez co łączenie
tym bardziej będzie rzucać się w oczy. Właśnie do tego potrzebujesz
nienaruszonych bloków! No jak, kapujesz? Założę się, że nie. Więc bierzesz
te dodatkowe bloki, które zamówiłeś, ale których jeszcze nie nawierciłeś.
W jednym z nich robisz otwory, tyle że za pomocą innego wiertła – bierzesz
szesnastkę i korek wychodzi idealny. To, czego potrzebujesz, to okrągła
płytka o średnicy 15,8 centymetra i grubości 15 centymetrów.
Kruszysz teraz trochę kamienia, tak żeby otrzymać granitowy proszek,
który mieszasz z klejem i wciskasz do środka. Połączenie jest już prawie
niewidoczne.
Chodzi teraz o to, żeby wyeliminować to „prawie”.
Uwaga, ten trik jest ważny. Każdy blok ma swój numer, namalowany
sprejem bezpośrednio na kamieniu. Są to napisy typu „Blok 15 gnt Italia”.
Już wiesz? Piszesz coś takiego w miejscach, w których znajdują się zatkane
otwory. Dzięki temu małe okrągłe łączenie, widoczne na powierzchni,
zostaje zakryte warstwą lakieru. Walisz więc „AC24” dokładnie na zatyczce.
To straszliwa robota, ale warto. Ten system nazywam „sejfem”, bo jest
aż tak bezpieczny. Istnieje też inny system sejfowy, mniej męczący i pod
pewnym względem nawet doskonalszy. W kamieniołomach zlecasz
przygotowanie sześciu gigantycznych bloków o boku długości, dajmy na to,
czterech metrów. Wychodzą dwa razy większe niż zwykle. To nietypowe
zamówienie, ale kamieniarze są zadowoleni, bo dla nich oznacza to mniej
pracy. A poza tym płacisz gotówką, więc masz pewność, że będą wokół
ciebie skakali. Rozpoławiasz te bloki, w środku drążysz wielką dziurę,
wypełniasz ją towarem i sklejasz wszystko z powrotem, dbając o to, żeby
złączenia nie były widoczne. Taki sejf jest doskonały. Problemem może
jednak okazać się niestabilność: łączenie może pęknąć w transporcie albo
na przykład rozszczelnić się pod ciężarem obu połówek. Przewaga tego
rozwiązania nad moim „niedoskonałym” sejfem, czyli tym z małymi
otworami, polega na tym, że możesz pracować nad nim na widoku.
Już tłumaczę. Wiercenie w granicie to ciężka harówka, obróbka połączeń
i cała reszta wymagają dni pracy. Bywa, że musisz zaczynać wszystko od
początku tylko dlatego, że złączenie nie wyszło, jak trzeba. Mogłeś się też
pomylić przy napisach. Do tego wszystkiego przyda ci się dwóch
campesinos. W moich stronach masz pod ręką tylu, ilu chcesz. To
pozbawione moralności głupki, dajesz im więc parę dziwek, dorzucasz parę
groszy i nie pytają o nic. Mówisz im na przykład – tak jak ja to robiłem – że
przygotowujesz kamienie, które będą służyć za cokoły pod maszty
z flagami ONZ i że po to są te otwory, które wiercą. Kupują to. Jasne, że
potem już całą robotę musisz odwalić sam. Dziury mogą wywiercić tamci,
ale korkami musisz zająć się osobiście, podobnie jak zamykaniem,
polerowaniem i tak dalej. Tymczasem jeśli chcesz mieć „sejf doskonały”,
wystarczy, że w kamieniołomach pokażesz projekt fontanny: dwie
identyczne granitowe misy. W takim wypadku wykonanie otworu możesz
nawet zlecić jakiejś firmie. Zgoda, to wygodniejsze, ale i tak uważam, że
małe otworki są lepsze: skuteczne zamaskowanie szczeliny jest ważniejsze
niż zlecanie roboty komu innemu.
Radziłbym ci jeszcze jedno. Trąci to popisówką, ale działa. Bloków
wiezionych do Europy w nic nie pakuj, zostaw je tak, jak stoją, żeby były
widoczne. Kiedy znajdują się w kontenerach, ktoś może mieć ochotę je
obejrzeć, a tak, będąc na widoku z tymi swoimi namalowanymi numerami,
nikogo nie zainteresują. Bądź spokojny. Możesz sobie na to pozwolić, bo
granit w najmniejszym stopniu nie jest podatny na warunki atmosferyczne.
To wytrzymały materiał i nawet długa podróż pod gołym niebem nic mu nie
zrobi.
Po dostarczeniu towaru mielesz granit i robisz z niego gruz. Możesz go
sprzedać albo oddać jako materiał do wypełniania na przykład
opuszczonych kamieniołomów. W ten sposób zrobisz też coś dla
środowiska.
A teraz policzmy. Granit kosztuje cię sto tysięcy dolarów, do tego
dochodzą koszty transportu, czyli około dwóch tysięcy. Jeśli dodasz do tego
wydatki na statki, robotników, nieprzewidziane okoliczności i tak dalej,
wychodzi cię to maksymalnie około trzystu pięćdziesięciu tysięcy.
Byłeś bardzo rozważny, naszpikowałeś kokainą tylko sześć bloków
z dwudziestu. W ten sposób zmniejszyłeś ryzyko, że w czasie kontroli
sprawdzą akurat jeden z trefnych bloków. Przewozisz więc dwieście
czterdzieści kilogramów (nędza!). Przy cenie dwudziestu tysięcy za
kilogram (w hurcie to i tak niewiele) wyciągasz z tego interesu cztery
miliony osiemset tysięcy. Nieźle, co? W takim układzie forsa, którą
włożyłeś, to drobiazg.
Teraz staje się jasne, że ilość towaru transportowana za pomocą tak
skomplikowanej metody jest o wiele większa. Widełki zysku też się
powiększają, i to bardzo. Morał? Wsadzam towar w materiał najdroższy
z możliwych. Mogę sobie na to pozwolić, a dzięki temu zmniejszam ryzyko
kontroli. Potem z kolei przewożę go w imieniu albo na konto firm
niebudzących podejrzeń i dostarczam za ich plecami. W takim układzie
człowiek odpowiedzialny za całą tę logistykę może „wystawić rachunek”
(oczywiście na gębę, żadnych papierów) w wysokości czterech tysięcy
dolarów za przewieziony kilogram. Zgodnie z naszą bardzo
minimalistyczną hipotezą przywieźliśmy do domu sto czterdzieści cztery
tysiące czyściusieńkich dolarów. W sumie, gdybyśmy chcieli przedobrzyć,
moglibyśmy kupić granit osobiście, nie obciążając jego kosztami
dostawców.
Lekcja piąta
Kamień filozoficzny

Nazwa jako przykrywka


Witamy w domu. Jesteś gotów, możesz już się dowiedzieć, na czym polega
metoda dostawy za plecami, to umysłowe i logistyczne arcydzieło, które
zrewolucjonizowało świat systemów.
No dobrze. Zorganizowałeś wszelkie możliwe zabezpieczenia,
przedsięwziąłeś wszelkie możliwe środki ostrożności, wymyśliłeś
wspaniałe systemy, wydałeś kolosalne kwoty na surowce. Ale na łuk nie ma
mocnych: granit czy nie, kiedy towar przechodzi przez wielki łuk, można
liczyć tylko na szczęście. Przez taki port jak Miami każdego dnia przewijają
się tysiące kontenerów, a jeśli towar jest dobrze rozprowadzony po
przesyłkach, rzadko się zdarza, by pod łukiem wylądował kontener
załadowany właśnie przez ciebie. Jednak, kolego, obracasz górami
pieniędzy i to nie na własną rękę, ale na rachunek osób trzecich. I to bardzo
groźnych osób trzecich. Ryzyko jest zatem zbyt wysokie, by zdawać się na
przypadek. Potrzebujesz dodatkowej ochrony. A najlepszą ochroną ze
wszystkich jest nazwa.
To, czego ci potrzeba, to godne zaufania nazwisko, nazwa, jakaś znana,
solidna firma poza podejrzeniami. Właśnie dlatego, że kontenery idą
w tysiące, a transport towarów nigdy nie ustaje, pod łuk trafiają przede
wszystkim ładunki należące do słabo znanych marek lub podejrzanych
towarzystw albo też nadane z dziwnych miejsc. Oto podstawa dostawy za
plecami. Sztuka ta jest cyniczna, bo wykorzystuje się w niej ludzi, którzy
nie mają z tym wszystkim nic wspólnego. To prawdziwy wampiryzm: co
prawda nie wysysasz z nich krwi, ale wysysasz nazwę.
Któregoś razu przewiozłem tysiąc dwieście kilogramów towaru na
nazwisko pewnego człowieka, który był kiedyś nawet ministrem. Gość ten
od czterdziestu lat importował marmur. Uwaga: czysty marmur. Zrobiłem to
tak, że o niczym się nie dowiedział. Jeśli zdarzy się, że towar, który tak
transportujesz, zostanie przechwycony, kłopoty ma człowiek, którym
posłużyłeś się jako przykrywką. Bywa, że gliny orientują się, jak jest
naprawdę, i dają mu spokój, ale bywa też tak, że mają co do niego pewne
podejrzenia i wtedy dobierają mu się do tyłka. Za handel narkotykami
można dostać jak nic pięć–sześć lat. Nawet już za samo przyzwolenie na
przemyt.
Tak więc dostawa za plecami to bez wątpienia świństwo.
Ale jakie genialne świństwo…
O tym, co jest grane, wie tylko człowiek przygotowujący papiery celne,
zanim trafią one do spedytora i policji finansowej. Mało tego, nawet on nie
musi o niczym wiedzieć. Powiedzmy, że to jedyna osoba, która mogłaby
coś podejrzewać. No ale ty już się postarałeś o to, żeby ten człowiek dostał
jakiś prezencik, coś, co uciszy jego zbyt podejrzliwe sumienie. Co więcej,
sugerujesz mu, że jeśli coś pójdzie nie tak, jemu też się dostanie.
Zapamiętaj następujący mechanizm umysłowy, bo to na nim opiera się
nasza działalność: dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi, którzy
przyjmują podarki, uważa, że wszystko jest, jak należy. Ten typ człowieka
przede wszystkim sam nie chce mieć jakichkolwiek problemów. Tak więc
to on jako pierwszy zmienia swoją optykę. Dość, że trochę wysili
wyobraźnię, znajdzie sobie wymówkę, która w gruncie rzeczy nie będzie
żadną wymówką, zdusi drobne wątpliwości, usprawiedliwi się sam przed
sobą i voilà: mamy świat na miarę narkotykowych bossów. A świat jest
pełen ludzi, którzy mówią „nie wiedziałem”, ale którzy wcześniej zdążyli
już wziąć do kieszeni trzydzieści tysięcy euro albo którzy dostali towar
gratis bądź faktury zapłacone in blanco, albo wreszcie którzy zgodzili się na
to, żeby ktoś wziął na siebie koszty transportu związane z ich interesami.
O, takie tam. Przysługa, maleńka przysługa. Wielkie mi co. Daję ci
w prezencie kontener pralek, spłacam dług, który spędza ci sen z powiek.
Przecież od tego są przyjaciele. I nie zastanawia cię dlaczego, po co? Nie.
O, właśnie tacy oni są! Mają czyste ręce, a jakżeby inaczej! Ale nigdy nie
zadają sobie pytania: „Dlaczego właśnie mnie? Dlaczego to mnie dałeś ten
prezencik?”. No dobrze, jeśli nawet nie dziewięćdziesiąt dziewięć, to
dziewięćdziesiąt procent handlowców weźmie wszystko, co im się
podaruje. Taka już ich natura.
A tymczasem:
1) wszystko zostało opłacone;
2) faktury się zgadzają;
3) polecenie wysyłki zostało podpisane.
Nie płacisz robotnikom, nie korumpujesz policjantów, nie ryzykujesz, że
któreś ogniwo pęknie, że komuś puszczą nerwy, że cały ten gmach runie.
Tylko jeden człowiek coś wie, tylko jeden został przez ciebie przepłacony,
a jeśli rozegrałeś to zręcznie, nawet on nie orientuje się, co jest na rzeczy.
Wszystko przeprowadziłeś za jego plecami. No po prostu arcydzieło!
A kiedy kontener opuści już port, nikt nie sprawdzi, co się z nim dalej
stanie. Blacharz doprowadzi ci go do porządku za pięćset euro. Potem
przemalujesz go i podarujesz bezdomnym lub jakieś organizacji
pozarządowej, która zajmuje się pomocą humanitarną i która nigdy się nie
dowie o towarze. O trzystu sześćdziesięciu kilogramach netto czystego
proszku przetransportowanych w tym kontenerze, który teraz zmienił profil
i zaczął czynić dobro. Opróżniasz go w try miga. Kiedy wszystko jest już
gotowe, przyjeżdżają klienci z obstawą. Mają doświadczenie. To mafiosi,
nie amatorzy. Zgoda, mafiosi, ale ty jesteś zakładem usługowym, a nie
sędzią. A ci ludzie znają się na rzeczy. Już po kwadransie możesz krzyknąć:
„coronamos!”. Zapłacą ci później. We właściwym momencie. Jak
w zegarku. Kolego, my jesteśmy najbardziej wydajnym przemysłem na
świecie. A towar, którym handlujemy, to tak naprawdę wiarygodność.
Wszystko musi odbywać się bezpiecznie i w ustalonym czasie. Nie
przychodzisz na spotkanie, tracisz wiarygodność. Tracisz wiarygodność,
tracisz klientów. Tracisz klientów, zostajesz sam. Zostajesz sam, no to
koniec końców cię dorwą. To reguła. Zarządzanie przez jakość.
Powiedzmy sobie jasno: dostawa za plecami wymaga niemal diabelskiej
zręczności, umiejętności dobrania się do ładunków należących do czystych
firm w taki sposób, żeby te przedsiębiorstwa o niczym nie wiedziały.
Chodzi o to, żeby nafaszerować kokainą kontenery opatrzone logotypami
słynnych międzynarodowych firm o nieskazitelnej reputacji.
Można też działać na poziomie, który – powiedzmy tak – poprzedza
prawdziwą i stuprocentową dostawę za plecami. To działanie bardziej
prozaiczne, mniej wyrafinowane, ale nie mniej diabelskie. Nazywam je
metodą „za swoimi własnymi plecami”. Mam tu na myśli sposób, który
stosują niektórzy wielcy, średni i mali przedsiębiorcy, żeby ratować finanse
pogrążonych w kryzysie spółek dzięki zastrzykom świeżego kapitału.
A skąd biorą tę świeżą forsę? No oddają do dyspozycji swoje kontenery,
pozwalając przewozić w nich narkotyki. Modlą się wtedy, żeby towar nie
został przechwycony, albo w skrajnym przypadku mają nadzieję, że jeżeli
już się tak stanie, uda im się odegrać rolę kogoś, kto o niczym nie wie. Tu
masz przykład. Widziałeś trylogię Powrót do przyszłości? DeLorean, co to
za maszyna! Wspaniała. Latała w powietrzu i razem ze swoimi pasażerami
przenosiła się w czasie. Naszpikowana kokainą… Zastanawiałeś się kiedyś,
dlaczego tak dobrze wypromowana na rynku marka jak DeLorean z dnia na
dzień przestała istnieć? To proste, pan DeLorean wymyślił sobie, że
rozwiąże jakieś tam księgowe zagwozdki, upychając biały proszek
w oponach wozów, które przewoził z jednej strony oceanu na drugą. Takich
ludzi jak DeLorean znajdziesz po trochu wszędzie, ale uwaga: nie podam
żadnych nazwisk. Pomyśl tylko o sztuczce z impregnowanymi plandekami.
Trik ten przechodzi gładko, bo nikogo nie dziwi, że plandeki są sztywne.
A pomyśl o innym rodzaju tkaniny cenionej ze względu na swą sztywność.
Na przykład o dżinsie. Dostajesz partię dżinsu, płuczesz go, pasta wypływa
na powierzchnię, suszysz ją i poddajesz działaniu acetonu…
Ale dajmy temu spokój, to wszystko słabizna w porównaniu
z arcydziełem. A ja właśnie zamierzam cię nauczyć techniki potrzebnej do
zrealizowania tego arcydzieła.

Dostawa za plecami
Wytłumaczę ci to na przykładzie. Posłużmy się znowu marmurem, ale teraz
ty przejmujesz stery. Siadaj na moim miejscu. Masz tysiąc dwieście
pięćdziesiąt kilo boliwijskiego towaru, który jedzie do Brazylii
ekstremalnie niebezpiecznymi drogami prowadzącymi przez Yungas. Potem
przez Pantanal dociera do jakiejś szopy w São Paulo lub w Santosie. Tam
czeka na niego dwadzieścia lub trzydzieści marmurowych bloków.
Marmur dostarcza ci wielka, uczciwa firma, która nie ma bladego
pojęcia, do czego jest ci potrzebna. Oczywiście wcześniej musisz zdobyć
wiarygodność jako człowiek handlujący marmurem. Powinieneś być takim
klientem, z którym ta firma będzie współpracować bez zastanowienia.
Zgoda, nie każdy może zostać systemowcem, bo trzeba do tego choćby
minimalnego talentu. Ale przy tych wszystkich pieniądzach, które krążą na
rynku, w najgorszym wypadku uzdolnienia możesz sobie kupić. Ważne,
żeby być wiarygodnym. I będę to powtarzał bez końca.
Wróćmy do człowieka od marmuru. Dostarcza ci trzydzieści bloków.
Wcześniej osobiście pojechałeś do kamieniołomów w Argentynie i kupiłeś
te trzydzieści bloków na konto określonej firmy. Jest to Taki & Owaki
Spółka z o.o. z siedzibą we Włoszech. Nie ma nic wspólnego
z narkotykami.
Żeby nie robić kłopotów, zapłaciłeś za towar gotówką. Cash, magiczne
słówko, które uprzedza wszelkie możliwe zastrzeżenia. Oczy kontrahenta
błyszczą, a jedyne pytanie, jakie mu w ogóle może przyjść do głowy, to:
„A po co miałbym się czymkolwiek interesować, skoro ten człowiek
wykłada kasę na stół?”. Wszyscy szaleją za cashem. Naprawdę – wszyscy.
Byłbym zapomniał: o cenę tych bloków targujesz się jak dziki.
Pertraktować musisz na modłę południowoamerykańską, znaczy: masa
huku, sporo przekleństw, popijawa, chwile milczenia, podnoszenie głosu,
obiady, dziwki. Koniec końców jednak kupujesz. Płacisz dobrze i na
miejscu. Jasne? Między innymi dlatego, że kiedy przedsiębiorcy widzą
pieniądze, są nie tylko zadowoleni, ale także skłonni wystawić fakturę na
połowę rzeczywistej wartości.
I masz ich w garści. Wystawili lewe faktury, więc nie będą o tym
rozpowiadać, bo i po co.
Wkraczamy już na obszar poza prawem, ale nie jest to jeszcze rejon
noszący na sobie to przeklęte piętno hańby, absolutnego zła, czyli
narkotyków.
No dobra. Bierzesz więc fakturę na Taki & Owaki Spółka z o.o. W tym
sektorze to europejski gigant, powszechnie szanowana firma
o nieskazitelnej reputacji, a więc poza podejrzeniami. Prosisz o fakturę
wystawioną na nich, ale dostawę zamawiasz do siebie. Na towar czekasz
w porcie w Santosie. Osobiście. Za transport płacisz z góry gotówką,
a kiedy ładunek dopływa, dajesz w łapę kierowcom. Możesz też
zorganizować imprezę – tańce, hulanki, swawola – połączoną z wystawną
kolacją w towarzystwie przewodniczącego kółka lokalnych
przedsiębiorców. Wszyscy chętnie sobie potańczą i podjedzą, jeśli tylko ty
za to zapłacisz. Po wszystkim kierowcy odjeżdżają zadowoleni,
a miejscowi biznesmeni mają cię za sympatycznego człowieka z gestem.
A przy tym w ogóle nie zwracają uwagi na to, że jesteś właścicielem 30
bloków marmuru, z których co drugi zamierzasz nafaszerować łącznie 1200
kilogramami kokainy.
A koszty? Powiedzmy, że za marmur zapłaciłeś 90 tysięcy dolarów.
Dodatkowo 500 dolarów za transport. Plus łapówki. Plus koszt wiercenia.
Przyjmijmy z zapasem, że wydałeś 120 tysięcy.
Teraz dzwonisz po jakąkolwiek firmę transportową wyspecjalizowaną
w przewozie bloków ważących po 16–17 ton.
Potrzebujesz kontenera na każdy blok, no więc zamawiasz 30. To spore
zamówienie, opłacalne. Możesz być spokojny, że firmy będą się o nie biły.
Policzmy i te koszty: transport, załadunek, rozładunek i dziwki (wszyscy
kierowcy je lubią) to 50 tysięcy. Razem 170 tysięcy dolarów na wydatki.
Dopiero w tym momencie tak naprawdę wchodzisz do gry. Przywożą ci
bloki, a ty masz w ręku faktury wystawione na Taki & Owaki Spółka z o.o.,
czyli na międzynarodową firmę, która jest doskonale znana, szanowana
i tak dalej. Oprócz faktur masz też listy załadunkowe potrzebne do
transportu.
Ta robota wymaga wielu podróży. Drugim etapem jest więc izba celna
w porcie docelowym. Może być Genua? OK. Zatem jesteś w Genui i pytasz
w biurze: „Ile się należy za ten transport?”. Robią ci wyliczenie, dodajesz
do tego opłaty oraz należność dla agencji celnej, dzięki której wszystko
odbywa się raz-dwa. I natychmiast płacisz.
A teraz posłuchaj, bo teraz naprawdę zaczyna się właściwa rozgrywka.
Ktoś może wpaść na to, że coś jest nie tak. To celnik, z którym
w pewnym momencie uciąłeś sobie pogawędkę. Zaraz ci wyjaśnię jaką,
w każdym razie ta rozmowa jest kluczem do wszystkiego. Jeśli jednak byłeś
na dodatek przezorny, dałeś mu jakiś prezent. W jego interesie więc jest
milczeć na ten temat, podobnie jak nie zadawać sobie żadnych pytań.
Weźmy taki przykład: Taki & Owaki to firma z najwyższej półki, wielkości,
powiedzmy, Fiata, i importuje ogromne ilości marmuru albo aluminium.
W tym drugim wypadku importuje formy do pras ważące po sześćset
pięćdziesiąt kilogramów. W każdym porcie Fiat ma, załóżmy, stu
pięćdziesięciu–dwustu celników, którzy zajmują się papierami. To właśnie
za plecami takich firm powinieneś działać. Im jesteś odważniejszy i im
bezpieczniej się czujesz, tym wyżej mierzysz i tym lepiej ci się pracuje. Bo
kto będzie chciał sprawdzać surowce dla Fiata? A od ilu mniej lub bardziej
jawnych firm córek taki gigant kupuje materiały?
Co więc robisz? W Wenezueli bierzesz faktury na Taki & Owaki Spółka
z o.o. (albo na Fiata), potem przychodzisz do włoskiego celnika
i opowiadasz bajkę w stylu: „No wiesz, sprzedaliśmy ten towar firmie Taki
& Owaki Spółka z o.o. (czyli Fiatowi). Oni jednak już go nie chcą. Tyle że
palnąłem głupstwo i wysłałem go z Ameryki Południowej, zanim
zamówienie zostało sfinalizowane. Dupek ze mnie! Byłem pewien tego
interesu i nie chciałem marnować czasu. A teraz ryzykuję, że na tym stracę.
Wyświadcz mi przysługę: wystaw mi dokumenty. Ten towar ja kupię.
Wydasz mi go. Dla ciebie dziesięć procent”. Wiesz już, jak ma wyglądać
taka gadka? Musisz być przekonujący: „Byłem naiwny, wystawiłem
fakturę, wysłałem towar, a Fiat (czyli Taki & Owaki Spółka z o.o.) wycofał
zamówienie. A zamówienie już w drodze, więc rzecz jasna poniosłem
koszty. Oczywiście nie mogę stracić takiego klienta jak Fiat (czyli Takiego
& Owakiego Spółki z o.o.). Przecież nie będę im tym dupy zawracał. Sam
to jakoś rozwiążę. Posłuchaj, mam już innego kupca, więc sam odbiorę
towar. Wystaw mi papiery i weź dla siebie dziesięć procent prowizji, dobra?
Zostawię ci zadatek, a kiedy kontener dopłynie, dostarczysz go do
magazynu X”.
„Ja go kupię” – oto magiczna formuła.
Celnik z policji finansowej przekaże potem te faktury Fiatowi (znaczy
Takiemu & Owakiemu Spółce z o.o.). Kapujesz, na czym polega świństwo,
które robisz Takiemu & Owakiemu, Fiatowi, wszystko jedno komu?
Oczywiście do Genui przylatujesz, zanim dotrze tam twój towar.
Pamiętaj, musisz uważać na czas: jeśli pojawisz się przed kontenerami,
wszystko będzie grało. W izbie celnej w Genui sprawdzają dane i mówią ci:
„Tak, ładunek ma przybyć osiemnastego. Dokąd posłać bloki?”.
„Proszę spojrzeć – odpowiadasz – to jest oryginalna faktura. Ale bloki
już sprzedaliśmy. Kupiła je Bolek i Lolek SA”. Jasne? Bloki nie mogą
dotrzeć do magazynu Fiata czy Takiego & Owakiego, ponieważ te firmy
były i są czyste. I muszą zostać czyste, no bo inaczej co to za załatwianie za
plecami? Twój nafaszerowany narkotykami kamień za Chiny nie może do
nich trafić. W tym momencie pokazujesz faktury sprzedaży: „Oto one. Wie
pan co? Proszę zorganizować mi transport”. W żadnym porcie nie robią
z tym problemu. Nie budzisz podejrzeń (można pomyśleć, że skoro
powierzasz swój towar innym, to nie masz nic do ukrycia). Wystarczy
zapłacić. Więc płacisz – z miejsca. To bardzo ważne. Jak zawsze.
W odpowiedzi słyszysz: „Zadzwonię do pana, jak tylko dopłynie”.
Wreszcie towar dociera do Włoch, przyjeżdżają ciężarówki.
Kontaktujesz się z firmą, która ma się zająć transportem, i mówisz: „Mam
kłopot. W magazynie nie ma już miejsca. Zawieźmy wszystko gdzie
indziej”. Już wcześniej przygotowałeś sobie inny skład. Niedaleko,
maksymalnie jeden lub dwa kilometry od pierwszego. Dajesz komu trzeba
łapówkę i towar pojedzie we wskazane przez ciebie miejsce. Dźwigi ładują
kontenery na ciężarówki i odjazd.
Teraz masz już niewiele czasu, musisz działać szybko. Otwierasz
kontenery, wyciągasz bloki i ciężarówkami wywozisz je jeszcze gdzie
indziej. Kontenery zostawiasz tam, gdzie dokonałeś oficjalnego rozładunku.
To tutaj wzywasz spedytora, żeby je sobie zabrał.
Masz teraz piętnaście bloków marmuru bez „wkładki”. Możesz je
sprzedać komu ci się żywnie podoba. Masz także piętnaście trefnych
bloków. Opróżniasz je (i to szybko: tę robotę odwalają mafiosi) i się ich
pozbywasz. Na przykład kopiesz dół, wrzucasz je tam, zasypujesz,
wyrównujesz teren. Możesz też je pokruszyć, a tłuczeń oddać do
kamieniołomów. Możliwości jest wiele.
Wszyscy ludzie, z którymi rozmawiałeś, mieli kontakt tylko z jedną
osobą. Z tobą.
Tylko ty ryzykujesz.
Na tym polega ta metoda. Esencja przemytu narkotyków. Rozwiązanie.
Chodzi o to, żeby wykorzystywać firmy, które są poza podejrzeniem, żeby
(jako wielki importer) mieć dobre kontakty z celnikami. Dzięki temu
systemowi wszyscy są szczęśliwi.
Słabym ogniwem może być tu celnik o podwójnej moralności. Ale
dobry systemowiec potrafi się ustrzec przed tą okolicznością. Jeśli chcesz
mieć jeszcze większą pewność, że wszystko pójdzie, jak trzeba,
zaprzyjaźniasz się z jakimś prestamista, czyli którymś z tych małych
sukinsynów kręcących się przy kasynach i pożyczających pieniądze
zdesperowanym graczom. Pamiętaj, jesteś przemytnikiem! Królem cashu,
królem załatwiania spraw al brinco rabioso, czyli hojnym gościem, który
kiedy mowa o forsie, natychmiast wyciąga ją z kieszeni i wykłada na stół.
Kluczem do wszystkiego jest zawsze i wszędzie cash. Gotowa gotówka.
Każdemu, kto gra w kasynie, prędzej czy później zaczyna jej brakować.
Jeśli tym kimś jest urzędnik, a nie miliarder, to dzieje się to raczej prędzej
niż później. Pierwszy upominek dajesz więc temu prestamista, mówiąc mu,
żeby dał ci znać tak szybko, jak to możliwe, czy wśród jego klientów są
jacyś celnicy. A bez wątpienia będą. Jak tylko dostajesz od niego cynk,
zaprzyjaźniasz się z takim celnikiem-hazardzistą i jakoś tak wszystko
organizujesz, żeby mu pomóc. Dzięki temu on będzie się czuł trochę winny,
a trochę wciągnięty w układ z tobą. Kiedy poprosisz go o przysługę,
skądinąd jak najbardziej niewinną, będzie zadawał jeszcze mniej pytań niż
ktokolwiek inny.
Najważniejsze w tej metodzie jest to, że jeśli żadna z zamieszanych
w sprawę osób cię nie sypnie, nikt cię na niczym nie złapie. Nikt niczego
nie znajdzie. We Włoszech już tak jest, że policja może wierzyć tylko
w paplaninę, bo nie udało jej się wprowadzić do organizacji narkotykowych
żadnych agentów. Groźniejsza jest już DEA, ale przez to wystawia się na
większe ryzyko. Każdego dnia w Meksyku i Kolumbii traci jednego ze
swoich. Lecz metoda, o której mówię, ma do siebie to, że bez wsypy nawet
DEA na nią nie wpadnie. Jest jeden warunek: pracujesz w pojedynkę. Nie

możesz mieć zbyt wielu wspólników, większość roboty musisz odwalić


sam. Sam też powinieneś zająć się księgowością.
Więc zróbmy to.
Wydałeś 170 tysięcy dolarów.
Ale ponieważ jesteś niezłą kanalią, masz faktury na mniej więcej 45
tysięcy. Twojemu znajomemu z izby celnej możesz odpalić około 20
procent kwoty z faktur. Powiedzmy 8 tysięcy dolarów. Może się okazać, że
musisz przewieźć towar z Genui do Mediolanu, więc dodaj kolejny tysiąc
na transport. Biorąc to wszystko do kupy, nawet jeśli bardzo się postarasz,
nie wydasz więcej niż 200 tysięcy.
A przewiozłeś 1250 kilogramów kokainy! Załóżmy, że w hurcie
kilogram idzie za 23 tysiące. No, bądźmy pesymistami i niech to będzie 20
tysięcy za kilo, dobra? To i tak, kolego, wychodzi ponad 25 milionów
dolarów. Jeśli jesteś dobrym systemowcem, twoja dola to 3,5 tysiąca
dolarów za kilogram. Zarobiłeś więc 3 miliony 700 tysięcy dolarów; na
czysto masz 3,5 miliona. Płatnych przy dostawie. Mówiliśmy
w Mediolanie? No to wyjeżdżasz stamtąd z 3,5 miliona dolarów w kieszeni.
No cóż, jeszcze nie wjechałeś na obwodnicę, a już się czujesz, jakbyś
chwycił Pana Boga za nogi…

Kolejny niewygodny towar: pieniądze


Zgoda, trochę to wszystko uprościłem, a jeżdżenie po obwodnicy z 3,5
miliona w kieszeni to nie żart. Żeby przewieźć pieniądze, też trzeba się
trochę postarać. Chyba nie myślisz, że ktokolwiek w tym interesie płaci
przelewami bankowymi, organizuje piramidy finansowe czy obraca
wirtualnymi pieniędzmi? To bajki rozpowiadane przez policję antymafijną.
Możliwe, że te historie pozwalają opłacać wakacje na Kajmanach
fundowane jakimś dzielnym policjantom, wysyłanym na wymianę
zagraniczną pod pretekstem prowadzenia śledztw finansowych. Nie.
Transakcje bezgotówkowe nie są aż tak bezpieczne. W gruncie rzeczy
wirtualne pieniądze dają się łatwiej namierzyć niż te prawdziwe. Są o wiele
mniej pewne, zwłaszcza jeśli trafi się na kogoś, kto prowadzi prawdziwe
śledztwo.
Dziwnym jednak trafem nikt nigdy – albo prawie nikt prawie nigdy –
nie interesuje się pieniędzmi.
No cóż.
Ale fakt faktem: jeśli obracasz szmalem za pośrednictwem komputera,
jesteś za bardzo na widoku. Żaden przyzwoity przemytnik nigdy nie
przyjmie zapłaty inaczej niż w gotówce. Gotówka z kolei ma to do siebie,
że zajmuje dużo miejsca. Mój zarobek potrafi wypełnić kilka wielkich
waliz. A zarobek mojego klienta – całe sejfy. Forsę też trzeba chronić, forsa
też może zostać zarekwirowana i wpędzić cię w nie lada kłopoty. Ci
geniusze z agencji antynarkotykowych często zastanawiają się, jakim
cudem pieniądze trafiają do adresata. A przepisy międzynarodowego prawa
bankowego? Tymczasem wystarczyłoby powęszyć nieco po statkach.
Piękna sprawa: pieniądze przechodzą pod nosem policji właściwie bez
niczego, nieopakowane, tyle że oni szukają opakowań, przez co nie widzą
samych pieniędzy. W rzeczywistości przewożenie forsy to najprostsza rzecz
pod słońcem. Niektóre triki są tak banalne, że aż wstydzę się ci o nich
mówić, bo mógłbyś się rozczarować.
W każdym razie, jeśli chodzi o pieniądze, masz dwa kłopoty. Po
pierwsze, musisz je bezpiecznie przewieźć, a po drugie – jakoś uzasadnić
ich posiadanie. Może wyda ci się to dziwne, ale to drugie – czyli
technicznie rzecz biorąc, „wypranie” ich – jest mniej pracochłonne, co nie
oznacza, że mniej istotne. Jeśli nie potrafisz uzasadnić zarobku, czyli
pokazać, skąd pochodzi, niełatwo ci będzie z niego korzystać. Pieniądze
zawsze muszą być czyste. To jednak nie wszystko. Bo choćby były nie
wiem jak czyste, jeśli przepuścisz je przez system bankowy lub finansowy,
dadzą się namierzyć. Sposobów na pranie forsy jest dużo i są świetnie
znane. Byle adwokat, bankowiec albo notariusz co dzień potrafi wskazać ci
kilka. A w Ameryce Południowej jest to jeszcze prostsze niż gdzie indziej.
Najważniejsze to przenosić ją z miejsca na miejsce. Przy okazji nie bój się
przeznaczać jakiejś niewielkiej ich części na łapówki i koperty, nie bój się
zaokrąglać, inwestować, amortyzować. No więc techniką, którą najczęściej
wykorzystujemy, jest zmiana wartości nieruchomości. Chodzi mi tu przede
wszystkim o kupowanie terenu, a tego w Ameryce starczy dla wszystkich.
Dżungle, góry, llanos, sertãos. Tyle, ile chcesz. Taki przykład: kupujesz
dziesięć tysięcy hektarów niczego w Pico del Águila. To niedostępny
obszar zarośnięty wyłącznie krzakami. Kupujesz go za tysiąc dolarów.
Potem dajesz tysiąc dolarów łapówki i załatwiasz sobie wycenę mówiącą,
że teren jest wart trzydzieści tysięcy. No i już możesz uzasadnić, skąd
pochodzą pieniądze, które zaraz wyślesz na Florydę, żeby ratować
tamtejsze banki. Potem ten swój teren w Pico del Águila sprzedasz sobie
samemu, podstawionemu człowiekowi albo znajomemu za nominalnie sto
tysięcy, a w rzeczywistości może nawet za ten tysiąc, który włożyłeś na
początku. Tak więc po odjęciu łapówki masz dziewięćdziesiąt dziewięć
tysięcy dolarów czystych jak źródlana woda, którymi możesz utuczyć
jakiegoś bankiera w Miami. Potrzeba tylko notariusza, który potwierdzi
akty kupna i sprzedaży. Właśnie dlatego musisz najpierw zdobyć
wiarygodność jako inwestor, a w krajach Ameryki Południowej nietrudno ją
zdobyć. Możesz być pewien, iż w tych stronach żadne kontrole nie wykażą,
że płaciłeś pod stołem.
Inna rzecz, że pieniądze trzeba przekazywać w sensie fizycznym.
Wielkie sumy płaci się tylko gotówką i w żaden inny sposób. A cash jest
podejrzany, bo dzisiaj cały świat płaci inaczej. Tak więc zapłatę za ładunek
otrzymujesz w banknotach, a pieniądze muszą potem dotrzeć do miejsca
przeznaczenia, to znaczy do dostawcy. To także twoje zadanie. Pieniądze
wędrują w ukryciu, jak kokaina. Jeśli je u ciebie znajdą, masz problem.
A zajmują dużo miejsca i swoje ważą. Czterysta tysięcy dolarów
w paczkach po najwyżej dwadzieścia banknotów zajmuje cztery walizki.
A co dopiero dwadzieścia milionów. Pierwszym środkiem ostrożności jest
więc wymiana całej kwoty na najsilniejszą walutę. Musisz używać
banknotów o najwyższym możliwym nominale. Zapomnij o filmach,
w których szantażysta żąda niskich nominałów – to dobre dla płotek.
W moich czasach najlepsze były holenderskie tysiąc guldenów i niemieckie
tysiąc marek. Mówiło się: jeden milion, jeden papier. Teraz, Bogu dzięki,
mamy pięćset euro. Dobrze jest więc mieć w banku znajomego, który
będzie gotowy wymienić ci spore sumy na te waluty. Ale niech to nie
będzie dyrektor, tylko zwykły kasjer.
Potem pakujesz banknoty próżniowo, jak kawę. Wkładasz je do
celofanowej torebki i za pomocą kompresora wysysasz całe powietrze.
Może nie uwierzysz, ale objętość zmniejsza się ponad czterokrotnie.
Jeśli chcesz przewozić pieniądze, musisz mieć po swojej stronie
zwykłych przewoźników, tych, którzy mają czyste ręce. Najlepiej, żeby to
były wielkie firmy, bo to za ich plecami będziesz przerzucał pieniądze, jak
wcześniej kokainę. Wybieraj przedsiębiorstwa z górnej półki, jak na
przykład Gondrand czy Levi Trans. Takie firmy nie wiedzą, co przewożą,
ale też nikt ich nie kontroluje.
Kasę możesz ukryć w bębnach pralek albo w kontenerze z lodówkami
Whirlpoola, które mają specjalne ścianki. Ścianki te są z jednej strony
metalowe, z drugiej plastikowe i mają cztery centymetry grubości.
Przygotowujesz więc trzycentymetrowe paczki. Próżniowe. Sprzęt stoi na
paletach, wokół których biegnie plastik. Rozgrzewasz go palnikiem, on się
kurczy i je blokuje. W kontenerze mieszczą się dwadzieścia cztery palety.
I w tym wypadku musisz polegać na rachunku prawdopodobieństwa.
Bierzesz dwie palety, zdejmujesz plastik, otwierasz dwie skrzynki,
wkładasz dolary i już. Dzięki temu w skrzyni z kafelkami można upchnąć
miliard starych lirów. Tak jak wcześniej wydatki są tu niewielkie. W swoim
czasie kupowałem w Sassuolo kontener płytek za dwanaście tysięcy euro,
do tego dochodziło tysiąc pięćset za transport. A chowałem tam równy
miliardzik.
Przy pieniądzach jakieś wielkie zabezpieczenia nie są potrzebne, bo ten
towar nie śmierdzi, a nawet pod łukiem elektrycznym papier wygląda jak
opakowanie. Ale i tak pieniądze nie przechodzą przez łuk. A wiesz czemu?
Bo kontroluje się towary przychodzące do Europy, a nie wychodzące. A już
na pewno nikt nie prześwietla towarów przypływających do Ameryki
Południowej. Władze polują na narkotyki, a nie na pieniądze. Cudne, trwałe
papierowe pieniążki podróżują więc sobie z Europy do Ameryki bez
przeszkód. Im się wydaje, że wszyscy jeździmy na Kajmany albo do
jakiegoś innego raju podatkowego. Starają się namierzyć przelewy
z Europy, łamią sobie głowy przed komputerami, wchodzą do finansowych
baz danych na całym świecie, wreszcie ustawiają agenta w cywilu przed
każdym okienkiem bankowym na Kajmanach. My także się tam zjawiamy,
bo osobiście przywozimy walizki pełne gotówki wypranej dzięki trikowi
z Pico del Águila. Przylatujemy z Maracaibo, opaleni, uśmiechnięci,
z walizką w ręku. Mijamy agenta, mówimy „dzień dobry” i „przepraszam”,
on odwzajemnia uśmiech, ustępuje miejsca i już stoimy przed okienkiem.
Po raz kolejny kluczem do wszystkiego jest możliwość zapłacenia al
brinco rabioso, gotówką, tu i teraz. Policzmy z grubsza. Załóżmy, że
kokaina kosztuje trzydzieści dolarów za gram. W samych Stanach
Zjednoczonych każdego dnia krąży na rynku dziesięć–piętnaście milionów
działek. Wszystko płatne cashem. W detalu, jak w hurcie, nikt nie godzi się
na „niematerialne” płatności. Mówiąc prosto z mostu: gotówkę mają tylko
handlarze narkotyków. No może jeszcze handlarze bronią. Jako jedyni
dysponujemy od ręki dużą ilością świeżutkich papierowych pieniędzy.
Tylko nasz towar – i nieważne, ile go jest – wymaga materialnych
pieniędzy i nie przyjmuje kart kredytowych. Bez papierowych banknotów
nie byłoby świata przestępczego. Ogromne rezerwy środków krążące po
świecie to prawdziwy kapitał widmo. Kochany, to nie kto inny, tylko my
napędzamy sektor dóbr luksusowych: osiemdziesiąt procent pieniędzy
trafiających do kieszeni Versacego albo Dolcego i Gabbany to tak czy
inaczej nasza forsa, nawet jeśli potem wędruje już własnymi ścieżkami.
Koniec końców wszyscy jednak mają czyste sumienie. Wykupując reklamy,
przemysł luksusowy finansuje postępowe dzienniki, te z kolei tworzą
legendę walki z narkotykami, a w swej niezmierzonej dobroci rysują obraz
słodkiego świata, w którym jest miejsce zarówno na kupowanie dóbr
luksusowych, jak i na czyste sumienie. W tym układzie każdy ma swoje
miejsce, wszyscy są zadowoleni, a pieniądze krążą i krążą, zapominając
o swych niewesołych początkach.
Oczywiście te zgniłe owoce handlu bronią i kokainą nie służą tylko
bossom narkotykowym. Pozwalają prowadzić wszystkie najbrudniejsze
interesy z możliwych. Ale także te najczystsze. To totalitaryzm kapitału.
A ja czuję się w nim jak ryba w wodzie.

Brawurowa ucieczka i koniec rozgrywki


Pracujemy na konto wielkich karteli, organizacji, które nie mają problemów
z regulowaniem rachunków, bo pieniędzy, to znaczy gotówki, mają na
zawołanie tyle, ile chcą. Potrzebują jednak człowieka, i to tylko jednego,
który rozwiąże wszystkie ich problemy, nie angażując w to różnych
fachowców, celników i tak dalej. Potrzebują systemowca. A komuś takiemu
jak systemowiec może się czasem wydawać, że jest wszechmocny. Kiedy
nabierasz tego przekonania, ryzykujesz, że powinie ci się noga i że
upadając, narobisz huku. Zwłaszcza jeśli jesteś kimś takim jak ja, to znaczy
osobą, której ufają najwięksi i która może sobie pozwolić na utratę dwóch
ton kokainy bez płacenia frycowego.
A ja zaliczyłem upadek.
Siedziałem sobie wtedy w swoim hiszpańskim gniazdku. Moja kwatera
główna znajdowała się w Madrycie, przy Gran Vía, między Telefónicą
i hotelem Holiday Inn. Miejscówkę miałem nad Café Colombia. Uznałem,
że ta aluzja geograficzna jest dość zabawna. Właśnie organizowałem dwie
tony dla jednego z tamtejszych klientów. W owym czasie giełda
zdecydowanie przenosiła się już z Amsterdamu do Madrytu. Stało się tak za
sprawą Kalabryjczyków i neapolitańczyków, którzy z właściwym sobie
talentem organizacyjnym działali w Hiszpanii na wielką skalę. Logistykę
zaplanowałem w nowy sposób. Ponieważ marmur był właściwie spalony,
bo ściśle go już kontrolowano, wymyśliłem, żeby wykorzystać kable
elektryczne. Wspaniały sposób działania za plecami jednej z największych
firm na świecie. Wziąłem wielkie szpule przewodów z miedzianymi
drutami i cierpliwie wtłoczyłem do środka pastę. Użyłem do tego pompki,
kapujesz? Pompki do rozpylania środków owadobójczych. Cały towar
wcisnąłem tam ręcznie. Kupa roboty, ale było warto. To była świetna
zagwozdka dla glin, której dotąd nie rozwiązali. Pasta kokainowa wypełniła
pustą przestrzeń między drutem a gumową powłoką. Przewody okleiłem
dodatkowo taśmą izolacyjną. Wyszedł z tego jakby gumowy pancerz.
Oczywiście po obu stronach zostawiłem parę metrów bez wkładki. Tam
zamiast kokainy wpompowałem ciekłą gumę, dzięki czemu na obu końcach
kable były bardzo mocne i czyste. Miałem nadzieję, że w trakcie
ewentualnej kontroli celnicy najwyżej utną kraniec przewodu i zobaczą, że
jest w porządku.
Jednego tylko nie wziąłem pod uwagę – a może nawet i wziąłem, tyle że
musiałem zaryzykować – mianowicie tego, że wsypie mnie wspólnik.
Czekali na mnie i na moje kable, dobrze wiedząc, co jest w środku, choć
pewien szczegół, o którym mój partner nie wiedział, przysporzył im sporo
kłopotów. Po zarekwirowaniu ładunku policjanci stanęli przed problemem,
jak wyciągnąć pastę i jednocześnie jej nie zniszczyć. Nie do zrobienia.
Uznali, że jedyny sposób to pociąć kabel na plasterki. Guma była jednak tak
twarda, a pasta tak skompresowana, że musieli odcinać bardzo drobne
kawałki, a towar wyszarpywać niemal pazurami. Robota na lata. No ale
z drugiej strony, gdyby postanowili podgrzać gumę i ją stopić, zniszczyliby
proszek. Koniec końców wyrzucili przewody, nie wypróbowawszy
najbardziej oczywistego rozwiązania, jakim było wyciągnięcie miedzianego
drutu. Trzeba było go po prostu wypruć. Przygotowując ładunek, zrobiłem
na drucie jakby haczyki skierowane w stronę krańców kabli. Przy
wyciąganiu drutu haczyki te wypchnęłyby kokainę w postaci przepięknego
węża. Na to jednak nie wpadli.
Ale wpadli na mój ślad. Ilekroć przylatywałem do Włoch w sprawie
jakiegoś transportu, lubiłem spędzić kilka dni w regionie Wenecji
Euganejskiej, w miejscowości, z której pochodzili moi rodzice. Tam z kolei
czekali na mnie znajomi, na potęgę wciągający kokainę. W większości były
to lokalne osobistości. Mówiąc krótko, w czasie tych wizyt byłem kimś. No
więc czekając na kable, postanowiłem wpaść tam na kilka dni. Swoją drogą,
karabinierów z tego mojego ulubionego miasteczka dalej krew zalewa,
kiedy pomyślą, że potrzebowałem kwadransa, żeby im zwiać prosto sprzed
nosa. Problem wynikł stąd, że mój włoski wspólnik dał się złapać na
gorącym uczynku. Jedną z jego wad było to, że sam lubił kokainę, więc
zawsze miał ją przy sobie. To błąd, którego w naszym fachu nie wolno
popełniać. Akurat wtedy znaleźli przy nim jakiś kilogram przeznaczony na
interes. To niewiele, ale wystarcza, żeby wylądować za kratkami na trzy
lata. Mój partner uznał, że nie może sobie na to pozwolić, jest przecież
właścicielem luksusowych hoteli w Padwie i ożenił się z córką ważnego
producenta koszul, który z kolei pracował z bardzo znanymi ludźmi
produkującymi wełnę po obu stronach oceanu. Mojego wspólnika
zatrzymali w Rosà. Pewien znajomy z Valsugany poprosił go wcześniej
o kilogram towaru. Towar w gruncie rzeczy nie był dla niego, ale dla jego
kumpla z Vicenzy, który jak się okazało, był karabinierem. W moich
stronach tak to działa. Kilogram, żeby zacieśnić przyjaźń. Takiej rzeczy się
nie odmawia, choć zawsze trzeba mieć się na baczności.
Ma to miejsce chyba w rześkim krajobrazie Valsugany, ale nie wiem,
czy na pewno właśnie tam. Mój znajomy nie pilnuje się jakoś szczególnie,
przekazuje towar, a trzy sekundy później już go zakuwają w kajdanki. I od
razu dostaje pewną propozycję. Także karabinierzy potrafią działać al
brinco rabioso. Widać było, że akcję przygotowywali od jakiegoś czasu.
Może to pułapka, może to ten facet z Vicenzy… Kto to wie? Dość
powiedzieć, że kapitan karabinierów mówi mu bez ogródek:
– Powiesz nam, kto ci dał towar, i odejdziesz wolny, twoja kartoteka
będzie czyściusieńka.
W tym samym czasie mieszkał ze mną pewien Kolumbijczyk, krewny
jednego z szefów kartelu z Medellín. Mimo pochodzenia boss ten był poza
wszelkim podejrzeniem – wielki przemysłowiec, multimilioner, posiadacz
samolotów, statków i pałaców. Człowiek ten powierzył mi chłopaka, żebym
pokazał mu trochę świata. Niestety jednak w niecałe dwie godziny po
zatrzymaniu wspólnik podał moje imię, nazwisko, imię ojca, adres.
Byliśmy umówieni w moim domu w miasteczku. Nie pojawia się. Mało
tego, czekam na niego już pół godziny, kiedy widzę, że na ulicy zjawiają się
jacyś ludzie. Jest ich dziesięcioro, może dwanaścioro. Mężczyźni i kobiety.
Wszyscy młodzi, z komórkami w rękach. Idą i patrzą na numery domów
stojących przy ulicy. Ja właśnie stoję na progu własnego i nie mam jak się
ukryć. Już lepiej stać jak gdyby nigdy nic. Podchodzą.
– Pan tu mieszka?
– Tak.
– Szukamy Kolumbijczyka…
– Po co?
– Chcielibyśmy z nim pogadać.
– Hm…
Przy ulicy stały dwa identyczne domy.
– Wie pan, wydaje mi się, że tam mieszka jakiś obcokrajowiec…
– Dziękuję.
Prawda była taka, że towar miałem schowany wszędzie po trochu:
w domu szesnaście kilo, a niedaleko stamtąd jeszcze osiemdziesiąt. Poza
tym z Amsterdamu do Lugano podróżował kontener z trzystoma
sześćdziesięcioma kilogramami. Nie licząc rzecz jasna kabli elektrycznych
w drodze do Rzymu. Ci ludzie na ulicy nie byli głupi. O co może im
chodzić? – myślę sobie. Dzwonią do domu, który im wskazałem, a dozorca
mówi im, że nie ma tam żadnego Kolumbijczyka. Od moich drzwi dzieli
ich jakieś osiemdziesiąt, może dziewięćdziesiąt metrów, w każdym razie
mniej niż sto. Wracają i spokojnie stwierdzają:
– Tam nie mieszka żaden obcokrajowiec.
Nie zmieniając tonu tej jakby przypadkowej rozmowy, mówię im na to
tak:
– Więc zajrzyjcie o tam. Do biura podróży. Może tam będą wiedzieć.
Antonella, dziewczyna pracująca w biurze, to niezła spryciula, więc
odpowiada:
– A, tak… Taki z ciemną karnacją… Czasem wpada…
Tamci znowu do mnie wracają. Zaczynam rozumieć, w czym rzecz: nie
mają nakazu. Muszą kombinować.
– To zna go pan czy nie?
– Od czasu do czasu go widuję. Gdybym jednak miał panu coś
powiedzieć, to…
– Jak go pan zobaczy, proszę mu powiedzieć, że musimy z nim
porozmawiać.
I tyle. O nic nie pytam. Wszyscyśmy wszystko zrozumieli. Jakbyśmy
grali w pokera. No więc idę sobie stamtąd. Jestem spokojny, mam na sobie
lekkie ubranie, pustki w kieszeniach. Po przejściu trzystu pięćdziesięciu
metrów zauważam na placu kolumbijskiego znajomego, który stoi sobie
przed jakąś witryną. W porę udaje mi się szepnąć mu:
– Spadaj stąd, bo wszędzie jest pełno karabinierów, którzy cię szukają.
Ale ten ani myśli zwiewać. Zakochał się w dobrze tu znanej kobiecie,
która właśnie rozwodziła się z mężem adwokatem.
– Musimy znikać! – nalegam.
W gruncie rzeczy jednak i ucieczka nie była dobrym posunięciem:
czekałem przecież na kontener z Amsterdamu. Trzysta sześćdziesiąt
kilogramów. Dla mnie to żadna rewelacja, ale dla policji byłoby to
rekordowe znalezisko, jedno z tych, które otwierają drzwi do kariery. To
właśnie dlatego karabinierzy tak skrzętnie się chowali. Zwęszyli wielki
ładunek i liczyli na to, że rozbiją bank. Może sądzili, że jestem głupszy niż
w rzeczywistości. Zawsze dobrze wyglądać na większego durnia, niż się
jest, a przede wszystkim na większego durnia niż ten, z kim się rozmawia.
A właśnie dlatego, że nie jestem głupi, po głowie kołatała mi się tylko jedna
myśl: „Kurwa, jestem skończony”. Jasne, że taka historia nie może
zakończyć się dla ciebie dobrze. Jeszcze się miotasz, ale to tylko dlatego, że
tamci ci na to pozwalają. Wszystko wokół ciebie przypomina drut
kolczasty, który pieści cię prądem, jeśli zrobisz krok w stronę, która im nie
pasuje. Całe szczęście w tamtych czasach istniały jeszcze budki
telefoniczne. Idę więc do jednej z nich i stamtąd czym prędzej dzwonię do
Kolumbii, do mojego starego znajomego.
– Natychmiast przyślij kogoś po kontener…
– A reszta?
– Nie przejmuj się. Szesnaście kilo na pewno przepadło, ale resztę
upłynnię.
Chodzi o to, że lubię dobrze wykonywać swoją robotę, nawet jeśli
siedzę w gównie po uszy. Tymczasem karabinierzy zdążyli już zablokować
całe miasteczko. Zgarnęli chłopaka z Kolumbii. Oczywiście to nie jego tak
naprawdę szukali. W pewnej chwili wpadam na jednego z tych gości,
którzy zadawali mi wcześniej pytania. Ten z groźną miną pyta:
– Widział go pan?
– Chwilę temu. Tam dalej.
Chwilę później widzę, jak biegną. Jak w kreskówce. Po co oni się tak ze
mną bawią? Naprawdę myślą, że mogę się z tego wywinąć? Co za
rozgrywka… Wskakuję do samochodu i pryskam do Castelfranco, do
zaufanego przyjaciela. Potem jego samochodem jedziemy z powrotem. Sto
pięćdziesiąt metrów od miejsca, które przeszukuje policja, w niewielkim
garażu należącym do hotelu Belvedere miałem dwie butle z tlenem.
Naturalnie, obie pokryte ołowiem. Garaż można było wynajmować, więc
stały tam wszystkie ferrari z całego miasteczka. Jak zwykle płaciłem
gotówką, więc byłem tam mile widziany. Moje butle stały sobie dokładnie
sto metrów od koszar karabinierów. To w nich ukryłem osiemdziesiąt kilo.
Wracam do domu. Moja żona, która przyjechała ze mną do Włoch, patrzy
na mnie.
– Jak tam?
– Wszystko w porządku.
Dokładnie w tej chwili mój przyjaciel z Castelfranco wywozi butle
w zamian za prezent w postaci kilograma kokainy. Już na samą myśl
pociekła mu ślinka. Czysty jak aniołek nocuję w domu. Budzę się o piątej
i idę do znajomego adwokata.
– Pryskaj – słyszę od niego.
Na schodach wpadam na znajomą.
– Wiesz, co się stało w Belvedere?
– …?
– Z Padwy ściągnięto dwa autobusy policjantów. Otoczyli hotel
i rozwalili kłódkę do twojego boksu.
Wiedziałem jednak, że niczego nie znaleźli. Wszystko wyczyszczone.
Ołów przeciwdziała rozsypywaniu się białego proszku, więc nie zostawiłem
żadnych śladów. Do garażu trafili, bo mój wspólnik musiał wyśpiewać i to.
Wciąż miałem wóz znajomego z Castelfranco, może jeszcze bezpieczny.
Mój z kolei stał zaparkowany u niego na podwórku. Wtedy już mnie jednak
naprawdę szukali. Wkurwieni jak psy na polowaniu. Koniec gierek, po
prostu chcieli mnie dorwać jak najszybciej. Z placu zobaczyłem, jak idą
kolumną do mojego domu, do żony. Co robić? – myślę. Nie mogę jej
przecież porzucić. Postanawiam więc pojechać do Wenecji. Tłumu turystów
– mówię sobie – tak bardzo nie kontrolują. Stamtąd dzwonię do adwokata
(nawiasem mówiąc, to kobieta).
– Nie przejmuj się, twoja żona została przesłuchana w Vicenzy. Jest
czysta. Ale mieszkanie skonfiskowali.
Teraz kombinuję tak: dzisiaj w nocy przenocuję u znajomej spotkanej na
schodach, a jutro już będę w Miami. Noc jednak spędzam w małym
hoteliku w Wenecji, pokazuję tam najbardziej zniszczony ze swoich
paszportów. Chciałem się mianowicie dowiedzieć, jak poszła dostawa
kontenera z Amsterdamu. Ładunek ten był dość dobrze zabezpieczony, bo
trzysta sześćdziesiąt kilo towaru umieściłem we wspornikach kontenera,
a nie w samych przewożonych rzeczach. Jeśli chodzi o kable w drodze do
Rzymu, wydawało mi się, że niczym nie ryzykuję – nie zostawiłem
żadnego śladu, który by do mnie prowadził. W porcie z kolei miałem mieć
Kolumbijczyka znającego sprawę. Nie wiedziałem tylko, że zdążyli go już
zatrzymać. Na lotnisku. Wcześniej wydałem majątek, bo kupiłem maszyny
nawijające przewody na szpule. Chciałem, żeby wszystko było tak, jak
trzeba. Zamiast miedzi wprowadzałem w przewody kokainę. Zobacz, żeby
coś takiego wymyślić, trzeba mieć głowę nie od parady. Weź też pod
uwagę, że faktury za te kable były wystawione na pewną wielką, ale to
ogromną firmę, co do której nikt nie miał żadnych, najmniejszych nawet
podejrzeń. Działałem za jej plecami. Należała do Włocha z niemieckim
nazwiskiem i paroma aktorkami na koncie. Oczywiście w kable tego pana
żaden pies nigdy nie wetknął swego nosa.
Mój błąd polegał na tym, że wysłałem po nie Kolumbijczyka. Głupota.
Tutaj Kolumbijczyk równa się kokaina, plus najlepsze pozdrowienia dla
Shakiry, Botera i Garcíi Marqueza. Wystarczyło więc, żeby mój wspólnik
sypnął, że chyba czekam na coś, co ma przyjść do Rzymu, a policjanci
zaczęli zwracać uwagę na wszystko, co się tam pojawiało. Kiedy zobaczyli
Kolumbijczyka, wiedzieli, że muszą pociąć kable. Końce przewodów były
czyste, ale oni nie są tacy głupi i kiedy dostają cynk, przykładają się do
pracy. Rozwinęli więc szpule i nakłuli pierwszy lepszy purchel. Mój
śnieżek wypadł. Było tego niewiele, bo wszystko było owinięte taśmą
izolacyjną. Tygodniami potem wyciągali całą tę kokainę. Musieli to robić,
bo potrzebowali dowodu, choć jak ci mówiłem, i tak zniszczyli większość
narkotyku. Koniec końców znaleźli sto dwadzieścia kilo, czyli nie jakoś
specjalnie dużo. Ale znaleźli też mnie. Na podstawie tego, co powiedzieli
im mój wspólnik i Kolumbijczyk, który naturalnie też zaczął sypać, zaczęli
spisywać oskarżenie. Chcieli zarzucić mi posiadanie tysiąca pięciuset
siedemdziesięciu kilogramów kokainy. Byłaby to największa ilość
narkotyków, jaką kiedykolwiek udało się przechwycić we Włoszech.
Szczęśliwie i tym razem im nie wyszło. Całe oskarżenie opierało się na
zeznaniach. Przy tak wątłych dowodach w Stanach byłbym wolny jak
ptaszek.
Tutaj jednak to wystarcza. Policja zastawiła więc na mnie drugą
pułapkę. Kolumbijczyk czekał na mnie w hotelu. Był pod obserwacją. Ja
zaś beztrosko przyszedłem sobie do niego i od razu wpadłem w łapy
gliniarzy. Oni nawet nie wiedzieli, kim jestem. Wiedzieli tylko, że istnieję.
Kiedy mnie zatrzymali, wszyscy przychodzili mnie oglądać: DEA, FBI,
brazylijska Guarda Municipal i wenezuelska policja. Nawet nie wiesz, jaka
to satysfakcja widzieć tych policjantów z całego świata, którzy stoją przed
tobą z wypisanym na twarzy pytaniem: „A ten to kto?”. O wielkim
systemowcu absolutnie nikt absolutnie niczego nie wiedział. W archiwach
nie było nawet najmniejszej notatki na jego temat. Po każdym
„coronamos!” znikał im sprzed nosa, nie pozostawiając po sobie żadnych
śladów. Aż do dnia, kiedy mnie złapano, byłem czystszy od papieża
w odświętnej szacie. Byłem dla nich miły, a moja grzeczność ich
zaskoczyła. Powiedziałem im nawet, że jestem poszukiwany w Wenecji.
Podziękowali. Prawda jest taka, że chciałem nieco namącić, bo
postanowiłem, że nie podam im żadnych nazwisk, za żadne skarby, nawet
gdyby chodziło o wspólnika, który mnie sprzedał. Chciałem wziąć na siebie
całą odpowiedzialność, bo tylko tak mogłem zachować wiarygodność,
nawet jeśli miała mi się ona odtąd przydać w więzieniu, a nie w interesach.
Bywa. Gra skończona. Zdejmują mnie zaraz po przyjeździe do Rzymu.
Podaję im imię, nazwisko, informuję, że szukają mnie też w Wenecji. A oni
składają mi tę samą propozycję co zawsze:
– Jeśli powiesz nam, kto ci daje towar i kto go kupuje, obejmiemy cię
programem ochrony świadków i będziesz miał jak u Pana Boga za piecem.
– Brzmi świetnie, tyle że towar jest mój.
– A, daj spokój.
– Słowo. Opłacony gotówką. Zrujnowaliście mnie!
Ładna bajeczka. Jasne, że nikt w nią nie wierzy, co nie zmienia faktu, że
była warta dwadzieścia dwa lata jak nic. Ale uratowała dupę całemu światu.
Powiedzmy, że po ciemnej stronie mocy okazałem się piękny jak słońce…
W trakcie procesu zawieźli mnie z powrotem do Wenecji Euganejskiej,
żeby przeprowadzić dochodzenie wstępne. Tamtejszemu śledczemu mówię:
– Jeśli oczyścisz mnie z zarzutów, powiem ci, gdzie znaleźć trzysta kilo.
Zarekwirujesz rekordową ilość towaru i za dwa lata będziesz
pułkownikiem.
– Nazwiska?
– Ludzi ci nie dam. Dam ci jedynie znaleźć kokainę.
– Zastanowię się.
No i tak się zastanawiał, że w rezultacie mógł się pocałować w dupę i to
dwa razy, bo koniec końców nie miał ani mnie – zabrano mnie do Rzymu,
gdzie od razu powiedziałem, że cały towar jest mój – ani innych, ani
kokainy. Wskutek różnych operacji zarekwirowano mi w sumie sto
sześćdziesiąt kilo. A wiesz, ile zadeklarowano? 119,76. To, co zostaje,
zwykle jest przedmiotem niewielkich konfiskat, takich, którymi żyje
lokalna prasa i które przysparzają pochwał. Albo idzie na opłacanie
wtyczek.
Z ekonomicznego punktu widzenia gorzej oberwałem w Miami, choć
i tam miałem satysfakcję, że ich wykiwałem. Kiedy mnie zatrzymano, FBI
z Miami, wiedząc już, kim jestem, zaczęło szukać moich bloków marmuru
z niespodzianką. A ponieważ są w tym dobrzy, szybko je znaleźli. To była
ogromna ilość: tysiąc dwieście kilo, dwadzieścia cztery miliony dolarów.
Klęska. Tyle że transport zorganizowałem „za swoimi własnymi plecami”.
Nikt nie miał bladego pojęcia, kto je zamówił. A w Stanach do oskarżenia
potrzeba dwóch niezależnych świadków. Tym razem to oni popełnili błąd.
Nie chcieli czekać, przejęli kokainę zbyt wcześnie. Zatrzymali marmur na
otwartym morzu, na statku, który znajdował się poza amerykańskimi
wodami terytorialnymi. To był pomysł DEA, chcieli mieć możliwość obejścia
prawa i podjęcia bezwzględnych działań, gdyby tylko okazało się to
konieczne. Jeśli chodzi o strzelanie, DEA jest gorsza od handlarzy
narkotyków. Kapitan w lot zrozumiał, o co chodzi, i zdążył uprzedzić tych
na lądzie. W rezultacie nikt nie pojawił się w porcie. No i nie było dwóch
niezależnych świadków, nie można więc było nikogo zamknąć. Statek
należał do mnie, ale oficjalnie to ja byłem ofiarą tej dostawy za plecami.
Był to nieudany interes i tyle. Czułem się trochę winny ze względu na
dostawcę. W końcu zabrano mi ponad tonę towaru! Ale tamci wiedzieli, i ja
też to wiedziałem, że gdzie indziej uratowałem więcej, o wiele więcej
białego proszku. Całe góry. Po roku stan Floryda wystawił na aukcję te
marmurowe bloki z dziurami w środku. Niezłe jest to, że o tej historii nigdy
nic nie powiedziano dziennikarzom. Wszyscy zrozumieliby przecież, że
władze dały ciała. To był jeden jedyny raz, kiedy musiałem wykorzystać
swój kredyt zaufania. Ale był to koniec rozgrywki.
Już chyba czas się rozstać, ale wcześniej opowiem ci jeszcze jedną
historię.
Epilog

To już koniec. Teraz wiesz o rzeczach, o których słyszało niewielu. Witaj na


rynku, chłopcze. Dobrze dobieraj klientów, a wyjdziesz na swoje. A nie
każdy jest dobrym klientem. We Włoszech wszyscy bogacze wciągają
kokainę jak wariaci, ale jednocześnie trzymają się za blisko osób mających
władzę i za bardzo dbają o dobre imię. Złota reguła handlarza narkotyków
brzmi: „nigdy nie miej z nimi nic wspólnego, nigdy nie dostarczaj im
towaru”.
I uważaj na sędziów. W swoim życiu poznałem tylko jedną grupę ludzi,
których można by nazwać czarodziejami. To sędziowie. Kiedy wsadzają cię
na trzydzieści lat, możesz być pewien, że dobrze przewidzieli twoją
przyszłość. I nawet nie musieli czytać ci z ręki. Unikaj sędziów i unikaj
uzależnień. Oto dwie zasady. Mamy jeszcze miejsce na pewną opowieść, na
dziwną historię kogoś, komu na zdrowie nie wyszli ani sędziowie, ani
uzależnienie.
Nazywano go malarzem. Pochodził z dobrej rodziny. Jego brat był
dyrektorem banku we Florencji, siostra, wspaniała kobieta, chirurgiem.
Mieszkał w Corpus Christi w Teksasie, na granicy z Meksykiem. Był
pijusem, a zawodowo zajmował się ni mniej, ni więcej, tylko importem win
do Stanów. Oczywiście zamiast tego handlował kokainą z Meksykiem.
Działo się to w szalonych latach osiemdziesiątych. Posiadał piękną willę
i restaurację (to jedna z manii handlarzy narkotyków: jeśli nie jesteś
właścicielem jakiegoś lokalu, jesteś nikim). Towar przemycał
w ciężarówkach przywożących owoce i wyładowywał bezpośrednio
w firmie. Niewykluczone, że miał jakiegoś wspólnika zajmującego wyższe
stanowisko, ale w tamtym okresie nie było to wcale konieczne. Tyle że miał
też partnera, Włocha jak on. Człowiek ten był nieostrożnym gadułą. Tak
lubił gadać, że pewnego razu przypiął się do ludzi z FBI. Ci wpuścili go
w maliny i pociągnęli za język. Koniec końców któregoś wieczoru wpadli
na pewniaka do restauracji i zgarnęli malarza razem z dwustoma
kilogramami. Lokal został zarekwirowany (jako owoc nielegalnych
zysków) i po krótkim czasie wystawiony na aukcję. Już wiesz, kto go kupił?
To jasne: partner gawędziarz.
Malarzowi poszło nieco gorzej: zabrali go do Houston i wlepili mu
dwadzieścia lat. W tych stronach dwadzieścia lat oznacza co najmniej
trzynaście lat obowiązkowej odsiadki, bez możliwości wystawienia nawet
czubka nosa na zewnątrz. Później może warunkowe zwolnienie przed
terminem, jeśli człowiek sobie na to zasłuży. Warunki w więzieniu zależą
od tego, jakimi środkami bezpieczeństwa zostaje objęty osadzony. Jest pięć
stopni zabezpieczeń, a malarz dostał czwarty. To marna pociecha, ale mogło
być przecież nieco gorzej. Tak czy owak, poziom czwarty to prawdziwe
więzienie, tyle że w zależności od sprawowania stopień środków
bezpieczeństwa może zostać obniżony.
W więzieniu malarz zachowuje się poprawnie. Bez mrugnięcia okiem
odsiaduje dziesięć lat, po czym zostaje objęty niższym stopniem
zabezpieczeń. Koniec końców trafia do Eglin, a tam: czteroosobowe domki
z ogródkami, resocjalizacja przez pracę, bar. Krótko mówiąc, mały
federalny raj koncentracyjny, który nie ma nic wspólnego z więzieniami
państwowymi, gdzie – jeśli chcesz przeżyć – musisz przyłączyć się do
jakiejś grupy, przeważnie o charakterze etnicznym. Eglin to miejsce w sam
raz dla takiego chłopca z dobrej rodziny jak nasz malarz.
Tyle że brakuje mu wina.
Po dziesięciu latach tęskni za winem. Choćby nie wiadomo jak wygodne
było amerykańskie więzienie, o prawdziwym winie możesz tylko
pomarzyć. Na Karaibach jest zupełnie inaczej, bo tam, jeśli tylko masz
pieniądze, co tydzień możesz sobie sprowadzać prosto do celi burgunda.
Ale on siedzi w Stanach.
Malarz radzi się swojego adwokata, który sugeruje mu, żeby poprosił
o odbycie ostatnich trzech lat wyroku we Włoszech, w swojej ojczyźnie.
W tamtym czasie prokuratorem była Janet Reno. Prośba miała duże szanse
powodzenia. Po namyśle malarz uznaje, że to rozwiązanie mu odpowiada,
i zaczyna działać w tym kierunku. W Eglin zabiera się do nauki
i malowania. W domku miał oddzielną celę, od której klucz nosił przy
sobie. Lubił Muncha i na zamówienie malował kopie Krzyku. Ta
niespokojna twarz ściskana rękoma na tle ostrych kolorów bardzo
przypadła więźniom do gustu. Podobała się także na zewnątrz, gdzie malarz
mógł sprzedać jedną kopię za sto pięćdziesiąt dolarów. Malował też van
goghi. Pieniądze przestały być problemem. Więzień odpowiadał za czystość
dwunastometrowego korytarza. Pucował go tak, że lśnił jak lustro i stał się
dumą całego bloku. Co rano chodził do bufetu, a tam czekały na niego
bekon i jeszcze ciepłe pieczywo. A potem gimnastyka.
I tak było do momentu, gdy Janet Reno wyraziła zgodę na jego wyjazd
do Włoch. Do Regina Coeli. Natychmiastowe przeniesienie
i natychmiastowa niemiła niespodzianka.
Malarz nie wierzy własnym oczom. Dziesięć–piętnaście osób
stłoczonych w jednej celi, obesrana wspólna łazienka, smród potu, wieczny
strach, zakaz posiadania przedmiotów osobistych i masa innych rzeczy,
o których lepiej nie mówić. Ma wrażenie, że zaraz oszaleje. Już pierwszego
dnia widzi, że nie da rady. Krzyczy, buntuje się, szuka kogoś, komu mógłby
powiedzieć, że umowa z Janet Reno nie przewidywała tego syfu. Kiepski
początek.
I rzeczywiście, nerwy mu puszczają. W nocy w całym bloku słychać, jak
godzinami wykrzykuje zdania w stylu:
– Alfonsi! Wszyscy jesteście alfonsami! Bydlaki! Ja tu nie zostanę!
Obiecali mi czterdzieści metrów kwadratowych! Mam prawo do moich
czterdziestu metrów kwadratowych, jasne?
I tak dalej.
Co więc robią? Przenoszą go do Viterbo, tam zaś robi się nieco bardziej
spokojny i opanowany. Rodzina przysyła mu co miesiąc pięćset tysięcy
lirów, za które kupuje papierosy, które z kolei wymienia na wino, żeby
jakoś wytrzymać. Pije trzynaście, czternaście tetrapaków dziennie. Samo
świństwo. Poci się, śmierdzi, otacza go smród rzygowin, typowy dla
więziennego jabola w kartonach. Malarz całymi dniami kłóci się ze
strażnikami. Jego ulubione zdanie brzmiało: „Kluchojady, jesteście gorsi od
Meksykańców!”. Kto wie, może uważał już, że naprawdę jest
Teksańczykiem. Nie było dnia, żeby nie składał jakiegoś donosu albo żeby
nie pojawiał się w raporcie. Zachowywał się jak jaśnie pan wśród dzikusów.
Jasne, że stracił wszelkie przywileje. Adwokat bez przerwy go ostrzega:
– Jeśli tak dalej pójdzie, przyjacielu, odsiedzisz więcej niż te
przewidziane trzynaście lat. I żadnych przepustek.
Ale on jest uparty. Ten skretyniały przemytnik wbił sobie do głowy ideę
państwa prawa. Rozrabianie staje się jego manią. On sam staje się coraz
bardziej podejrzliwy.
No i przekonuje się o jednym. Że robią to specjalnie. Że specjalnie
dokwaterowują mu zawsze ludzi bez grosza przy duszy. Oni wiedzą
przecież, że jedno z niepisanych więziennych praw mówi, że jeśli
towarzysz z celi jest biedny, masz go utrzymywać. No więc malarz
wydziera się, najchętniej nocami:
– Chcę ludzi z pieniędzmi! W mojej umowie nie mowy o tym, że mam
utrzymywać tych pieprzonych kluchojadów!
I pisze kolejne petycje. Dochodzi do tego, że odwiedza cele nowych
więźniów i przeprowadza jakby bilans majątku tych, którzy mają trafić do
jego bloku.
I tak mijają lata. Chyba nie trzeba mówić, że malarz nie wychodzi
o czasie, po trzynastu latach dalej siedzi. Po raz ostatni widział świat bez
krat przez okienko samolotu, który załatwiła mu pani Reno. Zostaje
zwolniony z dwuletnim poślizgiem. Piętnaście lat zamiast trzynastu.
Wszyscy tam uważają, że sam tego chciał. Malarz wreszcie żegna się
z kolegą z celi, jedynym, którego nie musiał utrzymywać, i podarowuje mu
picassa, jednego z tych, które sam namalował. „Wychodzę, a potem od razu
lecę do Stanów, a stamtąd do Wenezueli” – tę myśl wbił sobie do głowy. Bo
w Wenezueli byli ludzie, których poznał w czasie pobytu w teksańskim
więzieniu.
Wychodzi.
Ale wstępuje do pierwszego baru z brzegu.
Na początek obala dwie butelki wina. Potem przypomina sobie, jak
bardzo smakowała mu kiedyś whisky. Nagle, jak rażony piorunem, zwala
się ze stołka. Kiedy dochodzi do siebie, jest wściekły, drze się. Zabierają go
do szpitala. Diagnoza: marskość wątroby. Malarz spędza trzy, cztery
miesiące na odwyku, potem jedzie do Mediolanu i ślad po nim ginie.
Jeśli w czasie spacerów po niedalekich mediolańskich peryferiach
zdarzyło ci się natknąć na niego w pobliżu barów z neonami, mogłeś być
pewien, o czym będzie mówił. Zwykle porównywał włoskie więzienie
z więzieniem w mieście Meksyk, dokąd kiedyś trafił na miesiąc za
posiadanie kilograma narkotyków, które znaleźli w jego samochodzie.
Wtedy zadzwonił do pewnego amerykańskiego adwokata, a ten przesłał mu
dziesięć tysięcy dolarów, żeby mógł wyjść przed terminem. Tymczasem
jednak malarz zdążył zostać królem więzienia. Miał pieniądze i bez obaw
trzymał je sobie w kieszeni. Za sto pięćdziesiąt dolarów utrzymywał cały
oddział. Mieszkał sobie w nowej części więzienia, w której była nawet
restauracja. O, tak, wtedy mógł negocjować. Sędzia zażądał dziesięciu lat,
ale adwokat położył rękę na dłoni malarza i półgłosem powiedział: „Ten
zawsze tak robi”, po czym mrugnął porozumiewawczo, więc malarz bez
ogródek zapytał:
– Ile?
– Dwadzieścia tysięcy. Dziesięć dla mnie i na wydatki, a dziesięć na
kaucję. Ale i tak będziesz musiał posiedzieć ze dwa, trzy miesiące.
– A co w tym czasie?
– W tym czasie będziesz miał osobistego strażnika, posiłki sprowadzane
z zewnątrz, może nawet dziwki się znajdą…
To były trzy najpiękniejsze miesiące jego życia. Potem trzeba było
pokombinować i dać kolejne pięć tysięcy. Zwolniono go z dnia na dzień.
We Włoszech jest jednak zupełnie inaczej. Siedzisz non stop
w zamknięciu, jak karaluch w puszce. Cały czas w towarzystwie jakichś
śmierdzących włóczęgów. Kiedy malarz szedł do więzienia, myślał sobie:
„Odbierają wolność, ale pozwalają zachować osobowość”. Gówno prawda,
amerykańskie pieprzenie. Rzeczywiście w amerykańskich więzieniach jest
tak, że przez cały czas chodzisz, gdzie chcesz. Jeśli zarobisz nożem, twoja
sprawa. Ale możesz żyć, sam odpowiadasz za to, z kim się zadajesz, sam
musisz stworzyć przestrzeń dla siebie, sam musisz się zorganizować.
Krótko mówiąc, wciąż jesteś człowiekiem. Czasem możesz wyrządzić
dobro, a czasem możesz rozkazywać innym. Takie więzienie cię nie
niszczy. A tutaj? Cela dwadzieścia cztery godziny na dobę albo i więcej.
Zgoda, trzymają mnie przy życiu, ale jednocześnie mnie niszczą. Nie mogę
telefonować. Mam nie więcej niż sześć godzin rozmów na miesiąc. Od
czasu do czasu przychodzi wychowawczyni i wtedy muszę się postarać, bo
inaczej nie będzie mogła pocieszyć mnie jakimiś pierdołami na temat tego,
jakie robię postępy. To się nazywa bezpieczeństwo. Ale kto ich prosił o to,
żeby zapewnili mi bezpieczeństwo? Ja nie chcę być bezpieczny! Człowiek
nigdy nie jest bezpieczny.
– To wy jesteście Trzeci Świat – powtarzał malarz, kiedy jeszcze był
w stanie się wysłowić mimo wypitego wina. – Ach, Meksyk jest o wiele
bardziej cywilizowany. Tam nie trzeba zakładać żadnej maski, o, nie.
Dziwne, co? Ta sama kultura katolicka, ten sam humanizm…
a tymczasem…
W ostatnich latach już nikt nie chciał z nim gadać. Został mu jedynie
Krzyk. Malował go wszędzie, także na ścianach pokoiku, w którym się
gnieździł. Ten krzyk miał w sobie. Zamknięty w betonowych murach, teraz
już bez możliwości wyjścia, myślał w kółko o tej zaawansowanej kulturze,
która go oszukała i wysłała do Włoch. Miał amerykańskie marzenia. Marzył
o więzieniu i o życiu w więzieniu, w którym są biblioteka, radca prawny,
telefon, spacery, odwiedziny, dowód tożsamości oraz McDonald. Zgoda,
jest tam i czarny, który cię zasztyletuje, ale to już wyłącznie twoja sprawa.
No i co najwyżej tego czarnego.
Marzył jak Amerykanin w więzieniu, a był tylko Włochem na wolności.
Widziałem, jak umarł. Zabił się za pomocą tavernello13, pigułek i bluzgów.
1
Właśc. Felice Maniero (ur. w 1954 roku), znany włoski przestępca, przywódca mafii znad Brenty (wszystkie przypisy
pochodzą od tłumacza).
2
Włoski dziennikarz (ur. w 1938 roku) specjalizujący się m.in. w tematyce Ameryki Środkowej i Południowej.
3
Obecna nazwa (od 1978 roku) to Isla de la Juventud.
4
Rzymskie więzienie.
5
Lotnisko w Mediolanie.
6
Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia (Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii), największa kolumbijska grupa
partyzancka, utworzona w 1964 roku.
7
Movimento Popular de Libertação de Angola – Partido do Trabalho (Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli – Partia Pracy),
partia polityczna założona w Angoli w 1956 roku.
8
Organisation de l’Armée Secrète (Organizacja Tajnej Armii), założona w 1961 roku.
9
Gaspare Pisciotta, Salvatore Giuliano – para sycylijskich bandytów działających po II wojnie światowej.
10
Włoski komik, który w 1981 roku prowadził satyryczny program telewizyjny Już ja ci dam Amerykę, w którym
ukazywał najdziwniejsze aspekty Stanów Zjednoczonych; później zrealizował też program Już ja ci dam Brazylię.
11
Chodzi o opowiadanie Edgara Allana Poego.
12
Artykuł jednego z dekretów Prezydenta Republiki Włoskiej (1990), dotyczący produkcji, sprzedaży i posiadania
środków odurzających.
13
Tanie wino w kartonie.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice


tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
e-mail: mateusz@czarne.com.pl,
tomasz@czarne.com.pl, dominik@czarne.com.pl,
honorata@czarne.com.pl, ewa@czarne.com.pl

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa


tel. +48 18 351 00 70
e-mail: redakcja@czarne.com.pl

Sekretarz redakcji: malgorzata@czarne.com.pl

Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa


tel./fax +48 22 621 10 48
e-mail: agnieszka@czarne.com.pl, anna@czarne.com.pl,
dorota@czarne.com.pl, zofia@czarne.com.pl

Dział marketingu: katarzyna@czarne.com.pl

Dział sprzedaży: irek.gradkowski@czarne.com.pl


tel. 504 564 092, 605 955 550
agnieszka.wilczak@czarne.com.pl

Skład: D2D.PL
ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52
e-mail: info@d2d.pl
Wołowiec 2013
Wydanie I

You might also like